175 52 2MB
Polish Pages 436
T ERRY B ROOKS
T OM
M IECZ S HANNARY PIERWSZY CYKLU „S HANNARA”
´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. I . . . . . . II. . . . . . III . . . . . IV . . . . . V. . . . . . VI . . . . . VII . . . . . VIII. . . . . IX . . . . . X. . . . . . XI . . . . . XII . . . . . XIII. . . . . XIV . . . . XV . . . . . XVI . . . . XVII . . . . XVIII . . . . XIX . . . . XX . . . . . XXI . . . . XXII . . . . XXIII . . . . XXIV . . . . XXV . . . . XXVI . . . . XXVII . . . XXVIII . . . XXIX . . . . XXX . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2 4 15 27 37 47 57 66 77 88 100 112 124 136 149 162 175 187 192 207 220 235 248 261 275 289 305 321 336 351 366
XXXI . XXXII XXXIII XXXIV XXXV
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
. . . . .
380 395 412 426 433
I Sło´nce zanurzało si˛e powoli w gł˛eboka˛ ziele´n wzgórz na zachód od doliny, a jego ró˙zowoszare refleksy przesuwały si˛e nad zagł˛ebieniami i szczelinami w zie´ zka opadała nieregularnymi mi. Flick Ohmsford zaczał ˛ schodzi´c ze szczytu. Scie˙ zakosami po północnym stoku i przeciskajac ˛ si˛e mi˛edzy rumowiskami skalnymi, znikała w g˛estym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała si˛e na polanie lub przecince. W˛edrowiec spojrzał na dobrze mu znana˛ tras˛e i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała posta´c Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach mo˙zna było dostrzec znamiona niespo˙zytej energii, skrz˛etnie skrywanej pod powłoka˛ flegmatyczno´sci. Był młody, lecz masywna, kr˛epa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie powa˙zniejszym. Miał na sobie lu´zne ubranie robocze, typowe dla mieszka´nców Vale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrz˛ekiwały metalowe przedmioty. Czujac ˛ pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnał ˛ mocniej kołnierz lu´znej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wcia˙ ˛z niewidoczne, gdy˙z wła´snie wchodził w kolejny le´sny ost˛ep. G˛esto splecione konary pot˛ez˙ nych d˛ebów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Sło´nce ju˙z zaszło, pozostawiajac ˛ ciemniejacy ˛ bł˛ekit g˛esto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzgl˛edne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak wi˛ec Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzyma´c si˛e s´cie˙zki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, z˙ e od razu wyczuł co´s dziwnego w otaczajacej ˛ go ciszy — jakby tego wieczoru cała˛ dolin˛e ogarnał ˛ absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brz˛eczenia owadów i s´piewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej cz˛es´ci w˛edrówki. Nasłuchiwał przez chwil˛e, lecz czujne ucho nie zdołało uchwyci´c najl˙zejszego szmeru. Niespokojnie pokr˛ecił głowa.˛ Jeszcze bardziej si˛e zatrwo˙zył, gdy przypomniał sobie pogłosk˛e zasłyszana˛ kilka dni wcze´sniej: w północnej cz˛es´ci doliny zauwa˙zono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyci˛ez˙ y´c rosnacy ˛ l˛ek, zagwizdał i skupił si˛e na wra˙zeniach z zako´nczonego dnia pracy. Sp˛edził go w wiosce połoz˙ onej na północ od Vale. Cz˛es´c´ tamtejszych rodzin uprawiała ziemi˛e i zajmowała si˛e hodowla˛ zwierzat. ˛ Wyprawiał si˛e tam co tydzie´n. Dostarczał zamówione towary oraz wie´sci z Vale i innych miast poło˙zonych w gł˛ebi Sudlandii. Niewielu jego 4
ziomków znało okolic˛e lepiej ni˙z on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby si˛e wypu´sci´c poza dolin˛e. Woleli pozosta´c w zamkni˛etych osadach i nie dbali zbytnio o to, co si˛e dzieje na zewnatrz. ˛ Flick za´s lubił od czasu do czasu wypuszcza´c si˛e poza dolin˛e, tym bardziej z˙ e w gospodarstwach le˙zacych ˛ na jej obrze˙zach ch˛etnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwa˛ zapłat˛e — rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał z˙ adnej okazji do zarobku, tak wi˛ec obaj byli zadowoleni. Szedł teraz przez g˛esty las na nizinie. Nagle wzdrygnał ˛ si˛e i odskoczył w bok. Nie zauwa˙zył zwisajacej ˛ nisko gał˛ezi, która smagn˛eła go po głowie. Wyprostował si˛e, posłał li´sciastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gał˛ezie i konary tworzyły szczelna˛ zasłon˛e, przez która˛ z trudem przedzierały si˛e jedynie pojedyncze smugi ksi˛ez˙ ycowej po´swiaty. Kr˛eta s´cie˙zka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecie˙z szlak. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e widocznym jeszcze cz˛es´ciom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecna˛ cisz˛e. Zdawało mu si˛e, z˙ e jest jedyna˛ z˙ ywa˛ istota˛ szukajac ˛ a˛ drogi w grobowych ciemno´sciach lasu, z którego uszło całe z˙ ycie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał si˛e. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgn˛eła ani jedna gałazka. ˛ Ogarn˛eło go dziwne uczucie ulgi. Zatrzymał si˛e na chwil˛e na niewielkiej le´snej przecince i spojrzał w rozgwie˙zd˙zone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagł˛ebiajac ˛ si˛e w czer´n lasu. Szedł wolno i z coraz wi˛ekszym trudem odnajdywał kr˛eta˛ s´cie˙zk˛e, która chwilami znikała w g˛estwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał si˛e na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, z˙ e uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W g˛estwinie nad głowa˛ dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. U´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Przyspieszył i zaczał ˛ gwizda´c melodyjk˛e zasłyszana˛ w karczmie. Pochłoni˛ety wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywa˛ ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauwa˙zył pot˛ez˙ nego cienia, który oddzielił si˛e od masywnego d˛ebu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecno´sc´ intruza, ciemna posta´c stan˛eła przed nim niczym głaz mogacy ˛ zmia˙zd˙zy´c napotkane z˙ yjatko. ˛ Flick krzyknał, ˛ rzucił si˛e w bok, lewa˛ r˛eka˛ wyszarpujac ˛ zza pasa długi sztylet. Podró˙zny tobołek zsunał ˛ mu si˛e z ramienia i wyladował ˛ z metalicznym d´zwi˛ekiem na s´cie˙zce. Chłopak skulił si˛e i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo: — Powstrzymaj si˛e, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobi´c krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzi˛eczny, gdyby´s wskazał mi, któr˛edy i´sc´ . Flick opu´scił nieco gard˛e i spróbował dojrze´c w ciemnej postaci jakie´s oznaki podobie´nstwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostro˙znie przesunał ˛ si˛e w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalazła si˛e w skapej ˛ ksi˛ez˙ ycowej po´swiacie. 5
— Zapewniam ci˛e, z˙ e nie mam złych zamiarów — ciagn ˛ ał ˛ tamten tym samym tonem, jakby czytajac ˛ w my´slach Flicka. — Nie chciałem ci˛e przestraszy´c, ale zauwa˙zyłem ci˛e dopiero wtedy, kiedy byłe´s tu˙z obok mnie. Mogłe´s mnie mina´ ˛c — dodał. Krok za krokiem, Flick przesuwał si˛e na dogodniejsza˛ pozycj˛e, przez cały czas czujac ˛ na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozró˙zni´c niewyra´zne kontury i cienie twarzy. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladali ˛ si˛e sobie w milczeniu. Flick usiłował okre´sli´c, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał. Nagle nieznajomy rzucił si˛e do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł si˛e kilka stóp nad ziemia.˛ Sztylet wysunał ˛ si˛e ze zdr˛etwiałych rak ˛ obezwładnionego, lecz zanim dotknał ˛ ziemi, nieznajomy za´smiał si˛e drwiaco ˛ i powiedział: — No i co teraz, mój chłopcze, h˛e? Jak sobie dasz rad˛e? Zdaje si˛e, z˙ e mógłbym ci˛e bez trudu rozerwa´c na kawałki i rzuci´c wilkom na po˙zarcie. Przera˙zony Flick próbował si˛e wyszarpna´ ˛c. Jego jedyna˛ my´sla˛ było: ucieka´c. Nie wiedział i nie chciał wiedzie´c, w czyich r˛ekach si˛e znajdował. Nie miał jednak z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, z˙ e były one o wiele mocniejsze ni˙z inne ludzkie r˛ece i mogły si˛e z nim upora´c szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrzasn ˛ ał ˛ nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległo´sc´ wyciagni˛ ˛ etego ramienia. — Do´sc´ tego, chłopcze! — W głosie nieznajomego oprócz drwiny pojawiły si˛e chłód i irytacja. — T˛e parti˛e ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, z˙ e wcia˙ ˛z nic o mnie nie wiesz. Jestem zm˛eczony i głodny i wcale nie u´smiecha mi si˛e siedzie´c tu w chłodzie i ciemno´sci, a˙z wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawi˛e ci˛e na ziemi. Wska˙z mi drog˛e, ale ostrzegam: nie próbuj ucieka´c, bo to si˛e z´ le sko´nczy. — Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez s´ladu drwiny w głosie, po czym za´smiał si˛e i rozlu´znił chwyt. Gdy Flick dotknał ˛ stopami ziemi, tamten dodał z˙ artobliwym basem: — Poza tym mo˙ze oka˙ze˛ si˛e lepszym przyjacielem, ni˙z sadzisz. ˛ Chłopiec wyprostował si˛e i zaczał ˛ rozciera´c zdr˛etwiałe od pot˛ez˙ nego u´scisku nadgarstki. Jego pogromca cofnał ˛ si˛e. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał si˛e od ucieczki. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił si˛e, podniósł sztylet i wetknał ˛ go za pas. Widział teraz tamtego do´sc´ wyra´znie. Ocenił jego sylwetk˛e i uznał, z˙ e posta´c w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle z˙ e znacznie wy˙zszym ni˙z ci, których zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chocia˙z nie mo˙zna było tego stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia,˛ gdy˙z jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z lu´znym kapturem opuszczonym gł˛eboko na czoło. Mo˙zna było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne gł˛eboko osadzone, skrywały si˛e w cieniu krzaczastych brwi, zro´sni˛etych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wygladały ˛ jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótka˛ czarna˛ broda.˛ Czer´n 6
oraz kształt sylwetki budziły taka˛ groz˛e, z˙ e chłopiec z najwy˙zszym trudem opanowywał przemo˙zna˛ ch˛ec´ ucieczki w głab ˛ lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c. — My´slałem, z˙ e jeste´scie złodziejem — wybakał. ˛ W odpowiedzi usłyszał ostre: — Zatem si˛e myliłe´s. — Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: — Musisz si˛e nauczy´c odró˙znia´c przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego mo˙ze zale˙ze´c twoje z˙ ycie. Kim jeste´s? — Nazywam si˛e Flick Ohmsford — odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: — Mój ojciec, Curzad Ohmsford, ma karczm˛e tu niedaleko, w Shady Vale. B˛edzie z mil˛e stad, ˛ mo˙ze dwie. Znajdziecie tam schronienie i straw˛e, panie. — W Shady Vale, powiadasz?! — zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. — Wła´snie tam si˛e udaj˛e — dodał i przerwał, jakby zastanawiajac ˛ si˛e nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami pogładził brod˛e. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łakom ˛ w dolinie. Flick s´ledził uwa˙znie ka˙zdy jego ruch. M˛ez˙ czyzna w czerni przez dłu˙zsza˛ chwil˛e wpatrywał si˛e w jaki´s niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: — Ty masz. . . brata. Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznami˛etnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywi´scie w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie spraw˛e z powagi stwierdzenia, drgnał ˛ i spojrzał na nieznajomego. — A skad˙ ˛ ze wy. . . ? — No có˙z — przerwał mu tamten — czy˙z ka˙zdy młody mieszkaniec Vale nie ma gdzie´s brata? Flick odruchowo skinał ˛ głowa.˛ Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co m˛ez˙ czyzna w czerni wiedział o Shady Vale. Po chwili zorientował si˛e, z˙ e tamten patrzy na niego pytajaco, ˛ jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na rami˛e i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podró˙zy. — Szlak wiedzie t˛edy — powiedział i obaj ruszyli. Wyszli z gł˛ebokiego lasu i skierowali si˛e ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z do osady na drugim ko´ncu doliny. Na otwartej przestrzeni było ja´sniej, s´wiecił ksi˛ez˙ yc, a jego blask spływał na cała˛ dolin˛e i szlak, którym poda˛ z˙ ali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnaca ˛ zboczem w´sród g˛estej trawy lub wcinajaca ˛ si˛e w wysuszone sło´ncem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania w˛edrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłoni˛ecia oczu. Szli w milczeniu, obserwujac ˛ kr˛ety szlak i potykajac ˛ si˛e na nierówno´sciach. Za ka˙zdym pagórkiem lub zagł˛ebieniem w ziemi ukazywały si˛e nast˛epne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był s´wist wiatru. Flick nasłuchiwał uwa˙znie. Raz zdawało mu si˛e, z˙ e z daleka, od pół7
nocy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i wi˛ecej si˛e nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na cisz˛e. Posuwał si˛e naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał si˛e niezmiennie sze´sc´ stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spogladał ˛ na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze ida.˛ Sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto dokładnie zna ka˙zdy nast˛epny krok towarzysza podró˙zy. Szedł pewnie obok Flicka. Niebawem chłopak zaczał ˛ mie´c kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drog˛e długimi, płynnymi krokami, chód Flicka za´s coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widzac ˛ jego trudno´sci z dotrzymaniem kroku, m˛ez˙ czyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbli˙zyli si˛e do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren si˛e wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem poro´sni˛etym krzakami, które g˛estniały, przechodzac ˛ w nast˛epny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczajacych ˛ granic˛e Shady Vale, i odczuł wyra´zna˛ ulg˛e. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko. W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał si˛e ani słowem. Flick te˙z si˛e nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrze´c si˛e dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w my´slach. Czynił to ostro˙znie, z˙ eby tamten si˛e nie zorientował. M˛ez˙ czyzna wzbudzał l˛ek. Jego pociagła, ˛ kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na my´sl obrazy wojny z opowie´sci z dzieci´nstwa; wysłuchał przecie˙z niejednej, siedzac ˛ ze starszymi przy dogasajacym ˛ ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a wła´sciwie dwie ciemne przepastne jamy pod g˛estymi brwiami, gdzie powinny si˛e znajdowa´c. Dotychczas chłopcu nie udało si˛e przenikna´ ˛c wzrokiem tych cieni. Gł˛eboko pobru˙zd˙zona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała si˛e nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiujac ˛ nieodgadnione oblicze, Flick u´swiadomił sobie, z˙ e jego towarzysz podró˙zy ani razu nie wymienił swojego imienia. Zbli˙zali si˛e do skraju osady. Wyra´znie widoczna s´cie˙zka biegła w´sród coraz wy˙zszych i g˛estszych krzaków utrudniajacych ˛ marsz. Nieznajomy nagle stanał ˛ nieruchomo i zaczał ˛ nasłuchiwa´c z lekko przekrzywiona˛ głowa.˛ Flick tak˙ze si˛e zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały si˛e wydawa´c wieczno´scia.˛ M˛ez˙ czyzna odwrócił si˛e do Flicka i powiedział szybko: — Ukryj si˛e w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! — Popchnał ˛ chłopaka tak energicznie, z˙ e ten błyskawicznie znalazł si˛e pod wysokim krzewem i zniknał ˛ w gał˛eziach. Zagrzechotały metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnał ˛ pod swoja˛ peleryn˛e. — Cisza! — syknał. ˛ — A teraz biegnij. I ani mru-mru.
8
Przebiegli kilkana´scie kroków do czarnej s´ciany z li´sci. Gał˛ezie i pnacza ˛ biły ich po twarzach. Zatrzymali si˛e dopiero wtedy, gdy m˛ez˙ czyzna w czerni brutalnie wciagn ˛ ał ˛ Flicka w najg˛estsza˛ k˛ep˛e zaro´sli. Dyszeli ci˛ez˙ ko. Flick zauwa˙zył, z˙ e jego towarzysz nie rozglada ˛ si˛e na boki, lecz wpatruje si˛e badawczo w ciemne niebo, prze´switujace ˛ gdzieniegdzie mi˛edzy g˛estymi li´sc´ mi. Idac ˛ w jego s´lady, te˙z zaczał ˛ obserwowa´c firmament, ale dostrzegł jedynie mrugajace ˛ do´n gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował si˛e odezwa´c, ale nieznajomy uciszył go, s´ciskajac ˛ mocno za rami˛e. Stał wi˛ec nieruchomo, wpatrujac ˛ si˛e w noc i nasłuchujac ˛ odgłosów nadciagaj ˛ acego ˛ niebezpiecze´nstwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zm˛eczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gał˛eziach nad głowami. Kiedy ju˙z przymierzał si˛e do tego, by ul˙zy´c zm˛eczonym nogom, nad ich głowami przepłyn˛eło co´s wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i znikn˛eło z pola widzenia. Chwil˛e pó´zniej powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cie´n zawisł nad ukrywajacymi ˛ si˛e w˛edrowcami, jakby szykował si˛e do ataku. W głowie przera˙zonego Flicka zakł˛ebiło si˛e i zawirowało. Poczuł si˛e jak zdobycz w stalowej sieci — jeszcze s´wiadoma, ale ju˙z ulegajaca ˛ s´lepej, agonalnej furii schwytanego zwierz˛ecia. Co´s si˛egało w głab ˛ jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesun˛eła si˛e czarna, podszyta czerwienia˛ zjawa. Miała wielkie pazury, pot˛ez˙ ne skrzydła i była tak przera˙zajaca ˛ i zła, z˙ e na sam jej widok mo˙zna było umrze´c ze strachu. Przez chwil˛e zdawało mu si˛e, z˙ e nie wytrzyma i krzyknie, ale silny u´scisk m˛eskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwa´c kryzys. Zjawa znikn˛eła tak nagle, jak si˛e pojawiła. Złowieszczy cie´n gdzie´s odpłynał, ˛ odsłaniajac ˛ spokojne, gwia´zdziste niebo. U´scisk na ramieniu Flicka zel˙zał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł ci˛ez˙ ko na ziemi˛e. Nieznajomy przysiadł obok niego, u´smiechnał ˛ si˛e i lekko poklepał go po dłoni. — Ruszajmy, przyjacielu — powiedział. — Jeste´s cały i zdrowy, a Vale jest tu˙z za miedza.˛ Flick spojrzał na jego spokojna˛ twarz oczami wcia˙ ˛z szeroko otwartymi z przera˙zenia i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Co to było. . . ten stwór. . . ? — Tylko cie´n — odparł tamten spokojnie. — Ale nie czas i miejsce na dokładne wyja´snienia. Pomówimy o tym pó´zniej. Teraz chciałbym co´s zje´sc´ i ogrza´c si˛e, i to zanim do reszty strac˛e cierpliwo´sc´ . Pomógł Flickowi wsta´c i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoni˛etego płaszczem ramienia dał znak, z˙ e mo˙ze pój´sc´ za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzi´c. Wydostali si˛e spomi˛edzy gał˛ezi i ruszyli. Flick pełen złych przeczu´c spogladał ˛ l˛ekliwie na ciemne niebo. Wydawało mu si˛e, z˙ e to, co si˛e stało przed chwila,˛ było tylko wytworem jego nadwra˙zliwej wyobra´zni. Uznał, z˙ e jak na jeden wieczór miał stanowczo za du˙zo wra˙ze´n. Najpierw ów olbrzym 9
bez imienia, a teraz jeszcze ten przera˙zajacy ˛ cie´n. Przysiagł ˛ sobie w duchu, z˙ e nast˛epnym razem dobrze si˛e zastanowi, zanim zdecyduje si˛e na tak daleki wieczorny wypad poza obr˛eb Vale. Kilkana´scie minut pó´zniej drzewa i zaro´sla zacz˛eły rzedna´ ˛c, za to coraz cz˛es´ciej i coraz wyra´zniej migotały w oddali s´wiatła osady. Pogra˙ ˛zone w mroku do´ zka była coraz szersza i niebamostwa nabierały wyra´zniejszych kształtów. Scie˙ ´ wem stała si˛e ubitym traktem prowadzacym ˛ prosto do osiedla. Swiatła w oknach coraz s´mielej migotały na powitanie w˛edrowców. Patrzac ˛ na nie, Flick u´smiechnał ˛ si˛e z wdzi˛eczno´scia.˛ Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, z˙ e gdyby nie z˙ ółte s´wiatła w oknach, mo˙zna byłoby pomy´sle´c, z˙ e w Vale nikt nie mieszka. Co innego zaprzatało ˛ uwag˛e chłopca mianowicie, co powinien powiedzie´c swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoi´c. Dziwne stwory i cienie mogły by´c przecie˙z wyłacznie ˛ wytworem jego wyobra´zni. By´c mo˙ze ida˛ cy obok m˛ez˙ czyzna w odpowiednim czasie wyja´sni cała˛ spraw˛e, ale jak dotad ˛ nie okazał si˛e zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczac ˛ a˛ sylwetk˛e i zadr˙zał. Czer´n tchn˛eła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne r˛ece. Flick czuł, z˙ e bez wzgl˛edu na to, kim naprawd˛e jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby gro´zny. Szli wolno mi˛edzy domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonace ˛ wewnatrz ˛ pochodnie. Domostwa były podobne do siebie — wszystkie długie i do´sc´ niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mie´sciła si˛e tylko jedna kondygnacja. Dachy zw˛ez˙ ały si˛e ku jednej stronie, dajac ˛ osłon˛e niewielkiej weran´ dzie na masywnych palach, która stanowiła zako´nczenie długiego ganku. Sciany były przewa˙znie drewniane, fundamenty za´s solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyło˙zono kamieniami równie˙z od frontu. Flick przygladał ˛ si˛e zasłoni˛etym oknom. Tu i ówdzie w szparze mi˛edzy okiennicami mign˛eła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za soba˛ okropna˛ noc i odczuwał wielka˛ ulg˛e, z˙ e znalazł si˛e znowu w´sród swoich. Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic si˛e nie wydarzyło. Obrzucił osad˛e przelotnym spojrzeniem i odkad ˛ znale´zli si˛e w Vale, nie odezwał si˛e ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Wła´sciwie trudno powiedzie´c, z˙ e m˛ez˙ czyzna w czerni poda˙ ˛zał za chłopcem, który miał by´c jego przewodnikiem. Wydawało si˛e, z˙ e to raczej on lepiej zna drog˛e do celu. Ilekro´c trakt rozwidlał si˛e mi˛edzy identycznymi rz˛edami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał wła´sciwe odgał˛ezienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby oceni´c marszrut˛e. W pewnej chwili Flick zdał sobie spraw˛e, z˙ e to tamten prowadzi, a on tylko wlecze si˛e za nim. Wkrótce dotarli do karczmy. Była to du˙za budowla zło˙zona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzacymi ˛ po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie uło˙zono grube, ociosane 10
bale tworzace ˛ s´ciany, a dach pokryto gontem. Karczma była wy˙zsza i masywniejsza ni˙z inne domostwa. Z dobrze o´swietlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów. Czasem kto´s za´smiał si˛e gło´sniej albo kogo´s zawołał. W nieo´swietlonych skrzydłach znajdowały si˛e pomieszczenia sypialne dla go´sci. W chłodnym powietrzu unosił si˛e zapach pieczonego mi˛esiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wiodacych ˛ do głównej izby. M˛ez˙ czyzna w czerni wcia˙ ˛z milczał. Chłopiec odsunał ˛ ci˛ez˙ ki metalowy rygiel i pociagn ˛ ał ˛ za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych pod s´ciana˛ z lewej oraz w gł˛ebi izby. Liczne s´wiece na stołach i w s´wiecznikach na s´cianach dawały du˙zo s´wiatła. Na wielkim palenisku płonał ˛ z˙ ywo ogie´n. Flick mrugnał ˛ kilkakrotnie, o´slepiony jasno´scia.˛ Po chwili jego oczy przyzwyczaiły si˛e do s´wiatła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok pow˛edrował ponad paleniskiem, sprz˛etami i meblami do zamkni˛etych podwójnych drzwi w gł˛ebi izby, a nast˛epnie dalej do biegnacego ˛ wzdłu˙z s´ciany szynkwasu. Siedzacy ˛ tam m˛ez˙ czy´zni spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ustapił ˛ nieskrywanemu zaciekawieniu postacia˛ nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił z˙ adnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i napojów, spogladaj ˛ ac ˛ z rzadka na nowo przybyłych. Flick i m˛ez˙ czyzna w czerni zostali jeszcze chwil˛e przy drzwiach. Chłopiec próbował znale´zc´ w´sród go´sci ojca, nieznajomy za´s wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował: — Przysiad˛ ˛ e sobie tam, a ty poszukaj ojca. Mo˙ze zjemy razem wieczerz˛e, kiedy wrócicie. Podszedł do niewielkiego stołu w gł˛ebi i usiadł plecami do go´sci przy szynkwasie. Skłonił si˛e lekko Flickowi i odwrócił si˛e. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w gł˛ebi izby, prowadzacym ˛ na zaplecze. Skierował si˛e do kuchni, liczac, ˛ z˙ e znajdzie tam ojca i She˛e przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokona´c kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł si˛e u celu, najpierw rado´snie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy ko´ncu bufetu po lewej stronie, ko´nczac ˛ wieczerz˛e. Ujrzawszy syna, powitał go machni˛eciem muskularnego ramienia. — Troch˛e dzi´s pó´zniej ni˙z zwykle — mruknał ˛ dobrotliwie — ale chod´z, siadaj do jadła, póki jeszcze jest. Flick podszedł zm˛eczonym krokiem do lady i zrzuciwszy tobołek na podłog˛e, usadowił si˛e na wysokim taborecie. Ojciec wła´snie sko´nczył je´sc´ . Odsunał ˛ pusty talerz i wyprostował si˛e. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło.
11
— Spotkałem w˛edrowca w drodze powrotnej — zaczał ˛ niepewnie Flick. — Pytał o nocleg i wieczerz˛e. Zapraszał do kompanii. — No có˙z, je´sli szuka noclegu, to dobrze trafił — o´swiadczył stary Ohmsford. — A wła´sciwie to mo˙zemy posili´c si˛e razem z nim. Nie powiem, z˙ ebym nie miał ochoty na mała˛ dokładk˛e. Podniósł swe ci˛ez˙ kie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył oci˛ez˙ ale, by udzieli´c paru wskazówek co do wieczerzy, Flick za´s podszedł do balii, by umy´c r˛ece po podróz˙ y. Kiedy ojciec zbli˙zył si˛e do´n, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea. — Wysłałem go po sprawunki. Powinien by´c z powrotem lada chwila — odparł ojciec i zapytał: — A jak zwa˛ tego, co przybył z toba? ˛ — Nie wiem. Nie przedstawił si˛e. Ojciec zmarszczył brwi i mruknał ˛ co´s o małomównych obcych, zaklinajac ˛ si˛e na koniec, z˙ e z˙ adnego tajemniczego go´scia nie chce widzie´c w swojej ober˙zy. Wreszcie skinał ˛ na syna i ruszył do wyj´scia na sal˛e, ocierajac ˛ si˛e pot˛ez˙ nymi ramionami o s´cian˛e. Flick pospiesznie poda˙ ˛zył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyra´zniej malowało si˛e zwatpienie. ˛ Nieznajomy wcia˙ ˛z siedział odwrócony plecami do go´sci przy szynkwasie. Słyszac ˛ skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycj˛e, by widzie´c wchodzacych. ˛ Przyjrzał si˛e im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj kr˛epi i s´redniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brazowe ˛ włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stan˛eli na chwil˛e w drzwiach. Flick pokazał ciemna˛ posta´c. M˛ez˙ czyzna dostrzegł nieskrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował si˛e podej´sc´ . Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem. — Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie — powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbujac ˛ przenikna´ ˛c wzrokiem ciemne, osłoni˛ete kapturem rysy m˛ez˙ czyzny. — Nazywam si˛e Curzad Ohmsford, co ju˙z pewnie wiecie od mojego syna. Nieznajomy u´scisnał ˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ na powitanie r˛ek˛e i skinał ˛ głowa˛ Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił si˛e grymas bólu. — Wasz syn był tak miły i wskazał mi drog˛e do tego przyjemnego zakatka ˛ — powiedział z u´smiechem, który Flick nazwałby drwiacym. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzie˙z przy kuflu piwa. — Oczywi´scie — odparł karczmarz. Potoczył si˛e w stron˛e wolnego krzesła i klapnał ˛ na nie ci˛ez˙ ko. Flick te˙z dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwał˛e pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił si˛e i przytakiwał z wyra´znym zadowoleniem. Skinał ˛ tak˙ze na obsług˛e za lada,˛ by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wcia˙ ˛z nie zamierzał odsłoni´c całej twarzy. Flick ciagle ˛ starał si˛e dotrze´c wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał si˛e, z˙ e tamten to zauwa˙zy. Miał w pami˛eci pierwsza˛ nieudana˛ 12
prób˛e spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bolace ˛ nadgarstki nie pozwalały zapomnie´c o sile i zr˛eczno´sci m˛ez˙ czyzny w czerni. Uznał, z˙ e na razie bezpieczniej b˛edzie pozosta´c przy watpliwo´ ˛ sciach. Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał si˛e pogaw˛edce ojca z przybyszem. Po wymianie grzeczno´sciowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do znacznie bli˙zszych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Vale. Niebawem Flick zorientował si˛e, z˙ e ojciec, który lubił pogaw˛edzi´c, nie potrzebował do tego specjalnej zach˛ety, teraz wła´sciwie prowadził cała˛ rozmow˛e, nieznajomy za´s podtrzymywał ja˛ zdawkowymi uwagami i pytaniami. By´c mo˙ze nie miało to znaczenia, ale jak dotad ˛ Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który si˛e nawet nie przedstawił. Nie trzeba było te˙z długo czeka´c, aby sprytny go´sc´ zaczał ˛ zr˛ecznie wyciaga´ ˛ c informacje o Vale od niczego nie podejrzewajacego ˛ karczmarza. Zaczynało to niepokoi´c Flicka, ale nie wiedział co zrobi´c. Bardzo chciał, z˙ eby Shea wrócił. Brata jednak wcia˙ ˛z nie było. Podano długo oczekiwana˛ wieczerz˛e, która˛ spo˙zyli bez po´spiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich Shea. Flick od razu zauwa˙zył, z˙ e go´scia w czerni co´s zainteresowało. Silne dłonie zacisn˛eły si˛e na kraw˛edzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał tak, jakby zapomniał o ich istnieniu. Czarna kreska zro´sni˛etych brwi drgn˛eła, a na posagowej, ˛ dotad ˛ nieruchomej twarzy pojawił si˛e wyraz intensywnego skupienia. Przez jedna˛ straszna˛ chwil˛e Flickowi zdawało si˛e, z˙ e człowiek w czerni chce zabi´c She˛e, ale wra˙zenie to min˛eło. Jego miejsce zaj˛eło inne — z˙ e nieznajomy przeszukiwał my´sli jego brata. Wpatrywał si˛e uwa˙znie w sylwetk˛e Shei, ocienione oczy przebiegły szybko po smukłej postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegnace ˛ pod ostrym katem ˛ od nosa wzdłu˙z łuku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszka´nców Vale, wreszcie wysmukły nos i waskie, ˛ delikatne usta. Dostrzegł tak˙ze emanujace ˛ z tej twarzy uczciwo´sc´ i inteligencj˛e. Mimo z˙ e stali w odległych ko´ncach izby, nieznajomy zauwa˙zył tak˙ze wielka˛ przenikliwo´sc´ i zdecydowanie w bł˛ekitnych oczach chłopca. Shea patrzył na m˛ez˙ czyzn˛e w czerni i przez chwil˛e nawet zawahał si˛e, czy podej´sc´ . W obecno´sci przybysza czuł si˛e jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku pos˛epnej postaci. Ohmsfordowie patrzyli na She˛e, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W ko´ncu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idacy, ˛ i podnie´sli si˛e, by go powita´c. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przygladali ˛ si˛e sobie uwa˙znie, po czym nagle, ni stad, ˛ ni zowad, ˛ przy stole wybuchła wesoła rozmowa tuszujaca ˛ niedawne napi˛ecie. Nie spuszczajac ˛ wzroku z nieznajomego, Shea u´smiechnał ˛ si˛e do Flicka. Był nieco ni˙zszy od brata, wi˛ec pozostawał w jeszcze wi˛ekszym cieniu przybysza ni˙z obaj 13
Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu m˛ez˙ czyzny w czerni nie wywarła na nim tak silnego wra˙zenia jak na jego bracie. Curzad zaczał ˛ rozpytywa´c go o sprawunki. Shea na chwil˛e skupił si˛e na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zainteresowanie na przybysza. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy si˛e kiedy´s spotkali, a wy, zdaje si˛e, skad´ ˛ s mnie znacie. Ja tak˙ze mam dziwne wra˙zenie, z˙ e powinienem was zna´c — powiedział. Nieznajomy przytaknał ˛ skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknał ˛ u´smieszek. — By´c mo˙ze mnie znasz. Nie zdziwi mnie tak˙ze to, z˙ e nawet je´sli mnie kiedy´s spotkałe´s, to i tak nie pami˛etasz. Ale ja wiem, kim jeste´s, i naprawd˛e znam ci˛e dobrze. Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukajac ˛ odpowiednich słów. Tamten pogładził wolno krótka,˛ czarna˛ brod˛e i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł napi˛ecie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezgło´snie wyraz˙ ały pytanie dr˛eczace ˛ cała˛ trójk˛e. Nieznajomy s´ciagn ˛ ał ˛ kaptur. Ukazała si˛e ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do ramion oraz, co najwa˙zniejsze, oczy — gł˛eboko osadzone i stale ukryte w cieniu g˛estych, krzaczastych brwi. — Zwa˛ mnie Allanon — powiedział wolno. Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała si˛e w twarz przybysza. A wi˛ec tak wygladał ˛ Allanon — tajemniczy podró˙zny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który przemierzył wszystkie krainy — od mroków Anaru a˙z po zakazane turnie w górach Charnal. Jego imi˛e znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w z˙ yciu odwa˙zyli si˛e wyruszy´c dalej, ni˙z si˛egało bezpieczne ciepło ukochanej doliny. Po raz pierwszy Allanon u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie. Jednak w gł˛ebi duszy zrobiło mu si˛e z˙ al tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, wła´snie dobiegły ko´nca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny. — Co was tu sprowadza? — zapytał wreszcie Shea. M˛ez˙ czyzna spojrzał na niego ostro, po czym ku zaskoczeniu całej trójki za´smiał si˛e. — Ty, Shea. Wła´snie ciebie szukałem — brzmiała odpowied´z.
II Nazajutrz Shea obudził si˛e bardzo wcze´snie. Wyskoczył z łó˙zka i ubrał si˛e szybko, gdy˙z ranki w dolinie były wyjatkowo ˛ chłodne i wilgotne. Okazało si˛e, z˙ e był pierwszy na nogach — pozostali domownicy i go´scie spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do głównej izby karczmy i zabrał si˛e do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zzi˛ebni˛ete palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujacy ˛ chłód i wilgo´c, którymi rozpoczynał si˛e ka˙zdy dzie´n w dolinie, ust˛epowały bez wzgl˛edu na por˛e roku dopiero z ukazaniem si˛e sło´nca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Vale nie tylko przed niepo˙zadanymi ˛ oczami, ale przede wszystkim stanowiły naturalna˛ barier˛e dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały a˙z do doliny. Chocia˙z w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały ju˙z ko´nca, to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał zna´c o sobie a˙z do południa — dopiero wtedy cała˛ dolin˛e o´swietlało sło´nce. Pierwsze płomienie wystrzeliły spomi˛edzy chrustu, a po chwili ogie´n objał ˛ wszystkie bierwiona. Shea usadowił si˛e na krze´sle z wysokim oparciem i zaczał ˛ wspomina´c wydarzenia ostatniego wieczora. Przytulił si˛e do oparcia i przycisnał ˛ r˛ece do ciała. Poranne zimno jeszcze nie ustapiło, ˛ skulił si˛e wi˛ec i wpatrywał w ogie´n. Skad ˛ Allanon mógł go zna´c? Prawie nie wychodził poza teren osady, wi˛ec gdyby cho´c raz si˛e spotkali, Shea na pewno by go zapami˛etał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawi´c nic wi˛ecej. Potem ju˙z w milczeniu doko´nczył wieczerz˛e. Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, z˙ e rozmow˛e sko´ncza˛ rano, i znów stał si˛e ponura,˛ złowieszcza˛ postacia,˛ taka˛ sama˛ jaka˛ Shea ujrzał wczoraj, wchodzac ˛ do karczmy. Na koniec m˛ez˙ czyzna wstał i poprosił o wskazanie noclegu, przeprosił ˙ cała˛ trójk˛e i po˙zegnał si˛e. Zadnemu z braci nie udało si˛e wydoby´c od przybysza nawet jednego słowa wi˛ecej na temat celu jego wyprawy do Shady Vale i zainteresowania Shea. Pó´zniej, na osobno´sci, Flick opowiedział bratu o tym, w jakich okoliczno´sciach spotkał Allanona, i o przera˙zajacym ˛ cieniu. Shea wrócił my´slami do pierwszego pytania: skad ˛ Allanon mógł go zna´c? Moz˙ e znajdzie odpowied´z, odtwarzajac ˛ swa˛ przeszło´sc´ ? Wczesne dzieci´nstwo było 15
jeno mglistym wspomnieniem. Nie pami˛etał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono le˙zy. Dopiero w jaki´s czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział si˛e, z˙ e przyszedł na s´wiat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zda˙ ˛zył zostawi´c trwałe wspomnienie o sobie w pami˛eci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go samotnie matka, pami˛etał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przewa˙znie wspomnienia zabaw z innymi dzie´cmi w gł˛ebokim zielonym lesie, który był ich całym s´wiatem. Kiedy miał pi˛ec´ lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wróci´c tam, skad ˛ pochodziła, czyli do Shady Vale. Chyba ju˙z wtedy wiedziała, z˙ e wkrótce umrze, ale najwa˙zniejszy był dla niej syn. Podró˙z na południe była ostatnia˛ wyprawa˛ w jej z˙ yciu — zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny. Rodzina i krewni, którzy z˙ egnali ja˛ w dniu s´lubu, ju˙z nie z˙ yli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesi˛ecy przed przybyciem matki z synem do Shady Vale zmarła z˙ ona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczm˛e i wychowywał syna. Shea wkrótce stał si˛e członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie. Słowo „rodzina” kojarzyło mu si˛e wyłacznie ˛ z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokuczała mu s´wiadomo´sc´ , z˙ e jest miesza´ncem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra podstawa do rozwoju ciała i umysłu. Jednak w z˙ adnym obrazie, w z˙ adnym wspomnieniu nie pojawił si˛e nawet cie´n Allanona. Wygladało ˛ na to, z˙ e nigdy si˛e nie spotkali. Shea zmienił pozycj˛e na krze´sle, nie odrywajac ˛ wzroku od ognia. W ponurym m˛ez˙ u w czerni było co´s, czego si˛e bał. Niewykluczone, z˙ e powód do obaw podsun˛eła mu wyobra´znia, ale jedno było pewne — w obecno´sci Allanona Shea czuł si˛e tak, jakby tamten czytał w jego my´slach i przenikał je, kiedy chciał. Ta absurdalna my´sl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick równie˙z o tym wspominał. Dodał te˙z co´s jeszcze tajemniczym szeptem, gdy ju˙z le˙zeli na posłaniu w swojej izdebce, jakby si˛e bał, z˙ e kto´s ich podsłuchiwał. Powiedział, z˙ e wyczuwa w Allanonie niebezpiecze´nstwo. Shea przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i westchnał ˛ gł˛eboko. Na dworze było coraz ja´sniej. Wstał i dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem narzekał na cały s´wiat. Zrezygnowany chłopiec westchnał, ˛ odsunał ˛ od siebie poprzednie my´sli i pospieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynno´sciach. Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczył Allanona, który zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. Ma˙ ˛z w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu, gdy Shea odpoczywał w cieniu d˛ebu na tyłach karczmy i spo˙zywał przygotowany napr˛edce obiad. Ojciec był bardzo zaj˛ety w karczmie, a Flick wyszedł po sprawunki. W s´wietle dnia Allanon wygladał ˛ równie przera˙zajaco ˛ jak 16
w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cie´n, lecz okrywajaca ˛ ja˛ peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kierunku Shei z głowa˛ lekko pochylona˛ do przodu. Dotarł do cienia d˛ebu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł niewidzace ˛ spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniajace ˛ si˛e zza drzew na wschodzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W ko´ncu Shea nie wytrzymał: — Po co przybyłe´s do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałe´s? Zapytany zwrócił ciemna˛ twarz ku chłopcu. Posagowe ˛ rysy drgn˛eły w lekkim u´smiechu. — Odpowied´z nie jest tak prosta, jakby´s tego chciał, młodzie´ncze. Chyba najpr˛edzej uzyskamy ja,˛ sprawdzajac ˛ najpierw stan twojej wiedzy. Czytałe´s o historii Nordlandii? — zapytał. — Czy wiesz co´s o Królestwie Czaszki? Shea zmartwiał. Z ta˛ nazwa˛ kojarzyły mu si˛e wszystkie okropno´sci, realne i istniejace ˛ tylko w wyobra´zni. Nazwa˛ ta˛ straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, słyszac ˛ ja˛ w czasie długich baja´n przy dogasajacym ˛ ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał si˛e s´wiat duchów i goblinów, borów i mateczników, podst˛epnych gnomów oraz olbrzymich trolli z gór na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinał ˛ głowa.˛ Ten za´s po krótkiej przerwie kontynuował: — Jestem, jak wiesz, mi˛edzy innymi badaczem dziejów. Niewykluczone te˙z, z˙ e jedynym, który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandi˛e w ciagu ˛ ostatnich pi˛eciu stuleci, mo˙zna policzy´c na palcach jednej r˛eki. O plemieniu człowieka wiem znacznie wi˛ecej, ni˙z mo˙zna by przypuszcza´c. Jego czasy to dla nas zacierajace ˛ si˛e wspomnienie. Chyba dobrze, z˙ e tak si˛e stało, zwłaszcza jes´li wzia´ ˛c pod uwag˛e ostatnie dwa tysiaclecia, ˛ niezbyt dla niego chlubne. Człowiek z˙ yjacy ˛ obecnie zda˙ ˛zył zapomnie´c o swojej przeszło´sci, wie niewiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszło´sci. Mieszka z dala od innych, na rubie˙zach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszka´ncach. Wielka szkoda, z˙ e ten człowiek stał si˛e tak zamkni˛ety i krótkowzroczny. Kiedy´s był to lud najbardziej przewidujacy ˛ i twórczy. Dzisiejszy człowiek, zadowolony ze swojego obecnego poło˙zenia, izoluje si˛e od spraw innych. Zwa˙z jednak, z˙ e było to dotychczas mo˙zliwe z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpo´srednio człowieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przeszło´sci skutecznie zniech˛ecał do dokładniejszego przyjrzenia si˛e przyszło´sci. Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciag ˛ ogólnikowych oskar˙ze´n pod adresem plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego odpowiedział ostro: — Mówisz tak, jakby to było co´s strasznego, z˙ e kto´s chce by´c sam. Wiem na tyle du˙zo o dziejach, a raczej o z˙ yciu, z˙ eby zrozumie´c zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiaclecia. ˛ Mo˙ze kiedy wszystko odbuduje, b˛edzie do´sc´ ma˛ dry, by tego drugi raz nie straci´c. W czasie Wielkich Wojen człowiek bezustannie 17
wtracał ˛ si˛e w sprawy innych. Posługiwał si˛e tak˙ze bł˛edna˛ doktryna˛ izolacji. Skutek był taki, z˙ e niemal sam si˛e zniszczył. Twarz Allanona st˛ez˙ ała. — Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwo´sc´ i z˙ adza ˛ władzy. Człowiek s´ciagn ˛ ał ˛ na swoja˛ głow˛e tyle nieszcz˛es´c´ , bo przede wszystkim był nierozwa˙zny i krótkowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sadzisz, ˛ z˙ e człowiek mo˙ze zacza´ ˛c jeszcze raz? Otó˙z chyba zaskoczy ci˛e to, co powiem, ale istnieja˛ rzeczy niezmienne, na przykład gł˛eboko zakorzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które w ka˙zdej chwili moga˛ si˛e ujawni´c u sprawujacego ˛ władz˛e. Istnieja˛ i b˛eda˛ istnie´c, nawet u tych, którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły ju˙z Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energi˛e, moc i ostateczna˛ władz˛e nad s´wiatem. Dzisiaj stawiamy czoło innemu powa˙znemu zagro˙zeniu — zagro˙zeniu dla wszelkiej egzystencji. Je˙zeli zatem nadal uwa˙zasz, z˙ e człowiek jest w stanie sam zbudowa´c nowe z˙ ycie, a cały s´wiat b˛edzie spokojnie płynał ˛ obok, to nie rozumiesz nic z dziejów! Allanon przerwał. Pos˛epne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział zaczepnym spojrzeniem, mimo z˙ e w gł˛ebi duszy coraz bardziej si˛e bał i czuł si˛e bardzo mały. — Ale sko´nczmy ju˙z z tym — podjał ˛ Allanon. Przyjaznym gestem poło˙zył silna˛ dło´n na ramieniu Shei i spojrzał na niego łagodniej. — Przeszło´sc´ jest za nami, a nas przecie˙z bardziej interesuje przyszło´sc´ . Pozwól, z˙ e od´swie˙ze˛ twa˛ pami˛ec´ w kwestii Nordlandii i legendy Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie poło˙zyły kres dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii s´wiata, który znał, nastapiły ˛ wielkie zmiany. Praktycznie s´wiat został przebudowany. Gdy ostatni z plemienia człowieka uciekli na południe, przestał istnie´c podział na pa´nstwa i narody. Stało si˛e to prawie tysiac ˛ lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł si˛e ponad poziom zwierzat, ˛ na które polował, aby zdoby´c po˙zywienie, i stworzył podwaliny cywilizacji. Była ona oczywi´scie bardzo prymitywna, ale panował tam wzgl˛edny porzadek. ˛ Wytworzyły si˛e nawet zala˙ ˛zki systemu władzy. Pó´zniej człowiek stopniowo odkrywał istnienie innych ludów, które przetrwały Wielkie Wojny i wytworzyły odmienne formy bytowania. W górach z˙ yły olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, przebiegłych stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W wyniku star´c ucierpiały obie strony. W walce o z˙ ycie nie kierujemy si˛e rozumem, a oni walczyli o przetrwanie. Człowiek odkrył tak˙ze nast˛epna˛ ras˛e. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekajac ˛ przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemi˛e i zacz˛eli z˙ y´c w jaskiniach. Wieloletni brak s´wiatła słonecznego spowodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszka´nców jaski´n. Potomkowie uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzro18
stu i kr˛epi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania si˛e po jaskiniach. W ciemno´sci widzieli doskonale, za dnia za´s słabo. Po wielu stuleciach pod ziemia˛ zacz˛eli wraca´c na powierzchni˛e. Nadmiar s´wiatła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych le´snych ost˛epach w Estlandii. Wykształcili nawet własny j˛ezyk, wkrótce jednak zacz˛eli posługiwa´c si˛e j˛ezykiem człowieka. Kiedy człowiek odkrył pozostało´sci tej ginacej ˛ rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego czasu fikcyjne stworki ze swoich ba´sni i poda´n ludowych. Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał si˛e w zielone szczyty wzgórz ska˛ pane w sło´ncu. Shea rozmy´slał nad tym, co usłyszał. Widział w swoim z˙ yciu jednego, mo˙ze dwa gnomy i karły, ale nie pami˛etał, jak wygladały. ˛ Trolla nie widział nigdy. — A elfy? — zapytał wreszcie. Allanon spojrzał na niego zamy´slony i jeszcze bardziej pochylił głow˛e. — Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługuja˛ na szczególna˛ uwag˛e. Jest to chyba najwspanialszy lud, cho´c by´c mo˙ze nikt nie jest tego s´wiadomy. Ale opowie´sc´ o ludzie elfów musi poczeka´c. Na razie niech ci wystarczy, z˙ e zawsze z˙ yli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz za´s, młody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu odwa˙zyło si˛e tam uda´c, nie mówiac ˛ o osiedlaniu si˛e. Jedynymi jej mieszka´ncami sa˛ trolle. Tylko one przystosowały si˛e do tamtejszych warunków. Dzisiejszy człowiek z˙ yje w ciepłej Sudlandii, cieszac ˛ si˛e jej łagodnym klimatem i zielonymi równinami. Zapomniał o tym, z˙ e swego czasu w Nordlandii z˙ yły tak˙ze inne ludy. Trolle trzymały si˛e gór, za´s niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo si˛e to na poczatku ˛ wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, prawa i kultury. Przyszło´sc´ zapowiadała si˛e obiecujaco. ˛ Człowiek zapomniał jednak o tamtych dobrych czasach i o tym, z˙ e kiedy´s był czym´s wi˛ecej ni˙z tylko zwyci˛ez˙ onym ludem, odcinajacym ˛ si˛e od tych, którzy zranili jego dum˛e. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie s´wiata. Znalazło si˛e miejsce dla wszystkich ludów, które pragn˛eły wykorzysta´c druga˛ szans˛e. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie spraw˛e z powagi dzieła. Ka˙zdy lud pochłoni˛ety budowa˛ i pomna˙zaniem swoich dóbr umacniał si˛e w przekonaniu, z˙ e to wła´snie on odegra najwa˙zniejsza˛ rol˛e. Układ sił przypominał krag ˛ głodnych szczurów pilnujacych ˛ jednego kawałka starego, sple´sniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniało´sci płaszczył si˛e i s´linił jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałe´s o tym, Sheo? Chłopiec pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ Nie wierzył, z˙ e to, co usłyszał, było prawda.˛ Dotad ˛ mówiono mu, z˙ e od czasu Wielkich Wojen człowiek był rasa˛ prze´sladowana,˛ zmuszona˛ do nieustannej walki o zachowanie godno´sci i skrawka ziemi, na
19
który ostrzyły sobie z˛eby pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był naje´zd´zca˛ — to na niego napadano. Allanon wykrzywił usta w ponurym półu´smiechu i obserwował efekt swoich słów. — Zdaje si˛e, z˙ e nie byłe´s s´wiadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej wa˙zna spo´sród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego si˛e uwa˙zał. Jego metody walki niczym si˛e nie ró˙zniły od metod innych ras. Nale˙zy jednak przyzna´c, z˙ e miał wi˛eksze poczucie honoru i był bardziej cywilizowany — ostatnie słowo Allanon wypowiedział z nieskrywanym sarkazmem. — Jednak wszystko, co do tej pory usłyszałe´s, tylko po´srednio wia˙ ˛ze si˛e z głównym tematem. Zaraz wyja´sni˛e, o co chodzi. Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpocz˛eły walk˛e o panowanie nad s´wiatem, Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druidów sa˛ skape ˛ i niejasne. Istniało przekonanie, z˙ e była to grupa najmadrzejszych ˛ i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich ludów. Ka˙zdy z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiej˛etno´sciach starego s´wiata. Byli filozofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk s´cisłych, przede wszystkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiej˛etno´sci, niezb˛ednych w zmieniajacym ˛ si˛e s´wiecie. Przewodził im ma˙ ˛z zwany Galaphile, badacz dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli ka˙zdego ludu i utworzył Rad˛e. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizujac ˛ ten cel, zdał si˛e na madro´ ˛ sc´ i umiej˛etno´sci członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedz˛e i pozyskiwali zaufanie i poparcie ludów. Druidzi stanowili wówczas powa˙zna˛ sił˛e. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile’a. Jednak z upływem czasu okazało si˛e, z˙ e niektórzy członkowie Rady przewy˙zszaja˛ pozostałych pod wzgl˛edem zdolno´sci i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolno´sci i mocy zaj˛ełoby du˙zo czasu, znacznie wi˛ecej, ni˙z nam zostało. Wa˙zne jest, by w tym momencie u´swiadomi´c sobie rzecz nast˛epujac ˛ a: ˛ ci, którzy mieli najt˛ez˙ sze umysły i najwi˛eksza˛ moc, uznali si˛e za wyznaczonych do kierowania przyszło´scia˛ s´wiata. W ko´ncu odłaczyli ˛ si˛e od Rady, stworzyli własna˛ grup˛e i znikn˛eli. Wkrótce zapomniano o nich. Sto pi˛ec´ dziesiat ˛ lat pó´zniej plemi˛e człowieka ogarn˛eła straszliwa, wyniszczajaca ˛ wojna domowa, która rozprzestrzeniła si˛e tak, z˙ e pó´zniej historycy uznali ja˛ za Pierwsza˛ Wojn˛e Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pami˛eta. W skrócie rzecz miała si˛e tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował si˛e przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzył s´wietnie wyszkolona˛ i bitna˛ armi˛e. Oficjalnym celem powsta´nców było podporzadkowanie ˛ wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to doprowadzi´c do wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania doła˛ czyły prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały si˛e przeciwko innym 20
ludom. Główna˛ postacia˛ tej wojny był ma˙ ˛z zwany Brona, co w dawnej mowie gnomów oznacza „Pan”. Mówiono tak˙ze, z˙ e to wła´snie Brona przewodził druidom, którzy odłaczyli ˛ si˛e od Pierwszej Rady i znikn˛eli w Nordlandii. Poniewa˙z jednak w z˙ adnym wiarygodnym z´ ródle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, z˙ e jest to posta´c fikcyjna. Powstanie zostało w ko´ncu stłumione przez druidów i sprzymierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałe´s o tym, Sheo? — Chłopiec przytaknał ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. — Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła s´miercia˛ naturalna˛ wiele lat temu. Słyszałem tak˙ze o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej znalazłby´s wiele uprzedze´n i uogólnie´n. Wojna ta była bardzo bolesna˛ nauczka˛ dla człowieka. Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał si˛e. Chciał da´c chłopcu czas na uporzadkowanie ˛ wiadomo´sci. — Wiem równie˙z — ciagn ˛ ał ˛ Shea — z˙ e ci z naszego ludu, którzy prze˙zyli, po wojnie uciekli na południe i tam pozostali. Zacz˛eli odbudowywa´c zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i zacz˛eli tworzy´c. Sadzisz ˛ zapewne, z˙ e człowiek odcina si˛e od innych tylko ze strachu. Ja jednak wcia˙ ˛z uwa˙zam, z˙ e najlepiej z˙ yje si˛e z dala od innych. Władza skupiona w jednych r˛ekach zawsze była najwi˛ekszym zagro˙zeniem dla ludzko´sci. Teraz nie ma ani takiej władzy, ani rak, ˛ które by ja˛ przej˛eły. Nowy sposób z˙ ycia to małe społeczno´sci. Sa˛ takie małe rzeczy, którym najlepiej si˛e wiedzie, kiedy wszyscy zostawia˛ je w spokoju. M˛ez˙ czyzna w czerni prychnał ˛ ironicznie. Shea poczuł si˛e nieswojo. — Wiesz bardzo mało — powiedział m˛ez˙ czyzna. — A to, co mówisz, to prawdy oczywiste. Truizm to niechciane dziecko uogólnie´n. Nie chc˛e si˛e z toba˛ spiera´c na temat subtelno´sci niektórych reform społecznych, nie mówiac ˛ o polityce. To kolejna sprawa, która musi zaczeka´c. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. Mo˙ze na przykład. . . Nie, zaczekaj. Kto´s do nas idzie. Ledwie sko´nczył, zza w˛egła wyłoniła si˛e kr˛epa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył Allanona i zatrzymał si˛e w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak r˛eka,˛ ruszył w ich stron˛e. Wolno podszedł do siedzacych, ˛ stanał ˛ i spojrzał w ciemna˛ twarz wysokiego przybysza. Ten powitał Flicka znanym mu ju˙z enigmatycznym u´smiechem. — Zastanawiałem si˛e, dokad ˛ to mogłe´s pój´sc´ — Flick zwrócił si˛e do brata — . . . nie chciałem przeszkadza´c. . . — Nie przeszkadzasz — szybko powiedział Shea, ale Allanon wyra´znie si˛e z nim nie zgadzał. — Tre´sc´ tej rozmowy była przeznaczona wyłacznie ˛ dla ciebie — zwrócił si˛e do Shei i stanowczym tonem kontynuował: — Je´sli twój brat zdecyduje si˛e zosta´c z nami, b˛edzie to miało ogromny wpływ na jego los w najbli˙zszej przyszło´sci. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, z˙ e w ogóle rozmawiali´smy. Wybór jednak nale˙zy do niego. 21
Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sadzili, ˛ z˙ e Allanon mówił powa˙znie. Przyjrzeli si˛e jego pos˛epnej twarzy i uznali, z˙ e jednak to nie był z˙ art. Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Flick. — Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to tak˙ze moje kłopoty. Jestem gotów stana´ ˛c przy nim o ka˙zdej porze i w ka˙zdym miejscu. Oto moja decyzja. Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taka˛ determinacja.˛ U´smiechnał ˛ si˛e do niego z duma.˛ Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugni˛eciem i, nie czekajac ˛ na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarna˛ brod˛e i, ku zaskoczeniu chłopców, u´smiechnał ˛ si˛e. — Rzeczywi´scie, decyzja nale˙zy wyłacznie ˛ do ciebie. Twoje słowa s´wiadcza˛ o tym, z˙ e rozumiesz, co to znaczy by´c czyim´s bratem. Jednak najlepiej dowodza˛ tego czyny. Wkrótce mo˙ze si˛e zdarzy´c co´s takiego, z˙ e po˙załujesz swojej decyzji. . . — Allanon zawiesił głos i pogra˙ ˛zony w zadumie wpatrywał si˛e w pochylona˛ głow˛e Flicka. Po dłu˙zszej chwili zwrócił si˛e do Shei: — Nie b˛ed˛e zaczynał wszystkiego od poczatku ˛ tylko ze wzgl˛edu na twojego brata. Niech si˛e skupi i spróbuje nada˙ ˛zy´c najlepiej jak umie. A ty powiedz, co ci wiadomo o postaci zwanej Brona. Shea namy´slał si˛e przez chwil˛e, po czym wzruszył ramionami i zaczał: ˛ — Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałe´s, był mitycznym wodzem powsta´nców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, z˙ e był jednym z druidów, którzy odeszli z Rady. Wykorzystujac ˛ nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwolenników. Natomiast historia nie podaje z˙ adnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy te˙z s´mierci w decydujacej ˛ bitwie. Prawdopodobnie nigdy nie istniał. — Rzeczywi´scie. Dokładnie tak to opisuja˛ w kronikach — skomentował półgłosem Allanon. — A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów? Shea u´smiechnał ˛ si˛e. — Legenda głosi, z˙ e był główna˛ postacia˛ stojac ˛ a˛ za kulisami tej wojny, ale okazało si˛e to kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, z˙ e organizatorem armii człowieka w obu wojnach była ta sama osoba — Brona, tyle z˙ e w Drugiej Wojnie zwano go ju˙z lordem Warlockiem. Był odpowiednikiem druida Bremena, stoja˛ cym jednak po stronie zła. Wydaje mi si˛e, z˙ e Bremen go pokonał, ale to tylko domysły. Flick pospiesznie skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e całkowicie zgadza si˛e ze słowami brata. Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcj˛e lub komentarz przybysza i nie ukrywał, z˙ e cała sprawa powoli zaczyna go bawi´c. — A wła´sciwie to do czego zmierza ta rozmowa? — zapytał wreszcie. Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na pytajacego. ˛
22
— Jeste´s bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiacletniej ˛ historii nie da si˛e stre´sci´c w dziesi˛ec´ minut, a wła´snie to robimy. Gdyby´s jednak powstrzymał si˛e z pytaniami jeszcze przez chwil˛e, to r˛ecz˛e, z˙ e zaspokoj˛e twoja˛ ciekawo´sc´ . Shea skinał ˛ głowa˛ na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego wra˙zenia. Poczuł si˛e jednak dotkni˛ety. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je wypowiedział — z drwiacym ˛ u´smieszkiem i jawna˛ ironia.˛ Chłopiec szybko odzyskał pewno´sc´ siebie, wzruszył ramionami, dajac ˛ przybyszowi do zrozumienia, z˙ eby kontynuował opowie´sc´ . — Zatem dobrze — powiedział Allanon. — Postaram si˛e sko´nczy´c tak szybko, jak si˛e da. Otó˙z sprawy, o których rozmawiali´smy do chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym zaraz usłyszysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Vale w poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnie´c nast˛epujacy ˛ fakt z Drugiej Wojny Ludów: była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła si˛e niespełna pi˛ec´ stuleci temu, głównie w Nordlandii. Pami˛etaj tak˙ze, i˙z człowiek nie uczestniczył w niej bezpo´srednio. Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego potomków walcza˛ o przetrwanie i bronia˛ si˛e przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie wzi˛eły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i podst˛epnym gnomom. Po zako´nczeniu Pierwszej Wojny Ludów nastapił ˛ podział na cztery główne krainy i zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie osłabły, gdy˙z nikt ju˙z nie szukał u nich pomocy. Równocze´snie druidzi pozwolili sobie na powa˙zne zaniedbania kontroli układu sił mi˛edzy ludami i rasami. Niebawem okazało si˛e równie˙z, z˙ e nasi członkowie Rady nie troszcza˛ si˛e zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone, natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Najlepiej zorganizowany i najpot˛ez˙ niejszy był lud elfów. Trzymajac ˛ si˛e le´snych ost˛epów Westlandii, cieszyli si˛e wzgl˛ednym spokojem. Wynikało to równie˙z z tego, z˙ e z˙ yli w izolacji. Był to bład, ˛ którego pó´zniej gorzko po˙załowali. Ludy rozproszyły si˛e i zacz˛eły z˙ y´c w niewielkich, mniej zwartych społeczno´sciach, głównie w Estlandii. Pojedyncze grupy osiedliły si˛e tak˙ze w Westlandii i na terenach przygranicznych Nordlandii. Druga Wojna Ludów rozpocz˛eła si˛e, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i zaj˛eła cała˛ Nordlandi˛e, w tym Paranor — bastion Rady Druidów. Fortec˛e wzi˛eto podst˛epem. Kilku druidów, zn˛econych obietnicami wodza trolli, którego imienia wówczas nie znano, wpu´sciło naje´zd´zców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało si˛e uciec, zostali pojmani i wtraceni ˛ do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginał. ˛ Szcz˛es´liwcy, którzy unikn˛eli ich losu, rozproszyli si˛e i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłu˙zszej zwłoki armia trolli skierowała si˛e do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu karłów i pełne zwyci˛estwo. Jednak mieszka´ncy Estlandii, zgromadzeni w gł˛ebi lasów i puszcz, zaci˛ecie si˛e bronili. Wy23
korzystujac ˛ przewag˛e znajomo´sci terenu i sztuki przetrwania, pokrzy˙zowali plany naje´zd´zcy, mimo z˙ e dołaczyło ˛ do niego kilka plemion gnomów. Król karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz naje´zd´zców, i umie´scił jego imi˛e w kronikach swego ludu. Prawdziwym przywódca˛ trolli był zbuntowany druid, Brona. — Ale˙z jak kto´s taki, jak król karłów, mógł w to uwierzy´c? — przerwał Shea. — Przecie˙z gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pi˛ec´ set lat. Moim zdaniem król uległ jakim´s mistycznym wpływom i aby umocni´c swoja˛ pozycj˛e na dworze, od´swie˙zył stara˛ legend˛e. — Jest to mo˙zliwe — przyznał Allanon — ale trzymajmy si˛e faktów. Walki w Estlandii trwały wiele miesi˛ecy. Wreszcie trolle najwyra´zniej doszły do wniosku, z˙ e karły zostały pokonane i skierowały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymkn˛eli si˛e z Paranoru, zebrali si˛e na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by ostrzec króla elfów przed niechybna˛ inwazja˛ okrutnych zast˛epów z Nordlandii. Na królewskim tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspanialszy władca z ludu elfów, dorównujacy ˛ wielkiemu Eventinowi. Ostrze˙zenie przyszło w por˛e. Zanim hordy trolli dotarły do granic królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Histori˛e znasz na tyle dobrze, Sheo, z˙ e na pewno pami˛etasz, co si˛e wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwróci´c twa˛ uwag˛e na pewne szczegóły. Zaintrygowani bracia skin˛eli głowami. — Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto posiadał ów miecz, był niezwyci˛ez˙ ony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka. Kiedy wojska trolli weszły w dolin˛e Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały zaatakowane i okra˙ ˛zone przez wojska Shannary. Wykorzystujac ˛ przewag˛e znajomo´sci terenu, armia elfów pokonała naje´zd´zc˛e po dwudniowej za˙zartej bitwie. Zwyci˛ezców poprowadzili do walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz — dar od Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzi˛eki odwadze króla elfów oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojace ˛ po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki armii trolli próbowały przedosta´c si˛e do Nordlandii przez równin˛e Streleheim. Tam znalazły si˛e mi˛edzy po´scigiem elfów, a nadciagaj ˛ acymi ˛ z Estlandii oddziałami karłów. W krwawej bitwie armi˛e naje´zd´zców wybito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały czas stał u boku króla elfów, zniknał, ˛ gdy zwarł si˛e w bezpo´srednim starciu z lordem Warlockiem. Kroniki podaja,˛ z˙ e druid i Pan Wojny zagin˛eli podczas walk, ale ich ciał nie odnaleziono. Jerle Shannara nie rozstał si˛e ze sławetnym mieczem a˙z do s´mierci. Jego syn przekazał miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów, w wielkim kamiennym bloku zwanym TreStone. Na pewno znasz legend˛e zwiazan ˛ a˛ z tym or˛ez˙ em, wiesz, co symbolizuje i jakie ma znaczenie dla wszystkich ludów. Wielki miecz spoczywa obecnie w warowni Pa24
ranor — tak jest od ponad pi˛eciuset lat. Czy moje wyja´snienia były wystarczajaco ˛ klarowne, moi panowie? Zafascynowany opowie´scia˛ Flick skinał ˛ głowa˛ bezwiednie, lecz Shea nieoczekiwanie uznał, z˙ e nasłuchał si˛e do´sc´ baja´n. W gruncie rzeczy w całym wywodzie Allanona nie było niczego, co mo˙zna by uwa˙za´c za fakt historyczny. A trudno za takowy uzna´c ba´snie i podania zasłyszane w dzieci´nstwie. Przybysz w czerni opowiedział im jeszcze jedno ludowe bajanie, które tradycja ustna przekazywała z pokolenia na pokolenie. Wysłuchał cierpliwie opowie´sci Allanona, pod´smiewujac ˛ si˛e w duchu z natchnionego i powa˙znego człowieka, gdy˙z w przeciwie´nstwie do opowiadajacego, ˛ nie wierzył, z˙ e to prawda. Osobliwa˛ niech˛ec´ wzbudziła w nim zwłaszcza opowie´sc´ o mieczu. Uznał wi˛ec, z˙ e ma do´sc´ naigrawania si˛e z siebie. — A co to wszystko ma wspólnego z twoim przybyciem do Shady Vale? — zapytał, u´smiechajac ˛ si˛e ironicznie. — Usłyszeli´smy o bitwie, która˛ stoczono pi˛ec´ set lat temu. Była to wyłacznie ˛ sprawa mi˛edzy trollami, elfami, karłami i kim´s tam jeszcze, ale człowiek nie brał w niej udziału. Mówiłe´s, z˙ e były tam te˙z jakie´s duchy czy co´s takiego, prawda? Przepraszam, z˙ e mówi˛e jak niedowiarek, ale jak dla mnie, to za du˙zo tu fantazji. Wszyscy znaja˛ opowie´sc´ o mieczu Jerle’a Shannary, ale to tylko opowie´sc´ , a nie fakt z dziejów. Jeszcze jedno podanie o odwadze i pot˛edze, które umacniało poczucie obowiazku ˛ i wierno´sci słusznej sprawie. Niestety, dla mnie opowie´sc´ o Mieczu Shannary to tylko legenda, ba´sn´ dla dzieci. Z bajek si˛e wyrasta, kiedy nadchodzi czas, by sta´c si˛e m˛ez˙ czyzna.˛ Nie pojmuj˛e, po co traciłe´s czas na opowiadanie długich klechd, skoro wiedziałe´s, z˙ e chodzi mi wyłacznie ˛ o prosta˛ odpowied´z na proste pytanie: dlaczego szukasz wła´snie mnie? Shea przerwał, widzac, ˛ z˙ e twarz Allanona st˛ez˙ ała z gniewu, a w jego oczach pojawiły si˛e niebezpieczne błyski. Przybysz w czerni toczył wewn˛etrzna˛ walk˛e ze wzbierajacym ˛ gniewem. Zaci´sni˛ete pi˛es´ci Allanona znalazły si˛e na wysoko´sci szyi chłopca. Przez chwil˛e Shei zdawało si˛e, z˙ e tamten go udusi. Wystraszony Flick cofnał ˛ si˛e i potknał ˛ o własna˛ nog˛e. — Ty. . . głupcze! — wydobyło si˛e z trudem ze s´ci´sni˛etego gniewem gardła Allanona. — Tak mało wiecie, wy. . . smarkacze! Jaka jest ta prawda, która˛ znaja˛ ludzie? Czy˙z nie chowali si˛e niczym przera˙zone króliki w swoich z˙ ałosnych norach w najciemniejszych zakatkach ˛ Sudlandii? A ty s´miesz mi zarzuca´c, z˙ e opowiadam bajki — ty, który siedzisz sobie w cieple Shady Vale i nie musisz walczy´c o z˙ ycie? Przybyłem tu, by odszuka´c potomka królewskiego rodu, a znalazłem chłopczyn˛e, który zamiast prawdy woli bezpieczna˛ niewiedz˛e. Jak uparty dzieciuch. Przysłuchujacy ˛ si˛e tyradzie Flick ju˙z chciał si˛e zapa´sc´ pod ziemi˛e ze wstydu, gdy nagle zaskoczony zobaczył, z˙ e Shea podrywa si˛e z ziemi, zaciskajac ˛ pi˛es´ci. Stał z rozpalonymi policzkami i ogniem w oczach. Dr˙zał z gniewu i upokorzenia, nie mogac ˛ znale´zc´ odpowiednich słów. Allanon niewzruszony kontynuował:
25
— Powstrzymaj si˛e, Sheo! Poka˙z, z˙ e nie jeste´s głupcem! Posłuchaj tego, co teraz powiem. Wszystko, czego dowiedziałe´s si˛e ode mnie, ludzie przekazywali swoim nast˛epnym pokoleniom jako legend˛e. Ale czas legend i ba´sni dobiegł ko´nca. To, co ci powiedziałem, nie jest mitem, lecz prawda.˛ Prawdziwy jest Miecz oraz to, z˙ e znajduje si˛e w warowni Paranor. Ale najwa˙zniejsze jest to, z˙ e lord Warlock istnieje naprawd˛e i włada Królestwem Czaszki! Shea wzdrygnał ˛ si˛e. Zrozumiał, z˙ e rozmówca naprawd˛e wierzył w prawdziwo´sc´ swoich słów. Uspokojony nieco powoli usiadł i, nie spuszczajac ˛ wzroku z ciemnej twarzy Allanona, zapytał: — Powiedziałe´s król. . . królewski, tak? Szukasz potomka króla? — Jak brzmi podanie o Mieczu Shannary, Sheo? — odpowiedział pytaniem Allanon. — Czy pami˛etasz, co mówi napis wyryty w bloku skalnym TreStone? Shea nie potrafił sobie przypomnie´c z˙ adnej legendy. — Nie wiem. . . nie pami˛etam, co tam było. . . zdaje si˛e, z˙ e co´s o. . . nast˛epnym razie. . . chyba o. . . — odpowiedział niepewnie. — O synu! — podchwycił Flick. — Tam było o synu. Kiedy lord Warlock pojawi si˛e znowu w Nordlandii, syn rodu Shannarów dob˛edzie Miecza i stanie przeciw niemu. Tak mówi legenda! Shea spojrzał na brata i przypomniał sobie tre´sc´ napisu. Po chwili przeniósł wzrok na Allanona, który przez cały czas wpatrywał si˛e w niego skupiony. Flick i Shea wymienili spojrzenia i skin˛eli głowami na znak zgody, chocia˙z wiedzieli, jak trudno b˛edzie im udawa´c, z˙ e nic si˛e nie stało. Allanon wstał bezszelestnie i rozprostował ramiona. Bracia poszli w jego s´lady, stan˛eli i spojrzeli mu w oczy. — Mity i legendy, których jeszcze wczoraj nie znano, pojawia˛ si˛e jutro. Zło, okrucie´nstwo i podst˛ep, s´piace ˛ od setek lat, przebudza˛ si˛e i zaczna˛ si˛e panoszy´c. Cie´n lorda Warlocka wkrótce padnie na wszystkie cztery krainy — Allanon przerwał. Po chwili nieoczekiwanie u´smiechnał ˛ si˛e i kontynuował łagodnym tonem: — Nie miałem zamiaru potraktowa´c was surowo, ale je´sli jest to jedyna niemiła rzecz, jaka was spotkała, to powinni´scie si˛e cieszy´c. Nadciaga ˛ prawdziwe niebezpiecze´nstwo. Nie odp˛edzicie go s´miechem ani drwina.˛ Przekonacie si˛e, z˙ e dobro nie zawsze zwyci˛ez˙ a i z˙ e jest du˙zo niesprawiedliwo´sci. To, czego nauczycie si˛e o z˙ yciu, wcale si˛e wam nie spodoba. Umilkł — stał przed nimi jak wielki czarny posag ˛ na tle wznoszacych ˛ si˛e w oddali zielonych wzgórz. Peleryna szczelnie okrywała całe jego ciało. Silna dło´n spocz˛eła na szczupłym ramieniu Shei. Wydawało si˛e, z˙ e chłopiec i m˛ez˙ czyzna stanowia˛ jedno´sc´ . Po chwili Allanon odwrócił si˛e i odszedł.
III Zaplanowany przez Allanona dalszy ciag ˛ rozmowy nie odbył si˛e. Przybysz wrócił do swojej izby, a chłopcy jeszcze przez dłu˙zsza˛ chwil˛e rozmawiali półgłosem. W ko´ncu obydwaj wzi˛eli si˛e do swoich codziennych prac. Niedługo potem ojciec wysłał ich po sprawunki do północnej cz˛es´ci doliny. Wrócili dopiero, gdy zmrok ju˙z zapadł i nie zwlekajac ˛ udali si˛e do jadalni, by podja´ ˛c rozmow˛e z Allanonem, ten jednak si˛e nie zjawił. Zasiedli do wieczerzy z ojcem. Jedli w milczeniu i du˙zym po´spiechu. W obecno´sci starego Curzada nie odwa˙zyli si˛e wspomnie´c o rozmowie z badaczem dziejów. Po posiłku przez godzin˛e daremnie czekali na przybysza. Ojciec zostawił ich przy stole i udał si˛e do kuchni. Upłyn˛eło jeszcze troch˛e czasu, zanim postanowili pój´sc´ do go´scinnej izby zajmowanej przez Allanona. Flick, który wcia˙ ˛z miał w pami˛eci niemiła˛ scen˛e spotkania w lesie, poczatkowo ˛ si˛e opierał, lecz w ko´ncu uległ namowom brata. Liczył na to, z˙ e w´sród ludzi b˛eda˛ bezpieczni. Drzwi do izby Allanona stały otworem, w s´rodku jednak nie było nikogo. Sprz˛ety i ło˙ze wygladały ˛ tak, jakby nikt ich nie u˙zywał. Chłopcy wybiegli i rozpocz˛eli poszukiwania. Nie znalazłszy Allanona ani w budynku, ani na podwórzu, doszli do wniosku, z˙ e tajemniczy przybysz z nieznanych powodów opu´scił osad˛e. Shea nie ukrywał wzburzenia tym, z˙ e Allanon odszedł bez po˙zegnania, ale równocze´snie czuł narastajacy ˛ niepokój. Znalazł si˛e bowiem poza zasi˛egiem opieku´nczych mocy wielkiego maga. W przeciwie´nstwie do brata, Flick był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Siedzac ˛ z Shea˛ przy ogniu w karczemnej izbie, usiłował go przekona´c, z˙ e wszystko układa si˛e pomy´slnie. Sam nie dał wiary fantastycznym opowie´sciom o wojnach w Nordlandii tudzie˙z o Wielkim Mieczu Shannary. Był przekonany, z˙ e je´sli nawet jaka´s cz˛es´c´ tej historii jest prawdziwa, to na pewno nie dotyczy to watku ˛ o królewskim pochodzeniu Shei, a tym bardziej bajki o gro´znym lordzie Warlocku. Shea przysłuchiwał si˛e w milczeniu wywodom brata, od czasu do czasu odruchowo przytakujac ˛ lub kr˛ecac ˛ głowa.˛ Rozwa˙zał, co powinien teraz zrobi´c. Miał wiele powa˙znych watpliwo´ ˛ sci. Pierwsza i najwa˙zniejsza brzmiała: dlaczego Allanon zwrócił si˛e wła´snie do niego i jaka˛ rol˛e mu przeznaczył? Wielki badacz dziejów zjawił si˛e w dogodnym dla siebie momencie, obja´snił skomplikowany 27
rodowód chłopca, ostrzegł przed niebezpiecze´nstwem, po czym zniknał ˛ bez słowa. Nie wspomniał równie˙z o swojej roli w całej tej historii. Czy zatem mo˙zna mie´c pewno´sc´ , z˙ e Allanon czego´s nie knuje i nie próbuje posłu˙zy´c si˛e nim jako narz˛edziem? Shea nie znalazł odpowiedzi ani na to, ani na inne pytania. Flick zorientował si˛e, z˙ e brat go nie słucha, wi˛ec zm˛eczony mówieniem umilkł i patrzył w ogie´n. Tymczasem Shea rozwa˙zał nast˛epne szczegóły opowie´sci Allanona i zastanawiał si˛e, co ma robi´c dalej. Po godzinie, wcia˙ ˛z zbity z tropu, zrezygnował. Wstał z krzesła i na sztywnych nogach powlókł si˛e do sypialni. Flick poda˙ ˛zył za nim. Obaj mieli do´sc´ rozmów na dzi´s. Gdy znale´zli si˛e w swojej izdebce we wschodnim skrzydle, Shea był wcia˙ ˛z w kiepskim humorze. Opadł na krzesło i milczał. Jego brat wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na łó˙zku i patrzył w sufit. Dwie s´wiece na niskim stoliku przy łó˙zku dawały niewiele s´wiatła. W izbie panował senny półmrok. Flick poczuł, z˙ e zasypia. Przeciagn ˛ ał ˛ si˛e leniwie, si˛egajac ˛ ramionami daleko za głow˛e i nagle drgnał. ˛ Jego palce natkn˛eły si˛e na zło˙zony we dwoje arkusz papieru. Wyciagn ˛ ał ˛ go powoli ze szczeliny mi˛edzy materacem a zagłówkiem. Zobaczył imi˛e adresata. — Co to jest? — zapytał półgłosem i rzucił list bratu. Shea złamał piecz˛ec´ i przebiegł wzrokiem list. Wrócił do poczatku ˛ i poderwał si˛e z krzesła, zanim doczytał pierwszy akapit. Flick usiadł na łó˙zku. Domy´slił si˛e, kto był autorem listu. — Od Allanona — Shea potwierdził jego domysły. — Posłuchaj: Wybacz, ale brak mi czasu, by wyja´sni´c rzecz osobi´scie. Doszły mnie wie´sci o wydarzeniach niezwykłej wagi. Musz˛e si˛e bezzwłocznie uda´c na miejsce, chocia˙z by´c mo˙ze ju˙z jest za pó´zno. Zaufaj mi i uwierz w to, co usłyszałe´s, nawet je´sli nie zdołam wróci´c do doliny i doko´nczy´c opowie´sci. Shady Vale ju˙z wkrótce przestanie by´c dla ciebie bezpiecznym schronieniem. W ka˙zdej chwili musisz by´c gotów do ucieczki. Gdyby cokolwiek ci zagra˙zało, szukaj pomocy i schronienia w Culhaven w krainie Anar. Wysyłam przyjaciela, który ci˛e poprowadzi. Zaufaj mu. Jego imi˛e: Balinor. Nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie. Jeste´s w wielkim niebezpiecze´nstwie. W kieszeni swojej brazowej ˛ peleryny znajdziesz sakiewk˛e, a w niej trzy Kamienie Elfów. One zapewnia˛ ci pomoc i ochron˛e, gdy wszystko inne zawiedzie. Pami˛etaj jednak, z˙ e nikt inny, tylko ty, Sheo, mo˙zesz ich u˙zy´c, i to dopiero w ostateczno´sci. Gdy zobaczysz znak Czaszki, musisz natychmiast ucieka´c. Niech ci szcz˛es´cie sprzyja, młody przyjacielu. Do zobaczenia.
28
Podniecony Shea spojrzał na brata, lecz Flick tylko zmarszczył brwi i pokr˛ecił głowa.˛ — Ja mu nie wierz˛e. O czym on w ogóle pisze? O jakich´s czaszkach i elfich błyskotkach? W z˙ yciu nie słyszałem o jakim´s tam Culhaven, a do lasów Anaru jest strasznie daleko, wiele dni drogi. To mi si˛e wcale nie podoba. — Kamienie! — wykrzyknał ˛ Shea i podbiegł do szafy w kacie. ˛ Otworzył ja˛ i zaczał ˛ goraczkowo ˛ przetrzasa´ ˛ c ubrania. Flick przygladał ˛ si˛e z rosnacym ˛ zainteresowaniem. Wreszcie po kilku minutach szamotania ze sterta˛ ubra´n Shea odsunał ˛ si˛e od szafy i powoli odwrócił do brata. W prawej r˛ece trzymał skórzana˛ sakiewk˛e. Zwa˙zył ja,˛ pokazał bratu i usiadł na łó˙zku. Rozwiazał ˛ rzemyki i wysypał na dło´n zawarto´sc´ skórzanego woreczka. W półmroku zamigotały trzy oszlifowane kryształy, ka˙zdy wielko´sci sporego kamyka. Bracia wpatrywali si˛e w nie zahipnotyzowani, jakby czekali na to, z˙ e zaraz stanie si˛e jaki´s cud. Jednak nic takiego si˛e nie wydarzyło. Kamienie Elfów spoczywały na dłoni Shei i l´sniły jak trzy gwiazdy zdj˛ete z nieba. Były krystalicznie czyste, jak delikatnie zabarwione szkiełko. Flick zdobył si˛e wreszcie na odwag˛e i ju˙z chciał ich dotkna´ ˛c, lecz Shea wrzucił je do sakiewki i wcisnał ˛ ja˛ do kieszeni koszuli. — Przynajmniej kamienie sa˛ prawdziwe — powiedział niepewnie. — Mo˙ze tak, mo˙ze nie, mo˙ze to wcale nie sa˛ Kamienie Elfów — stwierdził Flick. — Skad ˛ to niby wiesz, h˛e? Widziałe´s kiedy´s co´s podobnego? A co z reszta˛ listu? Co to znowu za Balinor? Albo jakie´s tam Culhaven. Lepiej zapomnie´c o całej sprawie, a w szczególno´sci o tym, z˙ e´smy widzieli Allanona. Shea skinał ˛ głowa˛ z powatpiewaniem. ˛ Nie znał odpowiedzi na pytania brata, wi˛ec zaczał ˛ z innej strony. — Czy jest si˛e o co martwi´c? Wystarczy troch˛e uwa˙za´c, z˙ eby dostrzec znak Czaszki albo przyjaciela Allanona, to wszystko. Zreszta˛ mo˙ze by´c i tak, z˙ e nic si˛e nie zdarzy. Flick nie od razu dał za wygrana˛ i jeszcze przez chwil˛e wyra˙zał powatpie˛ wanie co do tre´sci listu i jego autora. W ko´ncu był ju˙z tak zm˛eczony, z˙ e ch˛etnie zgodził si˛e, by zako´nczy´c rozmow˛e i pój´sc´ spa´c. Po zgaszeniu s´wiec Shea wsunał ˛ sakiewk˛e pod poduszk˛e tak, by czu´c jej obły kształt na policzku. Bez wzgl˛edu na to, co pomy´sli Flick, postanowił nie rozstawa´c si˛e z kamieniami przez najbli˙zsze dni. Nazajutrz zacz˛eło pada´c. Spoza wzgórz nadciagn˛ ˛ eły olbrzymie czarne chmury i zawisły nad dolina,˛ szczelnie zasłaniajac ˛ niebo. Strugi deszczu lun˛eły na osad˛e, zaciekle siekac ˛ zabudowania. Przerwano wszystkie prace i zaniechano wypraw poza dolin˛e. Trwało to przez pełne trzy dni. Na niebie odbywało si˛e wielkie widowisko. O´slepiajace ˛ zygzaki przecinały ci˛ez˙ kie chmury jak sztylety. Po ka˙zdym z nich nad dolina˛ przetaczał si˛e grom i złowieszczo dudnił, odchodzac ˛ na północ. Mieszka´ncy Vale obawiali si˛e, z˙ e masy wody, które spłyna˛ ze wzgórz, zagro˙za˛ ich watłym ˛ domostwom i nie osłoni˛etym poletkom. Gromadzili si˛e codziennie 29
w karczmie Ohmsforda i nad kuflem piwa rozprawiali z niepokojem o pogodzie. Co chwila który´s z go´sci spogladał ˛ nienawistnie na strugi deszczu za oknami. Flick i Shea przygladali ˛ si˛e temu w milczeniu i obserwowali zaniepokojone twarze. Poczatkowo ˛ wszyscy mieli nadziej˛e, z˙ e nawałnica szybko si˛e sko´nczy, ale gdy trzeciego dnia wcia˙ ˛z nie było wida´c oznak poprawy pogody, na twarzach ludzi, zbitych w niewielkie grupki, zago´scił strach. Dopiero czwartego dnia około południa ulewa osłabła, a jej miejsce zaj˛eła dokuczliwa m˙zawka. Było parno i mglisto. Rozdra˙znieni ludzie utyskiwali na ka˙zdym kroku. Tłum w karczmie zaczał ˛ rzedna´ ˛c. Mieszka´ncy osady powoli wracali do przerwanych prac. Flick i Shea tak˙ze mieli co robi´c. Nawałnica uszkodziła okiennice i zerwała kilkana´scie dachówek. Pojawiły si˛e du˙ze przecieki w dachu nad bocznymi skrzydłami karczmy. Wyrwany z korzeniami wiaz ˛ zniszczył szop˛e na tyłach domostwa. Dopiero po kilku dniach wyczerpujacej ˛ pracy bracia uporali si˛e z uszkodzeniami. Po dziesi˛eciu dniach deszcz ustał. Wielkie chmury rozeszły si˛e, odsłaniajac ˛ bł˛ekitne niebo, po którym spokojnie w˛edrowały białe obłoczki. Powód´z, której tak bardzo obawiali si˛e mieszka´ncy Vale, nie nadeszła. Gdy ziemia podeschła, mogli powróci´c do prac w polu. Tu i ówdzie kału˙ze m˛etnej wody przypominały o niedawnej ulewie, ale i te w ko´ncu wchłon˛eła wiecznie spragniona ziemia. Chłopcy naprawili drobne uszkodzenia i zaj˛eli si˛e szopa.˛ W czasie pracy dochodziły ich strz˛epy rozmów z karczmy. Mieszka´ncy osady zgodnie twierdzili, z˙ e jeszcze nigdy o tej porze roku nie było tak wielkiej nawałnicy. Jej sił˛e i skutki porównywano do zimowych burz w górach na północy, podczas których wichura mogła zmie´sc´ ze skał nierozwa˙znego w˛edrowca i zrzuci´c go w przepa´sc´ . Nieoczekiwana burza sprawiła, z˙ e mieszka´ncy Vale znowu zwrócili uwag˛e na pogłoski o dziwnych zdarzeniach na dalekiej Północy. Bracia wsłuchiwali si˛e w ka˙zda˛ rozmow˛e, ale nie dowiedzieli si˛e niczego ciekawego. Kiedy byli sami, cz˛esto wspominali Allanona i jego dziwna˛ histori˛e o królewskim rodowodzie Shei. Rzeczowy i praktyczny Flick uznał, z˙ e to albo czysta fantazja, albo kiepski z˙ art. Shea wykazywał wi˛ecej tolerancji. Mimo wat˛ pliwo´sci nie chciał odrzuci´c tej historii, ale równocze´snie nie był w stanie zaakceptowa´c jej do ko´nca. Nie chciał te˙z zby´c jej wzruszeniem ramion. Przeczuwał, z˙ e jest jeszcze wiele spraw, o których nie wiedział. Sam Allanon wcia˙ ˛z pozostawał tajemnica.˛ Poniewa˙z jednak nie znał wszystkich faktów, musiał si˛e zadowoli´c tym, co miał. Stale nosił przy sobie Kamienie Elfów. Flick przynajmniej kilka razy dziennie mruczał co´s na ich temat oraz na temat opowie´sci Allanona. Shea nie przejmował si˛e uwagami brata. Bacznie obserwował wszystkich w˛edrujacych ˛ przez Vale, wypatrujac ˛ znaku Czaszki na ich ubraniach i rzeczach osobistych. Nie zauwa˙zył niczego niepokojacego, ˛ niebawem wi˛ec, znudzony bezowocna˛ obserwacja,˛ uznał, z˙ e t˛e prób˛e łatwowierno´sci przegrał z kretesem.
30
Przez ponad trzy tygodnie od znikni˛ecia Allanona nie wydarzyło si˛e nic godnego uwagi. A˙z do pewnego popołudnia. Tego dnia bracia wyszli poza teren osady, by przysposobi´c brakujace ˛ dachówki. Kiedy wrócili, był prawie wieczór. Ojciec siedział w kuchni na swoim ulubionym miejscu z głowa˛ pochylona˛ nad talerzem parujacej ˛ strawy. Machnał ˛ im r˛eka˛ na powitanie i powiedział: — Jest list do ciebie, Sheo. Od kogo´s nazwiskiem Leah. — Podał chłopcu długi, biały arkusz zło˙zony na pół. Shea wydał okrzyk zdziwienia i wział ˛ list. — Wiedziałem, wiedziałem — mruczał niezadowolony Flick. — To zbyt pi˛ekne, z˙ eby było prawdziwe. Najwi˛ekszy rozrabiaka z Sudlandii uznał, z˙ e za długo z˙ yło nam si˛e w spokoju. Lepiej podrzyj ten papier, bracie. Shea tymczasem otworzył zapiecz˛etowany arkusz i czytał, nie zwracajac ˛ uwagi na Flicka. Ten tylko wzruszył ramionami z niesmakiem i usiadł na taborecie obok ojca, który wrócił do przerwanego posiłku. — Leah pyta, gdzie´smy si˛e podziewali, i chce, z˙ eby´smy go odwiedzili jak najpr˛edzej — powiedział Shea ze s´miechem. — No pewnie — burknał ˛ Flick. — Znowu kombinuje, kogo by tu wp˛edzi´c w kłopoty. Równie dobrze mogliby´smy dobrowolnie rzuci´c si˛e z jakiej´s skały. Ju˙z zapomniałe´s, jak nas ugo´scił Menion Leah ostatnim razem? Zgubili´smy si˛e w Borze Czarnych D˛ebów i omal nie po˙zarły nas wilki! Niezwykła przygoda. Do ko´nca z˙ ycia mu tego nie zapomn˛e. Pr˛edzej dostana˛ mnie Cienie, ni˙z skorzystam z tego zaproszenia! Rozbawiony Shea objał ˛ brata ramieniem. — Zazdro´scisz Menionowi, bo jest królewskim synem i mo˙ze robi´c, co mu si˛e podoba. — Te˙z mam czego zazdro´sci´c! — prychnał ˛ Flick. — To królestwo jego tatusia jest niewiele wi˛eksze od sadzawki! Królewska krew strasznie potaniała. Co powiesz o swojej. . . Przerwał w pół zdania i zamknał ˛ usta. Jak na komend˛e spojrzeli na ojca. Stary Ohmsford najwidoczniej nie dosłyszał ostatniej uwagi syna i ze spokojem spoz˙ ywał posiłek. Flick przepraszajaco ˛ wzruszył ramionami. Shea u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — W karczmie jest pewien człowiek, który ci˛e szuka, Shea — o´swiadczył nagle ojciec i spojrzał na chłopca. — Mówiac ˛ o tobie, powołał si˛e na tego gos´cia w czerni, co był tutaj par˛e tygodni temu. Nigdy go tu nie widziałem. Czeka w głównej izbie. Flick wstał powoli. Bał si˛e coraz bardziej. Shea zachwiał si˛e z wra˙zenia, ale błyskawicznie odzyskał równowag˛e i gestem powstrzymał brata, który ju˙z otwierał usta. Trzeba było jak najszybciej sprawdzi´c, czy ów obcy przypadkiem nie jest wrogiem. Odruchowo zacisnał ˛ r˛ek˛e na kieszeni koszuli. Kamienie Elfów były na miejscu.
31
— A jak on wyglada? ˛ — Wiadomo´sc´ o przybyszu wywarła na nim tak silne wra˙zenie, z˙ e nie był w stanie wymy´sli´c rozsadniejszego ˛ pytania. Chciał si˛e dowiedzie´c, czy nowy go´sc´ nie nosi z˙ adnego znaku Czaszki. — Trudno powiedzie´c, synu — stłumionym głosem odparł ojciec i patrzac ˛ w swój talerz, kontynuował: — Jest cały owini˛ety w ciemnozielona˛ peleryn˛e. Przyjechał po południu. A jakiego ma konia. . . No, ale lepiej sami sprawd´zcie, o co mu chodzi. — A czy ma jakie´s znaki na sobie? — zapytał mocno zaniepokojony Flick. Zaskoczony ojciec zmarszczył brwi i spojrzał pytajaco ˛ na syna. — O co ci chodzi? Jakie znaki? A mo˙ze mam ci go tu narysowa´c na s´cianie, co? Tak w ogóle, to co si˛e z wami dzieje? — Och, nic takiego, naprawd˛e — wtracił ˛ pospiesznie Shea. — Flick tylko tak. . . gło´sno my´slał, czy. . . czy ten nowy go´sc´ nie jest przypadkiem podobny do. . . do Allanona. Pami˛etasz go, tato, prawda? — Oczywi´scie, z˙ e pami˛etam — odpowiedział stary Ohmsford z u´smiechem. Flick z trudem powstrzymywał nerwowe przełykanie s´liny. Ojciec tymczasem mówił dalej: — Nie. . . nie zauwa˙zyłem z˙ adnego podobie´nstwa. Ten te˙z jest wielki. Ma blizn˛e na prawym policzku. Jest długa, jak s´lad po ci˛eciu no˙zem. Shea podzi˛ekował ojcu skinieniem głowy. Pociagn ˛ ał ˛ Flicka do drzwi i obaj ruszyli do głównej izby karczmy. Podbiegli do szerokich podwójnych drzwi i zatrzymali si˛e, wstrzymujac ˛ oddech. Shea powoli uchylił drzwi i spojrzał na gwarne wn˛etrze. Do´sc´ długo przeszukiwał wzrokiem gromad˛e stałych go´sci i zwyczajnych w˛edrowców. Nagle zesztywniał i odwrócił si˛e do zniecierpliwionego brata. Puszczone swobodnie drzwi kołysały si˛e na zawiasach. — Siedzi tam, w kacie ˛ od frontu, niedaleko paleniska. Nie wida´c stad ˛ kto to ani jak wyglada, ˛ bo si˛e dokładnie owinał ˛ peleryna.˛ Musimy podej´sc´ bli˙zej. — Gdzie? Tam?! — wysapał Flick. — Zwariowałe´s?! Przecie˙z, je´sli wie, jak wygladasz, ˛ zauwa˙zy ci˛e natychmiast. — W takim razie ty pójdziesz — odparł Shea. — We´z kilka szczap i podejd´z tak, jakby´s chciał dorzuci´c do ognia. Rzu´c na niego okiem i sprawd´z, czy nie ma z˙ adnego znaku Czaszki. Flick wybałuszył oczy i ju˙z chciał ucieka´c, lecz Shea w por˛e chwycił go za rami˛e i popchnał ˛ w stron˛e drzwi. Brat znalazł si˛e na sali, za´s on sam cofnał ˛ si˛e w cie´n. Po chwili ostro˙znie uchylił drzwi i wyjrzał. Idacy ˛ niepewnym krokiem Flick dochodził do paleniska. Gdy ju˙z dotarł na miejsce, zaczał ˛ przekłada´c płona˛ ce polana, po czym wział ˛ jeden spory kloc ze skrzyni i wło˙zył do ognia. Nie spieszył si˛e przy tym, lecz próbował zaja´ ˛c dogodna˛ pozycj˛e i przyjrze´c si˛e dyskretnie go´sciowi. Ten siedział przy stole w odległo´sci kilku stóp, zwrócony plecami do ognia. W pewnej chwili nieznacznie zmienił pozycj˛e tak, by obserwowa´c drzwi, za którymi ukrył si˛e Shea.
32
Flick zamierzał ju˙z wróci´c do brata, gdy go´sc´ nieoczekiwanie zwrócił si˛e do niego i co´s powiedział. Nawet zza drzwi wida´c było, z˙ e chłopiec zesztywniał. Shea zobaczył, jak Flick odwrócił si˛e do przybysza i odpowiedział mu, katem ˛ oka spogladaj ˛ ac ˛ na kryjówk˛e brata. Cofnał ˛ si˛e gł˛ebiej w cie´n korytarza. Drzwi zamkn˛eły si˛e same. Zrozumiał, z˙ e obydwaj zdradzili swoje zamiary. Ju˙z zaczał ˛ rozwa˙za´c, czy nie lepiej byłoby czmychna´ ˛c, ale zanim podjał ˛ decyzj˛e, naprzeciw niego stanał ˛ Flick. — Widział ci˛e! Tu, za drzwiami! Ten człowiek ma sokoli wzrok. Kazał ci˛e zawoła´c. Po chwili zastanowienia Shea skinał ˛ głowa˛ na znak zgody. Ka˙zda próba ucieczki była skazana na niepowodzenie. — Mo˙ze on nie wie wszystkiego — powiedział z wyra´zna˛ nadzieja˛ w głosie. — Mo˙ze my´sli, z˙ e wiemy, dokad ˛ udał si˛e Allanon. Pilnuj si˛e i uwa˙zaj, co mówisz, Flick. Przecisnał ˛ si˛e przez drzwi i ruszył pierwszy do stołu, przy którym siedział go´sc´ w zielonej pelerynie. Brat poda˙ ˛zył za nim. Podeszli do siedzacego ˛ z tyłu i zatrzymali si˛e. Przybysz, nie odwracajac ˛ si˛e, dał im znak, by usiedli naprzeciwko. Niech˛etnie wykonali polecenie, po czym wszyscy trzej zacz˛eli si˛e sobie uwa˙znie przyglada´ ˛ c. Go´sc´ był mocno zbudowany, szeroki w ramionach, ale ni˙zszy ni˙z Allanon. Zielona peleryna osłaniała całe jego ciało oprócz głowy. Twarz, mimo grubych rysów, byłaby miła dla oka, gdyby nie blizna biegnaca ˛ od ko´nca prawej brwi przez s´rodek policzka a˙z do ust. Patrzył na She˛e łagodnymi brazowymi ˛ oczami. Pod powłoka˛ twardo´sci i nieprzyst˛epno´sci kryła si˛e zapewne dobroduszno´sc´ i delikatno´sc´ . Pojedyncze kosmyki krótkich jasnych włosów zsuwały si˛e na czoło i uszy m˛ez˙ czyzny. Shea przyjrzał mu si˛e badawczo i po wnikliwych ogl˛edzinach uznał, z˙ e ten człowiek nie mo˙ze by´c wrogiem, przed którym ostrzegał go Allanon. Flick tak˙ze si˛e rozlu´znił. — Nie ma czasu na podchody, Sheo — powiedział przybysz łagodnym i troch˛e zm˛eczonym głosem. — To dobrze, z˙ e zachowujesz ostro˙zno´sc´ , ale ja nie nosz˛e znaku Czaszki. Jestem przyjacielem Allanona. Na imi˛e mi Balinor. Moim ojcem jest Ruhl Buckhannah, król Callahornu. Bracia znali jego imi˛e, lecz mimo to Shea postanowił sprawdzi´c przybysza. — Skad ˛ mamy wiedzie´c, z˙ e naprawd˛e jeste´s tym, za kogo si˛e podajesz? — zapytał. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e. — Chocia˙zby stad, ˛ z˙ e wiem, z˙ e ty jeste´s Shea, z˙ e wiem o trzech Kamieniach Elfów, które nosisz w kieszeni koszuli. Dostałe´s je od Allanona. Zaskoczony Shea lekko skinał ˛ głowa.˛ Rzeczywi´scie tylko kto´s przysłany przez wielkiego badacza dziejów mógł wiedzie´c o kamieniach. Zbli˙zył swa˛ twarz do twarzy przybysza i zapytał: — Co si˛e stało z Allanonem? 33
— Dokładnie nie wiem — odpowiedział Balinor. — Od blisko dwóch tygodni nie dał znaku z˙ ycia. Kiedy si˛e rozstali´smy, on poda˙ ˛zył do Paranoru. Rozeszły si˛e pogłoski o ataku na warowni˛e druidów. Allanon bardzo l˛ekał si˛e o bezpiecze´nstwo Miecza. Wysłał mnie do Shady Vale, z˙ ebym ci˛e chronił. Byłbym tu wcze´sniej, gdyby nie nawałnica oraz ci, którzy s´ledzac ˛ mnie, chca˛ dosta´c ciebie. — Przerwał, a łagodne spojrzenie brazowych ˛ oczu stało si˛e twarde i przenikliwe. — Allanon wyjawił ci prawd˛e o twoim pochodzeniu. Ostrzegł ci˛e tak˙ze przed niebezpiecze´nstwem, któremu pewnego dnia b˛edziesz musiał stawi´c czoło. Niewa˙zne, czy mu uwierzyłe´s, czy nie. Ale nadszedł wła´snie czas, by´s bezzwłocznie opu´scił dolin˛e. — Mam tak po prostu wsta´c i ucieka´c? — chłopiec nie krył zdziwienia. — Nie, tego nie mog˛e zrobi´c. — Mo˙zesz i zrobisz, je´sli ci z˙ ycie miłe. Ci spod znaku Czaszki, zwani Zwia´ stunami Smierci, podejrzewaja,˛ z˙ e jeste´s w Shady Vale. Za dzie´n, najwy˙zej dwa znajda˛ ci˛e i to b˛edzie koniec. Musisz ucieka´c natychmiast. We´z tylko niezb˛edne rzeczy. Id´z szybko najlepiej lasami i trzymaj si˛e znanych ci s´cie˙zek. Je´sli b˛edziesz zmuszony przeby´c otwarta˛ przestrze´n, zrób to za dnia — moc tych, którzy chca˛ ci˛e zgładzi´c, słabnie w s´wietle dziennym. Allanon powiedział ci, dokad ˛ i´sc´ , ale to, kiedy i jak si˛e tam dostaniesz, zale˙zy wyłacznie ˛ od twojej pomysłowo´sci. Shea słuchał Balinora z rosnacym ˛ zdziwieniem. Spojrzał na Flicka, który równie˙z był pod wra˙zeniem tego, co usłyszał. Nie mógł poja´ ˛c, dlaczego przybysz oczekuje od niego, z˙ e spakuje kilka drobiazgów do tobołka i ruszy w nieznane. Przecie˙z to absurd. — Na mnie pora — o´swiadczył Balinor, wstajac ˛ i owijajac ˛ szczelniej peleryna˛ swoja˛ pot˛ez˙ na˛ posta´c. — Wziałbym ˛ ci˛e ze soba,˛ ale mnie s´ledza.˛ Twoi prze´sladowcy licza˛ na to, z˙ e w ko´ncu wska˙ze˛ im drog˛e do ciebie. Niewykluczone, z˙ e teraz te˙z poda˙ ˛za˛ za mna.˛ Wykorzystaj t˛e szans˛e i wymknij si˛e, kiedy ja ich odcia˛ gn˛e. Pojad˛e jeszcze kawałek na południe, a potem skr˛ec˛e w stron˛e Culhaven. Tam si˛e spotkamy. Pami˛etaj, co ci mówiłem: uciekaj z Shady Vale jeszcze dzi´s w nocy. Wypełnij instrukcje Allanona i strze˙z Kamieni Elfów. One sa˛ twoja˛ najpewniejsza˛ bronia.˛ Bracia wstali i kolejno u´scisn˛eli dło´n Balinora na po˙zegnanie. Zauwa˙zyli l´sniacy ˛ r˛ekaw złotej, kolczugi na wyciagni˛ ˛ etym ramieniu przybysza. Balinor nie zareagował na ich odkrycie, lecz szybkim krokiem skierował si˛e do głównych drzwi i zniknał ˛ w ciemno´sciach. Flick opadł ci˛ez˙ ko na krzesło. — No i co teraz? — zapytał. — Skad ˛ mam wiedzie´c? — odpowiedział pytaniem Shea. — Przecie˙z nie jestem wró˙zbita.˛ Nie wiem, czy to, co mówił, było równie prawdziwe, jak to, co powiedział Allanon. Je´sli jednak to prawda, a mam niejasne przeczucie, z˙ e niestety tak jest, to dla dobra nas wszystkich powinienem uciec z doliny. Ten kto´s s´ciga wyłacznie ˛ mnie. Je´sli znikn˛e, ty i ojciec b˛edziecie bezpieczni. Chocia˙z to wcale nie jest pewne. . . 34
Patrzył niewidzacymi ˛ oczami na go´sci w izbie. Uwikłany w przedziwna˛ histori˛e, której wcia˙ ˛z do ko´nca nie rozumiał, nie potrafił podja´ ˛c decyzji. Flick przygla˛ dał mu si˛e w milczeniu. Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e nie mo˙ze pomóc, wi˛ec przynajmniej chciał dzieli´c zmartwienie brata. Poło˙zył dło´n na ramieniu Shei i powiedział cicho: — Id˛e z toba.˛ Zaskoczony Shea spojrzał mu w twarz. — Nie zgadzam si˛e. Pomy´sl o ojcu. Nie mo˙zna mu tego zrobi´c. Poza tym mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e ja wcale nie musz˛e ucieka´c. — Pami˛etasz, co powiedział Allanon? Jestem twoim bratem, wi˛ec to tak˙ze moja sprawa — nie ust˛epował Flick. — Nie pozwol˛e ci i´sc´ samemu. Shea spojrzał na niego zamy´slonym wzrokiem. Po chwili skinał ˛ głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e z wdzi˛eczno´scia.˛ — Porozmawiamy o tym pó´zniej. Zreszta,˛ jak by na to nie patrze´c, nie mog˛e wyruszy´c, skoro jeszcze nie wiem, dokad ˛ i´sc´ i co mi b˛edzie potrzebne. Rzecz jasna, je´sli w ogóle zdecyduj˛e si˛e i´sc´ . Trzeba jako´s powiedzie´c o tym ojcu. Niech sobie Allanon i Balinor my´sla,˛ co chca,˛ ale ja nie mog˛e tak po prostu wsta´c i wyj´sc´ — o´swiadczył, po czym obydwaj poszli do kuchni na kolacj˛e. Przez reszt˛e wieczoru kr˛ecili si˛e niespokojnie po całej karczmie. Zagladali ˛ do kuchni, do głównej izby oraz do swojej sypialni. Shea kilkakrotnie przejrzał swoje rzeczy, w´sród których znalazł kilka przedmiotów niewiadomego pochodzenia. Oddzielił je, a reszt˛e spakował. Flick nie odst˛epował brata nawet przez chwil˛e. Obawiał si˛e, z˙ e Shea wyruszy do Culhaven po kryjomu. W milczeniu przygla˛ dał si˛e przygotowaniom do drogi. W pewnej chwili zapytał She˛e, po co to robi. W odpowiedzi usłyszał, z˙ e to tylko s´rodek ostro˙zno´sci, na wypadek, gdyby musiał nagle wyruszy´c. Chocia˙z brat zapewniał, z˙ e nie wymknie si˛e ukradkiem, Flick nie potrafił pozby´c si˛e pod´swiadomych obaw. Coraz baczniej obserwował poczynania Shei. Nadeszła ciemna noc. Zaledwie Shea zapadł w pierwszy lekki sen, poczuł na swym ramieniu chłodny dotyk czyjej´s r˛eki. Otworzył oczy i z bijacym ˛ sercem próbował przenikna´ ˛c wzrokiem ciemno´sci. Szarpnał ˛ si˛e gwałtownie i wolna˛ r˛eka˛ chwycił niewidocznego napastnika. Dopiero, gdy tamten nakazał mu milczenie cichym sykni˛eciem wprost do ucha, Shea rozpoznał Flicka. Gdy uspokoił si˛e nieco, a oczy przywykły do ciemno´sci, zaczał ˛ rozró˙znia´c kształty sprz˛etów w izbie. Przez szczeliny w okiennicach zobaczył kilka gwiazd i rabek ˛ ksi˛ez˙ yca w nowiu. Reszt˛e nieba zasłaniały chmury. Spojrzał jeszcze raz na sylwetk˛e brata i z nie skrywana˛ ulga˛ zaczał: ˛ — Ale´s mnie przest. . . Flick energicznie zakrył mu usta dłonia˛ i kolejnym „ciii” nakazał milczenie. Gdy jego twarz znalazła si˛e w smudze ksi˛ez˙ ycowej po´swiaty, Shea zauwa˙zył, z˙ e
35
brat jest blady ze strachu. Próbował si˛e uwolni´c. Flick wzmocnił chwyt i przeraz˙ ony wyszeptał: — Nic nie mów! Okno! Tylko cicho! Zanim Shea zda˙ ˛zył zareagowa´c, brat s´ciagn ˛ ał ˛ go na podłog˛e. Przez chwil˛e siedzieli skuleni na twardych deskach. Potem zacz˛eli si˛e czołga´c w stron˛e okna, wstrzymujac ˛ oddech. Kiedy dotarli do s´ciany, Flick trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekami przeciagn ˛ ał ˛ brata na swoja˛ stron˛e. — Patrz tam, obok domu! Przestraszony Shea powoli wysunał ˛ głow˛e ponad parapet i ostro˙znie spojrzał we wskazanym kierunku. Zobaczył czarny kształt. Wielki przygarbiony stwór pełzł wolno, kryjac ˛ si˛e w cieniu zabudowa´n. Przykryty czarna˛ powłoka˛ garb na jego grzbiecie co chwila unosił si˛e i falował, jakby to, co w nim uwi˛eziono, chciało si˛e wydosta´c ze wszystkich sił. Mimo sporej odległo´sci chłopcy wyra´znie słyszeli ohydne sapanie i rz˛ez˙ enie dobywajace ˛ si˛e z gardzieli stwora. Przy zetkni˛eciu z ziemia˛ ko´nczyny zjawy wydawały przera´zliwy zgrzyt. Shea s´cisnał ˛ dło´nmi parapet i utkwił wzrok w zbli˙zajacym ˛ si˛e monstrum. Zanim schował si˛e w cieniu pod parapetem, na piersi potwora ujrzał połyskujacy, ˛ srebrny wisior w kształcie czaszki.
IV Shea osunał ˛ si˛e na podłog˛e i przytulił do skulonego ze strachu brata. Słyszeli jak stwór, sapiac ˛ i zgrzytajac, ˛ zbli˙zał si˛e do ich kryjówki. Z przera˙zeniem u´swiadomili sobie, z˙ e na ucieczk˛e mogło ju˙z by´c za pó´zno. Czekali wstrzymujac ˛ oddech. Strach przed odkryciem i niechybna˛ s´miercia˛ parali˙zował ich umysły do tego stopnia, z˙ e w pewnej chwili Shea chciał nawet wyskoczy´c z kryjówki i ucieka´c. Na szcz˛es´cie zwyci˛ez˙ ył rozsadek ˛ — gdyby zaczał ˛ biec, monstrum i tak by go dopadło. Siedział zatem obok dygocacego ˛ z zimna i strachu brata, wpatrujac ˛ si˛e w firank˛e poruszana˛ chłodnym, nocnym wiatrem. Nagle za oknem rozległo si˛e szczekanie, które po chwili przeszło w gardło´ we warczenie. Ostro˙znie wysun˛eli głowy nad parapet. Zwiastun Smierci czaił si˛e w cieniu pod s´ciana˛ domu, dokładnie na wprost ich okna. W odległo´sci kilku stóp od niego błysn˛eły obna˙zone kły wielkiego psa my´sliwskiego, nale˙zacego ˛ do jednego z mieszka´nców Vale. Czarne sylwetki stały naprzeciw siebie, czekajac ˛ na ruch przeciwnika. Potwór oddychał wolno, sapiac ˛ i s´wiszczac, ˛ za´s pies przywarował i kłapiac ˛ wielka˛ paszcza,˛ spr˛ez˙ ył si˛e do skoku. Lecz zanim jego kły dosi˛egły głowy stwora, ten wyszarpnał ˛ spod peleryny dziwaczna˛ ko´nczyn˛e w kształcie szpona i błyskawicznym ruchem przeciał ˛ gardło atakujacego ˛ zwierz˛ecia. Stało si˛e to tak szybko, z˙ e zaskoczeni bracia, ryzykujac ˛ ujawnienie kryjówki, zostali w oknie dłu˙zej, ni˙z nale˙zało. Na szcz˛es´cie jednak sapanie i zgrzytanie stwora zacz˛eło cichna´ ˛c. Monstrum oddalało si˛e, sunac ˛ w cieniu sasiedniego ˛ budynku. Upłyn˛eło jeszcze du˙zo czasu, zanim dr˙zacy ˛ ze strachu bracia zdobyli si˛e na wykonanie najmniejszego ruchu. Chocia˙z wokół panowała niczym nie zmaco˛ na cisza, to jednak obydwaj długo nasłuchiwali, próbujac ˛ zlokalizowa´c stwora. Wreszcie Shea odwa˙zył si˛e i wyjrzał. Flick był wcia˙ ˛z tak przera˙zony, z˙ e chciał rzuci´c si˛e do wyj´scia, jeszcze zanim Shea zako´nczył obserwacj˛e. Powstrzymał si˛e jednak, gdy˙z brat potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e monstrum odeszło. Jednym susem znalazł si˛e przy łó˙zku. Zanim wrócił do ciepłego legowiska, zobaczył, z˙ e Shea pospiesznie wciaga ˛ na siebie ubranie. Chciał co´s powiedzie´c, ale brat poło˙zył palec na ustach. Poszedł w jego s´lady i zaczał ˛ si˛e ubiera´c. Postanowił towarzyszy´c bratu bez wzgl˛edu na to, dokad ˛ si˛e udawał. Kiedy obaj byli gotowi, Shea szepnał ˛ mu wprost do ucha: 37
— Dopóki tu jeste´smy, wszystkim w Shady Vale grozi niebezpiecze´nstwo. Musimy ucieka´c, i to zaraz. Jeste´s pewien, z˙ e chcesz i´sc´ ze mna? ˛ Flick kiwnał ˛ głowa.˛ — Pójdziemy teraz do spi˙zarni po prowiant — ciagn ˛ ał ˛ Shea. — Potrzebujemy jedzenia na kilka dni. Wiadomo´sc´ dla ojca zostawimy w kuchni. Nie mówiac ˛ nic wi˛ecej, wział ˛ swój tobołek i zniknał ˛ w ciemnym korytarzu prowadzacym ˛ do kuchni. Flick po omacku poda˙ ˛zył za nim. Było tam tak ciemno, z˙ e droga zaj˛eła im dłu˙zsza˛ chwil˛e. Dotykajac ˛ s´cian i sprz˛etów, dotarli wreszcie do szerokich kuchennych drzwi. Weszli do s´rodka. Shea zapalił s´wieczk˛e i wskazał bratu spi˙zarni˛e. Na skrawku papieru napisał kilka słów do ojca i przycisnał ˛ list kuflem. Kilka minut pó´zniej Flick zako´nczył pakowanie prowiantu. Shea zgasił s´wieczk˛e i obydwaj ruszyli do tylnych drzwi. Zanim wyszli, szepnał ˛ do brata: — Jak b˛edziemy na zewnatrz, ˛ nie odzywaj si˛e ani słowem, tylko id´z za mna.˛ Flick skinał ˛ głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie mógł pozby´c si˛e watpliwo´ ˛ sci i obaw. A je´sli to czarne monstrum przyczaiło si˛e za drzwiami i jak tylko wyjda,˛ zrobi z nimi to, co z tamtym psem. . . ? Nie było ju˙z czasu na rozwa˙zania nast˛epnych za i przeciw. Shea ostro˙znie otworzył drzwi i wyjrzał na podwórko. Ja´sniejacy ˛ pas ziemi o´swietlonej przez ksi˛ez˙ yc ciagn ˛ ał ˛ si˛e a˙z do k˛epy drzew, które były naturalna˛ granica˛ terenu karczmy. Kiwnał ˛ na Flicka i wyszli, cicho zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. Noc była chłodna. Rozejrzeli si˛e ostro˙znie. Na zewnatrz ˛ było jeszcze ja´sniej. Nie zauwa˙zyli nikogo ani niczego niepokojacego. ˛ Do s´witu, a wi˛ec do chwili przebudzenia si˛e osady, zostało około dwóch godzin. Doszli do nast˛epnego budynku, zatrzymali si˛e i znowu przez chwil˛e nasłuchiwali. Nocnej ciszy nie zmacił ˛ z˙ aden odgłos. Shea ruszył przez podwórze. Po chwili obaj znikn˛eli w cieniu z˙ ywopłotu. Flick jeszcze raz spojrzał na dom, którego by´c mo˙ze ju˙z nigdy nie zobaczy. Po cichu szli przez ´ osad˛e; prowadził Shea. Wiedział, z˙ e Zwiastun Smierci nie orientował si˛e dokładnie kim jest, gdy˙z w przeciwnym razie dopadłby go jeszcze w karczmie. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci tak˙ze i to, z˙ e słusznie podejrzewał, i˙z zaginiony potomek rodu Shannary, półczłowiek, półelf, z˙ yje gdzie´s w dolinie. Tylko dlatego wybrał si˛e na zwiady do Shady Vale. Skradajac ˛ si˛e przez osad˛e, Shea przeanalizował wymy´slony napr˛edce plan dalszych działa´n. Ze słów Balinora wynikało, z˙ e wróg domy´sla si˛e, gdzie sa.˛ Nale˙zało zatem wzia´ ˛c pod uwag˛e to, z˙ e wszystkie drogi znalazły si˛e pod obserwacja.˛ Gdyby tak˙ze odkryto ich ucieczk˛e, natychmiast rozpoczałby ˛ si˛e po´scig. Takich monstrów mo˙ze by´c wi˛ecej i prawdopodobnie ju˙z obserwuja˛ cała˛ dolin˛e. Dlatego te˙z obydwaj musieli dyskretnie opu´sci´c Shady Vale w ciagu ˛ najbli˙zszej doby. Oznaczało to forsowny marsz prawie bez snu. Przedsi˛ewzi˛ecie było trudne, ale nie ono stanowiło najwi˛ekszy problem. O wiele wa˙zniejszy był wybór trasy ucieczki. Zabrany z domu prowiant wystarczy zaledwie na kilka dni, a droga do Anaru miała potrwa´c wiele tygodni. Oprócz kilku osad i utartych dróg, które na pewno były ju˙z obserwowane przez czarne zjawy, bracia nie znali terenu poza Vale. Tak wi˛ec w obecnym poło˙zeniu nie mogli zaplanowa´c całej marszruty, 38
lecz tylko poda˙ ˛za´c w ogólnie zarysowanym kierunku. Lecz który wybra´c? Gdzie krwio˙zercze monstra najmniej si˛e ich spodziewaja? ˛ Chłopiec rozwa˙zył ponownie wszystkie cztery mo˙zliwo´sci. Na zachód od Vale rozciagały ˛ si˛e otwarte równiny, na których było zaledwie kilka osad. Idac ˛ w t˛e stron˛e, oddalaliby si˛e od Anaru. Gdyby zdecydowali si˛e uda´c na południe, to wkrótce znale´zliby si˛e we wzgl˛ednie bezpiecznym mie´scie Pia lub Zolomach, gdzie mieli krewnych i znajomych. Był to logiczny wybór, czego na pewno domys´lały si˛e tak˙ze czarne stwory i zapewne obserwowały ju˙z wszystkie drogi prowadzace ˛ na południe od Vale. Długi marsz po otwartych terenach, gdzie praktycznie nie było gdzie si˛e schowa´c, był bardzo niebezpieczny. Na północ od Vale, za lasem Duln rozciagały ˛ si˛e dzikie, bezludne ziemie. Dochodziły one a˙z do królestwa Callahorn. Od wschodu ograniczały je rzeka Rappahalladran i T˛eczowe Jezioro. ´ Zwiastuny Smierci przelatywały tamt˛edy w drodze z Nordlandii, wi˛ec na pewno znały teren lepiej ni˙z uciekinierzy z Vale. Je´sli ponadto podejrzewały, z˙ e s´ledzony przez nie Balinor przybył do Vale z Tyrsis, to na pewno dokładnie obstawiły tak˙ze ten teren. Anar, cel wyznaczony przez Allanona, le˙zał na północny wschód od Shady Vale. Droga do niego wiodła przez najdziksze i najbardziej zdradliwe obszary w całej Sudlandii. Miała tylko jedna˛ zalet˛e: czarne stwory wła´snie tam najmniej spodziewały si˛e uciekinierów. Tylko szaleniec mógł odwa˙zy´c si˛e na marsz przez mroczne lasy, zdradliwe równiny i moczary oraz setki innych pułapek, w których co roku niejeden s´miałek przepadał bez wie´sci. Na wschód od lasu Duln było tak˙ze co´s jeszcze, o czym czarne stwory mogły nie wiedzie´c — wysokie góry w królestwie Leah. Wła´snie tam bracia mogli znale´zc´ pomoc Meniona Leah — królewskiego syna i bliskiego przyjaciela Shei. Chocia˙z Flick wcia˙ ˛z był mu niech˛etny i nie darzył go zaufaniem, to jednak Menion był jedyna˛ osoba,˛ która mogła ich doprowadzi´c do Anaru. Innego wyj´scia nie mieli. Dotarli do południowo-wschodniego skraju osady i zatrzymali si˛e przy starej drewutni. Przywierajac ˛ plecami do s´ciany, nasłuchiwali. Shea spojrzał w ciemno´sc´ przed nimi. Zupełnie nie orientował si˛e, gdzie czarny stwór mógł si˛e czai´c, a w mglistych oparach odchodzacej ˛ nocy wszystko wydawało si˛e niewyra´zne i nierealne. Z lewej strony, gdzie´s w oddali, rozległo si˛e ujadanie psów, w oknach zabłysły s´wiatła, a zaspani mieszka´ncy wyjrzeli, by sprawdzi´c, co zaniepokoiło zwierz˛eta. Do s´witu pozostało niewiele ponad godzin˛e. Shea zdawał sobie spraw˛e, z˙ e bieg po otwartej przestrzeni jest niebezpieczny, ale musieli to zrobi´c, by dotrze´c do lasu Duln. Gdyby s´wit zastał ich w dolinie, czarny stwór wypatrzyłby ich podczas wspinaczki po nagich wzgórzach. Klepnał ˛ Flicka w plecy i ruszyli truchtem w stron˛e najbli˙zszych k˛ep drzew i krzaków porastajacych ˛ dno doliny. Cisz˛e nocy przerywały jedynie stłumione przez wysoka˛ traw˛e rytmiczne odgłosy ich stóp.
39
Na li´sciach pojawiła si˛e poranna rosa. Gał˛ezie i długie ostre z´ d´zbła biły ich po twarzach i r˛ekach, zostawiajac ˛ mokre s´lady na ubraniach. Zmierzali do łagodnego i zaro´sni˛etego stoku na wschód od Vale. Zr˛ecznie omijali przeszkody, przemykali pod zwisajacymi ˛ nisko konarami, przeskakiwali połamane gał˛ezie i spróchniałe pnie. Dotarli do podnó˙za i bezzwłocznie zacz˛eli si˛e wspina´c. Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, pokonywali stok w szybkim tempie. Wreszcie osiagn˛ ˛ eli szczyt wzniesienia, z którego od wschodu roztaczał si˛e widok na wielkie zbocze usiane gał˛eziami i k˛epami g˛estych krzaków. Przypominało ono ogromna˛ ba´sniowa˛ zapor˛e, oddzielajac ˛ a˛ Vale od reszty s´wiata. Shea był w wy´smienitej formie. Zr˛ecznie pokonywał nierówno´sci terenu i omijał krzaki i głazy na swej drodze. Flick pewnie poda˙ ˛zał za nim; miał mocne nogi i potrafił szybko biega´c. Tylko raz spojrzał za siebie, ale zobaczył jedynie niewyra´zny zarys wierzchołków drzew, które przesłoniły widok na osad˛e. Plecy biegnacego ˛ Shei co chwila podskakiwały, gdy brał kolejna˛ przeszkod˛e. Brat zapewne chciał jak najszybciej dotrze´c do niewielkiego zagajnika u podnóz˙ a wschodniego stoku. Do przebiegni˛ecia zostało im około mili. Shea zaczynał odczuwa´c pierwsze oznaki zm˛eczenia. Strach przed czarnym stworem dodawał skrzydeł, wi˛ec nie zwolnił ani na chwil˛e. Goraczkowo ˛ rozmy´slał o tym, co czeka ich, dwóch uciekinierów s´ciganych przez wyjatkowo ˛ zaciekłego wroga, gotowego zdmuchna´ ˛c ich obu z powierzchni ziemi jak dwa płomyki s´wiecy. Dokad ˛ ucieka´c? Gdzie si˛e skry´c, z˙ eby tamci ich nie znale´zli? Po raz pierwszy od znikni˛ecia Allanona chłopiec zapragnał, ˛ by tajemniczy podró˙znik znowu był przy nim. Biegli, odczuwajac ˛ rosnace ˛ zm˛eczenie. Jedyna˛ pociecha˛ było to, z˙ e odległe drzewa z ka˙zda˛ chwila˛ rosły w oczach. W ciszy nocy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Czuli si˛e jak jedyne z˙ ywe stworzenia na olbrzymiej, pustej arenie, nad która˛ majestatycznie zawisły gwiazdy. Niebo zaczynało ja´snie´c. Widownia zło˙zona z migoczacych ˛ iskierek obserwujaca ˛ z zadowoleniem wyczyny uciekajacych, ˛ rzedła i powoli znikała. Wreszcie ustapiła ˛ blaskowi dnia. Chłopcy mimo rosnacego ˛ zm˛eczenia starali si˛e biec coraz szybciej. W s´wietle poranka mogli zosta´c wypatrzeni przez czarne skrzydlate monstrum. Do s´witu zostało jeszcze tylko par˛e chwil. Dobiegli do lasu i padli na ziemi˛e bez tchu. Nie przeszkadzały im le˙zace ˛ wokół połamane, suche gał˛ezie. Najwa˙zniejsze było to, z˙ e nareszcie znale´zli si˛e w cieniu olbrzymich hikor. Czuli pulsowanie krwi w uszach, a ich serca biły jak młoty. Odpoczywali, le˙zac ˛ bez ruchu. Dopiero po długiej chwili Shea pozbierał si˛e, wstał i spojrzał w kierunku Vale. Nic nie poruszyło si˛e ani w trawie, ani w powietrzu, Wygladało ˛ na to, z˙ e pierwszy odcinek drogi zdołali przeby´c nie zauwa˙zeni. Stanowiło to jednak niewielkie pocieszenie, gdy˙z wcia˙ ˛z znajdowali si˛e w dolinie. Shea schylił si˛e, mocnym szarpni˛eciem postawił brata na nogi i zmusił do dalszego marszu pod gór˛e. Musieli jak najszybciej pokona´c strome zbocze. Flick miał pustk˛e
40
w głowie. Gdy brat podciagn ˛ ał ˛ go do pionu, bez słowa ruszył za nim. Ostatkiem sił zmuszał nogi do stawiania kolejnych kroków. Wschodnie zbocze było nierówne i kryło wiele niespodzianek. Pokonanie kamienistych rumowisk, zwalonych drzew i kłujacych ˛ krzaków, którymi usiany był nierówny teren, wymagało nie lada wysiłku za dnia, a co dopiero w porannej szarówce. Shea ustalił tras˛e i tempo marszu. Starał si˛e jak najszybciej pokona´c du˙ze przeszkody. Flick poda˙ ˛zał jego s´ladem. Spora˛ cz˛es´c´ drogi musieli przeby´c na czworakach albo si˛e czołgajac. ˛ Było coraz ja´sniej. Gwiazdy znikn˛eły zupełnie. Daleko przed soba˛ zobaczyli, jak pierwsze promienie sło´nca zaczynaja˛ pojawia´c si˛e ponad grzbietem na skraju doliny. Nad odległym horyzontem ja´sniała z˙ ółtopomara´nczowa łuna. Zm˛eczony Shea zataczał si˛e i potykał. Jego oddech był coraz bardziej nierówny. Flick czołgał si˛e za nim. Ci˛ez˙ szy od brata miał wi˛ecej kłopotów w marszu. Ostre kamienie i krzewy obchodziły si˛e z nim o wiele brutalniej. Wydawało im si˛e, z˙ e wspinaczka nigdy si˛e nie sko´nczy. Jedynie strach zmuszał wyczerpane nogi do kolejnych ruchów. Gdyby czarny stwór wypatrzył ich teraz. . . tutaj. . . po całym wysiłku. . . Przebyli ju˙z trzy czwarte wyznaczonej trasy. Flick nagle powiedział co´s półgłosem i padł na ziemi˛e. Shea odwrócił si˛e błyskawicznie. Natychmiast zauwa˙zył wielki czarny cie´n, który uniósł si˛e powoli nad niewidoczna˛ Shady Vale i zaczał ˛ kra˙ ˛zy´c. Dał znak bratu, by ten si˛e schował, a sam skoczył w krzaki. Modlił si˛e, z˙ eby czarny stwór ich nie dostrzegł. Tymczasem monstrum, zataczajac ˛ coraz wi˛eksze kr˛egi, zbli˙zało si˛e do ich kryjówek. Nagle wydało z siebie odgłos mro˙zacy ˛ krew w z˙ yłach. Bracia stracili resztki nadziei. Owładn˛eło nimi to samo niewyobra˙zalne przera˙zenie, które sparali˙zowało Flicka, gdy razem z Allanonem krył si˛e przed czarnym stworem kilka tygodni temu. Niestety tym razem ich schronie´ nie było o wiele mniej bezpieczne. Zwiastun Smierci nadlatywał jakby po wypatrzona˛ zdobycz. Przera˙zenie braci urosło do rozmiarów histerii. Wydawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e zgina.˛ Nieoczekiwanie czarny łowca zawrócił w powietrzu i poszybował na pomoc. Nie zmieniajac ˛ kierunku, wkrótce zniknał ˛ za horyzontem. Zdr˛etwiali ze strachu, kulili si˛e w mizernym cieniu skapo ˛ rosnacych ˛ krzaków. Znowu musiało upłyna´ ˛c du˙zo czasu, zanim odwa˙zyli si˛e wykona´c najmniejszy ruch. Kiedy wreszcie strach minał, ˛ zacz˛eli si˛e ostro˙znie wspina´c dalej. Do poszarpanej grani na szczycie zbocza pozostał niezbyt szeroki pas otwartego terenu. Zebrawszy resztki sił ruszyli biegiem i wkrótce znale´zli si˛e pod osłona˛ lasu Duln. Gdy pierwsze promienie wschodzacego ˛ sło´nca dotarły do Vale, w całej dolinie panowała niezmacona ˛ cisza i bezruch. Kilka minut pó´zniej chłopcy znikn˛eli w lesie. Teraz mo˙zna było nieco zwolni´c. Flick nareszcie odzyskał oddech i nie wiedzac, ˛ dokad ˛ zmierzaja,˛ zapytał idacego ˛ przed nim She˛e: — Dlaczego idziemy t˛edy? — Jego głos zabrzmiał dziwnie nawet w jego własnych uszach. — A wła´sciwie to dokad ˛ idziemy? 41
— Tam, gdzie kazał Allanon. Do Anaru. Trzeba było wybra´c taki kierunek marszu, który czarne stwory uznaja˛ za najmniej prawdopodobny. Wła´snie dlatego idziemy na wschód, do Boru Czarnych D˛ebów, a stamtad ˛ na pomoc. No i mo˙ze znajdziemy pomoc gdzie´s po drodze. — Zaraz, zaraz! — wykrzyknał ˛ Flick, gdy nagle zrozumiał zamiary brata. — Przecie˙z to oznacza marsz przez terytorium Leah, a tej pomocy miałby nam niby udzieli´c Menion? Ty´s chyba rozum postradał?! Mo˙ze lepiej od razu zawołaj tu tego czarnego. Tak b˛edzie pr˛edzej! Z udawana˛ rozpacza˛ Shea wyrzucił ramiona w gór˛e, złapał si˛e za głow˛e i powoli odwrócił do brata. — Nie mamy wyboru, rozumiesz? Tylko Menion Leah mo˙ze nam pomóc. On zna tereny na północ i na wschód od swego pa´nstwa. By´c mo˙ze zna tak˙ze drog˛e przez Bór Czarnych D˛ebów. — No pewnie — zgodził si˛e ponuro Flick. — A ty ju˙z zapomniałe´s, jak ostatnim razem zostawił nas w gł˛ebi lasu na pastw˛e dzikich zwierzat? ˛ Ja tam nie wierz˛e mu ani troch˛e. — Nie mamy wyboru — powtórzył Shea. — A poza tym nikt ci˛e nie zmuszał, z˙ eby´s szedł ze mna.˛ . . — Przerwał i patrzac ˛ bratu w oczy, doko´nczył: — Przepraszam ci˛e. Nerwy mnie poniosły. Ale tak czy owak, Flick, ja wiem, co robi˛e. Mój plan jest dobry. Zaufaj mi. Maszerowali w milczeniu. Flick co pewien czas z niezadowoleniem kr˛ecił głowa.˛ Według niego pomysł ucieczki był chybiony, nawet pomimo tego, z˙ e czarne monstrum polowało na nich w dolinie. Perspektywa spotkania z Menionem Leah wydała si˛e Flickowi o wiele gorsza. Ten samolubny paniczyk i pró˙zniak na pewno wp˛edzi ich w tarapaty albo nawet zostawi gdzie´s na pastw˛e losu. Meniona Leah interesował wyłacznie ˛ on sam, amator przygód szukajacy ˛ kolejnych mocnych wra˙ze´n. Pomysł, z˙ eby wła´snie jego prosi´c o pomoc, wydał si˛e Flickowi niedorzeczny. Był niewatpliwie ˛ uprzedzony do Meniona. Nie uznawał ani jego, ani niczego, co reprezentował soba˛ „rozpuszczony paniczyk”, jak nazywał nast˛epc˛e tronu Leah. Niech˛ec´ ta trwała ju˙z pi˛ec´ lat — od pierwszego spotkania. Menion był jedynym synem i naturalnym spadkobierca˛ rodu, który od wieków władał niewielkim królestwem poło˙zonym w górach. P˛edził szcz˛es´liwy z˙ ywot rozpieszczanego jedynaka, a jego jedynym zaj˛eciem były coraz bardziej szalone eskapady i awantury. Nigdy nie musiał zarabia´c na swoje utrzymanie i, zdaniem Flicka, nie zrobił w z˙ yciu niczego warto´sciowego. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzał, polujac ˛ i szkolac ˛ si˛e w walce, co dla pracowitego syna Curzada Ohmsforda było zwykłym pró˙zniactwem. Ponadto du˙ze zastrze˙zenia chłopca wzbudzała tak˙ze postawa z˙ yciowa Meniona. Sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto ma za nic nawet takie warto´sci, jak z˙ ycie, rodzina czy ojczyzna. Płynał ˛ sobie beztrosko przez s´wiat jak pojedynczy obłoczek na niebie, nie dotykajac ˛ innych obłoków i nie zostawiajac ˛ po sobie s´ladu. Rok te42
mu owa beztroska i lekcewa˙zenie nieomal zgubiły ich w Borze Czarnych D˛ebów. Mimo to Shea czuł do niego sympati˛e, a ksia˙ ˛ze˛ z gór Leah szczerze ja˛ odwzajemniał, aczkolwiek z wła´sciwa˛ sobie nonszalancja.˛ Flick nigdy nie przekonał si˛e do ksi˛ecia i jego przyja´zni, a teraz jego brat chciał powierzy´c ich z˙ ycie człowiekowi, który nawet nie próbował zrozumie´c, co znaczy słowo „odpowiedzialno´sc´ ”. Nat˛ez˙ ajac ˛ umysł, szukał sposobu, by zapobiec katastrofie. W ko´ncu uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie uwa˙znie obserwowa´c poczynania Meniona, by w por˛e i z wyczuciem ostrzec brata. Gdyby próbował przeciwstawi´c si˛e Shei teraz, ten na pewno nie dałby posłuchu jego krytycznym uwagom na temat charakteru ksi˛ecia. Pó´znym popołudniem dotarli do brzegów Rappahalladranu. Za rada˛ Shei skierowali si˛e w dół rzeki. Uszli około jednej mili i znale´zli miejsce, gdzie przeciwległy brzeg wcinał si˛e gł˛eboko w nurt. Koryto było tam znacznie w˛ez˙ sze. Zatrzymali si˛e i spojrzeli w niebo ponad lasem na drugim brzegu. Pozostało około godziny do zachodu sło´nca. Shea chciał przeprawi´c si˛e jeszcze przed zmrokiem. Słusznie rozumował, z˙ e im wi˛ecej przeszkód stanie mi˛edzy nimi a ich prze´sladowcami, tym lepiej. Flick przyjał ˛ ten pomysł bez zastrze˙ze´n i przystapili ˛ do budowy tratwy, na której zamierzali przetransportowa´c ubrania i podró˙zne tobołki. Szybko sklecili ja˛ przy pomocy toporków i my´sliwskich no˙zy. Gdy tratwa była gotowa, rozebrali si˛e, przymocowali ubrania i baga˙ze na s´rodku i zanurzyli si˛e w zimne wody Rappahalladranu. Chocia˙z sko´nczyły si˛e ju˙z wiosenne powodzie, prad ˛ w rzece był wcia˙ ˛z bystry. Niósł ich przez ponad pół mili, zanim wreszcie znale´zli dogodne miejsce na drugim brzegu. Było to niewielkie zakole na wysoko´sci miejsca, gdzie rzeka nieco zwalniała. Mimo to doholowanie tratwy i wyciagni˛ ˛ ecie jej na brzeg kosztowało ich sporo wysiłku. Dygoczac ˛ z zimna, wysuszyli si˛e i ubrali. Całe przedsi˛ewzi˛ecie zaj˛eło im niewiele ponad godzin˛e. Wreszcie sło´nce skryło si˛e za drzewami; czerwona łuna jeszcze przez chwil˛e rozja´sniała niebo, po czym zapadł zmrok. Zwykle nie oznaczało to zako´nczenia dnia dla braci, lecz tym razem Shea zaproponował kilka godzin snu, by nabra´c sił przed dalsza˛ droga.˛ Zamierzali i´sc´ noca.˛ Osłoni˛ete konarami pochylonych drzew zakole dawało skuteczne zabezpieczenie przed wzrokiem latajacych ˛ intruzów. Bracia wsun˛eli si˛e pod koce i szybko zasn˛eli. Tu˙z przed północa˛ Shea obudził Flicka lekkim szarpni˛eciem za rami˛e. Zwin˛eli sprz˛et i byli gotowi do marszu przez las Duln. W pewnej chwili Shei zdawało si˛e, z˙ e usłyszał znajomy złowrogi krzyk czarnego prze´sladowcy nad drugim brzegiem. Gestem ostrzegł brata. Znowu nasłuchiwali przez kilka minut, ale do ich uszu nie dotarł z˙ aden niepokojacy ˛ d´zwi˛ek. Poruszały si˛e tylko splatane ˛ konary nad głowami. Uznali zatem, z˙ e Shea si˛e przesłyszał. Słycha´c było jedynie szum ´ rzeki, na co od razu zwrócił uwag˛e Flick i dodał, z˙ e Zwiastun Smierci prawdopodobnie wcia˙ ˛z szuka ich w Vale. Nieoczekiwany przypływ jego wiary we własne siły nale˙zało zapewne przypisa´c złudnemu przekonaniu, z˙ e oto zdołali przechytrzy´c po´scig. 43
Szli a˙z do s´witu, starajac ˛ si˛e utrzyma´c kierunek na wschód. Nie było to łatwe w´sród g˛esto rosnacych ˛ drzew, których splatane ˛ korony zasłaniały niebo. Tu i ówdzie w´sród gał˛ezi błysn˛eła gwiazda, ale było to zbyt nikłe s´wiatło, z˙ eby nie zabładzi´ ˛ c. Na pierwszym postoju wcia˙ ˛z nie orientowali si˛e w swoim poło˙zeniu, nie wiedzieli te˙z jak daleko jeszcze do granic Leah. Dopiero gdy wzeszło sło´nce stwierdzili z ulga,˛ z˙ e szli we wła´sciwym kierunku. Trafili na niewielka˛ polan˛e, która˛: z trzech stron otaczały g˛este krzaki, a od góry osłaniały korony wiazów. ˛ Zrzucili baga˙z i wyczerpani forsownym marszem natychmiast zasn˛eli. Obudzili si˛e pó´znym popołudniem i przygotowali do nocnej w˛edrówki. Rozpalenie ogniska było zbyt niebezpieczne, zadowolili si˛e wi˛ec kawałkami suszonej wołowiny, surowymi warzywami, owocami i łykiem wody. W czasie posiłku Flick powrócił do kwestii ich najbli˙zszego celu. — Widzisz, Shea, nie chciałbym by´c natr˛etny — zaczał ˛ ostro˙znie — ale czy jeste´s pewien, z˙ e wybrałe´s najlepsza˛ drog˛e? Przecie˙z nawet je´sli Menion nam pomo˙ze, to i tak mo˙zemy zabładzi´ ˛ c gdzie´s na moczarach albo w górach za Borem Czarnych D˛ebów. Shea skinał ˛ głowa˛ i wzruszył ramionami. — Mo˙zemy utrzyma´c kierunek albo i´sc´ bardziej na pomoc. Tylko z˙ e nawet Menion nie zna tamtych terenów, a ja wiem, z˙ e nie ma tam gdzie si˛e schowa´c. Nie mamy wyboru. — Rzeczywi´scie, chyba nie — przyznał zgn˛ebiony Flick. — Ale ja cały czas ˙ my´sl˛e o tym, co mówił Allanon. Zeby nikogo nie wtajemnicza´c i nikomu nie ufa´c. Wyra´znie to powiedział. — Dajmy temu spokój — uciał ˛ zirytowany Shea. — Teraz nie ma tu Allanona i to ja decyduj˛e. Nie uda nam si˛e doj´sc´ do lasów Anaru bez pomocy Meniona. A poza tym to przyjaciel i nie znam lepszego szermierza. W sam raz, gdyby trzeba było stoczy´c walk˛e. — A tego nie zabraknie, gdy on b˛edzie z nami — dopowiedział zło´sliwie Flick. — Z tymi z Czaszka˛ i tak nie mamy szans! Sam widziałe´s. Ciach i jeste´smy w kawałkach. — Ale˙z z ciebie ponurak — skwitował Shea i za´smiał si˛e. — Na razie z˙ yjemy. No i pami˛etaj, z˙ e chronia˛ nas Kamienie Elfów. Ostatnia uwaga nie przekonała Flicka. Uznał jednak, z˙ e na razie lepiej b˛edzie nie roztrzasa´ ˛ c tej kwestii. Przyznawał w duchu, z˙ e w razie awantury byłoby lepiej mie´c w Menionie sprzymierze´nca, ale te˙z nigdy do ko´nca nie było wiadomo po czyjej stronie nieobliczalny ksia˙ ˛ze˛ stanie. Shea mu ufał. Wzajemna˛ sympati˛e umacniały wyprawy z ojcem do królestwa Leah, których odbyli kilka w ciagu ˛ minionych pi˛eciu lat. Flick za´s uwa˙zał, z˙ e brat nie kierował si˛e rozsadkiem, ˛ darzac ˛ swoja˛ przyja´znia˛ nader lekkomy´slnego amatora przygód. Królestwo Leah było wszak jedna˛ z nielicznych pozostałych monarchii w Sudlandii, Shea za´s jawił si˛e jako zdecydowany przeciwnik władzy absolutnej i wielki zwolennik rzadów ˛ lu44
du, zwanych demokracja.˛ Niemniej jednak nie wyrzekł si˛e przyja´zni z dziedzicem i nast˛epca˛ tronu, co stało w jaskrawej sprzeczno´sci z głoszonymi przeze´n poglada˛ mi — tak przynajmniej uwa˙zał Flick. Albo si˛e w co´s wierzy, albo nie — pewnych spraw nie da si˛e pogodzi´c i pozosta´c uczciwym wobec siebie samego. Sko´nczyli posiłek akurat, gdy zaczał ˛ si˛e wieczór. Tarcza słoneczna znikn˛eła ju˙z jaki´s czas temu. W zielonej g˛estwinie nad głowami migotały pojedyncze czerwonawe promyki. Bracia szybko zwin˛eli obozowisko i rozpocz˛eli długi nocny marsz. Gasnace ˛ s´wiatło dnia s´wieciło im w plecy. W lesie panowała wyjatkowa ˛ cisza. Chłopcy zagł˛ebiali si˛e w pos˛epna˛ czer´n. Cho´c ksi˛ez˙ yc z przodu l´snił jasno, do ziemi docierały tylko nieliczne smugi. Dziwna, nienaturalna cisza w tak wielkim lesie bardzo niepokoiła Flicka. Ju˙z raz zetknał ˛ si˛e z podobnym zjawiskiem. Co pewien czas przystawali i nasłuchiwali, po czym maszerowali uspokojeni, wypatrujac ˛ przecinki lub polany, za która˛ uka˙za˛ si˛e góry. Flick miał ju˙z do´sc´ ciszy i zaczał ˛ pogwizdywa´c, ale Shea natychmiast go uciszył. Dopiero wczesnym rankiem wyszli z lasu Duln. Przed nimi rozpo´scierała si˛e trawiasta równina, g˛esto poro´sni˛eta k˛epami krzaków. Ciagn˛ ˛ eła si˛e ona przez wiele mil do stóp gór Leah. Poranne sło´nce miało si˛e ukaza´c w pełnym blasku dopiero za par˛e godzin, wi˛ec postanowili nie zatrzymywa´c si˛e jeszcze. Z ulga˛ stwierdzili, z˙ e pot˛ez˙ ne drzewa i denerwujaca ˛ cisza lasu były ju˙z za nimi. Co prawda las dawał lepsza˛ osłon˛e, ale chłopcy czuli si˛e pewniej na otwartej przestrzeni. Nawet zacz˛eli rozmawia´c półgłosem. Godzin˛e przed wschodem sło´nca zatrzymali si˛e w cichej dolince. W oddali na wschodzie majaczyły zarysy gór Leah, do których mieli jeszcze jeden dzie´n drogi. Shea obliczył, z˙ e je´sli zaczna˛ marsz dokładnie o zachodzie sło´nca, to powinni dotrze´c do podnó˙za gór jeszcze przed s´witem. Potem wszystko było w r˛ekach Meniona. Z ta˛ my´sla˛ zasn˛eli. Kilka minut pó´zniej ju˙z nie spali. Nie obudził ich z˙ aden niepokojacy ˛ odgłos, lecz s´miertelna cisza, która zapadła nad równina.˛ Wyczuli czyja´ ˛s obecno´sc´ . Jak na komend˛e zerwali si˛e na równe nogi, bez słowa wydobyli sztylety i rozejrzeli si˛e wokoło. Nic si˛e nie poruszyło. Shea skinał ˛ na brata i obydwaj wdrapali si˛e na zbocze, skad ˛ mieli lepszy widok. Le˙zac ˛ bez ruchu, wyt˛ez˙ ali wzrok, by dostrzec to co´s, co si˛e czaiło w oddali. Nie mieli watpliwo´ ˛ sci, co to było. Tylko jedno mogło sprawi´c, z˙ e czuli si˛e tak jak wówczas w nocy, wygladaj ˛ ac ˛ przez okno. Czekali, wstrzymujac ˛ oddech, i n˛ekała ich jedna my´sl — czy dobrze zatarli s´lady? Modlili si˛e, by stwór ich nie krył. Gdyby teraz, po wielu trudach i olbrzymim wysiłku, zostali schwytani tutaj, zaledwie kilka godzin drogi od bezpiecznego Leah byłoby to wielka˛ niesprawiedliwo´scia.˛ Nagle w znieruchomiałych li´sciach zaszumiał wiatr. Daleko po lewej dostrzegli znajomy, złowieszczy cie´n, który bezgło´snie uniósł si˛e w powietrze. Monstrum zawisło nad ziemia˛ jak jastrzab ˛ i wypatrywało ofiary. Le˙zeli i czekali, a˙z stwór si˛e poruszy. Nie mogli sobie wyobrazi´c, jakim sposobem bestia zdołała ich wys´ledzi´c. Mo˙ze jednak znalazła si˛e tu zupełnie przypadkiem? Co do jednego nie 45
mieli ju˙z watpliwo´ ˛ sci — po´scig za nimi rozpoczał ˛ si˛e; w ka˙zdej chwili groziła im s´mier´c. Wiszacy ˛ w powietrzu stwór rozpostarł skrzydła, machnał ˛ nimi i zaczał ˛ opada´c w kierunku ich kryjówki. Zrozpaczony Flick sapnał ˛ cicho, s´cisnał ˛ mocno rami˛e brata i wcisnał ˛ si˛e gł˛ebiej pod krzak, lecz czarny łowca nieoczekiwanie zmienił kierunek. Zamiast w ich stron˛e, poszybował ku niewielkiej k˛epie drzew i zniknał ˛ za nimi. Przez chwil˛e bracia bezskutecznie próbowali go wypatrzy´c, po czym Shea szeptem podał komend˛e wprost do ucha brata: — Teraz! Dopóki nas nie widzi! Do tamtych krzaków! Flickowi nie trzeba było powtarza´c dwa razy. Gdy tylko stwór zako´nczy przeszukiwania k˛epy drzew, jego nast˛epnym celem b˛edzie ich obecna kryjówka. Chłopiec wydostał si˛e spod krzaka i pół biegnac, ˛ pół czołgajac ˛ si˛e, ruszył we wskazanym kierunku. Co chwil˛e spogladał ˛ za siebie prze´swiadczony, z˙ e stwór jest tu˙z za nim, ale za ka˙zdym razem widział tylko brata. Skulony Shea biegł zygzakiem. Dotarli do krzaków bez przeszkód i dopiero wtedy Shea przypomniał sobie o tobołkach. Zostawili je dokładnie w s´rodku zagł˛ebienia, w którym zamierzali sp˛edzi´c noc. Z pewno´scia˛ nie uszłyby one uwagi stwora. Gdyby tak si˛e stało, monstrum domy´sliłoby si˛e kierunku ich marszu. Chłopiec poczuł, z˙ e z˙ oładek ˛ kurczy mu si˛e ze strachu. Jak mogli sobie pozwoli´c na taka˛ bezmy´slno´sc´ ? Zrozpaczony chwycił brata za rami˛e. Flick równie˙z u´swiadomił sobie, co zrobili. Z wra˙zenia klapnał ˛ ci˛ez˙ ko na ziemi˛e. Trzeba było wróci´c po baga˙ze. Shea zdawał sobie spraw˛e z ryzyka, ale to była jedyna mo˙zliwo´sc´ , aby nie zosta´c zauwa˙zonym. Zaczał ˛ wstawa´c, gdy czarna sylwetka łowcy znowu uniosła si˛e i zawisła w bezruchu na ja´snieja˛ cym niebie. Ostatnia szansa przepadła. Jeszcze raz przyszedł im z pomoca˛ s´wit. ´ Gdy czarny cie´n Zwiastuna Smierci wisiał nad trawiasta˛ równina,˛ zza gór wysunał ˛ si˛e złoty brzeg słonecznej tarczy. Wraz z pierwszymi silnymi promieniami sło´nca, które ciepło roz´swietliły równin˛e, zaczał ˛ si˛e dzie´n. Gdy słoneczne s´wiatło otoczyło ciemny kształt nocnego łowcy, zorientował si˛e on, z˙ e jego czas dobiegł ko´nca. Wzbił si˛e i zaczał ˛ kra˙ ˛zy´c, zataczajac ˛ coraz wi˛eksze koła. Jeszcze raz usłyszeli krzyk mro˙zacy ˛ krew w z˙ yłach, który zagłuszył łagodne odgłosy poranka. Wreszcie skierował si˛e na północ i niedługo potem zniknał ˛ im z oczu. Nie dowierzajac ˛ własnemu szcz˛es´ciu, bracia, wdzi˛eczni za ocalenie, w milczeniu wpatrywali si˛e w czyste poranne niebo.
V Jeszcze tego samego dnia pó´znym popołudniem dotarli do miasta Leah. Szary, kamienny mur obronny nawet w słoneczny dzie´n wygladał ˛ ponuro, a chłopcom wydał si˛e zimny i niego´scinny. Nie było w tym nic dziwnego, gdy˙z z˙ yjac ˛ w´sród lasów i pól, przywykli do naturalnych przeszkód i ogranicze´n. Zm˛eczenie szybko jednak wzi˛eło gór˛e nad pierwsza˛ niech˛ecia˛ i bracia weszli do miasta przez zachodnia˛ bram˛e. Na waskich ˛ uliczkach było rojno i gwarno. Jedni spieszyli do domów, inni poda˙ ˛zali ku straganom; przeciskali si˛e w tłumie, ocierajac ˛ plecami o siebie. Najwi˛ekszy ruch panował na ulicy prowadzacej ˛ do domu Meniona. Znajdował si˛e on za naturalnym ogrodzeniem, które tworzyły drzewa i z˙ ywopłot. Sam dom otaczały pachnace, ˛ barwne ogrody i wypiel˛egnowane trawniki. W porównaniu z innymi miastami w gł˛ebi Sudlandii, czy nawet pogranicznym Tyrsis, Leah nie prezentowało si˛e okazale, lecz chłopcom wydało si˛e prawdziwa˛ metropolia.˛ Stolica królestwa le˙zała z dala od głównych szlaków handlowych. Obce twarze pojawiały si˛e tu bardzo rzadko. Miasto było samowystarczalne. Władajacy ˛ nim ród Leah był najstarszym królewskim rodem w Sudlandii. Fakt ów był jedyna˛ podstawa˛ prawna,˛ na której opierały si˛e przepisy i normy regulujace ˛ z˙ ycie miasta — w gruncie rzeczy mieszka´ncy Leah nigdy nie próbowali sami ustanawia´c praw. Od tego był władca Leah i jego ród. To oni tworzyli prawo i sami byli prawem — Shea nie zgadzał si˛e z ta˛ filozofia,˛ ale jak dotad ˛ wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców oraz ludzi z gór była zadowolona z tym stanem rzeczy. Kluczac ˛ w´sród przechodniów, rozmy´slał o swojej przyja´zni z Menionem. „Niewiarygodna” było chyba najlepszym okre´sleniem dla za˙zyło´sci dwóch ludzi, którzy praktycznie nie mieli ze soba˛ nic wspólnego. Przede wszystkim ró˙znili si˛e pochodzeniem. Shea był adoptowanym synem karczmarza, Menion — jedynakiem i nast˛epca˛ tronu Leah. Wychowany w tradycji ludzi pracy, Shea był praktyczny i miał trze´zwy umysł. Ksia˙ ˛ze˛ , urodzony na jedwabiach i wychowany w´sród atłasów, wiódł słodkie z˙ ycie wolne od trosk i lekcewa˙zył wszystko, co wiazało ˛ si˛e z obj˛eciem tronu i obowiazkami ˛ z tego wynikajacymi. ˛ Był pewny siebie a˙z do zarozumialstwa. Próbował nad tym zapanowa´c, ale jak dotad, ˛ z mizernym skutkiem. Natura obdarzyła go niebywałym instynktem łowieckim, co doceniał nawet Flick — najsurowszy krytyk osoby i zachowania ksi˛ecia. Poglady ˛ polityczne Shei 47
i Meniona tak˙ze były kra´ncowo odmienne. Rzecz osobliwa, ale to Shea był zatwardziałym konserwatysta˛ i zwolennikiem tradycji. Menion odrzucał tradycyjna˛ filozofi˛e i metody, twierdzac, ˛ z˙ e zbyt wiele razy zawiodły, czego najbardziej wymownym s´wiadectwem były Wielkie Wojny Ludów. Pomimo tylu ró˙znic z˙ ywili do siebie sympati˛e i szacunek. Ksia˙ ˛ze˛ czasem w duchu krytykował She˛e za przestarzałe poglady ˛ i sposób my´slenia, za to szczerze podziwiał jego po´swi˛ecenie i zdecydowanie. Wbrew temu, co na temat ksi˛ecia stale powtarzał Flick, Shea nie był szczególnie zauroczony fanfaronada˛ nast˛epcy tronu. Dostrzegał w osobowo´sci ksi˛ecia co´s, na co inni nie zwracali uwagi — silne i niepodwa˙zalne wyczucie tego, co jest słuszne, a co nie. Obecnie Menion korzystał z z˙ ycia, nie troszczac ˛ si˛e o przyszło´sc´ . Du˙zo podróz˙ ował, polował w górskich lasach, ale przede wszystkimi wdawał si˛e w niezliczone awantury, przysparzajac ˛ sobie i innym kolejnych kłopotów. Nabyte z niemałym trudem umiej˛etno´sci łucznicze i tropicielskie pozostawały bezu˙zyteczne. Co gorsza, osiagni˛ ˛ ecia te coraz bardziej irytowały jego ojca, który systematycznie, lecz bezskutecznie próbował zainteresowa´c syna sprawami królestwa. Pewnego dnia Menion miał zaja´ ˛c jego miejsce na tronie Leah, ale nawet Shea watpił, ˛ czy beztroski ksia˙ ˛ze˛ kiedykolwiek pomy´slał o tym dłu˙zej ni˙z przez chwil˛e. W wypadku rozpieszczonego królewicza była to logiczna konsekwencja bł˛edów w wychowaniu. Matka Meniona zmarła kilka lat temu, wkrótce po pierwszej wyprawie Shei w góry. Ojciec był wcia˙ ˛z w sile wieku, ale wiadomo, z˙ e królowie nie zawsze umieraja˛ ze staro´sci. Wielu poprzednich władców Leah odeszło nagle i nieoczekiwanie. Gdyby ojcu przytrafiło si˛e co´s złego, Menion musiałby obja´ ˛c tron bez wzgl˛edu na to, czy był do tego przygotowany, czy nie. „Mo˙ze to by go czego´s nauczyło” — pomy´slał Shea i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie. Rodowy pałacyk władcy Leah był przestronna,˛ dwupi˛etrowa˛ budowla˛ z kamienia, poło˙zona˛ w´sród ogrodów, w cieniu dorodnych hikorii. Wysoki z˙ ywopłot oddzielał posiadło´sc´ od gwaru miasta. Kierujac ˛ si˛e w stron˛e bramy, chłopcy min˛eli rozległy park. Po´srodku znajdował si˛e staw, w którym wesoło pluskały si˛e dzieci. Było wcia˙ ˛z ciepło. Na ulicach panował zwykły o tej porze ruch i gwar. Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi, a niebo zmieniało kolor na złoty. Przeszli przez uchylona˛ z˙ elazna˛ bram˛e i szybkim krokiem poszli ku frontowym drzwiom. Prowadziła do nich kr˛eta alejka w´sród wysokich krzewów, za którymi znajdował si˛e ogród. Gdy dochodzili do masywnego, kamiennego progu, ci˛ez˙ kie, d˛ebowe drzwi otworzyły si˛e i ukazał si˛e w nich Menion Leah. Miał na sobie kolorowa˛ peleryn˛e i zielono˙zółta˛ kamizel˛e. Poruszał si˛e płynnie i zr˛ecznie jak kot. Nie zaliczał si˛e do wysokich, mimo z˙ e był o kilka cali wy˙zszy od braci Ohmsfordów. Był smukły, harmonijnie zbudowany i szeroki w ramionach. Zamierzał skr˛eci´c w boczna˛ alejk˛e, ale ujrzawszy dwie zakurzone postacie w poszarpanych ubraniach, zatrzymał si˛e. Po chwili jego oczy otworzyły si˛e szeroko i zdumiony zawołał: 48
— Shea! To ty? Co ci˛e tu. . . ? Co si˛e wam stało? Podbiegł do Shei i serdecznie u´scisnał ˛ jego dło´n. — Miło mi ci˛e widzie´c, Menionie — odpowiedział Shea i u´smiechnał ˛ si˛e. Ksia˙ ˛ze˛ cofnał ˛ si˛e o krok. Szarymi oczami zlustrował stojacych ˛ przed nim braci. — To niemo˙zliwe, z˙ eby mój list poskutkował a˙z tak szybko — powiedział, wpatrujac ˛ si˛e badawczo w twarz Shei. — Mam racj˛e, prawda? To nie mój list ci˛e tu sprowadza. Ale o tym za chwil˛e! Ze wzgl˛edu na nasza˛ przyja´zn´ wol˛e wierzy´c, z˙ e przybywasz w odwiedziny. Nawet udało ci si˛e namówi´c Flicka. To naprawd˛e wielka niespodzianka. Przy ostatnim zdaniu wykrzywił usta w półu´smiechu i spojrzał na Flicka. Ten lakonicznie przytaknał ˛ i dodał: — Ale to nie był mój pomysł. Shea westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Niestety, tym razem nie jest to tylko przyjacielska wizyta. Bardzo chciałbym, z˙ eby tak było. Przykro mi, z˙ e musimy ci˛e tym kłopota´c, ale mamy naprawd˛e powa˙zny problem, a ty jeste´s jedynym, który mo˙ze nam pomóc. Menion ju˙z chciał wybuchna´ ˛c s´miechem, ale spostrzegłszy autentyczny niepokój i trosk˛e w oczach przyjaciela, skinał ˛ głowa˛ ze zrozumieniem. — Przytrafiła si˛e wam jaka´s niewesoła historia, prawda?. . . o tym pó´zniej. Zanim przejdziemy do interesów, najpierw goraca ˛ kapiel ˛ i kolacja. O tym, co was sprowadza, porozmawiamy pó´zniej. Ojciec załatwia jakie´s sprawy na granicy, ale przecie˙z macie do dyspozycji mnie. Wchod´zcie. Gdy znale´zli si˛e w s´rodku, natychmiast zaj˛eła si˛e nimi słu˙zba. Zaprowadzono ich do ła´zni i przygotowano ubrania na zmian˛e; godzin˛e pó´zniej od´swie˙zeni, w czystych ubraniach, zasiedli do posiłku w wielkiej sali. W oszałamiajacym ˛ tempie pochłon˛eli porcje, jakie normalnie wystarczyłyby im na dwa dni. Dzisiaj jednak, gdy wszystko znikn˛eło z talerzy, zdawało im si˛e, z˙ e ledwie zaspokoili pierwszy głód. Podczas wieczerzy Shea stre´scił Menionowi histori˛e która zmusiła ich do opuszczenia Shady Vale. Opowiedział o spotkaniu Flicka z tajemniczym podró˙znym imieniem Allanon i pokrótce przedstawił legend˛e Miecza Shannary. Postapił ˛ wbrew zaleceniom Allanona, ale było to konieczne, z˙ eby zyska´c pomoc ksi˛ecia. Nast˛epnie opowiedział o pojawieniu si˛e Balinora, jego tajemnym ´ ostrze˙zeniu i ucieczce przed monstrum, Zwiastunem Smierci, jak nazywał go Balinor, oraz o przeprawie przez góry. Flick nie wtracił ˛ ani słowa. W kilku miejscach chciał co prawda sprostowa´c informacje, ale zrezygnował. Postanowił nie zabiera´c głosu, gdy˙z wcia˙ ˛z nie ufał Menionowi. Był przekonany, z˙ e je´sli jeden mówi, chwilami nawet za du˙zo, to drugi powinien by´c czujny i milcze´c. Ksia˙ ˛ze˛ wysłuchał całej opowie´sci. Nie wywarła na nim szczególnego wra˙zenia, a przynajmniej nie dał tego pozna´c po sobie. Wielka˛ przyjemno´sc´ sprawiła mu jedynie wzmianka o królewskim pochodzeniu Shei. Słuchał opowie´sci z nie49
przenikniona˛ twarza,˛ przez która˛ sporadycznie przebiegał cie´n u´smiechu. Czasem drgn˛eły tak˙ze niewielkie zmarszczki w kacikach ˛ szarych, przenikliwych oczu. Szybko zorientował si˛e, dlaczego zwrócili si˛e wła´snie do niego. Potrzebny był im przewodnik, który przeprowadziłby ich przez nizin˛e Clete do Czarnych D˛e´ slej: osoba, której mógł zaufa´c Shea. Ksiabów; osoba, której mogliby zaufa´c. Sci´ ˛ z˙ e˛ wiedział, z˙ e Flick z własnej woli nigdy nie wybrałby si˛e do Leah. Zrobił tak tylko za namowa˛ brata. Wzajemny stosunek Flicka i Meniona trudno byłoby nazwa´c przyja´znia.˛ Teraz jednak obaj bracia byli go´sc´ mi Leah i obaj potrzebowali jego pomocy. Ksia˙ ˛ze˛ nie potrafiłby odmówi´c Shei, nawet gdyby miał przy tym ryzykowa´c własnym z˙ yciem. Shea tymczasem zako´nczył opowie´sc´ i czekał cierpliwie. Zatopiony w rozmys´laniach nast˛epca tronu patrzył niemo na opró˙zniony do połowy kielich z winem. — Miecz Shannary — powiedział powoli wcia˙ ˛z zamy´slony ksia˙ ˛ze˛ . — Nie słyszałem tej historii od lat. Szczerze mówiac, ˛ nie wierzyłem, z˙ e jest prawdziwa. Dzisiaj wynurza si˛e jak z mgły i to za sprawa˛ mojego starego druha, Shei Ohmsforda, jedynego z˙ yjacego ˛ potomka rodu Shannara. A mo˙ze za tym kryje si˛e co´s innego — ksia˙ ˛ze˛ nieoczekiwanie oderwał wzrok od kielicha. — Mo˙ze ci z Nordlandii przysłali ci˛e tu na wabia? Mo˙ze kogo´s osłaniasz? Skad ˛ mam mie´c pewno´sc´ co do Allanona? Z twoich słów wynika, z˙ e mo˙ze on by´c równie gro´zny jak te czarne stwory, które na was poluja.˛ A mo˙ze jest jednym z nich? Ura˙zony ostatnia˛ uwaga˛ Flick ju˙z chciał zareagowa´c, lecz Shea powstrzymał go. — Ale˙z to zupełnie nieprawdopodobne — o´swiadczył. — Jestem zdziwiony, z˙ e co´s takiego przyszło ci do głowy. — Mo˙ze masz racj˛e — odparł powoli Menion, rozwa˙zajac, ˛ czy rzeczywi´scie jego spekulacje maja˛ sens. — Mo˙ze to ja na staro´sc´ robi˛e si˛e podejrzliwy. Ale cała ta historia brzmi do´sc´ fantastycznie. Jednak je´sli jest prawdziwa, to mieli´scie niesłychane szcz˛es´cie. Inaczej sami nie doszliby´scie a˙z tutaj. O Nordlandii kra˛ z˙ y wiele opowie´sci. Mówia˛ o wielkich złych mocach, które zamieszkuja˛ dzikie obszary na północ od równiny Streleheim. Pot˛ega tych mocy jest niepoj˛eta dla zwykłych s´miertelników. . . — przerwał i pociagn ˛ ał ˛ z kielicha: — Taak. . . A je´sli Miecz Shannary to nie tylko legenda. . . — zrobił nast˛epna˛ pauz˛e i pokr˛ecił głowa.˛ Na jego twarzy pojawił si˛e szeroki u´smiech. — Nie przepuszcza si˛e takich okazji. A wy szukacie przewodnika, który doprowadzi was do Anaru, tak? No to znale´zli´scie. — Wiedziałem, z˙ e mo˙zna na ciebie liczy´c — powiedział Shea i u´scisnał ˛ r˛ek˛e ksi˛ecia. Flick j˛eknał ˛ cicho i skrzywił si˛e. — W takim razie ustalmy, na czym stoimy — zaproponował Menion, przejmujac ˛ inicjatyw˛e w rozmowie.
50
— O co ci wła´sciwie chodzi, szelmo? — zło´scił si˛e Flick. — Kto tu mówi o udziale. . . — Do´sc´ tego! — krzyknał ˛ Shea i z twarza˛ czerwona˛ z gniewu pochylił si˛e nad stołem. — Nie mo˙ze tak by´c, je´sli mamy dalej i´sc´ razem. Przesta´n droczy´c si˛e z moim bratem i denerwowa´c go, Menionie. A ty, Flick, mo˙ze wreszcie sko´nczyłby´s ze swoimi bezsensownymi podejrzeniami. Musimy sobie ufa´c. Jak przyjaciele. Zakłopotany Menion spu´scił wzrok. Flick nerwowo przygryzł warg˛e. Shea wyprostował si˛e na krze´sle, ju˙z spokojniejszy. — Dobrze powiedziane — przyznał Menion po chwili milczenia. — Oto moja r˛eka, Flick. Zawrzyjmy rozejm. Dla Shei. Po chwili wahania Flick przyjał ˛ r˛ek˛e wyciagni˛ ˛ eta˛ na zgod˛e. — Mówi´c jest łatwo, Menionie. Byłoby dobrze, gdyby´s tym razem mówił powa˙znie. Ksia˙ ˛ze˛ przyjał ˛ przytyk z u´smiechem. — Rozejm to rozejm. Pu´scił r˛ek˛e Flicka i dopił wino. Wiedział doskonale, z˙ e wcia˙ ˛z nie udało mu si˛e przekona´c do siebie brata Shei. Zrobiło si˛e pó´zno. Trzeba było jeszcze zaplanowa´c nast˛epny dzie´n i porzadnie ˛ si˛e wyspa´c. Postanowili wyruszy´c nazajutrz wczesnym rankiem. Menion zorganizował niezb˛edne wyposa˙zenie, w tym plecaki, peleryny, prowiant i bro´n. Przyniósł tak˙ze map˛e ziem le˙zacych ˛ na wschód od Leah, ale niewiele si˛e z niej dowiedzieli. Nizina Clete rozciagała ˛ si˛e od gór na wschodnich rubie˙zach Leah do Boru Czarnych D˛ebów. Było to ponure, zdradliwe wrzosowisko. Na mapie przedstawiono ja˛ jednak jako biała˛ plam˛e z nazwa˛ po´srodku. Bór Czarnych D˛ebów, wielki obszar g˛estego lasu, zaczynał si˛e nad brzegiem T˛eczowego Jeziora i ciagn ˛ ał ˛ daleko na południe, niczym pot˛ez˙ na s´ciana odgradzajaca ˛ Leah od Anaru. Menion w skrócie opisał interesujace ˛ ich tereny i pogod˛e, jaka najprawdopodobniej panuje tam o tej porze roku. Niestety jego wiadomo´sci były równie˙z fragmentaryczne. Na podstawie posiadanych informacji nie byli w stanie przewidzie´c niebezpiecze´nstw, jakie mogły ich spotka´c. Zako´nczyli przygotowania do drogi i jeszcze przed pomoca˛ znale´zli si˛e w łó˙zkach. Shea wyciagn ˛ ał ˛ si˛e wygodnie na swoim i spojrzał w ciemne okno. Niebo zakryły ci˛ez˙ kie czarne chmury, które wisiały złowieszczo nad zamglona˛ górska˛ kraina.˛ Resztki ciepła dnia nocne wiatry zabrały na zachód. W u´spionym mie´scie panowała cisza i spokój. Na łó˙zku obok spał Flick. Oddychał spokojnie i regularnie. Głowa cia˙ ˛zyła Shei coraz bardziej, lecz pomimo trudów minionego dnia i ogólnego zm˛eczenia nie mógł zasna´ ˛c. Po raz pierwszy od poczatku ˛ wyprawy zdał sobie spraw˛e z powagi sytuacji. Ucieczka z Shady Vale do Meniona była pierwszym etapem wyprawy, która mogła potrwa´c kilka lat. Je´sli zdołaja˛ dotrze´c do Anaru, to i tak wkrótce znowu b˛eda˛ musieli uchodzi´c. Kłopoty ich sko´ncza˛ si˛e 51
dopiero wtedy, gdy lord Warlock zostanie zniszczony albo gdy Shea zginie. Do tego czasu nie ma mowy o ich powrocie do domu i do ojca w Vale. Shea rozumiał, z˙ e b˛eda˛ bezpieczni dopóty, dopóki na horyzoncie nie pojawi si˛e czarny, skrzydlaty ´ Zwiastun Smierci. Oto jak przedstawiała si˛e prawda o ich sytuacji. Samotnie rozmy´slajacego ˛ chłopca ogarniał coraz wi˛ekszy l˛ek. Tej nocy długo jeszcze nie mógł zasna´ ˛c. Nast˛epny dzie´n był zimny i wilgotny, bez s´ladu sło´nca. Chłód przenikał ubranie i wwiercał si˛e w ciało a˙z do ko´sci. Shea i jego dwaj towarzysze mieli przedsmak tego, co czekało na nich na nizinie Clete. Szli g˛esiego kr˛etymi s´cie˙zkami mi˛edzy szarymi głazami i bezkształtnymi k˛epami wi˛ednacych ˛ krzaków. Prowadził Menion, starannie wybierajac ˛ drog˛e w´sród rozmaitych przeszkód, nierówno´sci terenu. Maszerował pewnym długim krokiem. Na plecach niósł niewielki tobołek, do którego przywiazany ˛ był długi, jesionowy łuk i kołczan. Stary miecz, tradycyjnie przekazywany nast˛epcy tronu Leah w dniu osiagni˛ ˛ ecia przez niego wieku m˛eskiego, przypasany był przy lewym udzie ksi˛ecia. Chłodna, szara stal połyskiwała lekko we mgle. Shea zastanawiał si˛e, czy wielki Miecz Shannary jest podobny do rodowego or˛ez˙ a władców Leah. Uniósł wysoko brwi i próbował wypatrzy´c jakie´s oznaki z˙ ycia na bezkresnej, ponurej równinie. Opustoszała i wymarła była tak odpychajaca, ˛ z˙ e ka˙zdy, kto si˛e na niej znalazł, człowiek czy zwierz˛e, czuł si˛e jak intruz. U´smiechnał ˛ si˛e do siebie, by odsuna´ ˛c niewesołe my´sli cisnace ˛ si˛e do głowy. Pochód zamykał Flick. Na plecach d´zwigał prowiant, który miał im wystarczy´c na cała˛ drog˛e a˙z do Boru Czarnych D˛ebów. Dalej trzeba b˛edzie z˙ ywno´sc´ kupowa´c lub prowadzi´c handel wymienny z nielicznymi, rozproszonymi mieszka´ncami tamtych ziem. W ostateczno´sci mogli próbowa´c z˙ ywi´c si˛e darami natury, co im si˛e wcale nie u´smiechało, zwłaszcza Flickowi. Czuł si˛e nieco pewniej w towarzystwie Meniona, tym bardziej, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ naprawd˛e starał si˛e pomóc im w tej wyprawie. Mimo to nie był całkowicie pewien, czy Menion nie zawiedzie w krytycznej sytuacji. Wcia˙ ˛z miał w pami˛eci wydarzenia z poprzedniej nieudanej eskapady, tym bardziej wi˛ec obawiał si˛e podobnych wra˙ze´n. Pierwszy dzie´n minał ˛ im do´sc´ szybko. Zostawili za soba˛ granice królestwa Leah i przed noca˛ dotarli na skraj Clete. Na nocleg wybrali niewielka˛ dolin˛e osłoni˛eta˛ krzakami i dziwacznie poskr˛ecanymi drzewami. Przesiakni˛ ˛ ete wilgocia˛ ubrania nie dawały z˙ adnej osłony przed chłodem zbli˙zajacej ˛ si˛e nocy. Po kilku bezskutecznych próbach zrezygnowali z rozpalenia ogniska — drewno i chrust były zbyt mokre. Zjedli zimny posiłek owini˛eci w koce, które jeszcze w Leah przezornie zabezpieczyli przed wilgocia.˛ Dokuczliwe zimno odbierało ch˛ec´ do rozmowy. Co pewien czas z ust którego´s z nich padała jedynie ka´ ˛sliwa uwaga pod adresem pogody. Z ciemno´sci za ich plecami dochodziły z˙ adne odgłosy. Cisza na Clete była tak napastliwa, z˙ e chwilami odnosili wra˙zenie, jakby wwiercała si˛e w czaszk˛e i zmuszała ich do nerwowego nasłuchiwania. Nie zaszele´scił ani jeden li´sc´ , ani jeden; podmuch wiatru nie otarł si˛e o twarze w˛edrowców. Panujacy ˛ wokół, całko52
wity bezruch wzbudzał pod´swiadomy l˛ek, ale zm˛eczeni całodziennym marszem po kolei zapadli w niespokojny sen. Nast˛epne dwa dni były o wiele gorsze. Przez cały czas padało. Dokuczliwa, lodowata m˙zawka wsiakała ˛ w ubrania i docierała a˙z do skóry. Ka˙zdy nerw rejestrował tylko zimno i wilgo´c. Chwilami zdawało im si˛e, z˙ e na s´wiecie nie ma ju˙z innych, przyjemniejszych dozna´n. Rosło tak˙ze zm˛eczenie. W ciagu ˛ dnia powietrze było chłodne i wilgotne, w nocy temperatura znacznie si˛e obni˙zała; robiło si˛e lodowato. Zimno i wilgo´c atakowały wszystkie formy z˙ ycia. Drzewa i krzaki karłowaciały i wyginały si˛e w nieprawdopodobne zawijasy. Pojedyncze li´scie, które zdołali wypatrzy´c na gał˛eziach, wi˛edły i gniły. Nikt nie zamieszkiwał tych niego´scinnych terenów. Nawet najmniejsze gryzonie nie miały szans na przetrwanie na mokrej ziemi, całkowicie pozbawionej sło´nca. Posuwajac ˛ si˛e mozolnie na wschód, nie natrafili na jakikolwiek s´lad z˙ ywej istoty. Wygladało ˛ na to, z˙ e nikt t˛edy nigdy nie szedł. Od trzech dni nie widzieli sło´nca. Ani jeden ciepły promie´n nie przebił si˛e przez ci˛ez˙ ka,˛ g˛esta˛ mgł˛e. Kto znalazł si˛e na tym szarym, zimnym i wrogim pustkowiu, kto do´swiadczyli przenikliwej wilgoci i słyszał tylko agresywna˛ cisz˛e, ten miał prawo zwatpi´ ˛ c w to, z˙ e na s´wiecie istnieje co´s innego oprócz pustki. Czwartego dnia zacz˛eli traci´c nadziej˛e. Chocia˙z czarne upiory lorda Warlocka nie pojawiły si˛e ani razu i prawdopodobnie zaniechano tak˙ze po´scigu, to jednak w obecnym stanie ducha niewielkie to miało znaczenie. Czas dłu˙zył si˛e niemiłosiernie, cisza coraz bardziej dokuczała, a widok przygn˛ebiał. Nawet Menion, zwykle pogodny i pewny siebie, nie odzywał si˛e. Miał coraz wi˛ecej watpliwo´ ˛ sci. Pierwsze dotyczyły tego, czy nie stracili orientacji i wcia˙ ˛z szli we wła´sciwym kierunku. Po drugie zastanawiał si˛e, czy przypadkiem nie chodza˛ w kółko. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie mo˙ze kierowa´c si˛e ani krajobrazem, ani rze´zba˛ terenu. Kto zabładził ˛ na Clete, ju˙z si˛e nie odnajdywał. Shea i Flick mieli o wiele wi˛ecej powodów do obaw, nie mieli jednak tak dobrze rozwini˛etego instynktu tropiciela jak Menion. Byli całkowicie zdani na niego. Tymczasem coraz wyra´zniej czuli, z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ Ksia˙ ˛ze˛ nie wspominał o swoich watpliwo´ ˛ sciach, z˙ eby ich nie zaniepokoi´c. Mijały godziny, a przenikliwy chłód, wilgo´c i ponury krajobraz nie zmieniały si˛e. Nastroje pogorszyły si˛e jeszcze bardziej, a wraz z nimi zachwiało si˛e i zaufanie. Piatego ˛ dnia na skutek ciagłego ˛ obcowania z monotonnym, wymarłym otoczeniem znale´zli si˛e na granicy załamania nerwowego. Na horyzoncie nie pojawił si˛e ani jeden cie´n lub kreska, które mogłyby by´c zapowiedzia˛ upragnionego Boru Czarnych D˛ebów. Zm˛eczony Shea zarzadził ˛ postój, ci˛ez˙ ko siadł na ziemi i spojrzał na Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ wzruszył ramionami. Wyra´znie unikał wzroku braci. Przygn˛ebienie i chłód odcisn˛eły pi˛etno na spokojnej, zwykle pogodnej twarzy.
53
— Nie mog˛e was dłu˙zej zwodzi´c — powiedział w ko´ncu półgłosem — ale nie jestem pewien, czy nie zboczyli´smy. Niewykluczone te˙z, z˙ e chodzili´smy w kółko. By´c mo˙ze zgubili´smy si˛e na dobre. Flick zrzucił plecak i rozgoryczony spojrzał na She˛e. W jego spojrzeniu był dobrze znany wyrzut: „Przecie˙z ci mówiłem, z˙ e tak b˛edzie”. Shea odwrócił si˛e do Meniona. — Nie wierz˛e, z˙ e´smy si˛e zgubili. Musi by´c jaki´s sposób, z˙ eby ustali´c nasze poło˙zenie! — Czekam na propozycje — odparł Menion ironicznie. Zrzucił plecak i usiadł obok przygn˛ebionego Flicka. — W czym problem, stary? Czy˙zbym znowu wp˛edził was w kłopoty? Zapytany odpowiedział gniewnym spojrzeniem. Chciał nawet powiedzie´c ksi˛eciu co´s do słuchu, ale powstrzymał si˛e, gdy w jego szarych oczach dostrzegł autentyczna˛ trosk˛e i smutek człowieka, który zawiódł zaufanie przyjaciół. Połoz˙ ył dło´n na ramieniu ksi˛ecia i u´scisnał ˛ je. Rzadko zdobywał si˛e na podobne gesty, zwłaszcza wobec niego. Nagle Shea poderwał si˛e i zawołał: — Kamienie nam pomoga! ˛ Popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejac, ˛ lecz gdy poj˛eli, o co Shei chodzi, tak˙ze wstali. Chłopiec tymczasem wyjał ˛ sakiewk˛e z klejnotami. Wpatrywali si˛e w zniszczony woreczek jak w ostatni promyk nadziei — teraz tylko od jego zawarto´sci zale˙zało, czy uda im si˛e wydosta´c z wymarłych wrzosowisk Ci˛ete. Shea rozwiazał ˛ rzemyki i ostro˙znie wysypał bł˛ekitne kamienie. Zamigotały stłumionym blaskiem na jego dłoni. — Unie´s je, Shea — ponaglił Menion. — Mo˙ze potrzebuja˛ wi˛ecej s´wiatła. Shea zastosował si˛e do uwagi ksi˛ecia i uwa˙znie obserwował klejnoty. Odczekał dłu˙zsza˛ chwil˛e, a gdy nic si˛e nie wydarzyło, opu´scił r˛ek˛e. Ostrze˙zenie Allanona brzmiało jednoznacznie — Kamieni Elfów mo˙zna u˙zy´c tylko w ostateczno´sci, gdy wszystko inne zawiedzie. Je´sli jednak moc si˛e nie ujawni. . . Pod wpływem tej niewesołej my´sli znowu zaczał ˛ traci´c nadziej˛e. W dodatku nie wiedział, jak si˛e posłu˙zy´c klejnotami. Spojrzał bezradnie na przyjaciół. — Spróbuj inaczej — zach˛ecał Menion. Shea wział ˛ kamienie w dłonie, potarł je mocno, potrzasn ˛ ał ˛ i wysypał na ziemi˛e, tak jakby to były ko´sci do gry. W dalszym ciagu ˛ bez efektu. Pozbierał je i starannie wytarł. Zdawało mu si˛e, z˙ e zamkni˛ety w kryształach gł˛eboki bł˛ekit wzywa go do siebie. Zaczał ˛ si˛e uwa˙znie wpatrywa´c w ich gł˛ebi˛e, liczac, ˛ z˙ e mo˙ze tam znajdzie wskazówk˛e. — Mo˙ze przemów do nich albo co. . . — zaproponował Flick. Przed oczami Shei pojawił si˛e nieoczekiwanie obraz ciemnej twarzy Allanona. Lekko pochylona i zastygła w bezruchu wyra˙zała maksymalne skupienie. Mo˙ze rozwiazania ˛ zagadki Kamieni nale˙zy szuka´c jaka´ ˛s niezwykła˛ metoda,˛ pomy´slał. 54
Ponownie wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie dło´n zamknał ˛ oczy i w wielkim skupieniu starał si˛e przenikna´ ˛c my´slami do wn˛etrza bł˛ekitnych kryształów. Szukał z´ ródła mocy, która została w nich zamkni˛eta. Po pewnym czasie otworzył oczy i wszyscy razem obserwowali bł˛ekitne kamienie. Nie l´sniły tak jasno, jak przedtem. Mgła i wilgo´c tłumiły ich naturalny blask. Nagle rozbłysły niezwykłym s´wiatłem. Zaskoczeni w˛edrowcy cofn˛eli si˛e i zasłonili oczy. O´slepiony Shea omal ich nie upu´scił. Kamienie l´sniły coraz ja´sniej, o´swietlajac ˛ wymarły obszar silniej i dalej ni˙z sło´nce w południe. Zmieniła si˛e takz˙ e ich barwa — ze spokojnego ciemnego bł˛ekitu stała si˛e jasnoniebieska. Chłopcy wpatrywali si˛e w klejnoty jak zahipnotyzowani. Po chwili błyszczaca ˛ aureola wokół Kamieni zlała si˛e w s´wiecac ˛ a˛ kul˛e, która wystrzeliła naprzód jak płona˛ ca strzała i pomkn˛eła, roz´swietlajac ˛ mgliste opary. Mo˙ze przebyła sto jardów, a mo˙ze dziesi˛ec´ razy wi˛ecej — nie wiadomo. Zatrzymała si˛e i zanim zgasła, w jej ostrym s´wietle ukazały si˛e zarysy zniekształconych pni olbrzymich starych d˛ebów. Wszystko to stało si˛e błyskawicznie, po czym powróciła mgła, wilgo´c i chłód, a kamienie na dłoni Shei znów roztaczały spokojny, bł˛ekitny blask. Pierwszy oprzytomniał Menion. Klepnał ˛ przyjaciela w rami˛e, posłał mu szeroki u´smiech i zarzucił swój baga˙z na plecy. My´slami był ju˙z na szlaku i pilnie studiował tras˛e wytyczona˛ przez błyszczac ˛ a˛ kul˛e. Shea schował kamienie do sakiewki i obydwaj z Flickiem zarzucili plecaki. W czasie marszu do punktu wyznaczonego przez s´wietlistego sprzymierze´nca nie padło ani jedno słowo. Wszyscy wypatrywali od dawna oczekiwanego Boru Czarnych D˛ebów. Zapomnieli o dokuczliwej m˙zawce, przenikliwym chłodzie i ponurej, wymarłej ziemi. Znikn˛eło zwatpienie ˛ i niepewno´sc´ , które jeszcze przed chwila˛ n˛ekały zm˛eczone umysły. Najwa˙zniejsza była perspektywa wydostania si˛e z pos˛epnej krainy. Wszyscy trzej bez cienia watpliwo´ ˛ sci uwierzyli w to, co wskazały kamienie. Bór Czarnych D˛ebów był najbardziej niebezpiecznym obszarem le´snym w całej Sudlandii, jednak w porównaniu z Clete wydawał si˛e przyjazny i przytulny. Brn˛eli naprzód coraz bardziej zniecierpliwieni. Stracili wyczucie czasu. Od chwili, gdy rozbłysły Kamienie Elfów, mogło upłyna´ ˛c kilka długich godzin albo par˛e minut. Nagle mgła znikn˛eła, a ich oczom ukazały si˛e masywne pnie pokryte mchem. Przystan˛eli i niezwykle uradowani przygladali ˛ si˛e gigantycznym drzewom. Puszcza zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Drzewa rosły g˛esto, w równych odst˛epach. Spod ziemi wystawały ich grube korzenie. Bór, którego widok wzbu˙ dzał podziw i l˛ek, stał tu od wieków. Zadna siła nie była w stanie go zniszczy´c. Nie ulegało te˙z watpliwo´ ˛ sci, z˙ e b˛edzie tu a˙z do ko´nca s´wiata. W˛edrowcy poczuli si˛e tak, jakby przekroczyli próg czasu i znale´zli w innej rzeczywisto´sci. Bajecznie wielki las zapraszał, kusił i czarował jak opowie´sci o niezwykłych przygodach. — Kamienie si˛e nie myliły — powiedział cicho Shea. Jego twarz powoli rozja´snił u´smiech. Odetchnał ˛ z wyra´zna˛ ulga˛ i spojrzał rado´snie na pozostałych.
55
— Oto Bór Czarnych D˛ebów — zakomunikował Menion z nieukrywanym podziwem. — Znowu to samo — westchnał ˛ Flick.
VI Rozbili obóz na niewielkiej polanie otoczonej wysokimi drzewami. Miejsce to znajdowało si˛e zaledwie pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od skraju lasu. Wybrali je ze wzgl˛edu na g˛este krzewy, które zasłaniały widok na ponure ziemie Clete. Mgła przerzedziła si˛e na tyle, z˙ e widzieli korony wysokich drzew. Splatane ˛ konary i gał˛ezie tworzyły majestatyczna˛ zasłon˛e kilkadziesiat ˛ metrów nad ziemia.˛ W porównaniu z martwa˛ cisza˛ Clete ost˛epy t˛etniły z˙ yciem. Zewszad ˛ docierały odgłosy le´snej fauny, sprawiajac ˛ wielka˛ rado´sc´ w˛edrowcom, którzy po raz pierwszy od pi˛eciu dni czuli si˛e naprawd˛e swobodnie. Mimo to wszyscy trzej wcia˙ ˛z nie mogli pozby´c si˛e przykrych wspomnie´n z poprzedniej wyprawy, kiedy to zgubili si˛e w borze na kilka dni i omal nie sko´nczyli w brzuchach wygłodniałych wilków. Słyszeli tak˙ze opowie´sci o pechowcach, którzy w drodze przez knieje zgin˛eli bez wie´sci. Mimo to tu, na skraju lasu, czuli si˛e bezpiecznie. Od razu rozpalili ognisko, rozebrali si˛e i rozwiesili wilgotne ubrania na sznurze rozpi˛etym nad ogniem. Pierwszy od pi˛eciu dni goracy ˛ posiłek zjedli z apetytem. Po kolacji wyciagn˛ ˛ eli si˛e wygodnie na ziemi; gruba s´ciółka tworzyła mi˛ekkie i gładkie posłanie. W porównaniu z zimnym i wilgotnym terenem Clete ich le´sne legowiska były wygodne jak puchowe materace. Patrzyli w gór˛e na kołyszace ˛ si˛e gał˛ezie. Płomienie strzelały wysoko, jakby chciały przecisna´ ˛c si˛e przez splatane ˛ konary. W pomara´nczowym blasku ognia wszystko wkoło przypominało wn˛etrze mrocznej s´wiatyni ˛ w czasie ´ tajemniczej ceremonii ze s´wi˛etym ogniem. Swiatło ta´nczyło na chropowatej korze drzew i na mi˛ekkim, zielonym mchu porastajacym ˛ gigantyczne pnie. W powietrzu słycha´c było spokojne brz˛eczenie owadów. Co pewien czas który´s si˛e zapominał, podfruwal bli˙zej ognia i ko´nczył krótkie z˙ ycie jako jeszcze jedna iskra z ogniska. Słyszeli tak˙ze szelest skradajacego ˛ si˛e w ich stron˛e niedu˙zego zwierz˛ecia, które przygladało ˛ si˛e przybyszom, pozostajac ˛ w cieniu. Menion odwrócił si˛e na bok i zapytał She˛e: — Skad ˛ si˛e bierze moc tych kamieni? Czy moga˛ spełni´c ka˙zde z˙ yczenie? Wcia˙ ˛z nie wiem, jak to działa. . . Przerwał i w zadumie pokr˛ecił głowa.˛ Le˙zacy ˛ bez ruchu na plecach Shea nie zareagował od razu. Przez kilka chwil przegladał ˛ w my´slach wydarzenia minionego wieczoru. Stwierdził, z˙ e od pami˛etnego pokazu mocy klejnotów na Clete nikt 57
nawet o nich nie wspominał, a przecie˙z wskazały im drog˛e do boru. Odwrócił si˛e do Flicka, który ju˙z od pewnego czasu przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Za mało o nich wiem. Nie panuj˛e nad nimi — stwierdził sucho. — Wtedy na Clete wygladało ˛ to tak, jakby to one podj˛eły decyzj˛e. . . — Przerwał i po chwili dodał: — Ja nie mam nad nimi władzy. Zamy´slony Menion skinał ˛ głowa˛ i wrócił do poprzedniej pozycji. Flick odchrzakn ˛ ał. ˛ — Co za ró˙znica? Przecie˙z w ko´ncu wyprowadziły nas z tego pustkowia. Menion spojrzał na niego ostro i wzruszył ramionami. — Niby niewielka, ale czy nie wydaje ci si˛e, z˙ e dobrze byłoby wiedzie´c, kiedy mo˙zemy liczy´c na ich pomoc? Odetchnał ˛ gł˛eboko, splótł r˛ece za głowa˛ i utkwił wzrok w ognisko u swych stóp. Flick zaczał ˛ si˛e wierci´c i spogladał ˛ to na She˛e, to na ksi˛ecia. Brat milczaco ˛ wpatrywał si˛e w niewidzialny punkt. Zapadła długa cisza, która˛ ponownie przerwał ksia˙ ˛ze˛ . — Udało nam si˛e przeby´c nielichy szmat drogi — ogłosił rado´snie. — Ale teraz do dzieła, panowie. Przecie˙z to nie koniec wyprawy! Usiadł i na kawałku suchej ziemi naszkicował mapk˛e. Bracia tak˙ze usiedli i obserwowali ruchy jego rak. ˛ — Jeste´smy tutaj — wskazał punkt le˙zacy ˛ na skraju boru i szybko dodał: — Przynajmniej tak mi si˛e zdaje. Na północ od tego miejsca sa˛ Moczary Mgieł, a za nimi T˛eczowe Jezioro. Wpada do niego Srebrna Rzeka, której z´ ródła sa˛ w lasach Anaru. Jutro pójdziemy na północ, a˙z do Moczarów. Trzymajac ˛ si˛e ich brzegu, dotrzemy do ko´nca puszczy. Nast˛epnie pójdziemy jeszcze dalej na północ, do Srebrnej Rzeki. Posuwajac ˛ si˛e w gór˛e rzeki, powinni´smy w miar˛e bezpiecznie dotrze´c do Anaru. Spojrzał na braci. Plan wyra´znie nie przypadł im do gustu. — O co chodzi? — zapytał zdziwiony. — Obmy´sliłem plan, który pozwoli nam obej´sc´ Bór Czarnych D˛ebów. Poprzednim razem, kiedy si˛e w niego zagł˛ebili´smy, omal nie przypłacili´smy tego z˙ yciem. A wilki wcia˙ ˛z tam sa˛ i to przewa˙znie głodne. Shea skinał ˛ wolno głowa˛ na znak zgody, po czym spojrzał na Meniona i, marszczac ˛ brwi, zaczał ˛ niepewnie: — Plan jest ogólnie dobry, ale pewnie słyszałe´s o tym, co z˙ yje na Moczarach Mgieł. . . Menion klepnał ˛ si˛e w czoło. — Nie, błagam was. Tylko nie zaczynajcie tych babskich baja´n o Topielidle z Moczarów, co dybie na zbłakanych ˛ w˛edrowców. Chyba sami w to nie wierzycie? — Łatwo ci mówi´c, nie ma co — rozzło´scił si˛e Flick. — Pewnie ju˙z zapomniałe´s, kto tak pi˛eknie opowiadał, jak to cicho i spokojnie jest w Borze Czarnych D˛ebów, co? 58
— W porzadku, ˛ masz racj˛e — ksia˙ ˛ze˛ próbował załagodzi´c spraw˛e. — Wcale nie twierdziłem, z˙ e to całkowicie bezpieczna okolica i z˙ e nie ma tu jakich´s dziwnych stworów. Ale nikt z˙ ywy nie widział na własne oczy tego Topielidła, za to wszyscy wiemy, jak wyglada ˛ głodny wilk. Co wybieracie? — Chyba jednak twój plan — odrzekł pospiesznie Shea. — Ale proponuj˛e niewielka˛ poprawk˛e. Id´zmy na wschód wzdłu˙z Moczarów, nie podchodzac ˛ do brzegu, ale te˙z nie zagł˛ebiajac ˛ si˛e w bór. — Zgoda — powiedział Menion i dodał: — Ale to nie takie łatwe. Jak utrzymamy kierunek, nie widzac ˛ sło´nca przez trzy dni? — Zawsze mo˙zna wej´sc´ na drzewo — zasugerował swobodnie Flick. — Wej´sc´ na. . . drzewo! — wykrztusił Menion. — Ale˙z naturalnie! Dlaczego wcze´sniej nie przyszło mi to do głowy? Przecie˙z wystarczy tylko wdrapa´c si˛e na dwustustopowy, o´slizły pie´n pokryty mchem. — Przerwał i z udawanym podziwem doko´nczył: — Wiesz, Flick, czasem mnie przera˙zasz. Odwrócił si˛e do Shei, szukajac ˛ poparcia i zrozumienia, lecz stwierdził ze zdziwieniem, z˙ e tamten trzyma stron˛e brata. — Macie sprz˛et do wspinaczki? — zapytał jeszcze bardziej zdziwiony, a gdy bracia potwierdzili, klepnał ˛ Flicka w rami˛e. — Mamy specjalne buty, r˛ekawice i lin˛e — wyja´snił Shea ksi˛eciu. — Nie zapominaj, z˙ e Flick to wielki amator wspinaczki, najlepszy w całym Shady Vale. Tylko on mo˙ze wdrapa´c si˛e na takiego olbrzyma. Menion wcia˙ ˛z kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem. — Bezpo´srednio przed wspinaczka˛ smaruje si˛e buty i r˛ekawice specjalna˛ mikstura.˛ Powierzchnia robi si˛e na tyle szorstka, z˙ e mo˙zna si˛e utrzyma´c nawet na s´liskiej korze pokrytej wilgotnym mchem. Jutro Flick wdrapie si˛e na który´s dab ˛ i sprawdzi poło˙zenie sło´nca. Zadowolony z siebie Flick przytaknał ˛ skwapliwie. Ksia˙ ˛ze˛ Leah spojrzał na niego z wyra´znym zainteresowaniem i powiedział: — To niebywałe. Dziw nad dziwy. Flegmatycy potrafia˛ tak˙ze rusza´c głowa.˛ Kochani, mam wra˙zenie, z˙ e chyba nam si˛e uda. Obudzili si˛e rano. W lesie wcia˙ ˛z było ciemno, tylko gdzieniegdzie przez g˛este konary prze´switywało s´wiatło dnia. Mi˛edzy drzewami snuły si˛e pojedyncze smugi mgły znad Clete. Wygladały ˛ równie ponuro jak przez poprzednie pi˛ec´ dni. W lesie było zimno, ale chłód panujacy ˛ tutaj w niczym nie przypominał przenikliwego zimna znad Clete. Był s´wie˙zy i orze´zwiajacy ˛ jak poranne powietrze w wielkim borze. Po s´niadaniu Flick przygotował si˛e do wspinaczki. Zało˙zył mi˛ekkie buty z cholewami i r˛ekawice. Nast˛epnie Shea posmarował je lepkim mazidłem z niewielkiego pojemnika. Menion obserwował przygotowania z niedowierzaniem, które wkrótce ustapiło ˛ miejsca wielkiemu podziwowi, gdy masywnie zbudowany Flick objał ˛ pie´n i z zadziwiajac ˛ a˛ wprawa˛ zaczał ˛ si˛e wspina´c. Pracujac ˛ silnymi ramionami i nogami, w szybkim tempie dotarł do korony drzewa. Tam 59
musiał zwolni´c, gdy˙z g˛este konary znacznie utrudniały wspinaczk˛e. Na chwil˛e zniknał ˛ z oczu w gał˛eziach na czubku drzewa, po czym pojawił si˛e i szybko zszedł na dół. Spakowali ekwipunek i ruszyli na północny wschód. Na podstawie informacji o poło˙zeniu sło´nca obliczyli, z˙ e posuwajac ˛ si˛e w tym kierunku, powinni dotrze´c do wschodniego brzegu Moczarów Mgieł. Menion był przekonany, z˙ e uda im si˛e to w ciagu ˛ jednego dnia. Ruszyli wczesnym rankiem. Zale˙zało im na tym, by wydosta´c si˛e z Boru Czarnych D˛ebów przed zapadni˛eciem ciemno´sci. Szli g˛esiego, utrzymujac ˛ równe tempo, a tam, gdzie to było mo˙zliwe, starali si˛e przyspieszy´c. Prowadził Menion, który miał bystry wzrok i znakomicie rozwini˛ety zmysł orientacji. Tu˙z za nim poda˙ ˛zał Shea, a Flick zamykał pochód i co pewien czas spogladał ˛ za siebie. Zatrzymali si˛e tylko trzy razy na krótki odpoczynek i raz, by si˛e posili´c. Nie mówili zbyt wiele — od czasu do czasu wymienili kilka zda´n. Dzie´n minał ˛ szybko, pojawiły si˛e pierwsze oznaki nadchodzacej ˛ nocy. Nic nie zapowiadało, by las miał si˛e wkrótce przerzedzi´c. Przed soba˛ ciagle ˛ widzieli pnie wysokich d˛ebów. Co gorsza, pojawiały si˛e coraz liczniejsze i coraz g˛estsze smugi szarej mgły. Była inna ni˙z ta, która nie odst˛epowała ich na nizinie Clete. Swym wygladem ˛ i konsystencja˛ przypominała lepki dym. Czepiała si˛e ciała, chwytała za ubrania jak tysiace ˛ małych, lepkich, lodowatych raczek ˛ szukajacych ˛ sposobu na obezwładnienie w˛edrowców. Kł˛eby szarej mgły miały bardzo niemiły zapach. W˛edrowcy poczuli, z˙ e z˙ oładki ˛ podchodza˛ im do gardeł. Zdaniem Meniona cuchnace ˛ opary pochodziły znad Moczarów, a to oznaczało, z˙ e zbli˙zali si˛e do skraju lasu. Tym razem opary g˛estniały, ograniczajac ˛ widoczno´sc´ do kilku stóp. Menion zwolnił tempo. Posuwali si˛e naprzód blisko siebie, by nie straci´c si˛e z oczu. Dzie´n zako´nczył si˛e ju˙z dawno temu. W lesie panowały ciemno´sci, a g˛este kł˛eby mgły dodatkowo utrudniały marsz. Chwilami nie widzieli nawet własnych stóp. Czuli si˛e tak, jakby zacz˛eli si˛e unosi´c w nierealnym s´wiecie mgieł. Jedynie dotyk twardej ziemi pod stopami przywracał poczucie rzeczywisto´sci. W ko´ncu widoczno´sc´ spadła praktycznie do zera. Menion postanowił powiaza´ ˛ c wszystkich ze soba˛ lu´znym sznurem. Zabezpieczywszy si˛e przed rozdzieleniem, szli wolno dalej. Prowadzacy ˛ pochód ksia˙ ˛ze˛ wiedział, z˙ e sa˛ ju˙z blisko Moczarów i tym uwa˙zniej wypatrywał brzegu lasu w szarych oparach. O tym, z˙ e stan˛eli na skraju Boru Czarnych D˛ebów i moczarów, Menion przekonał si˛e dopiero, gdy usłyszał ciche bulgotanie. Stał po kolana w g˛estej zielonej wodzie. Był tak zaskoczony, z˙ e nie zareagował od razu i zaczał ˛ si˛e zapada´c. Dopiero gdy poczuł, z˙ e zimny muł wciaga ˛ go w topiel, ostrzegł przyjaciół. Ci zareagowali błyskawicznie. Pociagn˛ ˛ eli za sznur, którym byli przywiazani ˛ do siebie i wydostali go z grz˛ezawiska. Pod cienka˛ warstwa˛ m˛etnej, zielonej wody kryły si˛e olbrzymie masy mułu i szlamu. Bezdenne moczary wchłaniały wszystko, co nieostro˙znie postawiło na nich nog˛e. Ofiara zapadała si˛e w mulista˛ otchła´n jak w ruchome piaski, z tym, z˙ e nieco wolniej. Skutek był zawsze jednakowy. 60
Zwodniczo spokojna powierzchnia zmyliła niejednego w˛edrowca i nieostro˙znego poszukiwacza przygód. Wszyscy zgin˛eli powolna,˛ okrutna˛ s´miercia˛ przez uduszenie. Grz˛ezawisko nie oddało ani jednego ciała. Patrzyli w milczeniu na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e przed nimi Moczary Mgieł. Mroczne tajemnice bagna były przera˙zajace. ˛ Nawet Menion wzdrygnał ˛ si˛e na wspomnienie niedawnego, bliskiego spotkania z zachłannym zimnym mułem. Na szcz˛es´cie nie podzielił losu innych nieszcz˛es´ników. Przez ułamek sekundy zdawało im si˛e, z˙ e widza˛ parad˛e cieni s´mierci. — Co si˛e stało? — zawołał Shea. W martwej ciszy jego głos zabrzmiał jak ogłuszajacy ˛ grzmot. — Przecie˙z mieli´smy omina´ ˛c Moczary! Menion rozejrzał si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ale zboczyli´smy na zachód. Teraz musimy i´sc´ na wschód, trzymajac ˛ si˛e tych grz˛ezawisk, dopóki nie wydostaniemy si˛e z tej mgły i z boru — powiedział i próbował w przybli˙zeniu okre´sli´c por˛e dnia. — Ja tu nie zostan˛e — o´swiadczył kategorycznie Flick i uprzedzajac ˛ pytania pozostałych dodał: — Ju˙z raczej wol˛e i´sc´ cała˛ noc i cały dzie´n, a nawet dłu˙zej! Postanowili w˛edrowa´c wzdłu˙z brzegu grz˛ezawiska na wschód i zrobi´c postój dopiero po wyj´sciu na otwarta˛ przestrze´n. Shea przypomniał, z˙ e na otwartej prze´ strzeni stawali si˛e łatwym łupem dla czarnych Zwiastunów Smierci. Teraz jednak wszyscy pragn˛eli jak najszybciej znale´zc´ si˛e jak najdalej od puszczy i bagien. Przewiazali ˛ si˛e sznurem w pasie i ruszyli wzdłu˙z brzegu. Menion prowadził, starannie wybierajac ˛ drog˛e w´sród zdradliwych ro´slin i korzeni. Wokół nich przesuwały si˛e guzkowate gał˛ezie i poskr˛ecane konary. Nie było wiatru, a mimo to chwilami zdawało im si˛e, z˙ e niesamowite kształty poruszaja˛ si˛e, spogladaj ˛ a˛ na nich nienawistnie i szykuja˛ do ataku. Co pewien czas byli zmuszeni nadło˙zy´c drogi, obchodzac ˛ szerokim łukiem spore połacie grzaskiego ˛ gruntu. Drog˛e zagradzały tak˙ze pnie powalonych drzew, których korony powoli zapadały si˛e w bagno. Pogodzone z losem ofiary grz˛ezawiska czekały cierpliwie, a˙z zostana˛ wchłoni˛ete na zawsze. O ile ziemie Clete były bezludna,˛ wymarła˛ kraina,˛ to Moczary Mgieł ´ przypominały potwora czyhajacego ˛ na kolejna˛ ofiar˛e. Smier´ c czaiła si˛e za ka˙zdym drzewem i w ka˙zdym zakatku ˛ krainy, która˛ sama zniszczyła po to, by uczyni´c z niej swoje gniazdo. Zimno i wilgo´c nieustannie dawały si˛e we znaki w˛edrowcom. Zdawało im si˛e, z˙ e lepkie opary przesiakni˛ ˛ ete zapachem grz˛ezawiska sa˛ jego mackami, które chca˛ ich pochwyci´c i wciagn ˛ a´ ˛c pod wod˛e. Chocia˙z nie było wiatru, opary nagle drgn˛eły i zawirowały. Poza tym panował bezruch i cisza, jakby wszystko czekało na nadej´scie s´mierci, która rzadziła ˛ tutaj niepodzielnie. Upłyn˛eła nast˛epna godzina. Idacy ˛ w s´rodku Shea nasłuchiwał i rozgladał ˛ si˛e po drzewach i moczarach. Nie wiadomo skad ˛ pojawił si˛e niewytłumaczalny, pods´wiadomy l˛ek i wyostrzył jego zmysły. Wyra´znie czuł czyja´ ˛s obecno´sc´ . Kto´s lub co´s czaiło si˛e na bagnach, kryło za zasłona˛ lepkich oparów. Nie widzieli go, ale 61
ono widziało ich na pewno. Ze strachu chłopiec nie mógł si˛e odezwa´c ani wykona´c z˙ adnego ostrzegawczego ruchu. Szedł na sztywnych nogach i czekał na najgorsze. Po chwili z niemałym trudem opanował si˛e, zebrał my´sli i zdecydowanym ruchem zatrzymał pochód. Zdziwiony Menion rozejrzał si˛e szybko. Chciał co´s powiedzie´c, lecz Shea powstrzymał go, kładac ˛ palec na ustach, po czym wskazał r˛eka˛ na spowite mgła˛ bagna. Flick, który szóstym zmysłem wyczuł, z˙ e brat si˛e boi, tak˙ze patrzył w tamta˛ stron˛e. Stojac ˛ na brzegu grz˛ezawiska, próbowali przenikna´ ˛c wzrokiem g˛este opary wznoszace ˛ si˛e nad martwa˛ woda.˛ Wokoło panowała przera´zliwa cisza. — Chyba si˛e pomyliłe´s — szepnał ˛ Menion. — Bardzo zm˛eczony człowiek miewa przywidzenia. Shea przeczaco ˛ pokr˛ecił głowa˛ i spojrzał na Flicka. — No, nie wiem — zaczał ˛ brat. — Mnie te˙z si˛e zdawało, z˙ e co´s nas. . . — Na pewno Topielidło z Moczarów — przerwał mu drwiaco ˛ Menion. Shea pominał ˛ ostatnia˛ uwag˛e ksi˛ecia i nawiazał ˛ do poprzedniej, o zm˛eczeniu: — Chyba masz racj˛e, Menionie. Rzeczywi´scie jestem strasznie zm˛eczony. Pewnie dlatego zaczynam mie´c przywidzenia. Chod´zmy stad ˛ czym pr˛edzej. Szli dalej, utrzymujac ˛ przez kilka minut zdwojona˛ czujno´sc´ . Nic si˛e jednak nie wydarzyło, wi˛ec ka˙zdy zaczał ˛ rozmy´sla´c o czym innym. Shea zdołał w ko´ncu przekona´c sam siebie, z˙ e ostatnie sensacje były wytworem jego bujnej wyobra´zni i braku snu. Nagle Flick krzyknał, ˛ a Shea poczuł szarpni˛ecie sznura. Co´s pociagn˛ ˛ eło go w stron˛e grz˛ezawiska. Stracił równowag˛e i przewrócił si˛e. W g˛estych oparach nie zauwa˙zył niczego. Jedynie przez ułamek sekundy zdawało mu si˛e, z˙ e widzi Flicka zawieszonego kilka stóp nad ziemia.˛ Chwil˛e pó´zniej poczuł lodowaty u´scisk na swoich nogach. Grz˛ezawisko zacz˛eło go wciaga´ ˛ c. Uratował ich refleks ksi˛ecia Leah. Ju˙z po pierwszym szarpni˛eciu liny Menion odruchowo schwycił najbli˙zsza˛ gała´ ˛z, dzi˛eki czemu utrzymał si˛e na nogach. Gała´ ˛z nale˙zała do wielkiego d˛ebu, którego pie´n zapadł si˛e tak gł˛eboko, z˙ e najni˙zsze konary dotykały ziemi. Obejmujac ˛ ja˛ jedna˛ r˛eka,˛ druga˛ pociagn ˛ ał ˛ sznur. Shea zdołał ukl˛ekna´ ˛c i w tej pozycji próbował pomóc Menionowi. Usłyszeli krzyki Flicka. Dochodziły z ciemno´sci nad grz˛ezawiskiem. Odpowiedzieli, by doda´c mu otuchy. Napi˛eta lina mi˛edzy bra´cmi nagle zwiotczała i opadła. W szarych oparach ukazał si˛e kopiacy ˛ i szarpiacy ˛ si˛e Flick. Co´s utrzymywało go w powietrzu kilka stóp nad m˛etna˛ woda.˛ Była to brudnozielona macka pokryta szlamem i wodorostami. Ostry sztylet Flicka błyskał raz po raz, tnac ˛ wijacego ˛ si˛e jak wa˙ ˛z napastnika. Shea szarpnał ˛ za lin˛e łacz ˛ ac ˛ a˛ go z bratem, by pomóc mu si˛e wyswobodzi´c. Chwil˛e pó´zniej macka wypu´sciła chłopca i znikn˛eła we mgle, a szamoczacy ˛ si˛e Flick plusnał ˛ do wody. Zaledwie Shea wyciagn ˛ ał ˛ go z grz˛ezawiska i odczepił lin˛e, gdy z moczarów i mgły wystrzeliło kilka zielonkawych macek. Jedna z nich bez trudu powaliła wyczerpanego Flicka. Zanim Shea zda˙ ˛zył uskoczy´c, nast˛epna ju˙z owin˛eła si˛e wokół jego lewej r˛eki i zacz˛eła go ciagn ˛ a´ ˛c do bagna. Wyszarpnał ˛ sztylet i ciał ˛ mack˛e pokryta˛ 62
mułem i resztkami ro´slin. Zadajac ˛ kolejny cios, dostrzegł olbrzymi kształt wynurzajacy ˛ si˛e z bagna. W ciemno´sciach trudno było zorientowa´c si˛e co do prawdziwych rozmiarów monstrum, ale musiało by´c ogromne. Tymczasem nast˛epne dwie macki chwyciły Flicka za nogi i ciagn˛ ˛ eły do bagna. Shea pot˛ez˙ nym ci˛eciem zdołał uwolni´c si˛e od swojego napastnika i ruszył na pomoc bratu, lecz zanim zrobił nast˛epny krok, ju˙z kolejna macka owijała si˛e wokół jego nóg. Przewrócił si˛e. Padajac, ˛ uderzył głowa˛ o korze´n i stracił przytomno´sc´ . Znowu uratował ich Menion, który wyłonił si˛e z ciemno´sci i pewnym ci˛eciem wielkiego miecza uwolnił nieprzytomnego She˛e. Chwil˛e pó´zniej wyrabał ˛ sobie drog˛e w´sród atakujacych ˛ go macek i uwolnił Flicka. Brudnozielony napastnik, czy mo˙ze napastnicy, znikn˛eli w oparach nad grz˛ezawiskiem. Flick i Menion podbiegli do Shei, by przenie´sc´ go w bezpieczniejsze miejsce. Prawie dociagn˛ ˛ eli przyjaciela do brzegu, gdy macki zaatakowały ponownie. Zastawili She˛e własnymi ciałami i zacz˛eli odpiera´c atak. Jedynym odgłosem walki był s´wist ostrzy i przyspieszone oddechy szermierzy. Coraz wi˛ecej odci˛etych cz˛es´ci le˙zało u stóp Meniona i Flicka, lecz otrzymane razy nie zrobiły z˙ adnego wra˙zenia na napastniku, który atakował z taka˛ sama˛ zaciekło´scia.˛ Menion złorzeczył sobie w duchu, z˙ e nie przysposobił w por˛e swego łuku. By´c mo˙ze kilka strzał wypuszczonych w kierunku bagien zniech˛eciłoby napastnika. Poło˙zenie broniacych ˛ si˛e było coraz gorsze. — Shea! — wrzasnał ˛ zdesperowany ksia˙ ˛ze˛ . — Obud´z si˛e, Shea. Na wszystkie s´wi˛eto´sci, zbud´z si˛e albo ju˙z po nas! Le˙zacy ˛ dotad ˛ bezwładnie Shea drgnał. ˛ — Wstawaj, Shea! — błagał Flick zm˛eczonym, chrapliwym głosem. Czuł, z˙ e siły opuszczaja˛ go coraz szybciej. — We´z Kamienie! — krzyknał ˛ Menion. — Słyszysz?!! We´z Kamienie Elfów! Shea z trudem podniósł si˛e do kl˛eczek, ale nie mógł usta´c. Usłyszał krzyk Meniona i półprzytomny próbował wydoby´c sakiewk˛e. W tej samej chwili przypomniał sobie, z˙ e wło˙zył ja˛ do plecaka, który upu´scił pomagajac ˛ Flickowi. Dostrzegł go z prawej strony, w odległo´sci kilku jardów. Powiewały nad nim zabłocone macki. Menion tak˙ze zorientował si˛e w sytuacji i z dzikim okrzykiem przeszedł do kontrataku. Siekac ˛ na prawo i lewo, utorował sobie drog˛e w´sród macek. Flick nie odst˛epował go i robił dobry u˙zytek ze sztyletu. Shea zebrał resztk˛e sił i rzucił si˛e w stron˛e plecaka. Przemknał ˛ mi˛edzy mackami, złapał plecak i wsunał ˛ r˛ek˛e do s´rodka. W tym momencie pierwsza macka chwyciła go za nogi. Próbował si˛e jednocze´snie wyswobodzi´c i wydoby´c sakiewk˛e. Wreszcie znalazł ja˛ i wyszarpnał ˛ z plecaka. Druga macka zadała mu nieoczekiwany cios tak, z˙ e omal nie rozsypał kamieni. Przyciskajac ˛ woreczek do piersi, zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c rzemyki. Ust˛epujacy ˛ pod naporem macek Flick nie zauwa˙zył le˙zacego ˛ brata, potknał ˛ si˛e o niego i przewrócił. Macki zaatakowały obydwu le˙zacych. ˛ Na placu boju z olbrzymim napastnikiem pozostał tylko Menion. Trzymajac ˛ oburacz ˛ wielki miecz, Leah czekał na atak. 63
Wreszcie Shea wydobył kamienie i odczołgał si˛e do tyłu. Wstał i z tryumfalnym okrzykiem uniósł klejnoty na otwartej dłoni. Tym razem moc w nich zamkni˛eta zadziałała natychmiast. Bł˛ekitne s´wiatło zalało najbli˙zsza˛ okolic˛e. Flick i Menion cofn˛eli si˛e i osłonili oczy. Macki zakołysały si˛e niepewnie i zacz˛eły si˛e wycofywa´c. Gdy wszyscy trzej odwa˙zyli si˛e spojrze´c po raz drugi, zobaczyli, jak ostry bł˛ekitny promie´n z Kamieni Elfów wystrzelił w stron˛e mgły nad moczarami, przeciał ˛ ja˛ jak nó˙z i z druzgocac ˛ a˛ siła˛ uderzył w olbrzymiego napastnika, który ´ powoli zapadał si˛e w głab ˛ bagna. Swiatło nad znikajacym ˛ potworem osiagn˛ ˛ eło jasno´sc´ i sił˛e małego sło´nca. W oparach nad woda˛ pojawiły si˛e bł˛ekitne ogniki, które po chwili wystrzeliły w czarne niebo, po czym znikn˛eły tak nagle, jak si˛e pojawiły. Wróciła mgła i noc, a trzej przyjaciele znowu zostali sami w ciemno´sciach nad grz˛ezawiskiem. Szybko schowali bro´n, pozbierali rozrzucone rzeczy i usie dli. Moczary były ciche i nieruchome, jak przed niespodziewanym atakiem Topielidła — wcia˙ ˛z unosiła si˛e nad nim ta sama cuchnaca ˛ mgła. Oparci o masywne pnie przyjaciele siedzieli w milczeniu. Znowu udało im si˛e uj´sc´ z z˙ yciem. Zaci˛eta bitwa z Topielidłem rozegrała si˛e niezwykle szybko. Wydawało im si˛e nawet, z˙ e był to tylko bardzo realistyczny, lecz przelotny koszmar. Mimo to wcia˙ ˛z odczuwali jego skutki. Flick był przemoczony do suchej nitki, Shea tylko od pasa w dół. Obydwaj dygotali i szcz˛ekali z˛ebami. Nie pozwolili sobie jednak na dłu˙zszy postój. Postanowili rozgrza´c si˛e w marszu. Menion tak˙ze rozumiał, z˙ e nale˙zy jak najszybciej oddali´c si˛e od moczarów. Z trudem oderwał si˛e od wygodnego oparcia, którym był pochylony pie´n, i wprawnym ruchem zarzucił plecak na rami˛e. Shea i Flick zrobili to samo, lecz z nieco mniejsza˛ ochota.˛ Po krótkiej naradzie ustalili kierunek; nie mieli wielkiego wyboru. By unikna´ ˛c ponownego spotkania z Topielidłem, pozostawało im tylko uda´c si˛e w głab ˛ boru, nawet je´sli wiazało ˛ si˛e z tym ryzyko zabładzenia ˛ lub spotkania w˛edrownego stada głodnych wilków. Wcia˙ ˛z z˙ ywe echa stoczonej przed chwila˛ bitwy zniech˛eciły ich do dalszego marszu wzdłu˙z moczarów. Postanowili i´sc´ równolegle do grz˛ezawiska. Mieli nadziej˛e znale´zc´ si˛e na otwartej przestrzeni w ciagu ˛ najbli˙zszych kilku godzin. Podró˙z i zachowywanie maksymalnej czujno´sci na ka˙zdym kroku wyczerpały ich kondycj˛e umysłowa˛ do tego stopnia, z˙ e nawet rano, gdy umysł zazwyczaj jest s´wie˙zy i wypocz˛ety, nie byli w stanie rozsadnie ˛ my´sle´c. W głowach mieli tylko jedno — jak najpr˛edzej wydosta´c si˛e z lasu. Ot˛epiali z wyczerpania i w ciagłym ˛ strachu powoli tracili poczucie rzeczywistos´ci w nieznanym s´wiecie. Przebywanie w nim wymagało zachowania niezwykłej czujno´sci i przytomno´sci umysłu. Przemo˙zne pragnienie snu i widoku nieba osłabiło ich uwag˛e do tego stopnia, z˙ e przed wyruszeniem zapomnieli powiaza´ ˛ c si˛e lina.˛ Dalszy marsz przebiegał w ustalonym ju˙z porzadku: ˛ Menion na czele, kilka kroków za nim Shea, a na ko´ncu Flick. Starali si˛e utrzyma´c równe tempo. Pokrze64
piali si˛e my´sla,˛ z˙ e ju˙z wkrótce ujrza˛ szeroka,˛ trawiasta˛ równin˛e, która˛ dotra˛ do Anaru. Mgła powoli ust˛epowała. Sylwetka Meniona oddaliła si˛e i bardziej przypominała niewyra´zny cie´n we mgle ni˙z człowieka. Shea za wszelka˛ cen˛e starał si˛e poda˙ ˛za´c za nia.˛ Jednak co pewien czas, gdy wchodzili w g˛estsza˛ mgł˛e, tracili z oczu idacego ˛ przed soba˛ towarzysza. Wówczas trzeba było i´sc´ po s´ladach, które zostawiał Menion. Na skutek braku snu widzieli coraz mniej wyra´znie. Czas dłuz˙ ył si˛e niemiłosiernie. Mijały kolejne minuty i godziny, a oni wcia˙ ˛z brn˛eli przez zamglony Bór Czarnych D˛ebów. Nie byli w stanie obliczy´c, jaka˛ cz˛es´c´ drogi ju˙z przeszli i ile czasu min˛eło od ostatniego postoju. Wkrótce nawet to przestało ich obchodzi´c. Poruszali si˛e jak lunatycy w pół´snie. Nie nada˙ ˛zali rejestrowa´c kł˛ebia˛ cych si˛e my´sli, lecz jedynie czasem, przez chwil˛e czuli ich skutki. W tym nierealnym jak m˛eczacy ˛ koszmar s´wiecie tylko zm˛eczenie było prawdziwe. I nieko´nczacy ˛ si˛e szpaler tysi˛ecy czarnych drzew. Jedyna˛ odmiana˛ w monotonnym marszu był wiatr. Pojawił si˛e nagle jako lekki podmuch, potem stale, cho´c powoli, przybierał na sile. Jego szmer podziałał na zm˛eczone umysły w˛edrowców jak zakl˛ecie. Wiatr wołał do nich, przypominał o tym, jak krótkie jest ludzkie z˙ ycie i z˙ e nie sa˛ na swojej ziemi. Ostrzegał, z˙ e jako s´miertelne istoty nie licza˛ si˛e tu, w Wielkim Borze, lecz równocze´snie zach˛ecał do snu pod najbli˙zszym drzewem. Słuchali jego mowy i resztkami sił walczyli z rosnac ˛ a˛ pokusa.˛ My´sleli tylko o stawianiu kolejnych kroków. Odległo´sc´ mi˛edzy nimi stale si˛e zwi˛ekszała. Shea kierował si˛e tam, gdzie zobaczył Meniona. Jednak kiedy kolejny raz spojrzał przed siebie, nie dostrzegł ksi˛ecia. W pierwszej chwili nie zareagował i szedł dalej, liczac ˛ na to, z˙ e za chwil˛e w´sród rzedniejacej ˛ mgły znowu ujrzy plecy wysokiego ksi˛ecia z gór. Zatrzymał si˛e dopiero wtedy, gdy u´swiadomił sobie, z˙ e jednak si˛e rozdzielili. Gdy s´miertelnie zm˛eczony Flick zbli˙zył si˛e na zesztywniałych nogach i omal nie przewrócił na brata, Shea chwycił go za kaftan. Flick spojrzał na niego bezmy´slnym wzrokiem. Nie wiedział i nie chciał wiedzie´c, po co si˛e zatrzymali. My´slał tylko o tym, by ´ pa´sc´ na ziemi˛e i zasna´ ˛c. Swist wiatru w ciemno´sciach przechodził chwilami w radosne wycie. Zrozpaczony Shea nawoływał ksi˛ecia, ale na pró˙zno. W odpowiedzi słyszał tylko swój głos odbity wielokrotnym echem. Nie rezygnował jednak i nawoływał coraz gło´sniej. Krzyczał, a w jego głosie był strach i rozpacz. Ka˙zde wołanie wracało przytłumione wyciem wiatru i szumem li´sci. Raz zdawało mu si˛e, z˙ e usłyszał echo swojego imienia. Poderwał si˛e i ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ lecacego ˛ z nóg Flicka, rzucił si˛e na o´slep w stron˛e, skad, ˛ jak mu si˛e zdawało, dochodziło wołanie. Na pró˙zno. Opadł ci˛ez˙ ko na ziemi˛e i nawoływał tak długo, a˙z stracił głos. Tylko wiatr odpowiadał mu szyderczym chichotem. Zgubili ksi˛ecia Leah.
VII Shea obudził si˛e dopiero nazajutrz w południe. Ostre sło´nce za´swieciło prosto w jego na wpół otwarte oczy. Le˙zał na plecach w wysokiej trawie. Oprócz tego, z˙ e Menion odłaczył ˛ si˛e od nich w Borze Czarnych D˛ebów, nie pami˛etał nic wi˛ecej z poprzedniego wieczoru. Pozostajac ˛ wcia˙ ˛z w pół´snie, uniósł si˛e, podparł łokciem i spojrzał wokoło. Znajdował si˛e na otwartej przestrzeni. Za plecami miał ponury Bór Czarnych D˛ebów. Zdołał wydosta´c si˛e z niego ostatkiem sił po tym, jak stracił z oczu Meniona. Tego jednak nie mógł sobie przypomnie´c. Nie pami˛etał ani tego, co pomogło mu odnale´zc´ w sobie t˛e resztk˛e energii, ani chwili wyj´scia na otwarta˛ przestrze´n, ani dotyku traw porastajacych ˛ równin˛e, na która˛ patrzył. Prze˙zycia minionych dni, a w szczególno´sci wydarzenia ostatniej nocy wydały mu si˛e dziwnie odległe. Przetarł oczy i oddychajac ˛ gł˛eboko s´wie˙zym powietrzem, rozkoszował si˛e s´wiatłem słonecznym. Po raz pierwszy od wielu dni lasy Anaru były naprawd˛e blisko. Przypomniał sobie o Flicku i zaczał ˛ przeszukiwa´c wzrokiem traw˛e. Chwil˛e pó´zniej zauwa˙zył barczysta˛ posta´c brata w odległo´sci kilku jardów. Powoli wstał, przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i rozejrzał za plecakiem. Odnalazł go bez trudu. Szybko przetrza˛ snał ˛ zawarto´sc´ — Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Podniósł tobołek i poczłapał w stron˛e s´piacego ˛ brata. Delikatnie potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e. Flick burknał ˛ co´s pod nosem, wyra´znie niezadowolony z tego, z˙ e kto´s próbuje zakłóci´c mu pi˛ekny sen. Dopiero po kilku mocnych szarpni˛eciach brat z wielka˛ niech˛ecia˛ uchylił powieki i spojrzał kwa´sno na s´wiat. Ujrzawszy She˛e usiadł i rozejrzał si˛e. — O rety, udało si˛e! — zawołał. — Tylko wcia˙ ˛z nie wiem jak. Odkad ˛ zgubili´smy Meniona pami˛etam tylko, z˙ e szedłem i szedłem, a˙z poczułem, z˙ e nogi mi odpadaja.˛ Shea u´smiechnał ˛ si˛e i klepnał ˛ go w plecy. Wspominajac ˛ ostatnie przygody i trudy wyprawy, z wdzi˛eczno´scia˛ my´slał o Flicku, który mimo wszystko nie stracił poczucia humoru. Kochał go jak rodzonego brata, mo˙ze nawet bardziej, gdy˙z był tak˙ze jego jedynym i najwierniejszym przyjacielem. — Udało nam si˛e, to fakt — stwierdził z u´smiechem Shea. — I pewnie dalej te˙z jako´s b˛edzie, je´sli tylko uda mi si˛e oderwa´c ci˛e od wygodnego podło˙za.
66
— Skad ˛ w ludziach bierze si˛e tyle zło´sliwo´sci — mruknał ˛ Flick, kr˛ecac ˛ głowa˛ z udawanym niedowierzaniem. W ko´ncu jednak wstał i spojrzał pytajaco ˛ na brata: — A Menion. . . ? — Nie ma go. . . Zgubił si˛e gdzie´s. . . Nawet nie wiem kiedy. — Flick odwrócił wzrok. Wyczuwał, z˙ e bratu jest przykro. Z drugiej strony nie miał do´sc´ odwagi, by otwarcie przyzna´c przed sam soba,˛ z˙ e bez ksi˛ecia wcale nie wiodłoby im si˛e lepiej. Menion uratował mu z˙ ycie w czasie walki z Topielidłem i Flick to doceniał. Jego niech˛ec´ do ksi˛ecia była tylko odruchem, nad którym powinien zapanowa´c. Nie tracac ˛ wi˛ecej czasu na rozwa˙zania etyczne, klepnał ˛ brata w rami˛e i powiedział: — Nie martw si˛e tak o tego drania. Zobaczysz, zjawi si˛e, i w najmniej odpowiednim momencie. Shea skinał ˛ głowa,˛ po czym przeszli do spraw bie˙zacych. ˛ Ustalili, z˙ e najlepiej b˛edzie i´sc´ na pomoc do Srebrnej Rzeki, która wpadała do T˛eczowego Jeziora. Nast˛epnie nale˙zało skr˛eci´c na wschód i i´sc´ w gór˛e rzeki, a˙z do jej z´ ródeł w lasach Anaru. Przy odrobinie szcz˛es´cia Menion te˙z powinien dotrze´c do rzeki. Istniały spore szanse na to, z˙ e dogoni ich w ciagu ˛ najbli˙zszych dni. Las nie miał przed nim tajemnic, a to na pewno pomogło mu wydosta´c si˛e z Boru Czarnych D˛ebów. Był tak˙ze wy´smienitym tropicielem, wi˛ec bez trudu powinien ich odnale´zc´ , idac ˛ po s´ladach. Poczatkowo ˛ Shea odnosił si˛e z niech˛ecia˛ do sugestii, by zaniecha´c poszukiwa´n Meniona. Rozsadek ˛ podpowiadał jednak, z˙ e idac ˛ z pomoca˛ ksi˛eciu, sami mogli si˛e zgubi´c na dobre. Poza tym niebezpiecze´nstwo wynikajace ˛ z od´ krycia ich przez Zwiastuna Smierci było nieporównywalnie wi˛eksze od tego, co mogło spotka´c Meniona w borze. Pozostało zatem kontynuowa´c marsz. Ruszyli z˙ wawo przez zielona,˛ spokojna˛ równin˛e, liczac ˛ na to, z˙ e zdołaja˛ doj´sc´ do rzeki przed zapadni˛eciem nocy. Było pó´zne popołudnie. Wcia˙ ˛z nie orientowali si˛e, jak daleko jeszcze do Srebrnej Rzeki. Mimo to posuwali si˛e pewnie naprzód, majac ˛ sło´nce za przewodnika. Przej´scie przez równin˛e wydawało si˛e błahostka˛ w porównaniu z przeprawa˛ przez Bór Czarnych D˛ebów, gdzie przez wi˛ekszo´sc´ czasu musieli polega´c na bardzo zawodnym wyczuciu kierunku. Teraz gaw˛edzili swobodnie i cieszyli si˛e sło´ncem, które ogladali ˛ pierwszy raz od wielu dni. W duchu dzi˛ekowali dobremu losowi za to, z˙ e pomógł im w walce z Topielidłem. Co chwila w powietrze wzbijały si˛e ptaki, a w trawie słycha´c było szelest spłoszonej drobnej zwierzyny. W pewnym momencie Shei zdawało si˛e, z˙ e na wschód od nich, w oddali, zauwa˙zył przygarbiona,˛ oddalajac ˛ a˛ si˛e sylwetk˛e starego człowieka, jednak nie mógł stwierdzi´c tego z cała˛ pewno´scia.˛ Widoczno´sc´ pod koniec dnia pogorszyła si˛e, a poza tym znajdowali si˛e za daleko od tajemniczej postaci. Zreszta˛ tamten nie pojawił si˛e wi˛ecej. Flick nie zauwa˙zył niczego interesujacego, ˛ wobec czego obaj szybko zapomnieli o tym zdarzeniu. Przed zmierzchem ujrzeli długa,˛ srebrzysta˛ wst˛eg˛e wody. Dotarli do legendarnej Srebrnej Rzeki. Jej wody zasilały cudowne T˛eczowe Jezioro. Pojawiała si˛e ona w wielu opowie´sciach o wielkich przygodach. Wie´sc´ głosiła, z˙ e opieku67
je si˛e nia˛ mityczny Król Srebrnej Rzeki, władca pot˛ez˙ ny i bogaty, który nie dbał o pomna˙zanie swoich dóbr, lecz o to, by wody wielkiej rzeki były czyste i płyn˛eły swobodnie. Rzadko ukazywał si˛e podró˙znym, ale zawsze był na miejscu, gdy kto´s potrzebował pomocy lub gdy trzeba było ukara´c tych, którzy pogwałcili prawo jego ziem. W gasnacym ˛ s´wietle dnia rzeka wydała si˛e braciom niezwykle pi˛ekna, a jej barwa pasowała doskonale do l´sniacych, ˛ srebrzystych fal. Kiedy dotarli do jej brzegu było ju˙z za ciemno, by zobaczy´c jak czysta jest woda w Srebrnej Rzece. Skosztowali jej i stwierdzili, z˙ e nadaje si˛e do picia. Wyszukali spokojne miejsce na nocleg. Była to niewielka polana w cieniu dwóch starych, rozło˙zystych klonów. Krótki marsz przez trawiasta˛ równin˛e nie wyczerpał ich sił, ale mimo to postanowili nie ryzykowa´c dalszej w˛edrówki noca˛ na otwartej przestrzeni. Na kolacj˛e zjedli reszt˛e prowiantu, co oznaczało, z˙ e od nast˛epnego dnia b˛eda˛ musieli polowa´c. Nie była to miła perspektywa, zwa˙zywszy, z˙ e dysponowali tylko mało skutecznymi no˙zami my´sliwskimi. Jedyny łuk został przy Menionie. Nie rozpalili ognia, by nie zwabi´c kogo´s lub czego´s niepo˙zadane˛ go. Noc była bezchmurna, ksi˛ez˙ yc s´wiecił jak połówka srebrnej monety, a za nim migotały gwiazdy. Srebrzyste s´wiatło padało na rzek˛e i kładło si˛e niesamowita,˛ ciemnozielona˛ po´swiata˛ na równin˛e. Gdy sko´nczyli je´sc´ , Shea powiedział: — Czy my´slałe´s o tym, co my wła´sciwie robimy? O ucieczce i w ogóle o tym wszystkim? — Mnie o to pytasz? Wiesz co, jeste´s naprawd˛e zabawny — odparł Flick. — Chyba tak — przyznał z u´smiechem Shea. — Ale musz˛e sobie to starannie poukłada´c. W ko´ncu to wszystko przeze mnie. Wydaje mi si˛e, z˙ e rozumiem, o co chodziło Allanonowi, kiedy mówił o niebezpiecze´nstwie czyhajacym ˛ na spadkobierców Wielkiego Miecza. — Ale nie rozumiem, jaki sens ma chowanie si˛e w lasach Anaru. Przecie˙z temu Bronie chodzi na pewno o co´s wi˛ecej ni˙z Miecz Shannary, skoro zadał sobie tyle trudu, by wytropi´c potomków królewskiego elfów. O co mu chodzi. . . ? Flick wzruszył ramionami i rzucił do wody kamyk. Nie nada˙ ˛zał za my´slami brata. W głowie miał zam˛et. Nie potrafił da´c sensowne odpowiedzi. — Bo ja wiem. . . — zaczał. ˛ — Mo˙ze chodzi o wi˛eksza˛ władz˛e. Tak jak ka˙zdemu, kto w ogóle ma jaka´ ˛s władz˛e. — To nie ulega watpliwo´ ˛ sci — przytaknał ˛ Shea i zamy´slił si˛e. Wła´snie chciwo´sc´ i z˙ adza ˛ władzy doprowadziły do wojen i nieomal całkowitego zniszczenia ˙ z˙ ycia. Ale od ostatniej wojny upłyn˛eło ju˙z kilka stuleci. Zycie w małych, odizolowanych od siebie społeczno´sciach dawało wzgl˛edne zabezpieczenie przed wybuchami agresji które zwykle prowadziły do wojny. Było to jednak zabezpieczenie prowizoryczne. Pytanie, jak zachowa´c pokój na zawsze, wcia˙ ˛z pozostawało bez odpowiedzi. Zaprzatni˛ ˛ ety ta˛ niezbyt krzepiac ˛ a˛ my´sla,˛ zwrócił si˛e do Flicka, który przygladał ˛ mu si˛e badawczo: — A kiedy ju˙z dotrzemy do celu, to co dalej? 68
— Allanon nam powie — odrzekł niepewnie zapytany. — Allanon nie mo˙ze nam bez przerwy mówi´c, co dalej — z˙ achnał ˛ si˛e Shea. — Poza tym nie jestem przekonany, czy powiedział cała˛ prawd˛e o sobie. Flick przytaknał. ˛ Po raz kolejny przed oczami stan˛eła mu scena pierwszego spotkania, kiedy to mroczny olbrzym potraktował go jak szmaciana˛ lalk˛e. W zachowaniu wielkiego badacza była osobliwa siła — Allanon sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto bez wzgl˛edu na okoliczno´sci zawsze postawi na swoim i w pełni kontroluje sytuacj˛e. Inne wspomnienie zwiazane ˛ z Allanonem, to spotkanie ze Zwia´ stunem Smierci. Wcia˙ ˛z wywoływało l˛ek. Nawet teraz chłopca przeszły dreszcze. Nie zapomniał, z˙ e wówczas to wła´snie Allanon go uratował. — Jako´s niespecjalnie mnie ta prawda interesuje — odpowiedział cicho. — Nie wiem, czy potrafiłbym ja˛ zrozumie´c. Shea odwrócił si˛e, wpatrzony w l´sniace ˛ wody Srebrnej Rzeki. — Mo˙ze dla Allanona jeste´smy tylko dwoma nieistotnymi drobiazgami, ale od dzi´s nie zamierzam si˛e nigdzie rusza´c bez wyra´znego powodu. — Mo˙ze tak, a mo˙ze. . . — zaczał ˛ Flick i umilkł. Shea uznał, z˙ e nie warto przedłu˙za´c rozmowy, po czym obaj wyciagn˛ ˛ eli si˛e wygodnie na trawie i zasn˛eli. Uporczywe my´sli szybko ustapiły ˛ miejsca barwnym sennym obrazom, które zapowiadały najwspanialszy odpoczynek dla skołatanych nerwów. Biegnac ˛ lub szybujac ˛ w´sród kolorowych plam i radosnych s´wiatów, zbierały siły, by pokona´c l˛ek, który niebawem mógł si˛e pojawi´c w nieznanej postaci i nie wiadomo skad. ˛ Chocia˙z zewszad ˛ dochodziły odgłosy le´snego z˙ ycia, chocia˙z otuchy dodawał kojacy ˛ szum dobrej Srebrnej Rzeki, to jednak gdzie´s na obrze˙zach s´wiadomo´sci pojawiło si˛e widmo strachu i zacz˛eło dra˙ ˛zy´c odpoczywajace ˛ umysły. W spokój i harmoni˛e sennych wizji wdzierał si˛e narastajacy ˛ szyderczy zgrzyt. Chłopcy rzucali si˛e przez sen i zadawali ciosy, jakby walczyli z niewidocznym przeciwnikiem. W ko´ncu ta jedna przera˙zajaca ˛ my´sl wyparła wszystkie inne. Bracia jednocze´snie usiedli i otworzyli oczy. Byli całkowicie rozbudzeni. By´c mo˙ze stało si˛e tak za sprawa˛ pod´swiadomego ostrze˙zenia lub specyficznej woni zwiastujacej ˛ niebezpiecze´nstwo. Siedzac, ˛ czuli, jak strach s´ciska ich gardła i si˛ega do płuc. Od razu rozpoznali jego przyczyn˛e. Patrzyli ot˛epiałym wzrokiem przed siebie i nasłuchiwali w całkowitym bezruchu. Mijały minuty, lecz nic si˛e nie poruszyło. Wyt˛ez˙ yli słuch, by w por˛e wyłowi´c znany złowrogi d´zwi˛ek. W ko´ncu usłyszeli łopot wielkich skrzydeł. Spo´sród traw na drugim brzegu rzeki uniósł ´ si˛e w powietrze złowieszczy cie´n Zwiastuna Smierci. Osiagn ˛ awszy ˛ zamierzona˛ wysoko´sc´ , monstrum zawisło nieruchomo, po czym łagodnym s´lizgiem ruszyło w stron˛e kryjówki braci. Zmartwiali ze strachu wpatrywali si˛e w zbli˙zajacego ˛ si˛e potwora. To, z˙ e bestia ich nie dostrzegła, a mo˙ze nawet nie wiedziała, z˙ e sa˛ tak blisko, nie miało dla nich teraz najmniejszego znaczenia. Przeczuwali, z˙ e za chwil˛e zostana˛ odkryci. W pobli˙zu nie było z˙ adnej kryjówki. Na ucieczk˛e tak˙ze było 69
ju˙z za pó´zno. Shea miał sucho w ustach. Przemkn˛eła mu przez głow˛e my´sl o Kamieniach Elfów, ale nie był w stanie si˛e skupi´c. Siedział obok brata i czekał na nieuchronny koniec. Koniec jednak nie nadszedł. Gdy ju˙z zdawało im si˛e, z˙ e sługa lorda Warlocka ich wypatrzył, jego uwag˛e odwrócił błysk s´wiatła na drugim brzegu. Płynnym ruchem zawrócił w tamta˛ stron˛e. Zobaczył nast˛epny błysk dalej, w dole rzeki. A mo˙ze to tylko złudzenie? Czarny Łowca przeszukiwał wzrokiem ka˙zdy cal. Przebiegły umysł podpowiadał, z˙ e poszukiwania dobiegły ko´nca, a długie polowanie zako´nczyło si˛e. Zdobycz w ko´ncu została osaczona. Mimo to monstrum nie było w stanie odszuka´c z´ ródła s´wiatła, które znów błysn˛eło w innym miejscu. ´ Roze´zlony stwór przypikował w tamta˛ stron˛e. Zródło s´wiatła musiało si˛e ukrywa´c w jednym z wawozów ˛ lub jarów na równinie. Błyski oddalały si˛e wyra´znie na północ, a Łowca poda˙ ˛zał za nimi. Na polance pod klonami przera˙zeni bracia tkwili w bezruchu dopóki czarny stwór nie zniknał ˛ z pola widzenia. Odczekali jeszcze dłu˙zsza˛ chwil˛e, zanim zdecydowali si˛e poruszy´c. Znowu udało im si˛e uj´sc´ s´mierci. Nasłuchiwali jeszcze prze chwil˛e; w ciszy znowu rozlegały si˛e coraz s´mielsze odgłosy owadów i zwierzat. ˛ Uspokojeni, spojrzeli na siebie z wielka˛ ulga.˛ Nie mogli poja´ ˛c, jak to si˛e stało, z˙ e monstrum odeszło. Zanim jednak zdołali powiedzie´c co´s na temat niezrozumiałego zachowania stwora, tajemnicze s´wiatło, które odciagn˛ ˛ eło go na pomoc, nieoczekiwanie błysn˛eło kilkaset jardów za ich plecami. Nast˛epny błysk był znacznie bli˙zszy. Zaskoczeni s´ledzili wzrokiem rozkołysany punkt s´wietlny zmierzajacy ˛ w ich stron˛e. Niebawem stanał ˛ przed nimi przygarbiony wiekiem m˛ez˙ czyzna. W s´wietle gwiazd jego białe włosy i starannie przystrzy˙zona broda l´sniły srebrzystym bla´ skiem. Miał na sobie ubranie typowe dla ludzi lasu. Swiatło, którego z´ ródło trzymał w r˛ece, z bliska wydawało si˛e bardzo silne. Nie wiedzieli, co je wytwarzało — w blasku dziwnej lampy nie zauwa˙zyli ani s´ladu płomienia. Nagle znikn˛eło, a w jego miejscu zobaczyli długi walcowaty przedmiot w s˛ekatej dłoni. Nieznajomy spojrzał na nich i u´smiechnał ˛ si˛e. Shea wpatrywał si˛e w twarz wiekowego m˛ez˙ a z rosnacym ˛ szacunkiem. — To. . . s´wiatło. . . — zaczał. ˛ — Jak ono. . . ? — To tylko zabawka ludzi z zamierzchłych czasów — odpowiedział nieznajomy spokojnym szeptem. — Ten zły, czarny stwór ju˙z odleciał. . . ´ Przerwał i wskazał na pomoc, gdzie zniknał ˛ Zwiastun Smierci. R˛ekaw zsunał ˛ mu si˛e przy tym ukazujac ˛ ko´sciste rami˛e, suche i pomarszczone jak ułamana gała´ ˛z. Shea nie spuszczał z przybysza pytajacego ˛ wzroku. — Idziemy na wschód. . . — nieoczekiwanie wtracił ˛ Flick. — Do Anaru — doko´nczył tamten i skinał ˛ głowa˛ ze zrozumieniem. Zaczał ˛ si˛e przyglada´ ˛ c badawczo braciom. Po chwili nieoczekiwanie podszedł do brzegu bystrej rzeki i dał im znak, by usiedli.
70
Wykonali polecenie bez wahania. Wiekowy ma˙ ˛z nie mógł przecie˙z mie´c złych zamiarów. Poczuli, z˙ e ogarnia ich zm˛eczenie. Powieki cia˙ ˛zyły im coraz bardziej, a˙z wreszcie same si˛e zamkn˛eły. — Teraz s´pijcie, dzielni w˛edrowcy. Podró˙z upłynie wam szybciej. Głos nieznajomego brzmiał coraz bardziej kategorycznie. Ju˙z nie prosił, lecz nakazywał, w pełni s´wiadomy tego, z˙ e umysły chłopców b˛eda˛ mu posłuszne. Rzeczywi´scie Flick i Shea stawali si˛e coraz bardziej ulegli i po chwili wyciagn˛ ˛ eli si˛e na mi˛ekkiej trawie. Zapadajac ˛ w rozkoszne, senne omdlenie, dostrzegli, z˙ e wiekowy ma˙ ˛z osobliwie odmłodniał. Zmieniło si˛e tak˙ze jego odzienie. Shea przez chwil˛e bronił si˛e przed snem i mruczał co´s pod nosem, ale w ko´ncu zasnał ˛ tak jak Flick. Co´s uniosło ich lekko i zacz˛eli płyna´ ˛c jak obłoki po niebie nad rodzinna˛ osada,˛ która˛ opu´scili wiele dni temu. Nast˛epnie jeszcze raz pow˛edrowali przez las Duln i przepłyn˛eli chłodna˛ rzek˛e Rappahalladran. W jednej chwili znikn˛eły wszystkie troski i l˛eki minionych dni. Przemierzali góry i doliny z niespotykana˛ swoboda.˛ Dotykali ro´slin i zwierzat, ˛ tak jakby pierwszy raz je widzieli. Zaczynali rozumie´c sens istnienia nawet najmniejszych z˙ yjatek. ˛ We s´nie byli jak wiatr, który syci si˛e zapachem pól i pi˛eknem madrej ˛ natury. Widoki i zapachy zmieniały si˛e jak w kalejdoskopie. Tylko czasem do ich uszu dochodziły kojace ˛ odgłosy znad spokojnych łak. ˛ Odeszły w niebyt długie dni na zimnych i niego´scinnych wrzosowiskach Clete, gdzie z˙ ywy organizm był jak pot˛epiona dusza, snujaca ˛ si˛e bez celu po wymarłej krainie. Znikn˛eła czer´n Wielkiego Boru i nie ko´nczacy ˛ si˛e szpaler gigantycznych drzew, który zasłaniał niebo i nie przepuszczał s´wiatła słonecznego, a mniej odpornych mógł doprowadzi´c do obł˛edu. Znikn˛eły tak˙ze widma To´ pielidła i tropiacego ˛ ich niezmordowanie Zwiastuna Smierci. Płyn˛eli przez s´wiat wolny od l˛eków i trosk, a czas zatrzymał si˛e, by zaprosi´c ich na druga˛ stron˛e t˛eczy, która wła´snie rozkwitła po burzy. Nie zdawali sobie sprawy, jak długo spali ani co si˛e w tym czasie stało. Pozostajac ˛ w pół´snie, poczuli, z˙ e ju˙z nie le˙za˛ nad brzegiem Srebrnej Rzeki, zdawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e obudza˛ si˛e w zupełnie innym s´wiecie. Nie l˛ekali si˛e tego. Wr˛ecz przeciwnie — czuli si˛e bezpiecznie i cieszyli si˛e na to spotkanie. Shea otworzył oczy, a gdy jego wzrok odzyskał ostro´sc´ , ujrzał wokół siebie ludzi wpatrzonych we´n i czekajacych ˛ na jego ruch. Uniósł si˛e i oparł na łokciu. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie widzom, dostrzegł, z˙ e byli niskiego wzrostu. Na twarzach pochylonych nad nim malowało si˛e napi˛ecie i wyczekiwanie. Za ich plecami wyrastała majestatyczna posta´c w lu´znym ubraniu. Zbli˙zyła si˛e do le˙zacego ˛ pochyliła nad nimi i poło˙zyła szeroka˛ dło´n na ramieniu Shei. — Flick! — zawołał nagle wystraszony chłopiec, przecierajac ˛ oczy i spogla˛ dajac ˛ z ukosa na twarz wysokiego m˛ez˙ czyzny. — Tu nic wam nie grozi, Sheo — powiedział pot˛ez˙ ny ma˙ ˛z. — Jeste´scie w Anarze. 71
Shea zamrugał i próbował wsta´c, ale tamten powstrzymał go delikatnie naciskajac ˛ jego rami˛e. Le˙zacy ˛ obok Flick powoli budził si˛e z gł˛ebokiego snu. Otaczały ich kr˛epe i przysadziste postacie, w których rozpoznał karły. Odszukał wzrokiem twarz wysokiego m˛ez˙ czyzny, a gdy zobaczył l´sniacy ˛ r˛ekaw złotej kolczugi i poczuł dotyk silnej dłoni na swym barku, zrozumiał, z˙ e marsz do Anaru dobiegł ko´nca. Odnale´zli Culhaven i Balinora. Tymczasem dla Meniona ostatni odcinek drogi do Anaru nie był łatwy. Gdy zorientował si˛e, z˙ e zgubił Flicka i She˛e, w pierwszej chwili wpadł w panik˛e. Bał si˛e nie tyle o siebie, co o młodych Ohmsfordów, którzy musieli przeby´c reszt˛e drogi przez bór zdani wyłacznie ˛ na siebie. Nawoływał braci do utraty głosu. W ko´ncu jednak z przykro´scia˛ u´swiadomił sobie, z˙ e poszukiwania przyjaciół w obecnych warunkach były bezsensowne. Wyczerpany i przygn˛ebiony poruszał si˛e naprzód z coraz wi˛ekszym trudem. Miał nadziej˛e utrzyma´c kierunek i odnale´zc´ braci w s´wietle dnia. Okazało si˛e jednak, z˙ e droga przez bór zaj˛eła mu wi˛ecej czasu ni˙z przewidywał. Ostatecznie znalazł si˛e na otwartej przestrzeni tego samego dnia co Ohmsfordowie, dopiero o s´wicie. Nie natrafił na Flicka i She˛e. Wyszedł z lasu południe od miejsca odpoczynku braci, o czym wówczas nie wiedział. Znalazłszy si˛e na pokrytej trawa˛ równinie był tak wyczerpany, z˙ e osunał ˛ si˛e na ziemi˛e i zasnał, ˛ zanim jej dotknał. ˛ Wydawało mu z˙ e spał bardzo długo, lecz w rzeczywisto´sci obudził si˛e godzin˛e lub dwie po tym, jak bracia ruszyli w stron˛e Srebrnej Rzeki. Przypuszczajac, ˛ z˙ e znalazł si˛e w sporej odległo´sci na południe od Flicka i Shea postanowił skierowa´c si˛e dokładnie na północ, liczac, ˛ z˙ e trafi na s´lady, zanim dotra˛ do rzeki. Z jego pobie˙znych wylicze´n wynikało, z˙ e gdyby nie natknał ˛ si˛e na ich s´lad jeszcze tego samego dnia oznaczałoby to, z˙ e najprawdopodobniej bracia wcia˙ ˛z bładz ˛ a˛ w borze. Zarzucił plecak, przewiesił łuk przez pier´s, przytroczył do pasa rodowy miecz Leah i szybkim krokiem ruszył na północ. Było pó´zne popołudnie. Idac, ˛ przygla˛ dał si˛e uwa˙znie gł˛ebokiej trawie. Wreszcie o zmierzchu zauwa˙zył s´lad. Kierował si˛e do Srebrnej Rzeki. Pochodził sprzed kilku godzin i niestety nie mówił nic o liczbie idacych. ˛ Menion przyspieszył kroku. Nie wiedział, kim był podró˙zny lub podró˙zni. Miał nadziej˛e zrówna´c si˛e z nim lub nimi, zanim zatrzymaja˛ si˛e ´ s´cigajacych ˛ braci. na noc. Przypomniał sobie o czarnych Zwiastunach Smierci Krwio˙zercze stwory nie mogły wiedzie´c o jego powiazaniach ˛ z Flickiem i Shea.˛ Gdyby nawet tak było, to i tak trzeba zaryzykowa´c, by pomóc przyjaciołom. Gdy sło´nce całkowicie znikn˛eło za horyzontem, zauwa˙zył z prawej strony, na wschód od siebie, posta´c zmierzajac ˛ a˛ w przeciwnym kierunku. Zawołał, ale tamten wystraszył si˛e i zaczał ˛ ucieka´c. Menion pobiegł za nim, cały czas zapewniajac ˛ o swoich przyjaznych zamiarach. Dogonił go po kilku minutach. Był to w˛edrowny handlarz sprz˛etów kuchennych. Mały, przygarbiony człowieczek dr˙zał ze strachu. Miał ku temu powa˙zne powody. Najpierw rosły m˛ez˙ czyzna nieoczekiwanie zaczał ˛ go s´ciga´c, a teraz, gdy go dopadł, okazało si˛e, z˙ e na dodatek ma wielki miecz 72
i łuk. Handlarz bał si˛e coraz bardziej. Słuchał wyja´snie´n Meniona z rosnacym ˛ niepokojem, a gdy ksia˙ ˛ze˛ powiedział, z˙ e wła´snie wyszedł z Boru Czarnych D˛ebów, człowieczek przestraszył si˛e nie na z˙ arty. Rosły prze´sladowca mówił tak, jakby był niespełna rozumu. Menion przez krótka˛ chwil˛e chciał nawet wyjawi´c mu swe prawdziwe nazwisko, ale zmienił zdanie. Opisał przyjaciół, z którymi rozłaczył ˛ si˛e w borze. Handlarz stwierdził, z˙ e widział kogo´s podobnego po południu, ale z du˙zej odległo´sci. Menion nie potrafił osadzi´ ˛ c, ile było prawdy w słowach handlarza, a ile skwapliwego przytakiwania człowieka dr˙zacego ˛ o własne z˙ ycie. Widzac, ˛ z˙ e niewiele wskóra, po˙zegnał wystraszonego człowieczka. Ten natychmiast wykorzystał sytuacj˛e i rad, z˙ e nie poniósł z˙ adnego uszczerbku na ciele i dobytku, pomknał ˛ na południe i zniknał ˛ w mroku. Było ju˙z zbyt ciemno, by kontynuowa´c poszukiwania. Ksia˙ ˛ze˛ rozejrzał si˛e za miejscem na nocleg. Najbli˙zsze, a zarazem najlepsze znajdowało si˛e mi˛edzy dwiema karłowatymi sosnami. Przez rzadkie igliwie wida´c było niebo i gwiazdy. ´ W takich warunkach Zwiastun Smierci z Nordlandii wypatrzyłby go bez trudu. Modlił si˛e w duchu, by braciom udało si˛e znale´zc´ lepsza˛ kryjówk˛e. Zło˙zył tobołek i łuk pod jedna˛ z sosen, po czym wczołgał si˛e pod nisko rosnace ˛ gał˛ezie drugiej. Zjadajac ˛ resztki zapasów, pomy´slał o braciach: im te˙z na pewno sko´nczyła si˛e z˙ ywno´sc´ . Narzekajac ˛ na zły los, który oddzielił go od Flicka i Shei, owinał ˛ si˛e w koc i zasnał. ˛ Obna˙zony miecz połyskiwał obok, w zasi˛egu jego r˛eki. Gdy obudził si˛e nast˛epnego ranka, miał ju˙z inny plan. Nie wiedział nic o tym, co zdarzyło si˛e nad Srebrna˛ Rzeka˛ w odległo´sci kilku od miejsca, gdzie spał. Postanowił zmieni´c nieco kierunek i uda´c si˛e na północny wschód. W ten sposób miał wi˛eksze szanse spotkania braci, którzy z pewno´scia˛ trzymali si˛e brzegu rzeki. Zrezygnował z marszu po s´ladach i ruszył przez równin˛e. Gdyby nie znalazł braci nad rzeka,˛ mógłby skr˛eci´c na zachód i szuka´c wzdłu˙z brzegu w kierunku T˛eczowego Jeziora. Poza tym nad woda˛ zawsze łatwo co´s upolowa´c. Szedł, pogwizdujac ˛ i pod´spiewujac. ˛ Cieszył si˛e spotkanie z przyjaciółmi. Wyobra˙zał sobie nawet, z jaka˛ mina˛ powita go Flick. Maszerował płynnym, równym krokiem dos´wiadczonej my´sliwego i człowieka lasu. W drodze rozmy´slał o wydarzeniach ostatnich dni. Niewiele wiedział o Wielkich Wojnach, Radzie Druidów, tajemniczym pojawieniu si˛e lorda Warlocka i jego kl˛esce w bitwie z połaczonymi ˛ siłami ludów. Najbardziej jednak irytowało go to, z˙ e prawie wcale nie zna historii Miecza Shannary, legendarnego or˛ez˙ a, symbolu wolno´sci; zdobytej odwaga˛ i po´swi˛eceniem. Okazało si˛e, z˙ e prawnie nale˙zy si˛e nieznanemu sierocie, półelfowi, półczłowiekowi. Mimo sympatii do Shei, Menion w z˙ aden sposób nie mógł go sobie wyobrazi´c jako spadkobierc˛e wielkiego Shannary. Pod´swiadomie czuł, z˙ e w tej historii brakuje bardzo istotnego elementu, bez którego nie mo˙zna przystapi´ ˛ c do odtworzenia obrazu. Dopóki ani on, ani bracia nie wiedzieli, o jaki element chodzi, musieli porusza´c si˛e po omacku.
73
Zdawał sobie równie˙z spraw˛e z tego, z˙ e brał udział w tej eskapadzie nie tylko w imi˛e przyja´zni. Poczciwy Flick miał całkowita˛ racj˛e. Mimo to Menion wcia˙ ˛z nie był pewien, dlaczego dał si˛e namówi´c na t˛e wypraw˛e. Był ksi˛eciem w pełnym znaczeniu tego słowa. Dotychczas nie interesował si˛e sprawami swoich poddanych i unikał rozmów na ten temat. Nigdy te˙z nie próbował zrozumie´c, na czym polegaja˛ sprawiedliwe rzady ˛ w monarchii, w której jedynym prawem było królewskie słowo. Mimo to uwa˙zał si˛e za równie warto´sciował jednostk˛e jak ka˙zdy człowiek. Shea uwa˙zał nawet, z˙ e z ksi˛ecia Meniona Leah mo˙zna bra´c przykład. Mo˙ze to i prawda, kto wie, pomy´slał. Faktem jednak było tak˙ze to, z˙ e dotychczas jego z˙ ycie był jednym pasmem awantur i szalonych przygód, które nie wnosiły nic twórczego. Trawiasta równina sko´nczyła si˛e. Dalsza droga wiodła przez nierówny, jałowy i pagórkowaty teren, poprzecinany licznymi jarami i wawozami ˛ o urwistych stokach. Wdrapał si˛e na najwy˙zsze wzgórze o stromych zboczach. Rozejrzał si˛e w poszukiwaniu równiejszego terenu, ale niestety na pró˙zno. Zszedł i z uporem ruszył naprzód. Doły i stromizny nie zniech˛ecały go ani troch˛e. Chyba tylko raz po˙załował zmiany decyzji. W tej samej chwili zdawało mu si˛e, z˙ e usłyszał ludzki głos. Nadstawił ucha, ale d´zwi˛ek nie powtórzył si˛e. Najprawdopodobniej był to odgłos wiatru, który rozbudził jego wyobra´zni˛e. Ju˙z chciał zrezygnowa´c, gdy głos zabrzmiał ponownie. Dobiegał z daleka. Był to cichy, ale wyra´zny głos s´piewajacej ˛ kobiety. Menion ruszył w jego stron˛e. Poczatkowo ˛ szedł z pewnym wahaniem, lecz gdy s´piew brzmiał coraz gło´sniej, przyspieszył kroku. Wkrótce ksia˙ ˛ze˛ , urzeczony pi˛eknem melodii, szedł jak zahipnotyzowany. Muzyka przenikała jego umysł. Wabiła i kazała poda˙ ˛za´c za soba.˛ Menion poruszał si˛e naprzód jak w transie i u´smiechał do czego´s, co widział oczami wyobra´zni. Zastanawiał si˛e przez chwil˛e, co mo˙ze robi´c kobieta na pustkowiu, wiele mil od ludzkich siedzib, ale melodyjne tony pie´sni płynacej ˛ z gł˛ebi czyjego´s serca wyparły resztki watpliwo˛ s´ci. Znowu wspiał ˛ si˛e na najwy˙zsze wzniesienie i zobaczył s´piewajac ˛ a.˛ Siedziała pod niewysokim drzewem o poskr˛ecanych, guzkowatych gał˛eziach podobnych do korzeni wierzby. Była to pi˛ekna dziewczyna. Siedziała i s´piewała swobodnie, jakby była u siebie w domu, nie dbajac ˛ o to, kto stanie w progu urzeczony jej głosem. Menion zbli˙zył si˛e do niej i u´smiechnał ˛ promiennie. Przed oczami miał najpi˛ekniejsze zjawisko pod sło´ncem. Dziewczyna odpowiedziała u´smiechem, lecz nie wstała na powitanie. Siedzac, ˛ nuciła bezustannie wesoła˛ melodi˛e. Menion zatrzymał si˛e kilka kroków od niej. Gestem zaprosiła go, by usiadł obok niej pod dziwacznym drzewem. W tej samej chwili szósty zmysł, który nie uległ czarowi melodii, ostrzegł ksi˛ecia. Dlaczego pi˛ekna dziewczyna zaprasza nieznajomego m˛ez˙ czyzn˛e, by usiadł tu˙z przy niej? Instynkt łowcy podpowiadał, z˙ e co´s tu nie jest w porzadku. ˛ Ksia˙ ˛ze˛ zatrzymał si˛e. W tej samej chwili dziewczyna i jej pie´sn´
74
rozwiały si˛e jak dym. Zostało tylko dziwacznie poskr˛ecane drzewo na jałowym wzniesieniu. Ksia˙ ˛ze˛ nie wierzył własnym oczom. Chciał jak najszybciej odej´sc´ z tego miejsca, ale krótka chwila wahania nieomal go zgubiła. Spod ziemi wysun˛eły si˛e pogi˛ete korzenie i błyskawicznie owin˛eły si˛e wokół jego kostek. Unieruchomiony Menion szarpnał ˛ si˛e do tyłu. Znalazł si˛e w dziwacznym poło˙zeniu. Chocia˙z wyrywał si˛e ze wszystkich sił, korzenie nie puszczały. Zaniepokoił si˛e nie na z˙ arty, widzac, ˛ z˙ e nieruchome dotad ˛ drzewo sunie w jego stron˛e, a coraz wi˛ecej poskr˛ecanych gał˛ezi ma wyra´zna˛ ochot˛e wzia´ ˛c go w obj˛ecia. Na ko´ncach gał˛ezi dostrzegł gro´znie wygladaj ˛ ace ˛ kolce. Jednym ruchem zrzucił plecak i łuk i wydobył wielki miecz. U´swiadomił sobie, z˙ e dziewczyna i jej pie´sn´ miały przyciagn ˛ a´ ˛c go do podst˛epnego drzewa. Krótki ci˛eciami i sztychami odciał ˛ kilka korzeni owini˛etych wokół nóg. Nie mógł cia´ ˛c z pełnym zamachem — było to zbyt ryzykowne. Pracował mieczem coraz szybciej. Gdy zobaczył, z˙ e mimo wszystko nie uda mu si˛e wydosta´c, zanim dosi˛egna˛ go kolczaste gał˛ezie, przeraził si˛e. Okrutna ro´slina była tu˙z nad nim. Wydał dziki okrzyk i pot˛ez˙ nym ci˛eciem skosił kilkana´scie pnaczy. ˛ Drzewo cofn˛eło si˛e i szarpn˛eło, tak jakby poczuło ból. Menion zorientował si˛e, z˙ e musi trafi´c drzewo dokładnie w splot nerwów. Tylko w ten sposób zdoła je zniszczy´c. Tymczasem ono zmieniło taktyk˛e. Owin˛eło gał˛ezie wokół pnia, po czym wypuszczało je pojedynczo tak, by kolce dosi˛egły w˛edrowca uwi˛ezionego przez korzenie. Wiele kolców chybiło, cz˛es´c´ odbiła si˛e od grubej bluzy i cholew, ale kilkana´scie utkwiło w nieosłoni˛etych dłoniach i twarzy. Czujac ˛ ukłucia, jedna˛ r˛eka˛ próbował zgarna´ ˛c lub strzepna´ ˛c kolce, a druga˛ si˛e osłaniał. Te, które utkwiły w ciele, odłamały si˛e i zostawiły pod skóra˛ jadowite koniuszki. Musiały zawiera´c narkotyk, gdy˙z ksia˙ ˛ze˛ poczuł, z˙ e traci czucie i ogarnia go senno´sc´ . Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e gdy u´snie, ro´slina rozprawi si˛e z nim bez trudu. Z całych sił walczył ze snem i zadawał ciosy, lecz wkrótce jego mi˛es´nie zwiotczały i osunał ˛ si˛e na kolana. Mordercze drzewo zwyci˛ez˙ yło. Nagle, nie wiadomo dlaczego, zawahało si˛e. Ju˙z miało si˛egna´ ˛c po ofiar˛e, lecz zmieniło zamiar. Znowu owin˛eło si˛e kolczastymi gał˛eziami tak, jakby szykowało si˛e do ataku. Za plecami ksi˛ecia rozległ si˛e odgłos wolnych, ci˛ez˙ kich kroków, które zbli˙zały si˛e ostro˙znie. Menion nie miał siły, by si˛e odwróci´c. Gł˛eboki, niski głos nakazał mu le˙ze´c bez ruchu. Drzewo spr˛ez˙ yło si˛e do ataku, lecz zanim zdołało wypu´sci´c pierwsza˛ gała´ ˛z, zostało trafione pot˛ez˙ na˛ maczuga,˛ która przeleciała nad le˙zacym ˛ Menionem. Drzewo przewróciło si˛e, lecz pomimo obra˙ze´n wyprostowało si˛e i zamierzało kontratakowa´c. Za plecami ksi˛ecia zad´zwi˛eczała ci˛eciwa wielkiego łuku, a nad jego głowa˛ s´wisn˛eła długa, czarna strzała, która wbiła si˛e gł˛eboko w gruby pie´n. Korzenie oplatajace ˛ nogi ksi˛ecia pu´sciły i znikn˛eły w ziemi. Drzewo zatrz˛esło si˛e i młócac ˛ w´sciekle powietrze, rozsiewało zabójcze kolce. Chwil˛e pó´zniej skurczyło si˛e, zwi˛edło i legło na ziemi bez ruchu.
75
Menion, pozostajacy ˛ wcia˙ ˛z pod silnym wpływem narkotyku, poczuł, jak silne r˛ece wybawiciela przekr˛eciły go na brzuch, a nast˛epnie przy pomocy szerokiego no˙za my´sliwskiego odci˛eły resztki korzeni kr˛epujacych ˛ ruchy. Le˙zacy ˛ zadarł głow˛e i zobaczył przed soba˛ pot˛ez˙ nie zbudowanego przedstawiciela ludu karłów, ubranego w charakterystyczny zielono-brazowy ˛ strój człowieka lasu. Jak na karła był do´sc´ wysoki. Miał ponad pi˛ec´ stóp wzrostu. Pas opinajacy ˛ jego brzuch wygladał ˛ jak podr˛eczny arsenał, w którym znalazłoby si˛e skuteczna˛ bro´n na ka˙zda˛ okoliczno´sc´ . Spojrzał na le˙zacego ˛ podejrzliwie i powiedział basem: — Pewnie´scie nietutejszy, skoro´scie si˛e tak dali podej´sc´ . Kto ma olej w głowie, ten nie zadaje si˛e z Syrenami. — Jestem z Leah. . . na zachodzie — wyszeptał z wysiłkiem Menion. — Góral. Mo˙zna si˛e było domy´sli´c — stwierdził karzeł i za´smiał si˛e do siebie. — Mówicie, z˙ e´scie góral, to i pewnie tak jest. Nie martwcie si˛e, za par˛e dni wydobrzejecie. Trucizna z kolców nic wam nie zrobi, jak si˛e szybko tym zaja´ ˛c. Ale na razie b˛edziecie spali. Podszedł do zwi˛edni˛etego drzewa i odzyskał maczug˛e. Gdy wrócił, Menion chwycił go za kaftan. — Ja musz˛e. . . do Anaru do. . . Culhaven. Zbierz mnie do Balinora — wykrztusił i stracił przytomno´sc´ . Karzeł spojrzał na niego ostro i, mruczac ˛ co´s pod nosem, zebrał rozrzucona˛ bro´n i ekwipunek. Nast˛epnie z zadziwiajac ˛ a˛ siła˛ i wprawa˛ zarzucił sobie na plecy nieprzytomnego ksi˛ecia. Zachwiał si˛e pod niezwyczajnym ci˛ez˙ arem, po czym nie przestajac ˛ mrucze´c pod nosem, skierował si˛e w stron˛e lasów Anaru.
VIII Flick Ohmsford siedział na długiej, kamiennej ławie na jednym z górnych tarasów w ogrodach Meade w Culhaven. Rozkoszował si˛e widokiem wspaniałych budowli, bo chyba tak trzeba nazwa´c zadziwiajac ˛ a˛ konstrukcj˛e starannie dopasowanych kamiennych bloków, uło˙zonych schodkowo. Przypominały bajecznie kolorowy dywan spływajacy ˛ zielonym wodospadem. Do zało˙zenia tarasowych ogrodów sprowadzono specjalne gatunki darni i gleby. Pokryto nimi schody, czyli kolejne tarasy, i dopiero wtedy zasiano kwiaty. Ogrody wymagały niezwykle starannej opieki, ale te˙z odpłacały si˛e co najmniej w dwójnasób, rozkwitajac ˛ co roku jak kobierzec o tysiacu ˛ barwach. Sprzyjał temu łagodny klimat Anaru. Flick próbował liczy´c nieznane mu odcienie barw, ale wkrótce zrezygnował. Doszedł do wniosku, z˙ e porównanie barwy ogrodów do barw t˛eczy było jawna˛ niesprawiedliwo´scia˛ wobec tych pierwszych. Zatem zamiast szuka´c nast˛epnych odcieni barw, przeniósł wzrok na rozległa˛ pola u podnó˙za tarasów. Było to najbardziej ucz˛eszczane miejsce w osadzie karłów, której członkowie przechodzili tamt˛edy w drodze rozlicznych zaj˛ec´ . Obserwujac ˛ ich z wysoko´sci, Flick uznał, z˙ e jest to lud z˙ yjacy ˛ w rzadko spotykanym kulcie pracy i porzadku. ˛ Cokolwiek robili, było zaplanowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a˙z do przesady. Dra˙zniło to nawet jego, cho´c te˙z cenił sobie rozsadne ˛ planowanie. Mimo i˙z gospodarze byli przyja´znie nastawieni i usłu˙zni, co nie pozostało niezauwa˙zone przez braci, to jednak obaj chwilami czuli si˛e nieswojo w tym, bad´ ˛ z co bad´ ˛ z, dziwnym miejscu. Przebywali w Culhaven od dwóch dni. Przez cały ten czas nie zdołali ustali´c ani tego, jak si˛e tu znale´zli, ani celu pobytu, ani nawet tego, jak długo to potrwa. Balinor twierdził, z˙ e sam wie niewiele. Poradził im jedynie, by uzbroili si˛e w cierpliwo´sc´ , a wszystko si˛e wyja´sni w odpowiednim czasie. Ta ostatnia enigmatyczna uwaga mocno zirytowała Flicka. Co gorsza, wcia˙ ˛z nie mieli z˙ adnych wie´sci od Allanona. Jednak najbardziej dokuczały im dwie rzeczy: brak wiadomo´sci o Menionie oraz bezwzgl˛edny zakaz opuszczania osady. Flick ponownie spojrzał w dół. Przydzielona stra˙z osobista była na miejscu. Niezmordowanie s´ledziła wzrokiem ka˙zdy jego ruch. Takie traktowanie przez gospodarzy w pierwszej chwili rozgniewało She˛e, który ostro si˛e temu przeciw77
stawił. Ustapił ˛ dopiero po wysłuchaniu wyja´snie´n Balinora. Kto´s powinien stale obserwowa´c obydwu braci na wypadek kolejnego ataku monstrów z Nordlandii. ´ Flick wcia˙ ˛z miał w pami˛eci spotkanie ze Zwiastunem Smierci, wi˛ec zgodził si˛e z ochota.˛ Przerwał rozmy´slania, dostrzegłszy She˛e zbli˙zajacego ˛ si˛e zielonej, kr˛eta˛ alejka.˛ — Sa˛ jakie´s wie´sci? — zapytał z niepokojem, gdy brat usiadł obok niego. — Nie ma — odpowiedział Shea. Wcia˙ ˛z odczuwał skutki wyczerpania mordercza˛ ucieczka˛ z Shady Vale. W Culhaven traktowano ich bardzo dobrze, czasem wr˛ecz do przesady, a mieszka´ncy troszczyli si˛e o ich zdrowie i samopoczucie. Jednak na temat przyszło´sci nie padło ani jedno słowo. Wydawało si˛e, z˙ e wszyscy, w tym Balinor, na co´s czekaja.˛ Prawdopodobnie na powrót nieobecnego od wielu dni Allanona. Balinor nie potrafił wyja´sni´c im, w jaki sposób znale´zli si˛e w lasach Anaru. Powiedział jedynie, z˙ e zauwa˙zył tajemnicze s´wietlne błyski, udał si˛e w tym kierunku i znalazł braci s´piacych ˛ nad brzegiem rzeki, po czym natychmiast sprowadził ich do wioski. Miało to miejsce przed dwoma dniami. Nie słyszał o starym człowieku z biała˛ broda,˛ nie potrafił tak˙ze wyja´sni´c, w jaki sposób udało si˛e braciom dotrze´c tak daleko w gór˛e rzeki. Gdy Shea napomknał ˛ o legendzie Króla Srebrnej Rzeki, Balinor tylko wzruszył ramionami i dodał od niechcenia, z˙ e wszystko jest mo˙zliwe. — Jakie´s wie´sci o Menionie? — spytał Flick. — Tylko tyle, z˙ e karły wcia˙ ˛z go szukaja˛ — odpowiedział Shea. — To jeszcze potrwa. Co dalej, nie wiem. Flick po raz kolejny zauwa˙zył, z˙ e to ostatnie zdanie pojawiało si˛e najcz˛es´ciej w nieomal ka˙zdej rozmowie w ciagu ˛ minionych dwóch dni. Spogladaj ˛ ac ˛ w dół na polan˛e u stóp ogrodów, zauwa˙zył nagle o˙zywienie. Wokół imponujacej ˛ postaci, która niespodziewanie przybyła z lasu, rosło zbiegowisko karłów. Nawet z wysokiego punktu obserwacyjnego Flick rozpoznał pleciona˛ kolczug˛e i zielona˛ peleryn˛e Balinora. Nie słyszał jego słów, ale z wyrazu twarzy i skupienia w´sród zgromadzonych wywnioskował, z˙ e nadeszły wie´sci niemałej wagi. Ani on, ani brat nie wiedzieli wiele o ksi˛eciu Callahornu, ale zebrani u stóp ogrodów mieszka´ncy Culhaven darzyli go wielkim szacunkiem. Menion równie˙z miał o nim jak najlepsze zdanie. Callahorn, ojczyzna Balinora, był najbardziej wysuni˛eta˛ na pomoc cz˛es´cia˛ Sudlandii. Powszechnie mówiono o tych ziemiach „pogranicze”, jako z˙ e dalej ju˙z zaczynała si˛e strefa wpływów Nordlandii. Królestwo Callahorn było swego rodzaju strefa˛ buforowa˛ mi˛edzy dwiema krainami. Zamieszkiwali je przewa˙znie ludzie, ale w odró˙znieniu od innych krain i pa´nstw, w Callahornie nie istniało co´s takiego jak izolacja. Ludno´sc´ Callahornu była mieszanina˛ wielu ras. Na terenach tego pogranicznego królestwa stacjonował sławny Legion Graniczny — zawodowa armia, która˛ dowodził Ruhl Buckhannah, król Calahornu i ojciec Balinora. Od 78
niepami˛etnych czasów Legion pełnił funkcj˛e korpusu pogranicza Sudlandii, który pierwszy przyjmował ciosy naje´zd´zców i opó´zniał marsz na południe. Umo˙zliwiało to przygotowanie obrony w gł˛ebi kraju i zebranie sił do decydujacej ˛ bitwy. Legion istniał od pi˛eciu stuleci i wcia˙ ˛z był niezwyci˛ez˙ ony. Balinor zako´nczył przemow˛e do mieszka´nców Culhaven, wspiał ˛ si˛e na wzgórze i podszedł do ławy, na której siedzieli Flick i Shea. U´smiechnał ˛ si˛e na powitanie. Rozumiał ich zaniepokojenie brakiem wie´sci; o przyjacielu i zniecierpliwienie oczekiwaniem na decyzj˛e o najbli˙zszej przyszło´sci. Przysiadł si˛e do nich i po chwili milczenia zaczał: ˛ — Rozumiem, co czujecie i wiem, jak denerwujaca ˛ jest niepewno´sc´ . Wszyscy wojownicy karłów wyruszyli na poszukiwanie waszego przyjaciela. Tylko oni moga˛ go znale´zc´ na tym terenie. B˛eda˛ szuka´c do skutku. Macie na to moje słowo. Bracia skin˛eli głowami. Zdawali sobie spraw˛e z tego, z˙ e Balinor pragnie im pomóc ze wszystkich sił. — Dla ludu z tej osady nadeszły trudne czasy — kontynuował Balinor. — Allanon zapewne o tym nie wspominał, ale mieszka´ncom Anaru zagra˙za inwazja gnomów. Ju˙z od pewnego czasu dochodzi do star´c wzdłu˙z całej granicy w Górnym Anarze. Potwierdziły si˛e równie˙z wie´sci o tym, z˙ e na równinie Streleheim zbiera si˛e wielka armia. Oczywi´scie domy´slacie si˛e, z˙ e za tym wszystkim stoi Pan Wojny. — Czy to oznacza zagro˙zenie dla Sudlandii? — zapytał zaniepokojony Flick. — Bez watpienia ˛ — stwierdził Balinor. — To zreszta˛ jeden z głównych celów mojej wizyty. Mamy opracowa´c wspólny plan obrony dla wszystkich plemion karłów na wypadek zmasowanego ataku. — Ale gdzie w takim razie jest Allanon? — dopytywał si˛e Shea. — Czy mo˙zna liczy´c, z˙ e wkrótce przyb˛edzie? Czy Miecz Shannary ma z tym co´s wspólnego? Balinor spojrzał na zakłopotane twarze braci i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Uczciwie przyznaj˛e, z˙ e nie potrafi˛e odpowiedzie´c na z˙ adne z tych pyta´n. Allanon to bardzo zagadkowa posta´c, ale jeszcze nigdy nie zawiódł w potrzebie. Ostatni raz widziałem si˛e z nim kilka tygodni przed naszym spotkaniem w Shady Vale. Ustalili´smy wówczas, z˙ e spotkamy si˛e w Anarze. Allanon powinien przyby´c tu trzy dni temu. Sko´nczył i zamy´slił si˛e. W milczeniu przygladał ˛ si˛e tarasowym ogrodom i lasom Anaru. Wsłuchiwał si˛e w odgłosy dochodzace ˛ spomi˛edzy drzew i przyciszone rozmowy karłów na polanie poni˙zej. W grupce stojacej ˛ najbli˙zej tarasów kto´s nagle zawołał. Odpowiedziały mu liczne okrzyki dochodzace ˛ z lasu i na polan˛e zacz˛eli tłumnie przybywa´c mieszka´ncy Culhaven. Trójka siedzaca ˛ na ławie spojrzała w dół, wypatrujac ˛ niebezpiecze´nstwa. Balinor zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci szerokiego miecza osłoni˛etego peleryna.˛ Chwil˛e pó´zniej alejka˛ w ich stron˛e biegł jeden z karłów, krzyczac ˛ rado´snie: — Znale´zli go! Znale´zli! 79
Dobiegł do ko´nca alejki i niemal przewrócił si˛e o własna˛ nog˛e. Shea i Flick wymienili zaskoczone spojrzenia. Balinor chwycił zdyszanego herolda za rami˛e i zapytał: — Znale´zli Meniona Leah? Karzeł wcia˙ ˛z nie mógł złapa´c tchu, wi˛ec tylko skinał ˛ głowa.˛ Był rozpromieniony i cieszył si˛e, z˙ e pierwszy przyniósł go´sciom dobra˛ wiadomo´sc´ . Balinor ruszył na dół, a za nim Flick i Shea. Po chwili znale´zli si˛e na głównej polanie i pobiegli przez las s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do odległego o kilkaset jardów centrum Culhaven. Przed soba˛ słyszeli rosnac ˛ a˛ wrzaw˛e. Podnieceni mieszka´ncy cieszyli si˛e i gratulowali tym, którzy znale´zli ksi˛ecia z gór. Przecisn˛eli si˛e przez rozradowany tłum i skierowali na dziedziniec, gdzie znajdowała si˛e przyczyna ogólnego podniecenia. Dziedziniec poło˙zony był mi˛edzy dwoma budynkami, za´s od tyłu zamykał go wysoki, kamienny mur. Wej´scia od frontu pilnowali stra˙znicy, którzy na widok biegnacych ˛ rozstapili ˛ si˛e. Balinor, Flick i Shea zatrzymali si˛e za ich plecami. Zobaczyli Meniona. Le˙zał na długim drewnianym stole, był blady i nie dawał znaków z˙ ycia. Wokół niego uwijało si˛e kilku medyków, którzy szukali ran. Shea krzyknał ˛ i chciał podbiec do ksi˛ecia, ale Balinor powstrzymał go, chwytajac ˛ za rami˛e, i zawołał do stojacego ˛ najbli˙zej karła: — Hej, Pahn, co tu si˛e stało? Mocno zbudowany karzeł zbli˙zył si˛e do nich. Zapewne brał udział w poszukiwaniach, gdy˙z wcia˙ ˛z miał na sobie pancerz. — Nic mu nie b˛edzie. Ju˙z si˛e nim zaj˛eli. Dał si˛e zaplata´ ˛ c w syrenie drzewo na nizinie Battlemounds, na południe od Srebrnej Rzeki.To nie moja grupa go znalazła, tylko Hendel, który wracał z południowego Anaru. Balinor rozejrzał si˛e za wybawicielem Meniona. — Nie ma go tu — wyja´snił Pahn. — Poszedł zło˙zy´c raport do Domu Rady. Bracia ruszyli za Balinorem, przecisn˛eli si˛e przez tłum i skierowali do budynku po przeciwnej stronie głównej ulicy. Mie´sciły si˛e biura zarzadzaj ˛ acych ˛ osada˛ oraz aula. Znale´zli w niej Hendela. Posilał si˛e, siedzac ˛ na drewnianej ławie, a skryba spisywał jego raport. Nie przerywajac ˛ jedzenia, karzeł skinał ˛ ksi˛eciu Callahornu na powitanie i z ciekawo´scia˛ przyjrzał si˛e chłopcom. Balinor odprawił skryb˛e, czym wszyscy trzej usiedli naprzeciwko karła, który jadł w milczeniu Z pewno´scia˛ był głodny i wygladał ˛ na wyczerpanego. — Co za kiep porywa si˛e z mieczem na syrenie drzewo? — mruknał ˛ wreszcie. — Ale odwa˙zny to jest na pewno. Jak si˛e teraz czuje? — Opatruja˛ go medycy. Wkrótce wyjdzie z tego — Balinor u´smiechnał ˛ si˛e pocieszajaco ˛ do zmartwionych braci i zapytał Hendela: — Jak go znalazłe´s? — Usłyszałem krzyki — odpowiedział tamten, nie przerywaja˛ jedzenia. — Niosłem go na plecach całe siedem mil, zanim nad Srebrna˛ Rzeka˛ nie spotkałem Panna i jego ludzi. — Przerwał, spojrzał na słuchajacych ˛ uwa˙znie braci i przeniósł pytajacy ˛ wzrok na Balinora. 80
— To przyjaciele ksi˛ecia z gór i samego Allanona — wyja´snił rycerz, unoszac ˛ znaczaco ˛ głow˛e. Hendel skinał ˛ od niechcenia. — Nie wiedziałem co to za jeden, dopóki nie wypowiedział waszego imienia — dodał Hendel, wskazujac ˛ Balinora. — A swoja˛ droga,˛ dobrze byłoby zawczasu powiedzie´c, o co chodzi, a nie dopiero po fakcie. Nie chciał dłu˙zej rozmawia´c. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e do braci zdziwionych zachowaniem karła. Hendel był z natury skory do gniewu, o czym nie mogli wiedzie´c. Przysłuchiwali si˛e wi˛ec w milczeniu i czekali na dalszy ciag ˛ opowie´sci o uratowaniu Meniona. Balinor jednak zmienił temat. — Jak si˛e przedstawia sytuacja w Steme i Wayford? — zapytał. Chodziło o dwa du˙ze miasta Sudlandii, le˙zace ˛ odpowiednio na południe i zachód od Anaru. Hendel przestał je´sc´ i za´smiał si˛e. — Ojcowie tych wspaniałych miast obiecali rozwa˙zy´c spraw˛e i przesła´c raport. To dla nich typowe. Zreszta˛ czego si˛e mo˙zna spodziewa´c po nieudolnych urz˛edasach wybranych na stanowisko przez zoboj˛etniałe społecze´nstwo? Nie interesuja˛ si˛e sprawami miasta i my´sla˛ tylko o tym, z˙ eby znale´zc´ głupiego do roboty. A jak nie znajda,˛ to te˙z nie ma problemu. Ju˙z po pi˛eciu minutach mojej mowy patrzyli na mnie jak na głupka. To sa˛ ludzie, którzy nie zdaja˛ sobie sprawy z niebezpiecze´nstwa, dopóki kto´s im nie zacznie podrzyna´c gardeł. Dopiero wtedy krzycza˛ o pomoc. Wtedy najcz˛es´ciej jest ju˙z za pó´zno — zako´nczył wywód Hendel i zdegustowany tematem powrócił do jedzenia. — Mo˙zna si˛e było tego spodziewa´c — stwierdził zmartwiony Balinor. — W jaki sposób mo˙zna ich przekona´c o nadciagaj ˛ acym ˛ niebezpiecze´nstwie? Tak dawno nie było wojny, z˙ e nikt nie uwierzy w to, z˙ e mogłaby wybuchna´ ˛c. — Dobrze wiecie, z˙ e to nie jest najwi˛ekszy kłopot — wtracił ˛ wyra´znie rozgoryczony karzeł. — Oni po prostu cały czas chca˛ sta´c z boku i w nic si˛e nie miesza´c. Przecie˙z w ko´ncu ich granic bronia˛ karły, czyli my, zamki Callahornu i niepokonany Legion Graniczny, wi˛ec niby dlaczego nie miałyby robi´c tego dalej. Tak my´sla˛ ci z˙ ałosni głupcy. Doko´nczył zdanie i przełknał ˛ ostatni k˛es. Był zm˛eczony długa˛ wyprawa.˛ Przez trzy tygodnie w˛edrował po miastach Sudlandii i nadaremnie próbował ostrzec mieszka´nców przed nadchodzacym ˛ niebezpiecze´nstwem. Nic dziwnego, z˙ e czuł si˛e zawiedziony i rozgoryczony. — Zupełnie nie rozumiem, co si˛e stało — wolno powiedział Shea. — No to jest nas co najmniej dwóch — ponuro dodał Hendel. — Ja teraz id˛e do łó˙zka. Do zobaczenia za dwa tygodnie — dodał. Wstał i garbiac ˛ si˛e ze zm˛eczenia, poczłapał do wyj´scia. Cała trójka odprowadziła go wzrokiem. Gdy zniknał ˛ za drzwiami, Shea spojrzał pytajaco ˛ na Balinora. — Znowu ta stara jak s´wiat przypowie´sc´ o samozadowoleniu — zmartwiony Balinor westchnał ˛ ci˛ez˙ ko, wstał i rozprostował ko´sci. — Prawdopodobnie jeste81
s´my na kraw˛edzi wojny, najwi˛ekszej od tysiaca ˛ lat. Ale nikt nie chce sobie tego u´swiadomi´c. Przewa˙za rutynowe my´slenie: niech ci, co powinni, obsadza˛ mury, a my, cała reszta, wracajmy do swoich spraw. W nawyk weszło powierzanie bezpiecze´nstwa miast i osad garstce wybranych, na których spada cały ci˛ez˙ ar obrony. Przeci˛etni obywatele nie dbaja˛ o nia˛ wi˛ecej i spokojnie robia˛ to, co do nich nalez˙ y. Taki stan rzeczy mo˙ze trwa´c latami, a˙z pewnego dnia okazuje si˛e, z˙ e wszystkie bramy padły, a wróg ju˙z jest w mie´scie. — Czy naprawd˛e b˛edzie wojna? — zapytał przej˛ety Flick. — To trudne pytanie — odpowiedział wolno Balinor. — Nie ma w´sród nas tego, kto mógłby odpowiedzie´c. . . Spó´znia si˛e. . . Odnalezienie Meniona zaprzatn˛ ˛ eło uwag˛e chłopców do tego stopnia, z˙ e zapomnieli o Allanonie. Za jego sprawa˛ znale´zli si˛e w Anarze. Za jego sprawa˛ tak˙ze pojawiły si˛e w ich my´slach watpliwo´ ˛ sci i pytania, które wcia˙ ˛z pozostawały bez odpowiedzi. Ale im dłu˙zej czekali na wyja´snienie, tym lepiej znosili dr˛eczac ˛ a˛ nie˙ wiedz˛e. Zyjac ˛ w niepewno´sci, powoli uczyli si˛e poskramia´c nadmierna˛ ciekawo´sc´ i odsuwa´c na dalszy plan te watpliwo´ ˛ sci, które powracały w nieodpowiednim momencie. Zamy´sleni, nie zauwa˙zyli, z˙ e Balinor wstał i ruszył do wyj´scia. Dopiero gdy dał im znak, poszli w jego s´lady. — Nie przejmujcie si˛e tak Hendelem — powiedział rycerz, gdy wyszli. — On ju˙z taki jest. Ciagle ˛ burkliwy i troch˛e gburowaty. Ale wierzcie mi, potrafi by´c najwspanialszym i najwierniejszym przyjacielem i sprzymierze´ncem. Ju˙z nie raz przechytrzył gnomy, z którymi wielokrotnie si˛e spotykał w walce w Górnym Anarze. Dał im si˛e solidnie we znaki, broniac ˛ to swoich ziomków, to znowu zadowolonych z siebie mieszka´nców Sudlandii. Ci ostatni wcia˙ ˛z nie doceniaja˛ tego, co robia˛ dla nich karły. A gnomy tylko czekaja,˛ by go dosta´c w swoje r˛ece. Chłopcy siedzieli w milczeniu. Wstydzili si˛e za swoich samolubnych i niewdzi˛ecznych współbraci. Dopiero tu, w Anarze, zdali sobie spraw˛e ze swej niewiedzy. Bardzo zmartwił ich wzrost napi˛ecia i wrogo´sci w stosunkach mi˛edzy ró˙znymi ludami. Przypomnieli sobie lekcje historii o wielkich wojnach i gorzkich latach. Z trwoga˛ my´sleli o tym, z˙ e z wielkiej nienawi´sci mo˙ze wybuchna´ ˛c trzecia wielka wojna. — Mo˙ze lepiej wró´ccie do ogrodów — poradził ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Dam wam zna´c przez posła´nca, jak tylko stan Meniona si˛e poprawi. Bracia przystali na to z niech˛ecia.˛ W gruncie rzeczy nie mieli jednak wielkiego wyboru. Przed udaniem si˛e na spoczynek zatrzymali si˛e przy drzwiach do izby Meniona. Stra˙znik poinformował ich, z˙ e ich przyjaciel wcia˙ ˛z s´pi i nie nale˙zy go niepokoi´c. Menion obudził si˛e nazajutrz po południu. Bracia natychmiast zło˙zyli mu wizyt˛e. Nawet niech˛etny ksi˛eciu Flick ucieszył si˛e. Nie omieszkał jednak przypomnie´c, z˙ e on to wszystko trafnie przewidział, jeszcze zanim wyruszyli do Boru Czarnych D˛ebów. Ksia˙ ˛ze˛ i Shea zareagowali s´miechem na odwieczny pesymizm 82
Flicka. Tym razem jednak nie doszło do sporu. Shea opowiedział Menionowi, jak go odnalazł i dostarczył do Culhaven karzeł Hendel. Nast˛epnie opowiedział o tajemniczym spotkaniu z białobrodym m˛ez˙ czyzna˛ nad Srebrna˛ Rzeka.˛ Menion wysłuchał wszystkiego uwa˙znie, ale nawet on nie potrafił logicznie wyja´sni´c tego, co zaszło. Znajac ˛ stosunek Meniona do poda´n ludowych, Shea celowo pominał ˛ legend˛e o Królu Srebrnej Rzeki. Wieczorem tego samego dnia dotarła do nich wiadomo´sc´ o powrocie Allanona. Wybierali si˛e wła´snie z wizyta˛ do Meniona. Usłyszeli podniecone głosy na zewnatrz, ˛ a przez okno zobaczyli, z˙ e mieszka´ncy osady biegna˛ do Domu Rady. Ledwie wyszli za próg, otoczyło ich czterech stra˙zników. Eskorta utorowała im drog˛e do wej´scia i przeprowadziła przez zatłoczone korytarze do niewielkiego pomieszczenia, przylegajacego ˛ do głównej sali. Tam polecono im czeka´c. Zamkni˛eto drzwi od zewnatrz ˛ i zasuni˛eto rygle, a dowódca eskorty postawił przed izba˛ wart˛e zło˙zona˛ z dwóch karłów. Pomieszczenie było jasno o´swietlone. Jego umeblowanie stanowiły długie stoły i ławy. Zbici z tropu bracia usiedli. Okna izby tak˙ze zostały dokładnie zamkni˛ete i zaryglowane. Przez masywne drzwi dobiegał z sali pojedynczy niski głos mówcy. Kilka minut pó´zniej szcz˛ekn˛eły odsuwane rygle i w drzwiach stanał ˛ Menion. Miał wypieki na policzkach, ale poza tym wygladał ˛ dobrze. Wartownicy polecili mu wej´sc´ do s´rodka. Gdy zamkni˛eto drzwi, ksia˙ ˛ze˛ powiedział, z˙ e przyprowadzono go pod stra˙za˛ bocznym wej´sciem. Ze strz˛epów rozmów usłyszanych po drodze wywnioskował, z˙ e karły z Culhaven, a prawdopodobnie tak˙ze z całego Anaru, przygotowuja˛ si˛e do wojny. Wie´sci, które przyniósł Allanon, wywołały wielkie poruszenie. Ksia˙ ˛ze˛ powiedział tak˙ze, i˙z b˛edac ˛ ju˙z w budynku, przez otwarte główne drzwi katem ˛ oka dostrzegł Balinora stojacego ˛ na podwy˙zszeniu przed Domem Rady. Nie usłyszał jego słów, gdy˙z eskorta nie pozwoliła mu si˛e zatrzyma´c. Za drzwiami, w głównej sali nagle zawrzało i rozległ si˛e pot˛ez˙ ny okrzyk. Przyjaciele przerwali rozmow˛e i zacz˛eli uwa˙znie nasłuchiwa´c. Gwar nasilał si˛e, a zapoczatkowany ˛ w sali okrzyk podj˛eto tak˙ze na zewnatrz. ˛ Gdy wrzawa osiagn˛ ˛ eła ogłuszajace ˛ apogeum, drzwi nagle otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich Allanon. Szybko przywitał si˛e z bra´cmi i pogratulował udanej podró˙zy do Culhaven. Miał na sobie ten sam strój, co podczas pierwszego spotkania z Flickiem. Jego posta´c wcia˙ ˛z była imponujaca ˛ i tajemnicza. Powitał uprzejmie ksi˛ecia Leah, zajał ˛ główne miejsce przy stole i zaprosił wszystkich obecnych, by usiedli. Za nim do izby weszli Balinor i kilku karłów, którzy zapewne przewodzili osadzie. W´sród nich chłopcy dostrzegli burkliwego Hendela. Procesj˛e zamykały dwie szczupłe postacie w osobliwych zielonych strojach mieszka´nców lasu. Niecodzienni gos´cie zaj˛eli miejsca w pobli˙zu Allanona. Shea przyjrzał im si˛e dokładnie ze swojego miejsca w drugim ko´ncu stołu. Smukli przybysze byli elfami z Westlandii. Wyró˙zniali si˛e kształtem brwi i spiczastymi uszami. Spojrzawszy na Flicka i Meniona zauwa˙zył, z˙ e obaj od razu dostrzegli jego podobie´nstwo do elfów. Obydwaj 83
wiedzieli, z˙ e Shea jest półelfem, ale dopiero teraz mieli okazj˛e porówna´c opisy z rzeczywisto´scia.˛ — Przyjaciele — zaczał ˛ Allanon niskim głosem. Gdy wstał i wyprostował si˛e na cała˛ wysoko´sc´ , w izbie umilkły rozmowy. Wszystkie twarze zwróciły si˛e w jego stron˛e. — Musz˛e wam powiedzie´c co´s, o czym jeszcze nikt nie wie. Ponies´li´smy wielka˛ strat˛e — przerwał i spojrzał na zaniepokojone twarze. — Paranor padł. Wojska gnomów pod dowództwem lorda Warlocka zdobyły Miecz Shannary. Zapadła s´miertelna cisza, która˛ przerwały krzyki i tupanie oburzonych karłów. Balinor próbował ich uciszy´c. Bracia spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Jedynie Menion zachowywał si˛e tak, jakby wiadomo´sc´ wcale go nie zaskoczyła. Siedział na swoim miejscu i bacznie obserwował tajemnicza,˛ ciemna˛ posta´c mówcy. Gdy gwar ucichł, Allanon kontynuował: — Warowni˛e zdobyto podst˛epem, od wewnatrz. ˛ Nie macie chyba watpliwo´ ˛ sci, jaki los spotkał obro´nców i stra˙zników miecza. Doszły mnie wie´sci, z˙ e wszyscy zostali straceni. Nikt dokładnie nie wie, jak doszło do kl˛eski. — Czy ty tam byłe´s, Allanonie? — zapytał nagle Shea i prawie natychmiast zrozumiał, z˙ e pytanie było nie na miejscu. — Opu´sciłem Vale w wielkim po´spiechu, poniewa˙z dowiedziałem si˛e o próbach zabezpieczenia warowni. Przybyłem jednak za pó´zno i omal nie zostałem rozpoznany. To tak˙ze jeden z powodów mojego spó´znionego przybycia do Culhaven. — Ale je´sli Paranor padł i zdobyto Miecz, to. . . ? — Flick zawiesił głos. — To, co mo˙zemy zrobi´c w tej sytuacji? — doko´nczył za niego Allanon. — Zebrali´smy si˛e tu, by wspólnie poszuka´c odpowiedzi na to pytanie. Czas nagli. Opu´scił swoje miejsce i stanał ˛ za plecami Shei. Poło˙zył pot˛ez˙ na˛ dło´n na ramieniu chłopca i powiódł wzrokiem po skupionych twarzach zgromadzonych. — W r˛ekach lorda Warlocka Wielki Miecz Shannary jest bezu˙zyteczny, o czym on dobrze wie. Tylko potomek rodu Jerle’a Shannary mo˙ze nim włada´c. Zły Duch z Północy kazał wytropi´c i zniszczy´c wszystkich z rodu Shannary. Udało mu si˛e zgładzi´c wszystkich, których odnalazłem i miałem ochrania´c. Wszystkich oprócz jednego, młodego Shei, którego tu widzicie. Jest tylko w połowie elfem, ale za to wywodzi si˛e w prostej linii z rodu Jerle’a, który wiele lat temu władał Wielkim Mieczem. Teraz Shea wzniesie Miecz. Gdyby Allanon nie s´ciskał go za rami˛e, Shea zapewne wybiegłby z izby. Zrozpaczony spojrzał na brata, który te˙z miał przera˙zenie w oczach. Menion nie poruszył si˛e, ale wida´c było, z˙ e ponure słowa Allanona wywarły na nim wra˙zenie. Wielki badacz dziejów najwyra´zniej oczekiwał od Shei wi˛ecej, ni˙z ten mógł da´c. — Nasz młody przyjaciel jest zaniepokojony — powiedział Allanon i u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie wpadaj w rozpacz, chłopcze. Sprawy nie przedstawiaja˛ si˛e tak z´ le, jak sadzisz. ˛ 84
Wrócił na poprzednie miejsce i mówił dalej. — Za wszelka˛ cen˛e trzeba odzyska´c Miecz. Nie mamy wyboru. Je´sli nam si˛e nie uda, wybuchnie wielka wojna mi˛edzy ludami i rasami, podobna do tej, która dwa tysiace ˛ lat temu nieomal doprowadziła do całkowitego zniszczenia z˙ ycia. Kluczem do sprawy jest Wielki Miecz Shannary. Bez niego jeste´smy zdani na własne siły i znajomo´sc´ sztuki wojowania. Ka˙zda bitwa stoczona ogniem i z˙ elazem pochłania wiele ofiar. Teraz b˛edzie ich po stokro´c wi˛ecej. Za naje´zd´zca˛ stoi Duch Zła — lord Warlock. Nie pokonamy go bez pomocy Miecza i odwagi kilku wybranych spo´sród nas, obecnych w tej sali. Spojrzał na słuchajacych, ˛ jakby sprawdzał, czy jego słowa wywarły wła´sciwy skutek. Zgromadzeni patrzyli na wielkiego badacza dziejów w milczeniu. Cisz˛e przerwał Menion Leah, który powstał i zwrócił si˛e bezpo´srednio do Allanona. — Z twoich słów wynika, z˙ e mamy uda´c si˛e na poszukiwanie miecza a˙z do Paranoru. Ma˙ ˛z w czerni przytaknał. ˛ Powiódł badawczym wzrokiem po twarzach i czekał na reakcj˛e. Menion usiadł i z rosnacym ˛ niedowierzaniem słuchał dalszego ciagu. ˛ — Miecz jest wcia˙ ˛z w Paranorze. Najprawdopodobniej tam pozostanie. Ani ´ Brona, ani te˙z Zwiastuny Smierci nie sa˛ w stanie osobi´scie wynie´sc´ talizmanu. To, z˙ e Miecz istnieje, działa na nich jak klatwa ˛ i zaraza. Zetkni˛ecie z Mieczem lub przebywanie w jego obecno´sci dłu˙zej ni˙z kilka minut powoduje straszliwy ból całego ciała. Je´sli wi˛ec zdecyduja˛ si˛e go zabra´c z Paranoru, to tylko przy pomocy gnomów, które zdobyły warowni˛e. — Eventin i elfy, jego wojownicy, mieli za zadanie chroni´c warowni˛e druidów oraz Miecz. Chocia˙z stracili´smy Paranor, to jednak armia Eventina wcia˙ ˛z kontroluje południowy pas Równiny Streleheim, na pomoc od warowni. Wszelkie ruchy wroga na południe zostałyby z pewno´scia˛ zauwa˙zone przez patrole elfów. W czasie szturmu na Paranor Eventina nie było w fortecy. Jestem przekonany, z˙ e wszelkimi siłami b˛edzie si˛e starał odzyska´c Miecz lub przynajmniej udaremni´c próby wywiezienia go z Paranoru. Wie o tym lord Warlock, dlatego te˙z nie sadz˛ ˛ e, by ryzykował utrat˛e Miecza, powierzajac ˛ go gnomom. Raczej wzmocni załog˛e warowni, by utrzyma´c ja˛ do nadej´scia swojej armii z północy. — Jest całkiem mo˙zliwe, z˙ e lord Warlock nie spodziewa si˛e z˙ adnych prób odbicia Miecza, a ju˙z najmniej z naszej strony. By´c mo˙ze jest przekonany o tym, z˙ e ród Shannary przestał istnie´c. Mo˙ze tak˙ze spodziewa si˛e, z˙ e skupili´smy si˛e na organizowaniu obrony przed jego armia.˛ Je´sli bez dalszej zwłoki wy´slemy do Paranoru niewielka˛ grup˛e wybranych, to ma ona spore szanse dosta´c si˛e do warowni i odzyska´c miecz. To bardzo niebezpieczne zadanie, ale uwa˙zam, z˙ e je´sli istnieje chocia˙z cie´n szansy, to warto zaryzykowa´c. Balinor podniósł si˛e i dał znak, z˙ e chce zabra´c głos. Allanon zgodził si˛e i usiadł.
85
— Przyznaj˛e szczerze, z˙ e nie rozumiem, w czym tkwi moc Wielkiego Miecza i na czym polega jego przewaga nad lordem Warlockiem — zaczał ˛ ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Za to dobrze rozumiem, co oznacza najazd zast˛epów Brony na Sudlandi˛e i Anar. Raporty naszych zwiadowców potwierdzaja˛ przygotowania do wojny. Mój kraj pierwszy stawi czoło zagro˙zeniu. Jestem gotów uczyni´c wszystko, by zapobiec masakrze. Id˛e z Allanonem. Karły podskoczyły i z wielkim entuzjazmem poparły projekt. Allanon powstał i gestem uciszył zebranych. — Obok mnie siedza˛ dwaj przedstawiciele ludu elfów, a zarazem kuzyni Eventina. B˛eda˛ mi towarzyszy´c, jako z˙ e stawka jest dla nich równie wysoka. B˛edzie mi równie˙z towarzyszył Balinor oraz jeden z przywódców karłów. Tylko mała grupa do´swiadczonych łowców i tropicieli ma szans˛e — powiedział, po czym zwrócił si˛e do karłów: — Wybierzcie najlepszego spo´sród siebie. Spojrzał na przeciwległy koniec długiego stołu, gdzie siedzieli młodzi Ohmsfordowie. Byli kompletnie zbici z tropu. Menion Leah patrzył w przestrze´n i w milczeniu roztrzasał ˛ problem. Wyczekujace ˛ spojrzenie wielkiego historyka spocz˛eło na Shei. Chłopiec wiele przeszedł w ciagu ˛ ostatnich kilku dni. Patrzył z l˛ekiem na Allanona, jakby nie rozumiał, dlaczego po tylu trudach i niebezpiecze´nstwach, z których cudem wyszedł cało, teraz oczekuje si˛e od niego, by znowu ryzykował z˙ yciem, biorac ˛ udział w wyprawie na północ. Allanon w duchu ubolewał, z˙ e nie zda˙ ˛zył w por˛e uprzedzi´c go o nast˛epstwach, ale nie było na to czasu. Patrzył na wyl˛eknionego potomka Shannary i czekał na jego decyzj˛e. — Chyba lepiej pójd˛e z wami — o´swiadczył nieoczekiwanie Menion, wstajac. ˛ — Towarzyszyłem Shei przez cała˛ drog˛e, by upewni´c si˛e, z˙ e bezpiecznie dotarł do Culhaven. Tak te˙z si˛e stało, wi˛ec moje zobowiazanie ˛ wobec niego sko´nczyło si˛e. Mam jednak zobowiazania ˛ wobec mojego kraju i moich poddanych, których powinienem broni´c najskuteczniej jak mog˛e. — Co zatem proponujesz, ksia˙ ˛ze˛ ? — zapytał Allanon. Zaskoczyło go to, z˙ e Menion zgłosił si˛e bez uprzedniej konsultacji z Shea˛ i Flickiem, których o´swiadczenie ksi˛ecia wprawiło w zdumienie. — Jestem najlepszym łucznikiem w Sudlandii — odpowiedział Menion. — I chyba najlepszym tropicielem. Allanon zawahał si˛e. Spojrzał na Balinora, który odpowiedział wzruszeniem ramion. Przez chwil˛e ksia˙ ˛ze˛ Leah i wielki badacz dziejów mierzyli si˛e wzrokiem, próbujac ˛ odgadna´ ˛c swoje intencje. W ko´ncu Menion zwrócił si˛e do Allanona z chłodnym u´smiechem: — A w ogóle dlaczego mam tłumaczy´c si˛e przed toba? ˛ W izbie zrobiła si˛e cisza jak makiem zasiał. Zaskoczony Balinor cofnał ˛ si˛e o krok. Shea natychmiast si˛e zorientował, z˙ e Menion szuka zwady. Zrozumiał te˙z, z˙ e wszyscy zebrani wiedzieli o Allanonie co´s, czego nie wiedzieli ani on, ani brat, ani ksia˙ ˛ze˛ Leah. Flick, który dotad ˛ siedział z wypiekami na twarzy, zbladł na my´sl 86
o konfrontacji Meniona z Allanonem. W ko´ncu Shea nie wytrzymał napi˛ecia. Poderwał si˛e z ławy i odchrzakn ˛ ał. ˛ Wszyscy spojrzeli w jego stron˛e. — Chciałe´s co´s powiedzie´c? — zapytał ostro Allanon. Shea przytaknał ˛ i próbował opanowa´c nieoczekiwany natłok my´sli. Dobrze wiedział, czego oczekuja˛ od niego. Spojrzał na brata, który ledwie dostrzegalnym ruchem głowy dał znak, z˙ e akceptuje wszystko, co postanowi Shea. Ten ponownie odchrzakn ˛ ał ˛ i, nie bez trudu, powiedział: — Do wyprawy wnosz˛e to, z˙ e urodziłem si˛e nie w tej rodzinie co trzeba, ale tym zajm˛e si˛e pó´zniej. Flick i ja, no i Menion oczywi´scie, idziemy do Paranoru. Allanon przystał na to i u´smiechnał ˛ si˛e zadowolony z postawy chłopca. Shea musi teraz by´c silny. Był jedynym pozostałym przy z˙ yciu potomkiem rodu Shannara. Los wielu istnie´n zale˙zał teraz tylko od niego. Na drugim ko´ncu stołu Menion odpr˛ez˙ ył si˛e i odetchnał ˛ z ulga.˛ Mógł sobie pogratulowa´c. Sprowokował Allanona wyłacznie ˛ po to, by Shea wstawił si˛e za nim i wymógł na badaczu dziejów zgod˛e na jego udział w wyprawie. Zaryzykował i wygrał. W krytycznej chwili zdołał nakłoni´c chłopca, by zdecydował si˛e wzia´ ˛c go ze soba.˛ Naraził si˛e przy tym Allanonowi, ale tym razem miał szcz˛es´cie, gdy˙z do starcia nie doszło. Ale czy szcz˛es´cie b˛edzie si˛e dalej u´smiecha´c do nich w drodze do Paranoru?
IX Shea stał na zewnatrz ˛ Domu Rady. Było ciemno. Nocne powietrze chłodziło rozpalone policzki chłopca. Obok, po prawej stronie, stał Flick. W s´wietle ksi˛ez˙ yca wida´c było szeroki u´smiech na jego twarzy. Menion oparł si˛e plecami o wysoki dab ˛ nieopodal, po lewej stronie. Zebranie sko´nczyło si˛e jaki´s czas temu. Allanon poprosił trójk˛e przyjaciół, by zaczekali na zewnatrz, ˛ a sam został ze starszymi karłów, by zaplanowa´c obron˛e Górnego Anaru przed inwazja.˛ W naradzie uczestniczył tak˙ze Balinor, który koordynował działania Legionu Granicznego i sił obrony Anaru. Znalazłszy si˛e na zewnatrz, ˛ Shea mógł nareszcie spokojnie przemy´sle´c skutki swej nieoczekiwanej decyzji. Jego umysł zawsze lepiej pracował na s´wie˙zym powietrzu, a tego mu bardzo brakowało w zatłoczonej izbie. Podobnie jak brat, zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e nie uda im si˛e pozosta´c z dala od zam˛etu wokół Miecza Shannary. Obaj Ohmsfordowie mogli, co prawda, pozosta´c w Culhaven i odda´c si˛e pod opiek˛e karłów, ale wówczas czuliby si˛e jak wi˛ez´ niowie liczacy ˛ ´ na to, z˙ e stra˙znicy zapewnia˛ im skuteczna˛ ochron˛e przed Zwiastunami Smierci. Dobrowolna niewola mogłaby potrwa´c wiele lat, a˙z w ko´ncu wszyscy, by´c mo˙ze z wyjatkiem ˛ karłów, zapomnieliby o ich istnieniu. Byłoby to po stokro´c gorsze od tego, co mógł im zgotowa´c nieprzyjaciel. Po raz pierwszy w z˙ yciu Shea musiał pogodzi´c si˛e z my´sla,˛ z˙ e nie był ju˙z tylko adoptowanym synem Curzada Ohmsforda. Był tak˙ze potomkiem rodu Shannary, królewskim nast˛epca˛ i jedynym spadkobierca˛ prawa do Wielkiego Miecza. By´c mo˙ze wolałby co´s zupełnie innego, ale tak zdecydowało przeznaczenie. Patrzac ˛ na brata pogra˙ ˛zonego w rozmy´slaniach, zaczał ˛ z˙ ałowa´c, z˙ e wyciagn ˛ ał ˛ go na wypraw˛e. Flick był jego druhem i najwierniejszym przyjacielem. Kochał go jak rodzonego brata, a przecie˙z nie powinno si˛e nara˙za´c z˙ ycia najbli˙zszych. Z drugiej strony nie mógł przewidzie´c, z˙ e rozwój wydarze´n rzuci ich obu w samo serce wrogiego kraju. Nie chciał nara˙za´c Flicka, który przecie˙z nie miał nic wspólnego z cała˛ ta˛ historia.˛ Przez krótka˛ chwil˛e rozwa˙zał, czy nie byłoby rozsadniej ˛ przekona´c go do pozostania w osadzie lub nawet do powrotu do Shady Vale, ale zarzucił t˛e my´sl —
88
Flick nigdy by si˛e na to nie zgodził. Próby rozmowy na ten temat nie miały sensu. Brat od razu wyczułby, co si˛e s´wi˛eci. — Był kiedy´s taki czas — rozległ si˛e głos Flicka — i˙z gotów byłem przysi˛ega´c, z˙ e do ko´nca moich dni b˛ed˛e z˙ ył tylko w i dla Shady Vale. A teraz wyglada ˛ na to, z˙ e wezm˛e udział w wyprawie, która ma uratowa´c ludzko´sc´ . — Uwa˙zasz, z˙ e nie powinienem si˛e na to decydowa´c? — zapytał Shea po namy´sle. Flick potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Nic podobnego. Chyba nie zapomniałe´s, co kiedy´s mówili´smy o tej wyprawie. Zwłaszcza o tym, co jest poza nasza˛ kontrola˛ i o tym, czego nawet nie jeste´smy w stanie ogarna´ ˛c umysłem. Teraz chyba widzisz wyra´znie, z˙ e praktycznie nie mamy z˙ adnego wpływu na to, co si˛e dzieje — przerwał i po chwili dodał cicho: — Uwa˙zam, z˙ e twój wybór jest słuszny. Cokolwiek si˛e zdarzy, b˛ed˛e przy tobie. Shea u´smiechnał ˛ si˛e i poło˙zył dło´n na jego ramieniu. Spodziewał si˛e takiej reakcji. Dla kogo´s innego byłby to by´c mo˙ze zwykły gest, ale dla Shei znaczył on bardzo wiele. Za plecami wyczuł obecno´sc´ Meniona. Odwrócił si˛e i spojrzał mu w oczy. — Pewnie uznali´scie mnie za szale´nca po tym, co zrobiłem tam w sali — odezwał si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Ale ten szaleniec jest po tej samej stronie co Flick. Cokolwiek ma by´c, razem stawimy temu czoło. We trójk˛e. — Zaraz, chwileczk˛e. Czy to znaczy, z˙ e sprowokowałe´s całe to zaj´scie w sali po to, z˙ eby Shea zgodził si˛e i´sc´ ? — zapytał rozjuszony Flick. — Niesłychane! Nie spotkałem si˛e z wi˛eksza˛ podło´scia! ˛ — Daj˙ze spokój, Flick — wtracił ˛ si˛e Shea. — Menion wiedział, co robi i postapił ˛ słusznie. Ja i tak pewnie zdecydowałbym si˛e i´sc´ . Przynajmniej chc˛e wierzy´c, z˙ e tak by było. Ale do´sc´ ju˙z kłótni. Je´sli chcemy prze˙zy´c, musimy trzyma´c si˛e razem. — Jasne, tylko z˙ e ja wolałbym mie´c go zawsze na oku — odparował zło´sliwie Flick. Drzwi sali narad otworzyły si˛e i ukazała si˛e w nich o´swietlona od tyłu sylwetka Balinora. Rycerz spojrzał na trójk˛e przyjaciół stojacych ˛ w ciemno´sciach, zamknał ˛ za soba˛ drzwi i zbli˙zył si˛e do nich z u´smiechem na ustach. — Rad jestem, z˙ e wszyscy si˛e zdecydowali´scie. Musz˛e tak˙ze przyzna´c, z˙ e bez ciebie, Sheo, wyprawa nie miałaby sensu. Tylko potomek Shannary mo˙ze w pełni wykorzysta´c Miecz. W r˛ekach kogo´s innego jest to po prostu jeszcze jeden zaostrzony kawałek metalu. — A ty, co wiesz o Wielkim Mieczu, Balinorze? — zapytał Menion. — Odpowied´z na to pytanie pozostawiam Allanonowi. Za kilka minut b˛edzie z wami rozmawiał.
89
Menion skinał ˛ głowa.˛ Co prawda niezbyt cieszył si˛e na spotkanie z pos˛epnym badaczem, ale z drugiej strony intrygowała go legenda Miecza. Shea i Flick wymienili spojrzenia. Za chwil˛e dowiedza˛ si˛e wszystkiego o wydarzeniach w Nordlandii. — Powiedz, Balinorze, jak to si˛e stało, z˙ e znalazłe´s si˛e tutaj, w Culhaven? — zapytał Flick ostro˙znie, by rycerz nie poczuł si˛e dotkni˛ety tym, z˙ e kto´s wtraca ˛ si˛e w jego sprawy osobiste. — To do´sc´ długa, acz niezbyt ciekawa historia — odparł ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Flick uznał, z˙ e mimo wszystko naruszył prywatno´sc´ Balinora. Ten, widzac ˛ skruch˛e w oczach chłopca, u´smiechnał ˛ si˛e i dodał: — Moje stosunki z rodzina˛ nie układały si˛e ostatnio zbyt dobrze. Doszło do, powiedzmy, powa˙znej scysji mi˛edzy mna˛ a moim młodszym bratem. Uznałem, z˙ e b˛edzie lepiej, je´sli na jaki´s czas wyjad˛e z Callahornu. Wła´snie wtedy Allanon poprosił, bym mu towarzyszył w drodze do Anaru. Hendela i pozostałych znam od wielu lat, wi˛ec si˛e zgodziłem. — Chyba ju˙z gdzie´s słyszałem podobna˛ histori˛e — skomentował sucho Menion. — Sam nieraz miałem podobne kłopoty. Balinor skinał ˛ głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. Shea mimo to uznał, z˙ e dla ksi˛ecia Callahornu nie była to błaha rzecz. Cokolwiek zmusiło Balinora do wyjazdu, było z pewno´scia˛ rzecza˛ o wiele powa˙zniejsza˛ ni˙z rodzinne zatargi w Leah. — A co wiesz o Allanonie? — zapytał, by zmieni´c temat. — Zdaje si˛e, z˙ e wszyscy ufaja˛ mu bezgranicznie, a my wcia˙ ˛z nic o nim nie wiemy. Kim jest Allanon? Balinor uniósł brwi. Pytanie zaskoczyło go i poniekad ˛ rozbawiło. Oddalił si˛e od przyjaciół, by przemy´sle´c niełatwa˛ skadin ˛ ad ˛ odpowied´z. Wreszcie, do´sc´ nieoczekiwanie odwrócił si˛e do nich, i wskazujac ˛ r˛eka˛ na sal˛e zgromadze´n, zaczał: ˛ — Prawd˛e mówiac ˛ sam niewiele wiem o nim. Du˙zo podró˙zuje, bada skrupulatnie i opisuje ró˙zne krainy, a notatki umieszcza w kronikach. Jego wiedza jest wprost nadzwyczajna. Wi˛ekszo´sci tego, co wie Allanon, nie znajdziecie w z˙ adnych ksi˛egach. To bardzo wybitny. . . — Ale kto to jest? — nie ust˛epował Shea. Za wszelka˛ cen˛e chciał pozna´c prawd˛e o pochodzeniu wielkiego badacza dziejów. — Sam dokładnie nie wiem, mimo z˙ e ciesz˛e si˛e jego zaufaniem. Jestem dla niego prawie jak syn, ale. . . — ostatnie zdanie Balinor wypowiedział prawie szeptem. Słuchajaca ˛ go trójka zbli˙zyła si˛e, by nie uroni´c ani słowa z opowie´sci. — Starsi z ludu karłów, a tak˙ze ludzie w moim kraju twierdza,˛ z˙ e to najpot˛ez˙ niejszy z Rady Druidów. Tej samej, która przewodziła rodzajowi ludzkiemu tysiac ˛ lat temu. Mówia˛ te˙z, z˙ e jest w prostej linii potomkiem druida Bremena, a mo˙ze nawet samego Galaphile’a. Musi by´c w tym sporo prawdy. Allanon wielokrotnie przebywał w Paranorze. Czasami jego pobyt trwał bardzo długo. Wówczas zazwyczaj studiował dzieje i zapisywał swoje notatki w wielkiej kronice. 90
Gdy przerwał, Flick, Menion i Shea spojrzeli pytajaco ˛ po sobie. Czy˙zby ten pos˛epny badacz dziejów rzeczywi´scie był potomkiem którego´s z druidów? Shea miał niejasne przeczucie, z˙ e tak było w rzeczywisto´sci. Allanon posiadał niezmierzona˛ wiedz˛e historyczna.˛ Co wi˛ecej, lepiej ni˙z ktokolwiek inny rozumiał i przewidywał, skad ˛ nadciaga ˛ niebezpiecze´nstwo. Tymczasem Balinor powrócił do przerwanej odpowiedzi. — Nie potrafi˛e wyja´sni´c, skad ˛ bierze si˛e moja pewno´sc´ , z˙ e w towarzystwie Allanona mogliby´smy stana´ ˛c twarza˛ w twarz z lordem Warlockiem. Wierz˛e, z˙ e Allanon posiada wielka˛ moc, chocia˙z nie mam na to z˙ adnych dowodów. Moc ta jest wi˛eksza ni˙z mo˙zna to sobie wyobrazi´c. Jako przeciwnik byłby bardzo gro´zny. — Co do tego nie mam najmniejszych watpliwo´ ˛ sci — wtracił ˛ oschle Flick. Kilka minut pó´zniej drzwi otworzyły si˛e ponownie i ukazał si˛e w nich Allanon. W s´wietle pochodni wydawał si˛e ogromny i zatrwa˙zajacy, ˛ prawie tak jak ol´ brzymie Zwiastuny Smierci. Ruszył w stron˛e czwórki rozmawiajacych. ˛ Zasłaniajacy ˛ twarz czarny kaptur falował przy ka˙zdym posuwistym kroku. Czekali w milczeniu a˙z podejdzie i wypowie słowa, które zdecyduja˛ o ich najbli˙zszej przyszłos´ci. Zapewne domy´slił si˛e pytania nurtujacego ˛ trójk˛e przyjaciół, ale nie dał tego pozna´c po sobie. Posagowa ˛ twarz pozostała tajemnicza. Dopiero gdy zatrzymał si˛e i kolejno spojrzał na chłopców, zdawało im si˛e, z˙ e zauwa˙zyli przelotny błysk w jego oczach. Nikt nie odwa˙zył si˛e przerwa´c milczenia. Czekali, a˙z zrobi to Allanon. Rzeczywi´scie po chwili zaczał ˛ stanowczym głosem, zmuszajacym ˛ do posłuchu: — Nadszedł czas, aby´scie poznali cała˛ prawd˛e o Mieczu Shannary i opracowana˛ przeze mnie, pełna˛ histori˛e ludów. Rzecza˛ najwa˙zniejsza˛ jest to, by przede wszystkim Shea poznał i zrozumiał prawd˛e. Wy równie˙z uczestniczycie w tym ryzykownym przedsi˛ewzi˛eciu, wi˛ec tak˙ze powinni´scie ja˛ zna´c. To, co za chwil˛e usłyszycie, powinno pozosta´c naj´sci´slejsza˛ tajemnica,˛ dopóki nie uznam, z˙ e straciło znaczenie. Nie b˛edzie to dla was łatwe, ale musicie temu sprosta´c. Dał znak r˛eka,˛ by poszli za nim i skierował si˛e w głab ˛ ciemnego lasu. Uszli kilkadziesiat ˛ kroków i Allanon zatrzymał si˛e na małej polance, niewidocznej nawet w dzie´n. Usiadł na starym pniu i zach˛ecił pozostałych, by znale´zli sobie miejsce. Usadowili si˛e na pniach i kłodach i czekali w milczeniu. Zebrawszy my´sli Allanon zaczał ˛ mówi´c, wa˙zac ˛ ka˙zde słowo. — Bardzo dawno temu, wiele lat przed Wielkimi Wojnami, zanim pojawiły si˛e ludy, jakie znamy dzisiaj, ziemi˛e zamieszkiwało, jak powszechnie sadzono, ˛ tylko plemi˛e człowieka. Swoja˛ cywilizacj˛e budowało od tysi˛ecy lat. W trudzie i znoju poznawało tajemnice natury i wzbogacało swa˛ wiedz˛e, a˙z pewnego dnia prawie opanowało tajemnic˛e powstawania z˙ ycia. W tamtych czasach ludziom z˙ yło si˛e jak w bajce. Cieszyli si˛e rzeczami i zjawiskami, których wasze umysły nie zdołałyby ogarna´ ˛c nawet z moja˛ pomoca.˛ Najdoskonalszy opis nie oddałby atmosfery tamtych lat. Ale zgł˛ebiajac ˛ tajemnic˛e z˙ ycia i cieszac ˛ si˛e ka˙zdym jego przejawem 91
człowiek nie potrafił przezwyci˛ez˙ y´c irracjonalnej fascynacji s´miercia.˛ Nawet najbardziej rozwini˛ete wówczas narody nie umiały rozwiaza´ ˛ c tego problemu. Rzecza˛ osobliwa˛ było tak˙ze to, z˙ e katalizatorem wszystkich odkry´c było odwieczne pragnienie zgł˛ebiania nauki. Ale nie takiej, jaka˛ mamy dzi´s, czyli nauki o z˙ yciu zwierzat ˛ i ro´slin, o Ziemi, o podstawowych umiej˛etno´sciach. Przedmiotem tamtej nauki były maszyny i energia. Ówczesna nauka dzieliła si˛e na wiele wa˙znych dziedzin, a osiagni˛ ˛ ecia w ka˙zdej z nich wykorzystywano dwojako: albo do polepszenia warunków z˙ ycia, albo opracowania szybszych sposobów zabijania. Przerwał i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. Po chwili, zwróciwszy twarz ku słuchaja˛ cemu z uwaga˛ Balinorowi, mówił dalej: — To doprawdy zadziwiajace, ˛ ale po dokładniejszym przemy´sleniu zauwa˙zymy rzecz nast˛epujac ˛ a: ˛ najwi˛ecej czasu po´swi˛ecał człowiek temu, by równocze´snie osiagn ˛ a´ ˛c dwa przeciwstawne sobie cele. Co gorsza, nie zmienił zapatrywa´n nawet po tylu niepowodzeniach. Shea rozejrzał si˛e po twarzach słuchaczy. Wszystkie skierowane były na osob˛e mówiacego. ˛ Z chwilowego zamy´slenia wyrwał chłopca głos Allanona, kontynuujacego ˛ wykład: — Nauki o fizycznej sile, o mocy i władzy! Oto, czemu podporzadkowany ˛ został potencjał ludzkich umysłów. Dwa tysiace ˛ lat temu człowiek osiagn ˛ ał ˛ najwy˙zszy poziom rozwoju. Jego odwieczny wróg, czyli s´mier´c, zabierała tylko tych, którzy do˙zyli swych biologicznych lat. Prawie całkowicie wyeliminowano choroby, a wszystko wskazywało na to, z˙ e w niedługim czasie człowiek znajdzie sposób na przedłu˙zenie z˙ ycia. Niektórzy filozofowie twierdzili, z˙ e tajemnica z˙ ycia jest niedost˛epna dla istot s´miertelnych. Jak dotad ˛ nikt nie wykazał, z˙ e tak nie jest. By´c mo˙ze komu´s udałoby si˛e obali´c ten poglad, ˛ gdyby nie fakt, z˙ e olbrzymi potencjał, który doprowadził do uwolnienia ludzko´sci od chorób, zacz˛eto wykorzystywa´c do niszczenia z˙ ycia. Nadszedł czas Wielkich Wojen. Zaczynało si˛e zwykle od lokalnych nieporozumie´n i chocia˙z wszyscy zdawali sobie spraw˛e z konsekwencji rozszerzenia si˛e konfliktu, wkrótce przedmiotem wa´sni stawał si˛e nie jaki´s drobiazg, lecz kolor skóry, narodowo´sc´ , ziemia albo wiara. Wszystko mogło sta´c si˛e zarzewiem wojny. Doszło w ko´ncu do tego, z˙ e pewnego dnia ka˙zdy naród czy pa´nstwo było uwikłane w jaki´s spór. Zacz˛eła si˛e wymiana ciosów zaplanowanych na podstawie najnowszych osiagni˛ ˛ ec´ naukowych. Wiedza zdobywana przez dwa tysiace ˛ lat stała si˛e narz˛edziem, które w ciagu ˛ kilku minut nieomal doszcz˛etnie unicestwiło z˙ ycie na ziemi. — Wielkie Wojny. . . Tak, to bardzo trafne okre´slenie — ponury głos Allanona ucichł, a mówca spojrzał na słuchaczy. — Rzeczywi´scie, były to wielkie wojny, chocia˙zby ze wzgl˛edu na olbrzymia˛ ilo´sc´ energii u˙zytej do niszczenia. Uwolniono moc, która nie tylko zmiotła dorobek tysi˛ecy lat, lecz tak˙ze zmieniła kształt Ziemi. Najwi˛eksze zniszczenia spowodowało pierwsze uderzenie — ponad połowa z˙ ywych organizmów przestała istnie´c. Jego nast˛epstwem były liczne p˛ekni˛ecia 92
skorupy ziemskiej. Kontynenty rozpadły si˛e, a oceany wyschły. Wi˛ekszo´sc´ ziem nie nadawała si˛e do zamieszkania przez całe stulecia. Powinien to by´c koniec wszelkiej egzystencji, mo˙ze nawet koniec s´wiata. Ale zdarzył si˛e cud. — To niewiarygodne — wyrwało si˛e Shei. Allanon spojrzał na niego i z charakterystycznym u´smiechem odparł: — Przecie˙z wła´snie taka˛ histori˛e znasz, Sheo. Histori˛e cywilizowanego człowieka, czy˙z nie tak? — przerwał i po chwili podjał ˛ rzeczowym tonem: — Nas jednak bardziej interesuje, co stało si˛e pó´zniej. Pozostało´sci plemienia człowieka, które przetrwały kataklizm, z˙ yły w rozproszeniu, w niewielkich grupkach, zmuszonych walczy´c przetrwanie. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie zacz˛eły si˛e rozwija´c inne ludy znane obecnie — nowe plemi˛e człowieka, karły, gnomy, trolle. Niektórzy sadz ˛ a,˛ z˙ e tak˙ze elfy, ale to temat na osobna˛ histori˛e. Elfy istniały zawsze. Shea przypomniał sobie, z˙ e podobna˛ uwag˛e Allanon wygłosił podczas pobytu w Shady Vale. Chciał nawet przerwa´c wywód wielkiego badacza dziejów i poprosi´c o dokładniejsze wyja´snienie sprawy ludu elfów oraz swojego pochodzenia. Zrezygnował z tego jednak — pami˛etał, jak bardzo irytowało Allanona, gdy kto´s mu przerywał. — W´sród nielicznych ocalałych z pogromu było kilku, którzy zdołali zachowa´c w pami˛eci cz˛es´c´ tajemnic i sekretów nauki sprzed czasu zniszczenia. Była to zaledwie garstka ludzi. Ich poziom umysłowy niewiele przewy˙zszał ludy prymitywne. Poza tym ich wiedza była fragmentaryczna. Zdołali jednak przechowa´c naukowe ksi˛egi w nienaruszonej postaci. Opisano tam wi˛ekszo´sc´ najistotniejszych sekretów dawnej nauki. Zabezpieczono je i przechowywano w ukryciu przez kilka pierwszych stuleci. Ich posiadacze wówczas nie umieli z nich korzysta´c. Liczac, ˛ z˙ e taka chwila kiedy´s nadejdzie, czytali je i opowiadali sobie tak długo, a˙z znali ich tre´sc´ na pami˛ec´ . Czas nie oszcz˛edzał ksiag. ˛ Wkrótce rozpadły si˛e w proch, ale zawarta w nich wiedza znalazła si˛e w ludzkich umysłach. Ojciec przekazywał ja˛ ustnie synowi, dbajac ˛ przy tym, by nie wyszła poza krag ˛ rodziny. Nie mieli do nich dost˛epu ludzie nierzetelni lub tacy, po których mo˙zna było si˛e spodziewa´c, z˙ e zrobia˛ z niej niewła´sciwy u˙zytek. Ze wszystkich sił starano si˛e nie dopu´sci´c do powstania s´wiata, w którym mogłyby si˛e powtórzy´c Wielkie Wojny. Po wielu latach, gdy zapisywanie informacji znów stało si˛e mo˙zliwe, ci, którzy znali ksi˛egi na pami˛ec´ , odmówili ich spisania. Obawiali si˛e nast˛epstw takiego ruchu, ale tak˙ze bali si˛e samych siebie. Uznajac, ˛ z˙ e nowe ludy jeszcze nie dojrzały do korzystania z tej wiedzy, czekali na wła´sciwy moment. Mijały wieki. Nowe ludy rozwijały si˛e. Zacz˛eły powstawa´c pierwsze wspólnoty. Na gruzach starego s´wiata budowano nowe z˙ ycie, ale, jak ju˙z wspomniałem, zadanie to przerastało budowniczych. Zbyt wiele czasu i energii pochłaniały spory o ziemi˛e, które wielokrotnie stawały si˛e zarzewiem zbrojnych konfliktów. Wówczas potomkowie tych, którzy zachowali ksi˛egi oraz poznali tajemnice dawnego s´wiata, spostrzegli co´s niepokojacego: ˛ 93
sytuacja na Ziemi pogarszała si˛e, a rozwój wydarze´n zapowiadał rychłe powtórzenie kataklizmu sprzed kilkuset lat. Uznali, z˙ e czas zacza´ ˛c działa´c. Jeden z nich, ma˙ ˛z imieniem Galaphile, szybciej ni˙z inni zrozumiał, z˙ e je´sli sprawy pozostawi si˛e samym sobie, to wkrótce wszystkie ludy znajda˛ si˛e w stanie wojny. Zwołał zatem grup˛e wybranych m˛ez˙ ów. W jej skład weszli wszyscy posiadajacy ˛ wiedz˛e ze starych ksiag. ˛ W ten sposób powstała Rada z siedziba˛ w warowni Paranor. — Zatem tak powstała Pierwsza Rada Druidów. — Menion Leah nie krył podziwu. — Rada wszystkich posiadajacych ˛ wiedz˛e. Ich zespolona madro´ ˛ sc´ miała ocali´c ludy. Allanon zareagował u´smiechem. — Bardzo chwalebna interpretacja czego´s, co było desperacka˛ próba˛ ocalenia z˙ ycia na ziemi. Rzeczywi´scie, zamiary wszystkich członków Rady były dobre i szczere, przynajmniej na poczatku. ˛ Dysponujac ˛ wiedza,˛ która mogła z˙ ycie uczyni´c zno´sniejszym, Rada miała ogromny wpływ na ludy i plemiona. Była najlepszym przykładem pracy zespołowej. Wiedz˛e ka˙zdego jej członka wykorzystywano dla dobra ogółu. Zdołała zapobiec s´wiatowej wojnie i doprowadziła do pokoju mi˛edzy ludami, ale w tym samym czasie pojawiły si˛e inne, nieoczekiwane problemy. Wiedza, która˛ posiadał ka˙zdy członek Rady, została mu przekazana ustnie. W ustnych przekazach, jak wiadomo, łatwo o nie´scisło´sc´ . Nie zapominajmy, z˙ e tamta˛ wiedz˛e przekazywały sobie dziesiatki ˛ pokole´n, zatem jej posta´c, znana Radzie Druidów, mogła si˛e znacznie ró˙zni´c, nawet w kluczowych koncepcjach, od oryginału zapisanego w nieistniejacych ˛ ju˙z ksi˛egach. Sytuacj˛e dodatkowo komplikował fakt, z˙ e luki w zapisach utrudniały syntez˛e materiałów z´ ródłowych z ró˙znych dziedzin nauki. Ponadto, dla wielu członków Rady, wiedza przekazana przez przodków nie miała znaczenia praktycznego. Cz˛esto były to długie listy słów tworzacych ˛ bezsensowne zdania. Doszło do tego, z˙ e chocia˙z z jednej strony wiedza druidów słu˙zyła pomoca˛ ludom i plemionom, to jednak oni sami wielokrotnie nie byli w stanie odtworzy´c przesłania zawartego w tekstach, które znali na pami˛ec´ . Tak wi˛ec wiele koncepcji i my´sli naukowych pozostawało poza ich zasi˛egiem. Druidzi — jak nazwali siebie na pamiatk˛ ˛ e staro˙zytnych m˛ez˙ ów poszukujacych ˛ madro´ ˛ sci — byli przekonani, z˙ e poznanie najwa˙zniejszych my´sli dawnej nauki wywarłoby zbawienny wpływ na cywilizacj˛e. — W takim razie druidzi chcieli odbudowa´c stary s´wiat na swoich własnych zasadach — wtracił ˛ Shea. — Pragn˛eli zapobiec wojnom, które zniszczyły s´wiat ich przodków, a zarazem wykorzysta´c dobrodziejstwa dawnych nauk. Flick przysłuchiwał si˛e temu i kr˛ecił głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie rozumiał, jaki to wszystko ma zwiazek ˛ z lordem Warlockiem i Mieczem Shannary. — Słuszny wniosek — stwierdził rzeczowo Allanon. — Ale mimo olbrzymiej wiedzy i czystych intencji Rada przeoczyła istotny aspekt ludzkiej egzystencji. Otó˙z, je´sli inteligentna istota dysponuje wrodzonym pragnieniem poprawiania swoich warunków bytowych, to pr˛edzej czy pó´zniej znajdzie sposób, by tego 94
dokona´c. Druidzi zamkn˛eli si˛e w Paranorze. Tam, z dala od ludów i ich spraw, starali si˛e opanowa´c tajniki dawnych nauk. Wi˛ekszo´sc´ opierała si˛e na dost˛epnym materiale, czyli na wiedzy pojedynczych członków Rady przekazanej oficjalnie do wspólnego u˙zytku. Zajmowano si˛e głównie analiza˛ dawnych sposobów ujarzmiania mocy i energii. Nie odpowiadało to wszystkim członkom Rady. Znale´zli si˛e tacy, którzy uznali, z˙ e zamiast zgł˛ebia´c zasady działania oraz prawdziwy sens my´sli dawnej nauki, nale˙zy skupi´c si˛e na zdobywaniu wiedzy praktycznej, dajacej ˛ si˛e skonfrontowa´c z rzeczywisto´scia˛ i nowymi koncepcjami. Wiedz˛e t˛e mo˙zna by udoskonala´c na bie˙zaco. ˛ Stało si˛e wi˛ec tak, z˙ e kilku druidów, którym przewodził niejaki Brona, zacz˛eło si˛ega´c do starych tajemnic, nie czekajac ˛ na wyja´snienie ich za pomoca˛ dawnych nauk. Grup˛e Brony tworzyły bardzo wybitne, wr˛ecz genialne umysły. Poza tym były to postacie z˙ adne ˛ sukcesu, a nade wszystko pragnace ˛ opanowa´c moc, która miała słu˙zy´c ludom. Dziwnym zrzadzeniem ˛ losu ich odkrycia sprawiły, z˙ e coraz bardziej oddalali si˛e od głównego nurtu studiów. Dawne nauki pozostały w wi˛ekszo´sci zagadka.˛ Zacz˛eły si˛e miesza´c i nakłada´c na siebie. Powstał olbrzymi bałagan w´sród poj˛ec´ , symboli i my´sli, który zastapił ˛ im prawdziwy obraz nauki. Zwolennicy Brony zbli˙zyli si˛e niebezpiecznie do czego´s, nad czym nikt nie panował i czego nikt nie nazwałby nauka.˛ Zaj˛eli si˛e bowiem zgł˛ebianiem niesko´nczenie wielkich mocy magicznych, czyli czarów! Zdołali nawet pozna´c kilka tajników magii, ale Rada, dowiedziawszy si˛e o tym, nakazała zaprzestanie eksperymentów. Doszło równie˙z do ostrego sporu. Brona i jego poplecznicy w gniewie opu´scili Rad˛e. Postanowili kontynuowa´c swe praktyki z dala od Paranoru. Wkrótce słuch o nich zaginał. ˛ Allanon przerwał, by zebra´c my´sli przed dalszym ciagiem ˛ wyja´snie´n, na który czekali z niecierpliwo´scia.˛ — Wszyscy wiemy, co wydarzyło si˛e w nast˛epnych latach. Po wielu latach studiów i docieka´n Brona zdołał zgł˛ebi´c i opanowa´c najskrytsze tajemnice magii. Osiagn ˛ ał ˛ to za cen˛e utraty to˙zsamo´sci. Wkrótce moce, które tak usilnie chciał opanowa´c, zawładn˛eły jego dusza.˛ Zapomniał o dawnych naukach i ich znaczeniu dla ludzko´sci. Zapomniał o Radzie Druidów i ich da˙ ˛zeniach do budowy lepszego s´wiata. Pochłon˛eło go jedno pragnienie — wiedzie´c wi˛ecej o sztukach tajemnych i pozna´c wszystkie tajniki umysłu, by przenikna´ ˛c do innych s´wiatów. Powi˛ekszenie własnych mocy i zdominowanie s´wiata ludzi przy pomocy magii stało si˛e jego obsesja.˛ Doprowadziła ona do wybuchu Pierwszej Wojny Ludów. Wówczas udało mu si˛e zawładna´ ˛c umysłami słabych, zagubionych ludzi i popchna´ ˛c ich do wojny z innymi ludami. Plemi˛e człowieka znalazło si˛e we władzy kogo´s, kto przestał by´c istota˛ ludzka,˛ a nawet panem samego siebie. — A co z jego zwolennikami? — zapytał Menion. — Padli ofiara˛ tego samego za´slepienia co ich przywódca. Słu˙zac ˛ swemu panu, stali si˛e niewolnikami przedziwnych mocy magicznych. . . — Allanon zawie95
sił głos, jakby si˛e zastanawiał, czy nie powinien czego´s doda´c, ale po chwili zastanowienia mówił dalej: — Człowiek powinien wyciagn ˛ a´ ˛c wnioski z tego, co spotkało niefortunnych druidów, których wiedza i moc obróciły si˛e przeciwko nim samym. By´c mo˙ze, gdyby nie zarzucili studiów nad dawna˛ nauka˛ na rzecz eksperymentowania z magia,˛ udałoby si˛e odtworzy´c brakujace ˛ ogniwa. A tak odkryto straszliwa˛ moc s´wiata duchów, który z˙ ywił si˛e tym, co znalazł w ludzkich umysłach. Umysł człowieka nie jest przygotowany na spotkanie z rzeczywisto´scia˛ bytów niematerialnych. To zbyt wiele dla s´miertelnych. Zapadła złowró˙zbna cisza. Słuchacze zdali sobie spraw˛e z tego, jak pot˛ez˙ ny był ich przeciwnik. To ju˙z nie był człowiek, ale zmaterializowane w ludzkim kształcie ciemne moce. Nawet Allanon nie krył obaw, z˙ e moga˛ one zawładna´ ˛c ludzkim umysłem. — Reszt˛e w zasadzie ju˙z znacie — podjał ˛ po chwili. Jego słowa zabrzmiały ostro i rzeczowo. — Osobnik imieniem Brona, który ju˙z w niczym nie przypominał człowieka, był główna˛ siła˛ sprawcza˛ obydwu Wojen Ludów. Monstra, które ´ ju˙z widzieli´scie, zwane Zwiastunami Smierci, to nikt inny tylko byli członkowie Rady Druidów, którzy przyłaczyli ˛ si˛e do Brony. Dziela˛ los swego przywódcy i nie ma dla nich ratunku. Ich ciała przybrały kształty uosobiajace ˛ zło, któremu słu˙za.˛ Rzecza˛ najwa˙zniejsza˛ dla nas jest jednak to, z˙ e to wła´snie oni sa˛ mrocznymi zwiastunami nowej ery dla wszystkich krain. O ile wytwory dawnej nauki były darem niebios dla tych, którym słu˙zyły do polepszenia codziennego bytu, o tyle magia, która niebawem je zastapi, ˛ stanowi zagro˙zenie dla ludzkiego z˙ ycia. Nie miejcie ˙ co do tego z˙ adnych złudze´n, przyjaciele. Zyjemy w wieku czarnoksi˛ez˙ nika. Jego moc mo˙ze pochłona´ ˛c nas wszystkich. Słuchajacym ˛ zdawało si˛e, z˙ e nawet las wokół nich zamarł w bezruchu, przera˙zony słowami wielkiego badacza dziejów. Przygniatajac ˛ a˛ cisz˛e przerwał Shea: — Na czym polega tajemnica Miecza Shannary? — W czasie Pierwszej Wojny Ludów Brona nie miał zbyt wielkiej mocy — odpowiedział Allanon cicho, prawie szeptem. — Połaczone ˛ siły innych ludów wspomagane nauka˛ Rady Druidów pokonały armi˛e człowieka, która˛ dowodził. Brona musiał si˛e ukry´c. Mógł si˛e wycofa´c i do˙zy´c swych dni w spokoju, a Pierwsza Wojna Ludów byłaby kolejnym rozdziałem w dziejach konfliktów mi˛edzy s´miertelnymi istotami. Stało si˛e jednak inaczej. Brona poznał tajemnic˛e przedłuz˙ ania istnienia swej duchowej, niematerialnej postaci. Mógł istnie´c jeszcze wiele lat po tym, jak jego cielesna powłoka rozpadła si˛e. Korzystajac ˛ z nowych, tajemnych mocy, podtrzymywał istnienie swej niematerialnej istoty. Dał jej z˙ ycie niezale˙zne od s´wiata materialnego, s´wiata s´miertelnego. Sam stał si˛e mostem mi˛edzy s´wiatem, w którym z˙ yjemy i tym, który istnieje poza granicami naszego umysłu. Brona obudził widma i upiory. Przybyły ochoczo, by po kilkuset latach u´spienia uderzy´c razem z nim. Nie spieszył si˛e. Odczekał, a˙z nowe ludy odsuna˛ si˛e od siebie i poró˙znia.˛ Przewidział tak˙ze i to, z˙ e autorytet Rady Druidów zmaleje, gdy jej 96
członkowie osłabia˛ nadzór nad ludami i plemionami. Czekał do chwili, gdy zło, chciwo´sc´ i nienawi´sc´ zacz˛eły bra´c gór˛e nad dobrem i z˙ yczliwo´scia.˛ Wtedy uderzył. Bez trudu zawładnał ˛ t˛epymi i agresywnymi trollami z gór Charnal. Wzmocnił ich siły stworami ze s´wiata upiorów, któremu słu˙zył. Jego armia ruszyła na zwa´snione ludy. Wkrótce hordy trolli opanowały Paranor i zniszczyły Rad˛e Druidów. Ocaleli tylko ci, którym w por˛e udało si˛e uciec. Jednym z nich był wiekowy ma˙ ˛z imieniem Bremen. Przewidział nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ kl˛esk˛e i próbował ostrzec pozostałych. Niestety bezskutecznie. Jako członek Rady zajmował si˛e historia˛ i opisem dziejów. Wnikliwie przestudiował wszystko, co dotyczyło Pierwszej Wojny Ludów i samego Brony. Dociekania i eksperymenty tego ostatniego wzbudziły w nim słuszne, jak si˛e pó´zniej okazało, podejrzenia, z˙ e druid-odst˛epca wszedł w posiadanie nieznanych mocy. Bremen rozpoczał ˛ własne studia nad sztukami tajemnymi. Podszedł do zagadnienia z o wiele wi˛eksza˛ rozwaga.˛ Był s´wiadomy tego, z˙ e najmniejsza nieostro˙zno´sc´ mo˙ze uwolni´c zupełnie nieobliczalne moce. Po kilku latach docieka´n doszedł do wniosku, z˙ e, po pierwsze — Brona nadal istnieje, a po drugie, z˙ e nast˛epna˛ wojn˛e z udziałem ludzi rozp˛etaja˛ czary i czarna magia. One te˙z zadecyduja˛ o jej rozstrzygni˛eciu. Chyba wyobra˙zacie sobie, jak przyj˛eto jego odkrycie w Paranorze. Najpierw go wy´smiano, a potem wr˛ecz wyrzucono z grona Rady. Nie zniech˛econy tym Bremen kontynuował badania w samotno´sci. Dlatego nie było go w´sród tych, których pojmały zwyci˛eskie trolle, zajmujac ˛ warowni˛e druidów. Dowiedziawszy si˛e o upadku Paranoru i zlikwidowaniu Rady, od razu zrozumiał, z˙ e zwykli s´miertelnicy nie potrafili broni´c si˛e przed czarami i magia˛ i wkrótce padliby ofiara˛ Brony i jego sług. Jednak tym razem przyszło zmierzy´c si˛e z istota,˛ której nie imał si˛e z˙ aden znany or˛ez˙ i która istniała nieprzerwanie od pi˛eciuset lat. Udał si˛e zatem do najbardziej cywilizowanego i najlepiej zorganizowanego wówczas ludu elfów. Przewodził im król zwany Jerle Shannara. Jemu te˙z zaoferował Bremen swoja˛ pomoc. Lud elfów miał wielki szacunek dla Breme˙ w´sród nich na. Wydawało si˛e nawet, z˙ e elfowie rozumieli go lepiej ni˙z inni. Zył i studiował nauki tajemne wiele lat przed upadkiem Paranoru. — Nie rozumiem jednej rzeczy — nieoczekiwanie powiedział Balinor. — Skoro Bremen posiadł znajomo´sc´ sztuk magicznych, to dlaczego sam nie pokonał lorda Warlocka? Allanon nie odpowiedział wprost. — W ko´ncu doszło do starcia Bremena i Brony w czasie bitwy na równinie Streleheim. Walki, która˛ stoczyli, nie mógł widzie´c z˙ aden s´miertelny. Obaj znikn˛eli z oczu. Uwa˙zano nawet, z˙ e Bremen ostatecznie pokonał Króla Upiorów, ale czas pokazał, z˙ e było inaczej. Teraz za´s. . . — tu przerwał, by po krótkiej chwili zwykłym, rzeczowym tonem kontynuowa´c wyja´snienia. Jednak dziwna pauza została zauwa˙zona przez wszystkich słuchaczy.
97
— W ka˙zdym razie, Bremen u´swiadomił sobie, z˙ e do powstrzymania istoty takiej jak Brona potrzebna jest inna bro´n — talizman. Gdyby kto´s taki jak Brona pojawił si˛e w innych czasach, gdy nie byłoby nikogo władajacego ˛ moca˛ magii, bro´n ta miała ochroni´c mieszka´nców wszystkich czterech krain. W jego umy´sle zrodziła si˛e koncepcja magicznego miecza, którym mo˙zna b˛edzie pokona´c lorda Warlocka. Miecz wykuto ze stali tak szlachetnej, z˙ e na pró˙zno szukaliby´scie jej po całym naszym s´wiecie. Zakl˛eta jest w nim wielka moc, wiedza i m˛estwo jego stwórcy. Miecz rzeczywi´scie stał si˛e talizmanem chroniacym ˛ przed złym i nieznanym. Czerpał swa˛ moc ze szlachetnych intencji ludów s´miertelnych, których ´ bronił. Zródłem mocy Miecza było tak˙ze umiłowanie wolno´sci i gotowo´sc´ oddania z˙ ycia w jej obronie. Wła´snie dzi˛eki tej szlachetnej mocy Wielkiego Miecza Jerle Shannara zdołał pokona´c zdominowana˛ przez upiory i demony armi˛e naje´zd´zców z Nordlandii. Teraz potrzebujemy dokładnie tej samej mocy, by raz na zawsze wyprawi´c Króla Upiorów do s´wiata zapomnienia. Tam jest jego miejsce. Nale˙zy zniszczy´c wszystkie drogi jego powrotu do naszego s´wiata. Ale dopóki lord Warlock b˛edzie w posiadaniu Miecza Shannary, nikt nie zdoła obróci´c mocy Zła przeciwko niemu samemu. Ten stan rzeczy nie mo˙ze dłu˙zej trwa´c, przyjaciele. — Ale wobec tego dlaczego tylko potomek rodu Shannary mo˙ze. . . ? — zaczał ˛ Shea, lecz Allanon nie dał mu doko´nczy´c i wykrzyknał: ˛ — To najwi˛eksza zło´sliwo´sc´ losu! Je´sli uwa˙znie słuchali´scie tego, jak zmieniło si˛e z˙ ycie po Wielkich Wojnach, oraz tego, jak dawne nauki materialistyczne ustapiły ˛ miejsca dzisiejszej filozofii i nauce o sprawach mistycznych, to bez trudu zrozumiecie to, co za chwil˛e powiem. Jest to najdziwniejsze zjawisko, absolutny fenomen. Pami˛etacie zapewne, z˙ e dawna˛ nauk˛e tworzyły teorie i hipotezy oparte na do´swiadczeniu. Moc za´s współczesnej magii i sztuk tajemnych istnieje tylko wtedy, gdy si˛e w nia˛ wierzy. Jest to moc, której nie mo˙zna zmierzy´c ani nawet pozna´c przy pomocy zmysłów. Je´sli umysł nie znajdzie w sobie podstaw do wiary w istnienie tej mocy, to ona nie zaistnieje. Lord Warlock wie o tym. Jest tak˙ze s´wiadomy, z˙ e w ludzkich umysłach wcia˙ ˛z istnieje strach przed nieznanym, a zwłaszcza przed tym, czego człowiek nie mo˙ze poja´ ˛c swymi ograniczonymi zmysłami. Oto, co stanowi dla Króla Upiorów grunt do uprawiania sztuk tajemnych i magii, zwłaszcza czarnej, ju˙z od ponad pi˛eciuset lat. Na tej samej zasadzie — Miecz Shannary stanie si˛e skutecznym or˛ez˙ em tylko w r˛eku tego, kto uwierzy w jego moc oraz w to, z˙ e ma prawo go u˙zy´c. Dajac ˛ Miecz Jerle’owi Shannarze, Bremen popełnił bład, ˛ gdy˙z or˛ez˙ stał si˛e własno´scia˛ króla i jego rodu, a nie ludów wszystkich krain. I wła´snie dlatego z biegiem lat utrwaliła si˛e wiara, z˙ e Miecz jest wyłaczn ˛ a˛ własno´scia˛ króla elfów i tylko on lub jego potomkowie moga˛ go u˙zy´c przeciwko lordowi Warlockowi. Ludzki bład ˛ i historyczne nieporozumienie zniekształciły pierwotny zamysł. W rezultacie, sytuacja przedstawia si˛e tak: tylko potomek rodu Shannary, który bez zastrze˙ze´n uwierzy w swe prawo do Miecza, mo˙ze skutecznie wykorzysta´c cała˛ moc or˛ez˙ a. Z historii wiemy tak˙ze, 98
i˙z nagłe zjawienie si˛e kogo´s, kto z racji swego urodzenia ma prawo do Miecza, wywoła wiele watpliwo´ ˛ sci, a tych by´c nie mo˙ze, je´sli or˛ez˙ ma spełni´c swoje zadanie. Powtarzam, tylko wi˛ezy krwi i wiara potomka Shannary w sił˛e Miecza moga˛ uwolni´c zakl˛eta˛ w nim moc. W r˛ekach kogo´s innego Miecz jest pi˛ekna,˛ ale jedna˛ z wielu zwykłych stalowych broni. Gdy Allanon umilkł, zapadła gł˛eboka cisza. Temat został wyczerpany. Wielki badacz dziejów ponownie rozwa˙zył dana˛ sobie kiedy´s obietnic˛e. Nie powiedział wszystkiego. Przemilczał kilka spraw, które mogłyby przerazi´c słuchaczy tak bardzo, z˙ e zrezygnowaliby z wyprawy. Czuł si˛e wewn˛etrznie rozdarty przez przemo˙zne pragnienie wyjawienia całej prawdy i dokuczliwa˛ s´wiadomo´sc´ nieuchronnej pora˙zki misji, gdyby to uczynił. Tym razem powodzenie przedsi˛ewzi˛ecia było najwa˙zniejsze. Tylko on w pełni zdawał sobie z tego spraw˛e. Siedział w milczeniu przepełniony gorycza.˛ Sam narzucił sobie przykre ograniczenie, by nie wyjawi´c całej prawdy nawet tym, którzy teraz zdani byli wyłacznie ˛ na niego. — Zatem tylko Shea mo˙ze doby´c Miecza, gdy˙z. . . — Balinor przerwał cisz˛e, lecz Allanon wpadł mu w słowo: — Tak, tylko Shea ma takie prawo z racji urodzenia. Prawo pierworództwa przeszło na niego. Inni potomkowie Shannary nie z˙ yja.˛ Zapadła taka cisza, jakby nawet las umilkł pod wra˙zeniem ponurego stwierdzenia filozofa. Wszyscy zrozumieli, co ich czeka. Przyszło´sc´ nie zostawiła im wielkiego wyboru — mogli zwyci˛ez˙ y´c lub zgina´c. — Teraz zostawcie mnie i odejd´zcie na spoczynek — zarzadził ˛ Allanon. — Wy´spijcie si˛e dobrze, dopóki jeszcze mo˙zecie. Jutro o s´wicie wyruszamy do Paranoru.
X Noc min˛eła szybko, a s´wit zastał grupk˛e s´miałków w trakcie przygotowa´n do długiej drogi. Eventin, Balinor, Menion, Flick i Shea czekali w milczeniu na przybycie Allanona i kuzynów Eventina. Po pierwsze byli wcia˙ ˛z rozespani, a w tym stanie trudno o dobry humor i ch˛ec´ do rozmowy; po wtóre za´s wszyscy rozmys´lali o trudach i niebezpiecze´nstwie wyprawy. Bracia Ohmsfordowie siedzieli na kamiennej ławce i, patrzac ˛ przed siebie, rozwa˙zali wykład Allanona. Próbowali okre´sli´c, jakie mieli szanse na to, by odzyska´c Miecz Shannary, zniszczy´c przy jego pomocy lorda Warlocka i wróci´c do rodzinnej osady. Szanse te były znikome. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e zwłaszcza Shea, który miał odegra´c szczególna˛ rol˛e, był zatrwo˙zony. Teraz jednak strach przeszedł w ot˛epienie. Mimo to, gdzie´s w mroku niepewno´sci i l˛eku błyskała nie´smiało iskierka nadziei na to, z˙ e zdołaja˛ pokona´c wszystkie trudy i wypełni´c misj˛e w Paranorze. Potomek Shannary był przekonany, z˙ e w sprzyjajacych ˛ okoliczno´sciach iskierka rozbły´snie pełnym s´wiatłem. Teraz jednak poddał si˛e przemo˙znemu uczuciu bezradno´sci i niemocy. Siedział opatulony w krótka˛ peleryn˛e, która skutecznie chroniła przed porannym chłodem. Był ubrany tak jak Flick — w strój ludzi lasu. Otrzymali je w prezencie od go´scinnych karłów. Obydwaj mieli tak˙ze niewielkie tobołki, a za skórzane pasy zatkni˛ete krótkie no˙ze my´sliwskie, które zabrali jeszcze z Shady Vale. W plecakach znalazły si˛e skromne racje z˙ ywno´sciowe — droga prowadziła bowiem przez najlepsze tereny łowieckie w całej Sudlandii oraz przez osady sprzyjajace ˛ karłom i Allanonowi. Najwi˛eksze niebezpiecze´nstwo zagra˙zało im ze strony gnomów — odwiecznych wrogów karłów. Tylko niewielka grupka poruszajaca ˛ si˛e po kryjomu miała szans˛e przemkna´ ˛c obok ich patroli. Shea nie zapomniał o Kamieniach. Dyskretnie sprawdził zawarto´sc´ skórzanej sakiewki i wło˙zył ja˛ do kieszeni koszuli. Allanon nie wspomniał o nich ani razu, odkad ˛ zjawił si˛e w Culhaven. By´c mo˙ze było to zwykłe przeoczenie z jego strony, ale Shea postanowił nie rozstawa´c si˛e z jedyna˛ skuteczna˛ bronia.˛ Dotknał ˛ bluzy na piersi. Kamienie były na miejscu. W odległo´sci kilku kroków od braci przechadzał si˛e Menion Leah. Miał na sobie lu´zny strój my´sliwski w barwach ochronnych. Dzi˛eki temu wytrawny tropiciel stapiał si˛e z otoczeniem i mógł podej´sc´ ka˙zda˛ zwierzyn˛e. Jego buty były 100
zrobione z mi˛ekkiej skóry, a podeszwy nasycone specjalnymi olejami w taki sposób, z˙ e my´sliwy mógł porusza´c si˛e bezszelestnie w ka˙zdym terenie, nie raniac ˛ stóp. Rodowy miecz Leah ksia˙ ˛ze˛ umie´scił w pochwie i przywiazał ˛ na plecach. Gdy si˛e przechadzał, r˛ekoje´sc´ miecza połyskiwała gro´znie przy ka˙zdym kroku. Przez pier´s Menion przewiesił ulubiona˛ bro´n my´sliwego — długi jesionowy łuk i kołczan ze strzałami. Balinor był ubrany tradycyjnie w długa˛ peleryn˛e do ziemi. Pod nia,˛ jak zwykle, miał swój miecz i kolczug˛e, która l´sniła w porannym sło´ncu, ilekro´c jej włas´ciciel wysunał ˛ r˛ek˛e spod płaszcza. Do pasa Balinor przywiazał ˛ długi nó˙z my´sliwski i miecz. Był to najwi˛ekszy miecz, jaki bracia kiedykolwiek widzieli. Balinor nie obnosił si˛e z nim, raczej starał si˛e ukry´c go pod peleryna.˛ O tym, jak wielki był to or˛ez˙ , Flick i Shea przekonali si˛e rano, gdy Balinor dopinał go, idac ˛ w ich stron˛e. Mieczem tym mo˙zna było bez trudu przecia´ ˛c człowieka na pół. Czekanie sko´nczyło si˛e, gdy Allanon wyszedł z auli w towarzystwie dwóch drobnych elfów. Nie zatrzymujac ˛ si˛e pozdrowił zebranych i polecił, by ustawili si˛e w szyku, po czym ostrzegł ich, z˙ e po przekroczeniu Srebrnej Rzeki znajda˛ si˛e na terenach odwiedzanych przez gnomy, wobec czego wszelkie rozmowy nale˙zało ograniczy´c do minimum. Od Srebrnej Rzeki trasa prowadziła przez lasy Anaru w stron˛e gór le˙zacych ˛ na ich północnym skraju. Była trudniejsza ni˙z marsz przez stosunkowo równy teren na zachodzie, lecz tam musieliby porusza´c si˛e po otwartej przestrzeni. Niebezpiecze´nstwo odkrycia w lesie było o wiele mniejsze. Warunkiem powodzenia wyprawy było utrzymanie jej w tajemnicy. Odkrycie celu wyprawy przez lorda Warlocka oznaczało jej koniec. Nale˙zało zatem porusza´c si˛e w ciagu ˛ dnia, pod osłona˛ lasu, dopóki b˛edzie to mo˙zliwe. Wyj´scie na otwarta˛ ´ przestrze´n w nocy i ryzyko spotkania Zwiastunów Smierci postanowili odło˙zy´c do czasu, gdy znajda˛ si˛e daleko na północy i sko´nczy si˛e las. Przedstawicielem karłów w wyprawie był Hendel — małomówny tropiciel, który uratował Meniona przed syrenim drzewem. Objał ˛ przewodnictwo, gdy˙z najlepiej znał tereny wokół Culhaven. Obok niego, troch˛e z tyłu szedł Menion. Odzywał si˛e z rzadka. Skupił si˛e na tym, by nie wchodzi´c w drog˛e przewodnikowi. Starał si˛e równie˙z nie zwraca´c na siebie uwagi — Hendel uznał to za zbyteczne. Kilka kroków za nimi szły elfy. Poruszały si˛e jak cienie. Rozmawiały s´ciszonymi melodyjnymi głosami. Ka˙zdy z nich miał jesionowy łuk podobny do łuku Meniona. W odró˙znieniu od pozostałych nie mieli peleryn. Byli ubrani w stroje przylegajace ˛ do ciała — te same, co wczoraj podczas narady. Za nimi szli Flick i Shea, a za ich plecami dziarskim, zdecydowanym krokiem poda˙ ˛zał dowódca wyprawy i z pochylona˛ głowa˛ obserwował podło˙ze. Pochód zamykał Balinor. Bracia Ohmsfordowie od razu zorientowali si˛e, z˙ e wyznaczono im najbezpieczniejsze miejsce w szyku. Shea — najcenniejszy członek wyprawy — bole´snie zdawał sobie spraw˛e, z˙ e w ocenie pozostałych był całkowicie bezbronny w obliczu prawdziwego niebezpiecze´nstwa. 101
Wkrótce dotarli do Srebrnej Rzeki i przeprawili si˛e na drugi brzeg. Rozmowy ucichły. W milczeniu rozgladali ˛ si˛e po g˛estym lesie. Droga nie sprawiała trudno´sci, teren był w miar˛e równy, jedynie s´cie˙zka prowadzaca ˛ na północ ostro zakr˛ecała i zaczynała kluczy´c mi˛edzy drzewami. Długie smugi porannego sło´nca musiały przedrze´c si˛e przez splatane ˛ konary i gał˛ezie. Wokół panował miły chłód. Czasem pojedynczy promie´n przesunał ˛ si˛e po twarzy którego´s w˛edrowca i ogrzał ja˛ delikatnie. G˛esta s´ciółka, li´scie i drobne gałazki, ˛ nasiakni˛ ˛ ete poranna˛ rosa,˛ pochłaniały odgłosy kroków. Posuwali si˛e bezszelestnie, nie mac ˛ ac ˛ ciszy le´snego poranka. Nad ich głowami las budził si˛e do z˙ ycia. Kolorowe ptaki rozpocz˛eły poranne czynno´sci. Czasem w´sród gał˛ezi s´mign˛eła wiewiórka, spuszczajac ˛ na głowy w˛edrowców deszcz łupin i kawałków kory. G˛esto rosnace ˛ drzewa ograniczały widoczno´sc´ . Były masywne i rozło˙zyste, a grubo´sc´ pnia wahała si˛e od trzech do dziesi˛eciu stóp. Pot˛ez˙ ne korzenie wystawały spod ziemi jak monstrualne, guzkowate paluchy wciskajace ˛ si˛e w mi˛ekkie poszycie. Widoczno´sc´ była ograniczona ze wszystkich stron, wi˛ec by wydosta´c si˛e z zielonego labiryntu, musieli polega´c na Hendelu, który znał teren, oraz na tropicielskich umiej˛etno´sciach ksi˛ecia Leah. Pierwszy dzie´n minał ˛ bez przygód. Noc sp˛edzili w´sród wielkich drzew na północ od Srebrnej Rzeki i Culhaven. Tylko Hendel był w stanie dokładnie okre´sli´c poło˙zenie. Poinformował o tym Allanona podczas krótkiej narady. Zjedli zimna˛ kolacj˛e. Nie rozpalili ogniska, by nie zwróci´c na siebie uwagi. Shea skorzystał z okazji i porozmawiał z elfami. Byli bra´cmi i bliskimi kuzynami Eventina. Wybrano ich, by reprezentowali królestwo elfów w misji Allanona i poszukiwaniach Miecza Shannary. Starszy, smukły i spokojny mieszkaniec Westlandii miał na imi˛e Durin. Ju˙z na pierwszy rzut oka wydał si˛e obydwu Ohmsfordom osoba˛ godna˛ zaufania. Dayel, nie´smiały i ujmujacy, ˛ był niewiele młodszy od Shei. Jego chłopi˛ecy urok wywarł szczególne wra˙zenie na Balinorze i Hendelu. Ich z˙ ycie upłyn˛eło na ´ walce w obronie granic ojczyzny. Swie˙ za, młoda twarz Dayela zach˛ecała ich, by spróbowali odzyska´c chocia˙z czastk˛ ˛ e tego, co im umkn˛eło w z˙ ołnierskim trudzie i znoju. Shea dowiedział si˛e od Durina, z˙ e jego młodszy brat opu´scił rodzinny dom na kilka dni przed planowanym s´lubem z jedna˛ z najpi˛ekniejszych dziewczat ˛ w kraju elfów. Poczatkowo ˛ Shea nie wierzył, z˙ e Dayel był dorosły do o˙zenku, a tym bardziej w to, z˙ e kto´s mógłby wyjecha´c w przededniu własnego s´lubu. Durin zapewniał jednak, z˙ e brat sam podjał ˛ taka˛ decyzj˛e. W czasie pó´zniejszej rozmowy w cztery oczy z Flickiem, Shea stwierdził, z˙ e na ostateczna˛ decyzj˛e Dayela musiały wpłyna´ ˛c jego koneksje z królem Eventinem. Oprócz małomównego Hendela, który wcia˙ ˛z trzymał si˛e na uboczu, wszyscy uczestnicy wyprawy rozmawiali półgłosem. Shea po chwili te˙z si˛e wyłaczył ˛ z rozmowy. Zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy Dayel z˙ ałował tego, z˙ e zostawił narzeczona˛ po to, by wzia´ ˛c udział w ryzykownej wyprawie do Paranoru. W gł˛ebi duszy wolałby, by kuzyn Eventina pozostał w bezpiecznym zaciszu swego domu.
102
Tego samego wieczora Shea podszedł do Balinora i zapytał, kto i dlaczego zezwolił Dayelowi na udział w wyprawie. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu u´smiechnał ˛ si˛e. Doceniał trosk˛e Shei o Dayela. Ró˙znica wieku mi˛edzy chłopcami była dla niego prawie niezauwa˙zalna. Odpowiedział, z˙ e w czasie powszechnego zagro˙zenia pokoju na s´wiecie nie pytano, skad ˛ i dlaczego przychodzi ten, kto chciał pomóc. Dayel postanowił wzia´ ˛c udział w wyprawie, gdy˙z poprosił go o to król. Gdyby odmówił, straciłby szacunek dla samego siebie. Hendel za´s toczył bój z gnomami w obronie granic swojego kraju. Wyznaczono go do tego zadania ze wzgl˛edu na jego do´swiadczenie. Był najlepszym zwiadowca-tropicielem ˛ w całej Estlandii. W Culhaven miał z˙ on˛e i rodzin˛e. Widział si˛e z nimi raz w ciagu ˛ ostatnich dwóch miesi˛ecy i zapewne niepr˛edko zobaczy ich znowu. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli du˙zo do stracenia. „By´c mo˙ze wi˛ecej ni˙z przypuszczasz, Sheo” — powiedział rycerz i odszedł, by pomówi´c z Allanonem. Niezadowolony z zako´nczenia rozmowy Shea wrócił, by porozmawia´c z Flickiem, który dyskutował z elfami. — A jaki jest Eventin? — zapytał Flick, gdy brat dosiadł si˛e do nich. — Mówia,˛ z˙ e to najwspanialszy król elfów, z˙ e jest podziwiany i szanowany przez wszystkich. Jaki jest naprawd˛e? Durin u´smiechnał ˛ si˛e. Jego bratu pytanie wydało si˛e zabawne. — Có˙z mo˙zna powiedzie´c o naszym drogim kuzynie, z˙ eby przy tym nie plotkowa´c? — Jest wspaniałym władca˛ — zaczał ˛ powa˙znym tonem Durin. — Niejeden powiedziałby, z˙ e jest zbyt młody, by zasia´ ˛sc´ na tronie, ale nie to jest najwa˙zniejsze. Eventin ma przenikliwy umysł, dar przewidywania i jest przezorny. A najwa˙zniejsze jest to, z˙ e wszystko robi we wła´sciwym czasie. Kochaja˛ go i szanuja˛ wszyscy poddani. Poszliby za nim w ogie´n. Starsi członkowie rady królewskiej woleliby prowadzi´c polityk˛e izolacji, a przynajmniej niezaanga˙zowania. Uwa˙zaja,˛ z˙ e w ten sposób mo˙zna unikna´ ˛c wojny, co jest po prostu polityczna˛ głupota.˛ Eventin ostro si˛e temu przeciwstawia. Dobrze wie, z˙ e jedynym sposobem unikni˛ecia wojny, której wszyscy si˛e obawiamy, jest wyprzedzi´c uderzenie wroga i pozbawi´c go dowództwa. Oto dlaczego nasza wyprawa ma tak wielkie znaczenie dla Eventina. Nale˙zy zrobi´c wszystko, by powstrzyma´c naje´zd´zc˛e, zanim rozp˛eta si˛e wojna na skal˛e s´wiatowa.˛ Z przeciwległego ko´nca obozowiska wolnym krokiem podszedł Menion i przysiadł si˛e do rozmawiajacych. ˛ Usłyszał ostatnie zdanie wypowiedzi Durina, wi˛ec zaciekawiony zapytał: — Co wiecie o Mieczu Shannary? — Prawd˛e mówiac ˛ niewiele — stwierdził Dayel. — Dla nas Miecz Shannary to bardziej fakt historyczny ni˙z legenda. Miecz jest uciele´snieniem obietnicy danej królowi elfów. Miecz-talizman obroni wszystkich przed stworami ze s´wiata duchów i ciemnych mocy. Przez długi czas panowało przekonanie o tym, z˙ e zagro˙zenie znikn˛eło, gdy sko´nczyła si˛e Druga Wojna Ludów. Zapewne dlatego nikt 103
nie zwrócił uwagi na to, z˙ e ród Shannary wymiera. Pozostali jedynie nieliczni, rozproszeni po s´wiecie potomkowie tacy jak Shea, o których istnieniu nikt nie wiedział. Ród Eventina, czyli nasz ród Elessedil, objał ˛ tron prawie sto lat temu. Miecz Shannary, o którym przypomniano sobie niedawno, przez cały czas spoczywał bezpiecznie w Paranorze. — Na czym polega siła tego miecza? — nie ust˛epował Menion. Wzbudziło to nieufno´sc´ Flicka, który posłał bratu ostrzegawcze spojrzenie. — Nie umiem odpowiedzie´c na to pytanie — odparł Dayel i spojrzał na Durina. Ten wzruszył ramionami i potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Tylko Allanon zna odpowied´z — doko´nczył młodszy elf. Jednocze´snie spojrzeli na wysoka˛ posta´c na drugim ko´ncu polany. Allanon i Balinor prowadzili powa˙zna˛ rozmow˛e. — Na szcz˛es´cie dla nas — Durin zwrócił si˛e do słuchajacych ˛ go czterech w˛edrowców — jest z nami Shea, potomek rodu Shannary. Gdy odzyskamy Miecz, Shea uwolni zakl˛eta˛ w nim moc. Z jej pomoca˛ pokonamy lorda Warlocka, zanim wznieci wojn˛e, która zniszczy nas wszystkich. — Chciałe´s chyba powiedzie´c: „je´sli odzyskamy Miecz” — poprawił go Shea, a Durin przyjał ˛ t˛e uwag˛e z u´smiechem i skinał ˛ głowa.˛ — Mimo wszystko w całej tej historii co´s si˛e nie zgadza — o´swiadczył Menion, po czym wstał i zaczał ˛ szuka´c miejsca na spoczynek. Shea odprowadził go wzrokiem. Przyznawał racj˛e ksi˛eciu Leah. Sam był niezadowolony z tych wyja´snie´n, ale te˙z niewiele mógł na to poradzi´c. Prawd˛e mówiac ˛ nie robił sobie wielkich nadziei na to, z˙ e uda im si˛e odzyska´c Miecz. Skupił si˛e na sprawie jego zdaniem najwa˙zniejszej — dotrze´c szcz˛es´liwie do Paranoru. O tym, co dalej, na razie wolał nie my´sle´c. Nazajutrz o s´wicie wszyscy byli na szlaku. Prowadził Hendel. Szybko odnajdywał kr˛eta˛ s´cie˙zk˛e i mimo z˙ e las g˛estniał, zwi˛ekszał tempo marszu. W pewnej chwili droga zacz˛eła si˛e wznosi´c. Oznaczało to, z˙ e zbli˙zali si˛e do gór rozciaga˛ ´ jacych ˛ si˛e południkowo przez cały Srodkowy Anar. By wyj´sc´ na otwarta˛ przestrze´n w punkcie poło˙zonym mo˙zliwie najdalej na północ, nale˙zało pokona´c t˛e przeszkod˛e. Przez równin˛e prowadził szlak do warowni druidów. Rosło napi˛ecie w grupie — wchodzili coraz gł˛ebiej na ziemie gnomów. Coraz cz˛es´ciej odnosili wra˙zenie, z˙ e sa˛ obserwowani, a niewidoczny przeciwnik czeka na dogodna˛ chwil˛e. Niepokój nie udzielił si˛e jedynie Hendelowi, by´c mo˙ze dlatego, z˙ e poruszał si˛e po znanym terenie. W czasie marszu zachowywali bezwzgl˛edna˛ cisz˛e i bacznie obserwowali las. Około południa szlak zakr˛ecił ostro pod gór˛e. Zacz˛eli si˛e wspina´c. Odst˛epy mi˛edzy drzewami zwi˛ekszyły si˛e, przerzedziła si˛e tak˙ze platanina ˛ li´sci i gał˛ezi nad głowami. Coraz cz˛es´ciej widzieli bł˛ekitne niebo, na którym jak na razie nie było s´ladu chmur. Promienie sło´nca prawie bez przeszkód docierały do le´snego poszycia. Było ciepło i jasno. Pojawiały si˛e coraz liczniejsze głazy i skalne rumo104
wiska. W oddali przed soba˛ dostrzegli poszarpany górski grzbiet — zbli˙zali si˛e do południowego kra´nca pasma gór. Zacz˛eli odczuwa´c zmian˛e klimatu. Wchodzili w coraz chłodniejsze warstwy powietrza, ale równocze´snie, ze wzgl˛edu na wysoko´sc´ , zacz˛eły si˛e problemy z oddychaniem. Po kilku godzinach dotarli na skraj martwego, sosnowego boru. Stłoczone pnie ograniczały widoczno´sc´ do trzydziestu stóp. Bór rozciagał ˛ si˛e na kilkaset jardów we wszystkie strony i ko´nczył u podnó˙za skał strzelajacych ˛ pionowo w niebo. Poszarpane granie sterczały jak z˛eby piły kilkaset stóp nad ziemia.˛ Skały wygladały ˛ jak wbite w ziemi˛e kamienne płyty przełamane na pół. Mendel zarzadził ˛ krótki postój i przez kilka minut konferował z Menionem, wskazujac ˛ r˛eka˛ to na bór, to na skały. Allanon dołaczył ˛ do nich i przywołał pozostałych. Stan˛eli ciasnym kr˛egiem wokół przewodnika. — Góry przed nami to pasmo Wolfsktaag, ziemia niczyja dla karłów, a dla gnomów ziemia zakazana — wyja´sniał Hendel. — Wybrali´smy t˛e drog˛e, bo tu kr˛eci si˛e najmniej zwiadowców. Spotka´c si˛e ze zwiadem gnomów to znaczy stoczy´c regularna˛ bitw˛e. Mówia,˛ z˙ e w górach Wolfsktaag mieszkaja˛ dziwadła z innego s´wiata. Nie´zle powiedziane, prawda? — Do rzeczy — wtracił ˛ Allanon. — Chodzi o to — kontynuował karzeł niezmienionym tonem — z˙ e jakie´s pi˛etna´scie minut temu wypatrzył nas jeden albo dwóch zwiadowców gnomów. W okolicy pewnie jest ich wi˛ecej. Górski ksia˙ ˛ze˛ twierdzi, z˙ e widział s´lady duz˙ ej grupy. Co by nie mówi´c, ich zwiadowcy na pewno dadza˛ zna´c gdzie trzeba i s´ciagn ˛ a˛ posiłki. Znaczy to, z˙ e trzeba si˛e spr˛ez˙ y´c. — Co gorsza — dodał Menion — ze s´ladów wynika, z˙ e przed nami w borze albo zaraz za nim te˙z sa˛ gnomy. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie, góralu — Hendel wtracił ˛ si˛e ostro. — Ten bór cia˛ gnie si˛e prawie mil˛e naprzód, a po bokach dochodzi do samych skał. Tylko, z˙ e przy ko´ncu las si˛e ostro zw˛ez˙ a, a te dwie s´ciany skalne schodza˛ si˛e ze soba˛ tak, z˙ e zostaje tylko szczelina, która˛ nazywaja˛ Przeł˛ecza˛ Stryczka. Tamt˛edy wiedzie najkrótsza droga do Wolfsktaag. I tamt˛edy trzeba i´sc´ . Inna trasa to co najmniej dwa dni drogi, no i pewne spotkanie z gnomami. — Do´sc´ ju˙z tych dywagacji — stwierdził stanowczo Allanon. — Ruszajmy stad ˛ natychmiast. Góry zaczynaja˛ si˛e zaraz za przeł˛ecza.˛ Tam gnomy nie b˛eda˛ nas s´ciga´c. — Pocieszajaca ˛ perspektywa, nie ma co — mruknał ˛ pod nosem Flick. Ruszyli g˛esiego przez wyschni˛ety bór. W´sród g˛esto stojacych, ˛ zeschni˛etych pni pi˛etrzyły si˛e stosy suchego, brazowego ˛ igliwia, które tłumiło odgłos kroków. Wysokie pnie i długie konary pokryte zszarzała,˛ prawie biała˛ kora,˛ przypominały nieregularna˛ paj˛eczyn˛e podczepiona˛ do bł˛ekitnego nieba. Prowadzacy ˛ Hendel sprawnie wybierał tras˛e w´sród bezładnie stojacych ˛ pni i gał˛ezi. Przeszli kilkaset
105
kroków, gdy Durin zatrzymał pochód i gestem nakazał milczenie. Nast˛epnie rozejrzał si˛e i kilkakrotnie wciagn ˛ ał ˛ nosem powietrze. — To dym — zawołał. — Gnomy podpaliły las! — Ja nic nie czuj˛e — odpowiedział Menion, który równie˙z zaczał ˛ uwa˙znie wacha´ ˛ c. — Bo twoje powonienie nie dorównuje elfiemu — stwierdził sucho Allanon, a zwracajac ˛ si˛e do Durina, zapytał: — Czy mo˙zesz okre´sli´c, gdzie zaczał ˛ si˛e poz˙ ar? — Ja te˙z wyczuwam dym — powiedział Shea zaskoczony tym, z˙ e jego powonienie dorównuje zmysłowi elfa. Durin obrócił si˛e w miejscu i w˛eszac ˛ próbował okre´sli´c kierunek. — Wyglada ˛ na to, z˙ e podpalili bór w kilku miejscach. Je´sli tak, to za kilka minut wszystko stanie w płomieniach. Po chwili zastanowienia Allanon gestem zarzadził ˛ marsz do Przeł˛eczy Stryczka. Znacznie zwi˛ekszyli tempo, by jak najszybciej wydosta´c si˛e z ogniowej pułapki. Gdyby płomienie obj˛eły korony drzew, byliby bez szans. Allanon i Balinor szli długim i szybkim krokiem. Bracia Ohmsfordowie musieli cz˛esto podbiega´c, by nie zosta´c z tyłu. W pewnym momencie Allanon krzyknał ˛ co´s do Balinora, który zwolnił i zniknał ˛ z pola widzenia. Idacy ˛ na czele Menion i Hendel tak˙ze znikn˛eli z oczu Ohmsfordom, wobec czego bracia odnajdywali s´cie˙zk˛e, kierujac ˛ si˛e na migajace ˛ mi˛edzy martwymi drzewami smukłe sylwetki dwóch elfów. Za plecami słyszeli coraz bardziej natarczywe ponaglenia Allanona. Mi˛edzy pniami zauwa˙zyli kł˛eby g˛estego dymu. Toczyły si˛e w ich stron˛e jak walec z siwej mgły. Widoczno´sc´ pogarszała si˛e i coraz trudniej było oddycha´c. Jak dotad ˛ jednak nie zauwa˙zyli błysku płomienia, który zapewne był wcia˙ ˛z zbyt niski, by si˛egna´ ˛c do koron drzew. Dym g˛estniał, wciskał si˛e w oczy i do gardeł. Krztusili si˛e, a z podra˙znionych oczu płyn˛eły łzy. Allanon zawołał: — Stójcie! Uczynili to z wielka˛ niech˛ecia˛ i cierpliwie czekali na komend˛e do dalszego marszu. Tymczasem Allanon wypatrywał czego´s za nimi. W przesyconym dymem lesie jego twarz wydawała si˛e szara jak popiół. Wkrótce z białych kł˛ebów wyłonił si˛e Balinor. — Miałe´s racj˛e, sa˛ tu˙z za nami — wykrzytusił, łapiac ˛ oddech przed ka˙zdym słowem. — Podpalili las na całej szeroko´sci. Wyglada ˛ na to, z˙ e chca˛ nas zepchna´ ˛c do Przeł˛eczy Stryczka. — Zostaniesz z nimi — zakomenderował Allanon, wskazujac ˛ wystraszonych Ohmsfordów. — Musz˛e dogoni´c pozostałych, zanim dotra˛ do przeł˛eczy. Ruszył z niespotykana,˛ jak na tak wysokiego m˛ez˙ czyzn˛e szybko´scia˛ i nieomal natychmiast zniknał ˛ z oczu. Balinor skinał ˛ na braci, by poda˙ ˛zyli za nim. Cała trójka ruszyła za Allanonem, walczac ˛ z g˛estym dymem o ka˙zdy oddech. Po chwili, 106
ku swemu przera˙zeniu usłyszeli trzask suchego drewna, które ogarniały płomienie. Kł˛eby goracego ˛ dymu toczyły si˛e wokoło i pochłaniały resztki powietrza. Ogie´n był coraz bli˙zej. Kaszlac ˛ i prychajac, ˛ biegli przed siebie prawie na o´slep, byle dalej od rozszalałych płomieni. Shea spojrzał w gór˛e i ze zgroza˛ stwierdził, z˙ e długie j˛ezory ognia strzelaja˛ ponad koronami drzew. Ogie´n powoli ogarniał pnie drzew. Nieoczekiwanie w g˛estym dymie zamajaczyła skalna s´ciana. Balinor wskazał na nia˛ i skierowali si˛e w t˛e stron˛e. Wkrótce, poruszajac ˛ si˛e po omacku w g˛estym dymie, doszli do pozostałych. Tamci czekali na nich na niewielkiej polance na skraju płonacego ˛ lasu. Za ich plecami ostro pi˛eła si˛e pod gór˛e s´cie˙zka prowadzaca ˛ do Przeł˛eczy Stryczka. Gdy Balinor i Ohmsfordowie zrównali si˛e z reszta˛ grupy, płomienie ogarn˛eły ju˙z cały las. — Chca˛ nas zmusi´c, z˙ eby´smy wybrali mi˛edzy usma˙zeniem si˛e z˙ ywcem a przeprawa˛ przez przeł˛ecz — zawołał Allanon, przekrzykujac ˛ huk płonacego ˛ lasu. — Wiedza˛ te˙z, z˙ e mamy do wyboru dwie drogi. Ale oni te˙z musza˛ dokona´c wyboru. W tym miejscu traca˛ przewag˛e. Durinie, podejd´z jak najbli˙zej przeł˛eczy i sprawd´z, czy nie ma pułapki. Elf oddalił si˛e bez słowa. Biegł skulony przy skalnej s´cianie. Obserwowali go, dopóki nie zniknał ˛ za skalnym załomem. Shea przysunał ˛ si˛e do pozostałych. Bardzo chciał by´c w czym´s pomocny. — Gnomy nie sa˛ głupcami — dobiegł go głos Allanona. — Ci na przeł˛eczy zdaja˛ sobie spraw˛e z tego, z˙ e sa˛ odci˛eci od tych, którzy podpalili las. Chyba z˙ e dopadna˛ nas w tym miejscu. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby bez wyra´znych powodów ryzykowali powrót przez góry Wolfsktaag. Wniosek z tego, z˙ e albo zgromadzili du˙ze siły na przeł˛eczy, co nie mogłoby uj´sc´ uwagi Durina, albo wymy´slili co´s innego. A wprowadza˛ to w czyn na odcinku zwanym W˛ezłem, gdzie skały schodza˛ si˛e tak, z˙ e tylko jeden człowiek na raz mo˙ze si˛e przecisna´ ˛c — dopowiedział Hendel i przerwał. Zaczał ˛ rozwa˙za´c jeszcze inna˛ ewentualno´sc´ . — Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób chca˛ nas powstrzyma´c — wtracił ˛ si˛e Balinor. — Wspinaczka po prawie pionowej s´cianie jest długa i niebezpieczna. Niemo˙zliwe, z˙ eby gnomom udała si˛e ta sztuka w tak krótkim czasie, jaki upłynał ˛ od odkad ˛ nas dostrzegli po raz pierwszy! Allanon przytaknał. ˛ Zgadzał si˛e ze słowami do´swiadczonego rycerza z pogranicza. Sam równie˙z nie był w stanie przewidzie´c, co zgotowały im gnomy. Menion półgłosem zamienił kilka słów z Balinorem i oddalił si˛e od grupy. Idac ˛ w stron˛e waskiego ˛ przej´scia, uwa˙znie studiował wzrokiem ka˙zdy kawałek ziemi. Z płona˛ cego lasu wydobywały si˛e chmury białego dymu. Toczyły si˛e a˙z do skał, po czym unosiły si˛e w gór˛e, skutecznie ograniczajac ˛ widoczno´sc´ , dopóki nie rozpłyn˛eły si˛e w powietrzu. Na polance szóstka odwa˙znych czekała na powrót Durina i Meniona. Obserwowali ruchy szczupłej sylwetki ksi˛ecia Leah w kł˛ebach dymu u wej´scia
107
do przeł˛eczy. Pochylony tropiciel uwa˙znie badał teren. Wreszcie wyprostował si˛e i ruszył w stron˛e czekajacych. ˛ Dotarł do nich razem z powracajacym ˛ Durinem. ˙ — Na przeł˛eczy znalazłem s´lady stóp, ale nic poza nimi. Zadnych oznak z˙ ycia — o´swiadczył elf. — Do najw˛ez˙ szego miejsca wszystko wyglada ˛ normalnie. Dalej nie doszedłem. — Jest jeszcze co´s — wtracił ˛ Menion. — Przy wej´sciu na przeł˛ecz znalazłem dwie grupy s´ladów stóp kierujace ˛ si˛e do przeł˛eczy i dwie wychodzace. ˛ Wszystkie zostawiły gnomy! — Musieli przemkna´ ˛c przed nami, a wydostali si˛e, idac ˛ blisko przy s´cianie, zanim dotarli´smy do tego miejsca — stwierdził ze zło´scia˛ Balinor. — Je´sli jednak byli na przeł˛eczy przed nami, to ciekawe po co? — Na pewno nie dowiemy si˛e tego, siedzac ˛ tutaj w kucki — odrzekł zirytowany Allanon. — Nie ma czasu na zgadywanki. Hendelu, prowad´z. Góral idzie z toba.˛ I uwa˙zajcie na siebie. Reszta w poprzednim porzadku. ˛ Karzeł i ksia˙ ˛ze˛ Leah ruszyli kr˛etym podej´sciem do Przeł˛eczy Stryczka. Pozostali posuwali si˛e za nimi w odległo´sci kilku kroków, niespokojnie obserwujac ˛ nierówno´sci terenu. Shea obejrzał si˛e. Tu˙z soba˛ zobaczył Allanona, ale ani s´ladu Balinora. Zapewne głównodowodzacy ˛ znowu polecił mu pełni´c funkcj˛e tylnej stra˙zy i wypatrywania gnomów, które podchodziły od tyłu. Instynkt podpowiadał Shei, była to starannie obmy´slana i przygotowana przez podst˛epne gnomy pułapka. Przez około sto jardów s´cie˙zka pi˛eła si˛e ostro pod gór˛e, nast˛epnie biegła poziomo i zw˛ez˙ ała si˛e do tego stopnia, z˙ e tylko jeden człowiek mógł si˛e przecisna´ ˛c mi˛edzy pionowymi skałami. Przeł˛ecz była w gruncie rzeczy szczelina˛ w skalnym zagł˛ebieniu w kształcie półokragłego ˛ podci˛ecia. W górze dwie skały schodziły si˛e ze soba,˛ pozostawiajac ˛ wask ˛ a˛ szczelin˛e rysujac ˛ a˛ si˛e jak bł˛ekitna kreska mi˛edzy pionowymi skałami — s´cie˙zka była bardzo waska, ˛ prawie niewidoczna. Posuwali si˛e naprzód wolno, gdy˙z wszyscy wypatrywali w´sród skał pułapek zastawionych przez gnomy. Shea zastanawiał si˛e, jak daleko w głab ˛ przeł˛eczy zapu´scił si˛e Durin. Doszedł do wniosku, z˙ e elf pewno nie dotarł do miejsca, które Hendel nazwał W˛ezłem. Patrzac ˛ na skały zrozumiał, dlaczego tak je nazywano. Waskie ˛ przej´scie sprawiało, z˙ e idacy ˛ tamt˛edy odnosił wra˙zenie, jakby przeciskano mu głow˛e przez ciasna˛ p˛etl˛e stryczka, który za chwil˛e zaci´snie si˛e na szyi. Na policzku Shea czuł ci˛ez˙ ki oddech Flicka; ciasnota zaczynała go dusi´c. Pochyleni szli coraz wolniej i ostro˙zniej, by unikna´ ˛c zranienia o wystajace, ˛ ostre jak brzytwa skały. W pewnym momencie tempo marszu nieoczekiwanie spadło, tak z˙ e prawie stan˛eli w miejscu. Idacy ˛ z tyłu Allanon kategorycznym tonem za˙zadał, ˛ by go przepuszczono do przodu. Okazało si˛e to niemo˙zliwe. Shea wyt˛ez˙ ył wzrok i dostrzegł smug˛e ostrego s´wiatła przed przewodnikami. Oznaczało to, z˙ e szczelina zaczyna si˛e rozszerza´c. Byli ju˙z blisko wyj´scia z Przeł˛eczy Stryczka. Kiedy jednak zdawało mu si˛e, z˙ e ju˙z sa˛ bezpieczni na drugim ko´ncu przeł˛eczy, z przodu dały si˛e 108
słysze´c podniecone głosy i pochód zatrzymał si˛e. Menion rzucił zło´sliwa˛ uwag˛e, Allanon za´s gło´sno za˙zadał, ˛ by poda˙ ˛za´c dalej. Dopiero po pewnym czasie ruszyli i posuwajac ˛ si˛e cal po calu, wydostali si˛e na szeroka˛ półk˛e otoczona˛ pionowymi skałami. Nad głowami znowu zobaczyli niebo i sło´nce. — Tego si˛e obawiałem — Shea usłyszał mrukliwa˛ uwag˛e Hendela, gdy tylko wyszedł ze szczeliny za Dayelem. — Miałem nadziej˛e, z˙ e gnomom nie b˛edzie chciało si˛e zapuszcza´c tak daleko w góry, które dla nich sa˛ zakazane. Co´s mi si˛e widzi, góralu, z˙ e złapali nas w pułapk˛e — ostatnia uwaga skierowana była do Meniona. Shea dołaczył ˛ do pozostałych, którzy stali na skalnej półce. W s´ciszonych głosach rozmawiajacych ˛ brzmiały zło´sc´ i rozczarowanie. Po chwili ze szczeliny wysunał ˛ si˛e Allanon i bezzwłocznie zaczał ˛ oglada´ ˛ c nieoczekiwana˛ przeszkod˛e. Półka skalna, na której si˛e znajdowali, miała niewiele ponad pi˛etna´scie stóp długo´sci, po czym nagle si˛e ko´nczyła. Dalej była ciemna przepa´sc´ o gł˛eboko´sci kilkuset stóp, która nawet w pełnym s´wietle dnia wydawała si˛e bezdenna. Skalne s´ciany otaczały ja˛ nieregularnym półkolem, po czym urywały si˛e gwałtownie na granicy z lasem, dochodzacym ˛ do drugiego brzegu przepa´sci. Miejsce to było wielkim dziwem natury. Poszarpane skały układały si˛e w osobliwa˛ lini˛e przypominajac ˛ a˛ szubieniczna˛ p˛etl˛e po przeciwnej stronie otchłani zwisały resztki czego´s, co było kiedy´s lina˛ no´sna˛ waskiej ˛ drewnianej kładki. Jedynej drogi na druga˛ stron˛e. Osiem par oczu studiowało wnikliwie ka˙zdy cal skalnych s´cian, bezskutecznie poszukujac ˛ wyst˛epów i załomów, po których mogliby przej´sc´ . Wygladało ˛ na to, z˙ e pozostało im szybko nauczy´c si˛e fruwa´c. — Przekl˛ete gnomy sprytnie to wymy´sliły — zło´scił si˛e Menion. — Niszczac ˛ kładk˛e, złapali nas w pułapk˛e. Wybór mamy niewielki: albo gnomy, albo przepa´sc´ . Nawet si˛e nie musza˛ po nas fatygowa´c. Wystarczy, z˙ eby poczekały, a˙z umrzemy z głodu. Có˙z za bezmy´slno´sc´ z mojej strony, z˙ eby. . . Nie doko´nczył my´sli. Wszyscy patrzyli na siebie i czuli si˛e podobnie. Dali si˛e złapa´c w prymitywna,˛ ale skuteczna˛ pułapk˛e. Allanon zbli˙zył si˛e do kraw˛edzi, spojrzał w otchła´n, a nast˛epnie spojrzał na druga˛ stron˛e. Szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia. — Gdyby była odrobin˛e w˛ez˙ sza albo gdybym ja miał wi˛ecej miejsca na rozbieg, to chyba mógłbym przeskoczy´c — zaproponował Durin. — To ponad trzydzie´sci pi˛ec´ stóp — oszacował Shea i pokr˛ecił głowa˛ z powatpiewaniem. ˛ W takich warunkach Durin nie miał szans, nawet gdyby był najlepszym skoczkiem w dal na s´wiecie. — Chwileczk˛e! — zawołał nagle Menion. Jednym skokiem znalazł si˛e obok Allanona i wskazał jaki´s punkt na północy. — Widzicie to stare drzewo zwisajace ˛ ze skały, tam, z lewej strony? Spojrzeli we wskazanym kierunku, nie rozumiejac, ˛ do czego zda˙ ˛zał. Drzewo, które wskazywał, było wro´sni˛ete w skalna˛ s´cian˛e. Odległo´sc´ mi˛edzy nim, a skalna˛ 109
półka˛ wynosiła prawie sto pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów. Szary pie´n i gołe konary opadały w dół jak nogi olbrzyma, który idac ˛ zastygł w pół kroku. Było to jedyne drzewo na zasypanej kamieniami s´cie˙zce biegnacej ˛ od skały do lasu. Shea patrzył razem z innymi, ale on tak˙ze nie rozumiał, w czym drzewo mogło im pomóc. — Mógłbym do strzały przymocowa´c link˛e, a potem dobrze przymierzy´c z łuku. Kto´s lekki mógłby wspia´ ˛c si˛e po niej do drzewa i przeciagn ˛ a´ ˛c gruby sznur, po którym przeszliby pozostali — zaproponował ksia˙ ˛ze˛ Leah i zacisnał ˛ dło´n na wielkim, jesionowym łuku. Allanon gło´sno przeanalizował pomysł: — Stad ˛ do drzewa jest ponad sto jardów. Strzała dodatkowo i obcia˙ ˛zona linka.˛ Nie wiem czy mistrz s´wiata wcelowałby w pie´n, nie mówiac ˛ o tym, z˙ e strzała musiałaby si˛e wbi´c na tyle gł˛eboko, z˙ eby utrzyma´c ci˛ez˙ ar najl˙zejszego z nas. To raczej niewykonalne. — Trzeba co´s wymy´sli´c, i to zaraz, bo jak nie, to z˙ egnaj Mieczu Shannary i ty, kochany s´wiecie nasz — burknał ˛ czerwony ze zło´sci Hendel. — Mam pewien pomysł — powiedział nieoczekiwanie Flick i zrobił krok do przodu. Zaskoczeni spojrzeli na niego tak, jakby widzieli go po raz pierwszy. ´ — Swietnie. Wi˛ec podziel si˛e nim ze wszystkimi. Mów pr˛edko, co te˙z ci przyszło do głowy! — ponaglał Menion. — Gdyby w´sród nas był łucznik co si˛e zowie — tu Flick spojrzał jadowicie na Meniona — to mo˙ze trafiłby strzała˛ zako´nczona˛ sznurem w drewniane resztki kładki po tamtej stronie. Potem mo˙zna by ja˛ tu przyciagn ˛ a´ ˛c i. . . Allanon wpadł mu w słowo: — Znakomity pomysł! A teraz, kto mógłby. . . — Ja si˛e tym zajm˛e — nie dał mu doko´nczy´c Menion. Allanon skinał ˛ głowa.˛ Hendel wyciagn ˛ ał ˛ długa,˛ mocna˛ link˛e. Jeden koniec Menion przywiazał ˛ do strzały, a drugi do swojego pasa. Przyło˙zył strzał˛e do ci˛eciwy i zaczał ˛ szuka´c celu. Pozostali wpatrywali si˛e w miejsce na drugim brzegu, gdzie przymocowano lin˛e no´sna˛ kładki. Po chwili Menion odszukał wzrokiem wiszacy ˛ najni˙zej kawałek drewna, około trzydziestu stóp od przeciwległej kraw˛edzi. Wstrzymali oddech. Menion napiał ˛ łuk, starannie wycelował i wypu´scił strzał˛e. Zanim umilkło brz˛eczenie ci˛eciwy strzała utkwiła pewnie w celu. Przywiazana ˛ do niej linka zwisała lu´zno nad przepa´scia.˛ — Pi˛ekny strzał, Menionie. — Durin z uznaniem klepnał ˛ w rami˛e zadowolonego ksi˛ecia. Podciagn˛ ˛ eli ostro˙znie kładk˛e i starannie zwiazali ˛ przeci˛eta˛ lin˛e. Allanon bezskutecznie szukał kołka lub hufnala do zamocowania, jako z˙ e gnomy przezornie usun˛eły wszystkie cz˛es´ci łaczenia. ˛ Nie majac ˛ wyboru, Allanon i Hendel obj˛eli si˛e wpół i napi˛eli lin˛e no´sna.˛ Dayel ruszył powoli naprzód. Pracujac ˛ r˛ekami i nogami, przesuwał si˛e nad przepa´scia.˛ Do pasa miał przywiazan ˛ a˛ druga˛ lin˛e. W cza110
sie przeprawy zdarzyło si˛e kilka drobnych obsuni˛ec´ , ale wysoki siłacz w czerni i milczacy ˛ karzeł trzymali pewnie, wi˛ec niebawem młodszy elf stanał ˛ po drugiej stronie przepa´sci. Tymczasem do grupy dołaczył ˛ Balinor. Z jego relacji wynikało, z˙ e po˙zar dogasał, wi˛ec wkrótce tropiciele gnomów wyrusza˛ na Przeł˛ecz Stryczka. Dayel przymocował lin˛e po swojej stronie i odrzucił reszt˛e stojacym ˛ na skalnej półce. Przechwycili ja˛ i zamocowali do skalnego wyst˛epu przy wej´sciu do szczeliny. Nast˛epnie przeprawili si˛e kolejno na druga˛ stron˛e sposobem Dayela. Gdy wszyscy dotarli do celu, przeci˛eto obie liny i zrzucono resztki kładki w przepa´sc´ , by uniemo˙zliwi´c po´scig. Allanon nakazał całkowite milczenie. Gnomy nie powinny si˛e zbyt szybko zorientowa´c, z˙ e zdobycz wymkn˛eła si˛e z pułapki. Zanim wyruszyli w dalsza˛ drog˛e, przywódca podszedł do Flicka, poło˙zył dło´n na jego ramieniu i u´smiechnał ˛ si˛e: — Szedłe´s z nami, gdy˙z nie chciałe´s zostawi´c swego brata w potrzebie. Dzi´s za´s dokonałe´s czego´s, co stawia ci˛e w´sród nas jako równoprawnego członka wyprawy. To powiedziawszy Allanon odwrócił si˛e i dał znak Hendelowi, aby prowadził marsz. Shea spojrzał na rozpromieniona˛ twarz brata i serdecznie klepnał ˛ go w plecy. Dzisiejszym wyczynem Flick zasłu˙zył na to, by czu´c si˛e równym z pozostałymi. Shea musiał jeszcze na to poczeka´c.
XI Po przebyciu dziesi˛eciu mil w głab ˛ gór Wolfsktaag Allanon zarzadził ˛ postój. Przeł˛ecz Stryczka i zagro˙zenie ze strony gnomów były ju˙z za nimi. Znajdowali si˛e w gł˛ebi lasu. Po drodze nie napotkali z˙ adnych niespodzianek, a s´cie˙zki, którymi szli, wydawały si˛e osobliwie równe i proste, zwa˙zywszy, z˙ e poruszali si˛e po górach. Orze´zwiajacy ˛ chłód powietrza miał zbawienny wpływ na znu˙zonych s´miałków. Wszyscy byli w dobrych humorach. Wspinali si˛e po zboczu, na którym rosły k˛epy drzew wci´sni˛ete mi˛edzy skalne grzbiety i wypi˛etrzenia. Na czubkach drzew i poszarpanych skalnych graniach le˙zał s´nieg. Chocia˙z nawet karły uwaz˙ ały, z˙ e była to zakazana kraina, nikt nie wyczuwał zagro˙zenia. Przez cała˛ drog˛e towarzyszyły im naturalne odgłosy lasu, cykanie i bzyczenie owadów oraz radosne za´spiewy i c´ wierkanie wielobarwnych ptaków. Wygladało ˛ na to, z˙ e wybrali nie tylko najkrótsza; ˛ ale te˙z najprzyjemniejsza˛ tras˛e prowadzac ˛ a˛ do Paranoru. — Za kilka godzin staniemy na popas — oznajmił Allanon, zebrawszy cała˛ grup˛e. — Ja b˛ed˛e musiał wyruszy´c na zwiady jeszcze przed s´witem. Trzeba sprawdzi´c, czy lord Warlock i jego słudzy nie zasadzili si˛e na nas za górami Wolfsktaag. Gdy przejdziecie przez góry i waski ˛ pas lasu Anar, wyjdziecie na otwarta˛ równin˛e, rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e mi˛edzy masywem Smoczych Z˛ebów od południa, a warownia˛ druidów od północy. Musimy zawczasu wiedzie´c, czy nordlandzkie stwory albo ich sprzymierze´ncy nie zablokowali przej´scia. Gdyby tak si˛e stało, trzeba nam b˛edzie zmieni´c tras˛e. — Wyruszysz sam? — zapytał Balinor. — Tak b˛edzie bezpieczniej dla nas wszystkich. Mnie nic nie grozi, tymczasem wam moga˛ by´c potrzebne wszystkie r˛ece, nogi i głowy, zanim dojdziecie do lasów ´ Srodkowego Anaru. Gnomy na pewno obsadziły wszystkie przej´scia tak, z˙ e nikt si˛e nie przemknie. Hendel zna ró˙zne s´cie˙zki i obej´scia, wi˛ec nie poprowadzi was gorzej ni˙z ja sam. Spotkamy si˛e na szlaku, zanim dotrzecie do równiny. — Która˛ drog˛e wybierzemy? — zapytał Allanona Hendel. — Najbezpieczniejsza wydaje si˛e Nefrytowa Przeł˛ecz. Jak zwykle przetr˛e szlak i zaznacz˛e go skrawkami materiału. Czerwony znak to niebezpiecze´nstwo. Trzymajcie si˛e znaków białych. Póki co, korzystajmy z dnia i pogody. Przed nami długa droga. 112
Szli przez góry Wolfsktaag do zapadni˛ecia zmroku. Sło´nce skryło si˛e za zachodnim zboczem. Zapadła bezksi˛ez˙ ycowa noc. W słabej po´swiacie gwiazd majaczyły nieregularne kontury skał i głazów. Rozbili obóz pod skała,˛ która uko´snie wyrastała spod ziemi, osłaniajac ˛ od góry niedu˙za˛ polan˛e. Rosnace ˛ wokół niej drzewa tworzyły dodatkowa˛ osłon˛e. Mimo to nie zaryzykowali rozpalenia ognia. Hendel zaproponował całonocna˛ wart˛e. W nieznanym terenie była to konieczno´sc´ . Zmiana wypadała co dwie-trzy godziny. W tym czasie pozostali mogli odpoczywa´c. Ustalili porzadek ˛ wart i wszyscy, oprócz wartownika, zapadli w gł˛eboki sen. Nale˙zał im si˛e po całym dniu marszu. Shea zgłosił si˛e na pierwsza˛ zmian˛e. Chciał si˛e zasłu˙zy´c, zwróci´c na siebie uwag˛e. Nie mógł pozby´c si˛e uczucia, z˙ e mimo wszystko jest osoba˛ o specjalnym znaczeniu, chroniona,˛ która˛ pozostali bronia,˛ ryzykujac ˛ z˙ ycie. Wydarzenia ostatnich dni zmieniły stosunek chłopca do wyprawy. Obserwujac ˛ trosk˛e i pos´wi˛ecenie współtowarzyszy, zaczynał zdawa´c sobie spraw˛e z tego, jak wa˙zne było dla nich odzyskanie Miecza Shannary oraz jak wiele zale˙zało od tego, kto go u˙zyje przeciwko lordowi Warlockowi. Jeszcze nie tak dawno temu uciekał przed ´ czarnymi Zwiastunami Smierci i swoja˛ przeszło´scia.˛ Obecnie zmierzał ku jeszcze wi˛ekszemu niebezpiecze´nstwu, jakim niewatpliwie ˛ było nieuniknione spotkanie z nieznana,˛ pot˛ez˙ na˛ i zła˛ moca,˛ przeciwko której mieli stana´ ˛c tylko oni — o´smiu wybranych s´miertelników. Shea nie odnosił si˛e do przedsi˛ewzi˛ecia ze szczególnym zapałem, ale co´s podpowiadało mu, z˙ e gdyby odmówił udziału w wyprawie, poni˙zyłby si˛e we własnych oczach, stracił przyjaciół i zawiódł oczekiwania tych, których podziwiał: ludzi i elfów. Zrozumiał, i˙z nawet gdyby wiedział, z˙ e misja skazana jest na niepowodzenie, to i tak by spróbował. Allanon znalazł sobie miejsce na nocleg i zasnał ˛ prawie natychmiast. Przez dwie godziny swej warty Shea wpatrywał si˛e z zaduma˛ w ciemna˛ sylwetk˛e wielkiego historyka, po czym przekazał wart˛e Durinowi. Dopiero gdy posterunek objał ˛ Flick, Allanon drgnał ˛ i uniósł si˛e płynnym ruchem, a czarny kaptur nasunał ˛ mu si˛e gł˛eboko na twarz. Flickowi przypomniało si˛e ich pierwsze spotkanie w drodze do Shady Vale. Allanon powiódł wzrokiem po s´piacych, ˛ spojrzał na siedzacego ˛ nieruchomo wartownika i bez słowa czy gestu po˙zegnania ruszył w drog˛e. Po chwili zniknał ˛ w mroku nocy. Opu´sciwszy obozowisko, Allanon szedł, nie zatrzymujac ˛ si˛e, a˙z do s´witu. ´ Chciał jak najszybciej przeby´c Nefrytowa˛ Przeł˛ecz i Srodkowy Anar, by wyj´sc´ na równin˛e na zachód od lasów. Jego ciemna sylwetka poruszała si˛e zwinnie i szybko. Postronnemu obserwatorowi mogło si˛e wydawa´c, z˙ e w˛edrowiec przemykał jak duch, nie zostawiajac ˛ s´ladów na ziemi. Ju˙z po raz kolejny rozmy´slał nad celem wyprawy, jej uczestnikami i swoja˛ rola˛ w przedsi˛ewzi˛eciu. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, z˙ e niepotrzebnie ich nara˙zał. Zwatpił ˛ na moment we własne siły. Czy˙zby zaczynał si˛e starze´c? Członkowie wyprawy nie zdawali sobie sprawy z wielu rzeczy, nie znali całej prawdy o nim. Mogli jedynie snu´c domysły, a to 113
zbyt mało, by zwyci˛ez˙ y´c. Nie wyjawił pewnych spraw, a teraz coraz bardziej dr˛eczyło go, z˙ e był nieszczery wobec najbardziej mu oddanych przyjaciół. Jeszcze nie nauczył si˛e z˙ y´c z ta˛ my´sla.˛ Chwilami nienawidził siebie za to, co zrobił, ale równocze´snie zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie miał innego wyj´scia. Nikt nie widział jeszcze takiego rozgoryczenia i niezdecydowania na poszarzałej twarzy samotnego w˛edrowca. Co pewien czas w gł˛eboko osadzonych oczach pojawiał si˛e inny blask: determinacji i woli zwyci˛estwa, nawet za cen˛e z˙ ycia. ´ Swit zastał go w czasie przeprawy przez pas g˛estego lasu usianego głazami i powalonymi pniami na przestrzeni kilku mil. Od razu zauwa˙zył, z˙ e w lesie panowała nienaturalna cisza, jakby s´mier´c okryła ziemi˛e swym mrocznym całunem. Spojrzał za siebie. Białe skrawki materiału wyra´znie znaczyły szlak. Przez cała˛ drog˛e nie wydarzyło si˛e nic szczególnego, lecz teraz szósty zmysł ostrzegał, z˙ e co´s tu było nie w porzadku. ˛ Dotarł do miejsca, gdzie szlak si˛e rozdzielał. W lewo odchodziła szeroka, niezaro´sni˛eta s´cie˙zka biegnaca ˛ do s´ciany drzew, za która˛ zapewne le˙zała dolina. Prawe odgał˛ezienie pi˛eło si˛e pod gór˛e mi˛edzy krzakami rosnacymi ˛ tak g˛esto, z˙ e mo˙zna było je przeby´c tylko idac ˛ g˛esiego. Prowadziło ono do wysokiego grzbietu skalnego, biegnacego ˛ na ukos od Nefrytowej Przeł˛eczy. Allanon znieruchomiał. Wyczuł obecno´sc´ jakiej´s istoty, która miała zdecydowanie złe zamiary. . . Chowała si˛e gdzie´s za drzewami zasłaniajacymi ˛ wej´scie do doliny. Nic si˛e nie poruszyło, a wokół panowała złowró˙zbna cisza. Kimkolwiek był ów niewidoczny wróg, wolał zaczai´c si˛e na ofiar˛e gdzie´s po drodze. Allanon oderwał dwa kawałki materiału: czerwony i biały. Pierwszym oznaczył s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół, a drugim odgał˛ezienie biegnace ˛ do skalnego grzbietu. Jeszcze raz stanał ˛ i nasłuchiwał. Wcia˙ ˛z wyczuwał obecno´sc´ nieznanego niebezpiecze´nstwa. Czajacy ˛ si˛e w zasadzce stwór nie miał tej mocy, co Allanon, ale mógł by´c gro´zny dla tych, którzy b˛eda˛ t˛edy przechodzi´c. Sprawdziwszy oznakowanie szlaków, Allanon ruszył pod gór˛e i po chwili zniknał ˛ w zaro´slach. Dopiero po upływie godziny stwór czekajacy ˛ w zasadzce przy s´cie˙zce prowadzacej ˛ do doliny odwa˙zył si˛e wyj´sc´ na rekonesans. Był obdarzony inteligencja,˛ czego Allanon nie wział ˛ pod uwag˛e. Znał swoja˛ sił˛e i prawidłowo ocenił szanse w ewentualnym spotkaniu z wielkim badaczem dziejów. Miał tak˙ze dar wyczuwania czyjej´s obecno´sci. Potrafił te˙z my´sle´c logicznie. Uznał, z˙ e nie warto czeka´c dłu˙zej. Gdy znalazł si˛e na rozwidleniu dróg, od razu zauwa˙zył powiewajace ˛ na wietrze strz˛epki tkaniny. Uznał je za wyjatkowo ˛ naiwny sposób oznaczania drogi. Ci˛ez˙ kie, bezkształtne cielsko ruszyło w stron˛e znaków. Ostatnia˛ nocna˛ wart˛e pełnił Balinor. Gdy nad wschodnim grzbietem gór błysn˛eły pierwsze złociste promienie poranka, obudził pozostałych członków wyprawy. Wyrwani ze spokojnego snu w pierwszej chwili byli półprzytomni, ale orze´zwiajacy ˛ chłód sprawił, z˙ e wkrótce z zapałem zacz˛eli sposobi´c si˛e do dalszej drogi. Pospiesznie zjedli s´niadanie, a po energicznych c´ wiczeniach rozgrzali ciała przed czekajacym ˛ ich całodziennym marszem. Kto´s zapytał o Allanona. Zaspany 114
jeszcze Flick odpowiedział, z˙ e wielki badacz dziejów opu´scił obozowisko około północy, nie mówiac ˛ przy tym ani słowa. Nikt nie był specjalnie zaskoczony, z˙ e Allanon wyruszył tak wcze´snie, wi˛ec obyło si˛e bez dalszych komentarzy. Pół godziny pó´zniej grupa była ju˙z na szlaku i w milczeniu, zachowujac ˛ porza˛ dek szyku, posuwała si˛e naprzód równym tempem. Hendel przekazał prowadzenie ksi˛eciu Leah. Droga wiodła przez nieciekawy teren, pokryty li´sc´ mi i uschni˛etymi gał˛eziami. Mimo to Menion poruszał si˛e bezszelestnie i trafnie wybierał szlak. Hendel potrafił doceni´c zdolno´sci ksi˛ecia z gór. Obserwujac ˛ jego ruchy z rosna˛ cym szacunkiem, uznał, z˙ e ju˙z wkrótce nikt nie zdoła dorówna´c jego tropicielskim umiej˛etno´sciom. Na razie jednak brakowało Menionowi do´swiadczenia i umiej˛etno´sci samokontroli, co w nieznanym terenie miało nie mniejsze znaczenie ni˙z pomysłowo´sc´ i odwaga. Tylko ostro˙zni i zaprawieni w trudach ludzie lasu mogli przetrwa´c najgorsze, a jedynym sposobem, by to osiagn ˛ a´ ˛c, były wszechstronne c´ wiczenia i lata praktyki. Majac ˛ to na uwadze, małomówny karzeł pozwolił obja´ ˛c przewodnictwo ksi˛eciu Leah, a sam ograniczył si˛e do ponownego sprawdzenia s´ladów zauwa˙zonych przez Meniona. Uwag˛e starego, wytrawnego tropiciela zwrócił jeden szczegół, którego najwyra´zniej nie dostrzegł Menion. Jak to mo˙zliwe, by człowiek, który przeszedł t˛edy zaledwie par˛e godzin temu, nie zostawił ani jednego s´ladu stopy, zastanawiał si˛e Hendel. Zgodnie z umowa,˛ skrawki białej tkaniny pozostawiane były w regularnych odst˛epach, ale był to jedyny dowód, z˙ e Allanon szedł ta˛ droga.˛ Hendel wielokrotnie słyszał o szczególnych zdolno´sciach i mocy Allanona. Mimo to nie mógł uwierzy´c, z˙ e kto´s potrafiłby tak skutecznie zaciera´c swoje s´lady. Zamykajacy ˛ pochód Balinor tak˙ze rozmy´slał o zagadkowym m˛ez˙ u z warowni druidów. Wielki badacz dziejów miał olbrzymia˛ wiedz˛e. Wła´sciwie nic nie było mu obce. Przemierzył wszystkie znane krainy, a mimo to nikt nie znał go dokładnie. Nawet obraz, który udałoby si˛e zło˙zy´c z ró˙znych fragmentów, byłby niekompletny. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu znał Allanona od lat. Pierwsze, mgliste wspomnienia wielkiego m˛ez˙ a w czerni pochodziły z czasów pó´znego dzieci´nstwa i okresu dorastania. Balinor sp˛edził ten czas w królestwie swego ojca. We wspomnieniach z tego okresu Allanon był ciemna,˛ tajemnicza˛ postacia,˛ która zjawiała si˛e bez uprzedzenia, znikała bez po˙zegnania, ale przez cały czas pobytu darzyła młodego ksi˛ecia wielka˛ sympatia.˛ Nigdy te˙z badacz dziejów nie odpowiedział wprost na pytanie o swoje pochodzenie. Uczeni m˛ez˙ owie z Callahornu i innych miast twierdzili, z˙ e nikt nie mo˙ze si˛e równa´c z zagadkowym historykiem w czarnej pelerynie. Ci, którzy znali go jako w˛edrowca, mówili, z˙ e za go´scin˛e i straw˛e zawsze słu˙zył dobra,˛ praktyczna˛ rada.˛ W jego rozumowaniu nie brakowało krytyki i swoistej odmiany zdrowego rozsadku, ˛ jakim dysponuja˛ ludzie ci˛ez˙ ko do´swiadczeni przez los, ale nikt nie miał mu tego za złe. Zapatrzony w swego mistrza Balinor wkrótce zaczał ˛ mu bezgranicznie ufa´c, chocia˙z nigdy do ko´nca go nie zrozumiał. Idac ˛ na ko´ncu pochodu i rozmy´slajac ˛ o przeszło´sci, ze zdumieniem odkrył, z˙ e mimo 115
upływu czasu twarz Allanona nie zmieniła si˛e. Nie przybył jej ani jeden siwy włos i ani jedna zmarszczka. Szlak skr˛ecił pod gór˛e. Poruszali si˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka.˛ Drzewa i krzewy tworzyły g˛esta˛ zasłon˛e po obu stronach. Menion prowadził, bezbł˛ednie odnajdujac ˛ s´lady. Teren był coraz trudniejszy. Około południa dotarli do rozwidlenia s´cie˙zek. Menion zatrzymał si˛e. — To dziwne. Na tym rozwidleniu nie ma z˙ adnego znaku. Nic z tego nie rozumiem. Niemo˙zliwe, z˙ eby Allanon zapomniał. . . — Na pewno co´s tu si˛e wydarzyło. . . — zawyrokował Shea i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Któr˛edy teraz? Hendel uwa˙znie przyjrzał si˛e s´cie˙zkom. Odgi˛ete gałazki ˛ i kilka s´wie˙zo opadłych li´sci sugerowało, z˙ e kto´s niedawno szedł s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ w gór˛e, do skalnego grzbietu. Na drugim odgał˛ezieniu znalazł niewyra´zne s´lady stóp. Instynkt ostrzegał przed niebezpiecze´nstwem, które mogło si˛e czai´c na obydwu s´cie˙zkach. — Nie podoba mi si˛e to. Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — mruczał pod nosem. — ´Slady sa˛ dziwne. Jakby kto´s je celowo poprzestawiał. — Mo˙ze to całe gadanie o zakazanej ziemi nie jest tak całkiem bez sensu — zauwa˙zył kwa´sno Flick, rozsiadajac ˛ si˛e na zwalonym drzewie. Balinor i Hendel zacz˛eli si˛e naradza´c, jaka˛ wybra´c drog˛e do Nefrytowej Przeł˛eczy. Karzeł twierdził, z˙ e do celu dotra˛ szybciej, wybierajac ˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół, ale na z˙ adnym rozwidleniu nie było znaków Allanona. W ko´ncu zniecierpliwiony Menion gło´sno za˙zadał ˛ podj˛ecia jednej wspólnej decyzji. — Wszyscy wiemy, z˙ e Allanon nie mógł przej´sc´ t˛edy, nie zostawiajac ˛ znaku — mówił. — Nasuwa si˛e zatem nast˛epujacy ˛ wniosek: albo kto´s lub co´s usun˛eło znaki, albo co´s si˛e stało z Allanonem. Nie rozwikłamy tego, siedzac ˛ bezczynnie. Allanon powiedział, z˙ e b˛edzie czekał na Nefryrowej Przeł˛eczy albo w lesie za nia.˛ Głosuj˛e za tym, by ruszy´c tam najkrótsza˛ droga! ˛ Hendel jednak ponownie wyraził swe watpliwo´ ˛ sci na temat znaków i s´ladów. Przy okazji dodał co´s o niejasnym przeczuciu. Shea równie˙z si˛e niepokoił, zwłaszcza od chwili, gdy sko´nczyły si˛e znaki. Po krótkiej, lecz goracej ˛ dyskusji Balinor o´swiadczył, z˙ e wszyscy przystaja˛ na propozycj˛e ksi˛ecia Leah: pójda˛ krótsza˛ droga,˛ dopóki nie sko´ncza˛ si˛e góry. ´ zka opadała do´sc´ gwałtownie, wijac Menion objał ˛ przewodnictwo. Scie˙ ˛ si˛e w´sród g˛esto rosnacych ˛ wysokich drzew, po czym stopniowo rozszerzała si˛e. Gdy wydawało si˛e, z˙ e za chwil˛e przejdzie w szeroki trakt, rz˛edy g˛estych krzewów ponownie zbli˙zyły si˛e do siebie, za´s szlak prawie niezauwa˙zalnie zaczał ˛ si˛e obni˙za´c. Łatwiejsza, mniej wyczerpujaca ˛ droga osłabiła czujno´sc´ w˛edrujacych. ˛ Szli s´cie˙zka,˛ która zapewne była pozostało´scia˛ po arterii komunikacyjnej. Przed upływem godziny dotarli do dna doliny. Z miejsca, w którym si˛e znale´zli, trudno było okres´li´c poło˙zenie wzgl˛edem głównego ła´ncucha gór, gdy˙z widok zasłaniały zwarte 116
drzewa. Widzieli jedynie pas bł˛ekitnego nieba nad głowami i zarys s´cie˙zki w´sród drzew. W gł˛ebi doliny natrafili na dziwna˛ konstrukcj˛e przypominajac ˛ a˛ rusztowanie. Gdyby nie osobliwe proste kraw˛edzie, mogłoby si˛e wydawa´c, z˙ e maja˛ przed soba˛ fragment lasu, który rósł dookoła budowli. Gdy si˛e zbli˙zyli, ujrzeli konstrukcj˛e składajac ˛ a˛ si˛e z metalowych belek, wzdłu˙zników i d´zwigarów pokrytych gruba˛ warstwa˛ rdzy. Zwolnili i ostro˙znie obeszli dziwaczny obiekt — a nu˙z była to pułapka na nieostro˙znych podró˙znych. Nic si˛e jednak nie poruszyło, d´zwigary pozostały na swoich miejscach, wi˛ec zaciekawieni zbli˙zyli si˛e i czekali w napi˛eciu. Obchodzac ˛ rusztowanie, dotarli do ko´nca s´cie˙zki. Mimo upływu czasu i grubej warstwy rdzy metalowa konstrukcja stała mocno i pewnie jak przed wiekami. Była pozostało´scia˛ jakiej´s wielkiej budowli z zamierzchłych czasów. Miasto i jego mieszka´ncy odeszli w niebyt tak dawno temu, z˙ e nikt nie pami˛etał ani o nich, ani nawet o dolinie, w której z˙ yli. Zostało to rusztowanie — ostatni s´wiadek zaginionej cywilizacji. Czas i klimat odcisn˛eły swe pi˛etno na fundamentach tej budowli. Zrobiono je z czego´s w rodzaju kamienia, ale nie tak twardego. Tu i ówdzie mi˛edzy kratownicami pozostały resztki s´cian. Rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie, odkryli wi˛ecej podobnych konstrukcji stojacych ˛ blisko siebie, niby mur, który miał obroni´c sztuczne miasto przed niepokonana˛ przyroda.˛ Krzewy i drzewa ju˙z dawno znalazły sobie drog˛e w´sród belek i kratownic. Rosły bardzo g˛esto i ciasno oplatały metalowe belki. Czas i korozja zrobiły swoje. Teraz przyroda brała odwet. W˛edrowcy przygladali ˛ si˛e w milczeniu ponurej budowli — s´wiadkowi z innej epoki i innej cywilizacji. Patrzac ˛ na przerdzewiałe fragmenty budowli, Shea nie mógł pozby´c si˛e przykrego wra˙zenia, z˙ e tyle ludzkiego wysiłku poszło na marne. — Co to za miejsce? — zapytał s´ciszonym głosem. Hendel wzruszył ramionami: — Pewnie jakie´s miasto. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nikogo tu nie było od kilkuset lat. Balinor przesunał ˛ dłonia˛ po najbli˙zszym d´zwigarze. Pod warstwa˛ kurzu i rdzy wcia˙ ˛z był szary metal. Obeszli konstrukcj˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie fundamentom zrobionym z substancji podobnej do kamienia. W pewnej chwili Balinor zatrzymał si˛e i starł kurz pokrywajacy ˛ jeden z bloków. W niby -kamieniu ukazały si˛e cyfry i litery — data z zamierzchłych czasów. Gdy wreszcie zdołali ja˛ odczyta´c, zaskoczony Shea krzyknał: ˛ — To przecie˙z jeszcze sprzed Wielkich Wojen! Nie do wiary. To na pewno najstarsza budowla na s´wiecie! — Allanon kiedy´s wspominał co´s o ludziach z tamtych czasów — wtracił ˛ zadumany Menion. — Podobno były to czasy s´wietno´sci. A zostało z nich tylko tyle — doko´nczył smutnym głosem, wskazujac ˛ r˛eka˛ przerdzewiały metal. — Zatrzymajmy si˛e tu na krótki odpoczynek — zaproponował Shea. — Chciałbym obejrze´c inne budowle.
117
Balinor i Hendel niech˛etnie przystali na pomysł Shei. Zgodzili si˛e na krótki postój pod warunkiem, z˙ e wszyscy b˛eda˛ trzyma´c si˛e w zasi˛egu wzroku. Flick i Shea skierowali si˛e do nast˛epnej zardzewiałej konstrukcji. Hendel usiadł na ziemi i z niech˛ecia˛ my´slał o ka˙zdej chwili sp˛edzonej w´sród obcej, przygn˛ebiajacej ˛ plataniny ˛ zardzewiałych, z˙ elaznych belek i d´zwigarów. Zat˛esknił do rodzinnych stron, domu i lasu, w którym zawsze czuł si˛e swojsko. Durin, Dayel, Balinor i Menion obeszli fundament. Po drugiej stronie odkryli napis, który by´c mo˙ze był czyim´s imieniem. Tymczasem Hendel na dobre pogra˙ ˛zył si˛e w marzeniach i s´nił na jawie o swoim domu w Culhaven. Nagle drgnał ˛ i rozejrzał si˛e. Oprzytomniał całkowicie, gdy stwierdził, z˙ e brakuje Flicka i Shei, którzy w poszukiwaniu s´ladów dawnej cywilizacji odeszli za daleko w las i znikn˛eli z pola widzenia pozostałych. Jego niepokój wzrósł, gdy zorientował si˛e, z˙ e wokoło zapadła s´miertelna cisza, a las zastygł w bezruchu. Słycha´c było jedynie s´ciszone głosy czwórki ogladaj ˛ a˛ cej rozpadajacy ˛ si˛e kawał dziwnego kamienia. Umilkły ptaki i owady, a powietrze było jakby nieruchome. Hendel oddychał ci˛ez˙ ko, chrapliwie. — Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — stwierdził, si˛egajac ˛ po maczug˛e. Tymczasem Flick zauwa˙zył kilka matowych, białych przedmiotów w kształcie pałek lub grubych patyczków. Le˙zały przy resztkach s´ciany budowli, która˛ ogladali ˛ z Shea.˛ Były cz˛es´ciowo przykryte ziemia,˛ wi˛ec podszedł bli˙zej, by przyjrze´c si˛e im dokładnie. Shea nie zwracał uwagi na brata i przeszedł do szczatków ˛ nast˛epnej budowli. Flick wcia˙ ˛z nie mógł rozpozna´c białawych przedmiotów. Dopiero gdy stanał ˛ nad nimi, poczuł chłód na plecach, a strach s´cisnał ˛ mu gardło. Patrzył na ludzkie ko´sci. ´ Za plecami usłyszał trzask łamanych gał˛ezi. Sciana lasu rozsun˛eła si˛e, a z niej wychyn˛eło szare, monstrualne dziwo o wielu ko´nczynach — mutant zbudowany z z˙ ywej tkanki i l´sniacych ˛ płyt. Na długiej, metalowej szyi, kiwała si˛e włochata głowa spotworniałego owada. Wygłodniałe monstrum kłapn˛eło na widok jedzenia. Nad rozpalonymi s´lepiami kołysały si˛e długie czułki zako´nczone ostrymi szpikulcami. Stworzony przez ludzi z dawnych czasów przetrwał kataklizm, prze˙zył swoich panów i rozpoczał ˛ samodzielny byt, uzupełniajac ˛ rozpadajace ˛ si˛e fragmenty ciała kawałkami metalu. Z biegiem czasu przekształcił si˛e w straszliwe dziwo z˙ ywiace ˛ si˛e ludzkim mi˛esem. Zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył zareagowa´c, był ju˙z przy pierwszej ofierze. Flick le˙zał powalony pot˛ez˙ nym kopni˛eciem. Kłapiace ˛ szcz˛eki ju˙z otwierały si˛e nad nieprzytomnym nieszcz˛es´nikiem, gdy Shea wrzasnał ˛ z całych sił, wyszarpnał ˛ zza pasa nó˙z i rzucił si˛e na pomoc bratu. Zanim potwór zacisnał ˛ szcz˛eki, Shea zaatakował go no˙zem. Zaskoczone monstrum cofn˛eło si˛e szybko jak zraniony gad. Pałajace, ˛ zielone s´lepia skierowały si˛e na napastnika, który wydawał si˛e tak s´miesznie mały. — Shea, stój! — krzyknał ˛ Menion. Ale Shea wbił ju˙z nó˙z we włochate ciało potwora. Ten syknał ˛ z w´sciekłos´cia˛ i machnał ˛ chuda˛ ko´nczyna˛ jak mieczem. Shea uskoczył w ostatniej chwili, 118
unikajac ˛ przygwo˙zd˙zenia do ziemi i natychmiast zadał nast˛epny cios. Monstrum zadr˙zało i otrzasn˛ ˛ eło si˛e jak pies. Przez chwil˛e zdawało si˛e, z˙ e Shea zginał ˛ w masie kłaków i z˙ elaza, po czym ujrzeli go le˙zacego ˛ tu˙z przy Flicku. Niewiele brakowało, by wyciagn ˛ ał ˛ nieprzytomnego brata, ale monstrum wygi˛eło si˛e w pałak ˛ i przewróciło chłopca. Na ułamek sekundy kurz przesłonił walczacych. ˛ Wszystko rozegrało si˛e tak szybko, z˙ e nikt inny nie zda˙ ˛zył zareagowa´c. Hendel po raz pierwszy w z˙ yciu zobaczył podobnego dziwolaga. ˛ Chocia˙z w chwili ataku był najdalej od walczacych, ˛ pospieszył z pomoca˛ jako pierwszy. Pozostali od razu dołaczyli ˛ do niego. Gdy kurz opadł na tyle, z˙ e odsłonił łeb stwora, brz˛ekn˛eły trzy ci˛eciwy i trzy strzały utkwiły we włochatym cielsku. Potwór uniósł si˛e na paj˛eczych nogach, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za nowymi napastnikami. Nie musiał długo szuka´c. Menion odrzucił łuk, wydobył wielki miecz i s´ciskajac ˛ oburacz ˛ r˛ekoje´sc´ , rzucił si˛e na potwora z bojowym okrzykiem: „Leah — Leah!” Błysn˛eło tak˙ze złowrogo pot˛ez˙ ne ostrze Balinora, a jego wła´sciciel ruszył na pomoc ksi˛eciu z gór. Durin i Dayel szyli z łuków, celujac ˛ w łeb i oczy. Dziwolag ˛ próbował broni´c si˛e przed strzałami, osłaniajac ˛ oczy przednimi czułkami, ale ze słabym skutkiem. Bezskutecznie próbował tak˙ze strzasn ˛ a´ ˛c strzały, które utkwiły w ciele. Menion pierwszy dotarł do potwora na odległo´sc´ miecza i zatopił ostrze w jednej z ko´nczyn tak gł˛eboko, z˙ e stal zgrzytn˛eła o ko´sc´ . Monstrum cofn˛eło si˛e i odepchn˛eło Meniona, lecz w tym samym momencie celnie rzucona maczuga Hendela trafiła go mi˛edzy oczy. Ułamek sekundy pó´zniej stał ju˙z przed nim Balinor. Peleryn˛e zsunał ˛ na plecy, odsłaniajac ˛ pleciona˛ kolczug˛e, aby w ten sposób sprawniej operowa´c wielkim mieczem. Zadał kilka szybkich, mocnych ciosów i po chwili druga noga stwora odpadła od ciała. Monstrum próbowało atakowa´c i przygwo´zdzi´c do ziemi cho´c jednego z napastników. Tymczasem oni, z bojowymi okrzykami na ustach, ci˛eli i siekli włochate cielsko, próbujac ˛ odciagn ˛ a´ ˛c je od le˙zacych ˛ bez ruchu braci Ohmsfordów. Pod gradem precyzyjnych ciosów monstrum miotało si˛e bezładnie. Durin i Dayel tak˙ze nie pró˙znowali, wypuszczajac ˛ na monstrum prawdziwa˛ ulew˛e strzał. Chocia˙z wiele z nich odbiło si˛e od metalowych płyt, to jednak te, które wbijały si˛e w cielsko, rozpraszały uwag˛e coraz bardziej rozw´scieczonego potwora. W pewnym momencie Hendel padł pod pot˛ez˙ nym uderzeniem i osunał ˛ si˛e bez czucia. Monstrum ruszyło szybko, by go dobi´c. Balinor, widzac, ˛ co si˛e dzieje, u˙zył całej swojej siły i zasypał potwora gradem morderczych ciosów. Dzi˛eki temu Menion zdołał odciagn ˛ a´ ˛c nieprzytomnego karła i ocuci´c go. Strzały elfów cz˛es´ciowo o´slepiły potwora. Z uszkodzonego oka monstrum obficie lała si˛e krew. Potwór zrozumiał, z˙ e przegrał bitw˛e i z˙ e za chwil˛e moz˙ e straci´c z˙ ycie. Zamarkował atak na najbli˙zszego przeciwnika i z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ pomknał ˛ do swej le´snej kryjówki. Menion ruszył w pogo´n, ale monstrum uciekało tak szybko, z˙ e nie sposób było go dogoni´c. Gdy ostatecznie znikn˛eło w´sród drzew, pi˛eciu zwyci˛eskich s´miałków pospieszyło z pomoca˛ nieprzy119
tomnym braciom. Skuleni le˙zeli nieruchomo na ziemi. Hendel, który znał sztuk˛e opatrywania ran odniesionych w walce, zbadał Flicka i She˛e. Byli silnie potłuczeni i mieli liczne zadrapania. Wygladało ˛ jednak na to, z˙ e ko´sci maja˛ nienaruszone. By´c mo˙ze odnie´sli jakie´s obra˙zenia wewn˛etrzne. Najbardziej zaniepokoiły go jednak s´lady po ukaszeniu. ˛ Potwór ukasił ˛ She˛e w rami˛e, Flick za´s miał ran˛e na karku. Miejsca te były silnie zaczerwienione i spuchni˛ete. Jad zaczynał si˛e rozchodzi´c po ciałach chłopców. Nie wiadomo, czy zagra˙zał ich z˙ yciu. Mimo usilnych zabiegów z˙ aden nie odzyskał przytomno´sci. Ich oddechy były płytkie i nieregularne, a skóra zszarzała. — Nie potrafi˛e ich z tego wyciagn ˛ a´ ˛c! — powiedział wreszcie zatroskany Hendel. — Trzeba jak najszybciej dostarczy´c ich do Allanona. On zna si˛e na tym lepiej. Na pewno im pomo˙ze. — Czy to znaczy, z˙ e moga˛ tego nie prze˙zy´c? — zapytał szeptem Menion. Hendel skinał ˛ głowa.˛ Zapadła cisza. Po chwili Balinor, który pierwszy otrza˛ snał ˛ si˛e z przygn˛ebienia, objał ˛ dowództwo. Polecił Menionowi i Durinowi przygotowa´c z˙ erdzie na nosze, sam za´s z Hendelem zaczał ˛ zaplata´c sznur. Po przymocowaniu go do z˙ erdzi otrzymali dwie pary noszy podobnych do hamaków. Pi˛etnas´cie minut pó´zniej nieprzytomnych braci owini˛eto w koce i uło˙zono na noszach. Przez cały czas Dayel stał na warcie na wypadek, gdyby potwór zaatakował ponownie. Nic takiego jednak si˛e nie wydarzyło. Gdy byli gotowi do drogi, Hendel objał ˛ prowadzenie, za´s pozostali zaj˛eli si˛e noszami. Szybko przebyli ostatni odcinek drogi przez wymarłe miasto i po kilku minutach doszli do s´cie˙zki, która˛ planowali wyj´sc´ z doliny. Na pos˛epnych twarzach malowała si˛e bezsilna zło´sc´ . Co pewien czas spogladali ˛ z wyrzutem na rdzewiejace ˛ konstrukcje. Wszyscy odczuwali gorycz pora˙zki. Zeszli w dolin˛e pełni wiary i optymizmu, a wychodzili pobici i zniech˛eceni, jak ofiary kapry´snego losu, który tym razem bole´snie sobie z nich zadrwił. Wyszedłszy z doliny, zacz˛eli si˛e wspina´c kr˛eta˛ s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do skalnego grzbietu. W lesie znów odezwały si˛e ptaki i owady — znak, z˙ e niebezpiecze´nstwo min˛eło. Wszyscy my´sleli o tym, co ich spotkało i o nieprzytomnych chłopcach. Hendel jako jedyny zwrócił uwag˛e na zmiany w le´snych odgłosach. Robił sobie wyrzuty, z˙ e zawczasu nie poinformował pozostałych. Rozmy´slał tak˙ze o tym, co mogło si˛e sta´c z samym Allanonem i znakami, które obiecał zostawia´c w regularnych odst˛epach. Doszedł do wniosku, z˙ e Allanon na pewno oznaczył rozwidlenie, po czym wybrał prawe odgał˛ezienie prowadzace ˛ pod gór˛e. Gdy odszedł, kto´s lub co´s domy´sliło si˛e, co oznaczaja˛ skrawki materiału, i usun˛eło je. By´c mo˙ze był to ten sam stwór, który zaatakował ich w dolinie. Hendel pokr˛ecił głowa.˛ Jak mógł nie wyczu´c podst˛epu on, do´swiadczony tropiciel i człowiek lasu! Zły na siebie wbił pi˛et˛e w ziemi˛e, a˙z zgrzytn˛eły kamyki. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, szli przez pas g˛estego lasu. Ci˛ez˙ kie konary splatały si˛e nad głowami i zasłaniały niebo. Szlak znowu zaczał ˛ si˛e zw˛ez˙ a´c. Niebo zmieniło 120
barw˛e na złotawoczerwona,˛ pó´zniej na fioletowa.˛ Hendel obliczył, z˙ e sło´nce zajdzie najdalej za godzin˛e. Nie potrafił natomiast powiedzie´c dokładnie, ile dzieli ich od Nefrytowej Przeł˛eczy. Wiedział jedynie, z˙ e byli ju˙z blisko. Dalej czekał ich całonocny marsz, prawie bez odpoczynku. Trudno było przewidzie´c, czy nast˛epnego dnia uda im si˛e złapa´c cho´c par˛e godzin snu. Musieli si˛e spieszy´c. Od tego zale˙zało z˙ ycie nieprzytomnych przyjaciół, których nie´sli na swoich barkach. Trzeba było dostarczy´c ich do Allanona, zanim jad dojdzie do serca. Wszyscy byli tego s´wiadomi, wi˛ec nikt nie protestował. Sło´nce skryło si˛e ju˙z za skalnym grzbietem. Czwórka niosaca ˛ nieprzytomnych coraz bardziej odczuwała zm˛eczenie, a ich barki i plecy były sztywne z wysiłku. Balinor zarzadził ˛ krótki postój. Padli na ziemi˛e i przez dłu˙zszy czas le˙zeli, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko. Gdy nadeszła noc, Hendel przekazał prowadzenie Dayelowi, który był najbardziej zm˛eczony, gdy˙z d´zwigał nosze z Rickiem. Na twarzach nieprzytomnych pojawił si˛e dziwny grymas i krople potu. Hendel sprawdził puls. Był ledwo wyczuwalny. Menion zaczynał traci´c panowanie nad soba.˛ Kra˙ ˛zył wokół Flicka i Shei i przysi˛egał zemst˛e wszystkiemu i wszystkim, którzy przyszli mu na my´sl. Miał twarz czerwona˛ z wysiłku, a z˙ e jeszcze nie odreagował niedawnej bitwy, szukał czego´s, na czym mógłby wyładowa´c gniew. Po dziesi˛eciu minutach ruszyli dalej. Nastała noc. Migoczace ˛ gwiazdy i blada po´swiata ksi˛ez˙ yca w nowiu rozja´sniały ciemno´sci. Musieli zwolni´c. W takich warunkach łatwo było o potkni˛ecie czy wywrócenie noszy. Prowadził Dayel. Jego zmysły były ostrzejsze, dzi˛eki czemu łatwiej znajdował drog˛e w ciemno´sci. Hendel zajał ˛ jego miejsce przy noszach z Flickiem. W jego głowie kł˛ebiły si˛e ponure my´sli, a zwłaszcza ta o znakowaniu szlaku, którym mieli si˛e wydosta´c z Wolfsktaag. Obiecane znaki przydałyby si˛e zwłaszcza teraz, kiedy od po´spiechu zale˙zało z˙ ycie dwóch Ohmsfordów. Jeszcze najmniej odczuwał zm˛eczenie, ci˛ez˙ ar noszy nie dawał si˛e tak we znaki, wi˛ec idac, ˛ patrzył oboj˛etnie na góry, które mijali. Dopiero po upływie kilku minut od chwili, gdy jego wzrok spoczał ˛ na dwóch szczytach, wy˙zszych od pozostałych, Hendel zorientował si˛e, z˙ e zbli˙zali si˛e do Nefrytowej Przeł˛eczy. W tej samej chwili Dayel obwie´scił, z˙ e szlak przed nimi rozchodzi si˛e w trzy ró˙zne strony. Hendel powiedział, z˙ e do przeł˛eczy prowadzi s´cie˙zka odchodza˛ ca w lewo. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, ruszyli we wskazanym kierunku, a nawet przyspieszyli kroku podbudowani my´sla˛ o rychłym spotkaniu z Allanonem. Owini˛ete w koce ciała nieprzytomnych towarzyszy zacz˛eły pr˛ez˙ y´c si˛e i wygina´c. Rozpocz˛eła si˛e walka organizmów z jadem. Tym razem walce z powolna˛ s´miercia˛ bracia przeciwstawiali jedynie wol˛e z˙ ycia. Obserwujac ˛ nieprzytomnych, Hendel przeczuwał, z˙ e taka reakcja organizmu na trucizn˛e to dobry znak. Ciała chłopców nie zamierzały skapitulowa´c. Odwrócił si˛e do pozostałych i spostrzegł, z˙ e wszyscy wpatrywali si˛e w łun˛e, która pojawiła si˛e mi˛edzy bli´zniaczymi szczytami. Wkrót-
121
ce do uszu wszystkich dotarło echo gwaru wielu głosów i dudnienie. Balinor nie zarzadził ˛ postoju, lecz polecił Dayelowi pój´sc´ na zwiady w kierunku łuny. — Co to mo˙ze by´c? — zapytał Menion. — Trudno powiedzie´c. Jeste´smy za daleko. Brzmi jak odgłosy b˛ebnów i s´piewy — odpowiedział Durin. — To gnomy — o´swiadczył Hendel. Po nast˛epnej godzinie marszu znale´zli si˛e blisko z´ ródła s´wiatła i d´zwi˛eku. Okazało si˛e, z˙ e łuna pochodzi od kilkuset ognisk, za´s dudnienie jest rzeczywis´cie odgłosem b˛ebnów, które wtórowały za´spiewom i skandowaniu wielu gardeł. Gdy podeszli bli˙zej, hałas stał si˛e ogłuszajacy. ˛ Na tle ciemnego nieba rysowały si˛e w oddali bli´zniacze, skaliste góry. Mi˛edzy nimi znajdowało si˛e wej´scie do Nefrytowej Przeł˛eczy. Balinor wiedział, z˙ e je´sli obozujacy ˛ w oddali tłum był rzeczywi´scie zgromadzeniem gnomów, to na pewno nie rozstawili wart na zakazanej ziemi. Oznaczało to, z˙ e grupka s´miałków była bezpieczna, dopóki pozostawała w cieniu lasu, który prawie dochodził do przeł˛eczy. Nat˛ez˙ enie s´piewów i odgłosy b˛ebnów sugerowały, z˙ e zebrany tłum niepr˛edko si˛e rozejdzie. Oznaczało to, z˙ e wej´scie na przeł˛ecz jest zablokowane. Wkrótce dotarli do skraju lasu przy wej´sciu. Kryjac ˛ si˛e w cieniu, wyjrzeli, po czym szybko cofn˛eli si˛e w mrok na narad˛e. — Co tu si˛e dzieje? Co znacza˛ te b˛ebny i cały ten zgiełk? — pytanie Balinora skierowane było do Hendela, ledwo widocznego w cieniu drzewa. — Stad ˛ nic nie wida´c, chyba z˙ e si˛e umie czyta´c w my´slach — odburknał ˛ zirytowany Hendel. — Głosy sa˛ takie jak gnomów, ale nie słycha´c słów. Pójd˛e i sprawdz˛e. — Lepiej nie! — wtracił ˛ si˛e pospiesznie Durin. — To zadanie dla elfa. Chodz˛e szybciej i ciszej ni˙z ty, tropicielu. A poza tym pierwszy wyczuj˛e obecno´sc´ stra˙zników. — To mo˙ze ja pójd˛e — zaproponował Dayel. — Jestem przecie˙z mniejszy, l˙zejszy i szybszy ni˙z wy wszyscy. Zaraz wracam — powiedział i nie czekajac ˛ na zgod˛e, zniknał ˛ w ciemno´sciach. Durin zaklał ˛ pod nosem. Nie chciał nara˙za´c brata. Je´sli w istocie s´piewajacy ˛ wokół ognisk u wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy byli gnomami, to ka˙zdemu zabłakanemu ˛ elfowi groziła s´mier´c z ich rak. ˛ Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Hendel wzruszył ramionami, usiadł na ziemi, oparł si˛e o pie´n drzewa i czekał na powrót Dayela. Shea zaczał ˛ j˛ecze´c i rzuca´c si˛e gwałtownie. Zrzucił koce i nieomal spadł z noszy. Flick zachowywał si˛e podobnie, ale jego ruchy nie były tak gwałtowne. Menion i Durin szybko zawin˛eli braci w koce i przywiazali ˛ do noszy rzemieniami. Na szcz˛es´cie dudnienie b˛ebnów i s´piewy gnomów skutecznie zagłuszały j˛eki nieprzytomnych, których ogarn˛eły teraz konwulsje. Czekajac ˛ na powrót elfa, pozostała czwórka zacz˛eła intensywnie my´sle´c, jak przeprawi´c si˛e przez tłum zebrany przy przeł˛eczy. Wtem z ciemno´sci wynurzył si˛e Dayel. — Czy to gnomy? — zapytał Hendel. 122
— Setki albo tysiace ˛ gnomów — odpowiedział ponuro elf. — Rozbili obóz wzdłu˙z całego wej´scia do przeł˛eczy. Rozpalili mnóstwo ognisk. Pewnie obchodza˛ jaka´ ˛s uroczysto´sc´ , bo bez przerwy bija˛ w b˛ebny i zawodza.˛ Najgorsze, z˙ e cały czas siedza˛ twarzami do wej´scia. Nie ma szans, z˙ eby si˛e przemkna´ ˛c. Dayel przerwał, spojrzał na wstrzasane ˛ konwulsjami ciała braci Ohmsfordów, po czym zwrócił si˛e do Balinora: — Zbadałem całe wej´scie i dokładnie obejrzałem obie granie. Jedyna droga prowadzi przez obóz gnomów. Tym razem chyba naprawd˛e wpadli´smy w pułapk˛e.
XII Słowa Dayela wywołały gwałtowna˛ reakcj˛e. Menion poderwał si˛e, chwycił r˛ekoje´sc´ miecza i zaczał ˛ si˛e odgra˙za´c, z˙ e albo wyrabie ˛ sobie drog˛e przez tłum gnomów, albo sam zginie. Balinor próbował go powstrzyma´c, ale do rozjuszonego ksi˛ecia dołaczyli ˛ pozostali. Przez chwil˛e panował całkowity rozgardiasz. Hendel zadał roztrz˛esionemu Dayelowi kilka pyta´n, a nast˛epnie rozkazał, by si˛e uciszyli. Gdy Balinor w ko´ncu uspokoił Meniona, karzeł stwierdził: — Tam sa˛ tak˙ze wodzowie, czarownicy, kapłani i wszyscy mieszka´ncy osad poło˙zonych najbli˙zej Wolfsktaag. Uroczysto´sc´ taka jak ta odbywa si˛e raz w miesiacu. ˛ Zbieraja˛ si˛e koło przeł˛eczy przed zachodem sło´nca i s´piewaja˛ dzi˛ekczynne modły do bóstw, które pono´c chronia˛ ich przed złymi duchami z zakazanej ziemi. Trwa to przez cała˛ noc. Flick i Shea nie wytrzymaja˛ do rana. — Có˙z za wspaniały naród! — wybuchnał ˛ Menion. — Modla˛ si˛e o obron˛e przed złymi mocami, a sami kumaja˛ si˛e z Królestwem Czaszki! Nie wiem, co na to powiecie, ale ja nie mam zamiaru zrezygnowa´c tylko dlatego, z˙ e jakie´s zło´sliwe stworki musza˛ od´spiewa´c swoje kłamliwe zakl˛ecia. — Nikt nie mówi o poddaniu si˛e ani o rezygnowaniu — wtracił ˛ Balinor, gdy zacietrzewiony ksia˙ ˛ze˛ przerwał, by złapa´c oddech. - Jeszcze tej nocy przeprawimy si˛e przez góry. Za chwil˛e ruszamy. — Niby jak mieliby´smy tego dokona´c? — zapytał Hendel. — Przemaszerowa´c przez połow˛e gnomiej nacji? A mo˙ze przefruniemy? — Chwileczk˛e — wtracił ˛ Menion i pochylił si˛e nad nieprzytomnym Shea.˛ Przeszukał kieszenie i wydobył sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. — One nas stad ˛ wyprowadza! ˛ — Postradał rozum czy co? — zapytał Hendel, patrzac ˛ z niedowierzaniem na sakiewk˛e w dłoni ksi˛ecia. — To na nic, Menionie — powiedział półgłosem Balinor. — Tylko Shea mo˙ze u˙zy´c tych klejnotów. Poza tym Allanon powiedział mi, z˙ e mo˙zna ich u˙zy´c tylko przeciwko istotom posiadajacym ˛ magiczna˛ moc, która zagra˙załaby ludzkiemu umysłowi. Gnomy maja˛ ciała i sa˛ s´miertelne. Nale˙za˛ zatem do s´wiata rzeczywistego. To nie duchy ani zjawy.
124
— Nie rozumiem, o czym mówisz, ale pami˛etam, jak te kamienie pokonały Topielidło z Moczarów Mgieł. Sam widziałem, jaka˛ maja˛ moc. — Menion przerwał. Zastanowił si˛e nad tym, co powiedział i opu´scił sakiewk˛e. — Macie racj˛e. To nie ma sensu. Przepraszam. Sam nie wiem, co mówi˛e. — Musi by´c jaki´s sposób! — wtracił ˛ si˛e Durin. — Potrzebny nam dobry plan. Trzeba chocia˙z na pi˛ec´ minut odwróci´c uwag˛e gnomów. To wystarczy, z˙ eby si˛e przemkna´ ˛c. Menion o˙zywił si˛e. Pomysł Durina przypadł mu do gustu. My´slał goraczkowo, ˛ ale nic nie przychodziło mu do głowy. Balinor rozwa˙zał pomysł elfa, przechadzajac ˛ si˛e tam i z powrotem. Hendel zaproponował, z˙ e mógłby wej´sc´ w tłum i da´c si˛e pojma´c. Majac ˛ w r˛ekach tego, który najbardziej dał im si˛e we znaki, gnomy zapomniałyby o całym s´wiecie. Menion pu´scił mimo uszu ponury z˙ art. Obstawał przy swojej propozycji. W ko´ncu znowu stracił cierpliwo´sc´ i krzyknał: ˛ — Do´sc´ gadania! Trzeba obmy´sli´c jak si˛e stad ˛ wydosta´c, zanim b˛edzie za pó´zno dla Flicka i Shei. Zatem, co robimy? — Jak szeroka jest przeł˛ecz? — zapytał Balinor, nie przerywajac ˛ spaceru. — W miejscu, gdzie siedza˛ gnomy, około dwustu jardów — odpowiedział Dayel, unikajac ˛ wzroku Meniona. Zamy´slił si˛e, po czym nagle strzelił palcami i zawołał: — Mam! Prawa strona przeł˛eczy jest widoczna jak na dłoni, ale po lewej, wzdłu˙z skały ro´snie par˛e drzew i krzaków. To zawsze jaka´s osłona. — Za słaba — odpowiedział Hendel. — Przez t˛e przeł˛ecz mo˙ze si˛e przeprawi´c cały legion ustawiony w czworobok. Osłona jest tak skapa, ˛ z˙ e przej´scie tamt˛edy dzisiaj, w s´wietle ognisk, to samobójstwo. Znam dobrze t˛e przeł˛ecz. Zauwa˙zy nas ka˙zdy gnom, który przypadkiem spojrzy w tamta˛ stron˛e. — Trzeba zatem sprawi´c, by patrzyły gdzie´s indziej — powiedział Balinor. W jego umy´sle kiełkował pewien plan. Rycerz zatrzymał si˛e, kl˛eknał ˛ i naszkicował na ziemi wej´scie do przeł˛eczy. Spojrzał na Dayela i Hendela. Menion przestał złorzeczy´c i zainteresował si˛e szkicem. — Jak widzicie, z rysunku wynika, z˙ e a˙z do tego miejsca mamy osłon˛e — wyja´snił, wskazujac ˛ na punkt przy linii przedstawiajacej ˛ zarys skały z lewej strony. — Stok jest stosunkowo łagodny, poro´sni˛ety krzakami, które te˙z daja˛ osłon˛e. Dochodzac ˛ do tego miejsca, znajdziemy si˛e nad terenem zaj˛etym przez gnomy. Odtad ˛ za´s jest około trzydziestu jardów otwartej przestrzeni„ która dochodzi do lasu rosnacego ˛ na poczatku ˛ stromego zbocza. Na tym odcinku b˛edziemy tak o´swietleni, z˙ e ka˙zdy nas zauwa˙zy. Trzeba skierowa´c uwag˛e gnomów na co´s innego. Tylko wtedy mamy szans˛e przeby´c t˛e drog˛e. Cztery pary oczu wpatrywały si˛e w niego wyczekujaco. ˛ Był niezadowolony, z˙ e nie zdołał wykoncypowa´c czego´s mniej ryzykownego, ale czas naglił. Stan Ohmsfordów pogarszał si˛e. Gdyby Shea zmarł, wyprawa straciłaby sens. Tylko prawowity potomek rodu Shannary mógł w pełni wykorzysta´c moc Miecza. Je´sli 125
tego nie zrobi, wybuchnie wojna, która pochłonie wiele ofiar, by´c mo˙ze nawet wszystko, co z˙ yje. Wobec takiej perspektywy z˙ ycie siedmiu s´miałków było naprawd˛e niska˛ cena˛ za ocalenie ludów czterech krain. — Do wykonania tego planu potrzebny jest najlepszy łucznik — o´swiadczył ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Mamy takiego w´sród nas. To ksia˙ ˛ze˛ Leah. Zaskoczony Menion podniósł wzrok. Nie potrafił ukry´c wzruszenia i dumy z powodu wyró˙znienia. Tymczasem Balinor kontynuował: — B˛edziesz mógł odda´c tylko jeden strzał. Je´sli chybisz zginiemy. — Ale na czym polega ten plan? — dopytywał si˛e Durin. — Kiedy dojdziemy do ko´nca osłony, Menion wybierze sobie cel. B˛edzie to jeden z wodzów gnomów, którzy obozuja˛ po przeciwnej stronie wej´scia do przeł˛eczy. Trafienie i s´mier´c wodza spowoduje zamieszanie. Wykorzystamy je, by przeskoczy´c do lasu. — Widzi mi si˛e, z˙ e to si˛e na nic nie zda — stwierdził ponuro Hendel. — Jak tylko trafiony padnie, wszystkie gnomy zbiegna˛ si˛e przy wej´sciu do przeł˛eczy i zobacza˛ nas, a to koniec. Balinor zaprzeczył ruchem głowy i u´smiechnał ˛ si˛e, ale jako´s niepewnie. — Nie zobacza˛ nas, bo b˛eda˛ s´cigali kogo´s innego. Gdy wódz zostanie trafiony, jeden z nas poka˙ze si˛e im na skale z dala od wej´scia. Gnomy b˛eda˛ chciały go dopa´sc´ w pierwszej kolejno´sci. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby zdołali zorganizowa´c systematyczne i dokładne poszukiwania. Naszym sprzymierze´ncem b˛edzie zamieszanie w ich szeregach. Im wi˛eksze, tym lepiej dla nas. W milczeniu słuchali Balinora, spogladaj ˛ ac ˛ niespokojnie po twarzach towarzyszy. Wszystkich nurtowała jedna my´sl. Milczenie przerwał Menion: — Wszystko to brzmi pi˛eknie, ale nie dla tego, który ma si˛e pokaza´c gnomom. Czeka go pewna s´mier´c. — To mój plan, wi˛ec moim obowiazkiem ˛ jest zosta´c i wyciagn ˛ a´ ˛c gnomy w góry. Potem zatocz˛e koło i dołacz˛ ˛ e do was w ustalonym miejscu na skraju lasów Anaru. — Chyba nie wierzysz w to, z˙ e pozwol˛e ci zje´sc´ najlepszy kasek ˛ — zadrwił Menion. — Ja wybieram cel, ja strzelam, wi˛ec je´sli nie trafi˛e, to tylko ja. . . Nie doko´nczył zdania. Wzruszył ramionami i z u´smiechem klepnał ˛ Durina w rami˛e. Ten spojrzał z niedowierzaniem. Balinor ju˙z otwierał usta, by si˛e sprzeciwi´c, ale ubiegł go Hendel: — Plan nie jest zły i mo˙ze si˛e sprawdzi´c. Wiadomo wszystkim, z˙ e ten, który zostanie, s´ciagnie ˛ na siebie par˛e tysi˛ecy gnomów. W najlepszym razie nie wy´sla˛ za nim po´scigu, lecz zaczekaja,˛ a˙z głód wyp˛edzi go z gór. Musi to by´c kto´s, kto zna zwyczaje gnomów, ich pułapki i metody walki. Musi by´c biegły w tropieniu i unikaniu zasadzek. Tylko jeden z nas spełnia wszystkie te warunki, a poza tym ma niemałe do´swiadczenie bojowe. Ten kto´s to ja. . . Zreszta˛ wszyscy wiecie, jak
126
bardzo chca˛ mojej głowy. Takiej okazji nie przepuszcza˛ na pewno — zako´nczył ponuro. — Przecie˙z mówiłem — upierał si˛e Menion — z˙ e to wyłacznie ˛ mój. . . W tym momencie Balinor wkroczył zdecydowanie: — Hendel ma racj˛e. Spojrzeli zaskoczeni na ksi˛ecia Callahornu. Jedynie Hendel rozumiał decyzj˛e Balinora. Na jego miejscu postapiłby ˛ tak samo. — Ochotnik został zatwierdzony. Hendel ma najwi˛eksze szans˛e wyj´sc´ z tego cało. Odwrócił si˛e do masywnego karła i wyciagn ˛ ał ˛ dło´n. Hendel u´scisnał ˛ ja,˛ po czym szybko odwrócił si˛e, ruszył biegiem pod gór˛e i zniknał ˛ w mroku. Wszyscy odprowadzili go wzrokiem. Z zachodu docierały monotonne za´spiewy i jednostajne dudnienie b˛ebnów. — Zakneblujcie chłopców, z˙ eby nie krzyczeli — rozkaz Balinora wyrwał z zadumy wszystkich oprócz Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah stał nieruchomo i wpatrywał si˛e niewidzacymi ˛ oczami w s´cie˙zk˛e, która˛ odszedł Hendel. Balinor poło˙zył dło´n na jego ramieniu i powiedział: — Postaraj si˛e, mój ksia˙ ˛ze˛ , by twój strzał był równie wielki jak po´swi˛ecenie towarzysza, który nas opu´scił. Nieprzytomnych chłopców mocniej przywiazano ˛ do noszy, by nie spadli w czasie napadu drgawek. Kneble w ustach tłumiły j˛eki, ale pozwalały oddycha´c. Czwórka towarzyszy zebrała rzeczy i chwyciła nosze. Ruszyli do punktu poło˙zonego najbli˙zej wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy. Przed soba˛ widzieli czerwonozłota˛ łun˛e setek ognisk. B˛ebny wybijały równy, monotonny rytm. Dudnienie i s´piewy przybierały na sile. W pewnej chwili skradajacym ˛ si˛e s´miałkom zdawało si˛e, z˙ e na uroczysto´sc´ przybyły wszystkie z˙ yjace ˛ gnomy. D´zwigajac ˛ nosze, czuli si˛e tak, jakby wchodzili do odrealnionego s´wiata blasków i cieni. Zdawało im si˛e, z˙ e przechodza˛ przez ostatnia˛ bram˛e do Krainy Duchów i Widm. W oddali wida´c było dwie strome, prawie pionowe skały o nieregularnych graniach. Wygladały ˛ jak filary. Ta´nczyły na nich s´wietlne refleksy. Dominowała jedna barwa — barwa ognia. Na twarzach o´swietlanych blaskiem płomieni coraz cz˛es´ciej pojawiał si˛e strach. Dotarli do granicy cienia rzucanego przez drzewa. Byli wcia˙ ˛z poza zasi˛egiem wzroku gnomów. Zbocza przy wej´sciu pi˛eły si˛e ostro w gór˛e. Północny stok nie dawał osłony. Za to na południowym rosły karłowate drzewa i krzaki. Balinor wskazał lini˛e drzew jako najbli˙zszy cel. Obejrzał zbocze, wytyczył jego zdaniem najbezpieczniejsza˛ tras˛e i objał ˛ prowadzenie. Droga pod gór˛e zaj˛eła im wi˛ecej czasu ni˙z przypuszczali. Na dany znak zacz˛eli ostro˙znie, krok za krokiem, schodzi´c do wlotu do przeł˛eczy. Menion wykorzystał to, by przyjrze´c si˛e sylwetkom ta´nczacym ˛ przy ogniskach. Zewszad ˛ dochodziło ogłuszajace ˛ dudnienie i niskie, monotonne za´spiewy posyłane duchom z Wolfsktaag. Oczami wyobra´zni zoba127
czył siebie i swoich towarzyszy pojmanych przez wojownicze gnomy i zaschło mu w ustach. Zaczał ˛ si˛e ba´c o Hendela. Drzewa i krzaki rosły coraz rzadziej. Musieli zwolni´c tempo. Przemykali mi˛edzy plamami cienia, których było coraz mniej. Balinor obserwował gnomy. Dayel i Durin poruszali si˛e bezszelestnie, a ich sylwetki stapiały si˛e z ruchomymi cieniami ta´nczacych ˛ wojowników. Menion przygladał ˛ si˛e gnomom z rosnacym ˛ niepokojem. W blasku ognia ich l´sniace ˛ od potu ciała przesuwały si˛e jak zjawy. Cho´c tancerze patrzyli w przestrze´n sztywnymi, niewidzacymi ˛ oczami, to nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e zareaguja˛ na ka˙zdy odgłos. Wzywali swoich bogów, a ci przecie˙z nie mogli by´c daleko. Gdy dotarli do ostatniej plamy cienia, Balinor wskazał r˛eka˛ teren, który rozciagał ˛ si˛e mi˛edzy nimi a zbawcza˛ g˛estwina˛ lasów Anaru. Z miejsca, gdzie stali, wydawało si˛e to bardzo daleko. Odcinek mi˛edzy ostatnim kr˛egiem cienia a dnem przeł˛eczy wygladał ˛ bardzo niekorzystnie — oprócz kilku k˛ep trawy wypalonej przez sło´nce nie rosło tam nic. Poni˙zej, w niewielkiej odległo´sci, zaczynało si˛e obozowisko gnomów. Ta´nczacy ˛ wokół najbli˙zszych ognisk co pewien czas odchylali głowy do tyłu tak, z˙ e ich wzrok padał na nie osłoni˛ety fragment południowego stoku, po którym zamierzali si˛e przeprawi´c czterej s´miałkowie. Dayel nie mylił si˛e — próba przej´scia ta˛ droga˛ w obecnych warunkach była równoznaczna z samobójstwem. Dalszy marsz pod gór˛e z dwoma nieprzytomnymi na noszach uniemo˙zliwiała pionowa skała o wysoko´sci kilkuset stóp. Odwrócił si˛e i ocenił fragment otwartej przestrzeni, który musieli przeby´c. Z bliska wydawał si˛e szerszy. Balinor zwołał wszystkich na narad˛e. Stan˛eli w ciasnym kr˛egu. — Menion podejdzie do ko´nca osłony i wybierze cel — powiedział. — Gdy trafiony padnie, Mendel poka˙ze si˛e gnomom wysoko na zboczu. Powinien ju˙z by´c na miejscu. Korzystajac ˛ z zamieszania, przeskoczymy ten nieosłoni˛ety kawałek, gdy tylko gnomy rusza˛ w po´scig. Nie wolno si˛e zatrzymywa´c ani rozglada´ ˛ c. Słuchajac ˛ polece´n Balinora, spogladali ˛ na Meniona, który przygotowywał si˛e do wykonania zadania. Zdjał ˛ łuk z pleców i sprawdził naciagni˛ ˛ ecie ci˛eciwy. Wybrał długa,˛ czerwona˛ strzał˛e, ocenił ja˛ wzrokiem i przyło˙zył do oka, by sprawdzi´c, czy jest prosta i dobrze upierzona. Gdy jego wzrok spoczał ˛ na grocie, drgnał ˛ i spojrzał z wahaniem na tłum s´wi˛etujacych ˛ przy ogniskach. Dopiero teraz zrozumiał, z˙ e za chwil˛e b˛edzie musiał po raz pierwszy pozbawi´c kogo´s z˙ ycia nie w bitwie czy w uczciwym pojedynku, ale podst˛epnie, z ukrycia. Ofiara nie b˛edzie miała z˙ adnych szans. Czuł, z˙ e mo˙ze nie sprosta´c zadaniu. Nie miał za soba˛ tylu wojen co Balinor. Brakowało mu tak˙ze chłodnego opanowania i zdecydowania, które cechowały zaprawionego w boju Hendela. Wiedział, co znacza˛ takie poj˛ecia jak odwaga, brawura i po´swi˛ecenie. Był gotów stawi´c czoło ka˙zdemu, w polu lub w szrankach, ale nigdy nie był zmuszony zabi´c z ukrycia. Gdy si˛e odwrócił, jego oczy wyra˙zały wszystkie watpliwo´ ˛ sci.
128
— Musisz to zrobi´c! — powiedział z naciskiem Balinor. Twarz Durina zastygła w ponurym grymasie. Dayel patrzył na Meniona szeroko otwartymi oczami, jakby rozumiał i współczuł temu, który musiał popełni´c okrucie´nstwo. — Nie potrafi˛e zrobi´c tego. . . w ten sposób. . . nawet gdyby to miało ich uratowa´c. . . — powiedział wolno i dr˙zac ˛ na całym ciele, wskazał nieprzytomnych. Balinor patrzył na niego tak, jakby czekał na ciag ˛ dalszy. Po dłu˙zszej chwili Menion spojrzał jeszcze raz na tłum ta´nczacy ˛ w dolinie i nieoczekiwanie o´swiadczył: — Ju˙z wiem. Ale zrobi˛e to po swojemu. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e pozostałych, przesunał ˛ si˛e do k˛epy drzew i przykucnał ˛ przy najdalej wysuni˛etym tak, z˙ e wła´sciwie si˛e odsłonił. Obejrzał kiwajacy ˛ si˛e w magicznym transie tłum i wybrał cel. Był nim jeden z wodzów, który ze swoimi lud´zmi odprawiał modły stosunkowo daleko od wej´scia do przeł˛eczy. Stał na czele swej s´wity i, trzymajac ˛ w wyciagni˛ ˛ etych r˛ekach mis˛e z z˙ arzacymi ˛ si˛e bryłkami w˛egla, wpatrywał si˛e w skalne wrota gór Wolfsktaag. Oprócz ust, z których co pewien czas wydobywał si˛e monotonny za´spiew, ciało wodza nie poruszało si˛e. Menion Leah wydobył druga˛ strzał˛e, sprawdził ja˛ i poło˙zył przed soba˛ obok poprzedniej. Nast˛epnie kl˛eknał ˛ na jedno kolano i wysunał ˛ si˛e z cienia. Powoli zało˙zył pierwsza˛ strzał˛e i wycelował. Trójka ukryta nieco dalej wpatrywała si˛e w niego jak zauroczona. Gdy wszystkim zdawało si˛e, z˙ e s´wiat nagle zastygł w bezruchu, łucznik wypu´scił strzał˛e. Pomkn˛eła do celu, lecz zanim go osiagn˛ ˛ eła, druga strzała ju˙z była w drodze. Menion wypu´scił je płynnym ruchem i zapadł w cie´n najbli˙zszego drzewa. Wszystko stało si˛e tak szybko, z˙ e tylko trójka jego towarzyszy widziała, co zaszło. Pierwsza strzała trafiła dokładnie w podłu˙zna˛ mis˛e z roz˙zarzonymi w˛eglami. Wytraciła ˛ ja˛ z rak ˛ wodza. W˛egle wyprysn˛eły w gór˛e snopem iskier. Zanim zaskoczony mistrz ceremonii zda˙ ˛zył zareagowa´c, druga strzała utkwiła gł˛eboko w jego po´sladku. Trafiony zawył z bólu, a˙z echo odbiło si˛e o skały. Chwil˛e pó´zniej ugodzony w kłopotliwe miejsce wódz zwijał si˛e i skr˛ecał. Nikt si˛e nie domy´slał, skad ˛ spadł cios. Sprawca wcia˙ ˛z pozostawał nieznany. Tymczasem wodzem nadal miotał osobliwy taniec, który jego podwładni obserwowali z mieszanymi uczuciami. Nastroje zmieniły si˛e radykalnie, gdy wszyscy zrozumieli, co si˛e naprawd˛e wydarzyło. Kto´s o´smielił si˛e zakłóci´c s´wi˛ety obrzadek ˛ i zranił wodza w bardzo przykry sposób. Upokorzeni tancerze zawrzeli gniewem. Kilka sekund po tym, jak druga strzała trafiła w cel, wysoko na północnym skalnym filarze u wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy zapłon˛eła pochodnia. Jej s´wiatło zgin˛ełoby zapewne w z˙ ółtoczerwonej łunie, gdyby nie to, z˙ e po chwili w tym samym miejscu strzeliły wysokie płomienie. Na ich tle ukazała si˛e sylwetka niskiego i kr˛epego wojownika wymachujacego ˛ maczuga.˛ Hendel patrzył z góry na tłum odwiecznych wrogów, a jego s´miech odbity wielokrotnym echem zadudnił w ich uszach jak grom. 129
— No chod´zcie tu, gnomie pomioty — szydził. — Stawajcie do walki, glisty i p˛edraki. Co? Strach was obleciał? Chod´zcie w pojedynk˛e albo kupa! ˛ Jak nie, to ja do was zejd˛e, a wtedy nawet wasze parszywe bóstwa z Wolfsktaag wam nie pomoga! ˛ Tłum gnomów zawrzał gniewem. Rzucili si˛e wszyscy ku Nefrytowej Przeł˛eczy. Złe duchy i widma z gór przestały si˛e liczy´c. Rozw´scieczeni, my´sleli tylko o tym, by dopa´sc´ sprawc˛e i pom´sci´c upokorzonego wodza. Ich odwieczny wróg, karzeł, znowu zalał im sadła za skór˛e, a jeszcze zniewa˙zył ich i blu´znił ich bogom. Wkrótce rozeszła si˛e wie´sc´ , z˙ e sprawca˛ zranienia wodza we wstydliwe miejsce był nie kto inny, lecz sam Hendel. Od dawna ostrzyli sobie z˛eby na niego i oto nadarzyła si˛e okazja. Wkrótce wszyscy mówili tylko o jednym — dopa´sc´ Hendela! Zapominajac ˛ o s´wi˛ecie, tłum rzucił si˛e w stron˛e skał. Czwórka s´miałków poderwała si˛e, chwyciła nosze z nieprzytomnymi i zacz˛eła si˛e wspina´c na jedyny i najtrudniejszy odcinek otwartej przestrzeni, dzielacy ˛ ich od lasów Anaru. Gdyby który´s gnom oprzytomniał na chwil˛e i spojrzał na szlak wiodacy ˛ do zakazanych gór Wolfsktaag, zobaczyłby długie cienie czwórki niosacej ˛ nosze. Przemykały pod nosem zacietrzewionych stworków jak widma. Po dokładniejszym przyjrzeniu si˛e mo˙zna je było zidentyfikowa´c. Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, s´miałkowie zda˙ ˛zali ku zbawczym ciemno´sciom. Dotarli do lasu niezauwa˙zeni i zatrzymali si˛e. Z trudem chwytajac ˛ oddech, słuchali odgłosów dochodzacych ˛ z przeł˛eczy. Przy samym wej´sciu było spokojnie. Tłum rozbiegł si˛e, pozostała jedynie grupka skupiona wokół pechowego wodza. Jeden z nich próbował wyciagn ˛ a´ ˛c strzał˛e tkwiac ˛ a˛ w jego po´sladku. Menion u´smiechnał ˛ si˛e w duchu. Był rozpromieniony. Rado´sc´ nie trwała jednak długo. Spojrzał na północny stok. Ognisko wcia˙ ˛z płon˛eło. Rozjuszone gnomy obiegły skały i wspinały si˛e po nich szybko i zwinnie. Czoło po´scigu dochodziło do ogniska. Nigdzie nie było wida´c Hendela, lecz, obserwujac ˛ rozwój wydarze´n, Menion doszedł do wniosku, z˙ e karzeł został osaczony gdzie´s w´sród skał. Balinor zarza˛ dził wymarsz. Nefrytowa Przeł˛ecz została za nimi. Weszli w głab ˛ lasu. Zmienili kolejno´sc´ szyku. Prowadzenie objał ˛ ksia˙ ˛ze˛ Leah, który otrzymał polecenie odnalezienia najbli˙zszego szlaku na zachód. Menion szybko wykonał zadanie i poprowadził ich s´cie˙zka˛ w głab ˛ lasów Anaru. Szli prawie po omacku. Grube splatane ˛ konary zasłaniały niebo, a pnie drzew rosły po obu stronach s´cie˙zki jak czarna s´ciana. Nieprzytomni bracia rzucali si˛e na noszach, a z ich zakneblowanych ust wydobywały si˛e coraz gło´sniejsze j˛eki i rz˛ez˙ enie. Niosacy ˛ ich towarzysze zaczynali traci´c nadziej˛e. Jad rozchodził si˛e po całym ciele, a gdy dojdzie do serca. . . Nie wiedzieli, jak daleko było do miejsca spotkania ani ile z˙ ycia zostało ukaszonym. ˛ Jedyny, który mógłby odpowiedzie´c na te pytania, został na Nefrytowej Przeł˛eczy i walczył o przetrwanie. Przeciwnik wynurzył si˛e z ciemno´sci tak nagle, z˙ e obie grupy stan˛eły w miejscu i dopiero po dłu˙zszej chwili rozpoznano, kto jest kim. Postawili nosze i sta130
n˛eli mi˛edzy nimi a napastnikami. Przed soba˛ mieli oddział gnomów. Kilkana´scie stworków zbiło si˛e w gromad˛e, od której po chwili odłaczyły ˛ si˛e dwa lub trzy cienie. — Wysłali ich po pomoc — szepnał ˛ Balinor. — Trzeba si˛e z nimi rozprawi´c, zanim dostana˛ wsparcie. Ledwie sko´nczył mówi´c, gdy przeciwnicy, wymachujac ˛ krótkimi mieczami, ruszyli do ataku z bojowym okrzykiem mro˙zacym ˛ krew w z˙ yłach. Strzały elfów i Meniona trafiły w cel. Trzech atakujacych ˛ padło, a pozostali stłoczyli si˛e nad nimi i zawyli jak wilki. Dayel nie wytrzymał naporu, padł przewrócony impetem gnomów i na chwil˛e zniknał ˛ z oczu. Balinor odparł uderzenie i odpowiedział pot˛ez˙ nym ci˛eciem. Wielki miecz przeciał ˛ na pół dwóch atakujacych. ˛ Przez nast˛epnych kilka minut dookoła słycha´c było krzyki rannych i ci˛ez˙ kie oddechy walczacych. ˛ Gnomy wyra´znie chciały si˛e dosta´c do nieprzytomnych, ale tego dnia nie miały szcz˛es´cia. Trafiły na niezrównanego szermierza. Wkrótce te˙z cały oddział wybito do nogi. Porozrzucane ciała poległych le˙zały jak szare kopczyki. W czasie potyczki Dayel został trafiony w bok. Miecz gnoma nie uszkodził z˙ eber, ale ran˛e trzeba było opatrzy´c jak najpr˛edzej. Menion i Durin te˙z odnies´li obra˙zenia, Balinor za´s, je´sli nie liczy´c kilku rozci˛ec´ na pelerynie, wyszedł ze starcia bez szwanku dzi˛eki swej kolczudze. Szybko przewiazali ˛ ran˛e Dayela i bezzwłocznie ruszyli dalej. Po´spiech był jak najbardziej wskazany. Tropiciele gnomów niebawem natkna˛ si˛e na ciała poległych i rozpoczna˛ po´scig wzmocnionymi siłami. Menion próbował okre´sli´c w przybliz˙ eniu por˛e nocy i poło˙zenie grupy według gwiazd. Z jego oblicze´n wynikało, z˙ e ju˙z min˛eła północ, ale nie wiadomo było, ile czasu zostało do s´witu. Zm˛eczenie walka˛ i wyczerpanie forsownym marszem coraz bardziej dawały o sobie zna´c. Posuwali si˛e do przodu tylko dzi˛eki woli przetrwania i s´wiadomo´sci, z˙ e od wytrzymało´sci ich mi˛es´ni zale˙zy z˙ ycie rannych. Nie min˛eło pół godziny od starcia z gnomami, gdy wyczerpany i osłabiony utrata˛ krwi Dayel osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Cucenie go zaj˛eło kilka minut. W ko´ncu zdołał si˛e podnie´sc´ i wróci´c na miejsce w szyku. Musieli znacznie zwolni´c tempo. Widzac, ˛ co si˛e dzieje, Balinor wkrótce zarzadził ˛ postój. Zbici w gromadk˛e w cieniu obok s´cie˙zki, nasłuchiwali odgłosów narastajacej ˛ wrzawy. Usłyszeli dudnienie znajomych b˛ebnów i stłumione okrzyki. Coraz wi˛ecej oddziałów gnomów wyruszało za zbiegami. W spokojnych lasach Anaru zaroiło si˛e od wojowniczych stworków. Kto´s ich zniewa˙zył, kto´s przemknał ˛ im pod nosem, kto´s zranił wodza we wstydliwe miejsce i kto´s zabił co najmniej dziesi˛eciu zwiadowców. Trzeba go dosta´c za wszelka˛ cen˛e. Menion rozmy´slał o tym, co czuja˛ s´cigajacy, ˛ i patrzył na nieprzytomnych przyjaciół. Nawet w mroku ich twarze były dziwnie białe i obficie zroszone potem. Z zakneblowanych ust wydobywały si˛e stłumione j˛eki, a ciałami chłopców wstrzasały ˛ drgawki. Jad przenikał coraz gł˛ebiej. Organizmy ukaszonych ˛ zaczyna131
ły si˛e poddawa´c. Menion robił sobie wyrzuty z powodu opieszało´sci, za która˛ teraz płacili jego przyjaciele. Zło´sciło go to, z˙ e dał si˛e wciagn ˛ a´ ˛c w szale´ncza˛ eskapad˛e ´ do Paranoru, której celem było odzyskanie jakiego´s reliktu przeszło´sci. Swiadomo´sc´ , z˙ e w ten sposób moga˛ uratowa´c s´wiat przed inwazja˛ ciemnych mocy i lordem Warlockiem, wcale nie podnosiła na duchu. Zdawał sobie równie˙z spraw˛e z tego, z˙ e w obecnej sytuacji nie nale˙zało kwestionowa´c tego, co od poczatku ˛ wydawało si˛e bardzo odległe i mało prawdopodobne. Zm˛eczonym wzrokiem spojrzał ˙ na Flicka. Załował, z˙ e nie udało im si˛e zaprzyja´zni´c. Ostrzegawcze „psst” Durina wyrwało ich z zadumy. Z trudem d´zwign˛eli nosze i przenie´sli je dalej od s´cie˙zki i ukryli si˛e za drzewami. Poło˙zyli si˛e płasko na ziemi i czekali z zapartym tchem. Z naprzeciwka rozległo si˛e tupanie wielu par nóg. Nadchodził silny oddział. Kierował si˛e wprost na prowizoryczna˛ kryjówk˛e s´miałków. Balinor od razu zorientował si˛e, jak liczny jest ten oddział. Poło˙zył dło´n na ramieniu Meniona i ostudził jego zapał. W spotkaniu z taka˛ liczba˛ gnomów nie mieli szans. Oddział maszerował w szyku i zbli˙zał si˛e do miejsca niedawnej potyczki. W s´wietle pochodni twarze wojowników miały dziwna˛ złotawa˛ barw˛e. Szeroko osadzone oczy czujnie s´ledziły czarny las, wypatrujac ˛ niebezpiecze´nstwa. Oddział minał ˛ ukrywajacych ˛ si˛e, nie zdajac ˛ sobie sprawy, jak blisko byli s´cigani. Gdy ucichł odgłos kroków, Menion zwrócił si˛e do Balinora: — Je´sli nie znajdziemy Allanona, to koniec. Bez pomocy nie damy rady z noszami nawet przez mil˛e. Balinor powa˙znie skinał ˛ głowa.˛ Słowa przyjaciela nie wymagały komentarza. Znał dobrze sytuacj˛e, ale te˙z był przekonany, z˙ e pozostanie w tym miejscu było bardziej niebezpieczne ni˙z spotkanie z kolejnym oddziałem gnomów. Jednoosobowy wypad w poszukiwaniu ratunku tak˙ze nie miał szans powodzenia. Tymczasem pomoc była coraz bardziej potrzebna. Na komend˛e powstali, bez słowa podnie´sli nosze i ruszyli. Mieli teraz wroga przed soba˛ i z tyłu. Menion my´slał o tym, jak sobie poradził Hendel. Wydawało si˛e fizyczna˛ niemo˙zliwo´scia,˛ by nawet kto´s tak biegły w sztuce podchodzenia i znikania bez s´ladu jak on, mógł w niesko´nczono´sc´ zwodzi´c cała˛ armi˛e rozjuszonych wrogów. Zapewne wiodło mu si˛e niewiele lepiej ni˙z im. W r˛ekach gnomów i tak czekał ich ten sam los. Durin pierwszy usłyszał odgłosy cichych kroków i ostrzegł pozostałych. Błyskawicznie skryli si˛e w cieniu. Ledwie zamaskowali si˛e w krzakach, zobaczyli na s´cie˙zce kilka postaci. Mimo słabej widoczno´sci Durin od razu spostrzegł dowódc˛e oddziału. Był szczupły, znacznie wy˙zszy od swoich ludzi i miał na sobie długa,˛ czarna˛ szat˛e do samej ziemi. Chwil˛e pó´zniej zauwa˙zyli go pozostali. Był to Allanon. Menion i Balinor ju˙z chcieli go zawoła´c, ale Durin ostrzegł ich gestem. Przyjrzeli si˛e dokładnie sylwetkom towarzyszy Allanona. Były to gnomy ubrane w białe płaszcze! — Zdradził nas! — syknał ˛ Menion i odruchowo zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci długiego, my´sliwskiego no˙za. 132
— Zaczekaj. Cisza — syknał ˛ Balinor i dał znak, by nie opuszczali kryjówki. Allanon posuwał si˛e wolno wzdłu˙z s´cie˙zki. Gł˛eboko osadzone oczy uwa˙znie ´ agni˛ obserwowały drog˛e. Sci ˛ ete brwi s´wiadczyły o skupieniu i intensywnej pracy umysłu. Menion instynktownie czuł, z˙ e za chwil˛e zostana˛ odkryci i przygotowywał si˛e do ciosu. Bardzo pragnał ˛ pierwszy dopa´sc´ zdrajc˛e. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie b˛edzie miał drugiej szansy. Ubrane na biało gnomy poda˙ ˛zały za prowadzacym ˛ posłusznie, ale bez typowej z˙ ołnierskiej karno´sci. Rozgladały ˛ si˛e wokoło oboj˛etnie. Ich twarze nie były rozpalone, a oczy nie pałały z˙ adz ˛ a˛ krwi. Nagle Allanon zatrzymał si˛e i rozejrzał wokoło. Zachowywał si˛e tak, jakby wyczuł czyja´ ˛s obecno´sc´ . Menion spr˛ez˙ ył si˛e do skoku, lecz ci˛ez˙ ka dło´n Balinora przycisn˛eła go do ziemi. — Balinorze! — zawołał wysoki podró˙znik w czerni, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na boki. — Odezwij si˛e! — Pu´sc´ mnie! — prychnał ˛ Menion z w´sciekło´scia.˛ — Oni nie maja˛ broni! — stwierdził szeptem Balinor. — Popatrz sam. Menion obejrzał dokładnie białe postacie i nie znalazł s´ladu or˛ez˙ a. Rycerz powoli uniósł si˛e z ziemi i z mieczem w dłoni ruszył w stron˛e Allanona. Górski ksia˙ ˛ze˛ szedł tu˙z za nim, a Durin przemykał mi˛edzy drzewami z łukiem gotowym do strzału. Dowódca białych gnomów zrobił krok w ich stron˛e. Zrozumiał przyczyny nieufno´sci przyjaciół. Ksia˙ ˛ze˛ Leah patrzył na niego z wielka˛ gorycza.˛ — Wszystko w porzadku, ˛ to przyjaciele — powiedział ma˙ ˛z w czerni, spogladaj ˛ ac ˛ na białe postacie stojace ˛ posłusznie za nim. — Nie maja˛ broni i nie sa˛ waszymi wrogami. To uzdrowiciele albo, jak wolicie, medycy. Jedni i drudzy mierzyli si˛e wzrokiem, stojac ˛ bez ruchu. Po chwili Balinor schował miecz i u´scisnał ˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ dło´n Allanona. Menion poszedł w jego s´lady, chocia˙z wcia˙ ˛z nie mógł pozby´c si˛e nieufno´sci do białych gnomów. — Teraz mówcie, co si˛e stało — polecił Allanon, ponownie obejmujac ˛ dowództwo grupy. — Gdzie pozostali? Balinor opowiedział w skrócie o tym, co spotkało ich w górach Wolfsktaag, o tym jak pomylili szlak, o bitwie w ruinach dziwnego miasta i o przeprawie przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz pod nosem gnomów. Na polecenie Allanona medycy przystapili ˛ do ogl˛edzin nieprzytomnych; Menion poczatkowo ˛ si˛e sprzeciwił, ale Allanon zapewnił go, z˙ e członkowie białego orszaku sa˛ doskonałymi lekarzami. Rzeczywi´scie, bardzo zr˛ecznie przystapili ˛ do pracy. Posmarowali miejsca ukaszenia ˛ płynem, który nie´sli w kilku flaszkach. Menion nie spuszczał z nich oka. Wcia˙ ˛z nie rozumiał, czym białe gnomy ró˙znia˛ si˛e od z˙ ółtych gnomów, do których niedawno strzelał. Tymczasem Balinor zdawał relacj˛e Allanonowi, który słuchał jej, kr˛ecac ˛ głowa˛ z niezadowoleniem. — To wszystko moja wina — stwierdził wielki badacz dziejów. — Popełniłem powa˙zny bład ˛ w obliczeniach. Za bardzo skupiłem si˛e na sprawach odległych, nie baczac ˛ na bie˙zace ˛ problemy. Je´sli oni umra,˛ cała wyprawa na nic! 133
Wydał krótkie polecenie krzataj ˛ acym ˛ si˛e gnomom. Po chwili jeden z nich odłaczył ˛ si˛e i ruszył ku Nefrytowej Przeł˛eczy. — Wysłałem go, by si˛e dowiedział czego´s o Hendelu. Nie darowałbym sobie, gdyby co´s złego spotkało mego druha z Culhaven. Zlecił medykom opiek˛e nad noszami, po czym wszyscy ruszyli na zachód. Na czele pochodu medycy w białych szatach nie´sli nieprzytomnych. Za nimi, noga za noga,˛ ciagn˛ ˛ eli pozostali członkowie wyprawy. Rana Dayela okazała si˛e niegro´zna, wi˛ec po jej opatrzeniu mógł i´sc´ o własnych siłach. Po drodze Allanon wyja´snił, dlaczego po´scig spod Nefrytowej Przeł˛eczy nie zapu´scił si˛e na tereny, które obecnie przemierzali. — Zbli˙zamy si˛e do kraju Storów. Stamtad ˛ pochodza˛ medycy którzy przyszli ze mna.˛ Storowie to lud uzdrowicieli. Oddzielili si˛e od innych gnomów, by pos´wi˛eci´c si˛e niesieniu pomocy chorym i rannym. Stworzyli własne pa´nstwo i trzymaja˛ si˛e z dala od wszystkich wojowniczych plemion. Przyznacie, z˙ e ta sztuka nie udała si˛e nawet człowiekowi. W tej cz˛es´ci Estlandii sa˛ powszechnie szanowani za swój kunszt. Do kraju Storów bez ich zgody nie mo˙ze wej´sc´ z˙ aden oddział gnomów. Bad´ ˛ zcie spokojni. Dzi´s w nocy nikt nie otrzymał zgody na wej´scie. Oprócz nas. Nast˛epnie opowiedział o swej przyja´zni ze Storami. Znał ich od bardzo wielu ˙ ac lat. Zyj ˛ w´sród nich, nieraz przez kilka miesi˛ecy, poznawał ich sztuk˛e i słu˙zył rada.˛ Storowie ufali mu jak bratu, a on sam nigdy si˛e na nich nie zawiódł. Ich talenty uzdrowicieli były niezrównane Jeszcze raz zapewnił Meniona, z˙ e postacie w białych szatach wylecza˛ Flicka i She˛e. Przeczuwał, z˙ e co´s złego wydarzyło si˛e na przeł˛eczy lub w drodze do niej. Gdy dochodził do granicy kraju Storów, spotkał przera˙zonego gnoma, który uciekł z Nefrytowej Przeł˛eczy. Od niego dowiedział si˛e o tym, z˙ e duchy z zakazanych gór Wolfsktaag w czasie uroczysto´sci zaatakowały obóz gnomów, bo chciały zje´sc´ wszystkich zebranych. Natychmiast zawrócił i poprosił Storów o pomoc w poszukiwaniu swoich towarzyszy, których opu´scił za Przeł˛ecza˛ Stryczka. Słusznie przewidział, z˙ e moga˛ potrzebowa´c pomocy medycznej. — Nie wiedziałem, nie przypuszczałem nawet, z˙ e dziwna istota, której obecno´sc´ wyczułem na rozwidleniu szlaków, miała do´sc´ rozumu, by usuna´ ˛c moje znaki — przyznał z gorycza˛ Allanon. — Trzeba jednak było wzia´ ˛c to pod uwag˛e i zostawi´c te˙z inne znaki, by was ostrzec. Co gorsza, sam przeszedłem przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz wczesnym popołudniem. Nic nie wskazywało wówczas, z˙ e tego dnia gnomy miały si˛e zebra´c na modły do duchów gór. Zawiodłem was. To wyłacznie ˛ moja wina. — Nie tylko twoja — o´swiadczył Balinor. Menion przysłuchiwał si˛e rozmowie i nie podzielał jego zdania. On za´s mówił dalej: — Zapewniam ci˛e, z˙ e to nie tylko twoja wina, Allanonie. Gdyby´smy wszyscy zachowali nale˙zyta˛ czujno´sc´ ,
134
unikn˛eliby´smy tych pułapek. Teraz najwa˙zniejsze, by Flick i Shea wyzdrowieli, a Hendel wymknał ˛ si˛e gnomom. Szli dalej w milczeniu, zbyt zm˛eczeni, by roztrzasa´ ˛ c problem winy i odpowiedzialno´sci. My´sleli tylko o tym, by stawia´c stopy we wła´sciwej kolejno´sci. Kr˛eta s´cie˙zka do wioski Storów wydawała si˛e nie mie´c ko´nca. Kluczyli w´sród drzew i zaro´sli, a˙z wreszcie stracili poczucie czasu i miejsca. Noc powoli dobiegała ko´nca. Nadchodził s´wit. Dopiero po nast˛epnej godzinie marszu zobaczyli s´wiatło nocnych ognisk w osadzie Storów. Przyzwyczajeni do widoku drzew z zaskoczeniem stwierdzili, z˙ e otaczała ich gromada postaci podobnych do duchów. Mieszka´ncy osady nosili takie same szaty jak grupa, która˛ przyprowadził Allanon. Patrzyli na s´miertelnie zm˛eczonych w˛edrowców prawie nieruchomymi oczami. Gdy pochód stanał, ˛ natychmiast zaj˛eli si˛e przybyszami i odprowadzili ich na spoczynek. Znalazłszy si˛e w izbie, jak jeden ma˙ ˛z bez słowa padli na posłania. Kilka minut pó´zniej wszyscy zasn˛eli kamiennym snem. Tylko ksia˙ ˛ze˛ z gór wcia˙ ˛z prze˙zywał niedawne wydarzenia i gorycz pora˙zki. Napi˛ecie nerwowe jeszcze nie ustapiło. ˛ Rozejrzał si˛e po pomieszczeniu. Allanona nie było z nimi w izbie. Menion podniósł si˛e powoli i poczłapał do masywnych drewnianych drzwi. Za nimi znajdowało si˛e drugie pomieszczenie. Oparł si˛e ci˛ez˙ ko o nie, przyło˙zył ucho do szpary i słuchał. Dolatywały go strz˛epy rozmowy Allanona ze Storami. Usłyszał co´s o Flicku i Shei. Biali medycy twierdzili, z˙ e dzi˛eki ich medykamentom chłopcy wkrótce wyzdrowieja.˛ W tej samej chwili otworzyły si˛e inne drzwi i do pomieszczenia weszło kilka osób. Z odraza˛ i wzburzeniem zacz˛eli mówi´c o tym, co przed chwila˛ usłyszeli. — Czego si˛e dowiedzieli´scie? — głos Allanona przebił si˛e przez gwar. — Czy stało si˛e to, czego obawiali´smy si˛e najbardziej? — Schwytali kogo´s w górach — odpowiedział nie´smiały głos. — Jak z nim sko´nczyli, trudno było rozpozna´c, kto to był. Rozszarpali go na kawałki. — Hendel! Menion wzdrygnał ˛ si˛e pomimo zm˛eczenia. Nie mógł uwierzy´c w to, co usłyszał. Z niemałym wysiłkiem wyprostował si˛e i ruszył w stron˛e posłania. Poczuł niesamowita˛ pustk˛e w s´rodku. Pod sucha˛ powieka˛ zakr˛eciły si˛e łzy bezsilnej rozpaczy i gniewu. Zanim potoczyły si˛e po policzkach, ksia˙ ˛ze˛ Leah zasnał. ˛
XIII Shea obudził si˛e wczesnym popołudniem. Przetarł oczy, rozejrzał si˛e i stwierdził, z˙ e le˙zy na długim łó˙zku, w czystej po´scieli i pod kocem. Miał na sobie dziwnie lu´zne ubranie. Dotknał ˛ brzegu nocnej koszuli zawiazanej ˛ pod szyja.˛ Na sa˛ siednim łó˙zku spał Flick. Na jak zwykle pogodnej twarzy brata nie było ani s´ladu bólu czy cierpienia. Powrócił rumieniec i błogi u´smiech. Flick oddychał równo i spał mocnym, zdrowym snem. Znajdowali si˛e w niedu˙zej izbie. W poprzek gładkiego, gipsowego sufitu l´snia˛ cego biela,˛ biegły drewniane belki. Za oknami szumiał las Anar, a nad nim rozpo´scierało si˛e bł˛ekitne, popołudniowe niebo. Shea nie wiedział, jak długo był nieprzytomny ani w jaki sposób znalazł si˛e w tym miejscu. Pami˛etał, z˙ e omal nie zgin˛eli w paszczy bestii z Wolfsktaag oraz to, z˙ e zawdzi˛eczaja˛ z˙ ycie swoim pi˛eciu towarzyszom. Z zadumy wyrwał go odgłos otwieranych drzwi, w których stanał ˛ Menion Leah. — Stary druchu, jednak zdecydowali´scie si˛e wróci´c mi˛edzy z˙ ywych — powiedział ksia˙ ˛ze˛ Leah zamiast powitania i z u´smiechem podszedł do łó˙zka Shei. — Swoja˛ droga,˛ nie´zle´scie nas przestraszyli. — Ale udało si˛e nam, prawda? — Uszcz˛es´liwiony, z˙ e widzi przyjaciela, Shea u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. Menion potwierdził skinieniem głowy i odwrócił si˛e do le˙zacego ˛ na brzuchu Flicka. Usłyszawszy rozmow˛e, brat Shei przekr˛ecił głow˛e i otworzył oczy. Zobaczył wyszczerzona˛ w u´smiechu twarz Meniona. — Od razu wiedziałem. To zbyt pi˛ekne, z˙ eby było prawdziwe — j˛eknał. ˛ — Nawet po s´mierci nie daje mi spokoju. Czary czy co? Menion za´smiał si˛e. — Nasz Flick chyba ju˙z jest w pełni sił. Mo˙ze wreszcie doceni, co to znaczy taszczy´c jego cielsko przez dwa dni. — Widziałem niejedno, ale jak zobacz˛e Meniona spoconego z wysiłku, to b˛edzie dziw nad dziwy — powiedział pod nosem Flick, przecierajac ˛ zaspane oczy. Trwało to chwil˛e, a gdy zaczał ˛ widzie´c normalnie, u´smiechnał ˛ si˛e do brata. — Ale gdzie my jeste´smy? Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał Shea. Powoli usiadł na łó˙zku. Był wcia˙ ˛z osłabiony. 136
Menion przysiadł przy nim i rozpoczał ˛ opowie´sc´ . Opisał marsz do Nefrytowej Przeł˛eczy, spotkanie z gnomami, zr˛eczny wybieg z wodzem i jego skutki. Spowa˙zniał, mówiac ˛ o poszukiwaniach Hendela, który pozostał sam przeciwko wojowniczemu ludowi. Ze wzruszeniem słuchali opowiadania. Byli wyra´znie wstrza´ ˛sni˛eci, zarówno wiadomo´scia˛ o s´mierci Hendela, jak i tym, w jaki sposób zginał. ˛ Menion szybko doko´nczył relacj˛e, podajac ˛ najistotniejsze informacje oraz kilka uwag na temat Storów — ludu uzdrowicieli i medyków, w których wsi przebywali. — To plemi˛e gnomów, które po´swi˛eciło si˛e całkowicie leczeniu chorych i rannych. Ich umiej˛etno´sci sa˛ wprost niewiarygodne. Sporzadzili ˛ balsam, pod wpływem którego otwarta rana zamyka si˛e i zabli´znia w ciagu ˛ dwunastu godzin. Sam to widziałem. Posmarowali nim ran˛e Dayela. Shea kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem. Zanim jednak zda˙ ˛zył zada´c nast˛epne pytanie, do izby wszedł Allanon. Chłopcu zdawało si˛e, z˙ e po raz pierwszy chmurna twarz Allanona promieniała szcz˛es´ciem, a na zaci´sni˛etych ustach pojawił si˛e ciepły i serdeczny u´smiech. Wielki badacz dziejów zbli˙zył si˛e do rozmawiajacych ˛ i skinał ˛ głowa˛ z uznaniem. — Cieszy mnie bardzo, z˙ e rany szybko si˛e goja˛ i wracacie do zdrowia. Bardzo si˛e o was niepokoiłem, ale widz˛e, z˙ e moi przyjaciele, Storowie, jak zwykle stan˛eli na wysoko´sci zadania. Czy czujecie si˛e na siłach wsta´c i przespacerowa´c na pó´zny obiad? Shea spojrzał pytajaco ˛ na Flicka, po czym obaj skin˛eli głowami. ´ — Swietnie. Zatem przejd´zcie si˛e w towarzystwie Meniona i sprawd´zcie swoje siły. To bardzo wa˙zne, gdy˙z niebawem wyruszamy. To powiedziawszy, wyszedł i zamknał ˛ za soba˛ drzwi. Odprowadzili go wzrokiem, zastanawiajac ˛ si˛e, dlaczego ciagle ˛ jest wobec nich taki oficjalny. Menion wzruszył ramionami i zaoferował pomoc w odszukaniu my´sliwskich ubra´n chłopców, które oddano do czyszczenia. Wrócił niebawem, niosac ˛ koszule, spodnie, buty i pozostałe cz˛es´ci garderoby. Gdy bracia ubierali si˛e, opowiedział im o Storach. Przyznał, z˙ e poczatkowo ˛ nie ufał im, gdy˙z wywodzili si˛e z gnomów, ale jego obawy znikn˛eły, gdy zobaczył, jak opatrywali poszkodowanych. Na koniec dodał, z˙ e Durin, Dayel i Balinor obudzili si˛e wcze´sniej i wybrali si˛e na spacer po osadzie. Wyszli z izby i udali si˛e do obszernego budynku, w którym mie´sciła si˛e ogólna jadalnia, zdolna pomie´sci´c wszystkich mieszka´nców wioski. Z apetytem zjedli pierwszy od wielu dni goracy ˛ posiłek. Mimo osłabienia i ran, które wcia˙ ˛z dawały si˛e we znaki, Flick i Shea kilkakrotnie prosili o dokładk˛e. Po sko´nczonym posiłku Menion wyprowadził ich na zewnatrz. ˛ Spotkali elfy, które równie˙z szczerze ucieszyły si˛e, widzac ˛ braci na nogach. Menion zaproponował spacer do Bł˛ekitnego Stawu, na południowym skraju osady. W ciagu ˛ dnia usłyszał o nim od Storów i był bardzo ciekaw, jak wyglada. ˛ Dotarli do celu w kilka minut. Był to nieduz˙ y staw, a wła´sciwie wodne oczko. Usiedli pod rozło˙zysta˛ wierzba˛ i w milczeniu patrzyli na gładka˛ tafl˛e wody. Mówiono, z˙ e zawiera ona lecznicze składniki, nie 137
wyst˛epujace ˛ nigdzie na s´wiecie. Shea spróbował jej. Miała wyra´znie odmienny smak, nadawała si˛e do picia. Pozostali poszli w jego s´lady i tak˙ze wyrazili swe uznanie. Okolice Bł˛ekitnego Stawu wydały im si˛e oaza˛ spokoju Na chwil˛e zapomnieli o wyprawie, niebezpiecze´nstwach i złych mocach. Ka˙zdy wrócił my´slami do domu i swoich bliskich, których musiał opu´sci´c. — To miejsce przypomina mi dom w Beleal, w Westlandii — przerwał cisz˛e Durin, wodzac ˛ palcem po nieruchomej wodzie. — Ten sam spokój i cisza. . . — Zobaczysz, z˙ e wrócimy, zanim si˛e spostrze˙zesz — stwierdzał Dayel, po czym t˛esknym głosem dodał: — Zaraz po powrocie Lynliss i ja we´zmiemy s´lub. A potem b˛edziemy mieli cała˛ gromad˛e dzieci i. . . — Daj spokój — odezwał si˛e z udanym oburzeniem Menion. — Chłop z˙ onaty zbiera baty. — Nie widziałe´s jej, Menionie — ciagn ˛ ał ˛ nie zra˙zony Dayel. — Jest taka. . . jak. . . jak. . . nie ma drugiej takiej dziewczyny. Tak pi˛eknej i łagodnej, i dobrej, i czystej jak. . . woda w tym stawie. Menion współczujaco ˛ pokiwał głowa; ˛ załamał r˛ece, jakby rozpaczał, i u´smiechnał ˛ si˛e do elfa. Ironizował, ale mimo to podziwiał uczucie Dayela do wybranki serca. Przez kilka chwil w milczeniu sycili oczy widokiem na — zdawałoby si˛e — najspokojniejsze miejsce na Ziemi. — Czy naprawd˛e uwa˙zacie, z˙ e post˛epujemy słusznie? Chodzi mi o t˛e wypraw˛e, no i co dalej. Czy waszym zdaniem naprawd˛e warto? — zapytał młody Ohmsford. — Wiesz co, Shea? To naprawd˛e zabawne usłysze´c co´s takiego z twoich ust — odparł zamy´slony Durin. — Moim zdaniem to wła´snie ty masz najwi˛ecej do stracenia. W zasadzie cała wyprawa odbywa si˛e wyłacznie ˛ ze wzgl˛edu na ciebie. Naprawd˛e nie czujesz, z˙ e warto i z˙ e trzeba? Shea szukał odpowiedzi. Z pomoca˛ pospieszył mu Flick. — To nieuczciwe. Na takie pytanie powinien odpowiedzie´c kto´s inny. — Wła´snie, z˙ e to jest uczciwe i jak najbardziej na miejscu — wtracił ˛ ostro Shea. — Przecie˙z to dla mnie nara˙zacie si˛e od samego poczatku, ˛ a ja przez cały czas narzekam i zgłaszam ró˙zne watpliwo´ ˛ sci. Zupełnie jakbym nie wierzył w sens wyprawy. Ale na pytanie Durina nie potrafi˛e odpowiedzie´c. Nawet samemu sobie. Wiecie dlaczego? Bo wcia˙ ˛z nie do ko´nca rozumiem, w czym wła´sciwie uczestnicz˛e. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby kto´s z nas miał pełny obraz sytuacji. — Rozumiem, do czego zmierzacie — poparł go Menion. — Allanon nie powiedział nam wszystkiego. Nie znamy dokładnie swoich celów i ról. Moim zdaniem chodzi o co´s wi˛ecej ni˙z Wielki Miecz Shannary. Wi˛ecej, ni˙z sobie wyobra˙zamy. — Czy kto´s w ogóle widział ten miecz? — zapytał Dayel, a gdy wszyscy odpowiedzieli przeczaco, ˛ dodał: — Mo˙ze go w ogóle nie ma.
138
— Je´sli o mnie chodzi, to wierz˛e, z˙ e Miecz istnieje — o´swiadczył Durin. — Ale co z nim zrobimy, kiedy go zdob˛edziemy? Jak ma si˛e nim posłu˙zy´c Shea, by pokona´c lorda Warlocka? Czy kto´s to wie? — W tej materii trzeba zaufa´c Allanonowi. W stosownym czasie wszystko nam wyja´sni — wtracił ˛ nieoczekiwanie szósty rozmówca, którego przybycia nie zauwa˙zyli. Odwrócili si˛e gwałtownie i ujrzawszy Balinora, odetchn˛eli z ulga.˛ Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu zbli˙zał si˛e do nich wolnym krokiem. Patrzac ˛ na niego, Shea zapytał siebie, dlaczego tylko w obecno´sci Allanona wszyscy czuli dziwny l˛ek. Balinor, bez wzgl˛edu na to, w jaki sposób si˛e zjawiał, nigdy nikogo nie przestraszył. Teraz u´smiechnał ˛ si˛e i przysiadł do rozmawiajacych. ˛ — Wyglada ˛ na to, z˙ e przeprawa przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz opłaciła si˛e. Bardzo si˛e ciesz˛e, z˙ e wrócili´scie do zdrowia. — Przykro mi z powodu Hendela — powiedział Shea, lecz jego własne słowa zabrzmiały mu dziwnie płytko. — To był twój serdeczny przyjaciel — dodał, chcac ˛ wyrazi´c swe współczucie. — Ryzyko wkalkulowane w cało´sc´ operacji — odparł cicho Balinor. — Wiedział, co go czeka, i znał swoje mo˙zliwo´sci. Zrobił to dla nas wszystkich. Ka˙zdy z nas by to zrobił. — Co robimy dalej? — zapytał Flick. — Czekamy na decyzj˛e Allanona. Wybierze tras˛e i okre´sli warunki marszu na ostatnim odcinku — odpowiedział Balinor. — A przy okazji, to ja naprawd˛e mu ufam. W ka˙zdym słowie i ka˙zdej sytuacji. To wspaniały i dobry człowiek, chocia˙z czasami sprawia zupełnie inne wra˙zenie. Faktem jest te˙z, z˙ e mówi nam tylko to, co jego zdaniem powinni´smy wiedzie´c. Mo˙zecie mi wierzy´c, z˙ e ka˙zda˛ spraw˛e analizuje bardzo dokładnie. Du˙ze watpliwo´ ˛ sci bierze na siebie, by pomóc nam w podejmowaniu naszych małych decyzji. Prosz˛e, nie sad´ ˛ zcie go pochopnie. — Zatem wiesz, z˙ e nie wyjawił nam wszystkiego — stwierdził sucho Menion. — Jestem przekonany, z˙ e przekazał nam wszystkie niezb˛edne informacje — powiedział Balinor. — Ale to jedyna osoba, która w pełni zdaje sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa, jakie zawisło nad wszystkimi czterema krainami. Ka˙zdy z nas wiele mu zawdzi˛ecza, wi˛ec mo˙ze w zamian za to zaufamy mu chocia˙z odrobin˛e. Zgodzili si˛e, ale raczej bez przekonania. Gorace ˛ zapewnienia Balinora zrobiły na nich mniejsze wra˙zenie ni˙z jego postawa, godna najwy˙zszego uznania. Zwłaszcza Menion cenił go bardzo, podziwiał jego odwag˛e i był gotów stana´ ˛c na ka˙zdy rozkaz ksi˛ecia z pogranicza. Poniewa˙z w kwestii zaufania do dowódcy nie było wi˛ecej uwag, zacz˛eli rozmawia´c o Storach, ich pochodzeniu i o przyja´zni łacz ˛ acej ˛ ich z Allanonem. Sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, gdy nieoczekiwanie nad Bł˛ekitnym Stawem pojawił si˛e sam przywódca wyprawy.
139
— Po zako´nczeniu narady obydwaj Ohmsfordowie maja˛ si˛e znale´zc´ w łó˙zkach i przespa´c kilka godzin. Pozostałym te˙z to nie zaszkodzi. Wyruszamy zaraz po pomocy. — Czy to dla nich nie za wcze´snie? Dopiero co odzyskali przytomno´sc´ — zatroskał si˛e Menion. — Nic na to nie poradzimy, góralu. — Ponura twarz odpowiadajacego ˛ nawet za dnia była szara. — Czas ucieka szybciej, ni˙zby´smy chcieli. Gdyby do lorda Warlocka dotarła chocia˙z jedna wzmianka o naszym pobycie u Storów, natychmiast kazałby usuna´ ˛c Miecz z Paranoru, a wówczas nasza wyprawa byłaby bezcelowa. — Damy rad˛e. To znaczy Flick i ja — o´swiadczył Shea. — Któr˛edy pójdziemy? — zapytał Balinor. — Jeszcze dzi´s przeprawimy si˛e przez równin˛e Rabb. To około dwóch godzin marszu. Przy odrobinie szcz˛es´cia łowcy spod znaku Czaszki, którzy poda˙ ˛zaja˛ za Shea,˛ nie powinni nas wypatrzy´c. Trzeba mie´c nadziej˛e, z˙ e nie wy´sledzili nas w Anarze. Nie mówiłem wam o tym wcze´sniej, aby oszcz˛edzi´c wam kłopotów, ale ka˙zde u˙zycie Kamieni Elfów pomaga Bronie okre´sli´c wasze poło˙zenie. Istoty ze s´wiata duchów natychmiast wyczuwaja,˛ kto i gdzie posługuje si˛e magiczna˛ moca.˛ — To znaczy, z˙ e kiedy Kamienie uratowały nas na Moczarach Mgieł. . . — Flick nie doko´nczył my´sli. — Wła´snie. Lord Warlock i jego słudzy wiedzieli dokładnie, gdzie jeste´scie — dopowiedział Allanon i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie. — Gdyby´scie nie zgubili si˛e we mgle, a potem w Borze Czarnych D˛ebów, ju˙z dawno by was schwytano. Shea zadr˙zał ze strachu. U´swiadomił sobie, z˙ e s´mier´c była blisko, wcia˙ ˛z jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka˛ moca˛ dysponuja˛ nocni łowcy. — Skoro o tym wiedziałe´s, to dlaczego nas nie uprzedziłe´s — zapytał rozgnie˙ wany. — Po co mi je dałe´s? Zeby mnie obroniły przed czym´s, o czym doskonale wiedziałe´s? — Przeczytałe´s ostrze˙zenie w li´scie, czy˙z nie tak, mój młody przyjacielu — odpowiedział Allanon, cedzac ˛ słowa, co zapowiadało nadciagaj ˛ acy ˛ wybuch gniewu. — Bez Kamieni Elfów byliby´scie zdani na łask˛e i niełask˛e równie niebezpiecznych osobników. Zreszta˛ same w sobie sa˛ doskonała˛ obrona˛ przed tymi skrzydlatymi upiorami. To powinno wam wystarczy´c. Słuchajac ˛ ogólnikowej odpowiedzi, Shea stawał si˛e coraz bardziej podejrzliwy. Nie ukrywał te˙z rosnacego ˛ niezadowolenia. Durin wyczuł nastrój chłopca i, by zapobiec wybuchowi konfliktu, potrzasn ˛ ał ˛ go delikatnie za rami˛e. — Skoro ju˙z mo˙zemy powróci´c do zasadniczego tematu, prosz˛e o wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia i nieprzerywanie pytaniami, dopóki nie sko´ncz˛e — podjał ˛ Allanon spokojniejszym tonem. — Marszruta na nast˛epne dni jest nast˛epujaca. ˛ W nocy przejdziemy przez równin˛e Rabb. Przed s´witem powinni´smy 140
dotrze´c do gór zwanych Smoczymi Z˛ebami. Zapewnia˛ nam one niezb˛edna˛ osłon˛e przed s´cigajacymi. ˛ Sprawa˛ najtrudniejsza˛ b˛edzie przej´scie przez góry i dotarcie do lasów otaczajacych ˛ warowni˛e druidów. Jestem pewien, z˙ e wszystkie znane przejs´cia obsadzono silnymi oddziałami sług lorda Warlocka. Ka˙zda próba kosztowałaby nas wiele ofiar. Pójdziemy zatem droga,˛ której na pewno nie zablokowali. — Zaraz, zaraz. Chyba nie zamierzasz przeprowadzi´c nas przez Grobowiec Królów? — wtracił ˛ zaskoczony Balinor. — Je´sli zale˙zy nam na zachowaniu tajemnicy, obawiam si˛e, z˙ e nie mamy wyboru. Wejdziemy do Wiecznej Rezydencji Królów o wschodzie sło´nca, a przed zachodem dotrzemy do Paranoru. Stra˙ze na drogach niczego nie zauwa˙za.˛ — Ale przecie˙z nikomu z˙ ywemu nie udało si˛e przej´sc´ tamt˛edy. Ci, co weszli, zostali na zawsze — dodał Durin, idac ˛ w sukurs Balinorowi. — My nie l˛ekamy ˙ si˛e z˙ ywych. Grobowca Królów strzega˛ duchy zmarłych. Zadnej z˙ ywej istocie nie udało si˛e go przeby´c. Tylko duchy zmarłych moga˛ tego dokona´c. Balinor skinał ˛ głowa.˛ Zgadzał si˛e ze słowami przyjaciela. Wszyscy spogla˛ dali na siebie z niepokojem. Menion i bracia Ohmsfordowie nigdy nie słyszeli o miejscach, które wzbudzały tak s´miertelna˛ trwog˛e. Allanon wysłuchał uwag elfa. U´smiechał si˛e przy tym dziwnie, ukazujac ˛ rzad ˛ białych z˛ebów. Jego twarz przybrała gro´zny wyraz. — Nie całkiem masz racj˛e, Durinie. Osobi´scie przeszedłem przez Wieczna˛ Rezydencj˛e Królów i zapewniam, z˙ e jest to mo˙zliwe. Oczywi´scie droga jest niebezpieczna. Jaskini˛e naprawd˛e zamieszkuja˛ duchy zmarłych. Oto, dlaczego Brona wierzy, z˙ e z˙ ywi nie o´smiela˛ si˛e tam wej´sc´ . Ale moja moc powinna wystarczy´c do pokonania tej przeszkody. Menion zdziwił si˛e, dlaczego nawet Balinor, nieustraszony wojownik, nie krył obaw. Uznał jednak, z˙ e powód musiał by´c naprawd˛e wa˙zny. Sam nie wierzył w „babskie bajania” o widmach z moczarów i dziwolagach ˛ z gór, dopóki na własnej skórze nie przekonał si˛e, ile jest w nich prawdy. W gruncie rzeczy jednak jego umysł zaprzatała ˛ inna my´sl: o jakiej mocy mówił ten, który zamierzał przeprawi´c ich przez Smocze Z˛eby i czy to mo˙zliwe, z˙ eby potrafił ich obroni´c przed duchami? — Ryzyko było wkalkulowane w przedsi˛ewzi˛ecie od samego poczatku ˛ — podjał ˛ Allanon. — Zanim podj˛eli´scie decyzj˛e, ka˙zdy z was wiedział, z˙ e wyprawa b˛edzie niebezpieczna. Czy uwa˙zacie, z˙ e trzeba zrezygnowa´c i zawróci´c, czy te˙z decydujemy si˛e doprowadzi´c rzecz do ko´nca? — Idziemy z toba˛ — o´swiadczył Balinor. — Przecie˙z dobrze o tym wiesz. Podejmiemy ka˙zde ryzyko, byle tylko odzyska´c Miecz. Allanon u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie i spojrzał ka˙zdemu w oczy; na koniec zatrzymał wzrok na Shei. Chłopiec odpowiedział spojrzeniem pełnym młodzie´nczej determinacji i zapału. Patrzac ˛ w ciemne oczy wielkiego historyka, czuł, jak tamten przenika jego my´sli. Na pewno wyczuł te˙z niepewno´sc´ i zwatpienie. ˛
141
— Dobrze zatem. Teraz id´zcie odpocza´ ˛c — powiedział Allanon i szybkim krokiem skierował si˛e do wioski Storów. Balinor poda˙ ˛zył za nim, by zapyta´c o szczegóły. Odprowadzili ich wzrokiem. Sło´nce prawie skryło si˛e za horyzontem, a niebo stało si˛e fioletowobł˛ekitne. Zmrok zapadał szybko. Po krótkiej chwili wstali, wrócili do wioski i udali si˛e na spoczynek. Do północy pozostało zaledwie kilka godzin. Shea poczuł silny ucisk na ramieniu. Kto´s nim energicznie potrzasał. ˛ Przecie˙z dopiero co zasnałem, ˛ o co chodzi, pomy´slał przez sen. Szarpni˛ecie powtórzyło si˛e. Otworzył oczy i natychmiast je zamknał, ˛ o´slepiony s´wiatłem pochodni. Powoli uchylił powieki i zobaczył twarz Meniona. W niespokojnych oczach ksi˛ecia Leah wyczytał, z˙ e nadeszła pora, by rusza´c w drog˛e. Uniósł si˛e niepewnie na łokciu i po chwili wahania wyskoczył z łó˙zka. Do połowy ubrany Flick u´smiechnał ˛ si˛e porozumiewawczo. Wokół panowała niesamowita cisza. Zakładajac ˛ ubranie, Shea poczuł nagle przypływ energii. Z wiara˛ i determinacja˛ spogladał ˛ w najbli˙zsza˛ przyszło´sc´ . Był pewien, z˙ e przejda˛ równin˛e Rabb i Smocze Z˛eby, i wszystko, co trzeba b˛edzie przej´sc´ , by dotrze´c do celu. Wyszli z izby i udali si˛e na miejsce zbiórki. W wiosce panował spokój i cisza. Domy Storów majaczyły w ciemno´sciach jak masywne, sze´scienne bryły. Noc była bezksi˛ez˙ ycowa. Po niebie przesuwały si˛e ciemne chmury w nieokre´slonym kierunku. Stwarzało to idealne warunki do marszu w tajemnicy. To z kolei dodało Shei otuchy i pewno´sci siebie — wysłannikom lorda Warlocka trudno b˛edzie cokolwiek wypatrzy´c. Po drodze zauwa˙zył, z˙ e prawie nie zostawiali s´ladów, mimo z˙ e ziemia była wilgotna. Wygladało ˛ na to, z˙ e los im sprzyjał. Na miejscu zbiórki, które wyznaczono na zachodniej granicy kraju Storów, byli ju˙z wszyscy oprócz Allanona. Durin i Dayel poruszali si˛e w ciemno´sciach jak duchy. Ich ciała stapiały si˛e z otoczeniem, a chwilami wydawały si˛e przezroczyste. Przechodzac ˛ obok jednego z nich, Shea przyjrzał si˛e twarzy elfa. Zaskoczyły go kontury szpiczastego ucha i cienkie brwi zachodzace ˛ wysoko na czoło. Ciekaw był, czy jego wyglad ˛ równie˙z wzbudzał podobne zainteresowanie. Czy naprawd˛e elfy to inna rasa? Bardzo interesowała go historia tego ludu. Allanon wspomniał o nich raz, ale nie powrócił do tematu. Chłopiec słusznie przeczuwał, z˙ e historia ludu elfów to tak˙ze jego historia, a przechodzac ˛ obok jednego z nich, nabrał całkowitej pewno´sci. Chciał si˛e dowiedzie´c czego´s wi˛ecej, chocia˙zby po to, by lepiej zrozumie´c swoja˛ rol˛e spadkobiercy Jerle’a Shannary. Spojrzał na wysoka˛ posta´c Balinora. Rycerz stał jak posag. ˛ W ciemno´sciach nie było wida´c jego twarzy. Mimo to był on jedyna˛ osoba,˛ przy której chłopiec czuł si˛e pewnie i bezpiecznie. Wojownik ów roztaczał wokół siebie osobliwa˛ aur˛e. Był jak opoka — niezniszczalny i niezawodny. Ch˛etnie brał pod swe skrzydła tych, którym chwilowo zabrakło odwagi. Aura, jaka˛ roztaczał wokół siebie Allanon, była zupełnie innego rodzaju, chocia˙z niewatpliwie ˛ jego moc przewy˙zsza-
142
ła moc ksi˛ecia Callahornu. By´c mo˙ze wszechwiedzacy ˛ badacz dziejów wiedział o tym i dlatego miał przy sobie Balinora. — Bardzo trafne spostrze˙zenie, Sheo — powiedział kto´s cicho wprost do ucha chłopca. Zaskoczony Shea a˙z podskoczył i odwrócił si˛e w stron˛e dochodzacego ˛ do´n głosu. Mijajacy ˛ go wielki badacz dziejów dał znak wszystkim, by si˛e zbli˙zyli, po czym powiedział: — Musimy dotrze´c do celu pod osłona˛ nocy. Trzymajcie si˛e ˙ blisko siebie i obserwujcie idacego ˛ przed wami. Zadnych rozmów po drodze. Bez dalszych komentarzy odwrócił si˛e i poprowadził grup˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ na zachód. Shea szedł tu˙z za Menionem. Allanon przestraszył go tak, z˙ e wcia˙ ˛z nie mógł zebra´c my´sli. Gdy po dłu˙zszej chwili wreszcie mu si˛e to udało, poprzysiagł ˛ sobie, z˙ e w przyszło´sci nie b˛edzie roztrzasał ˛ podobnych watpliwo´ ˛ sci w obecno´sci Allanona. Zaczynał podejrzewa´c, z˙ e opowie´sci o dziwnych zdolno´sciach wielkiego badacza dziejów nie były wytworem czyjej´s bujnej wyobra´zni. Dotarli do równiny Rabb szybciej, ni˙z oczekiwał. Niebo było czarne, widoczno´sc´ słaba. Mimo to Shea i Flick wyczuwali w oddali złowró˙zbna˛ obecno´sc´ Smoczych Z˛ebów. Spojrzeli na siebie, po czym zacz˛eli uwa˙znie wpatrywa´c si˛e w ciemno´sc´ . Allanon narzucił ostre tempo. Równina Rabb była zupełnie płaska, bez naturalnych przeszkód, a w nocy wygladała ˛ jak wymarła. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewa i k˛epy bezlistnych krzaków. Szli po wyschni˛etej i sp˛ekanej ziemi. Wokoło panował bezruch i cisza. Cho´c wszyscy nadstawiali ucha, nie usłyszeli niczego. W trzeciej godzinie marszu Dayel dał znak, by si˛e zatrzymali. Wskazał r˛eka˛ do tyłu i gestem wyja´snił, z˙ e usłyszał co´s w ciemno´sciach. Znieruchomieli i na chwil˛e wstrzymali oddech. Nic si˛e jednak nie wydarzyło. Allanon wzruszył ramionami i dał znak, by wrócili do szyku. Zgodnie z planem dotarli do podnó˙za Smoczych Z˛ebów tu˙z przed s´witem. Po niebie przesuwały si˛e ciemne plamy chmur. Oczom w˛edrowców, które zda˙ ˛zyły przywykna´ ˛c do ciemno´sci, ukazał si˛e ła´ncuch gór o osobliwym kształcie. Były wysokie, szpiczaste i przypominały szpaler lekko spłaszczonych szpikulców na szczycie z˙ elaznej kraty. Shea i Flick o´swiadczyli, z˙ e nie czuja˛ si˛e jeszcze zm˛eczeni szybkim marszem. Było to po my´sli Allanona, który zachowywał si˛e tak, jakby si˛e spieszył na wa˙zne spotkanie. Nie zwlekajac, ˛ ruszyli za nim. Usiana kamykami s´cie˙zka pi˛eła si˛e łagodnie pod gór˛e szerokimi zakosami a˙z do zagł˛ebienia w skale. Po drodze Flick rozgladał ˛ si˛e na boki. Musiał mocno zadziera´c głow˛e, by dostrzec szczyt poszarpanej grani. Nazwa „Smocze Z˛eby” idealnie pasowała do tego miejsca. Idac ˛ dalej szlakiem prowadzacym ˛ do skalnego zagł˛ebienia, zaobserwowali, z˙ e góry znacznie zbli˙zały si˛e do siebie, a i szczyty wr˛ecz pochylały si˛e nad s´cie˙zka.˛ Przeszli przez płytka˛ przeł˛ecz i zobaczyli przed soba˛ nast˛epny ła´ncuch gór, ciagn ˛ acy ˛ si˛e równolegle do poprzedniego. Były wysokie, niedost˛epne; ten, kto chciałby je przeby´c, musiałby przedtem opanowa´c sztuk˛e latania.
143
W czasie marszu Shea podniósł kamyk i przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. Kamyk był wyjatkowo ˛ gładki, prawie tak jak szkło, czarny i l´sniacy. ˛ Przypominał równo odłupany kawałek paliwa zwanego w˛eglem, którego u˙zywano w południowej Sudlandii. Wydawał si˛e jednak twardszy ni˙z w˛egiel, jakby został sprasowany i wyszlifowany. Sko´nczywszy ogl˛edziny podał kamyk bratu. Ten obejrzał go jednak bez specjalnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odrzucił. ´ zka wiła si˛e mi˛edzy wysokimi głazami Doszli do skalnego rumowiska. Scie˙ i odłamkami skał, które zasłoniły góry. Przeprawa zabrała sporo czasu. Przewodnik prowadził tak, jakby zupełnie nie obchodziło go, czy idacy ˛ za nim orientuja˛ si˛e, gdzie sa.˛ Dotarli do miejsca przypominajacego ˛ podwórzec otoczony skałami. Byli blisko skalnego zagł˛ebienia — celu ich wspinaczki oraz najwy˙zszego punktu szlaku. Przewidywali, z˙ e dalej s´cie˙zka albo poprowadzi w dół, albo zbiegnie po skałach na tym samym poziomie. Usłyszeli cichy gwizd i zatrzymali si˛e. Balinor zamienił kilka słów z Durinem, który jeszcze u podnó˙za gór został kilka kroków w tyle, po czym obaj zwrócili si˛e do Allanona. Rycerz był wyra´znie zaniepokojony. — Durin twierdzi z cała˛ pewno´scia,˛ z˙ e usłyszał za nami kroki. Ja tak˙ze nie mam watpliwo´ ˛ sci. Kto´s idzie za nami! Allanon spojrzał w niebo i zmarszczył brwi. Skierował pytajacy ˛ wzrok na Durina. — Tym razem jestem absolutnie pewien — powiedział elf. — Kto´s nas s´ledzi! — Nie mam teraz czasu, by zaja´ ˛c si˛e tym osobi´scie — o´swiadczył szorstko Allanon. — Musz˛e koniecznie by´c w dolinie przed s´witem. Trzeba za wszelka˛ cen˛e zatrzyma´c tego kogo´s, dopóki nie sko´ncz˛e. To sprawa najwy˙zszej wagi. Shea po raz pierwszy usłyszał tak zdenerwowanego Allanona. Flick i Menion spojrzeli po sobie zdziwieni. Chcieli wierzy´c, z˙ e to, co Allanon miał do załatwienia w dolinie, było absolutnie najwa˙zniejsze nie tylko dla niego. — Zostan˛e z tyłu — zadeklarował si˛e Balinor i wyciagn ˛ ał ˛ miecz. — Zaczekajcie na mnie w dolinie. — Ale nie sam — szybko dodał Menion. — Zostaj˛e z toba.˛ Na wszelki wypadek. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Allanon w pierwszej chwili chciał zaoponowa´c, ale szybko zrezygnował i skinał ˛ na pozostałych, by ruszyli za nim. Elfy wypełniły polecenie od razu, lecz Flick i Shea zareagowali dopiero, gdy Menion ich ponaglił. Shea opierał si˛e jeszcze przez chwil˛e. Zrozumiał jednak, z˙ e tylna stra˙z nie miałaby z niego wielkiego po˙zytku. Balinor i Menion zaj˛eli stanowiska i czekali z mieczami w r˛eku. Ich sylwetki stapiały si˛e z otoczeniem. Allanon przeprowadził pozostała˛ czwórk˛e przez skalne rumowisko. Doszli do ´ zka prowadziła dalej pod gór˛e i ko´nmiejsca, gdzie lita skała rozdzielała si˛e. Scie˙ czyła si˛e na skalistym brzegu tajemniczej doliny. Kilka minut pó´zniej byli na kraw˛edzi. Ich oczom ukazała si˛e dolina pokryta odłamkami ostrych skał i głazami 144
w kolorze kamyka, który Shea znalazł na s´cie˙zce. Z trudem rozró˙zniali zarysy czarnych, skalnych bloków. Na ich tle wyra´zniej rysowało si˛e jedynie niewielkie jezioro. Nie było wiatru, a mimo to po ciemnej powierzchni wody co pewien czas rozchodziły si˛e fale. Wygladało ˛ na to, z˙ e woda w jeziorze z˙ yje własnym z˙ yciem. Shea obserwował ja˛ zafascynowany. Spojrzał na milczacego ˛ Allanona i ze zdumieniem stwierdził, z˙ e jego ciemna twarz promienieje dziwnym blaskiem. Wielki badacz dziejów skupił cała˛ swoja˛ uwag˛e na wodzie w jeziorze. Wpatrywał si˛e w tafl˛e t˛esknym wzrokiem. — To Dolina Skalnych Złomów, przedsionek Wiecznej Rezydencji Królów, siedziby duchów ze wszystkich czasów — przemówił gł˛ebokim głosem, który dudnił tak, jakby wydobywał si˛e spod ziemi. — Przed nami jezioro Hadeshorn. Jego wody sa˛ martwe dla zwykłych s´miertelników. Zejdziecie ze mna˛ w dolin˛e, ale dalej musz˛e i´sc´ sam. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e chłopców, zaczał ˛ schodzi´c. Idac, ˛ nie patrzył pod nogi, chocia˙z nietrudno było trafi´c na ruchomy kamie´n. Stawiał stopy pewnie i zdecydowanie, jakby znał t˛e drog˛e na pami˛ec´ . Przez cały czas wpatrywał si˛e w jezioro. Poda˙ ˛zali za nim w ciszy. Przeczuwali, z˙ e za chwil˛e wydarzy si˛e co´s wa˙znego dla nich wszystkich. Wydawało im si˛e, z˙ e w tej dolinie, w´sród czarnych głazów, Allanon był u siebie. Tu było jego królestwo. Gdy dotarli do dna doliny, wielki badacz dziejów odwrócił si˛e do nich i powiedział: — Czekajcie na mnie w tym miejscu. Cokolwiek si˛e stanie, nie wolno wam si˛e do mnie zbli˙zy´c. Pozostaniecie tu, dopóki nie sko´ncz˛e. Tam, gdzie id˛e, jest tylko s´mier´c. Stali jak wro´sni˛eci w ziemi˛e i patrzyli na oddalajac ˛ a˛ si˛e spokojna,˛ ciemna˛ posta´c. Czarna peleryna falowała nieznacznie przy ka˙zdym kroku. Shea spojrzał na brata. Flick obserwował Allanona. Miał twarz zastygła˛ ze strachu. Na ułamek sekundy Shei za´switała my´sl o ucieczce, ale natychmiast ja˛ odrzucił. Zacisnał ˛ dło´n na kieszeni koszuli. Kamienie Elfów były na miejscu. Poczuł si˛e pewniej, chocia˙z zdawał sobie spraw˛e, z˙ e trzy klejnoty nie na wiele by si˛e zdały, gdyby przyszło mu si˛e zmierzy´c z czym´s tak gro´znym, z˙ e nie podołałby temu sam Allanon. Spojrzał na pozostałych. Wszyscy obserwowali w napi˛eciu m˛ez˙ a w czerni, który zbli˙zał si˛e do brzegu jeziora. Doszedłszy do tafli zatrzymał si˛e. Czekał na kogo´s. Elfy i bracia Ohmsfordowie wpatrywali si˛e w niego jak zahipnotyzowani. Zapadła martwa cisza. Wtem Allanon powoli wzniósł r˛ece do nieba. Woda w jeziorze poruszyła si˛e gwałtownie, jakby niezadowolona z tego, z˙ e kto´s zakłócił jej spokój. Ziemia w dolinie zadr˙zała. Kto´s obudził jaka´ ˛s wielka˛ istot˛e z długiego snu. Czwórka przyjaciół rozgladała ˛ si˛e rozpaczliwie na boki, czekajac ˛ na monstrum, które zjawi si˛e lada chwila, by ich połkna´ ˛c. Jezioro zacz˛eło bulgota´c. Po chwili nad woda˛ uniósł si˛e kłab ˛ mgły. Syczał i falował, jakby był rad z tego, z˙ e kto´s uwolnił go z wi˛ezienia w gł˛ebinach. Chwil˛e pó´zniej w ciemno´sciach nocy rozległ si˛e cichy j˛ek, jakby 145
pot˛epione dusze wyra˙zały niezadowolenie z tego, z˙ e kto´s próbuje je obudzi´c. Słuchali i patrzyli z rosnacym ˛ przera˙zeniem. Czuli, jak obudzone widma przenikaja˛ ich umysły. Lada chwila brutalnie pozbawia˛ resztek odwagi, a potem porwa˛ bezbronnych do swoich siedzib. Nie byli w stanie wykona´c najmniejszego ruchu. Odgłosy z innego s´wiata swobodnie przenikały ich ciała i umysły, jakby chciały ostrzec ich przed tym, co zaczyna si˛e dopiero po z˙ yciu na Ziemi i czego nie pojmie z˙ aden s´miertelnik. W´sród j˛eków i krzyków mro˙zacych ˛ krew w z˙ yłach jezioro Hadeshorn zacz˛eło si˛e rozst˛epowa´c z głuchym dudnieniem. W jego s´rodku powstał olbrzymi wir. Wyłoniła si˛e z niego przygarbiona posta´c starego człowieka. Zjawa zatrzymała si˛e nad woda.˛ Było to widmo wysokiego, szczupłego m˛ez˙ czyzny — szare, przezroczyste, połyskujace ˛ jak wody Hadeshornu. Flick zbladł jak kreda. Pojawienie si˛e widma potwierdziło jego najgorsze obawy — był pewien, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. Przez cały czas Allanon stał nieruchomo na brzegu jeziora. Opu´scił r˛ece i wpatrywał si˛e w zjaw˛e z jeziora. Rozmawiał z widmem. Obserwujac ˛ t˛e scen˛e, czwórka s´miałków słyszała jedynie nieludzkie j˛eki. Przybierały one na sile, gdy widmo ruszało r˛ekami. Dziwna rozmowa trwała kilka minut i sko´nczyła si˛e, gdy widziadło odwróciło si˛e w stron˛e obserwujacych ˛ i wskazało jednego z nich przezroczysta˛ r˛eka.˛ Ciało Shei przeniknał ˛ chłód, który dotarł a˙z do ko´sci. Powiew s´mierci. W ko´ncu widmo odwróciło si˛e, gestem po˙zegnało Allanona i wolno pogra˙ ˛zyło w gł˛ebinach. Gdy znikn˛eło, woda w jeziorze zabulgotała. W j˛ekach i zawodzeniu brzmiała zło´sc´ i rozczarowanie. Po chwili wszystko ucichło, tafla jeziora wygładziła si˛e, a obserwatorzy zostali sami. Gdy nadszedł s´wit, nieruchomy dotad ˛ Allanon zachwiał si˛e i osunał ˛ na ziemi˛e. Przypomnieli sobie jego ostrze˙zenie i dopiero po dłu˙zszej chwili ruszyli w kierunku le˙zacego. ˛ Biegli, potykajac ˛ si˛e o nierówno´sci terenu. Poczatkowo ˛ nie wiedzieli, co robi´c. Durin pochylił si˛e nad le˙zacym, ˛ delikatnie potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e i wymówił jego imi˛e. Shea rozcierał pot˛ez˙ ne r˛ece nieprzytomnego. Były wyjatkowo ˛ zimne i niepokojaco ˛ blade. Chwil˛e pó´zniej Allanon drgnał ˛ i otworzył oczy. Odetchn˛eli z ulga.˛ Dowódca spojrzał kolejno w ich twarze i powoli usiadł. Przykucn˛eli naprzeciwko. — To przem˛eczenie. Za du˙zy wysiłek umysłowy — powiedział do siebie i przesunał ˛ dłonia˛ po czole. — Zapadłem w ciemno´sc´ po utracie kontaktu. Zaraz mi przejdzie. — Kim było to widmo? — zapytał Flick. Bał si˛e, z˙ e zjawa mo˙ze powróci´c. Allanon zamy´slił si˛e i popatrzył w przestrze´n. Po jego twarzy przemknał ˛ grymas bezsilnej zło´sci. Dopiero gdy si˛e uspokoił, przemówił smutnym głosem. — To zagubiona dusza. Zapomniana przez s´wiat i ludzi. Kto´s, kto sam siebie skazał na niby-˙zycie, gdzie´s mi˛edzy s´wiatem realnym a s´wiatem duchów zmarłych. By´c mo˙ze pozostanie tam na zawsze. 146
— Nie rozumiem — stwierdził Shea. Allanon zbył t˛e uwag˛e: — Teraz nie to jest najwa˙zniejsze. Pos˛epne widmo, z którym rozmawiałem, to duch Bremena, przeciwnika lorda Warlocka. Powiedziałem mu o Mieczu Shannary i o naszej wyprawie do Paranoru. Nie dowiedziałem si˛e wiele. Dał mi do zrozumienia, z˙ e nie zdecydowano jeszcze o losie nas wszystkich. Nastapi ˛ to w bli˙zej nieokre´slonej przyszło´sci. Nie dotyczy to jednego z nas. — Co chcesz przez to powiedzie´c? Co to ma znaczy´c! — dopytywał si˛e Shea. Allanon podniósł si˛e powoli i rozejrzał wokoło, jakby chciał si˛e upewni´c, z˙ e spotkanie z duchem Bremena zako´nczyło si˛e definitywnie. Nast˛epnie odwrócił si˛e do zaniepokojonych słuchaczy. — Niełatwo mi o tym mówi´c, zwłaszcza teraz, gdy jeste´smy tak blisko celu. Ale macie prawo wiedzie´c. Duch Bremena, którego przywołałem ze s´wiata zapomnienia, przekazał mi dwie przepowiednie. Znajac ˛ cel wyprawy, uspokoił mnie, z˙ e zanim sło´nce wzejdzie dwa razy, ujrzymy Miecz Shannary. To pierwsze proroctwo. Drugie mówi, z˙ e jeden z nas nie przejdzie na druga˛ stron˛e Smoczych Z˛ebów, ale b˛edzie pierwszym, którego r˛ece dotkna˛ magicznego ostrza. — Wcia˙ ˛z nic nie rozumiem — o´swiadczył po chwili Shea. — Przecie˙z ju˙z stracili´smy Hendela. Widmo na pewno mówiło o nim. — Niestety, mylisz si˛e, przyjacielu — powiedział Allanon. — Przekazujac ˛ mi druga˛ cz˛es´c´ przepowiedni, cie´n Bremena wskazał r˛eka˛ na wasza˛ czwórk˛e. Oznacza to, z˙ e jeden z was nie dotrze do Paranoru! *
*
*
Menion Leah przykucnał ˛ w cieniu wielkiego głazu przy s´cie˙zce prowadzacej ˛ do doliny i czekał na tajemnicza˛ istot˛e, która rzekomo poda˙ ˛zała za nimi w kierunku Smoczych Z˛ebów. Po drugiej stronie s´cie˙zki w ciemnym zakatku ˛ zaczaił si˛e ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Jego miecz stał ostrzem w dół oparty o kamie´n. Prawa r˛eka Balinora spoczywała na r˛ekoje´sci. Menion s´cisnał ˛ mocniej swój miecz i wpatrywał si˛e w ciemno´sc´ . Nic nie zakłócało ciszy. Z zasadzki widzieli zaledwie kilkana´scie jardów s´cie˙zki, która znikała za skalnym rumowiskiem. Czekali od ponad pół godziny, lecz mimo zapewnie´n Durina, nikt nie pojawił si˛e na szlaku. Przez chwil˛e Menion był skłonny przypuszcza´c, z˙ e osobnik s´ledzacy ˛ ich był jednym z wysłan´ ników lorda Warlocka. Wykluczył jednak t˛e ewentualno´sc´ , gdy˙z Zwiastun Smierci nie trudziłby si˛e marszem. Po prostu przefrunałby ˛ nad zasadzka˛ i dogonił swa˛ zdobycz. Chciał podzieli´c si˛e swymi spostrze˙zeniami z Balinorem, lecz w tej samej chwili usłyszał jaki´s d´zwi˛ek za skalnym rumowiskiem. Przywarł całym ciałem do głazu i znowu s´cisnał ˛ r˛ekoje´sc´ miecza. Odgłos zbli˙zał si˛e, był coraz wyra´zniejszy. Kto´s szedł kr˛eta,˛ kamienista˛ s´cie˙zka.˛ Kimkolwiek był, nie mógł wiedzie´c o zasadzce. Nie zachowywał z˙ adnych 147
s´rodków ostro˙zno´sci. Zachowywał si˛e tak, jakby mu w ogóle na tym nie zale˙zało. Chwil˛e pó´zniej zza rumowiska poni˙zej ich kryjówki wynurzyła si˛e jaka´s posta´c. Menion wychylił si˛e i spojrzał na nadchodzacego. ˛ Masywne kształty przypominały Hendela. Ksia˙ ˛ze˛ Leah jeszcze raz s´cisnał ˛ r˛ekoje´sc´ miecza i przygotował si˛e do ataku. Plan był prosty. Menion miał zaatakowa´c od przodu, a Balinor odcia´ ˛c odwrót. Leah wyskoczył zza skały, zablokował drog˛e idacemu ˛ i zło˙zywszy si˛e do ci˛ecia, za˙zadał, ˛ by tamten si˛e zatrzymał. Nieznajomy skulił si˛e i płynnym ruchem wydobył pot˛ez˙ na˛ maczug˛e nabijana˛ z˙ elazem. Sekund˛e pó´zniej, gdy obaj zmierzyli si˛e wzrokiem, uzbrojone r˛ece opadły, a zaskoczony ksia˙ ˛ze˛ Leah zawołał: — Hendel?! Czy to ty? Balinor wyszedł ze swojej kryjówki akurat, gdy podniecony Menion podskoczył z dzikim okrzykiem rado´sci i rzucił si˛e, by u´sciska´c karła. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wsunał ˛ miecz do pochwy i odetchnał ˛ z ulga.˛ U´smiechał si˛e i kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem, widzac ˛ w obj˛eciach Meniona towarzysza, którego wszyscy uznali za poległego. Po raz pierwszy od przeprawy przez Wolfkstaag i Nefrytowa˛ Przeł˛ecz czuł, z˙ e sukces jest ju˙z blisko i z˙ e wkrótce cała ósemka stanie w Paranorze przed Mieczem Shannary.
XIV Nastał zimny i szary s´wit. Taki poczatek ˛ dnia nie zach˛eca nawet do tego, by wsta´c z łó˙zka, nie mówiac ˛ o wspinaczce po stromych górach. Chmury i mgła nie przepuszczały słonecznego ciepła. Zawisły nad skałami i z˙ lebami jak lodowy baldachim. Silny wiatr, który chłostał niemiłosiernie zbocza gór i przyginał do ziemi skarłowaciałe drzewa i krzaki, nie zdołał poruszy´c zasłony chmur. Przenikał przez ubranie, wciskał si˛e w ka˙zdy zakamarek, ale w niewytłumaczalny sposób przemykał pod chmurami i mi˛edzy kł˛ebami mgły, nie poruszajac ˛ ich ani odrobin˛e. Gwizdał, wył i huczał jak fale oceanu, toczace ˛ si˛e złowrogo ku brzegom. Odgłosy te w połaczeniu ˛ z mgła˛ i chmurami wypełniały przestrze´n, okrywały góry jak gruby, szary koc, który pochłaniał wszystkie d´zwi˛eki. Co chwila w powietrze wzbijały si˛e pojedyncze ptaki, ale szybko rezygnowały z zapasów z wiatrem i chowały si˛e do gniazd w skalnych rozpadlinach. Czasem który´s pisnał, ˛ ale wszystkie odgłosy tłumił s´wist wiatru. Z przedstawicieli fauny w górach z˙ yły jedynie kozice oraz mutanty myszy pokryte gruba˛ sier´scia,˛ dzi˛eki której mogły wytrzyma´c najni˙zsze temperatury, chowajac ˛ si˛e w skalnych zagł˛ebieniach i szczelinach. Powietrze było zimne, ale na skutek silnego wiatru wydawało si˛e wr˛ecz lodowate. Najwy˙zsze partie Smoczych Z˛ebów pokrywały wieczne s´niegi. Bez wzgl˛edu na por˛e roku temperatura w tych rejonach utrzymywała si˛e w przedziale od kilku do kilkunastu stopni poni˙zej zera. Były to góry wielkie, pot˛ez˙ ne i zdradliwe. Tego ranka, gdy dotarło do nich o´smiu s´miałków, w górach wyczuwało si˛e dziwna˛ atmosfer˛e napi˛ecia i oczekiwania. Nie trzeba było długo czeka´c, by dru˙zyna z Culhaven, zagł˛ebiajac ˛ si˛e w chłód i szaro´sc´ , zacz˛eła si˛e pod´swiadomie niepokoi´c. Im wy˙zej si˛e znajdowali, tym wi˛ecej mieli obaw. Wynikały one nie tylko ze złowró˙zbnej przepowiedni Bremena i wizji przeprawy przez Grobowiec Królów. Du˙zy udział miały w tym warunki atmosferyczne, ale przede wszystkim działał osobliwy klimat, wytworzony przez kogo´s lub co´s, co chciało pokrzy˙zowa´c im szyki. Kimkolwiek było, czekało cierpliwie, miało do´sc´ sprytu, by nie ujawnia´c si˛e za wcze´snie, a ponadto szczerze nienawidziło wszystkich o´smiu członków wyprawy, którzy z takim trudem pokonywali olbrzymie góry dzielace ˛ ich od Paranoru. Okrywajac ˛ si˛e szczelnie wełnianymi płaszczami i, pochylajac ˛ głowy przed porywistym wiatrem, uparcie szli 149
na pomoc w lu´znym szyku. Ka˙zdy nieostro˙zny krok groził upadkiem w przepa´sc´ lub rozpadlin˛e. Trzeba było posuwa´c si˛e bardzo ostro˙znie po ruchomych kamieniach, by nie spowodowa´c lawiny. Ka˙zdy z nich co najmniej raz si˛e przewrócił albo zjechał kilkana´scie jardów po kamieniach, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ grudy zamarzni˛etej ziemi. Istota, która na nich czekała w ukryciu, dała ju˙z zna´c o swej obecno´sci. Teraz postanowiła odczeka´c, a˙z zwatpienie ˛ ogarnie o´smiu zuchwałych. Ujawni si˛e, gdy niepewno´sc´ pozbawi ich woli i wiary w siebie. Wówczas mys´liwy stanie si˛e łatwa˛ zdobycza.˛ Na pierwsze efekty nie musiała długo czeka´c. Zm˛eczone umysły stanowiły doskonała˛ po˙zywk˛e dla przygn˛ebienia. Wystarczyło poruszy´c kilka gł˛eboko skrywanych l˛eków i tajemnic, by w jak˙ze sprzyjajacych ˛ warunkach przybrały posta´c widm i upiorów, od których trudno si˛e uwolni´c. Rozproszeni, odizolowani od towarzyszy przez zimno i wycie wiatru, byli łatwym celem. Warunki w górach uniemo˙zliwiały porozumiewanie si˛e za pomoca˛ głosu, zatem ka˙zdy skazany był na siebie i towarzystwo upiora, który wyro´snie na gruncie umiej˛etnie podsycanego niepokoju. Tylko Hendel, z natury małomówny i lubiacy ˛ samotno´sc´ , odporny był na zakusy siewcy zwatpienia. ˛ W czasie podchodów i zwiadu w pojedynk˛e nauczył si˛e kontrolowa´c pod´swiadomy strach. Jego ostatni wyczyn — niewiarygodna ucieczka z terenu opanowanego przez rozjuszone gnomy — sprawił, z˙ e na dłu˙zszy czas przestał ba´c si˛e s´mierci. Na Nefrytowej Przeł˛eczy była bardzo blisko. Uniknał ˛ jej wyłacznie ˛ dzi˛eki instynktowi. Gnomy osaczyły go ze wszystkich stron jak stado wygłodniałych wilków. Tylko przelanie krwi znienawidzonego wroga mogło ich zaspokoi´c. Po zapaleniu ognia i serii obelg Hendel odskoczył w zaro´sla na skraju masywu Wolfkstaag i zaczaił si˛e. Czoło po´scigu, pewne swej przewagi liczebnej, rozciagn˛ ˛ eło si˛e i wojownicy stracili kontakt ze soba.˛ Jeden podszedł bardzo blisko kryjówki Hendela. Chwil˛e pó´zniej ogłuszony gnom miał na sobie peleryn˛e karła, ten za´s gło´sno zawołał o pomoc. Było ciemno. W rozgardiaszu nikt nie sprawdził, kto krył si˛e pod peleryna.˛ Wystarczyło, z˙ e zobaczyli peleryn˛e karła. Gnomy zapewne do dzi´s nie wiedza,˛ z˙ e rozdarły na strz˛epy jednego ze swoich. Hendel pozostał w ukryciu i nast˛epnego ranka przeszedł przez przeł˛ecz. Znowu mu si˛e udało. Flick, Shea i kuzyni Eventina nie dysponowali tak silna˛ wiara˛ we własne siły jak Hendel. Przepowiednia Bremena podziałała na nich jak uderzenie obuchem. Słowa widma wcia˙ ˛z d´zwi˛eczały im w uszach i coraz gł˛ebiej zapadały w pami˛ec´ . Kto´s z czwórki obserwujacej ˛ spotkanie nad jeziorem miał zgina´ ˛c. Co prawda duch Bremena wyraził to inaczej, ale nie zmieniało to sensu jego słów. Nikt nie chciał si˛e pogodzi´c z ta˛ my´sla.˛ Woleli si˛e łudzi´c, z˙ e albo sami znajda˛ wyj´scie, albo przepowiednia si˛e nie spełni. Daleko na przedzie zgi˛ety wpół Allanon zmagał si˛e z wichrem i rozmy´slał o tym, co si˛e stało w Dolinie Skalnych Złomów. Analizował szczegóły osobli150
wego spotkania z duchem Bremena, który miał pozosta´c w s´wiecie zapomnienia, dopóki lord Warlock nie zostanie ostatecznie zniszczony. Gn˛ebiło go nie tyle spotkanie z zapomnianym druidem, ile straszliwa prawda, której nie mógł wyjawi´c. Potknał ˛ si˛e o kamyk, ale szybko odzyskał równowag˛e. Gdzie´s wysoko zakwilił jastrzab ˛ i spadł na zdobycz, która˛ wypatrzył w´sród odległych skał. Allanon odwrócił si˛e. Jego towarzysze poda˙ ˛zali za nim, starajac ˛ si˛e utrzyma´c tempo marszu. Od ducha Bremena dowiedział si˛e znacznie wi˛ecej ni˙z im przekazał. Nie powiedział wszystkiego tym, którzy mu zaufali i dla niego ryzykowali z˙ ycie. Nie powiedział im tak˙ze wszystkiego o Mieczu Shannary. My´sli te dr˛eczyły go do tego stopnia, z˙ e nawet chciał wyjawi´c cała˛ prawd˛e. Dali z siebie bardzo wiele, a to był dopiero poczatek. ˛ . . Chwil˛e pó´zniej odp˛edził od siebie t˛e my´sl. W jego panteonie ´ ´ KONIECZNOSC miała wy˙zsza˛ rang˛e ni˙z PRAWDA. Szary poranek stał si˛e wkrótce nie mniej szarym południem. Czas dłu˙zył si˛e. Skały i zbocza wydawały si˛e takie same. Odnosili wra˙zenie, z˙ e drepcza˛ w tym samym miejscu. Od pomocy horyzont zasłaniało pasmo wysokich, skalistych szczytów, rysujacych ˛ si˛e wyra´znie na tle nieba. Z miejsca, gdzie si˛e znajdowali, góry wygladały ˛ jak skalny monolit nie do przebycia. Weszli do kanionu, który zw˛ez˙ ał si˛e i opadał gwałtownie, stajac ˛ si˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ mi˛edzy dwiema pionowymi skałami, która dalej znikała w g˛estej mgle. Allanon poprowadził ich w dół. Wkrótce horyzont zniknał, ˛ wiatr ucichł, a wokół były tylko skały. Wycie wichru nagle ustało, a w uszach zacz˛eła im dzwoni´c cisza. Zdawało im si˛e, z˙ e skały szepcza˛ do siebie. Dalej przeł˛ecz ponownie rozszerzała si˛e i dochodziła do ogromnego wej´scia do pieczary. Grobowiec Królów. Imponujace, ˛ majestatyczne wej´scie wzbudzało l˛ek. Po bokach stały dwa olbrzymie posagi ˛ wykute w ciemnej skale, ka˙zdy o wysoko´sci ponad stu stóp. Przedstawiały stra˙zników w pancerzach. Stali oparci o nagie miecze skierowane klinga˛ w dół. Wiatr i upływ czasu odcisn˛eły swoje pi˛etno na brodatych twarzach. Kamienne oczy stra˙zników patrzyły na o´smiu s´miertelników, którzy stan˛eli przed wej´sciem do Rezydencji. Nad ich głowami wyrze´zbiono na skale trzy słowa. W dawno ju˙z zapomnianym j˛ezyku oznaczały one ostrze˙zenie dla tych, którzy zamierzali wej´sc´ do grobowca. Dalej była ciemno´sc´ i cisza. Allanon zebrał wszystkich wokół siebie. — Wiele lat temu, jeszcze przed Pierwsza˛ Wojna˛ Ludów, na s´wiecie z˙ yli czciciele s´mierci. Kapłani tej sekty słu˙zyli bóstwom zwiazanym ˛ wyłacznie ˛ ze s´miercia.˛ W tej pieczarze grzebano zmarłych władców ze wszystkich czterech krain, tak˙ze ich rodziny, krewnych i osobisty majatek. ˛ Wiele lat pó´zniej zrodziła si˛e legenda, z˙ e w pieczarze moga˛ przebywa´c wyłacznie ˛ duchy zmarłych. Magowie dbali o to, by nikt nie zakłócił spokoju tych, którzy odeszli. Wielu s´miertelników weszło do pieczary, ale z˙ aden nie wyszedł. Z biegiem lat zapomniano o kulcie s´mierci i jego wyznawcach, ale złe moce, które tam si˛e zadomowiły, nigdy nie 151
opu´sciły Grobowca. Tak silna była ich wi˛ez´ z kapłanami. Nie zmieniła si˛e nawet wiele lat po tym, jak ich ko´sci rozsypały si˛e w proch. Tylko nielicznym udało si˛e przej´sc´ przez Sal˛e Wiecznego Spoczynku. . . Katem ˛ oka dostrzegł pytanie w oczach słuchajacych ˛ go towarzyszy. — Byłem tam. Jestem jedynym spo´sród dzi´s z˙ yjacych, ˛ któremu si˛e to udało. Wkrótce wy te˙z dołaczycie ˛ do tego grona. Jestem ostatnim z˙ yjacym ˛ druidem. . . Studiowałem magi˛e, tak jak Bremen i Brona. Jestem magiem i czarnoksi˛ez˙ nikiem. Nie mam tak wielkiej mocy jak lord Warlock, ale zar˛eczam, z˙ e mog˛e was przeprowadzi´c przez pieczar˛e na druga˛ stron˛e Smoczych Z˛ebów. — A dalej? — zapytał cicho Balinor. — Dalej pójdziemy wask ˛ a,˛ skalna˛ s´cie˙zka,˛ zwana˛ Smocza˛ Grania.˛ Biegnie ona po stromej skale, a˙z do podnó˙za gór. Stamtad ˛ wida´c Paranor. Zapanowała dziwna cisza. Allanon dobrze wiedział, o czym my´sla˛ słuchacze, ale niezra˙zony ich watpliwo´ ˛ sciami kontynuował: — Za tymi wrotami zaczyna si˛e labirynt sal i korytarzy, w którym zgubi si˛e ka˙zdy, kto nie zna drogi. Tylko niektóre przej´scia i komnaty sa˛ niebezpieczne. Pierwsze niebezpiecze´nstwo zagra˙za nam w Tunelu Sfinksów. To olbrzymie rze´zby przedstawiajace ˛ półczłowieka, półlwa. Ktokolwiek spojrzy im w oczy, zamienia si˛e w kamie´n. Dlatego te˙z w tej komnacie b˛edziecie mieli zawiazane ˛ oczy. Powia˙ ˛zecie si˛e tak˙ze lina,˛ by utrzyma´c si˛e w grupie. Musicie skupi´c wszystkie wasze my´sli na mnie. Moc sfinksów jest tak wielka, z˙ e je´sli cho´c na chwil˛e odsuniecie wasze my´sli ode mnie, to ulegniecie jej i zerwiecie opask˛e, by spojrze´c im w oczy. Słuchajacy ˛ spojrzeli po sobie z powatpiewaniem. ˛ Byli coraz bardziej nieufni. — Za Tunelem Sfinksów zaczyna si˛e ciag ˛ niegro´znych komnat i przej´sc´ prowadzacych ˛ do Korytarza Wiatrów. Jest to tunel zamieszkały przez niewidzialne istoty zwane banshee. Ich nazwa pochodzi od legendarnych boginek wiatru i mgieł, które czczono kilka tysi˛ecy lat temu na pewnej zielonej wyspie. Sa˛ to tylko głosy znikad, ˛ ale ich brzmienie mo˙ze doprowadzi´c ka˙zdego s´miertelnika do obł˛edu. W Korytarzu Wiatrów b˛edziecie mieli zatkane uszy. Ponadto znowu musicie skupi´c swe my´sli wyłacznie ˛ na mojej osobie. To jedyny sposób, by moja moc ochroniła wasze uszy przed banshee. Rozlu´znijcie si˛e i nie opierajcie mojej woli. Czy wszystko rozumiecie? Skin˛eli potakujaco. ˛ — Przeszedłszy Korytarz Wiatrów, wejdziemy do Grobowca Królów. Do pokonania zostanie tylko jedna przeszkoda. . . Allanon przerwał i spojrzał na ciemne wej´scie do pieczary. Czekali, by doko´nczył, ale stało si˛e inaczej. Dał znak r˛eka,˛ by ruszali. Stojac ˛ mi˛edzy kamiennymi olbrzymami, czuli si˛e tak, jakby za chwil˛e mieli wej´sc´ do rozwartej paszczy gigantycznego drapie˙znika. Po chwili ka˙zdy otrzymał szeroka˛ opask˛e. Zanim je zało˙zyli, powiazali ˛ si˛e lina.˛ Pierwszy za Allanonem miał i´sc´ Durin, za´s tylna˛ stra˙z 152
stanowił jak zwykle Balinor. Sprawdzili w˛ezły, zawiazali ˛ sobie oczy, wzi˛eli si˛e za r˛ece i ostro˙znie zagł˛ebili si˛e w ciemno´sc´ . Wokoło zapanowała cisza. Wiatr ustał całkowicie. Starali si˛e i´sc´ jak najciszej, ale mimo to słyszeli odgłos swoich kroków. Szli po równym, kamiennym podło˙zu. Na skutek braku s´wiatła i ciepła wszyscy dr˙zeli z zimna. Zgodnie z poleceniem Allanona zachowywali milczenie i starali si˛e maksymalnie rozlu´zni´c. Wielki badacz dziejów prowadził ich pewnie kr˛etymi korytarzami i tunelami. Przez opaski na oczach nie było nic wida´c, a mimo to czuli przez skór˛e, z˙ e otaczaja˛ ich ciemno´sci Flick u´scisnał ˛ mocnej dło´n Shei. Od ucieczki z Shady Vale prze˙zyli niejedno i wyszli razem z niejednej opresji. To łaczy ˛ ludzi i utrwala przyja´zn´ . Stali si˛e dla siebie kim´s wa˙zniejszym ni˙z przyrodni bracia. Wytworzyła si˛e mi˛edzy nimi szczególna, niezwykle silna wi˛ez´ . Shea był przekonany, z˙ e wi˛ezy te nigdy nie osłabna.˛ Nigdy te˙z nie zapomni, jak wiele zawdzi˛eczaja˛ Menionowi. My´slac ˛ o ksi˛eciu Leah, u´smiechnał ˛ si˛e w duchu. W ciagu ˛ ostatnich kilku dni Menion bardzo si˛e zmienił, był nie do poznania. Coraz rzadziej dochodził do głosu dawny szaławiła, a coraz cz˛es´ciej odzywał si˛e inny człowiek. Shea nie potrafił okre´sli´c, na czym dokładnie polegała ta zmiana w Menionie, czuł tylko, z˙ e była to zmiana na lepsze. W gruncie rzeczy wszyscy si˛e troch˛e zmienili. Przygody i niebezpiecze´nstwa, które mieli za soba,˛ odcisn˛eły pi˛etno na ka˙zdym z nich. She˛e interesowało, czy Allanon dostrzegł w nim jaka´ ˛s odmian˛e. Dotychczas bowiem traktował on młodego Ohmsforda bardziej jak chłopca ni˙z m˛ez˙ czyzn˛e. Zwolnili i zatrzymali si˛e. Zapadła gł˛eboka cisza. Druid przekazał im w mys´lach ostrze˙zenie: „Pami˛etajcie o tym, by zwróci´c wszystkie wasze my´sli ku mnie, skoncentrujcie si˛e wyłacznie ˛ na mojej osobie”. Ruszyli naprzód. Znów wokół siebie słyszeli echo własnych kroków na kamiennym dnie pieczary. Znowu poczuli obecno´sc´ jakiej´s istoty, która spokojnie i wytrwale czekała, a˙z si˛e zbli˙za.˛ Czas mijał powoli. O´smiu odwa˙znych zagł˛ebiało si˛e w ciemny tunel. Wyczuwali obecno´sc´ olbrzymich, kamiennych figur po obu stronach. Były to mityczne stwory, półludzie, półlwy. Sfinksy. Oczami wyobra´zni widzieli, jak oczy tamtych to zbli˙zaja˛ si˛e, to znowu oddalaja˛ od wizerunku Allanona, który stał na przedzie. Z niemałym trudem skoncentrowali si˛e na osobie druida. Sfinksy uparcie próbowały wcisna´ ˛c si˛e w s´wiadomo´sc´ ka˙zdego z dru˙zyny, by wyprze´c wszystkie my´sli oprócz jednej „Spójrzmy sobie w oczy”. Ich moc była tak wielka, z˙ e ka˙zdy z siedmiu dzielnych m˛ez˙ ów prze˙zył chwil˛e zwatpienia ˛ i przynajmniej raz zapragnał ˛ zerwa´c opask˛e i spojrze´c w oczy kamiennym stworom. Kiedy wydawało si˛e, z˙ e wszyscy ulegna˛ podszeptom przewrotnych widm i zapomna˛ o Allanonie, moc druida oddaliła rozterki. Usłyszeli w my´slach: „Słuchajcie tylko mnie” i natychmiast wykonali polecenie, odsuwajac ˛ od siebie podst˛epne namowy i przemo˙zna˛ ch˛ec´ spojrzenia w oczy sfinksom. Bezgło´sna bitwa toczyła si˛e przez cała˛ drog˛e w tunelu. Tylko przyspieszone oddechy i krople potu były niemym s´wiadectwem tego, co działo si˛e w umysłach siedmiu s´miałków. Powia˛ 153
zani ze soba˛ lina,˛ szli za niesłyszalnym wezwaniem Allanona. Przez cały czas trzymali si˛e mocno za r˛ece. Druid prowadził ich mi˛edzy posagami. ˛ Maksymalnie skoncentrowany odpierał ataki wrogich mocy i wytwarzał osłon˛e wokół swych towarzyszy. Wreszcie oblicza napastliwych stworów, które próbowały przenikna´ ˛c tak˙ze do jego ja´zni, zacz˛eły blednac ˛ i oddala´c si˛e, a po chwili znikn˛eły. Wokoło zapanowała cisza. Szli kr˛etymi korytarzami. Po pewnym czasie Allanon zatrzymał pochód i polecił zdja´ ˛c opaski. Znajdowali si˛e w waskim, ˛ kamiennym tunelu, którego s´ciany i sufit s´wieciły osobliwym, zielonym blaskiem. Sprawdzili, czy nikogo nie brakuje. W zielonkawej po´swiacie ich twarze nabrały niesamowitego wyrazu. Allanon przeszedł wzdłu˙z siedmioosobowej kolumny i sprawdził lin˛e, która˛ byli powiaza˛ ni. Uprzedził, z˙ e niedługo wejda˛ do Korytarza Wiatrów. Zatkali uszy kawałkami materiału, opaski za´s zawiazali ˛ lu´zno nad czołem, tak by zatyczki nie wypadły z uszu. Czekało ich spotkanie z odgłosami, jakie wydawały banshee. Ponownie wzi˛eli si˛e za r˛ece i ruszyli. W waskim ˛ przej´sciu nie słyszeli odgłosów swoich kroków. Posuwali si˛e w ciszy. Zielona po´swiata sko´nczyła si˛e. Tunel rozszerzył si˛e gwałtownie w olbrzymi i ciemny korytarz. Czuli, z˙ e s´ciany i sufit oddaliły si˛e i znikn˛eły. Stapali ˛ ostro˙znie po kamiennej podłodze — był to ich jedyny fizyczny kontakt z rzeczywisto´scia.˛ Allanon prowadził ich w mrok pewnie, bez cienia watpliwo´ ˛ sci. Odgłosy dotarły do nich w najmniej oczekiwanym momencie, gdy jeszcze nie byli w pełni przygotowani. Wpadli w panik˛e. Po pierwszym uderzeniu s´wist i wycie przybrały na sile. W ko´ncu zdawało im si˛e, z˙ e wszystkie wiatry na ziemi złaczyły ˛ si˛e w jeden wicher, który wył i huczał z niebywała˛ moca.˛ W s´lad za hukiem pojawiły si˛e inne odgłosy — nieludzkie krzyki, j˛eki i zawodzenie tysi˛ecy głosów, które atakowały ciała w˛edrowców. Mimo zatyczek, wwiercały si˛e do uszu i opanowywały my´sli. Takie d´zwi˛eki mogły wydawa´c jedynie dusze skazane na wieczny pobyt mi˛edzy s´wiatem z˙ ywych, a s´wiatem duchów. Słyszeli w nich w´sciekło´sc´ i rozpacz po utracie nadziei na wybawienie. D´zwi˛ek był coraz wy˙zszy, w ko´ncu przeszedł w pisk i przekroczył próg słyszalno´sci. Wówczas zaatakował ja´zn´ s´miertelników pod postacia˛ niesłyszalnych wibracji przenikajacych ˛ do mózgu. Byli bliscy obł˛edu. Przera´zliwe odgłosy atakowały ze wszystkich stron, przechwytywały gł˛eboko ukryte l˛eki, wzmacniały je do granic mo˙zliwo´sci i wciskały z powrotem do s´wiadomo´sci bezbronnego. Pora˙zone nerwy przewodziły bł˛edne informacje. Wibracje osiagn˛ ˛ eły takie nat˛ez˙ enie, z˙ e w˛edrowcom zdawało si˛e, i˙z ich ciała zacz˛eły oddziela´c si˛e od ko´sci. Na szcz˛es´cie trwało to zaledwie dziesiat ˛ a˛ cz˛es´c´ sekundy. W nast˛epnej niechybnie postradaliby zmysły. Przed — zdawałoby si˛e — nieuniknionym obł˛edem, któremu ulegliby jak pozbawione woli ludzkie manekiny, uratowała ich moc Allanona. Przebiła si˛e przez wibracje i osłoniła bezbronne umysły. Znowu ka˙zdy zobaczył w swoich my´slach zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e twarz Allanona, który mówił: „Rozlu´z154
nijcie si˛e i uspokójcie. My´slcie tylko o mnie”. Wówczas odgłosy cichły, oddalały si˛e. Posuwali si˛e w ciemno´sciach niepewnym krokiem. Co chwila kto´s si˛e potknał ˛ albo zatoczył. Skupili my´sli na osobie druida, który był ich jedyna˛ nadzieja˛ na odzyskanie pełnej s´wiadomo´sci. Co chwila odgłosy wracały odbite wielokrotnym echem. Po pewnym czasie dołaczyło ˛ do nich głuche dudnienie dochodzace ˛ spod podłogi. Banshee przypu´sciły jeszcze jeden atak, ale osłona wytworzona przez moc Allanona w pod´swiadomo´sci jego podopiecznych wytrzymała szturm, jak si˛e okazało, ostatni. Wyczerpane banshee ucichły. Chwil˛e pó´zniej korytarz zw˛eził si˛e równie nieoczekiwanie, jak si˛e przedtem rozszerzył. Przeprawa zako´nczyła si˛e szcz˛es´liwie. Banshee zostały za nimi. Gdy Allanon zatrzymał pochód, na twarzach jego dru˙zyny wcia˙ ˛z było wida´c s´lady niedawnych prze˙zy´c, a ich czoła pokrywały g˛este krople potu. Zastygli w dziwnych pozach jak manekiny. Dopiero gdy uporzadkowali ˛ natłok my´sli, przyj˛eli normalna˛ postaw˛e, po czym zdj˛eli opaski i wyj˛eli zatyczki z uszu. Znajdowali si˛e w niedu˙zej jaskini. Zobaczyli kamienne drzwi z z˙ elaznymi okuciami. Ze s´cian i sufitu saczyło ˛ si˛e zielonkawe s´wiatło — takie samo jak przed wej´sciem do Korytarza Wiatrów. Allanon odczekał, a˙z wszyscy wróca˛ do siebie i dał znak, by ruszali. Zatrzymał si˛e przed kamiennym portalem. Oparł wielka˛ dło´n o drzwi. Otworzyły si˛e lekko i bezszelestnie. — Sala Wiecznego Spoczynku Królów — oznajmił szeptem. Był jedynym, który przeszedł przez Grobowiec Królów w ciagu ˛ minionego tysiaclecia. ˛ Oprócz niego nikt nie dotarł do pot˛ez˙ nej pieczary; było to wn˛etrze gigantycznej kopuły o gładkich s´cianach, l´sniacych ˛ zielonkawym blaskiem. Wzdłu˙z s´cian stały kamienne posagi ˛ zmarłych władców. Ka˙zdego monarch˛e wyrze´zbiono zapewne w typowej dla niego, dumnej i swobodnej pozie, ich twarze skierowane były do s´rodka rotundy. Znajdował si˛e tam ołtarz podobny do zwini˛etego spiralnie w˛ez˙ a. Przed ka˙zda˛ statua˛ pi˛etrzył si˛e stos uło˙zony z rzeczy osobistych, z przedmiotów nale˙zacych ˛ do majatku ˛ zmarłego władcy — futer, klejnotów, kunsztownej broni i ulubionych drobiazgów. Bezpo´srednio za plecami posagu ˛ w skalnej s´cianie prostokatne ˛ płyty zasłaniały miejsce wiecznego spoczynku cielesnych szczatków ˛ króla, jego rodziny i słu˙zby. Inskrypcje nad ka˙zda˛ krypta˛ opowiadały w skrócie histori˛e zmarłego hegemona, spisana˛ w dawno zapomnianym j˛ezyku. Wn˛etrze grobowca ton˛eło w zielonym s´wietle. Metalowe i kamienne cz˛es´ci zdawały si˛e pochłania´c ciemnozielone s´wiatło. Ka˙zdy krok wzbijał obłoczek kurzu, który gromadził si˛e od tysiaca ˛ lat. Dzi´s kto´s zakłócił jego spokój. Przez całe tysiaclecie ˛ nikt nie próbował otworzy´c kamiennych drzwi do okragłej ˛ komnaty. Nikt oprócz Allanona. A teraz. . . Shea zadr˙zał. Nagle poczuł, z˙ e nie powinien był tu wchodzi´c. Głos z oddali mówił to wyra´znie. Nie dlatego, z˙ e wst˛ep do Sali Wiecznego Spoczynku był zabroniony, ale dlatego, z˙ e był to przede wszystkim grobowiec — miejsce spo155
˙ czynku zmarłych. Zywi nale˙zeli do innego s´wiata. Kto´s dotknał ˛ jego ramienia. Shea drgnał ˛ i odwrócił si˛e. Allanon spojrzał mu gł˛eboko w oczy, zmarszczył brwi i ruchem r˛eki przywołał pozostałych. Gdy si˛e zebrali wokół niego, potoczył wzrokiem po twarzach o´swietlonych zielonkawym s´wiatłem. — Za Sala˛ Wiecznego Spoczynku jest Komnata Czekajacych ˛ — powiedział, wskazujac ˛ kamienne odrzwia w odległej cz˛es´ci grobowca. — Za tamtymi drzwiami zaczynaja˛ si˛e długie schody biegnace ˛ w dół do podłu˙znego stawu, zasilanego woda˛ ze z´ ródła znajdujacego ˛ si˛e gdzie´s pod góra,˛ wewnatrz ˛ której si˛e znajdujemy. Mi˛edzy stawem, a podnó˙zem schodów znajduje si˛e Stos Zmarłych. Szczatki ˛ zmarłego władcy składano najpierw na tym stosie. Czas oczekiwania na zło˙zenie w krypcie zale˙zał od rangi i majatku. ˛ Wierzono bowiem, z˙ e dusza zmarłego moz˙ e chcie´c powróci´c mi˛edzy z˙ ywych, zatem nale˙zało da´c jej ku temu sposobno´sc´ . Musimy przedosta´c si˛e przez t˛e komnat˛e, by dotrze´c do przej´scia prowadzacego ˛ do Smoczej Grani po drugiej stronie góry. Przerwał i wział ˛ gł˛eboki oddech. — Kiedy przemierzałem t˛e cz˛es´c´ drogi sam, mogłem bez trudu skry´c si˛e przed wzrokiem stworów, których zadaniem jest zniszczenie ka˙zdego intruza. Niestety nie mog˛e zapewni´c osłony tak licznej grupie. W Komnacie Czekajacych ˛ jest co´s, co by´c mo˙ze ma moc wi˛eksza˛ ni˙z moja. Istota ta nie jest w stanie wyczu´c mojej obecno´sci, za to ja od razu zlokalizowałem jej kryjówk˛e w stawie. Poni˙zej schodów zaczynaja˛ si˛e dwie waskie ˛ kładki biegnace ˛ wzdłu˙z brzegów do wyj´scia. Innej drogi nie ma. To, co strze˙ze Stosu Zmarłych, zaatakuje, gdy b˛edziemy na kładce. Wejdziemy do Komnaty Czekajacych ˛ i rozdzielimy si˛e. Balinor, Menion i ja pójdziemy lewa˛ kładka˛ i wywabimy stwora z kryjówki. Gdy tylko nas zaatakuje, Hendel poprowadzi pozostałych prawa˛ kładka˛ do wyj´scia. Zatrzymacie si˛e dopiero na Smoczej Grani. Czy wszystko jasne? Powoli skin˛eli głowami. Shea czuł si˛e tak, jakby znalazł si˛e w pułapce. W obecnej sytuacji niewiele by zyskał, dzielac ˛ si˛e swoimi watpliwo´ ˛ sciami. Allanon wyprostował si˛e i odsłonił białe z˛eby w gro´znym u´smiechu. Chłopiec zadr˙zał. Za z˙ adne skarby nie chciałby by´c przeciwnikiem tego druida. Balinor płynnym ruchem wydobył miecz. Stal zad´zwi˛eczała melodyjnie. Hendel ruszył pierwszy z maczuga˛ w r˛eku. Menion zrobił krok i zatrzymał si˛e. Spojrzał na stosy złota i klejnotów przed posagami. ˛ A gdyby tak wzia´ ˛c kilka kamyków? — pomy´slał. Chyba nie byłoby to wielkim uszczerbkiem. Bracia Ohmsfordowie, Dayel i Durin ruszyli za Hendelem i Balinorem. Allanon zało˙zył r˛ece na piersi pod płaszczem i obserwował ksi˛ecia Leah. Ten poczuł na sobie wzrok i odwrócił si˛e. — Na twoim miejscu nie robiłbym tego — ostrzegł go druid. — Wszystkie kosztowno´sci pokryto trujac ˛ a˛ substancja.˛ Niszczy ona wszystko, z czym si˛e ze´ tknie. Ka˙zdy z˙ ywy organizm. Smier´ c nast˛epuje w ciagu ˛ niecałej minuty. Zaskoczony Menion patrzył z niedowierzaniem w twarz wielkiego maga. Posłał po˙zegnalne spojrzenie skarbom zmarłych i zrezygnowany pokr˛ecił głowa.˛ 156
W połowie drogi do drzwi zatrzymał si˛e. Za´switał mu pewien pomysł. Wyjał ˛ z kołczana dwie długie, czarne strzały i podszedł do pierwszej otwartej skrzyni. Powoli zanurzył obydwa groty w złocie, obrócił strzały w palcach i wyciagn ˛ ał ˛ za upierzone ko´nce. Ostro˙znie wło˙zył je do kołczana, dbajac, ˛ by groty nie zetkn˛eły si˛e z lotkami pozostałych strzał. U´smiechnał ˛ si˛e przewrotnie i dołaczył ˛ do pozostałych. Cokolwiek czekało za kamiennymi drzwiami, b˛edzie miało rzadka˛ okazj˛e sprawdzi´c swa˛ odporno´sc´ na trucizn˛e, która pono´c zabija wszystko, co z˙ yje. W grobowcu zapadła cisza. Słycha´c było jedynie oddechy o´smiu nieustraszonych m˛ez˙ czyzn, stojacych ˛ przed kamiennymi drzwiami. Shea spojrzał na Grobowiec Królów. Oprócz kilku s´ladów stóp na podłodze nic nie wskazywało na to, z˙ e kto´s zakłócił spokój zmarłych władców. Obłoczki kurzu, które wzbili idac ˛ mi˛edzy posagami, ˛ zaczynały powoli osiada´c. Wkrótce znikna˛ tak˙ze jedyne znaki ich pobytu tutaj. Drzwi otworzyły si˛e lekko. Przekroczyli próg Komnaty Czekajacych ˛ i znale´zli si˛e na wysokim pode´scie, prowadzacym ˛ do przestronnej alkowy, od której biegło w dół kilkana´scie kamiennych schodków. Za nimi zaczynała si˛e imponujaca ˛ pieczara, ukształtowana całkowicie przez najwspanialszego z artystów — natur˛e. Z wysokiego sklepienia zwisały długie, wysmukłe stalaktyty, jak gigantyczne sople lodu. Bezpo´srednio nad nimi rozpo´scierała si˛e prostokatna, ˛ ciemnozielona tafla wody. Od czasu do czasu pojedyncza kropla oderwała si˛e od kamiennego sopla. Rozlegał si˛e wówczas plusk i powstawała tylko jedna fala, a po chwili powierzchnia wody była znowu gładka jak szkło. Doszli do kraw˛edzi podestu i spojrzeli na kamienne schody. Dochodziły one do wysokiego, kamiennego katafalku stojacego ˛ mi˛edzy najni˙zszym schodkiem, a brzegiem stawu. Katafalk był pop˛ekany ze staro´sci, a w niektórych miejscach kamienny trzon zaczał ˛ si˛e rozpada´c. W pieczarze panował gł˛eboki półmrok. Jedynym z´ ródłem s´wiatła były fosforyzujace ˛ warstwy zalegajace ˛ za s´cianami skalnymi. Nieliczne promienie przedostawały si˛e przez p˛ekni˛ecie, rzucajac ˛ niesamowite, zielone refleksy na wybrane punkty wn˛etrza. Zeszli ostro˙znie po schodach. Na kamiennej płycie ołtarza odczytali słowo ´ ´ Idac VALG. Pochodziło ono ze starej mowy gnomów i oznaczało SMIER C. ˛ słyszeli echo własnych kroków. W jaskini panował bezruch i cisza, jakby czas stanał ˛ w miejscu. Dotarłszy do ko´nca schodów, zatrzymali si˛e i utkwili zaniepokojone spojrzenia w gładkiej powierzchni wody. Allanon ponaglił Hendela, by ruszył ze swoja˛ grupa˛ do prawej kładki, a sam z Balinorem i Menionem skierował si˛e w lewo. Kładki były tak waskie, ˛ z˙ e ka˙zdy nieostro˙zny krok groził wpadni˛eciem do wody. Shea obserwował sylwetki trzech towarzyszy przesuwajace ˛ si˛e wzdłu˙z lewej s´ciany; starał si˛e nie zbli˙za´c do wody, która wcia˙ ˛z była nieruchoma. Gdy Balinor, Allanon i Menion przebyli połow˛e drogi, Shea odetchnał ˛ gł˛eboko. Nagle ze stawu wystrzeliło w gór˛e straszliwe monstrum. Przypominało olbrzymiego w˛ez˙ a. Jego zwoje wypełniły cała˛ pieczar˛e. Pot˛ez˙ ne cielsko uniosło si˛e 157
a˙z do stropu, mia˙zd˙zac ˛ stalaktyty. Nad głowami przetoczył si˛e ryk rozw´scieczonej bestii. Jej cielsko wynurzało si˛e z wody, pr˛ez˙ yło i wyginało gro´znie. Długie, przednie ko´nczyny, uzbrojone w haczykowate pazury, ci˛eły powietrze. Pot˛ez˙ ne szcz˛eki kłapały w´sciekle, ukazujac ˛ dwa rz˛edy sczerniałych, ostrych z˛ebów. Szeroko osadzone czerwone s´lepia płon˛eły jak z˙ agwie w´sród nabrzmiałych guzów i karłowatych rogów na łbie potwora. Cielsko pokryte łuska,˛ jak ciało gada, ociekało błotem i szlamem chyba z samego dna najgł˛ebszego grz˛ezawiska na Ziemi. Z paszczy wydzielał si˛e jad, który w zetkni˛eciu z woda˛ zamieniał si˛e w cuchna˛ cy dym. Monstrum wlepiło wzrok w trójk˛e s´miertelników na kładce i sykn˛eło. Nast˛epnie odchyliło łeb, rozwarło paszcz˛e i pewne łatwej zdobyczy, zaatakowało. Wszyscy trzej zareagowali błyskawicznie. Dwukrotnie zadzwoniła ci˛eciwa łuku Meniona i dwie zatrute strzały utkwiły w rozwartej paszczy. Potwór cofnał ˛ si˛e. Balinor przesunał ˛ si˛e bli˙zej kraw˛edzi i ciał ˛ w nieosłoni˛eta˛ przednia˛ łap˛e gada. Ze zdziwieniem i przera˙zeniem stwierdził, z˙ e ostrze ze´slizn˛eło si˛e po łuskach, odłupujac ˛ jedynie kawałek zaschni˛etego szlamu. Bestia zaatakowała prawa˛ łapa,˛ Balinor zrobił unik. Szpony gada przeleciały o włos od jego ramienia. Tymczasem po przeciwnej stronie grupka Hendela ruszyła biegiem do wyj´scia. Prowadzili Ohmsfordowie, za nimi elfy, a na ko´ncu karzeł. Nagle od s´ciany odpadł ci˛ez˙ ki głaz i zasłonił otwór. Kto´s musiał przypadkiem nadepna´ ˛c na przycisk zwalniajacy ˛ pułapk˛e. Hendel podskoczył i pchnał ˛ głaz z całej siły, niestety na pró˙zno. Odgłos spadajacego ˛ kamienia zaintrygował potwora. Odwrócił si˛e od Meniona i Balinora i dostrzegł pi˛ec´ małych postaci, które wydawały si˛e znacznie łatwiejszym łupem. Zapewne sko´nczyliby w paszczy ziejacej ˛ jadem, gdyby nie przytomno´sc´ umysłu karła. Widzac ˛ niebezpiecze´nstwo, Hendel odskoczył od głazu i zaatakował stwora maczuga.˛ Nabijany z˙ elaznymi c´ wiekami or˛ez˙ trafił w czerwone s´lepie i roztrzaskał z´ renic˛e. Gad podskoczył z bólu i nadział si˛e na pozostałe stalaktyty. Wymachujac ˛ na o´slep, stracał ˛ kamienne sople. Odłamek jednego z nich trafił Flicka w głow˛e. Chłopiec spadł z kładki i wyladował ˛ obok Hendela, przygniecionego kawałkami kamiennych sopli. Pozostała trójka oparła si˛e plecami o kamie´n blokujacy ˛ wyj´scie, a pot˛ez˙ ny napastnik wyrósł przed nimi, gotów do zadania s´miertelnego ciosu. W tym momencie do bitwy właczył ˛ si˛e Allanon. Wzniósł do góry r˛ece, a jego palce zapłon˛eły jak kule ognia. Wystrzeliły z nich bł˛ekitne błyskawice i uderzyły w łeb szalejace ˛ monstrum. Cios był tak silny, z˙ e potwór uniósł si˛e, zawył i zaczał ˛ wymachiwa´c wszystkimi ko´nczynami. Allanon szybko przesunał ˛ si˛e do przodu. Kolejne błyskawice z jego palców odwróciły łeb potwora. Drugie uderzenie odrzuciło gada pod s´cian˛e, w której znajdowało si˛e wyj´scie zamkni˛ete głazem. Bijac ˛ na o´slep, bestia przypadkowo trafiła na głaz. Pazury zgrzytn˛eły na kamieniu i przesun˛eły go, odsłaniajac ˛ przej´scie. Shea, Durin i Dayel w ostatniej chwili odciagn˛ ˛ eli nieprzytomnego Flicka, którego zmia˙zd˙zyłoby cielsko przewracajacego ˛ si˛e potwora. Usłyszeli zgrzytni˛ecie odsuwanego głazu i krzykn˛eli, z˙ e droga jest 158
wolna. Balinor odczekał, a˙z stwór znajdzie si˛e w jego zasi˛egu, i ciał ˛ w chwiejacy ˛ si˛e łeb. Allanon nie spuszczał wzroku z gada. Jedynie Menion usłyszał wołanie z przeciwnej strony i gestem ponaglił krzyczacych ˛ do ucieczki z pieczary. Dayel i Shea d´zwign˛eli Flicka i wnie´sli go do tunelu. Durin ruszył za nimi, ale zwolnił, zobaczywszy Hendela pod zwałem roztrzaskanych stalaktytów. Zawrócił, chwycił nieprzytomnego za r˛ek˛e i bezskutecznie próbował go wyciagn ˛ a´ ˛c spod stosu odłamków. — Uciekaj! — krzyknał ˛ Allanon, gdy zauwa˙zył poczynania Durina. Wykorzystujac ˛ zamieszanie w szeregach przeciwnika, potwór zaatakował ponownie. Pot˛ez˙ nym ciosem łapy uzbrojonej w szpony zmiótł Balinora z półki i cisnał ˛ nim o s´cian˛e. Menion wysforował si˛e naprzód. Kolejny cios zbił go z nóg i ksia˙ ˛ze˛ Leah zniknał ˛ z pola widzenia. Mimo ran i bólu gad my´slał jedynie o tym, by rozprawi´c si˛e raz na zawsze z wrogiem w czarnej pelerynie. Miał w swoim arsenale jeszcze inna˛ bro´n i wła´snie postanowił jej u˙zy´c. Ociekajace ˛ jadem szcz˛eki rozwarły si˛e nad samotna˛ i pozornie bezbronna˛ ofiara,˛ stojac ˛ a˛ na kładce. Z przepastnej gardzieli wyskoczyły j˛ezyki ognia i ogarn˛eły cała˛ posta´c druida. Przeraz˙ ony Durin j˛eknał. ˛ Stojacy ˛ na poczatku ˛ tunelu Shea i Dayel patrzyli ze zgroza˛ na szalejace ˛ płomienie. Chwil˛e pó´zniej jednak ogie´n zgasł, Allanon za´s stał nietkni˛ety w tym samym miejscu. Jeszcze raz uniósł r˛ece. Z palców wystrzeliły błyskawice skierowane prosto w łeb potwora. Trafione monstrum uniosło si˛e w gór˛e, wykonało powolne salto w tył i spadło do stawu. Nad woda˛ uniosły si˛e z sykiem kł˛eby pary, która wymieszała si˛e z kurzem i dymem. Uformowała si˛e ci˛ez˙ ka, g˛esta chmura i zasłoniła wszystkich walczacych. ˛ Po chwili z brudnoszarej masy niedaleko Durina wyłonił si˛e Balinor. Jego zielona peleryna była rozdarta, a kolczuga wgnieciona w kilku miejscach. Zakrwawiona twarz l´sniła od potu. Razem wydobyli Hendela spod zwału odłamków skał i stalaktytów. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu jedna˛ r˛eka˛ zarzucił sobie nieprzytomnego karła na plecy, a druga˛ dał znak Durinowi, by dołaczył ˛ do Shei i Dayela, pilnuja˛ cych nieprzytomnego Flicka. Kazał im go podnie´sc´ i nie czekajac ˛ na wypełnienie polecenia, zagł˛ebił si˛e w tunel. W wolnej r˛ece trzymał obna˙zony miecz. Durin i Dayel szybko wykonali rozkaz, lecz Shea zwlekał przez chwil˛e, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za Menionem. Komnata Czekajacych ˛ przypominała pobojowisko. Pod sufitem nie zachował si˛e ani jeden stalaktyt, s´ciany były podrapane i pop˛ekane, a kładki praktycznie przestały istnie´c. Nad wszystkim unosiły si˛e szare opary. Woda w stawie wcia˙ ˛z wrzała i bulgotała. Łuskowaty gad wił si˛e w agonii. Wcia˙ ˛z nie było wida´c Meniona i Allanona. Dopiero po pewnym czasie jednocze´snie wynurzyli si˛e z mgły. Menion utykał lekko. W jednej r˛ece s´ciskał rodowy miecz, a w drugiej wierny jesionowy hak. Allanon szedł pewnie. Nie odniósł obraz˙ e´n, a jedynym s´ladem zako´nczonej bitwy były błoto i kurz na czarnej pelerynie. Druid dał znak, by Shea dołaczył ˛ do elfów, i po chwili wszyscy trzej przecisn˛eli si˛e przez cz˛es´ciowo zawalone wyj´scie z Komnaty Czekajacych. ˛ 159
Niewiele zapami˛etali z dalszej cz˛es´ci przeprawy przez tunele i korytarze Grobowca Królów. D´zwigajac ˛ nieprzytomnych, starali si˛e jak najszybciej doj´sc´ do wyj´scia. W ciemno´sciach czas płynał ˛ bardzo wolno. Gdy ju˙z zdawało im si˛e, z˙ e ida˛ cała˛ wieczno´sc´ , do´sc´ nieoczekiwanie znale´zli si˛e na zewnatrz. ˛ Mru˙zac ˛ oczy, czekali, a˙z przywykna˛ do s´wiatła dziennego. Stali na skraju urwiska. Po prawej stronie zaczynała si˛e Smocza Gra´n, waska ˛ s´cie˙zka biegnaca ˛ szczytem skalnej grani, która stopniowo opadała w kierunku wzgórz. Nagle skała pod ich stopami zadr˙zała i rozległo si˛e głuche dudnienie. Allanon ponaglił wszystkich zdecydowana˛ komenda.˛ Na czele szedł Balinor, niosacy ˛ nieprzytomnego Hendela. Kilka kroków za nim Menion, potem Durin i Dayel, d´zwigajacy ˛ Flicka. Za nimi szedł Shea, a Allanon zamykał pochód. Głuche dudnienie powtórzyło si˛e w gł˛ebi góry. Waska ˛ s´cie˙zka uniemo˙zliwiała szybkie schodzenie. Wiodła po wyst˛epach i półkach skalnych. Niektóre były tak waskie, ˛ z˙ e ledwie wystarczało miejsca, by postawi´c stop˛e. Wówczas przesuwali si˛e bokiem, przywierajac ˛ plecami do skały. Nieostro˙zny krok groził upadkiem na skalne rumowisko kilkaset jardów ni˙zej. Szlak zasługiwał na swa˛ nazw˛e. Był kr˛ety i niebezpieczny. Kluczył w´sród skał, biegł po nierównych półkach skalnych i wyst˛epach nad przepa´scia.˛ Marsz dodatkowo utrudniały powtarzajace ˛ si˛e wstrzasy. ˛ Przebyli zaledwie niewielki odcinek drogi, gdy do ich uszu dotarł inny d´zwi˛ek — huk pot˛ez˙ niejszy ni˙z dudnienie z gł˛ebi Ziemi. Shea nie potrafił zlokalizowa´c jego z´ ródła, dopóki nie znalazł si˛e nad nim. Za ostrym wci˛eciem w zboczu góry wyszli na skalna˛ półk˛e, skierowana˛ dokładnie na północ. Pod nia˛ pienił si˛e olbrzymi wodospad. Masy wody z ogłuszajacym ˛ hukiem spadały do płynacej ˛ kilkaset stóp ni˙zej szerokiej, rwacej ˛ rzeki. Rzeka ta płyn˛eła na wschód wzdłu˙z górskiego masywu, po czym rozdzielała si˛e na kilka strumieni, które docierały do równiny Rabb. Skalna półka, na której stali, znajdowała si˛e nad miejscem, gdzie woda kaskada˛ wpadała do rzeki. Spienione fale biły o brzeg i skały. Shea popatrzył w dół, ale ponaglany przez Allanona przyspieszył kroku. Tymczasem pozostali znacznie si˛e oddalili i znikn˛eli za skałami. Shea przeszedł ju˙z około trzydziestu jardów, gdy góra si˛e zatrz˛esła. Wstrzas ˛ był o wiele silniejszy ni˙z poprzednie. Fragment półki, na którym stał, oderwał si˛e i zaczał ˛ si˛e obsuwa´c po stromym zboczu. Shea był całkowicie bezradny. Krzyknał ˛ rozpaczliwie i próbował si˛e czego´s chwyci´c. R˛ece jednak nie trafiły na z˙ adne oparcie. Zje˙zd˙zał z kawałem skały do stromego nawisu skalnego, wystajacego ˛ bezpo´srednio nad biała˛ kipiela˛ u stóp wodospadu. Allanon rzucił si˛e w jego stron˛e, krzyczac: ˛ — Złap si˛e czego´s! Trzymaj si˛e! Shea odruchowo zaciskał palce, ale wcia˙ ˛z nie znajdował z˙ adnego oparcia. R˛ece s´lizgały si˛e po gładkiej skale. Wreszcie, na skraju nawisu, jego dło´n trafiła na wystajacy ˛ kawałek skały. Chwycił si˛e go kurczowo i przywarł całym ciałem do
160
prawie pionowej s´ciany. Nie miał sił, by si˛e wspia´ ˛c. Czuł, z˙ e zm˛eczone r˛ece za chwil˛e odmówia˛ posłusze´nstwa. — Trzymaj si˛e, Shea! — wołał Allanon. — Zaraz przynios˛e lin˛e. Nie ruszaj si˛e! Allanon krzyknał ˛ co´s do pozostałych. Tamci jednak znacznie si˛e oddalili. Chłopiec nie dowiedział si˛e, czy towarzysze zareagowali na wołanie Allanona. Zanim wybrzmiało echo nawoływa´n druida, góra znowu zadr˙zała w posadach. Pot˛ez˙ ne szarpni˛ecie wyrwało z rak ˛ Shei zbawczy kawałek skały. Chłopiec zsunał ˛ si˛e z nawisu i zanim zdołał si˛e czegokolwiek chwyci´c, odpadł od skały. Wymachujac ˛ r˛ekami i nogami, spadał głowa˛ w dół wprost w rwacy ˛ nurt. Bezradny Allanon patrzył, jak Shea pogra˙ ˛zył si˛e w rzece; po chwili wypłynał, ˛ ale silny nurt porwał go na wschód. Jeszcze kilka razy wynurzył si˛e z kipieli jak kawałek korka, który nie chciał da´c za wygrana,˛ po czym zniknał ˛ w oddali.
XV Flick stał u stóp Smoczych Z˛ebów i patrzył przed siebie niewidzacymi ˛ oczami. W promieniach zachodzacego ˛ sło´nca jego kr˛epa posta´c rzucała długi cie´n a˙z do pierwszych skał wielkiej góry za jego plecami. Przez chwil˛e przysłuchiwał si˛e cichym rozmowom towarzyszy z lewej strony i ptasim nawoływaniom dochodzacym ˛ z lasu, na który skierował wzrok. Co chwila zdawało mu si˛e, z˙ e słyszy rozpaczliwe wołanie brata, dzi˛eki któremu zdołali wyj´sc´ obronna˛ r˛eka˛ z wielu niebezpiecze´nstw. Teraz Shei nie było przy nim. By´c mo˙ze utonał ˛ w wodach jednego z wielu nieznanych potoków, które zaniosły go na równin˛e Rabb. Dotknał ˛ r˛eka˛ pot˛ez˙ nego guza na czole — s´ladu po uderzeniu odłamkiem stalaktytu, który pozbawił go przytomno´sci i uniemo˙zliwił pomoc bratu, gdy ten był w potrzebie. ´ Unikn˛eli szponów Zwiastunów Smierci. Wymkn˛eli si˛e hordzie rozjuszonych gnomów. Stawili czoła widmom i strachom w Grobowcu Królów. Czy tylko po to, by kaprys przyrody zniszczył ich zamiary? Wypadek na Smoczej Grani wydawał si˛e jawna˛ niesprawiedliwo´scia.˛ By´c moz˙ e krzyk przyniósłby mu ulg˛e, ale nie był w stanie wydoby´c z siebie głosu. Została mu tylko gorycz po niepowetowanej i bezsensownej stracie. Zupełnie inaczej uzewn˛etrzniał swe uczucia ksia˙ ˛ze˛ Leah. Chodził przygarbiony nerwowym krokiem kilka jardów od nieruchomego Flicka. Rozsadzała go w´sciekło´sc´ na s´wiat i na samego siebie. Zachowywał si˛e jak zwierz˛e schwytane w pułapk˛e, z której nie ma wyj´scia. Pozostawał jedynie honor i nienawi´sc´ do sprawców. Doskonale wiedział, z˙ e nie mógł pomóc Shei. Mimo to nie potrafił pozby´c si˛e poczucia winy za to, z˙ e nie było go obok przyjaciela, gdy gzyms si˛e odłamywał. Gdyby nie zostawił Shei samego z druidem, by´c mo˙ze dałoby si˛e. . . Rozumiał, z˙ e Allanon nie ponosi odpowiedzialno´sci za wypadek. Zrobił wszystko, co było w jego mocy. . . Przy ka˙zdym kroku ze zło´scia˛ dziurawił ziemi˛e obcasami. Nie chciał pogodzi´c si˛e z my´sla,˛ z˙ e wyprawa wła´snie si˛e zako´nczyła i trzeba było sobie otwarcie powiedzie´c „przegrali´smy”, chocia˙z Miecz Shannary był ju˙z w zasi˛egu r˛eki. Zatrzymał si˛e. Wcia˙ ˛z nie rozumiał do ko´nca tej historii. Co mógł zrobi´c pot˛ez˙ nemu lordowi Warlockowi kilkunastoletni półelf, półczłowiek, nawet gdyby dysponował Magicznym Mieczem? Pytanie to najprawdopodobniej pozostanie bez odpo162
wiedzi, gdy˙z według wszelkich znaków Shea albo nie z˙ ył, albo w najlepszym razie zaginał. ˛ Bez niego kontynuowanie wyprawy nie miało sensu. . . W tym momencie ksia˙ ˛ze˛ nagle zdał sobie spraw˛e, jak wiele znaczyła dla niego przyja´zn´ z młodym Ohmsfordem. W gruncie rzeczy nigdy o tym nie rozmawiali, nigdy nie nazwali tego po imieniu, a mimo to obaj wysoko cenili siebie nawzajem i to, co ich ła˛ czyło. Teraz to si˛e sko´nczyło. Menion przygryzł warg˛e ze zło´scia˛ i kontynuował marsz. Pozostali zgromadzili si˛e u podnó˙za Smoczej Grani, która zaczynała si˛e tu˙z za ich plecami. Durin i Dayel rozmawiali półgłosem. Na ich twarzach malowała si˛e troska i niepokój. Unikali swojego wzroku i przewa˙znie patrzyli w ziemi˛e. Obok nich siedział Hendel oparty plecami o pot˛ez˙ ny głaz. Zwykle małomówny, dzisiaj był wyjatkowo ˛ burkliwy, wr˛ecz nieprzyst˛epny. Miał zabanda˙zowane rami˛e i nog˛e, a twarz posiniaczona˛ i podrapana˛ — efekt starcia z gadem w Komnacie Czekajacych. ˛ Na chwil˛e wrócił my´slami do rodzinnej wioski, z˙ ony i dzieci, i bardzo zapragnał ˛ cho´c raz ujrze´c Culhaven, zanim wszystko si˛e sko´nczy. Wiedział, z˙ e bez Miecza Shannary i Shei jego kraj szybko ulegnie armiom z Nordlandii. Podobne obawy miał Balinor, który utkwił wzrok w wysokiej, czarnej postaci stojacej ˛ nieruchomo obok k˛epy drzew. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wiedział, z˙ e za chwil˛e trzeba b˛edzie podja´ ˛c najtrudniejsza˛ decyzj˛e — albo zawróci´c i odszuka´c She˛e, albo kontynuowa´c wypraw˛e i odzyska´c Miecz Shannary bez udziału zaginionego Ohmsforda. Wybór był trudny i na pewno nie zadowoliłby z˙ adnego z uczestników. Ze smutkiem pokr˛ecił głowa,˛ gdy przypomniał sobie ostatnia˛ sprzeczk˛e z bratem, pełna˛ gorzkich wyrzutów i pretensji. Wła´snie po tej kłótni dosiadł konia i odjechał. Powrót do Tyrsis wiazał ˛ si˛e z podj˛eciem nieprzyjemnej osobistej decyzji. Dotad ˛ nie wspominał o tym nikomu, by unikna´ ˛c rozdrapywania ran i wciagania ˛ obcych w sprawy rodzinne. Teraz była to sprawa drugorz˛edna. Allanon odwrócił si˛e na pi˛ecie i spojrzał na pozostałych tak, jakby wła´snie podjał ˛ decyzj˛e. Podszedł do nich pewnym krokiem, a z jego twarzy pomimo dotkliwej pora˙zki bił optymizm i determinacja. Menion znieruchomiał. Z bijacym ˛ sercem czekał na nieunikniona˛ konfrontacj˛e swoich planów z zamierzeniami Allanona. Miał pewno´sc´ , z˙ e zamiary te były kra´ncowo ró˙zne. Menion bał si˛e mocy Allanona, ale przemógł swe obawy. Flick wyczytał to z jego twarzy. Konfrontacja była nieunikniona. Wstali niepewnie i zbli˙zyli si˛e do postaci wielkiego maga. Zm˛eczeni i zniech˛eceni, nagle poczuli przypływ sił i wiary w siebie. Zdołali odsuna´ ˛c przykra˛ my´sl o pora˙zce. Bez wzgl˛edu na to, co rozka˙ze Allanon, zaszli zbyt daleko i dali z siebie zbyt wiele, by teraz zrezygnowa´c. Druid stanał ˛ przed nimi. W jego oczach pojawiły si˛e błyski, a twarz przypominała granitowy głaz, który oparł si˛e wszystkim kaprysom natury. Gdy przemówił, jego słowa ci˛eły powietrze jak stal.
163
— By´c mo˙ze zostali´smy pokonani, ale zawróci´c z niczym to poni˙zy´c si˛e w oczach tych, którzy nam zaufali oraz w naszych własnych. Je´sli postanowiono, z˙ e złe moce z Nordlandii pokonaja˛ nas, to znaczy z˙ e im musimy stawi´c czoło w pierwszym rz˛edzie. Nic nie ocali nas przed siłami ciemno´sci, je˙zeli zwatpimy ˛ w siebie. A je´sli nadejdzie s´mier´c, to powitamy ja˛ godnie, z bronia˛ w r˛eku i Mieczem Shannary. — Ostatnie zdanie wypowiedział tak dobitnie, z˙ e nawet Balinor poczuł dreszcz podniecenia. Patrzyli na m˛ez˙ a w czerni z podziwem dla jego niezłomnej wiary w zwyci˛estwo. Czuli si˛e dumni z tego, z˙ e byli jego dru˙zyna˛ — dru˙zyna˛ wybranych do niebezpiecznej misji o wielkim znaczeniu. — A co z Shea? ˛ — zapytał nieoczekiwanie Menion. Przenikliwy wzrok druida padł na twarz ksi˛ecia Leah. — Co si˛e z nim stało? Przecie˙z ta wyprawa odbywa si˛e tylko ze wzgl˛edu na niego! Allanon zamy´slił si˛e nad losem zaginionego Ohmsforda i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Wiem tyle samo, co wy. Ostry prad ˛ zniósł go w kierunku równiny. By´c mo˙ze jeszcze z˙ yje, ale na razie nie mo˙zemy mu pomóc. — Zatem proponujesz, z˙ eby´smy po prostu zapomnieli o jednym z nas, jakby w ogóle nie istniał, i szukali Miecza, który w niewła´sciwych r˛ekach jest tylko zwykłym kawałkiem stali o zaostrzonych kraw˛edziach! Mam racj˛e, magu? — krzyczał Menion, dajac ˛ upust nagromadzonej zło´sci. — W takim razie wiedz, z˙ e nie zrobi˛e kroku naprzód, dopóki si˛e nie dowiem, co si˛e stało z Shea,˛ nawet jes´li to oznacza rezygnacj˛e z wyprawy. B˛ed˛e go szukał do skutku. Nie opuszcz˛e przyjaciela w potrzebie! — Zwa˙z, co mówisz, góralu — powiedział powoli i z ironia˛ Allanon. — Nie bad´ ˛ z głupcem. Obwinianie mnie za strat˛e Shei to absurd. Mnie najbardziej zalez˙ ało na tym, by nic mu si˛e nie stało. W twoich słowach nie ma ani krzty zdrowego rozsadku! ˛ — Do´sc´ tych madro´ ˛ sci, magu! — Menion zrobił krok naprzód, nie dbajac ˛ o nast˛epstwa. Młody i porywczy ksia˙ ˛ze˛ nie mógł dłu˙zej znie´sc´ tego, z˙ e o stracie najwa˙zniejszego członka wyprawy i jego przyjaciela kto´s mówił spokojnie i beznami˛etnie. — Od wielu tygodni poda˙ ˛zamy za toba,˛ nara˙zamy z˙ ycie i ani razu nie zakwestionowali´smy twoich słów. O´swiadczam ci, z˙ e mam tego dosy´c. Nie jestem byle z˙ ebrakiem ani niewolnikiem, który posłusznie spełnia wszystkie polecenia i dba tylko o siebie. Jestem ksi˛eciem Leah. Ty nigdy sobie nic nie robiłe´s z mojej przyja´zni z Shea,˛ ale dla mnie była ona wi˛ecej warta ni˙z tysiac ˛ Mieczy Shannary dla ciebie! A teraz usu´n si˛e. Ja id˛e swoja˛ droga! ˛ — Głupcze! Nic nie rozumiesz. Masz w sobie wi˛ecej z błazna ni˙z z ksi˛ecia, skoro s´miesz tak do mnie mówi´c. — Rozgniewany Allanon patrzył w oczy Meniona, zaciskajac ˛ pi˛es´ci. Pozostali zbledli ze strachu, słuchajac ˛ tej nagłej kłótni. Gdy zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e dojdzie do walki, rozdzielili skłóconych i zacz˛eli przekonywa´c, z˙ e rozłam w grupie oznaczałby definitywna˛ przegrana.˛ Jedynie 164
Flick si˛e nie poruszył, by pogodzi´c zwa´snione strony. Wcia˙ ˛z rozmy´slał o bracie. Czuł si˛e coraz bardziej bezsilny i niepotrzebny. Słowa Meniona wyraziły tak˙ze jego watpliwo´ ˛ sci. Bardzo pragnał ˛ dowiedzie´c si˛e czego´s o losie Shei. Starał si˛e tak˙ze zrozumie´c racje Allanona. Dzi˛eki swej wiedzy i do´swiadczeniu wielki badacz dziejów podejmował na ogół trafne decyzje. Flick rozwa˙zał, co Shea zrobiłby w podobnej sytuacji i co zaproponowałby towarzyszom. Zanim si˛e zorientował, odpowied´z przyszła sama. — Allanonie, chyba mam pomysł! — zawołał, przekrzykujac ˛ wrzaw˛e. Wszystkie głowy natychmiast zwróciły si˛e w jego stron˛e. Zdecydowany ton zaskoczył jego druhów. Allanon skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e słucha uwa˙znie. — Masz moc, która pozwala ci rozmawia´c ze zmarłymi. Wszyscy to widzielis´my w Dolinie Skalnych Złomów. Zatem chyba mo˙zesz sprawdzi´c, czy Shea z˙ yje, prawda? Je´sli mo˙zesz przywoła´c ducha umarłego, to na pewno potrafisz odszuka´c z˙ yjacego. ˛ Prawda, z˙ e potrafisz? Patrzyli na druida, czekajac ˛ na jego reakcj˛e. Allanon wbił wzrok w ziemi˛e i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. W jednej chwili zapomniał o utarczce z Menionem i skoncentrował si˛e na propozycji Flicka. — Mog˛e — odpowiedział. Zaskoczeni odetchn˛eli z ulga.˛ — Mog˛e, ale nie zrobi˛e tego. Je´sli u˙zyj˛e swojej mocy, by odszuka´c She˛e, bez wzgl˛edu na to czy jest z˙ ywy, czy martwy, zdradz˛e miejsce naszego pobytu. Lord Warlock i jego Zwiastun ´ Smierci b˛eda˛ na nas czeka´c w Paranorze. — O ile w ogóle tam dojdziemy — wtracił ˛ ponuro Menion. Allanon zareagował gwałtownie i znowu pozostali musieli ich rozdziela´c. — Przesta´ncie wreszcie — za˙zadał ˛ Flick. — W ten sposób niczego nie osia˛ gniemy, a tylko zaszkodzimy Shei. . . je´sli jeszcze z˙ yje. Od poczatku ˛ wyprawy nie prosiłem o nic, czy tak, Allanonie? Nie miałem zreszta˛ prawa prosi´c o cokolwiek. Sam si˛e zgłosiłem, nikt mnie nie wyznaczył. Ale teraz uwa˙zam, z˙ e mam prawo prosi´c. Shea jest moim bratem, co prawda nie przyrodnim, ale najlepszym i jedynym. Jest tak˙ze moim przyjacielem. Prosz˛e zatem, by´s u˙zył swej mocy, aby dowiedzie´c si˛e, czy Shea z˙ yje, a je´sli tak, to co si˛e z nim dzieje. Je´sli tego nie zrobisz, zostan˛e z Menionem i b˛ed˛e go szukał do skutku. — On ma racj˛e, Allanonie — Balinor poparł Flicka, kładac ˛ pot˛ez˙ na˛ dło´n na jego ramieniu. — Bez wzgl˛edu na to, co si˛e z nami stanie, Menion i Flick maja˛ prawo wiedzie´c, czy Shea z˙ yje. Jestem w pełni s´wiadomy ryzyka ujawnienia naszej wyprawy, ale uwa˙zam, z˙ e to konieczne. Durin i Dayel przytakn˛eli skwapliwie. Allanon przeniósł wzrok na Hendela. Karzeł nie poruszył si˛e nawet, lecz spojrzał mu prosto w oczy. Nast˛epnie wielki mag przyjrzał si˛e badawczo ka˙zdej twarzy z osobna, by oceni´c szczero´sc´ intencji i gotowo´sc´ podj˛ecia ryzyka ka˙zdego członka wyprawy. Musiał odpowiedzie´c sobie na pytanie, czy cel — Wielki Miecz — wart jest po´swi˛ecenia kolejnych uczestników. Zamy´slony patrzył na sło´nce zachodzace ˛ za górami i purpurowofioletowa˛ 165
zorz˛e mijajacego ˛ dnia. Mieli za soba˛ długa,˛ wyczerpujac ˛ a˛ drog˛e. Dali z siebie bardzo du˙zo, a w zamian nie dostali niczego. Co wi˛ecej, ten, dla którego podj˛eli si˛e misji, przepadł bez wie´sci. Mogli si˛e czu´c pokrzywdzeni. Wielki mag rozumiał to. Zdawał sobie te˙z spraw˛e z ogólnej niech˛eci do wyprawy, która zrzadzeniem ˛ s´lepego losu nagle straciła dla nich sens. Powoli skinał ˛ głowa˛ i odwrócił si˛e do swoich towarzyszy. Spojrzeli na niego z ulga˛ i wdzi˛eczno´scia.˛ Skinienie głowy, którym wyraził zrozumienie dla ich aktualnego nastroju, wzi˛eli za zgod˛e na propozycj˛e Flicka. Allanon zdecydowanie pokr˛ecił głowa.˛ — Dokonali´scie wyboru. Spełni˛e wasza˛ pro´sb˛e. Teraz cofnijcie si˛e i nie zbliz˙ ajcie do mnie, dopóki was nie wezw˛e. Wykonali polecenie. Druid zło˙zył r˛ece na piersiach pod długa˛ peleryna,˛ lekko pochylił głow˛e i pogra˙ ˛zył si˛e w medytacji. Na jego twarzy pojawił si˛e wyraz maksymalnego skupienia. W wieczornej ciszy słycha´c było odgłosy gasnacego ˛ dnia. Nagle mag zastygł w bezruchu, a wokół jego postaci rozbłysła biała aureola. Była tak jasna, z˙ e wszyscy musieli zasłoni´c oczy. W ułamku sekundy s´wiatło wypełniło cała˛ przestrze´n wokół nich, Allanon za´s zniknał. ˛ Chwil˛e pó´zniej s´wiatło zgasło; nieruchoma czarna posta´c stała znów na poprzednim miejscu. Po chwili mag osunał ˛ si˛e na ziemi˛e, przyciskajac ˛ dło´n do czoła. Lekcewa˙zac ˛ polecenie, podbiegli do niego. Druid nie ukrywał niezadowolenia. Ju˙z chciał ich zruga´c za nieposłusze´nstwo, gdy we wszystkich twarzach pochylonych nad nim zobaczył trosk˛e i niepokój. W pierwszej chwili nie mógł uwierzy´c własnym oczom, ale w lot zrozumiał, co wyra˙zały zatroskane spojrzenia. Był gł˛eboko wzruszony ich postawa.˛ Od razu zrobiło mu si˛e cieplej na duszy. Tych sze´sciu s´miałków z ró˙znych krain, ró˙znych kultur i ludów, pomimo niepowodze´n wcia˙ ˛z mu ufało. Po raz pierwszy, odkad ˛ stracili She˛e, Allanon wyra´znie odczuł ulg˛e. Wstał niepewnie i zachwiał si˛e. Balinor podtrzymał go ramieniem. Wyczerpany poszukiwaniami ducha Shei, druid milczał przez chwil˛e, po czym odzyskawszy siły u´smiechnał ˛ si˛e. — Nasz młody przyjaciel z˙ yje. To zaiste cud, którego nie umiem wyja´sni´c. Zlokalizowałem z´ ródło jego siły z˙ ycia po drugiej stronie gór, prawdopodobnie nad jedna˛ z odnóg rzeki, która go porwała. Nie był sam. Otaczały go inne z˙ ywe istoty. Nie mogłem okre´sli´c ich zamiarów, gdy˙z wymagałoby to dokładnego i długiego seansu. Wówczas ujawniliby´smy dokładnie nasze poło˙zenie lordowi Warlockowi, a tak˙ze osłabiłoby to moja˛ moc tak bardzo, z˙ e stałbym si˛e przez dłu˙zszy czas bezu˙zyteczny. — Ale Shea na pewno z˙ yje? — zapytał zniecierpliwiony Flick. Allanon potwierdził skinieniem głowy. Wszyscy u´smiechn˛eli si˛e i odetchn˛eli. Menion klepnał ˛ Flicka w plecy i odta´nczył krótki taniec. — W takim razie problem rozwiazał ˛ si˛e sam — ksia˙ ˛ze˛ Leah nie posiadał si˛e z rado´sci. — Trzeba wróci´c na równin˛e przez Smocze Z˛eby, odszuka´c She˛e, a potem szybko do Paranoru po Miecz! 166
U´smiech zniknał ˛ z twarzy ksi˛ecia, gdy zobaczył, z˙ e Allanon pokr˛ecił przecza˛ co głowa.˛ Reakcja druida zaskoczyła wszystkich. Oczekiwali, z˙ e jednak zawróca˛ po chłopca. — Shea znajduje si˛e w r˛ekach patrolu gnomów — stwierdził sucho Alla˙ non. — Prowadza˛ go na północ, najprawdopodobniej do Paranoru. Zeby go uwolni´c, musieliby´smy przeprawi´c si˛e przez Smocze Z˛eby, pokona´c stra˙ze na przejs´ciach, a potem przedziera´c si˛e przez równin˛e, opanowana˛ przez gnomy. Znacznie wydłu˙zyłoby to czas wyprawy, pomijajac ˛ fakt, z˙ e natychmiast by´smy si˛e zdradzili. — Teraz te˙z nie mamy pewno´sci, z˙ e nas nie odkryli — krzyknał ˛ zdenerwowany Menion. — Przecie˙z sam mówiłe´s. W jaki sposób mamy pomóc Shei, je´sli wpadnie w r˛ece lorda Warlocka? Co nam po Mieczu bez prawowitego spadkobiercy Shannary? — Nie mo˙zemy go teraz zostawi´c — nalegał Flick i zrobił krok naprzód. Pozostali w milczeniu czekali na odpowied´z Allanona. Nad górzysta˛ kraina˛ zapadła noc. Wysokie szczyty gór zasłaniały ksi˛ez˙ yc. W słabej po´swiacie widzieli jedynie niewyra´zne zarysy swoich twarzy. — Przypomnijcie sobie, co mówiła przepowiednia — podjał ˛ spokojnie Allanon. — W drugiej cz˛es´ci powiedziano, z˙ e jeden z nas nie dojdzie do ko´nca Smoczych Z˛ebów, ale te˙z dodano, z˙ e b˛edzie pierwszym, który dotknie Miecza Shannary. Teraz wiemy, z˙ e ta˛ osoba˛ jest Shea. Co wi˛ecej, przepowiednia głosiła, z˙ e ci, którzy przejda˛ szcz˛es´liwie przez Smocze Z˛eby, zobacza˛ Miecz Shannary, zanim sło´nce wzejdzie dwa razy. Wyglada ˛ na to, z˙ e los wkrótce połaczy ˛ nas z Shea.˛ — By´c mo˙ze tobie wystarczy proroctwo, ale dla mnie to stanowczo za mało — o´swiadczył zdecydowanie Menion, a Flick skwapliwie przyłaczył ˛ si˛e do niego. — Czy mo˙zna wierzy´c zwariowanej przepowiedni wygłoszonej przez ducha? Przecie˙z w tej chwili oczekujesz, z˙ e zaryzykujemy z˙ ycie naszego towarzysza, bo tego sobie z˙ yczy jakie´s widmo? Allanon stłumił kolejny wybuch zło´sci, spojrzał spokojnie na dwóch oponentów i z niezadowoleniem pokr˛ecił głowa.˛ — Uwierzyli´scie w legend˛e, za sprawa˛ której odbywa si˛e ta wyprawa, czy˙z nie? Czy sami, na własne oczy, nie widzieli´scie, z˙ e s´wiat niematerialny odcisnał ˛ trwałe pi˛etno w duszach nas wszystkich? Czy˙z od samego poczatku ˛ nie walczymy głównie z istotami z innego s´wiata, których pot˛egi nie pojmie z˙ aden s´miertelnik? Przecie˙z widzieli´scie, jaka˛ moc maja˛ Kamienie Elfów. Dlaczego wi˛ec teraz nie odwrócicie si˛e plecami do tego, w co wierzycie i nie pójdziecie za głosem waszego zdrowego rozsadku? ˛ Mechanizm bodziec-reakcja doskonale sprawdza si˛e w waszym materialnym s´wiecie. Poj˛ecia waszego s´wiata nie maja˛ odpowiedników w s´wiecie bytów niematerialnych. Sa˛ one zatem poza waszym zasi˛egiem. A skoro tak, to dlaczego wierzy si˛e w duchy?
167
Wpatrywali si˛e w jego twarz bez słowa. Miał racj˛e, ale z drugiej strony nie chcieli zaniecha´c poszukiwa´n Shei. Rzeczywi´scie, wyruszali w podró˙z za sprawa,˛ jak wtedy mniemali, snów i legend z dawnych czasów, jak˙ze dalekich od codzienno´sci i zdrowego rozsadku. ˛ W obecnej sytuacji podj˛ecie konkretnej decyzji opartej na zdrowym rozsadku ˛ wydawało si˛e czystym absurdem. Flick uznał, z˙ e od ucieczki z Shady Vale nie zasługiwał na okre´slenie „trze´zwo my´slacy ˛ chłopiec”. — Nie bierzcie sobie moich słów zbyt mocno do serca — powiedział Allanon i, by załagodzi´c spór, poło˙zył swe wielkie szare dłonie na ramionach oponentów. — Shea wcia˙ ˛z ma przy sobie Kamienie Elfów. One go osłonia,˛ a mo˙ze nawet zaprowadza˛ do Miecza Shannary. Je´sli dopisze nam szcz˛es´cie, znajdziemy i jego, i Miecz. Dzi´s wszystkie drogi wioda˛ do warowni druidów. Musimy tam dotrze´c, by w por˛e udzieli´c Shei niezb˛ednej pomocy. Zebrali bro´n, rzeczy osobiste i stan˛eli w szyku, gotowi do wymarszu. Ich sylwetki rysowały si˛e na tle szarych gór pod ciemnym gwia´zdzistym niebem. Flick patrzył na pomoc, gdzie rozciagała ˛ si˛e pagórkowata nizina. Wokół Paranoru rósł g˛esty ciemny las. W jego s´rodku znajdował si˛e masyw skalny, od którego miejsce wzi˛eło swa˛ nazw˛e. Na szczycie stała warownia druidów. Tam ukryto Miecz Shannary — cel ich wyprawy. Na chwil˛e zatrzymał wzrok na najwy˙zszej, samotnej wie˙zy fortecy, po czym spojrzał na Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah niech˛etnie skinał ˛ głowa.˛ — Idziemy z toba,˛ Allanonie — powiedział szeptem Flick. *
*
*
Rwacy ˛ nurt bił zaciekle o skały, które ograniczały jego koryto. Cokolwiek we´n wpadło, rzeka porywała i rzucała tym tak długo, a˙z roztrzaskało si˛e o skalisty brzeg. Cz˛es´c´ klocków i pni, które miały wi˛ecej szcz˛es´cia, bystry prad ˛ unosił na wschód, a˙z do Równiny Raab. Nie była to łatwa przeprawa. Rzeka, jakby niezadowolona z tego, z˙ e zbyt łagodnie obeszła si˛e z klocem lub kłoda˛ w´sród skał, porywała je w dziki taniec mi˛edzy ostrymi głazami. Wkrótce jednak dawała za wygrana˛ i rozdzielała si˛e na wiele odnóg, które toczyły swe wody wolno i spokojnie ku równinie. Wła´snie na jedna˛ z takich odnóg wpłyn˛eła mocno pokiereszowana kłoda i niesiona leniwym pradem ˛ zatrzymała si˛e na płyci´znie przy brzegu. Przypi˛ety do niej skórzanym pasem człowiek był nieprzytomny. Poszarpane i poskr˛ecane ubranie s´wiadczyło o tym, jak potraktowała go rzeka. Nie miał na sobie butów. Szara, zzi˛ebni˛eta twarz nosiła liczne s´lady uderze´n i zadrapa´n — skutki przeprawy przez wiry i skały. Poruszył głowa˛ i zaczał ˛ dochodzi´c do siebie. Le˙zał na ziemi. Z trudem odwiazał ˛ si˛e od kłody i ruszył na czworaka w stron˛e brzegu. Opadł w wysoka˛ traw˛e i odruchowo szukał czego´s przy pasku. Gdy jego r˛eka dotkn˛eła skórzanej sakiewki, odetchnał ˛ z ulga˛ i zapadł w gł˛eboki sen. 168
Obudził si˛e pó´znym popołudniem, gdy poruszane wiatrem chłodne li´scie trawy coraz s´mielej zacz˛eły dotyka´c jego twarzy. Poczuł tak˙ze co´s innego — szósty zmysł ostrzegał go przed niebezpiecze´nstwem. Powoli usiadł i rozejrzał si˛e. W tej samej chwili na szczycie najbli˙zszego wzgórza ukazało si˛e kilkana´scie postaci. Zanim zda˙ ˛zył zareagowa´c, tamci zbiegli i otoczyli go ciasnym kr˛egiem. Nie zadali sobie trudu, by obejrze´c, czy nie był ranny. Wprawnym ruchem obrócili go na brzuch i zwiazali ˛ r˛ece na plecach tak mocno, z˙ e rzemienie zacz˛eły wrzyna´c si˛e w nadgarstki. Potem zwiazali ˛ mu nogi i przewrócili go na plecy. Dopiero wtedy zobaczył, kim sa˛ oprawcy. Potwier˙ dziły si˛e jego najgorsze obawy. Zółtawe, zdeformowane twarze, ubrania charakterystyczne dla mieszka´nców lasu, szerokie, krótkie miecze zgadzały si˛e idealnie z opisem gnomów, jaki dał Menion, który dobrze im si˛e przyjrzał na Nefrytowej Przeł˛eczy. Gnomy patrzyły na je´nca, nie kryjac ˛ zdziwienia. Pierwszy raz bowiem zobaczyły człowieka, który był podobny do elfa. Dowódca oddziału pochylił si˛e i obszukał le˙zacego. ˛ Ten próbował si˛e sprzeciwi´c, ale kilka silnych ciosów w twarz zniech˛eciło go do dalszych protestów. Dowódca odczepił od jego paska sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. Wysypał jej zawarto´sc´ na dło´n. Podkomendni stłoczyli si˛e wokoło i zaciekawieni wpatrywali si˛e w bł˛ekitne klejnoty, l´sniace ˛ w promieniach zachodzacego ˛ sło´nca. Odbyli krótka˛ narad˛e, z˙ ywo przy tym gestykulujac. ˛ Pojmany nie zrozumiał ani słowa. Gnomy zastanawiały si˛e, skad ˛ wział ˛ te kamienie i do czego były mu potrzebne. W ko´ncu postanowiono odtransportowa´c je´nca i klejnoty do głównej bazy w Paranorze. Tam na pewno znajdzie si˛e kto´s kompetentny. Postawiono ofiar˛e na nogi i rozci˛eto p˛eta, by mógł i´sc´ o własnych siłach. W ko´ncu oddział gnomów ruszył na pomoc, popychajac ˛ i poszturchujac ˛ je´nca, gdy ten, wcia˙ ˛z osłabiony, za bardzo zwalniał tempo. Zachód sło´nca zastał ich w marszu. W tym samym czasie po drugiej stronie gór, zwanych Smoczymi Z˛ebami, druid dowodzacy ˛ druz˙ yna˛ sze´sciu s´miałków stał nieruchomo i maksymalnie skoncentrowany próbował okre´sli´c, gdzie znajduje si˛e najwa˙zniejszy członek grupy — Shea Ohmsford. *
*
*
Noc wcia˙ ˛z spowijała s´wiat szczelnym całunem usianym srebrnymi migocza˛ cymi punkcikami gwiazd, gdy idaca ˛ ciemnym borem dru˙zyna Ailanona dotarła do skał Paranoru. Pierwsze spotkanie z tym miejscem na długo pozostało w ich pami˛eci. W ciemno´sciach rozja´snianych jedynie migotaniem gwiazd i słaba˛ pos´wiata˛ ksi˛ez˙ yca zobaczyli najpierw gładka,˛ stroma˛ skał˛e, bez półek skalnych i zagł˛ebie´n. W porównaniu z nia˛ wysokie d˛eby i sosny w lesie, który wła´snie przebyli, prezentowały si˛e jak karzełki skulone przed dostojnym olbrzymem. Pełne pokory 169
dochodziły do wyznaczonego miejsca i nie s´miały pia´ ˛c si˛e wy˙zej. Na szczycie majestatycznej skały znajdowała si˛e wzniesiona ludzka˛ r˛eka˛ warownia druidów. Z wygladu ˛ przypominała zamczysko z licznymi wie˙zami i strzelistymi wie˙zyczkami. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e forteca, wzniesiona olbrzymim nakładem sił, oparłaby si˛e nawet najliczniejszej i najsilniejszej armii. Była siedziba˛ i schronieniem wymarłego ludu druidów. W sercu warowni zbudowanej z kamienia i z˙ elaza spoczywał symbol zwyci˛estwa nad siłami nadprzyrodzonymi, symbol odwagi i nadziei wszystkich ludów wszech czasów, symbol zapomniany jak pokolenie i legendy, które z nim odeszły — magiczny Miecz Shannary. Gdy tak podziwiali warowni˛e druidów, Flick przypominał sobie, co si˛e wydarzyło od chwili, gdy wyruszyli spod Smoczych Z˛ebów o zachodzie sło´nca. Najpierw szybko przebyli pas trawiastych równin dzielacy ˛ ich od lasów wokół Paranoru. Nie min˛eło kilka godzin i byli bezpieczni w cieniu drzew. Zrobili postój, by si˛e naradzi´c. Allanon wyznaczył zadania i ogólnie opisał wst˛epna˛ cz˛es´c´ trasy. Według jego słów przeprawa przez las była niebezpieczna, zwa˙zywszy liczne przeszkody i pułapki, które lord Warlock zapewne kazał zastawi´c, by zniech˛eci´c potencjalnych s´miałków. Były one naprawd˛e gro´zne, ale nie dla tego, kto potrafił je obej´sc´ . Pierwsza˛ przeszkoda˛ były stada głodnych wilków wał˛esajacych ˛ si˛e po lesie i gotowych rozszarpa´c ka˙zdego, gdy poczuły krew. Druga˛ przeszkod˛e stanowił pas ciernistych krzewów rosnacych ˛ tu˙z przy skale Paranoru. Ich kolce zawierały trucizn˛e, na która˛ nie działało z˙ adne antidotum. Na takie pułapki wielki mag był przygotowany. Na dany znak zagł˛ebili si˛e w lesie. Wybrali najkrótsza˛ drog˛e do warowni. Allanon polecił jedynie, by trzymali si˛e jak najbli˙zej niego. Menion na chwil˛e zostawił ich z tyłu, ale gdy usłyszał wycie wygłodniałych wilków, cofnał ˛ si˛e i szedł posłusznie z cała˛ grupa.˛ Kilka minut pó´zniej szare bestie przypu´sciły atak. W ciemno´sci zaroiło si˛e od s´wietlistych punkcików, a zewszad ˛ dochodziło kłapanie i mlaskanie, które nie wró˙zyło nic dobrego. Zanim podnieceni zapachem krwi drapie˙zcy rzucili si˛e na siedmiu w˛edrowców, Allanon wyjał ˛ krótki gwizdek. Rozległ si˛e wysoki pisk, ledwie słyszalny dla ludzkiego ucha. Atakujace ˛ wilki rozbiegły si˛e skowyczac ˛ i popiskujac. ˛ Odgłosy te brzmiały jeszcze przez dłu˙zszy czas, nawet gdy Allanon przestał gwizda´c. Wilki zaatakowały jeszcze dwukrotnie. Nie udało si˛e stwierdzi´c, czy było to to samo stado. Obserwujac ˛ uwa˙znie zachowanie zwierzat, ˛ Flick twierdził, z˙ e nie. Za ka˙zdym razem reakcja na gwizdek była taka sama — zwierz˛eta kuliły si˛e ze strachu, skowyczały i popiskiwały, po czym uciekały z podwini˛etymi ogonami. Dotarli do zapory z ciernistych krzewów. Na pierwszy rzut oka wydawało si˛e, z˙ e nawet niezwyci˛ez˙ ony dotad ˛ Allanon nie da sobie z nia˛ rady. W tym momencie, jakby czytajac ˛ w ich my´slach, wielki mag przypomniał, z˙ e znajdowali si˛e na terenach druidów, a nie lorda Warlocka. Wkrótce przekonali si˛e, co oznaczały jego słowa. Poprowadził ich w prawo, wzdłu˙z trujacych ˛ krzewów. Gdy odnalazł interesujace ˛ go miejsce, zatrzymał swa˛ dru˙zyn˛e. Podszedł do jednego d˛ebu, który 170
nawet zdaniem Flicka niczym si˛e nie wyró˙zniał, i zrobił znak na ziemi tu˙z przed przeszkoda˛ z trujacych ˛ krzewów. Dał znak pozostałym, z˙ e w tym miejscu rozpocznie si˛e przeprawa przez ciernie. Widzac ˛ niedowierzanie na twarzach obrócił si˛e na pi˛ecie i zagł˛ebił w kłujace ˛ krzaki. Po chwili wrócił nietkni˛ety. Ostre kolce nie wyrzadziły ˛ najmniejszej szkody nawet jego czarnej, falujacej ˛ pelerynie. Wyja´snił szeptem, z˙ e w tym miejscu trujacy ˛ z˙ ywopłot był nieszkodliwy. Dotarli do jednego z tajnych wej´sc´ do warowni. Pozostałe znali tylko wtajemniczeni. Szybko przeprawili si˛e przez g˛este, kolczaste krzewy i stan˛eli pod murami Paranoru. Flick nie mógł uwierzy´c, z˙ e dotarli do tego miejsca. Kiedy szli, zdawało mu si˛e, z˙ e nigdy tu nie dojda.˛ Spotkali po drodze wiele niebezpiecze´nstw. Mimo to doszli do Paranoru. Pozostało jedynie wspia´ ˛c si˛e po skałach i zdoby´c Miecz. To wcale nie było łatwe, ale te˙z niewiele trudniejsze od tego, co mieli ju˙z za soba.˛ Spojrzał na blanki i osłony strzelnicze o´swietlone pochodniami. Za nimi krył si˛e nieprzyjaciel broniacy ˛ dost˛epu do Miecza. Ciekawe, kim był ów nieprzyjaciel? Albo czym był. . . Nie chodziło tu o gnomy czy trolle, ale tego, który nale˙zał do innego s´wiata, a teraz chciał podporzadkowa´ ˛ c sobie wszystkie ludy na Ziemi. Chłopiec zastanawiał si˛e, czy kiedykolwiek b˛edzie mu dane pozna´c prawdziwy powód tej wyprawy, czy kiedykolwiek dowie si˛e, dlaczego zwykli s´miertelnicy stali si˛e nagle poszukiwaczami zaginionej legendy, której sens znał i rozumiał tylko druid w czerni. Ka˙zdy uczestnik przedsi˛ewzi˛ecia kiedy´s wyciagnie ˛ stosowna˛ nauk˛e dla siebie. Ta przeznaczona dla niego wcia˙ ˛z mu si˛e wymykała. Na razie pragnał ˛ przede wszystkim zako´nczy´c wypraw˛e I znale´zc´ si˛e jak najdalej od tego miejsca. Rozmy´slania Flicka przerwał Allanon, który gestem polecił, by szli za nim wzdłu˙z pionowej s´ciany. Druid znowu czego´s szukał. Rzeczywi´scie, po kilku minutach zatrzymał si˛e przed gładka˛ s´ciana˛ i dotknał ˛ czego´s w niewidocznym zagł˛ebieniu. Otworzyły si˛e drzwi do tajnego przej´scia. Zniknał ˛ w ciemnym otworze, a gdy si˛e pojawił, trzymał w r˛eku drzewce niezapalonych pochodni. Wr˛eczył je ka˙zdemu i polecił i´sc´ za soba.˛ Weszli do s´rodka i zatrzymali si˛e, słyszac, ˛ jak kamienne drzwi zamkn˛eły si˛e za nimi. W ciemno´sciach z niemałym trudem wypatrzyli zarys kamiennych schodów prowadzacych ˛ w gór˛e. Zbli˙zyli si˛e do jedynej płonacej ˛ pochodni, od której zapalili swoje. Allanon poło˙zył palec na ustach — od tej chwili nale˙zało zachowa´c absolutna˛ cisz˛e. Nast˛epnie odwrócił si˛e i zaczał ˛ wchodzi´c po wilgotnych, kamiennych stopniach. Cie´n falujacej ˛ peleryny padał na wej´scie i schody. Poda˙ ˛zyli za nim bez słowa. Rozpoczał ˛ si˛e cichy szturm na warowni˛e druidów. Na kr˛etych schodach wznoszacych ˛ si˛e spiralnie łatwo było straci´c poczucie czasu. Powietrze w przej´sciu było coraz cieplejsze. Wzrastajaca ˛ temperatura i wysoko´sc´ ułatwiały oddychanie, a wilgo´c wkrótce znikn˛eła bez s´ladu. Coraz cz˛es´ciej rozlegało si˛e echo szurania skórzanych, my´sliwskich butów. Wreszcie, gdy ju˙z nie mogli doliczy´c si˛e, która to setka schodów, Allanon zatrzymał si˛e przed pot˛ez˙ ny171
mi, drewnianymi drzwiami. Były okute z˙ elazem i wisiały na stalowych zawiasach przymocowanych do skały. Druid znowu pokazał, z˙ e dobrze zna drog˛e. Dotknał ˛ drzwi w sobie tylko wiadomym miejscu, a one otworzyły si˛e bezszelestnie. Za nimi zaczynały si˛e korytarze o´swietlone płonacymi ˛ pochodniami. Allanon szybko rozejrzał si˛e wokół i dał znak pozostałym, by si˛e zbli˙zyli. — Jeste´smy dokładnie pod głównym zamkiem — poinformował szeptem. — Je´sli uda nam si˛e niepostrze˙zenie przemkna´ ˛c do sali, gdzie znajduje si˛e Miecz, to by´c mo˙ze wydostaniemy si˛e stad ˛ bez walki. — Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — zauwa˙zył Balinor. — Gdzie sa˛ stra˙ze? Allanon pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ Nie potrafił odpowiedzie´c na to pytanie, ale równie˙z wyczuwał co´s dziwnego. — To przej´scie prowadzi do głównego kanału grzewczego i słu˙zbowej klatki schodowej, która˛ dojdziemy do głównej sali. Nie odzywajcie si˛e ani słowem i miejcie oczy szeroko otwarte. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e swoich podkomendnych, odwrócił si˛e i zagł˛ebił w jednym z tuneli. Nie zwlekajac, ˛ poszli w jego s´lady. Korytarz prowadził spiralnie w gór˛e i kilkakrotnie zakr˛ecał. Chwilami zdawało im si˛e, z˙ e za nast˛epnym zakr˛etem zobacza˛ plecy tego, który szedł za nimi. Najpierw Balinor, a w jego s´lad pozostali odrzucili pochodnie i si˛egn˛eli po bro´n. Drog˛e o´swietlały pochodnie umieszczone w z˙ elaznych uchwytach na kamiennej s´cianie, w ich blasku skulone sylwetki rzucały niesamowite, ruchome cienie. Patrzac ˛ na nie, mo˙zna było odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e grupka wystraszonych stworków ucieka przed s´wiatłem. Na poczatku ˛ skradał si˛e Allanon, za nim Menion i Balinor, nast˛epnie Flick i kuzyni Eventina. Ostatni szedł Hendel. Rozgladali ˛ si˛e uwa˙znie na boki. Wszyscy byli podekscytowani my´sla˛ o tym, z˙ e za kilka chwil dotra˛ do celu wyprawy. Rozciagni˛ ˛ eci na długim odcinku schodów posuwali si˛e naprzód, krok za krokiem w gór˛e, do serca warowni. Temperatura w pomieszczeniu rosła. Słycha´c było tak˙ze stłumione odgłosy — jakby kto´s miał kłopoty z oddychaniem. Dotarli do kamiennych drzwi z z˙ elazna˛ klamka.˛ Przez szczelin˛e mi˛edzy skrzydłem a framuga˛ saczyło ˛ si˛e jasne s´wiatło. Tajemnicze posapywanie okazało si˛e odgłosem wydawanym przez miechy pod kamienna˛ podłoga.˛ Na znak Allanona zbli˙zyli si˛e do drzwi. Gdy druid otworzył ci˛ez˙ kie kamienne wrota, fala goraca ˛ uderzyła w ich twarze. Zaskoczeni, otworzyli usta. Gorace ˛ powietrze wdarło si˛e do płuc i z˙ oładków. ˛ Stan˛eli w miejscu i dopiero, gdy zdołali złapa´c oddech, ociagaj ˛ ac ˛ si˛e weszli do nagrzanego pomieszczenia. Kamienne drzwi zamkn˛eły si˛e cicho za nimi. Od razu domy´slili si˛e, co to za miejsce. Stali u podnó˙za waskiej ˛ kładki biegnacej ˛ spiralnie wzdłu˙z s´ciany szybu. Pod nia˛ znajdowała si˛e kamienna półka z z˙ elazna˛ por˛ecza.˛ Za por˛ecza,˛ kilkaset stóp ni˙zej, było z´ ródło ciepła. Co pewien czas z roz˙zarzonej masy strzelał w gór˛e wysoki płomie´n a˙z do z˙ elaznej por˛eczy. W suficie i w s´cianach pomieszczenia znajdowały si˛e wloty do kanałów rozprowadzajacych ˛ ciepło 172
po całej warowni. Ilo´sc´ dostarczanego ciepła regulował system miechów znajduja˛ cy si˛e za kamienna˛ s´ciana.˛ Była noc i wi˛ekszo´sc´ miechów nie pracowała, wskutek czego temperatura przy kładce była stosunkowo niska. Gdyby uruchomiono miechy tłoczace ˛ powietrze, wszyscy usma˙zyliby si˛e z˙ ywcem w ciagu ˛ kilku sekund. Menion, Flick i elfy podeszli do por˛eczy, by przyjrze´c si˛e dokładnie osobliwemu ogrzewaniu. Hendel trzymał si˛e z tyłu. Kamienne s´ciany zamkni˛etego pomieszczenia działały na niego przygn˛ebiajaco. ˛ O wiele lepiej czuł si˛e w lesie lub w górach. Allanon podszedł do Balinora. W czasie krótkiej narady spogladał ˛ z wyra´znym niepokojem na drzwi, za którymi znajdowała si˛e główna sala. Nast˛epnie wskazał na spiralne schody prowadzace ˛ do górnych pomieszcze´n fortecy. W ko´ncu uzgodniwszy plan działania skin˛eli głowami i dali znak pozostałym, by si˛e zbli˙zyli. Hendel pierwszy ochoczo wykonał polecenie. Menion, Durin i Dayel odsun˛eli si˛e od por˛eczy i dołaczyli ˛ do grupy. Zapatrzony w palenisko Flick zareagował z pewnym opó´znieniem. Jego nast˛epstwa były nieoczekiwane. Gdy oderwał wreszcie wzrok od czerwonopomara´nczowych płomieni i spojrzał przed siebie, zobaczył po przeciwnej stronie pomieszczenia ponury ciemny kształt Zwiastuna ´ Smierci. Flick zastygł w bezruchu. Czarny stwór tkwił przyczajony naprzeciwko. Oddzieleni szeroko´scia˛ szybu mierzyli si˛e wzrokiem. Nawet w s´wietle płomieni monstrum było granitowoczarne. Zwini˛ete skrzydła unosiły si˛e przy ka˙zdym oddechu. Miał pokraczne, krzywe ko´nczyny i palce u nóg zako´nczone szponami, którymi mógł przecia´ ˛c głaz. Mi˛edzy pot˛ez˙ ne ramiona wci´sni˛eta była dziwacznie mała głowa, czarna i porysowana jak bryła w˛egla. Bestia utkwiła jadowite spojrzenie w oniemiałym chłopcu, który jak zahipnotyzowany zbli˙zał si˛e do por˛eczy nad paleniskiem. Wygladało ˛ na to, z˙ e Flick za chwil˛e skorzysta z zaproszenia s´mierci i skoczy w płomienie. Tymczasem stwór zbli˙zał si˛e, zgrzytajac ˛ pazurami po kamiennej s´cianie i sapiac ˛ przy ka˙zdym kroku. Flick chciał krzycze´c i ucieka´c, ale hipnotyzujacy ˛ wzrok potwora unieruchomił go na dobre. Czuł, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. Pozostali zauwa˙zyli znieruchomiała˛ posta´c brata Shei i, poda˙ ˛zajac ˛ za jego wzrokiem, odkryli czarna˛ sylwetk˛e łowcy, przesuwajac ˛ a˛ si˛e w ich kierunku brzegiem szybu. Allanon jednym skokiem znalazł si˛e mi˛edzy chłopcem a potworem, odwrócił Flicka do s´ciany, by wyrwa´c go z mocy magicznego wzroku upiora. Oszołomiony Flick zatoczył si˛e i wpadł prosto w wyciagni˛ ˛ ete ramiona Meniona. Pozostali stan˛eli za plecami druida z bronia˛ w r˛eku. Monstrum zatrzymało si˛e kilka jardów od Allanona i wcia˙ ˛z skulone uniosło szponiasta˛ dło´n i skrzydło, by osłoni´c swe ohydne s´lepia przed z˙ arem. Sapiac ˛ i rz˛ez˙ ac, ˛ wpatrywało si˛e w ciemna˛ posta´c, która zasłoniła soba˛ jego niedoszła˛ zdobycz. — Jeste´s głupcem, druidzie — syczacy ˛ głos stwora wydobywał si˛e gdzie´s z gł˛ebi jego zniekształconej głowy. — Wszyscy jeste´scie głupcami. Wasz los jest
173
przesadzony. ˛ Był przesadzony ˛ od chwili, gdy postanowili´scie odzyska´c Miecz. Mój pan wiedział, z˙ e tu przyjdziecie. Słyszycie: on wiedział. — Zejd´z mi z drogi, póki jeszcze mo˙zesz, maszkaro — powiedział gro´znie wielki mag. Jeszcze nigdy nie słyszeli, by mówił takim tonem. — Nie l˛ekamy si˛e ciebie. Przyszli´smy po Miecz i we´zmiemy go. Nawet ty nam nie przeszkodzisz. Na bok, pokraczny sługusie. Niech twój pan sam si˛e tu objawi. ´ Słowa Allanona uderzały w Zwiastuna Smierci jak kule ognia. Ten syknał ˛ z w´sciekło´scia,˛ zrobił krok naprzód i skulił si˛e. Pałajace ˛ nienawi´scia˛ s´lepia utkwił w druida. Sapanie było coraz szybsze. — Zniszcz˛e ci˛e, Allanonie. A wtedy ju˙z nikt nie sprzeciwi si˛e memu panu. Od poczatku ˛ byłe´s naszym pionkiem w tej grze, ale jako´s na to nie wpadłe´s. A teraz mamy ci˛e w swoich r˛ekach. A tak˙ze twoich drogich sprzymierze´nców. A najwa˙zniejsze, z˙ e przyprowadziłe´s nam ostatniego potomka Shannary! Tu stwór wskazał szponem na Flicka. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. Czarne monstrum najwyra´zniej nie wiedziało, jak wygladał ˛ ostatni potomek Shannary, albo nie usłyszało o wypadku z Shea˛ na Smoczej Grani. Zapadło milczenie. Nad paleniskiem uniósł si˛e płomie´n wi˛ekszy ni˙z dotychczas. W twarze dru˙zyny Allanona uderzyła fala goraca. ˛ Stwór wyciagn ˛ ał ˛ szpony w ich stron˛e i oznajmił: — Nadszedł wasz koniec. Poniesiecie s´mier´c, na jaka˛ zasłu˙zyli´scie.
XVI Po ostatnim słowie czarnego monstrum wydarzenia potoczyły si˛e błyskawicznie. Druid wydał krótki rozkaz i pchnał ˛ swoja˛ dru˙zyn˛e w kierunku otwartego wej´scia na schody prowadzace ˛ do głównej sali warowni. Wyrwani z dziwnego transu i chwilowego ot˛epienia, pu´scili si˛e biegiem ku kr˛etym schodom. Tymczasem czarny łowca zaatakował Allanona. Zderzyli si˛e ze soba˛ z takim impetem, z˙ e nawet uciekajacy, ˛ którzy ju˙z wbiegli na schody, usłyszeli odgłos uderzenia. Ostatni w kolejce do schodów był Flick. Chocia˙z rozumiał, z˙ e trzeba ucieka´c, zawahał si˛e i stanał. ˛ Chwil˛e pó´zniej na jego oczach rozegrał si˛e pojedynek mocarzy. Po zwarciu odskoczyli od siebie i stan˛eli twarza˛ w twarz na tle coraz wy˙zszych płomieni. Flick stał u podnó˙za schodów i chocia˙z słyszał, z˙ e jego towarzysze oddalaja˛ si˛e, nie pobiegł za nimi. Chwil˛e pó´zniej odgłosy ich kroków ucichły, a chłopiec został sam jako jedyny s´wiadek niezwykłego pojedynku. Dwie czarne postacie zamarły w bezruchu na kraw˛edzi paleniska. Ich ciemne twarze znalazły si˛e naprzeciw siebie w odległo´sci kilku cali. Wbijajac ˛ wzrok w oczy przeciwnika, próbowali przenikna´ ˛c jego my´sli. Gdy doszło do nast˛epnego zwarcia, wielki mag pewnie chwycił zako´nczone ostrymi szponami r˛ece przeciwnika. Ten starał si˛e zbli˙zy´c je do nieosłoni˛etej szyi Allanona i przecia´ ˛c mu gardło. W ten sposób mógłby pozby´c si˛e znienawidzonego druida raz na zawsze. Zatrzepotał skrzydłami, by zwi˛ekszy´c sił˛e uderzenia. W goracym ˛ powietrzu słycha´c było coraz gło´sniejsze sapanie i rz˛ez˙ enie. Nagle monstrum zr˛ecznym kopni˛eciem z˙ ylasta˛ noga˛ podci˛eło Allanona. Ten stracił równowag˛e i upadł na plecy tu˙z przy kraw˛edzi paleniska. Podst˛epny stwór był ju˙z nad nim i wyciagał ˛ szpony po — zdawałoby si˛e — pewny łup. Ofiara jednak nie dała za wygrana.˛ Zrobiła zwinny unik, a ju˙z po chwili druid wyswobodził si˛e z u´scisku. Flick usłyszał odgłos rozdzieranego materiału. Wi˛ec jednak szpon doszedł celu. Chłopiec przestraszył si˛e. Tymczasem mag podniósł si˛e zwinnie, jakby nie odniósł z˙ adnych obra˙ze´n. Z wyciagni˛ ˛ etych rak ˛ druida wystrzeliły błyskawice i odrzuciły czarnego łowc˛e na por˛ecz. W czasie pojedynku w Grobowcu Królów błyskawice skutecznie poraziły w˛e´ z˙ owatego potwora, jednak na Zwiastunie Smierci nie wywarły wielkiego wra˙zenia. Opó´zniły jedynie o kilka sekund nast˛epny atak. Czarny łowca sapnał ˛ ze zło175
s´cia˛ i ruszył. Z jego oczu wystrzeliły czerwone smugi. Allanon zasłonił si˛e peleryna.˛ Smugi odbiły si˛e od niej i uderzyły w s´cian˛e. Nast˛epnie przeciwnicy zacz˛eli kra˙ ˛zy´c wokół siebie jak dwaj le´sni drapie˙zcy przed decydujacym ˛ uderzeniem. Była to walka na s´mier´c i z˙ ycie. Dla zwyci˛ez˙ onego nie b˛edzie lito´sci. Temperatura w pomieszczeniu rosła. Flick uznał, z˙ e na zewnatrz ˛ pewnie zaczał ˛ si˛e dzie´n i obsługa miechów przystapiła ˛ do pracy. Zapotrzebowanie na ciepło było znacznie wi˛eksze w ciagu ˛ dnia. Warownia budziła si˛e do z˙ ycia. Obsługujacy ˛ miechy nie wiedzieli o pojedynku toczacym ˛ si˛e na kładce w komorze pieca i jak co rano uruchomili nawiew. Wkrótce w komorze wytworzy si˛e odpowiednio wysoka temperatura do ogrzania wszystkich pomieszcze´n zamku. Oznaczało to, z˙ e ci, którzy pozostana˛ wewnatrz, ˛ upieka˛ si˛e z˙ ywcem. Płomienie si˛egały coraz wyz˙ ej. Pot s´ciekał po twarzy jedynego widza i wsiakał ˛ w grube ubranie. Mimo to Flick nie zamierzał odej´sc´ . Gdyby Allanon zginał, ˛ los wyprawy byłby przesadzo˛ ny, a Miecz Shannary bezu˙zyteczny. Wynik walki druida ze sługa˛ lorda Warlocka mógł zdecydowa´c o przyszło´sci ras i ludów. Flick Ohmsford pierwszy musiał wiedzie´c czy zwyci˛ez˙ y ten, który reprezentował s´miertelnych, czy te˙z monstrum słu˙zace ˛ Władcy Duchów i Upiorów. Allanon zaatakował ponownie, uderzajac ˛ w łowc˛e seria˛ błyskawic. Liczył na to, z˙ e zdezorientowany przeciwnik popełni bład. ˛ Wystarczyło, by z´ le postawił stop˛e albo potknał ˛ si˛e. Bestia okazała si˛e jednak wytrawnym i do´swiadczonym wojownikiem. Ci, którzy si˛e o tym przekonali osobi´scie, ju˙z dawno odeszli w niebyt. Zr˛ecznie unikajac ˛ trafienia błyskawica,˛ potwór posuwał si˛e powoli naprzód i przygotowywał do zadania decydujacego ˛ ciosu. Nagle rozpostarł skrzydła i wzbił si˛e w gorace ˛ powietrze nad paleniskiem, zatoczył koło i runał ˛ prosto na Allanona. Uzbrojone w szpony r˛ece wystrzeliły ku zdobyczy. Przez chwil˛e Flickowi zdawało si˛e, z˙ e druid uległ. Tymczasem wy´sliznał ˛ si˛e on atakujacemu, ˛ przejał ˛ inicjatyw˛e i przerzucił go przez barki. Czarny łowca zatrzepotał dziko skrzydłami i uderzył w s´cian˛e. Poderwał si˛e błyskawicznie, ale uderzenie odniosło skutek. Skrzydlaty stwór zachwiał si˛e. Wyra´znie stracił szybko´sc´ i zanim si˛e otrzasn ˛ ał ˛ po niefortunnym uderzeniu o s´cian˛e, pot˛ez˙ ny druid spadł na niego jak jastrzab. ˛ Złaczeni ˛ w morderczym u´scisku toczyli si˛e jak czarne kulki wzdłu˙z s´ciany. Gdy wreszcie obaj stan˛eli na nogach, Flick zobaczył, z˙ e Allanon wcia˙ ˛z jest za plecami monstrum i dusi go ramieniem. Czarne skrzydła bezładnie młóciły powietrze, a r˛ece stwora bezskutecznie szukały słabszego punktu w ramionach zaciskajacych ˛ si˛e wokół szyi jak stalowa obr˛ecz. Z oczu stwora wystrzeliły czerwone smugi i wypaliły w s´cianie ciemne, dymiace ˛ otwory. Zapa´snicy zakołysali si˛e ponownie, odbili od s´ciany i potoczyli do niskiej barierki na kraw˛edzi paleniska. Flickowi zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e przeleca˛ nad nia˛ i znikna˛ w płomieniach, lecz Allanon wyprostował si˛e gwałtownie i odciagn ˛ ał ˛ przeciwnika. W tym momencie wzrok stwora z Nordlandii padł na wychylajacego ˛ si˛e zza s´ciany Flicka. Była to wprost wymarzona okazja, by odwróci´c uwag˛e druida i wyzwoli´c si˛e z morder176
czego chwytu. Z oczu stwora wystrzeliły dwie czerwone smugi i uderzyły w skał˛e przy wej´sciu. Flick skoczył do przodu na z˙ elazna˛ kładk˛e i odruchowo zasłonił twarz r˛ekami. Ostre jak brzytwa kamienne odłamki wystrzeliły we wszystkie strony. Gdy odsunał ˛ si˛e na wzgl˛ednie bezpieczna˛ odległo´sc´ , s´ciana wokół wej´scia zadr˙zała i posypały si˛e skalne bryły. Nad wszystkim uniósł si˛e g˛esty obłok kurzu. Drzwi zamieniły si˛e w skalne rumowisko. Przera˙zony Flick znalazł si˛e na podłodze. Płomienie si˛egały coraz wy˙zej i po chwili spotkały si˛e z obłokiem kurzu z zawalonego przej´scia. Allanon na ułamek sekundy rozlu´znił chwyt. To wystarczyło, by stwór wy´sliznał ˛ si˛e jak wa˙ ˛z i natychmiast rozpoczał ˛ kontratak. Pot˛ez˙ nym ciosem z góry trafił w głow˛e chwilowo zdekoncentrowanego przeciwnika. Allanon opadł na kolana. Napastnik jednak nie zda˙ ˛zył wyprowadzi´c s´miertelnego ciosu, gdy˙z druid poderwał si˛e i skierował dwie bł˛ekitne błyskawice w nieosłoni˛eta˛ głow˛e atakujacego. ˛ Zanim tamten otrzasn ˛ ał ˛ si˛e po uderzeniu, mag poprawił seria˛ celnych ciosów w twarz, czoło i skronie. Oszołomiony przeciwnik znowu znalazł si˛e w morderczym u´scisku jego ramion. Tym razem druid zdołał tak˙ze wykr˛eci´c mu r˛ece na plecach i zablokowa´c skrzydła. Łowca wił si˛e i skr˛ecał, ale nie był w stanie uwolni´c si˛e z u´scisku. Wielki mag u´smiechnał ˛ si˛e złowieszczo, odsłaniajac ˛ białe z˛eby, i wzmocnił u´scisk. Flick obserwował te zmagania, le˙zac ˛ na kamiennej podłodze. W pewnym momencie nagle usłyszał trzask i chrupni˛ecie. Ułamek sekundy pó´zniej zapa´snicy znowu potoczyli si˛e w stron˛e paleniska. Płomienie o´swietliły zaci˛eta˛ twarz Allanona i wynaturzone rysy jego przeciwnika. Ciałem zgi˛etego wpół czarnego łowcy wstrzasn ˛ ał ˛ pojedynczy s´miertelny skurcz. Wiedzac, ˛ z˙ e wybiła ostatnia godzina, nordlandzka poczwara ostatkiem sił przechyliła si˛e przez por˛ecz, pociagn˛ ˛ eła za soba˛ znienawidzonego druida i obaj znikn˛eli w płomieniach. Oszołomiony Flick wstał powoli. Był wstrza´ ˛sni˛ety i przera˙zony tym, co si˛e ˙ stało. Zar wzmagał si˛e i bił w jego pokiereszowana˛ twarz. Musiał si˛e cofna´ ˛c. Nie od razu dał za wygrana.˛ Pot zalewał mu oczy i mieszał si˛e ze łzami bezsilno´sci i rozgoryczenia. Mimo to spróbował jeszcze raz zbli˙zy´c si˛e do paleniska. Płomienie strzeliły ponad z˙ elazna˛ por˛ecz i zacz˛eły liza´c kamienne s´ciany, cieszac ˛ si˛e jakby, z˙ e w nienasycona˛ gardziel wpadły dwie masywne czarne postacie. Flick patrzył w płomienie, chocia˙z oczy piekły go i zachodziły mgła.˛ Widział tylko bezkształtna˛ mas˛e z˙ aru i płomieni. Zrozpaczony, desperacko nawoływał druida. Odpowiedziało mu tylko echo zniekształcone falami goraca. ˛ Został sam. Ogie´n huczał coraz gło´sniej. Allanona nie było. Gdy to zrozumiał, ogarn˛eła go panika. Odczołgał si˛e od kraw˛edzi i ruszył w stron˛e schodów. Zaczał ˛ wspina´c si˛e po rumowisku, lecz zrezygnował, gdy˙z wyj´scie zostało zawalone. Zatrzymał si˛e i ci˛ez˙ ko klapnał ˛ na stos kamieni. By otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z ot˛epienia, spróbował energicznie porusza´c głowa.˛ Odczuł, jak by˙ wzmagał si˛e i trzeba było czym pr˛edzej si˛e wydosta´c, z˙ eby nie ło goraco. ˛ Zar da´c si˛e upiec z˙ ywcem. Pozbierał si˛e i ruszył niepewnym krokiem do najbli˙zszych 177
kamiennych drzwi. Szarpnał ˛ za klamk˛e. Drzwi były zamkni˛ete od zewnatrz. ˛ Ponowił prób˛e, s´cierajac ˛ sobie r˛ece do krwi. Drzwi nie ustapiły. ˛ Odszukał wzrokiem nast˛epne i poczłapał w ich kierunku. Były zamkni˛ete od zewnatrz ˛ tak jak poprzednie. Zaczał ˛ traci´c nadziej˛e, z˙ e uda mu si˛e wydosta´c z tej pułapki. Na sztywnych nogach dotarł do trzecich drzwi i szarpnał ˛ je resztkami sił. Musiał przy tym przypadkiem nacisna´ ˛c kamie´n zwalniajacy ˛ blokad˛e zamka. Ukryty w skale mechanizm szcz˛eknał ˛ i wrota otworzyły si˛e. Chłopiec krzyknał ˛ z rado´sci i wtoczył si˛e w ciemny otwór. Kopni˛eciem zatrzasnał ˛ drzwi, za którymi został z˙ ar i płomienie s´mierci. Przez kilkana´scie minut le˙zał wyczerpany na kamiennej podłodze korytarza. Nareszcie oddychał chłodnym powietrzem, a dotyk kamieni przyniósł ulg˛e rozgrzanemu ciału. Nie chciał my´sle´c ani wspomina´c tego, co si˛e stało. Pragnał ˛ tylko móc rozkoszowa´c si˛e chłodem kamiennego tunelu. W ko´ncu niepewnie uniósł si˛e na kolana, powoli wstał i oparł si˛e o zimna˛ s´cian˛e. W tej pozycji czekał, a˙z wróca˛ mu siły. Obejrzał swoje ubranie. Było poprzypalane w wielu miejscach i podarte. Poparzona twarz i r˛ece zacz˛eły piec. Rozejrzał si˛e wokoło, wyprostował i oderwał od s´ciany. W oddali przy´cmione s´wiatło pochodni wskazywało kierunek. Zataczajac ˛ si˛e i odbijajac ˛ od s´cian, dobrnał ˛ do uchwytu, w którym tkwiła płonaca ˛ szczapa. Wyszarpnał ˛ ja˛ i ruszył dalej, o´swietlajac ˛ sobie drog˛e. Z przodu dobiegły go stłumione krzyki i nawoływania. Odruchowo wydobył swój krótki nó˙z mys´liwski. Krzyki wyra´znie oddaliły si˛e, a po kilku minutach ucichły. Pusty korytarz prowadził w´sród skał, wielokrotnie zakr˛ecał, ale nie rozgał˛eział si˛e i biegł na tym samym poziomie. Flick minał ˛ kilka zamkni˛etych drzwi i kilkana´scie pochodni rozmieszczonych w regularnych odst˛epach. W ich blasku jego ciało rzucało pokraczny cie´n, przypominajacy ˛ widmo uciekajace ˛ przed s´wiatłem. Korytarz nagle rozszerzał si˛e, a z przodu dochodziło silniejsze s´wiatło. Flick zawahał si˛e, s´cisnał ˛ mocniej r˛ekoje´sc´ no˙za. Gdy zebrał odwag˛e, ruszył w stron˛e migotliwej po´swiaty. Wokoło panowała absolutna cisza. Domy´slał si˛e, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej powinien doj´sc´ do schodów prowadzacych ˛ do głównej sali warowni druidów. Na razie jednak jego poszukiwania były bezowocne, a sił było coraz mniej. Robił sobie wyrzuty za to, z˙ e ulegajac ˛ ciekawo´sci, został w tyle i oddzielił si˛e od dru˙zyny. Teraz został sam w nieprzebytym labiryncie tuneli i korytarzy pod głównym zamkiem Paranoru. Jego przyjaciołom mogło przydarzy´c si˛e niejedno, a tymczasem on nie do´sc´ , z˙ e ich opu´scił, to prawdopodobnie nigdy nie zdoła si˛e wydosta´c z labiryntu. Przywierajac ˛ plecami do s´ciany, krok za krokiem, zbli˙zył si˛e do zakr˛etu i wyjrzał ostro˙znie. Zdziwił si˛e bardzo na widok tego, co zobaczył. Stał na progu okragłej ˛ komnaty o´swietlonej pochodniami. Odchodziło od niej kilka korytarzy. W komnacie nie było nikogo. Odetchnał ˛ z ulga,˛ ale w tej samej chwili u´swiadomił sobie, z˙ e jego poło˙zenie wcale si˛e nie poprawiło. Korytarze były dokładnie takie same, jak ten, którym przyszedł. Nie znalazł z˙ adnych drzwi ani schodów, ani nawet znaku wskazujacego ˛ kierunek. Rozgladał ˛ si˛e z ro178
snacym ˛ niepokojem i bezskutecznie szukał cho´cby najdrobniejszego szczegółu, który pomógłby rozró˙zni´c korytarze. Zbity z tropu pokr˛ecił głowa.˛ Podszedł do s´ciany, oparł si˛e o nia˛ plecami i ci˛ez˙ ko osunał ˛ na podłog˛e. Zamknał ˛ oczy. Z gorycza˛ stwierdził, z˙ e si˛e zgubił. *
*
*
Na rozkaz Allanona pozostała piatka ˛ podbiegła do schodów. Stojacy ˛ najbli˙zej nich Durin i Dayel zwinnie pokonywali stopnie. Byli l˙zejsi i szybsi od pozostałych. Gdy ostatni z grupy wbiegał na pierwszy stopie´n, kuzyni Eventina ju˙z mieli za soba˛ połow˛e drogi. Mkn˛eli w gór˛e, prawie nie dotykajac ˛ kamiennych stopni. Mendel, Menion i Balinor posuwali si˛e znacznie wolniej. Ka˙zdy z nich wa˙zył o wiele wi˛ecej ni˙z przeci˛etny elf, a teraz byli dodatkowo obcia˙ ˛zeni bronia˛ i tobołkami. Waskie, ˛ kr˛ete schody stanowiły dodatkowe utrudnienie. Potykali si˛e o nie, zataczali i wpadali na siebie, lecz mimo to niezmordowanie parli do wyj´scia. Zazwyczaj byli dobrze zorganizowani, ale tym razem w grupie zapanowało kompletne zamieszanie. Niewatpliwie ˛ przyczynił si˛e do tego strach przed kolejnym ´ spotkaniem ze Zwiastunem Smierci. Byli tak zaj˛eci soba,˛ z˙ e nikt nie zauwa˙zył braku Flicka. Durin pierwszy dopadł wyj´scia, przeskoczył drzwi i zachwiał si˛e. Tu˙z za nim wpadł Dayel. Bracia stan˛eli zaskoczeni. Znale´zli si˛e w olbrzymiej sali. Była prostokatna, ˛ wysoka, zwie´nczona masywnym sklepieniem. Kamienne s´ciany wyłoz˙ ono przed laty solidnym drewnem. Konserwowana i polerowana przez całe stulecia boazeria w z˙ ółtawym s´wietle pochodni l´sniła swoistym blaskiem wzbogaconym pierwszymi promieniami s´witu, które coraz s´mielej wpadały do s´rodka przez wysokie, pochyłe okna. Drewniane panele ozdobiono licznymi malowidłami, pomi˛edzy którymi umieszczono r˛ecznie tkane gobeliny. Zawieszone pod sufitem si˛egały a˙z do l´sniacej ˛ marmurowej posadzki. Na gustownych wysi˛egnikach i półkach znajdowały si˛e statuetki i posa˙ ˛zki. Wzdłu˙z s´cian ustawiono tak˙ze masywne, z˙ elazne i kamienne posagi ˛ z dawnych czasów. Przetrwały swych twórców, swoja˛ epok˛e i wszystkie zawieruchy. W ko´ncu trafiły do jedynego miejsca, które udzieliło im schronienia — do warowni druidów. Stały pod s´cianami jak milczacy ˛ stra˙znicy skarbów przeszło´sci. Przestronna sala była w rzeczywisto´sci imponujacym ˛ korytarzem. W jego s´cianach znajdowało si˛e kilkana´scie masywnych drewnianych drzwi. Otwierało si˛e je poprzez naci´sni˛ecie mosi˛ez˙ nej klamki, która˛ zamocowano z˙ elaznymi c´ wiekami. Cz˛es´c´ drzwi była otwarta. Za nimi znajdowały si˛e komnaty równie bogato i kunsztownie zdobione jak korytarz. W s´wietle poranka ukazywały si˛e nast˛epne dzieła sztuki, meble i bibeloty. Durin i Dayel nie zda˙ ˛zyli nacieszy´c oczu wspaniało´sciami zgromadzonymi w komnatach. Ledwie odzyskali równowag˛e po przebyciu kr˛etych schodów, gdy 179
jak sfora psów opadły ich gnomy. Pojawiły si˛e nagle, nie wiadomo skad ˛ i w okamgnieniu otoczyły zaskoczonych braci. Zza drzwi, posagów ˛ i gobelinów wychodziły nast˛epne pokraczne stworki o zniekształconych, z˙ ółtych twarzach. Pierwsze uderzenie przyjał ˛ Durin. Odpowiedział celnym pchni˛eciem, ale potknał ˛ si˛e i zniknał ˛ przygnieciony przez tłum atakujacych. ˛ Dayel ruszył na pomoc bratu, zadajac ˛ napastnikom ciosy długim łukiem. Po kilku uderzeniach łuk p˛ekł. Wygla˛ dało na to, z˙ e zajadłe karzełki rozszarpia˛ ich na kawałki, zanim nadejdzie pomoc. Tymczasem Durin zdołał wyrwa´c si˛e gnomom i wyszarpnał ˛ pik˛e jednemu z nieruchomych, z˙ elaznych stra˙zników. Kłujac ˛ i tnac ˛ zamaszy´scie, rozproszył tych, którzy zbli˙zali si˛e do brata. Atakujacy ˛ jednak szybko zebrali siły, przegrupowali si˛e i przystapili ˛ do kolejnego natarcia. Bracia powoli cofali si˛e do s´ciany. Walka z przewa˙zajacym ˛ liczebnie przeciwnikiem powa˙znie ich osłabiła. Oddychali z trudem, a ich ciosy cz˛esto nie dochodziły do celu. Ich ciała i ubrania poplamione były krwia˛ wroga. Tymczasem gnomy stłoczyły si˛e i wymachujac ˛ krótkimi mieczami, ruszyły do kolejnego szturmu. Zamierzały przemkna´ ˛c pod pika,˛ której grot przelatywał ze s´wistem przed nimi. Zbite w czarna˛ gromadk˛e, spr˛ez˙ yły si˛e do ataku i ruszyły z dzikim bojowym okrzykiem. Popełniły jednak bład. ˛ Nie zostawiły nikogo przed drzwiami, którymi weszli Durin i Dayel. Za´slepione z˙ adz ˛ a˛ krwi z˙ ółte karzełki nie wzi˛eły pod uwag˛e tego, z˙ e elfy mogły nie by´c same. Gdy ruszyły do decydujacego ˛ starcia, do sali wpadli Menion, Hendel i Balinor i zaatakowali ich od tyłu. Gnomy najwyra´zniej po raz pierwszy w z˙ yciu spotkały kogo´s wzrostu i postury Balinora. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu posuwał si˛e powoli do przodu i, wprawnie wywija´c mieczem, wyrabywał ˛ sobie s´cie˙zk˛e w tłumie stworków. Gnomy rzuciły si˛e do panicznej ucieczki. Potykajac ˛ si˛e, popychajac, ˛ biegły na o´slep wprost na Hendela, który robił wła´sciwy u˙zytek ze swej maczugi. Te, które pobiegły w przeciwna˛ stron˛e, znalazły si˛e w zasi˛egu miecza Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah szybko i zwinnie posyłał kolejnych napastników na tamten s´wiat. Gnomy próbowały si˛e zorganizowa´c, ale atakowane przez pi˛eciu wojowników zdecydowanych na wszystko najpierw cofn˛eły si˛e, a po chwili rozbiegły na wszystkie strony. Nadzieje na zwyci˛estwo w tej bitwie prysły jak ba´nka mydlana. Tymczasem pi˛eciu s´miałków, przeskakujac ˛ meble i ciała zabitych, rozpocz˛eło po´scig za napastnikami. W korytarzu słycha´c było jedynie s´wist or˛ez˙ a i tupot obutych nóg. Gnomy, które nie uciekały, lecz próbowały stawia´c opór, wkrótce le˙zały nieruchomo na marmurowej posadzce. Menion, Hendel, Balinor i elfy w pełni zasłu˙zyli sobie na to skromne zwyci˛estwo. W odległym ko´ncu korytarza pokrytego rannymi i zabitymi gnomy zbiły si˛e w gromadk˛e, po czym uformowały klin przed rz˛edem okratowanych drzwi. W ich r˛ekach złowrogo l´sniły krótkie miecze. Gnomy najwyra´zniej postanowiły drogo sprzeda´c swoja˛ skór˛e. Miał to by´c ostatni atak. Oddział pu´scił si˛e biegiem, celujac ˛ mi˛edzy Meniona a Balinora. Rozgrzani walka˛ rycerze po kilku minutach odrzucili przeciwnika, ale walka z przewa˙zajacym ˛ liczebnie wrogiem wyczerpała 180
tak˙ze i ich siły. Byli spoceni, z trudem łapali oddech, a ponadto odnie´sli liczne obra˙zenia. Durin osunał ˛ si˛e na kolana. Miecze gnomów kilkakrotnie raniły go w nog˛e, Menion został uderzony w głow˛e dzida.˛ Rana nie była gł˛eboka, ale krwawiła obficie. Prawdopodobnie wcia˙ ˛z nie wiedział, z˙ e został ranny. Trzeba było mo˙zliwie najszybciej doprowadzi´c do rozstrzygni˛ecia. Dru˙zyna Allanona, pomimo zm˛eczenia, postanowiła zaatakowa´c. Za okratowanymi drzwiami, przed którymi zbierały si˛e gnomy przed kolejna˛ desperacka˛ próba,˛ musiało by´c co´s wa˙znego. Po krótkiej i zaci˛etej walce wr˛ecz z˙ ółte stworki zdołały odeprze´c szturm, płacac ˛ za to połowa˛ zabitych. Pi˛eciu wojowników zdało sobie spraw˛e, z˙ e gnomy próbuja˛ opó´zni´c ich marsz. Czas działał na niekorzy´sc´ atakujacych. ˛ Allanon wcia˙ ˛z si˛e nie zjawiał, a gnomy lada chwila mogły otrzyma´c posiłki, co uniemo˙zliwiłoby dru˙zynie dotarcie do Miecza Shannary, o ile rzeczywi´scie znajdował si˛e on w komnacie, której broniły z taka˛ zaciekło´scia.˛ Balinor podbiegł do okragłego, ˛ kamiennego cokołu w odległym ko´ncu korytarza. Na cokole znajdowała si˛e metalowa urna. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu naparł na nia˛ całym ci˛ez˙ arem i przewrócił. Marmurowa podłoga zatrz˛esła si˛e, a wszystkich w sali przeszedł dreszcz. Otworzyli odruchowo usta, by nie ogłuszył ich huk uderzenia kamienia o marmur. Wbrew oczekiwaniom gnomów cokół nie rozpadł si˛e na kawałki. Hendel pospieszył z pomoca˛ Balinorowi. Napierajac ˛ na ko´nce okragłego ˛ kamiennego bloku, zacz˛eli go toczy´c w stron˛e ustawiajacego ˛ si˛e w klin oddziału gnomów. Pot˛ez˙ ny walec powoli nabierał pr˛edko´sci i, mia˙zd˙zac ˛ wszystko na swej drodze, toczył si˛e z głuchym dudnieniem do celu. Przera˙zone gnomy spojrzały po sobie. Zrozumiały, z˙ e poniosły kl˛esk˛e, i rzuciły si˛e do ucieczki. Nie wszyscy zda˙ ˛zyli odskoczy´c. Kamienny walec zmia˙zd˙zył pechowców i uderzył w okratowa˙ ne drzwi. Zelazne okucia i zawiasy wyprysn˛eły ze s´cian, ale — rzecz dziwna — drewniane skrzydła drzwi nie ustapiły. ˛ Dopiero gdy sam Balinor naparł na nie całym ci˛ez˙ arem, wyskoczyły z zawiasów. Pi˛eciu s´miałków wbiegło do komnaty. Miecza nie było w s´rodku. Zaskoczeni patrzyli na okna, falujace ˛ swobodnie zasłony i arcydzieła malarstwa na s´cianach. Ujrzeli kilka niedu˙zych, bogato zdobionych mebli w ró˙znych miejscach, ale ani s´ladu upragnionego Miecza. Zawiedzeni patrzyli to na siebie, to na malowidła. Wyczerpany walka˛ i osłabiony utrata˛ krwi Durin był bliski omdlenia. Osunał ˛ si˛e na kolana. Dayel pospieszył mu z pomoca.˛ Z kawałka niezabrudzonego materiału szybko zrobił szarpie. Z wprawa˛ obwiazał ˛ zranione miejsce, po czym d´zwignał ˛ brata i posadził go na najbli˙zszym krze´sle. Menion uwa˙znie przypatrywał si˛e s´cianom, szukajac ˛ wyjs´cia. Balinor przechadzał si˛e równym krokiem po marmurowej posadzce. Był to jego wypróbowany sposób na odzyskanie spokoju i koncentracj˛e. Nagle zatrzymał si˛e, wydał stłumiony okrzyk i wskazał na s´rodek posadzki. Zauwa˙zyli, z˙ e marmur w tym miejscu był ciemniejszy. Kto´s całkiem niedawno próbował zatrze´c ten s´lad. W s´rodku komnaty przez wiele lat musiało sta´c co´s du˙zego i ci˛ez˙ kiego, o kwadratowej podstawie. 181
— To s´lad po bloku TreStone! — zawołał Menion. — Był tu jeszcze niedawno. Wła´sciwie to chyba usuni˛eto go tu˙z przed naszym przybyciem. Skoro tak, to dlaczego gnomy tak zaciekle broniły tych drzwi? — zastanawiał si˛e gło´sno Balinor. — Mo˙ze nie wiedzieli, z˙ e go usuni˛eto? — zasugerował Menion. — To mo˙ze by´c pułapka. . . — wtracił ˛ nieoczekiwanie Hendel. — Ale po co zadawa´c sobie tyle trudu. . . To zupełnie bez sensu. . . chyba z˙ e. . . — Kto´s chciał nas tu zatrzyma´c, bo Miecz wcia˙ ˛z był na terenie warowni — doko´nczył za niego Balinor. — Do ostatniej chwili zwlekali z odtransportowaniem Miecza. Dlatego wciagn˛ ˛ eli nas w zasadzk˛e. Wobec tego, gdzie jest Miecz? W czyich r˛ekach si˛e znalazł? Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. ´ Czy˙zby Zwiastun Smierci mówił prawd˛e? Czy lord Warlock rzeczywi´scie od poczatku ˛ wiedział o wszystkim? Nikt nie znał dokładnego planu odzyskania Miecza. Załoga warowni była zaskoczona ich przybyciem. Co zatem mogło si˛e sta´c z Mieczem od chwili, gdy Allanon widział go po raz ostatni? — Chwileczk˛e! — zawołał Durin i wstajac ˛ z wysiłkiem, powiedział wolno: — Kiedy razem z Dayelem wbiegali´smy na schody, zdawało mi si˛e, z˙ e słyszałem jakie´s odgłosy z innych schodów. Jakby wielu ludzi wciagało ˛ co´s ci˛ez˙ kiego. — Wie˙za! — krzyknał ˛ Hendel i pop˛edził do otwartych drzwi. — Ukryli Miecz w wie˙zy! Balinor i Menion pobiegli za nim, zapominajac ˛ o zm˛eczeniu. Miecz Shannary był blisko, wcia˙ ˛z w zasi˛egu r˛eki. Elfy ruszyły za nimi. Posuwały si˛e wolniej ni˙z tamci, gdy˙z Dayel podtrzymywał rannego brata. Wi˛ec jeszcze nie wszystko stracone. . . Nadzieja dodawała im sił. Komnata opustoszała. *
*
*
Przygn˛ebiony i zniech˛econy Flick zmusił si˛e w ko´ncu, by wsta´c i szuka´c wyjs´cia. Pozostało mu wybra´c na chybił trafił jeden z korytarzy i trzyma´c si˛e go a˙z do ko´nca. Tam by´c mo˙ze trafi na schody do wy˙zszych partii fortecy. Wspomniał swych towarzyszy, którzy zapewne ju˙z dotarli do Miecza Shannary. By´c mo˙ze cieszyli si˛e z odzyskania talizmanu, ale na pewno nie wiedzieli o tym, co spotkało Allanona. Jeszcze mniej wa˙zny był teraz on, Flick. Łudził si˛e, ze mo˙ze zaczna˛ go szuka´c, ale równocze´snie doskonale wiedział, z˙ e Miecz był wa˙zniejszy. Watpli˛ we, by chciało im si˛e traci´c czas na poszukiwania opieszałego kompana. Przede wszystkim powinni wydosta´c si˛e z warowni, zanim lord Warlock przy´sle Zwiastu´ ny Smierci. Zbierajac ˛ siły do dalszej drogi, rozmy´slał tak˙ze o losie swego brata. Czy Shea prze˙zył? Czy kto´s udzielił mu pomocy? Był przekonany, z˙ e Shea nie zrezygnowałby z poszukiwa´n, dopóki widziałby chocia˙z cie´n szansy na to, z˙ e jego brat wcia˙ ˛z z˙ yje. Ale tego niestety Shea nie mógł wiedzie´c, jak równie˙z tego, co 182
spotkało Flicka i Allanona w komorze pieca. Ponure my´sli nie napawały chłopca optymizmem; dalsza w˛edrówka korytarzami Paranoru wydawała si˛e bezcelowa. Znalazł si˛e w sytuacji nie do pozazdroszczenia. W jednym z wielu tuneli rozległ si˛e tupot obutych stóp na kamiennej podłodze. Tupanie zbli˙zało si˛e. Jaka´s grupa biegła prosto do okragłej ˛ komnaty. Flick pospiesznie skrył si˛e w cieniu innego tunelu i przywarł plecami do s´ciany. Z no˙zem w r˛eku zbli˙zył si˛e do granicy cienia, by widzie´c wn˛etrze rotundy. Kilka chwil pó´zniej z tunelu wypadł tłum uciekajacych ˛ gnomów i natychmiast zniknał ˛ w innym korytarzu. Odgłosy ucieczki wkrótce ucichły. Chowajacego ˛ si˛e w cieniu chłopca wcale nie interesowało, przed kim lub przed czym uciekały gnomy. O wiele wa˙zniejsze było, skad ˛ uciekały. Wszystko wskazywało na to, z˙ e ucieczka z˙ ółtych stworków rozpocz˛eła si˛e w jednej z komnat w górnej cz˛es´ci warowni. Wła´snie tam postanowił uda´c si˛e Flick. Ostro˙znie wyszedł z cienia i skierował si˛e do tunelu, z którego wybiegły gnomy. Wypatrujac ˛ s´ladów niedawnej ucieczki, powoli zagł˛ebiał si˛e w ciemny korytarz. W wyciagni˛ ˛ etej r˛ece trzymał nó˙z. Zanim zrobił krok naprzód, badał jego ostrzem przestrze´n przed soba.˛ Wkrótce blask pierwszej pochodni rozja´snił mrok. Przyspieszył kroku i po chwili miał w r˛eku przeno´sne z´ ródło s´wiatła. Z pochodnia˛ w dłoni s´mielej ruszył naprzód, szukajac ˛ wzrokiem w kamiennej s´cianie s´ladów drzwi lub wej´scia na schody. Przebył w ten sposób około stu jardów. Nagle cz˛es´c´ skalnej s´ciany załamała si˛e na wysoko´sci jego łokcia. W czarnym otworze ukazał si˛e gnom. Spojrzeli na siebie. Gnom był zapewne jednym z maruderów, ciagn ˛ acym ˛ za główna˛ grupa˛ uciekajacych. ˛ Na widok intruza zareagował jak do´swiadczony stra˙znik. Wyszarpnał ˛ krótki miecz i zaatakował, zanim wi˛ekszy i zapewne silniejszy przeciwnik zda˙ ˛zył si˛egna´ ˛c po bro´n. Ostrze s´wisn˛eło gro´znie. Flick zrobił unik. Atakujacy ˛ chybił i zachwiał si˛e. Flick skoczył na niego, przygniótł do ziemi i próbował wyrwa´c miecz. W szamotaninie zgubił swój my´sliwski nó˙z. Mimo niekorzystnego poło˙zenia gnom miał nad nim przewag˛e. Chłopiec stoczył niewiele walk wr˛ecz, a z˙ adna z nich nie była walka˛ na s´mier´c i z˙ ycie. Gnom za´s zabił ju˙z wielu wrogów i bez wahania zabiłby nast˛epnego. Pierwszy przeciwnik wyra´znie nie miał zamiaru go zabi´c. Wyra´znie da˙ ˛zył do rozbrojenia i obezwładnienia napastnika, by nast˛epnie uciec. Przetoczyli si˛e kilkakrotnie po podłodze, a˙z wreszcie gnom wyswobodził si˛e i ciał ˛ chytrze prosto w głow˛e chłopca. Flick odskoczył i zaczał ˛ goraczkowo ˛ szuka´c wzrokiem no˙za. Nie znalazłszy go, schwycił porzucona˛ pochodni˛e. Ju˙z zaciskał palce, by ja˛ pochwyci´c, gdy miecz gnoma ugodził go w nieosłoni˛ete rami˛e. Nie zwa˙zajac ˛ na ból, Flick poderwał pochodni˛e i z całej siły uderzył płonac ˛ a˛ głownia˛ z góry. Łuczywo trafiło w cel z takim impetem, z˙ e zadr˙zała mu r˛eka. Trafiony padł na ziemi˛e bez czucia. Flick odzyskał równowag˛e i po chwili odnalazł swój nó˙z. Ból zranionego ramienia nasilał si˛e, krew wsiaka˛ ła w tunik˛e i spływała ciepłym strumieniem po r˛eku. Przestraszył si˛e. Nie chciał umrze´c z upływu krwi. Oderwał kilka pasków z tuniki gnoma i ciasno obwia˛ 183
zał sobie rami˛e powy˙zej miejsca zranienia. Po chwili krwawienie ustało. Podniósł miecz le˙zacego ˛ i zagł˛ebił si˛e w ciemny otwór. Trzeba było sprawdzi´c, dokad ˛ prowadził. Zobaczył kr˛ete schody prowadzace ˛ w gór˛e i odetchnał ˛ z ulga.˛ Naparł na uchylona˛ płyt˛e zdrowym ramieniem i po kilku próbach zdołał ja˛ zatrzasna´ ˛c. Na schodach o´swietlonych nielicznymi pochodniami panował gł˛eboki półmrok. Flick zaczał ˛ ostro˙znie wchodzi´c. Wokoło panowała cisza. Skape ˛ s´wiatło umo˙zliwiało zlokalizowanie nast˛epnego stopnia, ale nic poza tym. Zatrzymał si˛e przy pierwszych drzwiach u szczytu schodów i przyło˙zył ucho do szpary mi˛edzy z˙ elaznymi okuciami. Za drzwiami panowała cisza. Pchnał ˛ je ostro˙znie i spojrzał w powstała˛ szczelin˛e. Zobaczył wn˛etrze jednej z najstarszych sal Paranoru. Wi˛ec jednak dotarł do celu. Otworzył drzwi szerzej i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e, ostro˙znie przekroczył próg sali. W tym momencie poczuł na ramieniu u´scisk silnej dłoni i kto´s wciagn ˛ ał ˛ go do s´rodka. *
*
*
Hendel pierwszy dobiegł do schodów prowadzacych ˛ na szczyt wie˙zy. Zatrzymał si˛e i spojrzał niepewnie w gór˛e. Pozostali stan˛eli za nim i równie˙z wpatrywali si˛e w ponury, szeroki komin. Po jego s´cianie pi˛eły si˛e spiralnie uło˙zone kamienne stopnie. Były waskie, ˛ niepewne, a miejscami wygladały ˛ zdradliwie. We wn˛etrzu baszty panował gł˛eboki półmrok, przechodzacy ˛ w ponura˛ ciemno´sc´ . Na kamiennych s´cianach nie było ani jednej pochodni. Z miejsca, gdzie si˛e znajdowali, wida´c było zaledwie dwa lub trzy zwoje schodów. Nieostro˙zny krok groził upadkiem w czarna˛ i gł˛eboka˛ czelu´sc´ . Menion ostro˙znie zbli˙zył si˛e do kraw˛edzi, rzucił w otchła´n kamyk i odliczajac ˛ sekundy, nasłuchiwał, kiedy kamyk uderzy w dno. Nie doczekał si˛e jednak z˙ adnego odgłosu. Spojrzał ponownie na zdradliwe schody bez por˛eczy i na ponure wn˛etrze wie˙zy, po czym odwrócił si˛e do pozostałych. — To wyglada ˛ jak zaproszenie do wej´scia prosto w pułapk˛e. — Najwyra´zniej — Balinor zrobił krok naprzód, by przyjrze´c si˛e dokładnie obiektowi ich zainteresowania. — Ale tak czy owak, musimy si˛e dosta´c na gór˛e. Menion skinał ˛ głowa,˛ oboj˛etnie wzruszył ramionami i postapił ˛ w kierunku schodów. Pozostali bez słowa poda˙ ˛zyli za nim. Tym razem Hendel szedł jako drugi, Balinor w s´rodku, a Durin i Dayel zamykali pochód. Schody były waskie ˛ i nierówne. Piatka ˛ s´miałków posuwała si˛e ostro˙znie, krok za krokiem, szukajac ˛ ewentualnych pułapek. Starali si˛e trzyma´c jak najdalej czarnej czelu´sci, wi˛ec co chwila ocierali si˛e ramionami o s´cian˛e. Wchodzili w coraz gł˛ebsza˛ ciemno´sc´ . Wokoło unosił si˛e zapach ple´sni. Menion uwa˙znie sprawdzał ka˙zdy stopie´n, szukajac ˛ zapadni i skobli uruchamiajacych ˛ pułapki. Co pewien czas rzucał ci˛ez˙ szy kamie´n 184
na schodek. Niektóre pułapki uruchamiały si˛e dopiero pod naciskiem wi˛ekszej masy. Jak dotychczas nie wydarzyło si˛e nic szczególnego. Nic te˙z nie poruszyło si˛e w czelu´sci wewnatrz ˛ wie˙zy. Słycha´c było tylko szuranie długich, my´sliwskich butów na waskich ˛ schodach. Wreszcie, wysoko w górze, zobaczyli słaby blask pochodni. Płomie´n chwiał si˛e i przygasał, zapewne pod wpływem silniejszych podmuchów opadajacego, ˛ zimnego powietrza. Na szczycie schodów ukazał si˛e niedu˙zy podest dochodzacy ˛ do kamiennych drzwi w z˙ elaznych okuciach. Były zamkni˛ete. Za nimi znajdowała si˛e najwy˙zej poło˙zona komnata warowni druidów. Menion postawił stop˛e na kolejnym schodku i uruchomił pierwsza˛ pułapk˛e. Ze szczelin w kamiennej s´cianie wystrzeliły długie, metalowe kolce. Gdyby Menion nie cofnał ˛ nogi, wbiłyby si˛e w jego nieosłoni˛eta˛ gole´n. Trafiony w ten sposób straciłby równowag˛e i spadł w ciemna˛ otchła´n. Hendel w por˛e usłyszał szcz˛ek zwalnianych blokad i, zanim kolce wyskoczyły ze szpar, s´ciagn ˛ ał ˛ ksi˛ecia ze stopnia. Zachwiali si˛e i zsun˛eli na idacych ˛ za nimi. Na szcz˛es´cie nie stracili ˛ nikogo w przepa´sc´ . Przywarli plecami do s´ciany i oddychali z trudem. Metalowe kolce wcia˙ ˛z zagradzały drog˛e. Karzeł roztrzaskał je kilkoma celnymi uderzeniami maczugi i objał ˛ prowadzenie. Ostro˙zniejszy ju˙z Menion zajał ˛ miejsce za Balinorem. Niebawem Hendel odkrył druga˛ podobna˛ pułapk˛e. Wprawnie zwolnił blokad˛e, a nast˛epnie zniszczył kolce. Dochodzili do podestu i gdy zdawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e si˛e na nim znajda,˛ Dayel krzyknał ˛ ostrzegawczo. Czujnym uchem wyłowił ledwie słyszalne stukni˛ecie. Oznaczało ono zwykle zwolnienie blokady pułapki. Zamarli w bezruchu, wypatrujac ˛ i nasłuchujac. ˛ D´zwi˛ek jednak nie powtórzył si˛e. Hendel wszedł na nast˛epny stopie´n. Nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec szedł dalej. Pozostali nie ruszali si˛e z miejsca. Dopiero gdy karzeł znalazł si˛e na pode´scie, pu´scili si˛e za nim biegiem. Po chwili wszyscy stali przed kamiennymi drzwiami i niespokojnie spogladali ˛ w dół na waskie ˛ i kr˛ete schody. Wcia˙ ˛z nie potrafili sobie wyobrazi´c, w jaki sposób unikn˛eli trzeciej pułapki. Balinor twierdził, z˙ e zawiódł nie konserwowany od lat mechanizm, ale Hendel nie był co do tego przekonany. Dr˛eczyło go dziwne uczucie, z˙ e wszyscy co´s przeoczyli. Wie˙za stała jak pot˛ez˙ ny słup cienia nad bezdenna˛ otchłania.˛ Zbudowano ja˛ z olbrzymich, kamiennych bloków wiele lat temu. Przetrwała wszystkie burze i zawieruchy, a nawet trz˛esienia ziemi. Jej s´ciany były zawsze wilgotne i chłodne. Kamienne drzwi okute z˙ elaznymi sztabami wydawały si˛e zapora˛ nie do przebycia. Mocowania i zawiasy wygladały ˛ pewnie i solidnie, prawie tak jak w dniu, kiedy przytwierdzono je do kamienia pot˛ez˙ nymi, z˙ elaznymi c´ wiekami. Na pierwszy rzut oka wydawało si˛e, z˙ e te drzwi mogło otworzy´c tylko trz˛esienie ziemi. Balinor zbli˙zył si˛e do kamiennej przeszkody. Powoli przesunał ˛ r˛ekami po okuciach, ryglach i mocowaniu zamka, szukajac ˛ ruchomego bolca lub c´ wieka zwalniajace˛ go blokad˛e. Gdy to nie dało rezultatu, zacisnał ˛ dło´n na okragłej ˛ klamce, obrócił ja˛
185
i popchnał ˛ drzwi. Zgrzytn˛eły zardzewiałe zawiasy i kamienny blok zadr˙zał i usta˛ pił. Chwil˛e pó´zniej zatrzymał si˛e na s´cianie i odsłonił wn˛etrze. W s´rodku okragłej ˛ komnaty na wprost wej´scia stał masywny, starannie oszlifowany kamienny blok TreStone. Jaka´s mocarna r˛eka wbiła we´n obosieczny miecz. W przytłumionym s´wietle or˛ez˙ rzucał długi cie´n w kształcie krzy˙za. Nad wystajac ˛ a˛ cz˛es´cia˛ klingi połyskiwała zdobiona złotem i srebrem r˛ekoje´sc´ legendarnego Miecza Shannary. Ostrze l´sniło w promieniach sło´nca, które zdołały si˛e przedosta´c przez wysokie, okratowane okna komnaty. Przytłumiony blask miecza i blok oszlifowanego kamienia wywarły wielkie wra˙zenie na dru˙zynie Allanona. Co prawda z˙ aden z nich nie widział wcze´sniej Miecza Shannary, a mimo to wszyscy uwierzyli, z˙ e oto maja˛ go przed oczami. Stojac ˛ w drzwiach, wpatrywali si˛e w przedmiot, który był celem ich wyprawy. Wielokrotnie zwatpili ˛ w swe siły. Wyczerpani długim marszem, rozlicznymi niespodziankami i trudno´sciami w pewnej chwili chcieli nawet si˛e podda´c. Teraz wcia˙ ˛z nie mogli uwierzy´c, z˙ e patrza˛ na ten miecz. Nale˙zał do nich. Przechytrzyli lorda Warlocka. Powoli weszli do komnaty i z u´smiechem na ustach zacz˛eli zbli˙za´c si˛e do kamienia TreStone. Zapomnieli o ranach, pora˙zkach i niewygodach. W milczeniu wpatrywali si˛e w talizman i podziwiali go z wdzi˛eczno´scia.˛ Zatrzymali si˛e kilka kroków od kamiennego bloku. Nie mieli do´sc´ odwagi, by podej´sc´ bli˙zej i przynajmniej spróbowa´c wyciagn ˛ a´ ˛c Miecz z kamienia. Był s´wi˛eto´scia,˛ a oni nie czuli si˛e godni. Nie było w´sród nich Allanona, Shea przepadł, a gdzie jest. . . ? — Gdzie jest Flick? — zapytał nagle Dayel. Dopiero teraz zorientowali si˛e, z˙ e brakuje drugiego Ohmsforda. Rozgladali ˛ si˛e po sali i szukali odpowiedzi w twarzach towarzyszy. Zaniepokojony Menion spojrzał na Miecz i zobaczył, jak niemo˙zliwe staje si˛e mo˙zliwym. Pot˛ez˙ ny kamienny blok i tkwiacy ˛ w nim or˛ez˙ zadr˙zały, zafalowały i znikn˛eły. W ciagu ˛ kilku sekund obraz TreStone i Miecza Shannary rozwiał si˛e jak dym. Pi˛eciu zdziwionych s´miałków patrzyło na opustoszały fragment kamiennej podłogi. Miecz zniknał. ˛ — Oto trzecia pułapka! — krzyknał ˛ Menion, gdy minał ˛ wewn˛etrzny wstrzas. ˛ Zanim ucichło echo jego słów, usłyszeli za swoimi plecami szmer, a po chwili drzwi, którymi weszli, zatrzasn˛eły si˛e z przera´zliwym zgrzytem przerdzewiałych zawiasów. Menion rzucił si˛e ku nim. Zanim doskoczył, kamienny blok okuty z˙ elazem tkwił pewnie na dawnym miejscu. Zrozpaczony, powoli osunał ˛ si˛e na porysowana,˛ kamienna˛ podłog˛e. Jego serce biło jak oszalałe. Pozostali nie zrobili nawet kroku w jego stron˛e. Zawiedzeni i rozgoryczeni wpatrywali si˛e w skulona˛ posta´c ksi˛ecia. Menion ukrył twarz w dłoniach. Zapadła cisza. Powoli, metodycznie wdzierał si˛e w nia˛ czyj´s szyderczy s´miech. Słyszeli go wyra´znie pomimo grubych s´cian, które nie przepuszczały odgłosów z zewnatrz. ˛ A jednak ten stłumiony s´miech wcia˙ ˛z d´zwi˛eczał im w uszach. Kto´s naigrawał si˛e z pi˛eciu nieudaczników. Komu´s bardzo zale˙zało na tym, by ich pora˙zka była naprawd˛e bolesna.
XVII Smugi siwej mgły spływały z ponurego, zimnego nieba na skalne granie otaczajace ˛ samotna,˛ pos˛epna˛ gór˛e. W niej to wła´snie znajdowała si˛e nordlandzka siedziba lorda Warlocka. Wokół samotnego szczytu zwanego Góra˛ Czaszki cia˛ gn˛eła si˛e równina Królestwa Czaszki, którego granice wyznaczały od południa Góry Ostrza No˙za, a od północy Góry Brzytwy. Oba pasma stanowiły strome, trójkatne ˛ góry przypominajace ˛ zardzewiałe z˛eby piły. Dla s´miertelnych istot były zapora˛ nie do przebycia. Złowroga góra stała dokładnie w s´rodku tego obszaru. Wygladała ˛ tak, jakby przyroda o˙zywiona zapomniała o jej istnieniu. Tylko czas i wiatr były tu stałymi go´sc´ mi. Skały i granie otaczała aura s´mierci, która raz przylgnawszy ˛ do skał, uznała je za swa˛ własno´sc´ na wieki. W tej okolicy panowały niepodzielnie chłód i zło. Ich domena si˛egała daleko, a˙z do pasa równin. Dopiero poza jej granicami mogły da´c upust swej nienawi´sci do nielicznych, ocalałych bastionów z˙ ycia, dobra i pi˛ekna, które przetrwały i nie zamierzały ulec nordlandzkiemu złu. Lecz teraz w Królestwie Czaszki, dominium lorda Warlocka, Władcy Duchów, nadchodził czas s´mierci dla ostatnich, watłych ˛ przebłysków z˙ ycia, które b˛eda˛ musiały schroni´c si˛e gł˛eboko pod ziemi˛e. Na zewnatrz ˛ zostanie tylko ona. Niegdy´s tak pi˛ekna i wspaniała okolica, pozostanie i b˛edzie trwa´c jako martwa skała w s´wiecie opanowanym przez s´mier´c. Wn˛etrze samotnej góry przecinały setki jaski´n, tuneli i korytarzy. Były szare i pos˛epne jak niebo w Nordlandii. Wiły si˛e w´sród skał i wciskały jak w˛ez˙ e w masyw góry. We mgle spowijajacej ˛ to królestwo duchów była tylko cisza i s´mier´c. Rado´sc´ i swobod˛e pogrzebano dawno temu. Zgasł te˙z ostatni promyk nadziei. Mimo to wsz˛edzie wyczuwało si˛e jaki´s nieokre´slony ruch, lecz całkowicie odmienny od ludzkiego o nim wyobra˙zenia. Jego z´ ródło znajdowało si˛e w czarnej komnacie na szczycie góry. Przez okno monstrualnej sali saczyło ˛ si˛e przytłumione szare s´wiatło. W oddali wida´c było pasmo pos˛epnych gór — północne wrota do Królestwa Czaszki. Masywne s´ciany nie chroniły przed zimnem i wilgocia,˛ które wciskały si˛e w ka˙zdy zakatek. ˛ W komnacie wielkiej jak pieczara panowało osobliwe poruszenie. Po podłodze na całej jej powierzchni pełzała, tłoczyła si˛e i przelewała czarna masa — słudzy Władcy Duchów. Wn˛etrze jaskini wypełniało nerwowe szeptanie. Pozbawieni ko´sc´ ca, który osobi´scie zmia˙zd˙zył lord 187
Warlock, snuli si˛e jak bezkształtna masa, całkowicie podporzadkowana ˛ swemu władcy. Chodzenie byłoby dla nich prawdziwa˛ pokuta.˛ Istnieli tylko po to, by słuz˙ y´c temu, który pozbawił ich to˙zsamo´sci, odebrał zdolno´sc´ my´slenia i zamienił w niewolników. Nad czarna˛ masa˛ unosiły si˛e stłumione wołania, j˛eki i zawodzenia konajacych. ˛ Na s´rodku komnaty znajdował si˛e kamienny piedestał z wielka,˛ marmurowa˛ czara˛ wypełniona˛ nieruchoma,˛ m˛etna˛ woda.˛ Co pewien czas która´s z pełzajacych ˛ istot zbli˙zała si˛e do niej, niespokojnie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na boki, unosiła si˛e nad kraw˛ed´z naczynia i spogladała ˛ w nieruchoma˛ tafl˛e. Po chwili zsuwała si˛e po piedestale i znikała w cieniu. Wówczas zewszad ˛ rozlegał si˛e szmer wyl˛eknionych głosów. „Gdzie nasz Pan? Gdzie nasz Pan?” — pytały. „Przyjdzie tu, przyjdzie tu, przyjdzie tu” — odpowiadały szeptem inne, dochodzace ˛ z zawiesiny sinej mgły. Powietrze zawirowało gwałtownie, jakby wła´snie wyswobodziło si˛e i zapragn˛eło uciec przed naporem s´cian i sufitu. Pasma mgły s´ciemniały i zlały si˛e w olbrzymi, czarny cie´n, który ruszył w kierunku kamiennej misy. Mgła g˛estniała i wirowała, a˙z wreszcie uformowała si˛e na kształt olbrzymiej czarnej postaci okrytej długim płaszczem. Był to lord Warlock we własnej osobie. Zatrzymał si˛e i przez moment trwał bez ruchu w mrocznej przestrzeni. Kształt peleryny uniósł si˛e tak, jakby kto´s wznosił ramiona, ale pod nia˛ nie było ramion. Peleryna te˙z była tylko gra˛ cieni i przezroczystym widmem, płynna˛ czernia˛ zlewajac ˛ a˛ si˛e z kamienna˛ posadzka.˛ „Nasz Pan, nasz Pan” — szeptała jednym głosem masa przera˙zonych czarnych stworów i cofajac ˛ si˛e w cie´n, gi˛eła si˛e w ukłonach przed Władca˛ Duchów. Lord Warlock zwrócił si˛e w ich stron˛e ta˛ cz˛es´cia˛ swej osoby, gdzie pod kapturem powinna by´c twarz. W ciemnej czelu´sci słudzy dostrzegli błyski zadowolenia. Ich Pan wła´snie zaspokoił nienawi´sc´ i z˙ adz˛ ˛ e zemsty. Po chwili cała jego posta´c z mgły zal´sniła jadowitym, zielonym blaskiem. Nast˛epnie Władca Duchów odwrócił si˛e w stron˛e czary i utkwił wzrok w martwej wodzie. Czekał na pojawienie si˛e obrazu, który wła´snie przywołał. Nie min˛eło kilka sekund, gdy na ciemnej tafli m˛etnej wody ukazało si˛e wn˛etrze głównej komnaty grzewczej w Paranorze. ´ Dru˙zyna Allanona stała naprzeciwko Zwiastuna Smierci. Pałajace ˛ zielonym blaskiem oczy lorda Warlocka spocz˛eły na postaci młodego Ohmsforda. Nast˛epnie uwa˙znie obserwowały walk˛e druida z Łowca˛ i ich upadek w płomienie. Seans przerwało nieoczekiwane zjawieni si˛e dwóch Zwiastunów, którzy weszli do komnaty i zatrzymali si˛e przy drzwiach. Lord Warlock usłyszał ich kroki i nieznacznie odwrócił głow˛e. Nie był jeszcze gotowy na ich przyj˛ecie. Zrozumieli to i czekali cierpliwie. Tymczasem ich Pan ponownie skupił wzrok na wodzie w czarze. Po chwili pojawił si˛e w niej obraz komnaty w najwy˙zszej wie˙zy Paranoru, gdzie dru˙zyna Allanona wpatrywała si˛e w kamienny blok TreStone i Miecz Shannary. Przez kilka sekund Władca Duchów bawił si˛e emocjami pi˛eciu s´miałków. Pozwolił, by odczuli rado´sc´ i ulg˛e po wykonaniu trudnego zadania. Gdy zbli˙zyli si˛e do Miecza, jak myszy zn˛econe zapachem skwarki w pułapce, rozwiał ich upragniony 188
obraz, utkany z mgły złudzenia. Z rosnacym ˛ zadowoleniem przygladał ˛ si˛e zdezorientowanym i rozgoryczonym s´miałkom, a gdy kamienne drzwi zatrzasn˛eły ich w pułapce, odczuł pełna˛ satysfakcj˛e. Nie wydostana˛ si˛e z niej do ko´nca swych dni. Stojacy ˛ przy wej´sciu dwaj czarni łowcy wyczuli, jak niematerialna˛ postacia˛ ich Pana wstrzasn ˛ ał ˛ sardoniczny s´miech. Nie odwracajac ˛ twarzy w stron˛e czekajacych, ˛ lord Warlock szybkim gestem wskazał na otwór w północnej s´cianie komnaty. Bez wahania ruszyli w t˛e stron˛e. Znali swe zadanie: mieli zabi´c uwi˛ezionego w Paranorze ostatniego potomka Shannary i jedynego spadkobierc˛e znienawidzonego Miecza. Gdy tego dokonaja,˛ Miecz przestanie si˛e liczy´c. Zniknie ostatnie i jedyne zagro˙zenie dla ich Pana. Nikt nie b˛edzie miał mocy takiej jak Władca Duchów. Znienawidzony Miecz opu´scił wła´snie Paranor i był w drodze do Nordlandii, gdzie zostanie wrzucony na samo dno przepastnych czelu´sci Góry Czaszki i zapomniany na zawsze. Lord Warlock odprowadził wzrokiem swych dwóch emisariuszy. Człapiac ˛ i szurajac, ˛ doszli do otworu w s´cianie. Nast˛epnie płynnym ruchem wzbili si˛e w powietrze, zatoczyli koło na ponurym, szarym niebie i skierowali si˛e na południe. Król elfów, Eventin — ostatni wielki przywódca i ostatnia nadzieja wolnych ludów — podejmie nieudana˛ prób˛e odzyskania Miecza i zostanie pojmany. Władca Duchów u´smiechnał ˛ si˛e zjadliwie w gł˛ebi swej bezlitosnej duszy. Miecz Shannary był w jego r˛ekach. Wkrótce Eventin zostanie jego je´ncem. Ostatni potomek rodu Shannary lada chwila b˛edzie martwy. Najwi˛ekszy i najbardziej znienawidzony wróg — druid Allanon — spłonał ˛ w Paranorze. Bitwa zako´nczyła si˛e, zanim si˛e zacz˛eła. Z Trzeciej Wojny Ludów na pewno nie wyjdzie pokonany. Przecie˙z ju˙z zwyci˛ez˙ ył. Przezroczysta peleryna drgn˛eła. Zniknał ˛ obraz warowni druidów i zdezorientowane twarze pi˛eciu s´miertelników. Woda znów stała si˛e czarna i m˛etna. Powietrze nad zakapturzonym cieniem zawirowało gwałtownie i sylwetka lorda Warlocka rozpłyn˛eła si˛e. Smugi siwej mgły rozpełzły si˛e po pieczarze i po chwili znikn˛eły. Zapadła martwa cisza. Płaszczace ˛ si˛e w cieniu, czarne kształty wyl˛eknionych sług Władcy Duchów przez długi czas tkwiły w bezruchu. Dopiero gdy upewniły si˛e, z˙ e ich Pan odszedł, odwa˙zyły si˛e wyj´sc´ . Podpełzły do kamiennej czary i, patrzac ˛ w m˛etna,˛ chłodna˛ tafl˛e, zapłakały z rozpaczy nad swoim losem. Czterej zm˛eczeni s´miałkowie chodzili tam i z powrotem po swej komnaciepułapce. Piaty, ˛ Durin, siedział nieruchomo pod s´ciana.˛ Rana była zbyt bolesna. Balinor podszedł do zakratowanego okna. Zaczał ˛ si˛e lekko kołysa´c na obcasach. Wpatrywał si˛e w długie smugi s´wiatła, w których unosiły si˛e drobinki kurzu z kamiennej podłogi. Słoneczne promienie przechodziły przez okna i z niezmienna,˛ odwieczna˛ oboj˛etno´scia˛ padały na masywne, kamienne płyty posadzki. Od godziny tkwili w tej pułapce. Jedynym wyj´sciem z niej były kamienne drzwi okute z˙ elazem. Nie zdobyli Miecza i stracili nadziej˛e na zwyci˛estwo. Przez pierwsze kilka minut czekali cierpliwie, liczac ˛ na to, z˙ e Allanon pokona kamienna˛ zapor˛e i pomo˙ze im si˛e uwolni´c. Nawoływali go wszyscy po kolei, ale niestety bez skut189
ku. Menion przypomniał im o Flicku, który prawdopodobnie próbował odszuka´c swoich towarzyszy w labiryncie korytarzy Paranoru. Wkrótce jednak zacz˛eli traci´c nadziej˛e na to, z˙ e kiedykolwiek wydostana˛ si˛e z pułapki. Ogarn˛eło ich rosna˛ ce zwatpienie ˛ i gorycz pora˙zki. Coraz cz˛es´ciej przewa˙zały ponure my´sli. Pomoc ´ pewnie nie nadejdzie. Allanona i Flicka rozszarpał Zwiastun Smierci. Wszystko wskazywało na to, z˙ e lord Warlock zwyci˛ez˙ ył. Menion rozmy´slał o tym, co przydarzyło si˛e Shei. Zrobili wszystko, co było w ich mocy, by go ochroni´c, ale okazało si˛e to niewystarczajace. ˛ Wiedzieli jedynie, z˙ e z˙ yje. Niemniej jednak ka˙zdy z osobna obawiał si˛e tego, co mogło spotka´c ich towarzysza na niebezpiecznych równinach Estlandii. By´c mo˙ze teraz ju˙z nie z˙ ył. Allanon zapewniał ich, z˙ e odnajdujac ˛ Miecz, odnajda˛ tak˙ze She˛e, ale jak dotad ˛ talizman wcia˙ ˛z był poza ich zasi˛egiem, za´s ostatni potomek Shannary zaginał. ˛ Co gorsza, Allanon pozostał w komnacie głównego paleniska. Nawet je´sli nie zginał, ˛ to na pewno został uwi˛eziony w lochach warowni druidów. Wszystko wskazywało na to, z˙ e piatka ˛ uwi˛ezionych s´miałków dokona z˙ ywota w kamiennej pułapce, a ich po´swi˛ecenie b˛edzie daremne. Na twarzy ksi˛ecia Leah pojawił si˛e ponury u´smiech. Bardzo pragnał ˛ cho´c raz zmierzy´c si˛e z ich prawdziwym wrogiem i zada´c lordowi Warlockowi cho´cby jeden cios. W obecnej sytuacji było to jednak niemo˙zliwe. Dayel drgnał ˛ i gestem nakazał cisz˛e. Wszyscy chodzacy ˛ zastygli w bezruchu ze wzrokiem utkwionym w masywnych drzwiach. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Kto´s zbli˙zał si˛e po schodach, ostro˙znie stawiajac ˛ stopy. Menion przykucnał ˛ i bezszelestnie wydobył miecz. Balinor wcze´sniej uczynił to samo. Podbiegli do drzwi. Nawet ranny Durin dołaczył ˛ do nich. Stan˛eli ciasnym półkolem. Kroki za drzwiami ucichły. Zapadła złowró˙zbna cisza. Zgrzytn˛eły zawiasy i ci˛ez˙ kie, kamienne drzwi otworzyły si˛e do s´rodka. W ciemnym prostokacie ˛ ukazała si˛e twarz Flicka Ohmsforda. Widzac ˛ obna˙zone miecze i twarze ludzi zdecydowanych na wszystko, przestraszył si˛e nie na z˙ arty. Dopiero gdy wszyscy uwierzyli, z˙ e to nie przywidzenie, powoli opu´scili bro´n. Flick z wyra´zna˛ niech˛ecia˛ przestapił ˛ próg komnaty-pułapki. Za nim pojawiła si˛e czarna posta´c Allanona. Pi˛eciu byłych wi˛ez´ niów w milczeniu patrzyło na druida, nie wierzac ˛ własnym oczom. Jego czarna peleryna była pokryta gruba˛ warstwa˛ popiołu i sadzy. Nie zdejmujac ˛ dłoni z ramienia Flicka, Allanon zrobił krok do s´rodka, u´smiechnał ˛ si˛e do swych towarzyszy i powiedział: — To ja. We własnej osobie. Nic mi nie jest. Flick pokr˛ecił głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c w to, z˙ e druid go znalazł. — Ja widziałem, jak Allanon wpadł. . . tam. . . — zaczał ˛ niepewnie. — Nic mi nie jest, Flick. Przekonaj si˛e sam — Allanon klepnał ˛ chłopca w rami˛e. Balinor zbli˙zył si˛e o krok i uwa˙znie obejrzał czarna˛ posta´c. Gdy upewnił si˛e, z˙ e nie patrzy na kolejna˛ zjaw˛e, powiedział cicho: 190
— My´sleli´smy, z˙ e. . . zginałe´ ˛ s. Na twarzy druida pojawił si˛e dobrze znany, ironiczny u´smiech. — Cz˛es´ciowa˛ win˛e za to, co si˛e stało, ponosi ten oto nasz młody przyjaciel — o´swiadczył, wskazujac ˛ Flicka. — Widział, jak ja i ten czarnoskrzydły spadli´smy w płomienie i dlatego uznał, z˙ e ja zginałem. ˛ Nie wiedział, bo i skad ˛ miał wiedzie´c, o pewnym szczególe. W s´cianach paleniska zamontowano metalowe szczeble, z których korzystali konserwatorzy, gdy piec wygaszano. Tylko druid mógł wiedzie´c o tym drobiazgu. W ko´ncu Paranor wznie´sli jego przodkowie. Gdy czarne monstrum pocia˛ gn˛eło mnie za soba,˛ uchwyciłem si˛e szczebla kilka stóp poni˙zej kraw˛edzi. Flick tego nie widział, a ogie´n huczał tak gło´sno, z˙ e zagłuszył moje wołanie. — Allanon przerwał i otrzepał peleryn˛e. — Nasz młody przyjaciel wydostał si˛e z komory, ale pó´zniej zbładził ˛ w labiryncie tuneli i korytarzy — kontynuował. — Moja moc chroni mnie przed płomieniami. Byłem jednak bardzo zm˛eczony walka,˛ wi˛ec zanim dobrnałem ˛ do kraw˛edzi szybu, upłyn˛eło sporo czasu. Potem rozpoczałem ˛ poszukiwania Flicka, który zgubił si˛e w plataninie ˛ korytarzy. Gdy go znalazłem, był s´miertelnie przera˙zony. Potem zacz˛eli´smy szuka´c was. Jak wida´c, z dobrym skutkiem. Ale teraz musimy czym pr˛edzej opu´sci´c to miejsce. — A Miecz. . . ? — zapytał rzeczowo Mendel. — Nie ma go tu. Zabrano go jaki´s czas temu. Porozmawiamy o tym pó´zniej. Tu robi si˛e coraz bardziej niebezpiecznie. Gnomy wkrótce otrzymaja˛ wsparcie, a lord Warlock na pewno ju˙z wysłał swoje upiory, by nas tu dopadły. Władca Duchów jest przekonany, z˙ e nie wydostaniecie si˛e z pułapki. Miecz Shannary jest w jego r˛ekach. W tej sytuacji skoncentruje si˛e na organizowaniu najazdu na pozostałe krainy. Je´sli zdob˛edzie Callahorn i opanuje pogranicze, to reszt˛e Sudlandii zajmie bez walki. — Zatem si˛e spó´znili´smy — stwierdził z gorycza˛ Menion. — T˛e walk˛e przegrali´smy. Allanon pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ — Jeszcze nie. Kto´s nas przechytrzył, ale nie pokonał, mój ksia˙ ˛ze˛ . Lord Warlock zapewne ju˙z zaczał ˛ upaja´c si˛e sukcesem. Jest przekonany, z˙ e nas zniszczył i tym samym wyeliminował ostatnie zagro˙zenie dla swych niecnych zamiarów. Pozwólmy mu wierzy´c w zwyci˛estwo i wykorzystajmy t˛e wiar˛e przeciwko niemu. Jeszcze nie czas na łzy rozpaczy. A teraz chod´zcie za mna.˛ Wyszli z komnaty, spogladaj ˛ ac ˛ niepewnie na masywne drzwi. Chwil˛e pó´zniej w ich niedawnej pułapce zapanowała niczym nie zmacona ˛ cisza.
XVIII Oddział gnomów prowadził She˛e na pomoc a˙z do zachodu sło´nca. Jeniec był tak wyczerpany, z˙ e gdy zatrzymali si˛e na nocny postój, zasnał, ˛ zanim ponownie skr˛epowano mu nogi. Rozpocz˛eli marsz nad brzegiem nieznanej rzeki. Przebywszy trawiasta˛ równin˛e, znale´zli si˛e na pagórkowatej wy˙zynie, której wschodnia˛ granic˛e wyznaczał las Anar. Dalej na pomoc zaczynały si˛e niego´scinne tereny Nordlandii. Idac ˛ przez cały czas na północ, dotarli do pasma wzgórz. Z daleka wydawały si˛e łagodne, ale stanawszy ˛ u ich podnó˙za, ka˙zdy w˛edrowiec mógł straci´c resztki optymizmu. Rzeczywi´scie po pewnym czasie okazało si˛e, z˙ e oddział tracił najwi˛ecej czasu na wspinaczk˛e i obchodzenie trudno dost˛epnych zboczy. Cz˛esto zmieniali kierunek, by omina´ ˛c przeszkod˛e. Droga wiodła przez urokliwa˛ krain˛e, mi˛edzy zagajnikami i k˛epami zielonych drzew. Wspaniałe, rozro´sni˛ete korony spływały wdzi˛ecznie do ziemi i kołysały si˛e lekko na wietrze. Shea nie zwracał uwagi na wiosenny krajobraz. Ot˛epiały, wyczerpany i skr˛epowany mys´lał jedynie o tym, by zrobi´c nast˛epny krok, zanim popchnie go albo kopnie który´s nadgorliwy gnom. Przed nadej´sciem nocy znale´zli si˛e w gł˛ebi pagórkowatej krainy. Gdyby lepiej znał teren i nie był a˙z tak zm˛eczony, zorientowałby si˛e, z˙ e gnomy postanowiły rozbi´c obóz w miejscu poło˙zonym na wschód od Paranoru. Ostatnim zapami˛etanym wra˙zeniem tego wieczoru było mu´sni˛ecie trawy po policzku. Gnomy przezornie zwiazały ˛ je´nca i zacz˛eły przygotowywa´c ognisko na wieczorny posiłek. Wystawiły tak˙ze jednoosobowa˛ wart˛e. Wydawało si˛e to zbyteczne. W tej cz˛es´ci ich kraju nie powinno si˛e im nic przytrafi´c. Wyznaczono tak˙ze stra˙znika do pilnowania chłopca. Dowódca najwyra´zniej wcia˙ ˛z nie zdawał sobie sprawy z tego, kim jest pojmany ani jaka˛ warto´sc´ maja˛ trzy Kamienie Elfów. Mógł jedynie snu´c domysły w tej sprawie. Dlatego te˙z uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie odstawi´c i wi˛ez´ nia, i kamienie do Paranoru, gdzie najmadrzej ˛ zadecyduja˛ o ich losie. Był w ko´ncu tylko z˙ ołnierzem i dowódca˛ małego patrolu, wi˛ec interesowało go jedynie sumienne wykonywanie rozkazów. Od my´slenia i planowania na wi˛eksza˛ skal˛e byli inni. Gnomy szybko uwin˛eły si˛e z ogniskiem i równie szybko zjadły skromny posiłek, na który zło˙zyły si˛e chleb i paski mi˛esa. Nast˛epnie zebrały si˛e przy ognisku. 192
Pod wpływem nalega´n podkomendnych dowódca wyjał ˛ sakiewk˛e z Kamieniami ˙ Elfów i wysypał zawarto´sc´ na dło´n. Zółtawe twarze pochyliły si˛e nad klejnotami. Który´s z ciekawskich wysunał ˛ r˛ek˛e, by ich dotkna´ ˛c, ale dowódca powstrzymał te zap˛edy celnym i mocnym ciosem. W´scibski gnom padł jak długi. Tymczasem dowódca sam zaczał ˛ bawi´c si˛e Kamieniami, które migotały w blasku ogniska. Pozostali wpatrywali si˛e w ciemnobł˛ekitne punkciki jak urzeczeni. Wbrew ich oczekiwaniom nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec po pewnym czasie odeszli zniech˛eceni. Klejnoty pow˛edrowały z powrotem do sakiewki, a dowódca wsunał ˛ ja˛ za tunik˛e. Kto´s wyciagn ˛ ał ˛ butl˛e piwa na rozgrzewk˛e. Kra˙ ˛zyła z rak ˛ do rak, ˛ a jej zawarto´sc´ pomogła zapomnie´c o kłopotach. Na pomarszczonych twarzach pojawiły si˛e u´smiechy, a w oczach błyski rado´sci. Kto´s opowiedział dowcip, który przyj˛eto ze s´miechem. Wkrótce posypały si˛e nast˛epne. Samotny wartownik uznał swoja˛ słu˙zb˛e za zbyteczna˛ i widzac, ˛ z˙ e dowódca nie protestuje, dołaczył ˛ do biesiaduja˛ cych. Podtrzymywali ogie´n, dopóki nie sko´nczyło si˛e piwo. Wówczas uło˙zyli si˛e ciasnym kr˛egiem wokół ogniska i przykryli kocami. Najbardziej przytomny stra˙znik rzucił koc na s´piacego ˛ je´nca. Doszedł do wniosku, z˙ e z´ le by si˛e stało, gdyby w Paranorze chłopiec zaczał ˛ bredzi´c w goraczce. ˛ Wkrótce w obozie zapadła cisza. Wszyscy spali w najlepsze oprócz samotnego wartownika, który, stojac ˛ w cieniu tu˙z poza kr˛egiem s´wiatła z dogasajacego ˛ ogniska, kiwał si˛e sennie na boki. Shea spał niespokojnie. Co chwila rzucał si˛e, zadawał ciosy i przewracał z bo´ ku na bok. Sniły mu si˛e prze˙zycia z czasu dramatycznej przeprawy z Leah do Culhaven. Nast˛epnie pojawiły si˛e obrazy z pełnej niepowodze´n wyprawy do Paranoru. Od˙zyły wszystkie zjawy i potwory napotkane po drodze i nawiedzały go po kolei. Najpierw poczuł lodowate w dotyku, o´slizłe macki Topielidła z Moczarów Mgieł. Nast˛epnie dały zna´c o sobie strach i rozpacz, gdy w Borze Czarnych D˛ebów stracili z oczu Meniona. Przera˙zenie chłopca spot˛egowało to, z˙ e w tym upiornym s´wiecie nie było ani s´ladu brata. Osamotniony, zdany wyłacznie ˛ na siebie, Shea błakał ˛ si˛e do utraty sił. Zewszad ˛ słyszał wycie zbli˙zajacych ˛ si˛e wilków. Biegł na o´slep, potykajac ˛ si˛e o korzenie. Jak bardzo wówczas pragnał ˛ wydosta´c si˛e z le´snego labiryntu! Chwil˛e pó´zniej pojawił si˛e obraz ruin dziwnego miasta w górach Wolfsktaag. Ogladał ˛ z bratem zardzewiałe d´zwigary i belki, nie zdajac ˛ sobie sprawy z tego, z˙ e w le´snej g˛estwinie za ich plecami czai si˛e niebezpiecze´nstwo. Wyczuł je, ale gdy chciał ostrzec pozostałych, nie mógł wydoby´c głosu. Monstrum zaatakowało jego towarzyszy, a on stał jak słup. Nad głowa˛ zobaczył potwora składajacego ˛ si˛e głównie z czarnej sier´sci i z˛ebów. Na koniec zobaczył siebie w spienionych, rwacych ˛ wodach rzeki. Prad ˛ ciskał nim o skały i kamienie jak szmaciana˛ lalka.˛ Walczac ˛ o ka˙zdy oddech, starał si˛e utrzyma´c głow˛e nad powierzchnia.˛ Wiry co chwila wciagały ˛ go pod wod˛e. Zaczynał si˛e dusi´c. Desperacko kopał wod˛e i bił w nia˛ r˛ekoma, ale czuł, z˙ e za chwil˛e ulegnie. Prad ˛ wciagał ˛ go coraz gł˛ebiej. . .
193
Nagle otworzył oczy i stwierdził, z˙ e nie s´pi. Na niebie zobaczył pierwsze przebłyski nadchodzacego ˛ poranka. Był zzi˛ebni˛ety i zdr˛etwiały. Rzemienie na nogach i r˛ekach wrzynały si˛e w ciało. Spojrzał niespokojnie na dopalajace ˛ si˛e w ognisku w˛egielki i na nieruchome sylwetki gnomów pogra˙ ˛zonych w gł˛ebokim s´nie. Wokoło panowała taka cisza, z˙ e słyszał własny oddech i bicie serca. Rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e ostro˙znie, dostrzegł tak˙ze wartownika na skraju polany pod rozro´sni˛etym krzakiem. Z tej odległo´sci w pierwszej chwili wydawało mu si˛e, z˙ e gnom był cz˛es´cia˛ ro´sliny. Powoli uniósł si˛e i podparł łokciem. Zacisnał ˛ mocno powieki, przetarł oczy i ponownie rozejrzał si˛e po obozowisku. Nast˛epnie zaczał ˛ pracowa´c nad kr˛epujacymi ˛ go rzemieniami. Liczył na to, z˙ e uda mu si˛e je rozwiaza´ ˛ c i uciec, zanim gnomy si˛e obudza.˛ Po kilkunastu bezowocnych próbach zrezygnował. Wi˛ezy trzymały mocno i nie mo˙zna było ich rozlu´zni´c ani odrobin˛e. Nie miał do´sc´ sił, by próbowa´c je rozerwa´c. Wpatrywał si˛e bezradnie w ziemi˛e pewien, z˙ e nadszedł nieuchronny koniec. Gnomy wkrótce dostarcza˛ go do Paranoru i przeka˙za˛ Zwia´ stunom Smierci. Nagle usłyszał szelest. Nadstawił ucha i znowu rozejrzał si˛e uwa˙znie. Ledwie słyszalny d´zwi˛ek dobiegał z półmroku za wartownikiem. Shea skupił si˛e i wypatrywał zmian w najbli˙zszym otoczeniu, ale dysponujac ˛ nawet bystrym wzrokiem elfa, nie zauwa˙zył niczego. Gnomy spały w najlepsze. W porannej szarówce nieruchoma sylwetka wartownika zlewała si˛e z otoczeniem i na tle szarego krzewu była praktycznie niewidoczna. Nagle od krzaka oddzielił si˛e czarny cie´n, zakrył wartownika, po czym zniknał ˛ tak szybko jak si˛e pojawił. Wartownik tak˙ze zniknał. ˛ Shea nie mógł uwierzy´c własnym oczom. Mrugnał ˛ kilkakrotnie, ale wzrok go nie mylił. Krzak pozostał na miejscu, a wartownika nie było. Rozpocz˛eło si˛e nerwowe czekanie. Czas płynał ˛ bardzo wolno. Zaczał ˛ si˛e wschód sło´nca. Ostatnie cienie nocy wycofywały si˛e na zachód. Spoza odległych wzgórz na wschodzie wysunał ˛ si˛e złoty brzeg słonecznej tarczy. Shea usłyszał jaki´s odgłos z lewej strony, szarpnał ˛ si˛e i odwrócił. Czego´s podobnego jeszcze nie widział. Z zagajnika wynurzyła si˛e posta´c odziana w strój o niespotykanym odcieniu szkarłatu. Ka˙zda cz˛es´c´ ubioru nieznajomego mieniła si˛e czerwienia.˛ Przez chwil˛e Shei zdawało si˛e, z˙ e to Menion. Przypomniał sobie, z˙ e widział kiedy´s ksi˛ecia Leah w podobnym ubraniu. Nie był to jednak Menion Leah; po chwili okazało si˛e, z˙ e nieznajomy w niczym nie przypomina ksi˛ecia z gór. Ró˙znili si˛e wzrostem, postura˛ i sposobem poruszania. W słabym s´wietle nie było wida´c twarzy. Osobnik w szkarłacie w jednym r˛eku trzymał my´sliwski nó˙z, a w drugim jaki´s spiczasty przedmiot. Podczołgał si˛e do Shei i znalazł za jego plecami, zanim chłopiec zda˙ ˛zył spojrze´c mu w twarz. Zr˛ecznie przeciał ˛ rzemienie i uwolnił je´nca. Wówczas Shea ujrzał co´s niesamowitego — nieznajomy nie miał lewej r˛eki. W jej miejscu znajdował si˛e długi, gro´zny szpikulec.
194
— Ani słowa — powiedział oswobodziciel chrapliwym głosem wprost do ucha Shei. — Nie rozgladaj ˛ si˛e i nie my´sl za du˙zo. Widzisz te drzewa po lewej? Tam zaczekasz. A teraz ruszaj! Nie zadajac ˛ zb˛ednych pyta´n, Shea wykonał polecenie. Dotad ˛ nie miał okazji przyjrze´c si˛e twarzy nieznajomego, ale, sadz ˛ ac ˛ po głosie i odci˛etej r˛ece, nie był to kto´s, kto toleruje nieposłusze´nstwo. Najciszej jak mógł opu´scił obozowisko i schylony pobiegł do zagajnika. Znalazłszy si˛e pod osłona˛ drzew, zatrzymał si˛e, by zaczeka´c na swego wybawiciela. Spojrzał na obozowisko i ze zdumieniem stwierdził, z˙ e tamten spokojnie i metodycznie przeszukuje s´piace ˛ gnomy. Wyra´znie czego´s szukał. Tymczasem ju˙z cała tarcza sło´nca wynurzyła si˛e zza wzgórz na horyzoncie. Jednor˛eki m˛ez˙ czyzna był widoczny jak na dłoni. Pochylił si˛e na skulonym dowódca˛ patrolu. Dło´n w szkarłatnej r˛ekawicy w´slizn˛eła si˛e zr˛ecznie pod tunik˛e s´piacego ˛ gnoma i po chwili nieznajomy wydobył skórzana˛ sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. Spojrzał na swa˛ zdobycz, lecz zanim ja˛ schował, dowódca patrolu obudził si˛e. Jedna˛ r˛eka˛ chwycił nadgarstek złodzieja, a druga˛ wyszarpnał ˛ miecz i ciał ˛ z półobrotu. Zapewne uporałby si˛e z nieznajomym błyskawicznie, gdyby nie to, z˙ e tamten nie był nowicjuszem. Z zadziwiajac ˛ a˛ łatwo´scia˛ zablokował ci˛ecie metalowym szpikulcem. Metal zgrzytnał ˛ o metal, miecz odskoczył, a szpikulec rozdarł nieosłoni˛ete gardło gnoma. Szkarłatna posta´c podniosła si˛e z ziemi i zacz˛eła ucieka´c. Niestety szcz˛ek or˛ez˙ a i odgłosy szamotaniny postawiły na nogi cały oddział. Gnomy rzuciły si˛e na intruza z mieczami w r˛ekach i otoczyły go. Przeciwko tuzinowi zbrojnych miał krótki my´sliwski nó˙z i długi szpikulec zamiast lewej r˛eki. Widzac ˛ przewag˛e po stronie gnomów, Shea chciał pospieszy´c z pomoca˛ osaczonemu, który na pierwszy rzut oka nie miał z˙ adnych szans. Tymczasem jego szkarłatny wybawiciel wytrzymał impet pierwszego bezładnego uderzenia, strza˛ snał ˛ z siebie atakujacych ˛ jak natr˛etne robaki i przeszedł do kontrataku. Gnomy odskoczyły, zostawiajac ˛ dwóch s´miertelnie rannych towarzyszy. Przegrupowały si˛e i zaatakowały ponownie. Wówczas szkarłatny wojownik wydał ostry, wysoki okrzyk bojowy. Z cienia po przeciwnej stronie obozowiska wynurzyła si˛e pot˛ez˙ na, czarna sylwetka z wielka˛ maczuga˛ i ruszyła na z˙ ółte stworki. Zaskoczone gnomy nie zareagowały dostatecznie szybko. Wielki czarny napastnik rozprawił si˛e z nimi w okamgnieniu. Maczuga s´wisn˛eła kilkakrotnie. Zapewne z˙ aden cios nie chybił, gdy˙z po chwili wszystkie stworki le˙zały nieruchomo na ziemi. Nast˛epna scena wprawiła She˛e w osłupienie. Czarny olbrzym podszedł do bezr˛ekiego m˛ez˙ czyzny jak pies, który wypełnił polecenie swego pana i w nagrod˛e zostanie pogłaskany. M˛ez˙ czyzna przez kilka chwil przemawiał łagodnym, spokojnym głosem do swego dziwnego pomocnika, po czym ruszył w stron˛e Shei. Olbrzym został z tyłu i obserwował le˙zace ˛ gnomy.
195
— To by chyba było wszystko w tej sprawie — powiedział m˛ez˙ czyzna, zbliz˙ ajac ˛ si˛e do chłopca. W zdrowej r˛ece trzymał skórzany woreczek z Kamieniami Elfów. Shea przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e twarzy nieznajomego, niepewny tego, kim był jego wybawiciel i jakie miał zamiary. Obserwujac ˛ ruchy i twarz nieznajomego w szkarłacie, doszedł do wniosku, z˙ e jest to wyjatkowo ˛ arogancki typ, którego niezachwiana pewno´sc´ siebie mo˙ze si˛e równa´c jedynie z niezaprzeczalnym kunsztem wojownika. Opalona, poorana bruzdami twarz była starannie ogolona. Jedynym s´ladem zarostu były dwie cienkie i równe kreski wasów ˛ nad górna˛ warga.˛ Była to twarz z gatunku tych, z których trudno odczyta´c wiek osoby. Nieznajomy nie był stary, ale te˙z nie wygladał ˛ na młodzie´nca. Okre´slenie w „´srednim wieku” równie˙z niezbyt do niego pasowało, zwłaszcza biorac ˛ pod uwag˛e jego sprawno´sc´ fizyczna.˛ Poruszał si˛e z młodzie´ncza˛ pewno´scia˛ i swoboda.˛ Dopiero gdy spojrzało si˛e uwa˙znie w gł˛eboko osadzone oczy i zmarszczki wokół nich, wida´c było, z˙ e nie ma czterdziestu lat, ale na ciemnych włosach pojawiły si˛e ju˙z siwe pasemka. Wyrazista, dostojna twarz i szerokie usta na pierwszy rzut oka wzbudzały zaufanie. Jednak jaki´s szósty zmysł ostrzegał She˛e, by nie dał si˛e omami´c powierzchowno´scia˛ tamtego. Taka twarz mogła by´c tylko maska˛ zr˛ecznie kryjac ˛ a˛ niecne zamiary wła´sciciela. Nieznajomy stał spokojnie i u´smiechał si˛e. Widzac ˛ niepewno´sc´ chłopca, cierpliwie czekał, a˙z ocalony nabierze zaufania do swoich wybawicieli. — Chc˛e wam podzi˛ekowa´c — zaczał ˛ pospiesznie Shea. — Gdyby me wy, ju˙z byłoby po mnie. . . ´ eta racja. Co prawda uwalnianie je´nców nie jest naszym pod— Racja. Swi˛ stawowym zaj˛eciem, ale te typki były gotowe po´cwiartowa´c ci˛e dla rozrywki. Pochodz˛e z Sudlandii. Co prawda dawno mnie tam nie było, ale bad´ ˛ z co bad´ ˛ z, to moja ojczyzna. Z wygladu ˛ sadz ˛ ac, ˛ ty te˙z pochodzisz z tamtych stron. Pewnie z której´s osady na wzgórzach. Płynie w tobie równie˙z krew elfów. . . Nieznajomy przerwał. Przez chwil˛e Shea miał wra˙zenie, z˙ e tamten zna go zbyt dobrze. Poczuł si˛e tak, jakby trafił z deszczu pod rynn˛e. A je´sli m˛ez˙ czyzna w szkarłacie wiedział o jego zwiazkach ˛ z rodem Shannary. . . ? Spojrzał ukradkiem na olbrzyma pilnujacego ˛ gnomy. Włochaty towarzysz jednor˛ekiego nie był ´ Zwiastunem Smierci. W tym momencie szkarłatny nieznajomy zapytał: — Kim jeste´s i skad ˛ pochodzisz, przyjacielu? Shea odpowiedział na obydwa pytania. Nast˛epnie powiedział, z˙ e udał si˛e na samotna˛ wypraw˛e, a wła´sciwie samotny spływ jedna˛ z rzek na południe od równiny, łód´z wywróciła si˛e, a silny prad ˛ zaniósł ja˛ w nieznane okolice. Był tak zm˛eczony walka˛ z rwac ˛ a˛ woda,˛ z˙ e ledwie wydostał si˛e na brzeg, zaraz zasnał ˛ jak kamie´n. Kiedy si˛e obudził, otaczał go oddział gnomów. Była to rzecz jasna tylko cz˛es´c´ prawdy. Cz˛es´ciowo zmy´slona historia powinna brzmie´c na tyle wiarygodnie, by nieznajomy uwierzył w nia.˛ Z dalszymi wyja´snieniami Shea postanowił 196
si˛e wstrzyma´c do czasu, gdy lepiej pozna swoich oswobodzicieli. Zako´nczył opowie´sc´ , mówiac ˛ o tym, jak gnomy wzi˛eły go do niewoli. Nieznajomy w szkarłacie przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie, bawiac ˛ si˛e skórzanym woreczkiem. U´smiechał si˛e tak, jakby historia Shei była naprawd˛e zabawna. — Có˙z, osobi´scie watpi˛ ˛ e, z˙ e powiedziałe´s mi cała˛ prawd˛e — powiedział w ko´ncu i za´smiał si˛e. — Z drugiej strony trudno mie´c do ciebie pretensje. Na twoim miejscu te˙z nie powiedziałbym wszystkiego, zwłaszcza dziwnym nieznajomym. Ale jak mówia,˛ wszystko w swoim czasie. Nazywam si˛e Panamon Creel. Shea serdecznie u´scisnał ˛ szeroka˛ dło´n i skrzywił si˛e z bólu. Panamon Creel miał z˙ elazny chwyt. Widzac ˛ zakłopotanie i grymas bólu na twarzy chłopca, rozlu´znił go i wskazujac ˛ na ciemnego olbrzyma, powiedział: — To jest Keltset, mój kompan i wspólnik. Działamy razem od bez mała dwóch lat. W z˙ yciu nie miałem lepszego przyjaciela. Chocia˙z prawd˛e mówiac, ˛ czasem wolałbym kogo´s bardziej rozmownego. Keltset jest niemowa.˛ — Ale kim on jest? Z jakiego. . . ? — Shea nie doko´nczył pytania. Zamy´slony przygladał ˛ si˛e olbrzymiej sylwetce przechadzajacej ˛ si˛e po polanie. — Od razu wida´c, z˙ e´s nietutejszy — Panamon był wyra´znie rozbawiony. — Keltset to górski troll. Kiedy´s mieszkał w górach Charnal, ale ziomkowie wyp˛edzili go z rodzinnej wioski. Ja tak˙ze jestem w pewnym sensie wyrzutkiem. Có˙z, s´wiat bywa niewdzi˛eczny dla tych, których nie lubi. Pewnego dnia z˙ ycie dało nam obu gorsze karty. A teraz ju˙z nie mamy wyboru. — Górski troll? — powtórzył z niedowierzaniem Shea. — Pierwszy raz w z˙ yciu widz˛e trolla. Mówili, z˙ e sa˛ dzikie i okrutne, jak zwierz˛eta. Jak to si˛e stało, z˙ e ty. . . ? — Uwa˙zaj, co mówisz, przyjacielu — ostrzegł Panamon. — Keltset jest niemowa,˛ ale słyszy bardzo dobrze. I bardzo nie lubi, jak si˛e go porównuje do zwierz˛ecia. Pilnuj si˛e, bo jeszcze zagnie na ciebie parol. Kłopot z toba,˛ Shea, polega na tym, z˙ e patrzysz na niego i widzisz przede wszystkim potwora, niewydarzona˛ kreatur˛e, niepodobna˛ do z˙ adnego z nas. Dlatego najpierw zapytałe´s si˛e siebie, czy to „co´s” jest niebezpieczne. Kiedy powiedziałem ci, z˙ e to górski troll, byłe´s przekonany, z˙ e mój towarzysz to zwierz˛e. Masz powa˙zne braki w wykształceniu i bardzo małe do´swiadczenie, mój chłopcze. Gdyby´s zamiast chodzi´c do szkół, powłóczył si˛e troch˛e ze mna,˛ to gwarantuj˛e, z˙ e nauczyłby´s si˛e o wiele wi˛ecej. By´c mo˙ze nawet zrozumiałby´s, z˙ e u´smiechajac ˛ si˛e, pokazujemy tak˙ze z˛eby. Shea przyjrzał si˛e uwa˙znie Keltsetowi, który przechadzał si˛e mi˛edzy powalonymi gnomami i sprawdzał, czy nie przeoczył czego´s, przeszukujac ˛ ich odzie˙z i uzbrojenie. Miał ludzkie kształty i proporcjonalne ko´nczyny. Był ubrany w spodnie do kolan i tunik˛e przewiazan ˛ a˛ w pasie zielonym sznurem. Na szyi i wokół nadgarstków nosił ochronne metalowe obr˛ecze. Tym, co go zdecydowanie odró˙zniało od ludzi, była skóra — pomarszczona i chropowata jak kora drzew, o barwie dobrze przypieczonego, lecz jeszcze nie przypalonego mi˛esa. Miał sto197
sunkowo mała˛ głow˛e, twarz bez wyrazu, grube zro´sni˛ete brwi i gł˛eboko osadzone oczy. Inna˛ rzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy ró˙znica˛ anatomiczna˛ był brak małego palca u obydwu dłoni. Kciuk funkcjonował tak jak kciuk człowieka, natomiast pozostałe palce były dłu˙zsze i prawie tak grube jak r˛eka Shei w nadgarstku. — Wcale nie wyglada ˛ na łagodnego i oswojonego — stwierdził cicho Shea. — Ty znowu swoje! Nast˛epny nieprzemy´slany i bezpodstawny sad. ˛ Tylko dlatego, z˙ e Keltset nie wyglada ˛ na uczonego i sprawia wra˙zenie osobnika o niskiej inteligencji, ty przyklejasz mu etykietk˛e z napisem „zwierz˛e”? Mo˙zesz mi wierzy´c, Sheo, z˙ e mój druh troll jest wra˙zliwy i, tak jak my, czuje. Bycie trollem w Nordlandii jest równie normalne i naturalne jak bycie elfem w Westlandii, karłem w Estlandii i tak dalej. To my, ty i ja, przyjacielu, jeste´smy obcy w tej cz˛es´ci s´wiata. Shea spojrzał uwa˙znie w szeroka,˛ wyrazista˛ twarz i uspokajajacy ˛ u´smiech na twarzy Panamona. U´smiech ten pojawiał si˛e zbyt cz˛esto i zbyt szybko. Instynkt podpowiadał, z˙ e nie nale˙zy ufa´c ani jednor˛ekiemu w szkarłacie, ani jego kompanowi. Nie wygladali ˛ na zwyczajnych podró˙zników przemierzajacych ˛ południowa˛ Nordlandi˛e. Watpliwe ˛ było tak˙ze to, z˙ e udzielili mu pomocy z dobrego serca i sympatii dla kogo´s w potrzebie. Podeszli do obozu jak wytrawni tropiciele, a gdy ich odkryto, wyr˙zn˛eli cały patrol z przera˙zajac ˛ a˛ wprawa.˛ Nie pozostawili z˙ adnych s´wiadków zaj´scia. Górski troll wygladał ˛ gro´znie, ale Panamon Creel był o wiele bardziej niebezpieczny. Co do tego Shea nie miał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. — Z cała˛ pewno´scia˛ znasz te tereny lepiej ni˙z ja — powiedział chłopiec, starannie dobierajac ˛ słowa. — Ja pochodz˛e z Sudlandii, do tej pory niewiele podróz˙ owałem poza jej granicami, a w tej cz˛es´ci s´wiata jestem po raz pierwszy. Obaj uratowali´scie mi z˙ ycie, wi˛ec prosz˛e podzi˛ekuj ode mnie Keltsetowi. Panamon Creel u´smiechnał ˛ si˛e. Z nieskrywana˛ przyjemno´scia˛ przyjał ˛ podzi˛ekowanie i nieoczekiwany komplement. — Nie trzeba nam podzi˛ekowa´n. Ju˙z ci to mówiłem — odparł. — Chod´z, sia˛ dziemy sobie gdzie´s tutaj. Chyba dotrzymasz mi towarzystwa. Trzeba poczeka´c, a˙z Keltset sko´nczy. Musimy porozmawia´c o tym, co ci˛e sprowadza w te strony. To niebezpieczne okolice, zwłaszcza dla samotnych w˛edrowców. Podszedł do najbli˙zszego drzewa, usiadł i oparł si˛e o pie´n. W zdrowej r˛ece trzymał woreczek z Kamieniami Elfów. Shea uznał, z˙ e jeszcze nie nadeszła pora, by wyjawi´c tajemnic˛e zawarto´sci woreczka. Liczył na to, z˙ e oswobodziciel pierwszy o nie zapyta, zwróci mu jego własno´sc´ i wtedy b˛edzie mógł bezzwłocznie wyruszy´c do Paranoru. Jego towarzysze na pewno go szukaja˛ na wschodniej grani Smoczych Z˛ebów albo w pobli˙zu warowni druidów. — Dlaczego Keltset obszukuje gnomy? — zapytał chłopiec po chwili milczenia.
198
— Có˙z, mo˙ze znajdziemy co´s, co nam podpowie, skad ˛ sa˛ i dokad ˛ szli. Mo˙ze maja˛ co´s do jedzenia. Ja troch˛e zgłodniałem. Kto wie. . . Mo˙ze znajdzie przy nich co´s hm. . . cennego. . . ? Panamon nie doko´nczył zdania. Odwrócił si˛e ku Shei i spojrzał mu w twarz pytajaco. ˛ Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ek˛e z woreczkiem i zaczał ˛ bawi´c si˛e nim jak przyn˛eta.˛ Shea przełknał ˛ gło´sno. Zwlekał z odpowiedzia.˛ U´swiadomił sobie nagle, z˙ e tamten od samego poczatku ˛ wiedział, do kogo nale˙zał woreczek. Trzeba było co´s zrobi´c, co´s szybko wymy´sli´c, z˙ eby si˛e nie zdradzi´c. — To moje. Woreczek i kamienie sa˛ moje. — Naprawd˛e? Teraz te˙z? — Panamon Creel u´smiechnał ˛ si˛e jadowicie. — Jako´s nie widz˛e twojego imienia na woreczku. Zapomniałe´s podpisa´c, h˛e? Skad ˛ je masz? — Dostałem od ojca — skłamał Shea. — Mam je od wielu lat. Zawsze je nosz˛e przy sobie. To co´s w rodzaju amuletu. Kiedy złapały mnie gnomy, zabrały mi i woreczek, i kamienie. Ale one sa˛ moje. M˛ez˙ czyzna w szkarłacie u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie, rozlu´znił rzemyki i wysypał kamyki na otwarta˛ dło´n, a woreczek powiesił na szpikulcu. Klejnoty zal´sniły w porannym s´wietle. M˛ez˙ czyzna zbli˙zył je do oczu i z podziwem wpatrywał si˛e w przepi˛ekne bł˛ekitne kryształy. Po chwili odwrócił si˛e do Shei, z˙ artobliwie uniósł brwi i powiedział z powatpiewaniem. ˛ — Mo˙ze mówisz prawd˛e, ale równie dobrze mogłe´s je po prostu komu´s ukra´sc´ . Sa˛ zbyt cenne, z˙ eby nosi´c je jak jaki´s talizman. Chyba lepiej b˛edzie, je´sli ja je zatrzymam. Przynajmniej do czasu, a˙z si˛e przekonam, z˙ e jeste´s ich prawowitym wła´scicielem. — Ale˙z ja musz˛e i´sc´ dalej. Mam spotka´c si˛e z przyjaciółmi — nalegał Shea. — Przecie˙z nie mog˛e zosta´c z toba,˛ a˙z sprawdzisz, czy mówi˛e prawd˛e. Panamon Creel podniósł si˛e powoli, spojrzał z góry na chłopca i u´smiechajac ˛ si˛e, schował Kamienie Elfów za pazuch˛e. — Ale˙z to z˙ aden problem. Powiedz, gdzie ci˛e szuka´c, a gdy tylko sprawdz˛e twoja˛ histori˛e, odnios˛e ci je na pewno. Za par˛e miesi˛ecy wracam do Sudlandii, wi˛ec sam rozumiesz. Rozzłoszczony Shea poderwał si˛e z ziemi. — Ty złodzieju! Jeste´s zwykłym przydro˙znym rabusiem! Oddaj mi. . . — Nie doko´nczył i chwycił tamtego wpół jak zapa´snik. Tymczasem Panamon Creel wybuchnał ˛ s´miechem, od którego a˙z niosło si˛e echo. Zachowanie chłopca tak go rozbawiło, z˙ e nie potrafił si˛e opanowa´c. Dopiero gdy ju˙z nie miał siły s´mia´c si˛e, z niedowierzaniem pokr˛ecił głowa˛ i wytarł łzy. Zdumiony Shea patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, nie rozumiejac, ˛ co go tak bardzo roz´smieszyło. Nawet Keltset przerwał poszukiwania i zwrócił w ich stron˛e ciemna˛ twarz bez wyrazu.
199
— Och, Shea, Shea. Zawsze podziwiałem tych, którzy szczerze mówia,˛ co my´sla˛ — powiedział Panamon, krztuszac ˛ si˛e ze s´miechu. — A twoja spostrzegawczo´sc´ jest wprost niebywała. Rozzłoszczony chłopiec chciał zrewan˙zowa´c si˛e ka´ ˛sliwa˛ uwaga,˛ lecz powstrzymał si˛e, gdy u´swiadomił sobie pewne fakty, a wła´sciwie gdy nie znalazł odpowiedzi na nast˛epujace ˛ pytania: Co robia˛ ci dwaj w tych opustoszałych rejonach Nordlandii? Dlaczego w ogóle zdecydowali si˛e mu pomóc? Skad ˛ wiedzieli, z˙ e był je´ncem gnomów? Dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, z kim ma do czynienia. Przecie˙z to było jasne od samego poczatku. ˛ — Panamon Creel, wspaniałomy´slny wybawca — szydził chłopiec. — Nic dziwnego, z˙ e tak ci˛e roz´smieszyły moje słowa. Przecie˙z ty i twój kompan jeste´scie złodziejami. Rabusie i bandyci! Od samego poczatku ˛ chodziło ci tylko o klejnoty. Jak nisko trzeba upa´sc´ , z˙ eby. . . — Opami˛etaj si˛e i pow´sciagnij ˛ swój pr˛edki j˛ezyk, młodzieniaszku — warknał ˛ Panamon i podskoczył do Shei, potrzasaj ˛ ac ˛ gro´znie szpikulcem. Twarz wykrzywił mu grymas w´sciekło´sci, oczy zapłon˛eły gniewem, a z˛eby błysn˛eły złowrogo. — To, co my´slisz o nas, lepiej zachowaj dla siebie. Ju˙z długo chodz˛e po tym s´wiecie i nikt mi nic nie dał za darmo. A skoro tak jest, to nie pozwol˛e, z˙ eby mi kto´s co´s zabrał. Shea cofnał ˛ si˛e ostro˙znie. Zrozumiał, z˙ e posunał ˛ si˛e za daleko. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e oswobodzicieli interesowały przede wszystkim klejnoty, ale obiektywnie patrzac, ˛ dzi˛eki tym dwóm rabusiom odzyskał wolno´sc´ . Teraz przekonał si˛e ostatecznie, z˙ e nie warto igra´c z kim´s takim jak Panamon Creel, a pochopne sady ˛ i słowne zniewagi mo˙zna przypłaci´c z˙ yciem. Rabu´s patrzył z góry i mia˙zd˙zył wzrokiem wystraszonego chłopca. Trwało to dłu˙zsza˛ chwil˛e, po czym cofnał ˛ si˛e o krok i uspokoił, a na jego twarzy pojawił si˛e znowu dobroduszny u´smiech. — Wła´sciwie to masz racj˛e, wi˛ec po co si˛e spiera´c o fakty. . . — powiedział spokojnie, jakby w zamy´sleniu. Zaczał ˛ powolny spacer tam i z powrotem. Nagle zatrzymał si˛e w pół kroku i spojrzał ze zło´scia˛ w oczy Shei. — Oczywi´scie, z˙ e masz racj˛e. Jeste´smy w˛edrowcami fortuny. Podró˙znikami, z woli losu zdanymi wyłacznie ˛ na siebie, swój spryt i intuicj˛e. Pod tym wzgl˛edem nie ró˙znimy si˛e od innych. Ale có˙z, jak słusznie zauwa˙zyłe´s, nasze metody bardzo si˛e ró˙znia˛ od tych uznawanych przez tak zwane społeczno´sci. To podstawowa ró˙znica. Druga˛ istotna˛ ró˙znica˛ jest nasza pogarda dla obłudy i s´wi˛etoszkowato´sci. Wszyscy ludzie sa˛ na swój sposób złodziejami. Zamiast kra´sc´ jako władca, nadzorca czy z˙ ołdak, wol˛e kra´sc´ jako złodziej. Przynajmniej nie mam si˛e czego wstydzi´c. Tak jest chyba uczciwiej. — Jak trafili´scie na obozowisko gnomów? — zapytał nie´smiało Shea, by zmieni´c temat. Pragnał ˛ unikna´ ˛c nast˛epnego wybuchu zło´sci rabusia w szkarłacie. Panamon Creel w gniewie wygladał ˛ naprawd˛e gro´znie. 200
— Wczoraj pod wieczór, niedługo po zachodzie sło´nca, zobaczyli´smy ogie´n. Podszedłem bli˙zej i zobaczyłem, jak nasi z˙ ółtoskórzy znajomi bawia˛ si˛e trzema niebieskimi błyskotkami. Zobaczyłem te˙z ciebie. Sprowadziłem Keltseta, ocenili´smy sytuacj˛e i postanowili´smy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz chyba ju˙z wiesz, z˙ e nie kłamałem, mówiac, ˛ jak bardzo nie lubi˛e widoku moich ziomków w r˛ekach tych z˙ ółtoskórych drani. Shea przytaknał ˛ skwapliwie. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył si˛e z odzyskanej wolno´sci, ale z drugiej strony watpił, ˛ czy obecne poło˙zenie było korzystniejsze ni˙z niewola u gnomów. — Przesta´n si˛e ba´c, przyjacielu — powiedział Panamon, wyczuwajac ˛ niepokój Shei i dodał: — Nie zrobimy ci krzywdy. Chodzi nam tylko o te kamyki. Sa˛ sporo warte, a my akurat cierpimy na brak grosza. Co do ciebie za´s, to mo˙zesz i´sc´ , skad ˛ przyszedłe´s, kiedy tylko zechcesz. Nie b˛edziemy ci˛e zatrzymywa´c. Sko´nczył, odwrócił si˛e na pi˛ecie i podszedł do Keltseta, który czekał posłusznie przy stosie broni, ubra´n i co bardziej warto´sciowych drobiazgów zabranych poległym gnomom. Przy górskim trollu Panamon Creel wygladał ˛ jak karzełek. Keltset przypominał masywne brazowe ˛ drzewo o chropowatym pniu i guzkowatych konarach rzucajace ˛ cie´n na człowieka w szkarłatnym stroju. Odbyli krótka˛ poufna˛ narad˛e, w czasie której Panamon mówił cicho i łagodnie a jego druholbrzym odpowiadał na migi. Nast˛epnie przejrzeli stert˛e zdobyczy. Panamon wybrał warto´sciowe przedmioty, a reszt˛e odrzucił na bok. Shea obserwował t˛e scen˛e, nie wiedzac, ˛ co robi´c dalej. Utraciwszy Kamienie Elfów, był zupełnie bezbronny w dzikim kraju. Wcze´sniej, na Smoczej Grani, stracił kontakt z towarzyszami i przyjaciółmi, którzy na pewno teraz pomogliby mu odzyska´c klejnoty. Przebył szmat drogi i był tak blisko celu, z˙ e rzecza˛ nie do pomy´slenia wydawało si˛e to, i˙z mógłby zrezygnowa´c i zawróci´c. Nie mógł sprawi´c zawodu tym, którzy bardzo na niego liczyli, a przede wszystkim nie mógł opu´sci´c Flicka i Meniona. Panamon spojrzał przez rami˛e i zdziwił si˛e, widzac ˛ She˛e w tym samym miejscu, gdzie go zostawił. Chłopiec najwyra´zniej nie zamierzał odej´sc´ . — Na co jeszcze czekasz? Dlaczego nie idziesz? — zapytał. Shea wolno pokr˛ecił głowa.˛ Nie potrafił odpowiedzie´c na te pytania. Panamon popatrzył na niego przez chwil˛e, po czym u´smiechnał ˛ si˛e i zaprosił do kompanii. — W takim razie zapraszamy na uczt˛e. Dla ciebie te˙z znajdzie si˛e co´s na zab. ˛ Przynajmniej nie pu´scimy ci˛e głodnym w powrotna˛ drog˛e do Sudlandii. Pi˛etna´scie minut pó´zniej siedzieli wokół małego ogniska i obserwowali paski suszonej wołowiny ogrzewane nad płomieniem. Obok Shei siedział Keltset. Twarz zwrócił do ognia i wpatrywał si˛e w mi˛eso. Podciagn ˛ ał ˛ kolana do brody jak zzi˛ebni˛ete dziecko i objał ˛ nogi ramionami. Shea chciał wyciagn ˛ a´ ˛c r˛ek˛e i dotkna´ ˛c chropowatej skóry trolla. Z bliska twarz Keltseta wydawała si˛e osobliwie łagodna, wr˛ecz dobrotliwa. Olbrzymi troll siedział nieruchomo jak skała, która˛ omijaja˛ nawet czas i wiatr. Panamon katem ˛ oka zauwa˙zył, z˙ e Shea przyglada ˛ si˛e 201
bacznie jego kompanowi. U´smiechnał ˛ si˛e serdecznie i klepnał ˛ chłopca w rami˛e. Zaskoczony Shea drgnał ˛ i spojrzał na szkarłatnego rabusia, który z nieodłacznym ˛ u´smiechem powiedział: — Nie bój si˛e, nie ugryzie. Przynajmniej, dopóki nie jest głodny. Powtarzam ci to ju˙z który´s raz z rz˛edu, a ty wcia˙ ˛z nie słuchasz. Ach, wy młodzi. . . w głowie tylko szale´nstwa i zabawy. A czy który´s kiedy´s pomy´sli powa˙znie o z˙ yciu? Nie, bo i po co? Keltset jest taki jak ty i ja, tylko troch˛e wi˛ekszy i cichszy, co w naszej profesji nie jest bez znaczenia. Zar˛eczam ci, z˙ e zna swój fach lepiej ni˙z niejeden człowiek, a pracowałem z wieloma ró˙znymi typami. — Zapewne jest gotów wykona´c ka˙zde twoje polecenie — stwierdził z przekasem ˛ Shea. — Naturalnie — odparł szybko Panamon, po czym pochylił si˛e nad ogniskiem i dla dodania powagi swym słowom uniósł r˛ek˛e zako´nczona˛ szpikulcem. — Ale, z˙ eby´smy si˛e dobrze zrozumieli, przyjacielu. Zapami˛etaj sobie raz na zawsze jedno: nigdy mi nawet przez my´sl nie przeszło, z˙ e ten troll to zwierz˛e. Kiedy trzeba, potrafi my´sle´c i to błyskawicznie. Zostałem jego przyjacielem, kiedy wszyscy go odepchn˛eli. W z˙ yciu nie widziałem silniejszej istoty. Gdyby chciał, mógłby mnie zmia˙zd˙zy´c. Ale to ja go pokonałem pewnego pi˛eknego dnia i od tej pory nie odst˛epuje mnie ani na krok. Panamon przerwał, by sprawdzi´c, jakie wra˙zenie zrobiły jego słowa. Chłopiec patrzył na niego szeroko otwartymi oczami i wyra´znie mu nie dowierzał. Panamon za´smiał si˛e i rozbawiony reakcja˛ Shei, klepnał ˛ si˛e r˛eka˛ w kolano. — Pokonałem go nie siła,˛ lecz serdeczno´scia˛ i przyja´znia.˛ Dostrzegłem w nim człowieka, ludzka˛ istot˛e, która˛ szanuj˛e i ceni˛e. Byłem pierwszym człowiekiem, który potraktował go jak równego rodzajowi ludzkiemu. W ten sposób zyskałem najbardziej lojalnego kompana. Widz˛e, z˙ e jeste´s cokolwiek zaskoczony, h˛e? U´smiechajac ˛ si˛e pod wasem, ˛ szkarłatny rabu´s zdjał ˛ z ognia z˙ erd´z z podgrzanym mi˛esem i podsunał ˛ je Keltsetowi, który wział ˛ kilka kawałków i zaczał ˛ je´sc´ z apetytem. Shea tak˙ze wział ˛ porcj˛e i, dopiero gdy zbli˙zył pachnace ˛ mi˛eso do ust, u´swiadomił sobie, jak bardzo był głodny. Nie pami˛etał, kiedy ostatnio jadł. Pochłonał ˛ pierwszy pasek w okamgnieniu. Panamon pokr˛ecił głowa˛ i podał mu nast˛epny pasek pieczonego mi˛esiwa, po czym sam wział ˛ jeden i zaczał ˛ je´sc´ . W milczeniu spo˙zywali pierwszy goracy ˛ posiłek od wielu godzin. Shea zaspokoił pierwszy głód i postanowił dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o swoich towarzyszach. — Jak to si˛e stało. . . z˙ e zostali´scie rozbójnikami? — zapytał. — Co was do tego skłoniło? Panamon uniósł brwi i zdziwiony spojrzał na She˛e. — A dlaczego ci˛e to interesuje? Chcesz zosta´c naszym biografem? — odpowiedział pytaniem. W towarzystwie tego chłopca zbyt szybko tracił cierpliwo´sc´ . — To z˙ aden sekret, Sheo. Po pierwsze, to nigdy mi nie wychodziło tak zwane uczciwe zarabianie na chleb. Chyba nie nadaj˛e si˛e do systematycznej pracy. 202
Byłem zwariowanym dzieckiem, kochałem przygody i przestrzenie, za to szczerze nie znosiłem pracowa´c. Pewnego dnia w wypadku straciłem dło´n. Bez r˛eki trudno było o prac˛e, z której mo˙zna by wy˙zy´c na odpowiednim poziomie i zaspokoi´c swoje potrzeby. Mieszkałem wówczas w Talhan, w Sudlandii. Raz i drugi znalazłem si˛e w tarapatach. Kłopotów przybywało, a pieni˛edzy nie. No wi˛ec pewnego dnia spakowałem si˛e i odszedłem. Włóczyłem si˛e po wszystkich krainach i, jak mówia,˛ z˙ yłem z rozboju. To s´mieszne, ale pewnego dnia okazało si˛e, z˙ e jestem w tym tak dobry, z˙ e szkoda byłoby si˛e wycofa´c. No i sprawiało mi to wielka˛ przyjemno´sc´ . Oto cały ja, mo˙ze nie najbogatszy, ale na pewno szcz˛es´liwy. . . u schyłku młodo´sci albo — jak wolisz — na poczatku ˛ wieku dojrzałego. — Nigdy nie pomy´slałe´s, z˙ eby wróci´c? Nie my´slałe´s o domu, o. . . — dopytywał si˛e Shea, nie mogac ˛ uwierzy´c w to, z˙ e Panamon był uczciwy wobec samego siebie. — Drogi chłopcze, sko´ncz ten ckliwy watek, ˛ bo si˛e rozpłacz˛e albo gorzej — padn˛e przed toba˛ na kolana i b˛ed˛e błagał o przebaczenie grzechów młodo´sci. Panamon wypowiedział te słowa, s´miejac ˛ si˛e coraz gło´sniej, a gdy sko´nczył mówi´c, nieomal zaczał ˛ si˛e tarza´c ze s´miechu. Nawet spokojny i oboj˛etny na wszystko troll poruszył si˛e, przerwał jedzenie i spojrzał na swego kompana. Po chwili obaj wrócili do przerwanych czynno´sci. Shea jadł z wypiekami na twarzy. Zachowanie Panamona wprawiło go w zakłopotanie, za´s dziki, niepohamowany s´miech dra˙znił i zło´scił. Po kilku minutach złodziej opanował si˛e. Wcia˙ ˛z rozbawiony kr˛ecił głowa˛ i mi˛edzy jednym k˛esem, a drugim trzasł ˛ si˛e ze s´miechu. W ko´ncu, bez ponaglania podjał ˛ opowie´sc´ . ˙ — Zycie Keltseta, zanim do mnie przystał, było zupełnie inne ni˙z moje. Prawd˛e mówiac, ˛ ja nie miałem szczególnych powodów do tego, by zosta´c tym, kim jestem. Po prostu tak si˛e zło˙zyło i kwita. Za to Keltset miał ich a˙z nadto. Przede wszystkim jest niemowa˛ od urodzenia, a trolle nie przepadaja˛ za ułomnymi, kalekami i mutantami. Kiepski z˙ art, zwłaszcza w wydaniu czteropalcych z gór Charnal. Keltset nie miał u nich łatwego z˙ ycia. Był dy˙zurnym kozłem ofiarnym i chłopcem do bicia. Odreagowywali na nim wszystkie swoje niepowodzenia i upokorzenia. Był po´smiewiskiem swojej osady, z˙ ywym symbolem matołectwa i oci˛ez˙ ało´sci. Czuł, z˙ e robia˛ mu krzywd˛e. Mimo to nie potrafił odej´sc´ . Byli dla niego wszystkim, co miał, chocia˙z oni stale go odrzucali. Gdy dorósł i zm˛ez˙ niał, stał si˛e najwy˙zszy i najsilniejszy w´sród swoich. Wtedy zacz˛eli si˛e go ba´c. Pewnej nocy paru młodzików próbowało zrobi´c mu wielka˛ krzywd˛e. Chcieli, z˙ eby sobie poszedł raz na zawsze albo umarł gdzie´s w kacie. ˛ Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Posun˛eli si˛e za daleko. Wtedy Keltset zareagował. Trzech zabił, a pozostałych mocno poturbował. Wówczas przep˛edzili go z rodzinnej wioski. Troll ˙ wyp˛edzony z rodzinnej wsi staje si˛e wyrzutkiem dla pozostałych trolli. Zadna inna wie´s, z˙ aden szczep nie udzieli mu schronienia. W ten sposób Keltset został sam. Kiedy go spotkałem, włóczył si˛e bez celu po okolicy. 203
Panamon przerwał i spojrzał na nieruchoma˛ twarz swego olbrzymiego kompana. Keltset z niezmaconym ˛ spokojem prze˙zuwał ostatnie k˛esy wołowiny. — Dobrze wie, co robimy i zdaje mi si˛e, z˙ e rozumie, z˙ e to nie jest uczciwe zaj˛ecie — podjał ˛ Panamon. — Jest jak odrzucone i poni˙zone dziecko. Nie ufa innym i nie szanuje ich, gdy˙z od nikogo nie zaznał niczego dobrego. Poza tym t˛e cz˛es´c´ kraju zamieszkuja˛ przewa˙znie gnomy i karły — naturalni wrogowie trolli. Nie zapuszczamy si˛e ani w głab ˛ Nordlandii, ani zbyt daleko na południe. W ten sposób unikamy kłopotów i na ogół wychodzimy na swoje. Wział ˛ do ust nast˛epny k˛es i z˙ ujac ˛ patrzył na dopalajace ˛ si˛e szczapy. Poruszył jedna˛ czubkiem buta. Kilka iskier strzeliło w gór˛e, rozbłysło, a potem zgasło i wróciło na ziemi˛e w postaci jasnoszarych drobinek. Shea w milczeniu sko´nczył posiłek. Zaczał ˛ rozmy´sla´c o tym, jak odzyska´c Kamienie Elfów. Bardzo pragnał ˛ znowu by´c w´sród przyjaciół. Chwil˛e pó´zniej Keltset tak˙ze sko´nczył je´sc´ . Wówczas Panamon wstał i kopni˛eciem rozrzucił z˙ arzace ˛ si˛e w˛egielki. Niemy kompan poszedł w jego s´lady. Spojrzeli z góry na siedzacego ˛ chłopca i odeszli do stosu łupów. Shea wstał i odprowadził ich wzrokiem. Panamon wrzucił wybrane drobiazgi i bro´n do worka, który podał Keltsetowi, po czym odwrócił si˛e do chłopca, skinał ˛ głowa˛ i powiedział: — Miło było ci˛e pozna´c, Sheo. Du˙zo szcz˛es´cia i wszystkiego do brego. B˛ed˛e ci˛e wspominał, ilekro´c pomy´sl˛e o tych trzech bł˛ekitnych kamykach. Szkoda, z˙ e straciłe´s te błyskotki, ale przynajmniej uratowałe´s głow˛e, a wła´sciwie to ja ja˛ uratowałem. Pomy´sl sobie, z˙ e podarowałe´s mi te kamyki w dowód wdzi˛eczno´sci. A teraz ruszaj w drog˛e i spr˛ez˙ aj si˛e, je´sli chcesz w miar˛e szybko dotrze´c do bezpiecznych terenów. Niedaleko stad, ˛ na południowy zachód le˙zy miasto Yarfleet. Tam znajdziesz pomoc. Trzymaj si˛e otwartego terenu. A teraz bywaj! Odwrócił si˛e i dał znak Keltsetowi, by ruszał za nim. Uszedł kilka kroków i obejrzał si˛e. Shea stał nieruchomo jak zauroczony. Panamon pokr˛ecił głowa,˛ zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał si˛e. Zachowanie chłopca wyra´znie go zirytowało. Wyczuwał, z˙ e Shea wcia˙ ˛z stał w tym samym miejscu. — Co si˛e z toba˛ dzieje? — rzucił gniewnie przez rami˛e. — Tylko nie zaczynaj swojej s´piewki o kamykach. Lepiej, z˙ eby ci nie przychodziły do głowy ró˙zne dziwne pomysły, na przykład jak je odzyska´c! — Chyba nie chcesz, z˙ eby´smy rozstawali si˛e w gniewie. Po co niszczy´c sympatyczny układ, który tak dobrze si˛e zapowiadał? Przesta´n, bo ci co´s obetn˛e. I nie stój jak słup. Ruszaj, i to zaraz! — Nie rozumiesz, ile naprawd˛e sa˛ warte te kamienie! — zawołał zrozpaczony Shea. — Chyba jednak si˛e mylisz — odparł Panamon. — Dobrze wiem, ile sa˛ warte, przynajmniej dla mnie i Keltseta. Dostaniemy za nie sporo grosza. A to znaczy, z˙ e przez jaki´s czas nie b˛edziemy musieli kra´sc´ albo z˙ ebra´c. Rozumiesz wi˛ec, z˙ e dla nas te kamienie to bardzo konkretne i wcale nieliche pienia˙ ˛zki. Zgadza si˛e? 204
Shea pu´scił si˛e biegiem za oddalajacymi ˛ si˛e złodziejami. Pragnał ˛ za wszelka˛ cen˛e odzyska´c klejnoty. Panamon obserwował desperackie zachowanie chłopca i coraz bardziej wierzył w to, z˙ e zrozpaczony jest gotów na wszystko. Czuł rosnacy ˛ podziw dla determinacji młodego w˛edrowca. Z czym´s takim spotkał si˛e pierwszy raz w z˙ yciu. Zwrócił komu´s wolno´sc´ , a ten wyra´znie pragnał ˛ czego´s wi˛ecej. Zdyszany Shea zatrzymał si˛e w odległo´sci kilku jardów od Panamona. Niebezpiecznie zbli˙zył si˛e do granicy ryzyka i zrozumiał, z˙ e nast˛epny krok mo˙ze przypłaci´c z˙ yciem. Nie tak dawno temu jego wybawiciele pokazali, jak obchodza˛ si˛e z tymi, którzy staja˛ im na drodze. — Nie powiedziałem wam wszystkiego. . . całej prawdy — wykrztusił z trudem chłopiec. — Nie mogłem, bo. . . sam. . . jej nie znam. . . Te kamienie sa˛ bardzo. . . wa˙zne. Nie tylko. . . dla mnie. Dla nas wszystkich. . . dla wszystkich. . . ras i ludów. . . ze wszystkich. . . krain. . . nawet dla. . . ciebie. . . Panamonie. Szkarłatny rabu´s spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nie wierzył chłopcu, a mimo to czekał w milczeniu na dalszy ciag ˛ wyja´snie´n. — Musicie mi uwierzy´c! Prosz˛e was! — krzyczał Shea. — Tu chodzi o co´s wi˛ecej, ni˙z sobie wyobra˙zacie! — Zdaje si˛e, z˙ e przynajmniej ty w to wierzysz — odparł spokojnie Panamon i spojrzał na stojacego ˛ obok olbrzymiego Keltseta. Dziwne zachowanie Shei Panamon skomentował wzniesieniem ramion. Troll nagle zwrócił si˛e w kierunku chłopca. Ten skurczył si˛e ze strachu. Szkarłatny rabu´s uniósł dło´n i powstrzymał kompana. — Posłuchajcie mnie! Błagam, wy´swiadczcie mi t˛e jedna˛ przysług˛e — mówił szybko chłopiec, próbujac ˛ opanowa´c panik˛e. — We´zci˛e mnie ze soba˛ do Paranoru. — Chyba oszalałe´s! — krzyknał ˛ złodziej zaskoczony niezwykłej pro´sba.˛ — Co ci˛e ciagnie ˛ do tej czarnej warowni? To naprawd˛e niemiła okolica. Nie prze˙zyłby´s tam sam nawet pi˛eciu minut! Daj spokój, chłopcze. Porzu´c te mrzonki i wracaj do domu, do Sudlandii. I lepiej zostaw nas w spokoju. — Ja musz˛e do Paranoru — upierał si˛e Shea. — Tam szedłem, kiedy schwytały mnie gnomy. Moi przyjaciele czekaja˛ na mnie. B˛eda˛ mnie szuka´c. Musz˛e ich odnale´zc´ jak najpr˛edzej! — Paranor to siedlisko zła w Nordlandii. Ja sam bałbym si˛e tam i´sc´ — odparł poruszony do gł˛ebi Panamon. — Twierdzisz, z˙ e tam sa˛ twoi przyjaciele. Czy przypadkiem nie zamierzasz wciagn ˛ a´ ˛c Keltseta i mnie w jaka´ ˛s pułapk˛e, byle tylko odzyska´c kamyki? Lepiej przyznaj si˛e od razu! Czy wła´snie o to ci chodzi? Je´sli tak, to daj sobie spokój. Posłuchaj mojej rady i ruszaj na południe, dopóki to jeszcze mo˙zliwe! — Czy˙zby strach ci˛e obleciał? — prychnał ˛ Shea. — Boisz si˛e Paranoru i spotkania z moimi przyjaciółmi. To jasne jak sło´nce! Wi˛ec jednak brak ci odwagi. . . Shea przerwał, widzac, ˛ jak oczy szkarłatnego rabusia zapłon˛eły w´sciekło´scia,˛ a na twarzy pojawił si˛e rumieniec. Oskar˙zenie było powa˙zne i Panamon Creel tak 205
je odebrał. Zatrzasł ˛ si˛e ze zło´sci i przeszył She˛e wzrokiem pełnym w´sciekło´sci. Lecz chłopiec nie ruszył si˛e z miejsca. Postawił wszystko na jedna˛ kart˛e. — Skoro nie chcecie mi towarzyszy´c do Paranoru, to pójd˛e sam. Na własna˛ odpowiedzialno´sc´ — powiedział po chwili. Nie zareagowali od razu, wi˛ec kontynuował: — Prosz˛e tylko o to, z˙ eby´scie doprowadzili mnie do granicy. Nie wciagn˛ ˛ e was w pułapk˛e. Macie moje słowo. Po raz kolejny tego dnia Panamon pokr˛ecił głowa.˛ Wysłuchał słów Shei spokojnie, bez s´ladu gniewu w bystrych, przenikliwych oczach. Zacisnał ˛ usta i przeniósł wzrok na pot˛ez˙ nego trolla. Ten wzruszył ramionami i skinał ˛ głowa.˛ — Wła´sciwie czego mamy si˛e ba´c? — zapytał ironicznie szkarłatny rabu´s. — W ko´ncu to ty nadstawiasz karku, Sheo. Zatem w drog˛e.
XIX Osobliwa trójka w˛edrowała na północ przez pagórkowata˛ krain˛e, monotonna˛ i pos˛epna˛ nawet w ciagu ˛ dnia. Około południa zrobili krótki postój na posiłek. Marsz po nierównym terenie okazał si˛e bardziej wyczerpujacy ˛ ni˙z przypuszczali. W gruncie rzeczy przez cała˛ drog˛e wi˛ecej si˛e wspinali na nieprzyst˛epne strome pagórki, ni˙z faktycznie posuwali naprzód. Olbrzymi Keltset tak˙ze z trudem znajdował solidne oparcie dla stóp i, chcac ˛ nie chcac, ˛ musiał i´sc´ na czworaka. Pagórkowata kraina była niego´scinna i opustoszała. Jej widok był zaiste przygn˛ebiajacy. ˛ Nastroju obserwatora nie mogły poprawi´c nawet rozrzucone nieregularnie placki zieleni. Tworzyły je pojedyncze karłowate drzewa, krzaki i k˛epki bladozielonej trawy. Najmniej zielonych punktów znajdowało si˛e na rachitycznych, prawie bezlistnych drzewkach. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e trzech w˛edrowców ogarniało coraz wi˛eksze przygn˛ebienie. Po kilku godzinach marszu przez tak dzika˛ i opustoszała˛ krain˛e ka˙zdy poczułby si˛e co najmniej nieswojo. Wysoka trawa na wzgórzach miała brzegi ostre jak brzytwa. Zako´nczone długimi, cienkimi kolcami li´scie czepiały si˛e materiału i kłuły w˛edrowców w nogi. Były przy tym niezwykle spr˛ez˙ yste. Przygniecione ci˛ez˙ kimi butami prostowały si˛e ju˙z po kilku sekundach. Shea spojrzał za siebie. Tam gdzie spodziewał si˛e zobaczy´c swoje s´lady, teren wygladał ˛ tak, jakby od wielu miesi˛ecy nikt tamt˛edy nie przechodził. Rachityczne, prawie bezlistne drzewa przypominały swym wygladem ˛ niechciane dzieci. Matka natura wydała je na s´wiat, a z˙ e nie okazały si˛e pi˛ekne i dorodne, pozostawiła je własnemu losowi. Od poczatku ˛ drogi przez t˛e krain˛e trzej w˛edrowcy nie spotkali ani jednego zwierz˛ecia, a dzi´s od rana ani jednej z˙ ywej istoty. Mogli zatem rozmawia´c do woli. Głównym pomysłodawca˛ tematów był Panamon. Shea chwilami zaczynał watpi´ ˛ c czy szkarłatny rabu´s rozumie słowo -”milczenie”. Panamon był jednak niezmordowany. Przez cały ranek rozmawiał albo ze swymi towarzyszami, albo z samym soba,˛ albo po prostu mówił w powietrze. Jak nakr˛econy plótł o wszystkim, co przyszło mu do głowy, nawet o sprawach, o których nie miał zielonego poj˛ecia. Jedynym zagadnieniem, którego dotad ˛ starannie unikał była sprawa Shei. Szkarłatny rabu´s zachowywał si˛e tak, jakby chłopiec był jego starym kompanem i kolega˛ po fachu, któremu mo˙zna powiedzie´c wszystko, nie nara˙zajac ˛ si˛e na krytyk˛e lub docinki. Przez cały czas z rozmysłem jednak nie wracał do 207
sprawy pochodzenia; Shei, celu marszu i klejnotów, które sobie przywłaszczył. Najwyra´zniej uznał, z˙ e lepiej b˛edzie odstawi´c kłopotliwego chłopca do granicy Paranoru i jego przyjaciół, po czym bezzwłocznie ruszy´c w swoja˛ stron˛e. Shea nie wiedział, dokad ˛ zmierzali Panamon i Keltset, zanim natkn˛eli si˛e na gnomy, które wzi˛eły go do niewoli. Niewykluczone z˙ e szkarłatny rabu´s i jego wspólnik sami dobrze nie wiedzieli. Shea cierpliwie słuchał monologu Panamona. Gdy uznał to za stosowne lub gdy tamten go poprosił, komentował niektóre wypowiedzi. Jednak wi˛ekszo´sc´ uwagi po´swi˛ecił rozwa˙zaniom ró˙znych sposobów odzyskania Kamieni Elfów. W obecnej sytuacji było to niezwykle trudne. Obaj złodzieje doskonale wyczuwali jego zamiary. Nale˙zało zatem wymy´sle´c co´s oryginalnego. Shea był przekonany, z˙ e przebiegły rabu´s postanowił si˛e zabawi´c jego kosztem. Najpierw zach˛eci do działania, mo˙ze nawet poluzuje sznur, a gdy ofiara poczuje si˛e swobodna i wyjawi swój plan, z zimna˛ krwia˛ zaci´snie p˛etl˛e wokół jego szyi. W czasie marszu Shea spogladał ˛ co pewien czas na górskiego trolla i zastanawiał si˛e, co kryje si˛e pod maska˛ oboj˛etno´sci i spokoju na twarzy olbrzyma. Panamon twierdził, z˙ e Keltset był osobnikiem skłóconym z z˙ yciem i odepchni˛etym przez swoich ziomków. Przystał do gadatliwego rabusia i szaławiły tylko dlatego, z˙ e tamten okazał mu ciepło, zrozumienie i przyja´zn´ . Banalna historia zabrzmiała do´sc´ prawdziwie, ale nie do ko´nca. W zachowaniu i postawie Keltseta było co´s, co poddawało w watpliwo´ ˛ sc´ twierdzenie, jakoby troll był zwykłym banita.˛ Keltset nosił si˛e prosto i z godno´scia,˛ nie chował głowy w ramiona i nie strzelał nerwowo oczami. Przez cały czas nie odezwał si˛e słowem — chyba jednak był niemowa.˛ W gł˛eboko osadzonych oczach malowały si˛e spokój, rozwaga i madro´ ˛ sc´ . Shea uznał, z˙ e troll ma osobowo´sc´ znacznie bogatsza˛ i bardziej zło˙zona,˛ ni˙z wynikało to ze słów Panamona. Zachowanie Panamona pod pewnymi wzgl˛edami przypominało zachowanie Allanona. Obaj nie mieli zwyczaju od samego poczatku ˛ mówi´c całej prawdy. Jednak w przeciwie´nstwie do druida, Panamon był tylko zr˛ecznym kłamca,˛ za´s Allanon starannie dobierał słowa i mówił tylko to, co uznał za niezb˛edne. Shea wierzył, z˙ e druid kiedy´s na pewno wyjawi cała˛ prawd˛e, podczas gdy złodziejowi po prostu nie ufał. Cho´cby dlatego, z˙ e w przedstawionej przez niego historii Keltseta było zbyt wiele luk i nie´scisło´sci. Panamon albo celowo zniekształcił fakty, albo po prostu ich nie znał. On sam był tak˙ze dla Shei zagadka.˛ Kto´s, kto podejmuje walk˛e z liczniejszym przeciwnikiem, ratuje z˙ ycie wi˛ez´ nia, po czym z kamiennym spokojem okrada oswobodzonego nie mo˙ze by´c tylko pospolitym złodziejaszkiem. Gdy Keltset zebrał naczynia po sko´nczonym posiłku, Panamon stwierdził, z˙ e dotarli do północnej granicy pagórkowatej krainy, w pobli˙ze przeł˛eczy Jannisson, za która˛ zaczyna si˛e równina Streleheim. Posuwajac ˛ si˛e na zachód, powinni wkrótce dotrze´c do granicy Paranoru. Panamon podkre´slił z naciskiem, z˙ e tam ich drogi si˛e rozejda.˛ Shea b˛edzie mógł 208
postapi´ ˛ c według swego uznania — albo zacznie szuka´c przyjaciół, albo pójdzie prosto do warowni druidów. Chłopiec skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e przystaje na t˛e propozycj˛e. W głosie Panamona zabrzmiały dziwne nutki — jakby złodziej znudzony długim czekaniem na ruch przeciwnika chciał da´c do zrozumienia, z˙ e czas ucieka. Shea nie zareagował na t˛e chytra˛ zach˛et˛e ani te˙z nie dał po sobie pozna´c, z˙ e wie do czego tamci zmierzaja.˛ Postanowił nie da´c si˛e sprowokowa´c. Gdy zebrał swój skromny dobytek i stanał ˛ gotowy do dalszej drogi, wyruszyli. Kluczac ˛ w´sród pagórków, zmierzali do ła´ncucha niewysokich gór, który ukazał si˛e w oddali. Shea był przekonany, z˙ e góry widoczne po lewej stronie były przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. Pasmo, które pojawiło si˛e z prawej strony, w niczym nie przypominało trójkatnych, ˛ stromych skał na Smoczej Grani, musiało zatem by´c cz˛es´cia˛ innego masywu. Przeł˛ecz Jannisson znajdowała si˛e zapewne mi˛edzy tymi dwoma ła´ncuchami gór. Byli tak blisko Nordlandii, z˙ e z tego miejsca po prostu nie wypadało zawróci´c. Tymczasem Panamon rozpoczał ˛ nast˛epna˛ seri˛e mniej lub bardziej niestworzonych historii o swych przygodach. Rzecz dziwna, ale bardzo rzadko wyst˛epował w nich Keltset. Dla Shei był to kolejny dowód, z˙ e szkarłatny złodziejaszek wie znacznie mniej o swym kompanie, ni˙z mówi. Niewykluczone, z˙ e troll jest dla Panamona kim´s równie zagadkowym jak dla Shei. Gdyby, jak twierdził złodziej, rzeczywi´scie działali ze soba˛ od dwóch lat, to Keltset musiałby pojawia´c si˛e znacznie cz˛es´ciej w opowie´sciach swego gadatliwego przyjaciela. Co wi˛ecej, o ile poczatkowo ˛ Shea porównywał post˛epowania trolla do zachowania wiernego i posłusznego psa, o tyle po dokładki niejszej obserwacji okazało si˛e, z˙ e Keltset trzyma si˛e szkarłatnego złodziejaszka z zupełnie innych, sobie tylko znanych powodów. Do tego wniosku Shea doszedł, porównujac ˛ opowie´sc´ Panamona z własnymi obserwacjami milczacego ˛ trolla. Zachowanie Keltseta, jegdl sposób poruszania si˛e, dumna postawa i chłodny dystans do rzeczywisto´sci fascynowały chłopca. W czasie potyczki z gnoma troll z przera˙zajac ˛ a˛ wprawa˛ wybił w pie´n cały oddział, nie pozostawiajac ˛ ani jednego s´wiadka kl˛eski. Nie uczynił tego jednak po to, by zadowoli´c przyjaciela lub zdoby´c klejnoty. Po prostu zrobił co słusznie uznał za konieczne. Mo˙zna było snu´c ró˙zne domysły na temat przeszło´sci Keltseta, ale dla Shei jedno stało si˛e pewne: milczacy ˛ kompan Panamona był kim´s wi˛ecej ni˙z tylko upokorzonym i znienawidzonym banita,˛ sponiewieranym przez los i swoich ziomków. Dzie´n był ciepły, wi˛ec wkrótce Shea zaczał ˛ si˛e poci´c z wysiłku. Ukształtowanie terenu nie zmieniło si˛e, a wspinaczka i obchodzenie niedost˛epnych stromizn powa˙znie utrudniały marsz. Na Panamonie jednak nie robiło to wra˙zenia. Usta mu si˛e nie zamykały, zanim sko´nczył jedna˛ opowie´sc´ , zaczynał nast˛epna.˛ Robił przy tym wiele dygresji, s´miał si˛e i z˙ artował z Shea, jakby byli starymi przyjaciółmi szukajacymi ˛ kolejnej wielkiej przygody. Szkarłatny złodziej opowiedział chłopcu o wszystkich czterech krainach. Był wsz˛edzie, poznał mieszka´nców wszystkich krain, uczył si˛e ich j˛ezyka i podpatrywał zwyczaje. 209
Rzecz dziwna, ale jego wiadomo´sci o Westlandii okazały si˛e nadzwyczaj skape. ˛ Ponadto Shea stwierdził w duchu, z˙ e jego nader rozmowny towarzysz niewiele wie o rasie elfów. Uznał jednak, z˙ e na razie lepiej nie roztrzasa´ ˛ c tej sprawy. Słuchał cierpliwie opowie´sci o kobietach z˙ ycia Panamona. Była w´sród nich oczywis´cie pi˛ekna ksi˛ez˙ niczka krwi, której uratował z˙ ycie, a potem zakochał si˛e z wzajemno´scia,˛ ale zazdrosny ojciec rozłaczył ˛ go z ukochana˛ i potajemnie wyprawił ja˛ do dalekiej krainy. Shea westchnał ˛ z udawanym współczuciem, a w gł˛ebi ducha s´miał si˛e z tej ckliwej i oklepanej historyjki. Panamon zako´nczył ja˛ stwierdzeniem, z˙ e nigdy nie zaprzestał poszukiwania ukochanej. Shea z˙ yczył mu z całego serca, by ja˛ odnalazł i dodał, z˙ e by´c mo˙ze połaczywszy ˛ si˛e z ukochana,˛ Panamon porzuci złodziejski proceder. Szkarłatny rabu´s spojrzał na niego bystro. W oczach chłopca nie znalazł jednak ani s´ladu drwiny. Zatem propozycja była powa˙zna. . . Rabu´s zamy´slił si˛e. Dwie godziny pó´zniej dotarli do Przeł˛eczy Jannissona. Okazała si˛e ona szeroka˛ przerwa˛ mi˛edzy dwoma ła´ncuchami górskimi, prowadzac ˛ a˛ z równiny po drugiej stronie gór. Zgodnie z przewidywaniami Shei ła´ncuch wysokich gór na południu był przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. O drugim pa´smie tworzacym ˛ pomocna˛ s´cian˛e przeł˛eczy chłopiec nigdy nie słyszał. Mógł si˛e jedynie domy´sla´c, z˙ e jest to najdalej wysuni˛ete na południe pasmo z masywu Charnal, który zamieszkuja˛ górskie trolle. Okolice były dzikie, wyludnione i w wi˛ekszo´sci niezbadane, a wojownicze usposobienie ich mieszka´nców zniech˛ecało potencjalnych badaczy i podró˙zników. Górskie trolle stanowiły najliczniejsza˛ zorganizowana˛ społeczno´sc´ . Oprócz nich w tej cz˛es´ci Nordlandii mieszkały tak˙ze inne szczepy trolli. Obserwujac ˛ Keltseta, Shea doszedł do wniosku, z˙ e górskie trolle sa˛ ludem znacznie bardziej cywilizowanym, ni˙z powszechnie sadzono ˛ w Sudlandii. Niewiedza jego rodaków w tej materii wydała mu si˛e niepokojaca ˛ i krzywdzaca ˛ ludy z Północy. Jak mo˙zna zadowoli´c si˛e skapymi, ˛ zniekształconymi i cz˛esto niesprawdzonymi wiadomo´sciami o innych ludach na ziemi? Nawet w podr˛ecznikach, które kiedy´s przegladał, ˛ trolle przedstawiane były jako matołkowaci barbarzy´ncy. Przy wej´sciu do przeł˛eczy Panamon kazał si˛e zatrzyma´c. Wysunał ˛ si˛e kilka kroków do przodu i uwa˙znie przyjrzał si˛e obydwu zboczom schodzacym ˛ do przeł˛eczy. Po wst˛epnych ogl˛edzinach polecił Keltsetowi sprawdzi´c, czy nie ma niespodzianek w dalszej cz˛es´ci przeł˛eczy. Troll zakr˛ecił si˛e na pi˛ecie i zniknał ˛ w labiryncie pagórków, i głazów. Panamon zaproponował, z˙ eby Shea usiadł i przez cały u´smiechał si˛e jakby był bardzo zadowolony z siebie i swej przezorno´sci. Przedsi˛ewział ˛ dodatkowe s´rodki ostro˙zno´sci, by unikna´ ˛c pułapek, które mogli zastawi´c towarzysze Shei. Sam chłopiec nie gro´zny. Panamon bardziej obawiał si˛e jego przyjaciół, wi˛ec na wszelki wypadek nie spuszczał go z oka. Czekajac ˛ na powrót Keltseta, szkarłatny gaduła rozsnuł kolejna˛ trzymajac ˛ a˛ w napi˛eciu opowie´sc´ o swych nieprawdopodobnych przygodach na drogach i bezdro˙zach w bli˙zej nieokre´slonej okolicy. Shea odniósł si˛e do niej tak, jak do poprzednich historii. Kie210
dy Panamon zaczał ˛ jaki´s temat, to zwykle nie wiedział, kiedy i jak go zako´nczy´c. Opowiadanie niestworzonych historii sprawiało mu niewatpliwie ˛ wi˛eksza˛ przyjemno´sc´ , ni˙z jego słuchaczom. Upajał si˛e tymi opowie´sciami, pie´scił je i ubarwiał tak starannie, z˙ e zawsze brzmiały jak nowe. Shea słuchał kolejnych opowie´sci ze stoickim spokojem i u´smiechem na twarzy. Jednak przez cały my´slał o czym´s innym — próbował okre´sli´c swoje poło˙zenie wzgl˛edem Paranoru. Do granicy strefy warowni pozostało niewiele drogi. Gdy tam dotra,˛ Panamon i Keltset zostawia˛ go i pójda˛ w swoja˛ stron˛e. B˛edzie musiał szybko odnale´zc´ przyjaciół, gdy˙z w przeciwnym czeka go pewna s´mier´c. Lord Warlock i jego emisariusze na pewno nie zaprzestali poszukiwa´n. Je´sli trafia˛ na jego s´lad, zanim odnajda˛ Allanona i towarzyszy, los wyprawy b˛edzie przesadzony. ˛ Niewykluczone, z˙ e dru˙zyna Allanona zdołała tymczasem przenikna´ ˛c do warowni druidów i wydosta´c Miecz Shannary. Mo˙ze ju˙z odnie´sli zwyci˛estwo. . . Na przeł˛eczy ukazał si˛e Keltset i dał znak, by si˛e zbli˙zyli, podbiegli do niego, zwolnili i idac ˛ blisko siebie, rozpocz˛eli przepraw˛e. Chocia˙z nie było to konieczne, ubezpieczali si˛e nawzajem. Na przeł˛eczy znajdowało si˛e niewiele miejsc, w których mogła si˛e zaczai´c grupa napastników. Oddalone od siebie pojedyncze głazy i niewielkie wyrwy mogły da´c osłon˛e najwy˙zej dwóm osobom. Ostro˙zno´sc´ jednak nie zawadzi. Przeł˛ecz była długa, przeprawa trwała prawie godzin˛e. W sumie byłby to do´sc´ miły spacer, gdyby szli dla przyjemno´sci. Gdy dotarli do wylotu przeł˛eczy, zobaczyli rozległa˛ równin˛e, która rozciagała ˛ si˛e na zachód. Jej naturalna˛ granica˛ od pomocy i wschodu były góry ciagn ˛ ace ˛ si˛e od przeł˛eczy a˙z po horyzont, od południa za´s ograniczała ja˛ łagodnym półkolem s´ciana wielkiego lasu. Gdy wyszli z przeł˛eczy, zatrzymali si˛e na poczatku ˛ olbrzymiej łaki, ˛ cz˛es´ci wielkiej równiny. Okre´slenie to pasowało do podło˙za, które rzeczywi´scie było bardzo równe, by nie powiedzie´c gładkie. Ziemia jednak była sp˛ekana. Tu i ówdzie rosły k˛epki bladozielonej trawy oraz rzadkie, prawie uschni˛ete krzaczki, które si˛egały najwy˙zej do kolan Shei — najni˙zszego z trójki w˛edrowców. Równina ta chyba nigdy si˛e w pełni nie zazieleniła, a jedynymi formami z˙ ycia były tu trawa i skarłowaciałe krzaki. Panamon nagle zmienił kierunek marszu. Skr˛ecił ostro na zachód. Po lewej r˛ece rozciagał ˛ si˛e las. Szli wzdłu˙z jego skraju, zachowujac ˛ bezpieczna˛ odległo´sc´ . Shea zorientował si˛e, z˙ e musieli zbli˙za´c si˛e do celu i zapytał Panamona jak daleko jeszcze do Paranoru. Ten u´smiechnał ˛ si˛e chytrze i odparł, z˙ e sa˛ coraz bli˙zej, z˙ e ju˙z niebawem dotra˛ do celu. Zadawanie nast˛epnych pyta´n było bezcelowe. Shea uznał, z˙ e ju˙z wkrótce sprawa wyja´sni si˛e sama. Panamon w ko´ncu doprowadzi go do miejsca, w którym ich drogi si˛e rozejda.˛ Tymczasem zwrócił uwag˛e szkarłatnego, jednor˛ekiego rabusia na rozległa˛ poła´c otwartego terenu ciagn ˛ acego ˛ si˛e na zachód a˙z do horyzontu. Bezmiar przestrzeni, pustka i martwa cisza fascynowały i napawały l˛ekiem. Co´s podobnego Shea widział po raz pierwszy w z˙ yciu. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e w pewnej chwili ogarnał ˛ go strach przed nieznanym, ale 211
pó´zniej wzi˛eła gór˛e ciekawo´sc´ . Bardzo z˙ ałował, z˙ e obok nie ma Flicka. Mogliby teraz z bratem wyruszy´c na t˛e jedyna,˛ wymarzona˛ i najdłu˙zsza˛ w z˙ yciu w˛edrówk˛e. Niezmierzony przestwór wciagał ˛ i kusił. Patrzac ˛ w bezmiar nieba nad olbrzymia˛ połacia˛ otwartego terenu, Shea zrozumiał, z˙ e taka˛ w˛edrówk˛e ka˙zdy powinien odby´c. Zrozumiał tak˙ze, i˙z nawet gdyby przyszło mu zgina´ ˛c, przepa´sc´ gdzie´s bez wie´sci i przegra´c batali˛e o Miecz, to i tak warto było podja´ ˛c t˛e prób˛e. Wczesnym popołudniem temperatura na otwartej przestrzeni stała si˛e nie do zniesienia. Pot zalewał czoła w˛edrujacych, ˛ zm˛eczenie dawało si˛e we znaki i coraz trudniej było utrzyma´c nerwy na wodzy. Nawet zwykle spokojny Keltset odsunał ˛ si˛e na bok, by nie wchodzi´c nikomu w drog˛e. Nic nie zmieniło si˛e w jego ruchach i postawie, lecz w ciemnych oczach przybywało zło´sci na cały s´wiata, zwłaszcza na dokuczliwy upał. Panamon umilkł, wyra´znie zm˛eczony i zirytowany marszem. My´slał jedynie o tym, by jak najszybciej pozby´c si˛e Shei, którego, obecno´sc´ cia˙ ˛zyła mu coraz bardziej. Shea tak˙ze odczuwał zm˛eczenie. Wszystko go dra˙zniło, a dwa dni forsownego marszu wyczerpały organizm i powa˙znie nadwatliły ˛ zapasy młodzie´nczego wigoru. Szli w stron˛e sło´nca, które s´wieciło prosto w ich twarze. Oczy i policzki piekły coraz mocniej. Sło´nce tymczasem zni˙zyło si˛e, a jego blask znacznie utrudniał widzenie. Horyzont rozmył si˛e i falował. Wszystk wokoło s´wieciło ostrym, z˙ ółtym blaskiem. Shea próbował rozglad ˛ si˛e na boki, osłaniajac ˛ oczy dłonia,˛ ale zrezygnował. Pozostało jedynie zda´c si˛e na tropicielskie umiej˛etno´sci Panamona. Zbli˙zali si˛e do ko´nca ła´ncucha gór, który otaczał t˛e cz˛es´c´ równiny od wschodu i północy. Wysun˛eli si˛e poza ostatnia˛ gór˛e, z prawej strony ich oczom ukazał si˛e niezmierzony, płaski teren. Na widnokr˛egu w oddali bł˛ekit niebo opadało na spieczona˛ ziemi˛e. Shea zapytał, czy to, co widza,˛ to Równina Streleheim. Panamon nie odpowiedział od razu. Dopiero po pewnym czasie przytaknał ˛ skinieniem głowy. Nie rozmawiali wi˛ecej ani o szczegółach obecnego poło˙zenia wzgl˛edem warowni druidów, ani o planach Panamona wzgl˛edem Shei. W milczeniu szli przez wschodnie kra´nce równiny Streleheim. Rozległy, otwarty teren rozciagał ˛ si˛e na zachód i północ a˙z do horyzont Jego południowa˛ granica˛ były lasy wokół Paranoru, a wschodnia˛ przedłu˙zenie gór Charnal. Z daleka wielka równina wydawała płaska i monotonna, lecz gdy dotarli do ko´nca wielkiej łaki, ˛ okazało si˛e, z˙ e teren przed nimi jest nierówny. Wspi˛eli si˛e na pierwszy pagórek i, spogladaj ˛ ac ˛ za siebie, zobaczyli, z˙ e łaka, ˛ która˛ wła´snie przebyli jest szeroka˛ dolina˛ w kształcie podkowy, wci´sni˛eta˛ mi˛edzy góry północy i wschodu oraz las od południa. Na wielkiej równinie tymczasem zobaczyli k˛epy niedu˙zych drzew, połacie g˛estych krzewów oraz co´s, co absolutnie nie pasowało do otoczenia. Zatrzymali si˛e na znak Panamona i wyt˛ez˙ yli wzrok. Shea osłonił dłonia˛ oczy przed ostrym sło´ncem. Zobaczył dziwne długie tyczki wbite w ziemi˛e. Wkoło nich w promieniu kilkudziesi˛eciu jardów le˙zały osobliwe wzgórki okryte ró˙znokolorowym materiałem, a tu i ówdzie pomi˛edzy mi błyszczały kawałki szkła lub metalu. Chłopiec wypatrzył tam 212
niedu˙ze czarne przedmioty poruszajace ˛ si˛e w´sród kolorowych stosów i błyszcza˛ cych odpadków. Panamon gło´sno zawołał liczac, ˛ na to, z˙ e kto´s go usłyszy. Wówczas nagle zatrzepotało kilkadziesiat ˛ czarnych skrzydeł i rozległ si˛e przera´zliwy ptasi wrzask. Czarne kształty poruszajace ˛ si˛e w´sród kolorowych stosów okazały si˛e s˛epami, którym przerwano uczt˛e. Olbrzymi padlino˙zercy niech˛etnie wzbili si˛e w powietrze i zacz˛eli kra˙ ˛zy´c nad głowami w˛edrowców. Kompletnie zaskoczeni Panamon i Shea stali jak wro´sni˛eci w ziemi˛e. Keltset zrobił kilka kroków naprzód i wyt˛ez˙ ył wzrok. Po chwili odwrócił si˛e i dał znak Panamonowi. Szkarłatny rabu´s skinał ˛ głowa˛ i powiedział: — Kto´s tu niedawno stoczył bitw˛e. Te kolorowe stosy to zabici. Ruszyli w stron˛e pobojowiska. Po przebyciu kilkudziesi˛eciu metrów ich oczom ukazał si˛e przera˙zajacy ˛ widok. Shea nagle zwolnił i został w tyle. Przeraził si˛e na my´sl, z˙ e w´sród poległych zobaczy swoich przyjaciół. Dziwne tyczki, które zobaczyli z daleka, okazały si˛e pikami, dzidami i kopiami wbitymi w ziemi˛e, za´s połyskujace ˛ przedmioty mieczami i sztyletami. Cz˛es´c´ z nich porzucili uciekajacy, ˛ lecz niektóre wcia˙ ˛z tkwiły w zaci´sni˛etych dłoniach zabitych. Kolorowe stosy materiału okazały si˛e zakrwawionymi ubraniami na ciałach poległych. Martwi wojownicy le˙zeli w dziwnych, poskr˛ecanych pozach tam, gdzie dopadła ich s´mier´c i piekli si˛e w bezlitosnym sło´ncu. Shea poczuł zapach rozkładajacych ˛ si˛e ciał i zaczał ˛ si˛e krztusi´c. Zewszad ˛ dochodziło nerwowe brz˛eczenie spłoszonych much. Panamon odwrócił si˛e do chłopca i u´smiechnał ˛ ponuro. Jak słusznie przypuszczał, Shea nigdy przedtem nie widział s´mierci z tak bliska. Był przekonany, z˙ e tego prze˙zycia chłopiec nigdy nie zapomni. Shea zdołał opanowa´c wymioty i zmusił si˛e do dalszego marszu przez pole bitwy, w której poległo kilkuset wojowników. Ich ciała le˙zały rozrzucone na duz˙ ej przestrzeni. Oprócz nich i s˛epów nic si˛e nie poruszało. Panamon przyjrzał si˛e uło˙zeniu ciał. Na całym polu bitwy nie znalazł z˙ adnego skupiska trupów. Wywnioskował z tego, z˙ e bitwa musiała by´c długa i zaci˛eta. Walczono na s´mier´c i z˙ ycie — nikt nikogo nie oszcz˛edzał. W´sród powykr˛ecanych dziwacznie z˙ ółtych ciał odnalazł tak˙ze gnomy. Z ustaleniem to˙zsamo´sci ich przeciwików w tej bitwie miał wi˛ecej kłopotu. Dopiero gdy uwa˙znie przyjrzał si˛e kilku skulonym kształtom, rozpoznał ciała elfów. Doszli do s´rodka pobojowiska i zatrzymali si˛e. Panamon czuł si˛e zagubiony. Shea patrzył z przera˙zeniem na s´lady masakry; chodził jak ot˛epiały mi˛edzy ciałami gnomów i elfów, potykał si˛e o nie i stapał ˛ jak s´lepy. Panamon nie rozumiał, o co chodziło czarnemu intruzowi. Uwa˙znie przyjrzał si˛e zniekształconej czarnej twarzy, po czym spojrzał na wystraszonego She˛e. Zorientował si˛e, z˙ e skrzydlata pokraka jest wrogiem chłopca. Nadeszła bardzo niebezpieczna chwila. — Nie zaprzeczaj, marny człowiecze! Wiem, z˙ e masz Miecz — o´swiadczył ´ chrapliwym głosem Zwiastun Smierci. — Wiem, z˙ e Miecz jest w´sród was. Musz˛e 213
go mie´c. Nie sprzeciwiajcie mi si˛e. To bezcelowe. Dla was bitwa si˛e zako´nczyła. Ostatni z rodu Shannary został schwytany i zniszczony. A teraz oddacie mi Miecz! Panamon wcia˙ ˛z był pod wra˙zeniem. Zupełnie nie rozumiał, o czym mówił skrzydlaty intruz. Co gorsza, zorientował si˛e tak˙ze, i˙z wszelkie próby wyja´snienia były bezcelowe. Czarne monstrum podj˛eło decyzj˛e — tych trzech musi zgina´ ˛c. Panamon uniósł lewe rami˛e, pogładził wasy ˛ czubkiem długiego szpikulca i, spogladaj ˛ ac ˛ ukradkiem na swego olbrzymiego kompana, u´smiechnał ˛ si˛e zawadiacko. Obaj wiedzieli, z˙ e czeka ich walka na s´mier´c i z˙ ycie. — Zwa˙zcie, co chcecie zrobi´c. Nie bad´ ˛ zcie głupcami — syknał ˛ upiór z Nordlandii. — Nie chodzi mi o was, tylko o Miecz. Mog˛e si˛e z wami rozprawi´c nawet w dzie´n! W ostatnim zdaniu łowcy Shea dostrzegł promyk nadziei. Swego czasu Allanon powiedział mu, z˙ e moc stworów z Nordlandii słabnie w ciagu ˛ dnia. Mo˙ze zatem, gdy s´wieci sło´nce, nie sa˛ niepokonani! Mo˙ze to szansa dla kilku rabusiów. . . Ale czy dwóch s´miertelników zdoła pokona´c ducha? Czy mogli si˛e mierzy´c z nies´miertelna˛ i niematerialna˛ istota,˛ która przyj˛eła fizyczna˛ posta´c skrzydlatego potwora? Przez kilka chwil przeciwnicy stali nieruchomo. Pierwszy poruszył si˛e Zwiastun. W tym samym momencie błysnał ˛ długi miecz Panamona. Szakarłatny rabu´s przygotował si˛e do ataku. Jego kompan drgnał ˛ i zbli˙zył si˛e do czarnego intruza; w niczym nie przypominał teraz ospałego olbrzyma, jakim był zwykle. W ułamku sekundy przeistoczył si˛e w pot˛ez˙ na˛ maszyn˛e do zabijania. Zbli˙zał si˛e ´ do Zwiastuna Smierci na ugi˛etych nogach, i z maczuga˛ gotowa˛ do ciosu. Upión z północy zawahał si˛e. Odwrócił si˛e od Panamona i skierował czerwone s´lepia na trolla. Nagle drgnał, ˛ wytrzeszczył oczy ze zdumienia i wycharczał: — Keltset! Zanim zaskoczony Panamon zapytał siebie, skad ˛ troll zna nordlandzkiego ´ stwora, a ten ochłonał ˛ z wra˙zenia, Keltset zaatakował. Swisn˛ eła maczuga i zadudniła na piersi czarnego monstrum. Panamon natychmiast przyszedł w sukurs swemu milczacemu ˛ kompanowi i rzucił si˛e na przeciwnika, celujac ˛ szpikulcem i mieczem w gardło skrzydlatego łowcy. Ten jednak błyskawicznie otrzasn ˛ ał ˛ si˛e po ciosie maczuga˛ i sparował pchni˛ecie pazurami jednej r˛eki z taka˛ siła,˛ z˙ e szkarłatny rabu´s stracił równowag˛e i padł na ziemi˛e. Czerwone s´lepia zapłon˛eły, a z obu oczodołów wydobyły si˛e cienkie stru˙zki dymu. W stron˛e le˙zacego ˛ wystrzeliły dwie jaskrawoczerwone smugi. W ostatniej chwili Panamon przetoczył si˛e na bok. Zabójcze promienie musn˛eły tylko r˛ekaw tuniki, ale wystarczyło to, by ponownie ´ powali´c wstajacego ˛ rabusia. Zanim Zwiastun Smierci wział ˛ poprawk˛e i ponowił atak, Keltset spadł mu na kark jak jastrzab ˛ i przygniótł do ziemi całym ci˛ez˙ arem. W porównaniu z masywnym trollem Łowca wydawał si˛e dziwnie mały, ale wytrzymał napór i zwarł si˛e z Keltsetem w s´miertelnym pojedynku. Przez chwil˛e toczyli si˛e jak bezkształtna czarna masa, z której co chwila tryskała krew. Na wpół zamroczony Panamon zdołał d´zwigna´ ˛c si˛e na kolana. Shea tak˙ze otrzasn ˛ ał ˛ 214
si˛e, odzyskał władz˛e w nogach i podbiegł do kl˛eczacego ˛ złodzieja. Chwycił go za rami˛e, krzyknał: ˛ — Daj mi Kamienie! Szybko! Daj Kamienie. Wiem, jak ich u˙zy´c! Panamon odwrócił pokiereszowana˛ twarz. W jego oczach pojawiły si˛e dobrze znane gniewne błyski. Zerwał r˛ek˛e Shei z ramienia i odepchnał ˛ go brutalnie. — Milcz i trzymaj si˛e z daleka! — huknał, ˛ wstajac. ˛ — Dosy´c tych sztuczek. Stój z boku i nie wtracaj ˛ si˛e! Podniósł miecz i ruszył na pomoc Keltsetowi. Ciał ˛ kilkakrotnie, ale nie stra˛ cił czarnego łowcy. Po chwili walczacy ˛ tworzyli wirujacy ˛ kłab, ˛ który toczył si˛e po pobojowisku, mia˙zd˙zac ˛ ciała poległych. Panamon nie dorównywał siła˛ dwóm czarnym zapa´snikom, był jednak szybki i wytrzymały. Przyjał ˛ wiele ciosów, z których ka˙zdy mógłby powali´c wołu, a mimo to nie zrezygnował z walki. Zr˛ecznie unikał zabójczych czerwonych smug i uparcie kontratakował. Keltset okazał si˛e równie silny jak nordlandzkie monstrum, które pod gradem ciosów zaczynało traci´c kontrol˛e. Ciemna skóra trolla była w wielu miejscach przypalona, lecz Keltset, nie zwa˙zajac ˛ na ból, atakował zaciekle. Shea chciał właczy´ ˛ c si˛e do walki i pomóc. Rozumiał jednak, z˙ e jego nó˙z nie na wiele by si˛e zdał. Gdyby tylko mógł u˙zy´c Kamieni Elfów. . . Tymczasem jednak obaj s´miertelnicy zacz˛eli odczuwa´c skutki morderczej walki ze stworem, któremu wcale nie ubywało sił. Ich ciosy były coraz słabsze, ´ coraz mniej trafiało w cel. Co gorsza, okazało si˛e, z˙ e Zwiastun Smierci nie odniósł z˙ adnych powa˙zniejszych obra˙ze´n. Stało si˛e jasne, z˙ e z˙ adna ludzka siła nie jest w stanie go pokona´c. Panamon i Keltset przegrywali. Nagle Keltset potknał ˛ si˛e i przykl˛eknał. ˛ Czarny łowca wypu´scił rami˛e na cała˛ długo´sc´ . Szpony dosi˛egły trolla i rozci˛eły skór˛e na piersi od szyi do pasa. Keltset runał ˛ na ziemi˛e. Panamon wydał dziki okrzyk i ciał ˛ z całej siły. Łowca znowu sparował cios. Odtracił ˛ uzbrojone rami˛e złodzieja z taka˛ siła,˛ z˙ e ten zachwiał si˛e i odsłonił. Wówczas z czerwonych s´lepiów stwora wystrzeliły dwie smugi, osmaliły twarz i trafiły w pier´s przeciwnika, zanim tamten zda˙ ˛zył zaatakowa´c szpikulcem. Panamon padł jak długi i stracił przytomno´sc´ . Łowca z pewno´scia˛ dobiłby le˙zacego, ˛ gdyby nie Shea, który pokonał strach, chwycił kawałek złamanej włóczni i cisnał ˛ nia˛ w nieosłoni˛eta˛ głow˛e monstrum. Sługa lorda Warlocka spó´znił si˛e z zasłona.˛ Włócznia trafiła w cel. Łowca sapnał ˛ z bólu i złapał si˛e r˛ekami za twarz. Panamon wcia˙ ˛z nie odzyskiwał przytomno´sci. Tymczasem Keltset otrzasn ˛ ał ˛ i si˛e po ciosie, wstał i zacisnał ˛ pot˛ez˙ ne ramiona wokół karku łowcy. Nordlandzki stwór znalazł si˛e w morderczym u´scisku. Dzi˛eki akcji trolla Shea miał kilka sekund na odzyskanie Kamieni Elfów. Nie tracac ˛ czasu, podbiegł do nieprzytomnego Panamona i krzyknał: ˛ „Wstawaj”. Szkarłatny rabu´s uniósł si˛e ostatkiem sił, ale był tak poturbowany, z˙ e nie zdołał utrzyma´c si˛e na nogach i padł. Shea bezskutecznie szarpał go i krzyczał: „Tylko Kamienie Elfów moga˛ nas uratowa´c! Błagam, oddaj mi je! To nasza ostatnia deska 215
ratunku!” Odwrócił si˛e w stron˛e zapa´sników walczacych ˛ w zwarciu i z przera˙zeniem stwierdził, z˙ e troll traci siły, a czarny stwór lada chwila mo˙ze uwolni´c si˛e z u´scisku. W tym momencie Panamon wcisnał ˛ r˛eki Shei skórzany woreczek. Z Kamieniami w r˛eku odskoczył od le˙zacego, ˛ rozerwał rzemyki i wysypał ´ klejnoty na dło´n. Tymczasem Zwiastun Smierci zdołał si˛e wyswobodzi´c i przymierzał si˛e do zadania ostatecznego ciosu trollowi. Shea krzyknał ˛ i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e z klejnotami w stron˛e czarnego monstrum. Łowca usłyszał krzyk, lecz zanim zda˙ ˛zył si˛e odwróci´c Kamienie Elfów zal´sniły o´slepiajacym ˛ blaskiem. Zobaczył go za pó´zno. Ostatni potomek Shannary zda˙ ˛zył uwolni´c magiczna˛ moc. Za pó´zno było tak˙ze na strzał zabójczymi czerwonymi promieniami. Smugi, co prawda, wystrzeliły z oczu łowcy, ale znikn˛eły w zetkni˛eciu z bł˛ekitnym s´wiatłem. Nat˛ez˙ enie s´wiatła rosło, bł˛ekitna zasłona stała si˛e o´slepiajaco ˛ biała˛ kula,˛ która pomkn˛eła w kierunku skrzydlatego monstrum, a z trzech klejnotów wystrzeliły trzy bł˛ekitne ´ smugi. Swiatło sparali˙zowało potwora i zacz˛eło wysysa´c ducha z ohydnej skrzydlatej powłoki. Emisariusz lorda Warlocka przeklinał chrapliwym głosem moc, która bezlito´snie niszczyła jego jestestwo. Czarna powłoka kurczyła si˛e i zapadała w ziemi˛e. Keltset wstał, chwycił włóczni˛e, wyprostował si˛e, wział ˛ pot˛ez˙ ny zamach i z całej siły uderzył w kark monstrum. Łowca zatrzasł ˛ si˛e, zaskrzeczał przera´zliwie i osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Czarna powłoka rozpadła si˛e w proch. Po chwili w miejscu, gdzie stał przed chwila˛ czarny łowca, była tylko kupka szare´ go popiołu. Swietlista kula zawisła nad nia,˛ a bł˛ekitne smugi z trzech klejnotów jeszcze przez chwil˛e s´wieciły nad tym miejscem. W powietrze wzbiła si˛e smuga czarnego dymu i prawie natychmiast znikn˛eła. Bł˛ekitne smugi i s´wietlista kula zgasły. Trzej s´miertelnicy stali na zbroczonej krwia˛ ziemi jak kamienne posagi. ˛ Bitwa sko´nczyła si˛e tak nagle, z˙ e przez dłu˙zszy czas nie mogli w to uwierzy´c. Shea i Keltset wpatrywali si˛e w miejsce, gdzie le˙zały popioły cielesnej powłoki ´ Zwiastuna Smierci, jakby czekali na to, z˙ e monstrum powstanie jak Feniks. Panamon le˙zał wsparty na łokciu. Poparzone oczy piekły go przy najmniejszym ruchu. Mimo to rozgladał ˛ si˛e, szukajac ˛ czarnego potwora, który powalił go na ziemi˛e i zniknał. ˛ W ko´ncu Keltset zbli˙zył si˛e do kupki popiołu — jedynej pozostałos´ci po łowcy i na wszelki wypadek rozgarnał ˛ ja˛ noga.˛ Shea przygladał ˛ si˛e jego poczynaniom nieruchomymi oczami. Mechanicznym ruchem schował Kamienie Elfów do woreczka i wsunał ˛ go za pazuch˛e. Przypomniał sobie o poturbowanym Panamonie i odwrócił si˛e w jego stron˛e. Szkarłatny rabu´s zda˙ ˛zył troch˛e ochłona´ ˛c. Zebrawszy siły usiadł i z zaciekawieniem patrzył na chłopca. Keltset zbli˙zył si˛e do siedzacego, ˛ by pomóc mu wsta´c. Na twarzy i torsie m˛ez˙ czyzny widniały liczne ciemne plamy, otwarte krwawiace ˛ rany, ale ko´sci wygladały ˛ na nienaruszone. Panamon spojrzał ostro i odtracił ˛ rami˛e siłacza. Nast˛epnie wstał i utykajac, ˛ zbli˙zył si˛e do Shei o własnych siłach. — Jednak nie myliłem si˛e co do ciebie, chłopcze — powiedział, oddychajac ˛ z trudem, po czym wolno pokr˛ecił głowa˛ i kontynuował: — Przyznaj, z˙ e od po216
czatku ˛ ukrywałe´s co´s przed nami. Teraz rozumiem, do czego potrzebne ci były te kamyki. Dlaczego od razu mi nie powiedziałe´s? — Bo na pewno by´s mi nie uwierzył. Ty tak˙ze nie wyjawiłe´s całej prawdy o sobie ani o Keltsecie — odparł Shea i spogladaj ˛ ac ˛ na olbrzymiego trolla, dodał: — Moim zdaniem w gruncie rzeczy niewiele wiesz o swoim kompanie. Rabu´s spojrzał z niedowierzaniem na chłopca. Jednak po chwili na jego twarzy pojawił si˛e u´smiech. Na pozór wygladało ˛ to tak, jakby Panamon odzyskał łotrowski kontenans, ale gdy Shea spojrzał mu gł˛eboko w oczy, nieoczekiwanie dostrzegł w nich szacunek i podziw dla siebie. — By´c mo˙ze masz racj˛e. Czasem rzeczywi´scie wydaje mi si˛e, z˙ e wcale go nie znam — powiedział Panamon i u´smiechnał ˛ si˛e zagadkowo. Katem ˛ oka spojrzał na swego mocarnego towarzysza i wspólnika, po czym zwrócił si˛e do Shei: — Uratowałe´s nam z˙ ycie. Od dzi´s jeste´smy twoimi dłu˙znikami. By´c mo˙ze nigdy si˛e nie wypłacimy, ale na poczatek ˛ zwrócimy ci klejnoty. Zachowaj je i zako´nczmy chocia˙z t˛e spraw˛e. Niech to b˛edzie pierwsza rata. Ponadto solennie obiecuj˛e, z˙ e stawi˛e si˛e na ka˙zde twoje wezwanie. Od tej chwili mo˙zesz dysponowa´c moja˛ osoba˛ i moim or˛ez˙ em, kiedy tylko zechcesz. Wystarczy jedno twoje słowo. . . W tym miejscu Panamon przerwał, by złapa´c oddech. Obra˙zenia doznane ´ w czasie morderczej walki ze Zwiastunem Smierci coraz bardziej dawały zna´c o sobie. Widzac, ˛ z˙ e szkarłatny rabu´s zachwiał si˛e, Shea pospieszył z pomoca,˛ ale tamten powstrzymał go przeczacym ˛ ruchem głowy, po czym cicho i z niezwykła˛ powaga˛ dodał: — Zapewne kiedy´s zostaniemy przyjaciółmi. Bardzo bym tego pragnał. ˛ Ale nie b˛edzie to mo˙zliwe, dopóki nie zdob˛edziemy si˛e na szczero´sc´ wobec siebie. Moim zdaniem zasłu˙zyłem na to, by´s wyja´snił mi to i owo, zwłaszcza w sprawie kamyków. Nie powiem, z˙ eby nie interesowało mnie równie˙z twoje zdanie w kwestii tej skrzydlatej i poczwary, która nieomal doprowadziła do przedwczesnego zako´nczenia mojej złodziejskiej kariery. No i oczywi´scie chciałbym si˛e dowiedzie´c paru rzeczy o tym przekl˛etym mieczu, za który nadstawiałem karku, a o którym usłyszałem pierwszy raz w z˙ yciu. W zamian za to obiecuj˛e dokładnie wyja´sni´c wszystkie watpliwe ˛ kwestie na temat Keltseta i mojej skromnej osoby. Czy przystajesz na ten układ? Shea podejrzliwie zmarszczył brwi i próbował odczyta´c, co kryło si˛e za pokiereszowana,˛ ale wcia˙ ˛z nieprzenikniona˛ maska˛ na twarzy Panamona. Po dłu˙zszym namy´sle skinał ˛ głowa˛ na znak zgody, a nawet si˛e u´smiechnał. ˛ — Słuszna decyzja, mój chłopcze — o´swiadczył z zadowoleniem Panamon i serdecznie klepnał ˛ She˛e w rami˛e. Był to jednak zbyt du˙zy wysiłek, gdy˙z w tej samej chwili poturbowany rabu´s zachwiał si˛e i osunał ˛ na ziemi˛e. Shea i Keltset pospieszyli mu z pomoca˛ i mimo protestów nie pozwolili mu wsta´c. Troll delikatnie wytarł jego twarz mokra˛ szmata.˛ Shea ze zdziwieniem przygladał ˛ si˛e, jak maszyna do zabijania z gór Charnal w jednej chwili stała si˛e najtroskliwsza˛ piel˛e217
gniarka.˛ Przeczucie podpowiedziało chłopcu, z˙ e musiał istnie´c jaki´s zwiazek ˛ mi˛e´ dzy lordem Warlockiem, Keltsetem i Mieczem Shannary. To, z˙ e Zwiastun Smierci rozpoznał trolla, nie było przypadkowe. Wszystko wskazywało na to, z˙ e olbrzym z gór i skrzydlaty emisariusz spotkali si˛e kiedy´s i nie rozstali w przyja´zni. Panamon był przytomny, ale w obecnym stanie nie nadawał si˛e do drogi. Rogata dusza kazała mu wstawa´c, ale olbrzymi kompan łagodnie i konsekwentnie kładł go na ziemi˛e. W ko´ncu Panamon zaczał ˛ złorzeczy´c i za˙zadał, ˛ by go podnie´sli. Opiekunowie zdecydowanie odmówili. Widzac, ˛ z˙ e niczego nie wskóra, poprosił, by chocia˙z przenie´sli go w cie´n. Shea rozejrzał si˛e. Na jałowej wyschni˛etej równinie nie było cienia. Najbli˙zsze ocienione miejsce znajdowało si˛e na skraju lasów otaczajacych ˛ Paranor od północy. Aby tam dotrze´c, musieli pokona´c spory kawałek drogi. Panamon zaprotestował. Nie ze wzgl˛edu na brak sił, co na konieczno´sc´ zbli˙zenia si˛e do warowni druidów, czego chciał unikna´ ˛c za wszelka˛ cen˛e. Jednak Shea i Keltset uznali, z˙ e tym razem nie usłuchaja˛ jego nalega´n. Chłopiec wskazał na las, od którego dzieliła ich niecała mila, a troll przytaknał ˛ skwapliwie. Widzac ˛ co si˛e s´wi˛eci, poturbowany rabu´s wrzasnał, ˛ z˙ e nie da si˛e zaciagn ˛ a´ ˛c do lasu, nawet gdyby przyszło mu umrze´c tam, gdzie le˙zał. Shea próbował go przekona´c, z˙ e ze strony jego przyjaciół nic mu nie grozi, ale Panamon najwyra´zniej przykładał wi˛eksza˛ uwag˛e do plotek i baja´n o warowni druidów ni˙z do słów chłopca, które mu zawdzi˛eczał z˙ ycie. Ten za´s cierpliwie słuchał utyskiwa´n jednor˛ekiego rabusia i wspominajac ˛ jego niedawne przechwałki, u´smiechał si˛e dyskretnie. Tymczasem Keltset wstał powoli i patrzył wokoło, jakby podziwiał krajobraz. W pewnym momencie pochylił si˛e nad rozmawiajacymi ˛ i zrobił energiczny znak r˛eka.˛ Panamon od razu zrozumiał, o co chodzi i zbladł, a po chwili wolno skinał ˛ głowa.˛ Shea zaczał ˛ si˛e podnosi´c, ale szkarłatny rabu´s poło˙zył mu dło´n na ramieniu i powiedział cicho: — Keltset zauwa˙zył, z˙ e kto´s albo co´s poruszyło si˛e za tym krzakiem na południe od nas. Z tej odległo´sci nie wida´c dokładnie. Chodzi o krzak na skraju pobojowiska, mniej wi˛ecej w połowie drogi mi˛edzy nami a lasem. Twarz Shei zrobiła si˛e popielata. — Przygotuj swoje kamyki, bo widzi mi si˛e, z˙ e moga˛ si˛e przyda´c — kontynuował spokojnie Panamon, sugerujac, ˛ z˙ e za krzakiem mógł si˛e czai´c nast˛epny czarny łowca, który zwlekał z atakiem do zapadni˛ecia zmroku. — Co teraz zrobimy? — zapytał Shea, s´ciskajac ˛ w r˛eku woreczek z Kamieniami Elfów. — Wybór mamy do´sc´ skromny. Musimy go załatwi´c, zanim on dobierze si˛e do nas — odburknał ˛ Panamon i dał znak Keltsetowi, by pomógł mu wsta´c. Troll pochylił si˛e nad nim, objał ˛ jedna˛ r˛eka˛ i ostro˙znie przewiesił go sobie przez bark. Shea podniósł miecz Panamona i powoli ruszył za Keltsetem, który maszerował pewnym i swobodnym krokiem. Poturbowanemu rabusiowi nie zamykały si˛e usta. Przez cały czas przynaglał She˛e i narzekał, z˙ e Keltset nie nadaje 218
si˛e na piel˛egniark˛e, bo jest za mało delikatny. Shea nie podchwycił z˙ artobliwego tonu. Bezskutecznie próbował si˛e odpr˛ez˙ y´c, ale sko´nczyło si˛e to jeszcze wi˛ekszymi nerwami. W rezultacie został z tyłu. Szedł i strzelajac ˛ oczami na boki, próbował wypatrze´c, pod którym krzakiem zaczaił si˛e wróg; W prawej r˛ece trzymał woreczek z Kamieniami Elfów — jedyna˛ skuteczna˛ bro´n przeciwko sługom lorda Warlocka. Kiedy znale´zli si˛e w odle gło´sci około stu jardów od miejsca bitwy ´ ze Zwiastunem Smierci, Panamon nagle dał znak, by si˛e zatrzyma´c, i zaczał ˛ si˛e głosu uskar˙za´c na silny ból w ramieniu. Keltset ostro˙znie postawił go na ziemi i wyprostował si˛e. — Moje biedne rami˛e nie wytrzyma dłu˙zej takiego barbarzy´nskiego traktowania i całkowitego braku szacunku dla obolałych ko´sci — o´swiadczył wynio´sle Panamon i spojrzał znaczaco ˛ na She˛e. Chłopiec zrozumiał sygnał; wydobył woreczek zza tuniki i dr˙zacymi ˛ r˛ekami zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c rzemyki. Wyjał ˛ Kamienie Elfów i czekał. Keltset zajał ˛ pozycj˛e po drugiej stronie złorzeczacego ˛ Panamona i wa˙zył w r˛eku maczug˛e. Shea rozejrzał si˛e niespokojniej i zatrzymał wzrok na najbli˙zszej k˛epie z lewej strony; serce podskoczyło mu do gardła. Krzak si˛e poruszył. Keltset obrócił si˛e na pi˛ecie, wpadł w sam s´rodek zaro´sli i zniknał ˛ im z oczu.
XX Rozp˛etało si˛e piekło. Najpierw rozległ si˛e przera´zliwy wrzask i krzak zatrzasł ˛ si˛e gwałtownie. Panamon z wielkim trudem d´zwignał ˛ si˛e na kolana i krzyknał, ˛ by Shea rzucił mu miecz, który ten przez cały czas s´ciskał kurczowo w lewej r˛ece. Chłopiec nie zareagował od razu. Stał jak wro´sni˛ety w ziemi˛e i mnac ˛ nerwowo w prawej dłoni woreczek z Kamieniami Elfów, czekał na atak nieznanego stwora, który szamotał si˛e w krzakach. Wyczerpany i osłabiony Panamon umilkł i osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Rany okazały si˛e powa˙zniejsze, ni˙z sadził. ˛ Bez pomocy trolla nie był w stanie zrobi´c kroku. Tymczasem w g˛estych zaro´slach krótka walka dobiegała ko´nca. Rozległo si˛e jeszcze kilka dzikich wrzasków przeplatanych głuchymi uderzeniami i po chwili z zaro´sli wynurzył si˛e Keltset. W opuszczonej r˛ece trzymał swa˛ wierna˛ maczug˛e, a w drugiej niósł wrzeszczacego ˛ i kopiacego ˛ gnoma. Na tle olbrzymiego trolla z˙ ółty stworek wygladał ˛ jak niegrzeczne dziecko wyrywajace ˛ si˛e z r˛eki masywnego i zdenerwowanego rodzica, który przyłapał go na psotach i za chwil˛e wymierzy stosowna˛ i niewatpliwie ˛ bolesna˛ kar˛e. Ko´nczyny schwytanego wiły si˛e jak cztery w˛ez˙ e trzymane jedna˛ r˛eka˛ za ogony. Gnom miał na sobie taki strój jak z˙ ołnierze z patrolu — skórzana˛ bluz˛e, wysokie buty i pas. Przy pasie brakowało pochwy z charakterystycznym, krótkim mieczem. W czasie szamotaniny Keltset rozbroił swa˛ ofiar˛e, która˛ teraz zaniósł Panamonowi i pokazał w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Szkarłatny rabu´s uniósł si˛e z niemałym trudem i spojrzał ciekawie na miotajacego ˛ si˛e je´nca. — Pu´sc´ mnie, słyszysz. Puszczaj, przekl˛ety draniu! — wrzeszczał gnom. — Nie masz prawa mnie tak. . . Nic nie zrobiłem. Zobacz, nawet nie mam broni. Pu´sc´ mnie! Panamon odetchnał ˛ z ulga˛ i szczerze ubawiony osobliwym widokiem, zwrócił si˛e do Keltseta: — Ale ci si˛e trafił mocarz, no, no. Pewnie si˛e strasznie z nim nam˛eczyłe´s. Nie do wiary! Gdyby´s go nie złapał, załatwiłby nas wszystkich jak dwa a dwa cztery. A my´smy my´sleli, z˙ e to jeden z tych czarnych ze skrzydłami! Wspomnienie o niedawnym spotkaniu z przera˙zajacym, ˛ czarnym monstrum bynajmniej nie wprawiło Shei w lepszy humor. Jego do´swiadczenia w tej materii były zgoła nieprzyjemne. Podobne odczucia wzbudzały w nim z˙ ółte stworki 220
o pomarszczonej skórze. Przekonał si˛e, jak bardzo sa˛ niebezpieczne i przemy´slne. Był daleki od tego, by uwa˙za´c ich za słabe i zupełnie nieszkodliwe. Ka´ ˛sliwe uwagi Panamona pod adresem gnoma przyjał ˛ z powa˙zna˛ mina.˛ Szkarłatny rabu´s dostrzegł to w spojrzeniu chłopca i zmienił ton. — Nie gniewaj si˛e na mnie, Sheo. To siła przyzwyczajenia, a nie brak rozsad˛ ´ ku przemawia przeze mnie. Smiej˛ e si˛e z bardzo wielu rzeczy. Chyba dzi˛eki temu mam wra˙zenie, z˙ e wcia˙ ˛z jestem przy zdrowych zmysłach. Chocia˙z zdarza mi si˛e przesadza´c. Ale na razie do´sc´ w tej kwestii. Mamy inny problem, mianowicie, co pocza´ ˛c z tym oto małym, szkaradnym draniem? Gnom patrzył na Panamona z rosnacym ˛ przera˙zeniem, a gdy usłyszał ostatnie pytanie wypowiedziane s´ciszonym, gro´znym głosem, zatrzasł ˛ si˛e ze strachu i uderzył w błagalny ton: — Prosz˛e, błagam was, pu´sc´ cie mnie. Pójd˛e sobie cichutko i nic nikomu nie powiem. Zrobi˛e wszystko, co chcecie. Spełni˛e ka˙zde wasze z˙ yczenie, dobrzy ludzie, tylko mnie pu´sc´ cie. Keltset wcia˙ ˛z trzymał skomlacego ˛ gnoma za kark kilkana´scie cali nad ziemia.˛ Kołnierzyk przy tunice zaciskał si˛e przy tym coraz mocniej. Gnom z trudem chwytał powietrze. Panamon dostrzegł błaganie w zachodzacych ˛ mgła˛ oczach. Dał znak, by Keltset postawił zdobycz na ziemi i rozlu´znił chwyt. Nast˛epnie spojrzał na She˛e i po chwili namysłu znaczaco ˛ przymru˙zył oko. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, z chłopcem, ponownie odwrócił si˛e do je´nca i gwałtownie zbli˙zył swoje zako´nczone szpikulcem rami˛e do jego gardła. — Nie widz˛e z˙ adnych powodów, z˙ eby darowa´c ci z˙ ycie, paskudny gnomie, nie mówiac ˛ o puszczeniu ci˛e wolno — powiedział gro´znie. — Chyba dla nas wszystkich byłoby lepiej poder˙zna´ ˛c ci gardło na miejscu i przynajmniej mielibys´my jeden paskudny kłopot z głowy. Shea nie mógł uwierzy´c, z˙ e rabu´s mówił powa˙znie, chocia˙z wskazywała na to jego postawa i gro´zny ton. Przera˙zony jeniec przełknał ˛ gło´sno i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece, błagajac ˛ o lito´sc´ . Shea poczuł si˛e zakłopotany. Zrobiło mu si˛e z˙ al nieszcz˛esnego stworka. Panamon za´s pozostał niewzruszony i patrzył gro´znie w przera˙zona,˛ z˙ ółta˛ twarz pechowca. — Nie, błagam, nie róbcie tego — j˛eczał gnom, spogladaj ˛ ac ˛ zielonymi oczami na twarze swoich przyszłych oprawców. — Darujcie mi z˙ ycie! Mog˛e wam si˛e przyda´c. Naprawd˛e mog˛e pomóc? Powiem wam wszystko o Mieczu Shannary. Nawet mog˛e go dla was zdoby´c! Usłyszawszy o Mieczu Shannary, Shea drgnał ˛ i ze zdziwienia otworzył szerzej oczy. W uspokajajacym ˛ ge´scie poło˙zył dło´n na ramieniu Panamona. — A wi˛ec wiesz co´s o tym mieczu? — powiedział rabu´s lodowato, przybierajac ˛ oboj˛etny wyraz twarzy. — Gnom nie powinien wyczu´c, jak bardzo interesowało ich wszystko, co wia˙ ˛ze si˛e z Mieczem Shannary. Dlatego te˙z Panamon zignorował znak Shei i ponaglił gnoma: — Gadaj pr˛edko! I bez kr˛ecenia! 221
˙ Zółty stworek uspokoił si˛e, a jego oczy wróciły do normalnych rozmiarów. Wcia˙ ˛z jednak rozgladał ˛ si˛e nerwowo, jakby nie wierzył w to, z˙ e zdołał na chwil˛e uratowa´c głow˛e. W jego niespokojnych oczach Shea dostrzegł co´s dziwnego. Nie potrafił tego okre´sli´c, ale przez ułamek sekundy chłopcu zdawało si˛e, z˙ e w roz˙ bieganych oczach gnoma pojawiły si˛e szelmowskie błyski. Zółty spryciarz jednak błyskawicznie ukrył swe prawdziwe uczucia pod maska˛ całkowitej uległo´sci. — Je´sli chcecie, zaprowadz˛e was do Miecza — wyszeptał konfidencjonalnie, jakby si˛e bał, z˙ e sa˛ podsłuchiwani. — Darujcie mi z˙ ycie, a poka˙ze˛ wam, gdzie jest ukryty. Panamon odsunał ˛ szpikulec od gardła gnoma. Na z˙ ółtej szyi pojawiła si˛e stru˙zka krwi. Keltset wcia˙ ˛z stał nieruchomo i nie okazywał najmniejszego zainteresowania przebiegiem rozmowy. Rewelacje gnoma mogły mie´c niebagatelne znaczenie, gdyby okazało si˛e, z˙ e z˙ ółty stworek mówił prawd˛e. Mo˙ze wi˛ec wcia˙ ˛z istniały szanse na odzyskanie Miecza Shannary. Shea chciał podzieli´c si˛e ta˛ my´sla˛ z Panamonem, ale zorientował si˛e, z˙ e szkarłatny rabu´s woli trzyma´c je´nca w niepewno´sci. Poza tym wcia˙ ˛z nie było wiadomo, co Panamon wiedział na temat legendarnego talizmanu. Rabu´s nie okazywał du˙zego zainteresowania przyszło´scia˛ s´wiata. W ogóle poza pełnym z˙ oładkiem ˛ i pełna˛ sakiewka˛ niewiele go interesowało, trudno wi˛ec sadzi´ ˛ c, z˙ e kiedykolwiek zwrócił uwag˛e na w sumie drobny epizod z zamierzchłej przeszło´sci. Tymczasem gniewne chmury znikn˛eły z twarzy Panamona, a na jego ustach pojawił si˛e nieznaczny u´smiech. — Ile jest wart ten miecz, gnomie? — zapytał chytrze rabu´s, nie spuszczajac ˛ wzroku z twarzy je´nca. — Ile złota mo˙zna za niego dosta´c? — Dla jednych to najdro˙zsza pamiatka. ˛ . . najcenniejszy skarb. . . — odpowiedział skwapliwie. — Jest te˙z wielu takich, którzy gotowi sa˛ da´c o wiele wi˛ecej, byle tylko go zdoby´c. Na przykład w Nordlandii. . . Gnom przerwał w pół zdania, jakby si˛e nagle zorientował, z˙ e powiedział za du˙zo. Panamon u´smiechnał ˛ si˛e chciwie. Skinał ˛ porozumiewawczo w stron˛e Shei i z nieukrywanym szyderstwem wycedził: — Gnom twierdzi, z˙ e za ten miecz mo˙zna dosta´c dobra˛ cen˛e. Du˙zo złota. Gnom nie oszukiwałby nas. Prawda, z˙ ółta glisto? Jeniec przytaknał ˛ skwapliwie. — Có˙z, mo˙ze wobec tego darujemy ci. . . par˛e dni z˙ ycia, z˙ eby´s si˛e zda˙ ˛zył wypłaci´c — cedził wolno Panamon. — Ale pami˛etaj: Co si˛e odwlecze, to nie uciecze. Lepiej, z˙ eby to, o czym mówisz, okazało si˛e naprawd˛e warte zachodu. Nie nale˙zy przepuszcza´c dobrej okazji, nawet gdy mo˙zna zaspokoi´c swoja˛ przemo˙zna˛ ch˛ec´ poder˙zni˛ecia gardła ka˙zdemu gnomowi, który wpadnie w r˛ece. Interes przede wszystkim. Dobrze mówi˛e, gnomie? ˙ te˙z i lepiej nie mo˙zna. Przekonacie si˛e, ile jestem wart. Zrobicie dosko— Ze nały interes — przymilał si˛e z˙ ółty stworek. Przypadł do kolan rabusia i zgiał ˛ si˛e 222
w gł˛ebokim ukłonie. — Zobaczycie, z˙ e nie po˙załujecie. Dzi˛eki mnie b˛edziecie bogaci. R˛ecz˛e za to! Panamon u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie i poło˙zył zdrowa˛ r˛ek˛e na ramieniu gnoma. Z daleka wygladali ˛ jak starzy przyjaciele. Nast˛epnie poklepał gnoma po plecach, spojrzał na She˛e i Keltseta, po czym utkwił wzrok w twarzy z˙ ółtego ludzika. — A teraz powiedz nam, skad ˛ si˛e tu wziałe´ ˛ s i jak ci˛e zwa,˛ gnomie. — Zwa˛ mnie Orl Fane. Jestem wojownikiem ze szczepu Pelle z Górnego Anaru — odpowiedział szybko. — Ja miałem. . . to znaczy dostałem. . . jestem posła´ncem. W drodze do Paranoru trafiłem na to pobojowisko. Oni wszyscy tam. . . byli martwi, wi˛ec. . . nic nie mogłem zrobi´c i wtedy. . . usłyszałem was i si˛e schowałem. My´slałem, z˙ e jeste´scie. . . elfami. Spojrzał niepewnie na She˛e. Był wyra´znie skonsternowany, widzac ˛ elfie rysy chłopca. Ten jednak nie poruszył si˛e. Czekał na reakcj˛e Panamona. Szkarłatny rabu´s obdarzył gnoma przyjaznym spojrzeniem i u´smiechnał ˛ si˛e wyrozumiale. — Jeste´s zatem Orl Fane ze szczepu Pelle — powtórzył za przedmówca.˛ — Sławny to szczep i dzielni wojownicy — dodał po chwili, po czym pokr˛ecił głowa˛ z za˙zenowaniem, jakby po˙załował komplementu. Nast˛epnie spojrzał Orlowi w oczy i dodał z naciskiem: — Posłuchaj mnie teraz uwa˙znie, Orlu Fane. Je´sli mamy co´s wspólnie osia˛ gna´ ˛c i by´c dla siebie u˙zytecznymi, musimy przede wszystkim mie´c do siebie zaufanie. Najdrobniejsze kłamstwo mo˙ze zniweczy´c dobrze zapowiadajacy ˛ si˛e układ. Na polu bitwy rzeczywi´scie były znaki szczepu Pelle, czyli twojego szczepu. Zatem na pewno brałe´s udział w bitwie. Gnom zaniemówił. W jego zielonych oczach pojawiła si˛e mieszanina strachu i niepewno´sci. Panamon nie zwrócił na to uwagi, lecz spokojnie i z u´smiechem kontynuował: — Szkoda, z˙ e si˛e nie widzisz, Orlu Fane. Jeste´s pokrwawiony, a nad czołem masz s´wie˙za˛ ran˛e. Dlaczego od razu nie powiedziałe´s nam prawdy. Przecie˙z musiałe´s tam by´c w czasie bitwy, zgadza si˛e? Gnom dał si˛e zwie´sc´ spokojnemu głosowi Panamona i przytaknał. ˛ — Przecie˙z to oczywiste, z˙ e byłe´s tam przez cały czas, Orlu Fane. Otoczony przez elfy walczyłe´s do upadłego i zraniono ci˛e w czoło. Wówczas straciłe´s przytomno´sc´ i le˙załe´s w zaro´slach, a˙z usłyszałe´s nas. Tak si˛e rzecz miała, prawda, Orlu Fane? — Tak, tak. Wła´snie tak było — goraczkowo ˛ potakiwał wypytywany. — Jaka szkoda, z˙ e obaj jeste´smy w bł˛edzie. Zapadła grobowa cisza. Panamon wcia˙ ˛z u´smiechał si˛e dobrotliwie, za´s zaskoczony Orl Fane zesztywniał, a w jego oczach znowu pojawił si˛e niepokój. Gładkie słowa wytrawnego złodzieja u´spiły jego czujno´sc´ . Dał si˛e podej´sc´ jak łatwowierny oferma. U´smiech, który pojawił si˛e teraz na jego ustach, przypominał dziwaczny
223
grymas. Tymczasem Shea z rosnacym ˛ zaciekawieniem spogladał ˛ to na jednego, to na drugiego, nie rozumiejac, ˛ o co wła´sciwie chodzi. — Słuchaj no, ty podła gnido — zaczał ˛ Panamon lodowatym tonem. Jego u´smiech zniknał, ˛ a na twarzy pojawił si˛e okrutny grymas. — Kłamiesz od samego poczatku. ˛ Ka˙zdy wojownik Pelle nosi barwy swego szczepu. Ty nie nosisz z˙ adnych barw. Nie zostałe´s ranny w bitwie. Czerwona kreska nad czołem to dra´sni˛ecie. Jeste´s dezerterem, szczurze. Dezerterem i hiena˛ cmentarna,˛ taka jest prawda! Mówiac ˛ ostatnie słowa, chwycił go za tunik˛e i potrzasn ˛ ał ˛ nim tak energicznie, z˙ e gnom zadzwonił z˛ebami. Przyłapany na kłamstwie z˙ ółty ludzik wił si˛e jak piskorz. Nie mógł złapa´c tchu i wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c w to, z˙ e sprawy przybrały a˙z tak niekorzystny obrót. — Tak. . . było. . . tak. . . jak mówisz — wykrztusił. Wydusiwszy z oszusta przyznanie si˛e do winy, Panamon rzucił go Keltsetowi. — Zdradziłe´s swoich ziomków. Uciekłe´s z pola walki — Panamon cedził słowa z nieukrywanym obrzydzeniem i najwi˛eksza˛ pogarda,˛ jaka˛ mógł okaza´c temu, do którego mówił. — Najni˙zsza, najpodlejsza kreatura, jaka chodzi po ziemi, to dezerter, który grabi poległych. Kto´s taki jak ty. Gdzie masz swoje łupy, Orlu Fane? Sheo, bad´ ˛ z łaskaw sprawdzi´c w tych krzakach, tam gdzie ten szczur si˛e chował przed nami. Zanim Shea zrobił pierwszy krok w kierunku zaro´sli, szarpiacy ˛ si˛e gnom wrzasnał ˛ przera´zliwie, jakby Keltset wła´snie ukr˛ecał mu kark. Panamon u´smiechnał ˛ si˛e uspokajajaco ˛ i gestem zach˛ecił chłopca. Było oczywiste, z˙ e przebiegły stworek co´s tam ukrył. Shea przedostał si˛e przez sztywne gał˛ezie i znalazłszy si˛e w s´rodku zaro´sli, zaczał ˛ rozglada´ ˛ c si˛e za dołkiem, górka˛ lub kopczykiem, gdzie z˙ ółty stworek mógłby schowa´c swoje łupy. Nie było to łatwe zadanie, jako z˙ e w czasie krótkiej, acz gwałtownej szamotaniny Keltset i jego ofiara zryli obcasami ka˙zda˛ pi˛ed´z ziemi. Rozgladał ˛ si˛e wi˛ec wokoło bez przekonania. Jednak gdy ju˙z miał zamiar zrezygnowa´c, katem ˛ oka dostrzegł w g˛estwinie li´sci i połamanych gał˛ezi co´s dziwnego. Przybli˙zył si˛e i, pomagajac ˛ sobie my´sliwskim no˙zem, wkrótce wydobył podłu˙zny worek. Jego zawarto´sc´ grzechotała przy ka˙zdym ruchu. Wewnatrz ˛ musiały si˛e znajdowa´c jakie´s twarde, zapewne metalowe przedmioty. Dał znak, z˙ e co´s znalazł. Wywołało to kolejna˛ szamotanin˛e i seri˛e wrzasków je´nca. W ko´ncu Shea wydobył worek i przerzucił go ponad gał˛eziami. Zawarto´sc´ zagrzechotała, a jeniec krzyknał ˛ wniebogłosy. Keltset musiał u˙zy´c obu rak, ˛ by utrzyma´c je´nca. Panamon zlekcewa˙zył wrzaski, u´smiechnał ˛ si˛e porozumiewawczo do Shei i si˛egajac ˛ po worek, powiedział: — Zdaje mi si˛e, z˙ e w s´rodku jest co´s cennego. Przynajmniej dla naszego z˙ ółtego przyjaciela. Shea stanał ˛ za plecami rabusia. Panamon rozwiazał ˛ rzemienie i zanurzył r˛ek˛e w tajemniczym znalezisku. Zanim jednak dosi˛egnał ˛ zawarto´sci zdrowa˛ r˛eka,˛
224
zmienił zdanie. Wyciagn ˛ ał ˛ dło´n, chwycił worek za spód i wysypał zawarto´sc´ na ziemi˛e. Pozostali spojrzeli ciekawie na osobliwy stosik. — Złom i s´miecie — stwierdził zawiedziony rabu´s. — Ta gnida jest głupsza, ni˙z my´slałem. Nie wie nawet, co ukra´sc´ zabitemu. Shea nie zareagował na słowa rabusia, lecz uwa˙znie przegladał ˛ zawarto´sc´ opró˙znionego worka. Składały si˛e na´n no˙ze, sztylety, miecze, niektóre wcia˙ ˛z w skórzanych pochwach. Błysn˛eło kilka po´slednich ozdób i kamieni oraz par˛e drobnych monet, które miały warto´sc´ tylko dla gnomów. Znalezisko wygladało ˛ na całkowicie bezwarto´sciowe ale szamoczacy ˛ si˛e zaciekle Orl Fane był wyra´znie innego zdania. Shea spojrzał na niego współczujaco ˛ i pokiwał głowa.˛ Bad´ ˛ z co bad´ ˛ z z˙ ółty stworek, dezerter i hiena cmentarna, stracił wszystko, co mogło przedstawia´c jakakolwiek ˛ warto´sc´ . Całym jego dobytkiem i majatkiem ˛ było to, co miał na grzbiecie i w worku — troch˛e złomu i kilka prawie bezwarto´sciowych błyskotek. Teraz zanosiło si˛e na to, z˙ e zapłaci z˙ yciem za nieostro˙zne kłamstwo, a Panamon Creel nie wygladał ˛ na kogo´s, kto pobła˙za kr˛etaczom. — Da´c si˛e zabi´c za kup˛e złomu. . . Ale có˙z, gnomie, skoro taka twoja wola. . . — stwierdził ponuro rabu´s i dał znak wspólnikowi. Keltset uniósł maczug˛e. — Nie, błagam was. Powstrzymajcie si˛e — skomlał gnom, przekonany, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. — To o Mieczu było prawda,˛ przysi˛egam. Mog˛e go zdoby´c. Dla was. Za Miecz Shannary Pan Ciemno´sci obsypie was złotem! Shea powstrzymał opadajace ˛ rami˛e Keltseta. Troll powoli opu´scił maczug˛e i spojrzał pytajaco ˛ na chłopca. Panamon chciał zaoponowa´c, ale si˛e powstrzymał. Trzeba si˛e wreszcie dowiedzie´c, dlaczego niepozorne sudlandzkie chłopi˛e zapus´ciło si˛e a˙z do Nordlandii. Musiało to mie´c jaki´s zwiazek ˛ z tajemniczym Mieczem Shannary. Odwrócił si˛e wi˛ec do Keltseta, oboj˛etnie wzruszył ramionami i powiedział: — Nie ma po´spiechu. Zawsze zda˙ ˛zymy ci˛e u´smierci´c, Orlu Fane, je´sli jeszcze raz spróbujesz nas oszuka´c. Keltset, zwia˙ ˛z go i we´z na arkan tak, z˙ eby mógł i´sc´ . A ty, Shea, bad´ ˛ z łaskaw pomóc mi wsta´c. Przy odrobinie wsparcia doczłapi˛e do lasu. Keltset zatroszczy si˛e o naszego dezertera. Shea spełnił jego pro´sb˛e. Osłabiony złodziej wsparł si˛e na jego ramieniu i zrobił kilka kroków na prób˛e. Keltset zwiazał ˛ r˛ece gnomowi i zało˙zył mu na szyj˛e p˛etl˛e z długa˛ lina.˛ Orl Fane nie protestował, ale był czym´s wyra´znie zaniepokojony. Shea nie wierzył w jego opowie´sci o Mieczu. Uwa˙zał, z˙ e kłamliwy stworek wymy´slił je, by zyska´c czas na opracowanie skutecznego planu wydostania si˛e z rak ˛ oprawców. Zapewne liczył na to, z˙ e zdoła si˛e uwolni´c, zanim Panamon odkryje kłamstwo i ka˙ze go zabi´c. Shea nie miał zamiaru krzywdzi´c gnoma. Chocia˙z nie darzył go ani sympatia,˛ ani współczuciem nie chciał, by stworkowi wyrzadzo˛ no krzywd˛e. Orl Fane był dezerterem, tchórzem i kłamca.˛ Zdradził swe plemi˛e, stracił dom i przyjaciół. My´slał jedynie o tym, jak ocali´c głow˛e. Przy tym był 225
z natury podst˛epny i przebiegły. Biorac ˛ to wszystko pod uwag˛e, Shea doszedł do wniosku, z˙ e uległo´sc´ i błagania gnoma były starannie przemy´slana˛ sztuczka˛ w celu zmylenia przeciwnika. Nie miał tak˙ze złudze´n co do tego, z˙ e gdyby role si˛e odwróciły, Orl Fane zabiłby ich bez wahania. Nawet zaczynał z˙ ałowa´c, z˙ e Keltset nie rozprawił si˛e z je´ncem tak, jak zamierzał. Chyba wszyscy trzej odczuliby wyra´zna˛ ulg˛e. Zadowolony z wyniku próby Panamon dał znak, z˙ e jest gotowy do marszu. Ruszyli w kierunku lasu. Ledwie uszli kilka kroków, gnom zaczał ˛ gło´sno protestowa´c. O´swiadczył, z˙ e nie ruszy si˛e z miejsca, je´sli nie zwróca˛ mu worka i jego zawarto´sci. Wyprowadzony z równowagi Panamon ju˙z chciał roztrzaska´c nienawistna,˛ z˙ ółta˛ głow˛e gnoma, lecz Shea powstrzymał go: — To przecie˙z nie ma znaczenia — powiedział. — Niech sobie zatrzyma te swoje skarby, skoro tak mu na nich zale˙zy. Pozb˛edziemy si˛e ich pó´zniej, gdy si˛e troch˛e uspokoi. — Niech b˛edzie. Tym razem ustapi˛ ˛ e — o´swiadczył, a gnom natychmiast ucichł. — Ale je´sli ta gnida j˛eknie chocia˙z raz, to osobi´scie wyrw˛e mu j˛ezyk. Keltset, trzymaj ten worek z dala od jego z˙ ółtych łap i ode mnie. Nie wolno ryzykowa´c. Gdyby temu draniowi wpadł w r˛ece najmniejszy, zaostrzony kawałek ´ z˙ elaza, załatwiłby nas od razu. Smier´ c od miecza to szybka s´mier´c, ale ten szmelc z jego worka mógłby najwy˙zej wywoła´c zaka˙zenie. Ostatnia uwaga roz´smieszyła She˛e. Rzeczywi´scie no˙ze i sztylety i nie prezentowały si˛e okazale. Na uwag˛e zasługiwał jedynie długi; miecz, na którego r˛ekoje´sci wyrze´zbiono płonac ˛ a˛ pochodni˛e. Nie był nowy. Na pozłacanej r˛ekoje´sci widniały liczne odpryski i p˛ekni˛ecia. Tak jak inne miecze z kolekcji dezertera tkwił w pochwie, zatem nie wiadomo, w jakim stanie była klinga. Niemniej jednak w r˛eka zwinnego Orla Fane mógł sta´c si˛e gro´zna˛ bronia.˛ Keltset zarzucił sobie worek na rami˛e i wznowili marsz do lasu. Chocia˙z do skraju lasu było ju˙z niedaleko, Shea, który podtrzymywał, a włas´ciwie d´zwigał rosłego Panamona, zm˛eczył si˛e, zanim tam dotarli. Szkarłatny rabu´s dał znak, by si˛e zatrzyma´c, i polecił Keltsetowi zatrze´c s´lady. Troll uwinał ˛ si˛e z tym szybko, a ponadto zostawił wiele fałszywych tropów dla zmylenia ewentualnego po´scigu. Sprytny wybieg trolla miał jednak swoje złe strony. Utrudnił zadanie dru˙zynie Allanona, która na pewno rozpocz˛eła poszukiwa´c Shei. Mimo to chłopiec nie sprzeciwiał si˛e poczynaniom Keltseta gdy˙z wa˙zniejsze w chwili obecnej było unikniecie spotkania ze zwiadowcami gnomów i nast˛epnymi skrzy´ dlatymi Zwiastunami Smierci. Przywiazawszy ˛ gnoma do drzewa, Keltset wrócił na pobojowisko, by zatrze´c pozostałe s´lady, które mogłyby ułatwi´c zadanie poszukujacym. ˛ Panamon klapnał ˛ ci˛ez˙ ko na ziemi˛e i oparł si˛e o szeroki klon. Zm˛eczony Shea usadowił si˛e naprzeciwko. Poło˙zył si˛e na niewysokim kopczyku pokrytym g˛esta˛ trawa˛ i gł˛eboko wdychajac ˛ s´wie˙ze, le´sne powietrze, patrzył zadumanym wzrokiem na czubki drzew. Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Na niebie pojawi226
ły si˛e pierwsze fioletowo-niebieskie smugi nadchodzacego ˛ wieczoru. Do zachodu pozostała niecała godzina. Pod osłona˛ nocy łatwiej było si˛e ukry´c. Shea nagle zapragnał ˛ znale´zc´ si˛e w´sród swych przyjaciół. Poczuł, jak bardzo brakowało mu Allanona — madrego ˛ dowódcy i opiekuna. Zat˛esknił za Balinorem, Hendelem, Durinem, Dayelem i Menionem, ale najbardziej brakowało mu obecno´sci Flicka — brata i najbli˙zszego przyjaciela, którego wierno´sc´ , szczero´sc´ i po´swi˛ecenie wielokrotnie pomogły mu odzyska´c optymizm i wiar˛e we własne siły. W towarzystwie Panamona czuł si˛e dobrze, ale nie łaczyły ˛ go z nim z˙ adne bli˙zsze wi˛ezi uczuciowe. Trudno było liczy´c na to, z˙ e kto´s, kto z˙ yje z dnia na dzie´n, z daleka od ludzi, zdany wyłacznie ˛ na siebie i swój spryt byłby w stanie zrozumie´c problemy i watpliwo´ ˛ sci dorastajacego ˛ chłopca w takich sprawach jak uczciwo´sc´ i prawda. Osobna˛ zagadka,˛ nawet dla Panamona, był troll. — Tam, na pobojowisku, wspomniałe´s co´s o Keltsecie — powiedział cicho ´ Shea. — Mówiłe´s, z˙ e Zwiastun Smierci skad´ ˛ s go znał. . . Nie było odpowiedzi, wi˛ec chłopiec uniósł si˛e, by sprawdzi´c, czy Panamon usłyszał pytanie. Szkarłatny rabu´s spojrzał mu prosto w oczy. ´ — Zwiastun Smierci? Co´s mi si˛e zdaje, z˙ e w tej sprawie ty wiesz o wiele wi˛ecej ni˙z ja. Podziel si˛e ze mna˛ swoimi spostrze˙zeniami, Sheo. — To, co powiedziałe´s mi po tym, jak uwolnili´scie mnie z rak ˛ gnomów, to nie była prawda, zgadza si˛e? Keltset nie jest banita˛ ani odmie´ncem. Jego ziomkowie nie wyp˛edzili go z osady. By´c mo˙ze napastowali go i dr˛eczyli, ale zabił z innego powodu. Panamon roze´smiał si˛e i pogładził wasy ˛ ko´ncem szpikulca. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie. Jak było naprawd˛e, nie wiem sam. Wydawało mi si˛e, z˙ e musiało mu si˛e przytrafi´c co´s bardzo przykrego. Kto´s lub co´s zrobiło mu wielka˛ krzywd˛e. Inaczej nie zwiazałby ˛ si˛e z kim´s takim jak ja. Na pewno nie jest złodziejem, ale kim jest naprawd˛e, nie wiem. Dla mnie to kompan i wspólnik. W tej sprawie ci˛e nie okłamałem. Po chwili milczenia Shea zapytał: — Skad ˛ przybył Keltset? — Znalazłem go jakie´s dwa miesiace ˛ temu, kawałek drogi stad ˛ na północ. Wła´snie zszedł z gór Charnal. Był pokiereszowany i ledwie z˙ ywy. Do dzi´s nie wiem, co si˛e stało. Nigdy o tym nie mówił, a ja nie pytałem. Jego przeszło´sc´ , jego sprawa. Nie wnikałem w ten temat. Opiekowałem si˛e nim przez kilka tygodni. Znam troch˛e j˛ezyk znaków. Okazało si˛e, z˙ e on te˙z, wi˛ec mogli´smy si˛e porozumie´c. Poznałem jego imi˛e, ka˙zdy z nas powiedział co´s o sobie, ale niewiele, tyle ile uznał za stosowne. Kiedy wyzdrowiał, zaproponowałem, z˙ eby si˛e do mnie przyłaczył. ˛ Zgodził si˛e i od tego czasu zrobili´smy razem par˛e rzeczy. Rozumiesz, co mam na my´sli? Ale tak naprawd˛e to nie jest jego powołanie. Shea pokr˛ecił głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Panamon nigdy si˛e nie zmieni. Nie rozumiał, z˙ e mo˙zna z˙ y´c inaczej, a nawet nie starał si˛e zrozumie´c. Powa˙znie 227
traktował jedynie tych, którym mógł odebra´c ich własno´sc´ , a z dobrodziejstw tego s´wiata cenił jedynie przyja´zn´ . Tej nigdy nie odrzucał. Shea z pewnym zdziwieniem stwierdził, z˙ e sam skłaniał si˛e coraz bardziej ku temu, z˙ e Panamon — złodziej, lekkoduch i szaławiła — dał si˛e lubi´c. Było jednak mało prawdopodobne, z˙ e ich wzajemna sympatia przerodzi si˛e w przyja´zn´ . Mieli kra´ncowo odmienne charaktery i systemy warto´sci. Mimo to patrzyli na siebie z szacunkiem. Starali si˛e zrozumie´c, co czuje ten drugi, nie dopytywali si˛e dlaczego, a co najwa˙zniejsze — pokonali wroga wspólnymi siłami. W sprzyjajacych ˛ okoliczno´sciach mogło sta´c si˛e to podstawa˛ szczerej i trwałej przyja´zni. — Skad ˛ czarny łowca mógł zna´c Keltseta? — dopytywał si˛e Shea. Panamon skwitował jego pytanie oboj˛etnym wzruszeniem ramion, jakby nie znał odpowiedzi i jakby niewiele go ona interesowała; do tego ostatniego Shea miał pewne watpliwo´ ˛ sci. Był dobrym obserwatorem i nie uszło jego uwagi, z˙ e Panamon bardzo chciałby si˛e wiedzie´c, co si˛e wydarzyło, zanim spotkał Keltseta. Łowca zamieniony w gar´sc´ popiołu przez Kamienie Elfów zapewne odegrał niemała˛ i chyba niezbyt chlubna˛ rol˛e w z˙ yciu trolla. Po pierwsze rozpoznał Keltseta, a po drugie wcale si˛e nie cieszył ze spotkania. W czerwonych s´lepiach stwora wida´c było autentyczny strach. Znajac ˛ moc ´ Zwiastuna Smierci, Shea nie potrafił sobie wyobrazi´c, kto lub co ze s´wiata materialnego mogło go tak przestraszy´c. Panamon równie˙z to dostrzegł i zapewne zadawał sobie podobne pytanie. Pojedyncze promienie rozja´sniały gł˛eboki, le´sny półmrok. Po wykonaniu zadania Keltset dołaczył ˛ do odpoczywajacych. ˛ Zatarł wszystkie s´lady ich bytnos´ci na pobojowisku oraz pozostawił sporo fałszywych tropów. Panamon odzyskał do´sc´ sił, by i´sc´ samodzielnie, ale mimo to poprosił Keltseta o pomoc. W lesie zmrok zapadał szybko. Nale˙zało czym pr˛edzej znale´zc´ miejsce na popas, bo szkarłatny rabu´s nie był w najlepszej formie. Shea miał pilnowa´c i prowadzi´c skr˛epowanego Orla. Cho´c zadanie to nie przypadło mu do gustu, wykonał je posłusznie. Panamon ponownie chciał zostawi´c sfatygowany worek gnoma, lecz potulny dotad ˛ jeniec dał kolejny koncert wrzasków, wi˛ec szkarłatny rabu´s kazał go zakneblowa´c. Odtad ˛ słyszeli jedynie stłumione j˛eki z˙ ółtego stworka. Gdy zamierzali ruszy´c w dalsza˛ drog˛e, jeniec rzucił si˛e na ziemi˛e. Zirytowany Panamon kopnał ˛ go kilka razy, ale gnom był uparty. Co prawda Keltset niewatpliwie ˛ dałby rad˛e d´zwiga´c Orla i podtrzymywa´c Panamona, ale był to zbyt du˙zy kłopot. W ko´ncu szkarłatny rabu´s zgrzytnał ˛ z˛ebami i posłał kilka siarczystych przekle´nstw pod adresem kłopotliwego je´nca. Nast˛epnie polecił Keltsetowi zabra´c precjoza gnoma. Orl Fane umilkł — mogli kontynuowa´c marsz. Wkrótce w lesie zrobiło si˛e tak ciemno, z˙ e nie sposób było okre´sli´c kierunku. Panamon zarzadził ˛ postój na niewielkiej polance w´sród olbrzymich d˛ebów, których konary tworzyły g˛esta˛ paj˛eczyn˛e. Przywiazawszy ˛ je´nca do drzewa, zaj˛eli si˛e przygotowaniem ogniska i posiłku. Trzeba było nieco rozlu´zni´c p˛eta gnomowi, by 228
mógł je´sc´ . Szkarłatny rabu´s nie znał ich dokładnego poło˙zenia, niemniej jednak uznał, z˙ e byli na tyle bezpieczni, by rozpali´c skromne ognisko. By´c mo˙ze rabu´s nie zezwoliłby na to, gdyby wiedział wi˛ecej o niebezpiecze´nstwach czajacych ˛ si˛e w nieprzeniknionym lesie wokół Paranoru. Na szcz˛es´cie słudzy lorda Warlocka rzadko zapuszczali si˛e w te rejony. Zm˛eczeni całodzienna˛ w˛edrówka˛ zjedli posiłek w milczeniu. Nawet wrzaskliwy gnom pochłonał ˛ swoja˛ porcj˛e bez słowa skargi. Przez cały czas jednak obserwował twarze ciemi˛ez˙ ycieli i próbował zbli˙zy´c zzi˛ebni˛eta,˛ z˙ ółta˛ twarz do ognia. Shea nie zwracał uwagi na starania gnoma. Rozmy´slał intensywnie o tym, co powiedzie´c Panamonowi o sobie, o przyjaciołach, a przede wszystkim o Mieczu Shannary. Do ko´nca kolacji nie podjał ˛ z˙ adnej decyzji. Tymczasem je´nca ponownie skr˛epowano i przywiazano ˛ do najbli˙zszego d˛ebu, a gdy przyrzekł, z˙ e b˛edzie cicho, wyj˛eto mu knebel. Nast˛epnie Panamon usadowił si˛e wygodnie przy dogasajacym ˛ ognisku i zwrócił si˛e do Shei. — Chyba nadeszła pora, z˙ eby´s powiedział mi co´s wi˛ecej o sprawie z Mieczem. Tylko prosz˛e bez kr˛ecenia, półprawd i przemilcze´n. Obiecałem ci pomoc, ale najpierw musz˛e si˛e przekona´c, z˙ e mo˙zna ci˛e darzy´c zaufaniem. Rzecz jasna nie takim, o jakim rozmawiałem z ta˛ z˙ ółta˛ gnida.˛ Byłem i jestem z toba˛ szczery, wi˛ec pora si˛e odwzajemni´c. Wówczas Shea opowiedział mu wszystko, cho´c poczatkowo ˛ nie miał takiego zamiaru. Wcia˙ ˛z nie był pewien, ile mo˙ze wyjawi´c, ale wydarzenia same uło˙zyły si˛e w logiczny ciag, ˛ ka˙zde nast˛epne wynikało z poprzedniego, wi˛ec wkrótce Panamon wiedział wszystko to co Shea. Chłopiec rozpoczał ˛ opowie´sc´ od spotka´ nia z Allanonem, po czym wspomniał o pojawieniu si˛e Zwiastuna Smierci, który zmusił jego i Flicka do ucieczki z Shady Vale. Dalej opowiedział o podró˙zy do Leah, spotkaniu z ksi˛eciem Menionem i dramatycznej ucieczce przez Bór Czarnych D˛ebów do Culhaven, gdzie dołaczyli ˛ do Allanona. Powiedział te˙z o przeprawie przez Smocze Z˛eby, która w jego pami˛eci była tylko mglistym wspomnieniem. Zako´nczył, opisujac ˛ odpadni˛ecie od skały na Smoczej Grani i walk˛e z rwacym ˛ nurtem rzeki, która zaniosła go na równin˛e Rabb, gdzie wpadł w r˛ece gnomów. Panamon słuchał opowie´sci z rosnacym ˛ zainteresowaniem. Nie przerwał ani razu, a gdy Shea sko´nczył, długo patrzył na niego z autentycznym podziwem. Milczacy ˛ Keltset tak˙ze siedział zasłuchany i wpatrywał si˛e w twarz opowiadajacego. ˛ Jedynie Orl Fane wiercił si˛e, mruczał co´s pod nosem i nerwowo strzelał oczami, jakby bał si˛e, z˙ e wyst˛epujacy ˛ wielokrotnie w opowie´sci lord Warlock miał si˛e zjawi´c lada chwila. — W z˙ yciu nie słyszałem czego´s równie zdumiewajacego ˛ i fascynujacego ˛ — powiedział wreszcie Panamon. — To brzmi tak fantastycznie, z˙ e a˙z niewiarygodnie. Ale ja ci wierz˛e. Wierz˛e, bo wcia˙ ˛z pami˛etam bitw˛e ze skrzydlatym monstrum i widziałem na własne oczy moc zakl˛eta˛ w Kamieniach Elfów. Mam jednak pew-
229
ne watpliwo´ ˛ sci co do samego Miecza, no i do tego, z˙ e jeste´s jedynym z˙ yjacym ˛ spadkobierca˛ Shannary. Czy ty sam nie masz z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci? — Z poczatku ˛ miałem ich du˙zo, teraz nie wiem, co my´sle´c — odpowiedział powoli Shea. — Wydarzyło si˛e wiele dziwnych rzeczy, spotkałem wielu dziwnych ludzi. Sam ju˙z nie wiem, komu i w co wierzy´c. Ale jakkolwiek by było, musz˛e dołaczy´ ˛ c do Allanona. By´c mo˙ze udało im si˛e odzyska´c Miecz. Kto wie, mo˙ze tak˙ze znale´zli rozwiazanie ˛ zagadki mojego pochodzenia i klucz do mocy zakl˛etej w Mieczu. Od drzewa, do którego przywiazano ˛ je´nca, dobiegł wysoki, gło´sny chichot. Orl Fane le˙zał i skr˛ecał si˛e ze s´miechu. — Nie liczcie na to. Oni nie maja˛ Miecza — piszczał gnom, tarzajac ˛ si˛e ze s´miechu jak błazen, rozbawiony własnym konceptem. — Tylko ja wiem, gdzie jest Miecz Shannary! Tylko ja mog˛e go wam pokaza´c. Ja, jeden jedyny! Mo˙zecie sobie go szuka´c do sadnego ˛ dnia, cha, cha, cha. Beze mnie i tak go nie znajdziecie. Tylko ja wiem, gdzie jest. Wiem, kto go ma. Tylko ja to wiem! — On chyba zwariował — stwierdził z u´smiechem Panamon i polecił Keltsetowi ponownie zakneblowa´c je´nca. — Rano dowiemy si˛e, o co chodzi. Je´sli rzeczywi´scie co´s wie o Mieczu, w co watpi˛ ˛ e, to rano wszystko nam wy´spiewa. — Naprawd˛e sadzisz, ˛ z˙ e on mo˙ze co´s wiedzie´c? — zapytał powa˙znie Shea. — Miecz ma wielkie znaczenie. Nie tylko dla nas tutaj, ale dla ludów wszystkich krain. Trzeba koniecznie sprawdzi´c, co ten gnom wie. — Doprawdy, chłopcze, wzruszyłe´s mnie tak, z˙ e si˛e chyba popłacz˛e — zadrwił Panamon. — Co mnie obchodza˛ te wszystkie twoje ludy i krainy? Gwi˙zd˙ze˛ na nich koncertowo. No, mo˙ze z wyjatkiem ˛ tych, co podró˙zuja˛ samotnie z pełnym mieszkiem, ale takich nie masz teraz wielu. — Złodziej przerwał, spojrzał w oczy Shei, a widzac ˛ w nich rozczarowanie, lekcewa˙zaco ˛ wzruszył ramionami i dodał: — Ale sprawa Miecza wcia˙ ˛z mnie intryguje, wi˛ec chyba jednak ci pomog˛e. Wy´swiadczyłe´s mi niemała˛ przysług˛e. Tego si˛e nie zapomina. Tymczasem Keltset zako´nczył kneblowanie trajkoczacego ˛ gnoma i wrócił do ogniska. Orl Fane, mimo wi˛ezów i knebla, wcia˙ ˛z prychał, chichotał i skr˛ecał si˛e ˙ ze s´miechu. Shea spojrzał na niego i zaniepokoił si˛e. Zółty stworek zachowywał si˛e jak op˛etany przez złego ducha — j˛eczał, st˛ekał i przewracał dziko oczami. Panamon znosił dokuczliwe odgłosy, ale w ko´ncu stracił cierpliwo´sc´ . Poderwał si˛e i wyszarpnał ˛ sztylet, by ucia´ ˛c gnomowi j˛ezyk. Orl Fane natychmiast ucichł i uspokoił si˛e. Na chwil˛e pozwolił im zapomnie´c o swoim istnieniu. Panamon ochłonał ˛ i zapytał: — Jak ci si˛e zdaje, Shea, dlaczego ten skrzydlaty z Nordlandii twierdził, z˙ e schowali´smy przed nim Miecz Shannary? Nawet nie dopuszczał my´sli, z˙ e mogło by´c inaczej! Skad ˛ ta jego pewno´sc´ ? Mówił, z˙ e wyczuwa obecno´sc´ miecza. Jak by´s to wyja´snił?
230
Shea namy´slał si˛e przez chwil˛e, po czym niepewnie wzruszył ramionami i powiedział cicho: — To chyba za sprawa˛ Kamieni Elfów. — Mo˙zliwe, z˙ e masz racj˛e. — Panamon w zamy´sleniu pogładził si˛e zdrowa˛ r˛eka˛ po brodzie. — Ale prawd˛e mówiac, ˛ wcia˙ ˛z nic z tego nie rozumiem. A ty co na to, Keltset? Troll spojrzał powa˙znie w twarze rozmówców i wykonał seri˛e znaków r˛ekoma. Panamon s´ledził je uwa˙znie, a gdy Keltset sko´nczył, powiedział do Shei: — On te˙z uwa˙za, z˙ e Miecz ma wielka˛ warto´sc´ i z˙ e lord Warlock jest bardzo niebezpieczny. Keltset bardzo nam pomógł, prawda Sheo? — dodał ka´ ˛sliwie. — Ten Miecz naprawd˛e ma wielka˛ warto´sc´ — powtórzył Shea z naciskiem. Gdy jego słowa wybrzmiały, zapadła cisza pełna zadumy. Było pó´zno. Nie zauwa˙zyli, kiedy zapadła noc. Ciemno´sci rozja´sniał jedynie czerwonawy blask dopalajacego ˛ si˛e drewna. W le´snej kryjówce czuli si˛e bezpiecznie. Wokoło rozlegały si˛e spokojne, monotonne odgłosy owadów, które wyruszyły na nocne z˙ erowanie. Mi˛edzy g˛estymi, czarnymi konarami drzew tu i ówdzie prze´switywało ciemnoniebieskie niebo i pojedyncze gwiazdy. Dopóki drwa nie wypaliły si˛e na popiół, Panamon gło´sno my´slał o tym, co przed chwila˛ usłyszał. W ko´ncu wstał, rozgarnał ˛ popiół i zadeptał ostatnie iskry i z˙ yczac ˛ wszystkim dobrej nocy, zako´nczył wszelkie rozmowy. Zanim Shea znalazł sobie miejsce na spoczynek, Keltset zawinał ˛ si˛e w koc i zasnał ˛ twardym snem. Wszyscy odczuwali zm˛eczenie trudami dnia i bitwa˛ z nordlandzkim emisariuszem. Rozło˙zywszy koc, Shea zrzucił buty, uło˙zył si˛e wygodnie i oboj˛etnym wzrokiem patrzył na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e na tle granatowego nieba g˛esta,˛ czarna˛ paj˛eczyn˛e konarów. Powróciły wspomnienia i watpliwo´ ˛ sci co do sensu wyprawy, która zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Wiele spraw wcia˙ ˛z pozostało niewyja´snionych. Chwilami zdawało mu si˛e, z˙ e a˙z nazbyt wiele. Przebył olbrzymi szmat drogi, pokonał wiele niebezpiecze´nstw i wiele wycierpiał, lecz wcia˙ ˛z nie rozumiał sensu przedsi˛ewzi˛ecia, nie wiedział o co naprawd˛e chodzi. Rozwikłanie zagadki Miecza, wyja´snienie tajemnicy lorda Warlocka oraz swego pochodzenia wydawało si˛e równie odległe i nieosiagalne ˛ jak na poczatku ˛ wyprawy. Gdzie´s, by´c mo˙ze niedaleko, Allanon, wielki mag i badacz dziejów, na pewno szukał zaginionego potomka Shannary. Shea nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e druid zna odpowied´z na wszystkie pytania. Tym bardziej intrygowało go to, z˙ e wielki mag nie powiedział mu całej prawdy, lecz dozował ja,˛ kropla po kropli. Dlaczego w wyja´snieniach Allanona zawsze pozostawało jakie´s niedopowiedzenie, dlaczego czarnoksi˛ez˙ nik zachowywał si˛e tak, jakby za wszelka˛ cen˛e chciał odwlec moment odkrycia przez swoich towarzyszy wrót do tajemnicy Miecza Shannary? Shea obrócił si˛e na bok i patrzył na ciemna˛ posta´c s´piacego ˛ Panamona. Za plecami słyszał ci˛ez˙ ki, równy oddech trolla. Orl Fane nie spał. Siedział prosto, przywierajac ˛ plecami do drzewa, i utkwił nieruchome, kocie oczy w Shei. Ten 231
spojrzał w nie uwa˙znie, ale nie dostrzegłszy niczego niepokojacego, ˛ odwrócił si˛e i zamknał ˛ oczy. Przed za´sni˛eciem odruchowo zacisnał ˛ dło´n na woreczku pod tunika˛ — Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Ciekawe, czy ich moc b˛edzie go chroni´c tak skutecznie jak dotychczas. Nad ranem She˛e obudziły krzyki i przekle´nstwa, którymi obficie sypał rozw´scieczony Panamon. Otworzywszy oczy, chłopiec w porannej szaro´sci ujrzał krzataj ˛ acego ˛ si˛e nerwowo szkarłatnego rabusia. Panamon miotał si˛e i hojnie rozdawał kopniaki wszystkiemu, co stan˛eło mu na drodze. Upłyn˛eło sporo czasu, zanim Shea obudził si˛e na dobre. Nerwowym ruchem wytarł resztki snu z zaspanych oczu. Dopiero wtedy u´swiadomił sobie, co spowodowało wybuch zło´sci Panamona. Uniósł si˛e nieco i chocia˙z wcia˙ ˛z opadały mu powieki, powoli d´zwignał ˛ strudzone ciało, podparł si˛e łokciem i obserwował nerwowe ruchy złodzieja. Czuł si˛e jak kto´s wyrwany z najgł˛ebszego snu. Ka˙zdy mi˛esie´n dawał zna´c o sobie, a w głowie panował niewyobra˙zalny zam˛et. Panamon przemierzał polan˛e nerwowym krokiem, a milczacy ˛ Keltset kl˛eczał pod wielkim drzewem. Orla Fane’a nie było. Shea zerwał si˛e z posłania i podbiegł do drzewa. Stało si˛e to, czego obawiał si˛e najbardziej. Pod drzewem, przy którym kl˛eczał Keltset, le˙zały poszarpane kawałki sznura. Gnom uciekł, a wraz z nim znikn˛eła jedyna szansa odnalezienia Miecza Shannary. — Jak to si˛e stało? — zapytał ostro. — My´slałem, z˙ e dobrze go zwiazali´ ˛ scie i umie´scili´scie z daleka od wszystkich ostrych przedmiotów! Panamon spojrzał na zdenerwowanego chłopca jak na okaz najczystszej głupoty, do której czuł organiczny wstr˛et. — Masz mnie za durnia? Sam go zwiazałem ˛ i odsunałem ˛ wszystkie narz˛edzia na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Nawet kazałem go zakneblowa´c. A ty gdzie byłe´s, co? Ta gnida wcale nie przeci˛eła wi˛ezów. Ani knebla. Poszarpał wszystko z˛ebami, rozumiesz? Poprzegryzał. Shea nie potrafił opanowa´c zdziwienia. — Mówi˛e powa˙znie — ciagn ˛ ał ˛ Panamon ze zło´scia.˛ — Te sznury zostały prze˙ gryzione najprawdziwszymi z˛ebami. Zółta gnida okazała si˛e bardziej pomysłowa, ni˙z przewidywałem. — Tonacy ˛ brzytwy si˛e chwyta — stwierdził zamy´slony Shea. — Swoja˛ droga˛ ciekawe, dlaczego nas nie zabił. Bad´ ˛ z co bad´ ˛ z miał do´sc´ powodów. Nie byli´smy dla niego zbyt mili. — Te˙z co´s. Ty chyba nie masz sumienia. Jak mo˙zesz tak mówi´c. My? Niemili? Co´s podobnego! — rzucił ka´ ˛sliwie szkarłatny złodziej, po czym dodał oboj˛etnie: — Miał niejeden powód. Po pierwsze, bał si˛e, z˙ e go za mocno przyci´sniemy. Po drugie, był dezerterem, czyli najgorszym tchórzem. A tchórza sta´c tylko na to, by ucieka´c. Byle dalej od miejsca przest˛epstwa. A tobie o co znowu chodzi, Keltset? 232
Troll wolno podszedł do swojego kompana i przekazał mu na migi jaka´ ˛s wiadomo´sc´ . Kilkakrotnie wskazał r˛eka˛ na północ. Zaniepokojony Panamon powiedział po chwili: ˙ — Zółta poczwara czmychn˛eła o s´wicie, czyli dobrych kilka godzin temu. Co gorsza, na północ. To niezbyt zdrowe okolice, zwłaszcza dla nas. Je´sli wpadnie w r˛ece swoich, to rozprawia˛ si˛e z nim od razu, co oszcz˛edzi nam trudu. Kto jak kto, ale gnomy nie popuszcza˛ dezerterowi. I dobrze mu tak. A nam lepiej bez niego. To, co wygadywał o Mieczu Shannary, to pewnie wierutna bzdura. Shea skinał ˛ głowa˛ bez przekonania. Gnom mówił wiele rzeczy, przy pewnych kwestiach był wyra´znie podenerwowany, jakby mimo wszystko co´s ukrywał. A jes´li z˙ ółty dezerter naprawd˛e wiedział, gdzie i w czyich r˛ekach był Miecz? My´sl ta nie dawała chłopcu spokoju. . . Je´sli Orl Fane naprawd˛e co´s wiedział. . . a mo˙ze szedł po. . . — Zapomnij o tym, przyjacielu — rozmy´slania Shei przerwał zrezygnowany Panamon. — Przecie˙z ten gnom bał si˛e nas bardziej ni˙z ognia. Wymy´slił t˛e bajk˛e o Mieczu, z˙ eby zyska´c na czasie. Najpierw wymknał ˛ si˛e kostusze spod kosy, a potem wykombinował, jak zwia´c. Popatrz tylko, wyrywał w takim tempie, z˙ e zapomniał o swoich precjozach! Shea przypomniał sobie o worku gnoma i odszukał go wzrokiem. Worek lez˙ ał na drugim ko´ncu polanki, w innym miejscu ni˙z poprzedniego dnia. Wydało mu si˛e dziwne, z˙ e Orl Fane porzucił swoje skarby, za które jeszcze wczoraj dałby si˛e posieka´c. Z daleka bezwarto´sciowy tobołek wygladał ˛ tak, jakby jego zawarto´sc´ pozostała nienaruszona. Shea podszedł do niego powoli i uwa˙znie przyjrzał si˛e wybrzuszeniom na materiale. Sprawa przedstawiała si˛e podejrzanie. Chłopiec obrócił worek dnem do góry. Miecze, sztylety i błyskotki wypadły z brz˛ekiem na le´sna˛ s´ciółk˛e, tworzac ˛ bezładny stos. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e złomowi, poczuł obecno´sc´ Keltseta. Troll przysunał ˛ si˛e i z kamienna˛ twarza˛ wpatrywał si˛e w z˙ elastwo. Porzucone „skarby” gnoma wygladały ˛ jak osobliwe znalezisko, kryjace ˛ w sobie jaka´ ˛s tajemnic˛e. Panamon burknał ˛ co´s z niesmakiem i dołaczył ˛ do stojacych ˛ nieruchomo towarzyszy. — Czas w drog˛e. Im szybciej, tym lepiej — stwierdził beznami˛etnie. — Trzeba odnale´zc´ twoich przyjaciół, Sheo. Mo˙ze oni po moga˛ nam odnale´zc´ ten tajemniczy Miecz. No, co si˛e tak gapicie. Przecie˙z ten złom ju˙z z˙ e´scie ogladali. ˛ Szukasz czego´s nowego? W tym momencie Shea powiedział wolno: — Chyba co´s mam. Brakuje jednej du˙zej sztuki. Pewnie wział ˛ ja˛ ze soba.˛ — Jakiej sztuki? O czym ty mówisz? — prychnał ˛ Panamon i zdecydowanym kopni˛eciem rozrzucił stosik. — O starym mieczu w podniszczonej pochwie. Miał r˛ekoje´sc´ z wyrze´zbiona˛ pochodnia.˛
233
Panamon zmarszczył brwi i uwa˙znie obejrzał porozrzucane miecze. Keltset wyprostował si˛e i spojrzał przenikliwie na She˛e. On tak˙ze zrozumiał, co si˛e stało. — Wział ˛ sobie jeden miecz. Trudno, niech mu b˛edzie — powiedział Panamon bez zastanowienia. — Ale przecie˙z niemo˙zliwe, z˙ eby. . . Szkarłatny rabu´s przerwał w pół zdania. Zesztywniał i stał z szeroko otwartymi ustami. Po chwili zrozumiał, co si˛e stało, przewrócił oczami i j˛eknał. ˛ — Nie, tylko nie to. . . To niemo˙zliwe. Niemo˙zliwe! Czy wy te˙z. . . ? To znaczy, z˙ e ta z˙ ółta, paskudna i cwana poczwara naprawd˛e ma. . . Dalsze słowa uwi˛ezły mu w gardle. Zakrztusił si˛e i spojrzał na She˛e. Chłopiec powoli skinał ˛ głowa.˛ Potwierdziły si˛e jego najgorsze przeczucia. — Tak. Ta z˙ ółta poczwara ma Miecz Shannary — doko´nczył głucho za Panamona.
XXI Tego ranka, gdy Shea i jego dwaj towarzysze ze zgroza˛ stwierdzili, z˙ e gnom Orl Fane zbiegł, zabierajac ˛ Miecz Shannary, Allanon i reszta dru˙zyny równie˙z znale´zli si˛e w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Dzi˛eki druidowi wydostali si˛e szcz˛es´liwie z labiryntu tuneli pod warownia˛ druidów i weszli do lasu otaczajace˛ go Paranor. Nie liczac ˛ kilku zabłakanych ˛ i wystraszonych gnomów — maruderów z rozbitych oddziałów inwazyjnych — nie napotkali po drodze powa˙zniejszych przeszkód. Wyj´scie z labiryntu i przeprawa przez trudno dost˛epne partie lasu zaj˛eły cały dzie´n, tak wi˛ec dopiero wieczorem znale´zli si˛e we wzgl˛ednie bezpiecznym miejscu na północ od warowni. Allanon był przekonany, z˙ e gnomy usun˛eły Miecz Shannary jeszcze przed walka,˛ która˛ stoczył z czarnym łowca˛ w komorze głównego paleniska, ale nie potrafił dokładnie okre´sli´c, kiedy to si˛e stało. Oddziały króla elfów, Eventina, patrolowały północne rubie˙ze Paranoru, zatem ka˙zda próba przetransportowania miecza ta˛ droga˛ spotkałaby si˛e ze zdecydowanym oporem karnych i bitnych oddziałów z Westlandii. Niewykluczone, z˙ e król elfów był ju˙z w posiadaniu Miecza, a mo˙ze nawet przechwycił zaginionego She˛e. Allanon coraz bardziej l˛ekał si˛e o chłopca, zwłaszcza po tym, jak nie znalazł go w warowni druidów. W czasie telepatycznego kontaktu z Shea˛ upewnił si˛e, z˙ e chłopiec był zdrów i cały, ale te˙z z˙ e nie był sam. Ostatni potomek Jerle’a Shannary przebywał w podejrzanym towarzystwie i zmierzał na północ. Przeczucie podpowiadało mu, z˙ e chłopiec i jego towarzysze z nieznanych powodów zmienili kierunek marszu. Jedynym pocieszeniem był fakt, z˙ e Shea nie poddawał si˛e łatwo, był pomysłowy i nie rozstawał si˛e z Kamieniami Elfów — skuteczna˛ bronia˛ przed zakusami lorda Warlocka. Pozostawało zatem mie´c nadziej˛e, z˙ e odnajda˛ si˛e niebawem, bez powa˙zniejszych komplikacji, oraz z˙ e ostatni potomek Shannary b˛edzie równie˙z zdrów i cały. Na razie jednak trzeba było upora´c si˛e z kilkoma bardziej naglacymi ˛ problemami, które wymagały osobistego zaanga˙zowania druida. Po pierwsze, poczatko˛ wo zdezorientowana załoga gnomów, którymi obsadzono twierdz˛e, na pewno ju˙z si˛e otrzasn˛ ˛ eła i dostała silne wsparcie. Wkrótce wi˛ec zorientuja˛ si˛e, z˙ e Allanon i jego dru˙zyna opu´scili warowni˛e i ukryli si˛e w Nieprzebytym Lesie otaczajacym ˛ Paranor. W gruncie rzeczy gnomy nie znały zbiegów. Wiedziały jedynie, z˙ e kto´s 235
zakradł si˛e do warowni i z˙ e tego kogo´s nale˙zy przechwyci´c i zniszczy´c. Emisariusze lorda Warlocka jeszcze nie dotarli do miejsca ostatnich wydarze´n, a on sam najwyra´zniej nie zdawał sobie sprawy z tego, z˙ e pozornie łatwa zdobycz znowu mu si˛e wynikn˛eła. Zadowolony z siebie pozostawał w mrocznych komnatach Góry Czaszki i komentował si˛e złudnym przekonaniem, z˙ e znienawidzony druid Allanon spłonał ˛ w głównym palenisku warowni, z˙ e ostatni potomek Shannary nie z˙ ył, a jego towarzysze znale´zli si˛e w niewoli oraz tym, z˙ e jego specjalny wysłannik przejał ˛ Miecz, który wła´snie jest w drodze do Nordlandii. Był przekonany, z˙ e teraz ju˙z nikt nie spróbuje odzyska´c talizmanu. W tej sytuacji posiłki gnomów skierowane do warowni mogły bez obaw zaja´ ˛c si˛e przeczesywaniem pier´scienia lasu wokół Paranoru. Tajemniczy intruzi, kimkolwiek byli, musieli ucieka´c na południe. Tam te˙z skierowano wi˛ekszo´sc´ patroli. Tymczasem dru˙zyna Allanona posuwała si˛e równym tempem w przeciwnym kierunku. Co pewien czas musieli zwalnia´c i ukrywa´c si˛e przed licznymi oddziałami zwiadowczymi gnomów, patrolujacymi ˛ północna˛ cz˛es´c´ Nieprzebytego Lasu. Gdyby skierowali si˛e na południe, zostaliby błyskawicznie wytropieni i zniszczeni. Idac ˛ na północ, mieli wi˛eksze szanse. W tej cz˛es´ci lasów patrole gnomów były co prawda silne, ale te˙z było ich znacznie mniej ni˙z w cz˛es´ci południowej. Łatwiej było si˛e przed nimi ukry´c i kontynuowa´c marsz, gdy oddział zniknał. ˛ O s´wicie dru˙zyna Allanona znalazła si˛e na skraju lasu, skad ˛ rozpo´scierał si˛e widok na gro´zna˛ równin˛e Streleheim. Je´sli po´scig trafił na ich s´lady, mógł by´c tu˙z, tu˙z. Allanon zatrzymał si˛e i spojrzał na swoich towarzyszy. Chocia˙z twarz miał powa˙zna˛ i zatroskana,˛ w jego oczach wcia˙ ˛z błyszczały upór i determinacja. Troch˛e zdziwiło ich to, z˙ e przygladał ˛ si˛e ka˙zdemu tak, jakby widział go po raz pierwszy. Wreszcie jednak druid przerwał milczenie. — Dotarli´smy do celu naszej wyprawy — zaczał ˛ wolno i z wyra´zna˛ niech˛ecia.˛ — Był nim Paranor, warownia druidów. W˛edrówka nasza dobiegła ko´nca. Czas wi˛ec si˛e rozsta´c i niech ka˙zdy rusza w swoja˛ stron˛e. Nie udało nam si˛e zdoby´c Miecza Shannary, przynajmniej na razie. Shea wcia˙ ˛z si˛e nie odnalazł i nie wiadomo, jak długo trzeba byłoby go szuka´c. Ale sprawa˛ najwa˙zniejsza˛ jest gro´zba inwazji z północy. Gro´zba realna i coraz bli˙zsza. Musimy za wszelka˛ cen˛e obroni´c przed nia˛ ludy ze wszystkich krain i nas samych. Nie natrafili´smy na z˙ adne s´lady armii Eventina, chocia˙z miał on strzec Paranoru wła´snie od pomocy, na równinie Streleheim. Wyglada ˛ na to, z˙ e wojska elfów wycofały si˛e z tego rejonu. Manewr ten miały wykona´c w ostateczno´sci, to znaczy, gdyby armie lorda Warlocka ruszyły na południe. — Wi˛ec jednak inwazja si˛e rozpocz˛eła — stwierdził Balinor. Allanon przytaknał, ˛ a pozostali wymienili zaniepokojone spojrzenia. — Bez Miecza Shannary nie pokonamy lorda Warlocka, zatem musimy przynajmniej spróbowa´c powstrzyma´c jego armie. W tym celu nale˙zy jak najszybciej zjednoczy´c siły wszystkich wolnych ludów. By´c mo˙ze jest ju˙z na to za pó´zno. 236
´ Pierwszym celem Brony b˛edzie Srodkowa Sudlandia. By nia˛ zawładna´ ˛c, musi najpierw rozbi´c Legion Graniczny z Callahornu. Balinorze, Legion musi przyja´ ˛c i wytrzyma´c pierwsze uderzenie oraz utrzyma´c miasta Callahornu. To da pozostałym ludom czas na zebranie sił do kontruderzenia. Durin i Dayel b˛eda˛ ci towarzyszy´c do Tyrsis, po czym udadza˛ si˛e do swego kraju. Przeka˙za˛ Eventinowi, by niezwłocznie ruszył na równin˛e Streleheim i stamtad ˛ wsparł Tyrsis. Je´sli to si˛e nie uda, wojska lorda Warlocka wejda˛ klinem mi˛edzy sprzymierzonych, co praktycznie uniemo˙zliwi połaczenie ˛ obu armii. Co gorsza, Sudlandia pozostanie bez osłony. Jej mieszka´ncy nie zdołaja˛ na czas zebra´c własnego wojska. Legion Graniczny jest ich jedyna˛ szansa.˛ Balinor zgodził si˛e z Allanonem i zwrócił si˛e do Hendela: — Na jakie wsparcie mo˙zemy liczy´c ze strony karłów? — Kluczowym punktem obrony wschodniego Callahornu jest miasto Yarfleet — rozpoczał ˛ Hendel. — Moi bracia musza˛ przede wszystkim zabezpieczy´c si˛e przed inwazja˛ na Anar, ale mamy do´sc´ sił, by wesprze´c obron˛e Yarfleet. Miasta Kern i Tyrsis musicie obroni´c sami.! — Chwileczk˛e! — wykrzyknał ˛ z niedowierzaniem Menion. — Czy˙zby´scie przypadkiem o czym´s nie zapomnieli? Co b˛edzie z Shea? ˛ — Ksia˙ ˛ze˛ Leah wcia˙ ˛z pr˛edzej mówi, ni˙z my´sli — stwierdził ponuro Allanon. Menion poczerwieniał ze zło´sci, ale opanował si˛e i czekał na dalszy ciag ˛ wypowiedzi Allanona. — Ja nie zamierzam zrezygnowa´c z poszukiwania mojego brata — wtracił ˛ cicho Flick. — Wcale tego nie proponuj˛e, chłopcze — Allanon spojrzał na niego i u´smiechnał ˛ si˛e uspokajajaco. ˛ — Ty, Menion i ja b˛edziemy kontynuowa´c po´ szukiwania Shei i Miecza Shannary. Smiem twierdzi´c, z˙ e znalazłszy She˛e, znajdziemy przy nim Miecz. Przypomnij sobie słowa ducha Bremena: Shea b˛edzie pierwszym z nas, którego r˛eka dotknie Miecza Shannary. Niewykluczone, z˙ e ju˙z tak si˛e stało. — W takim razie ruszajmy, nie zwlekajac ˛ — zniecierpliwił si˛e Menion, unikajac ˛ przy tym wzroku Allanona. — Wła´snie ruszamy — oznajmił druid, po czym zwrócił si˛e bezpo´srednio do Meniona. — A ty, mój ksia˙ ˛ze˛ , staraj si˛e panowa´c nad swoim j˛ezykiem. Osobie twego urodzenia i pozycji doprawdy nie przystoi pop˛edliwo´sc´ i brak rozwagi, a gniew jest najgorszym doradca.˛ Menion zgodził si˛e niech˛etnie z powy˙zszymi uwagami. Nast˛epnie wszyscy po˙zegnali si˛e, nie kryjac ˛ mieszanych uczu´c i ruszyli w drog˛e. Balinor, Hendel i kuzyni Eventina skierowali si˛e na zachód wzdłu˙z lasu, w którym Shea i jego dwaj towarzysze sp˛edzili noc. Grupa Balinora wybrała t˛e tras˛e, by omina´ ˛c Nieprzebyty Las, a nast˛epnie przej´sc´ przez pagórkowate tereny le˙zace ˛ na pomoc od Smoczych Z˛ebów. Mieli nadziej˛e dotrze´c do Kernu i Tyrsis w ciagu ˛ dwóch dni. 237
Allanon i jego dwaj towarzysze udali si˛e na wschód, by szuka´c s´ladów Shei. Druid był przekonany, z˙ e brat Flicka wydostał si˛e z Lasu gdzie´s na północ od Paranoru. Niewykluczone, z˙ e został pojmany przez gnomy i był przetrzymywany w którym´s z ich licznych obozów. Wydostanie chłopca z niewoli było zadaniem trudnym i niebezpiecznym, lecz Allanon bardziej obawiał si˛e czego´s innego — gdyby wie´sci o schwytaniu dziwnego je´nca dotarły do lorda Warlocka, ten niewatpliwie ˛ rozpoznałby She˛e i kazał go natychmiast u´smierci´c. Wówczas Miecz Shannary stałby si˛e całkowicie bezu˙zyteczny, a obl˛ez˙ one krainy, zdane wyłacznie ˛ na swoje siły, padłyby kolejno pod naporem hord z Nordlandii. By odsuna´ ˛c od siebie przygn˛ebiajace ˛ my´sli, druid skierował swa˛ uwag˛e na teren rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nimi. Menion wysunał ˛ si˛e naprzód i uwa˙znie badał wzrokiem ka˙zdy s´lad i ka˙zdy odcisk stopy na ziemi. Niepokoiła go mo˙zliwo´sc´ nagłej zmiany pogody. Przelotny deszcz i silny wiatr, które były cz˛estymi zjawiskami na równinie Streleheim zatarłyby wszystkie s´lady. Pochód zamykał Flick. Był milczacy ˛ i przygn˛ebiony. Wcia˙ ˛z miał nadziej˛e, z˙ e trafia˛ na s´lad brata, ale te˙z coraz cz˛es´ciej wracała straszliwa my´sl, z˙ e mo˙ze go ju˙z nigdy nie zobaczy´c. Dochodziło południe. Rozgrzane białym, o´slepiajacym ˛ sło´ncem powietrze falowało nad równina,˛ a ziemia w oddali l´sniła niesamowitym blaskiem. Przez cały czas trzymali si˛e skraju lasu, by jakj najdłu˙zej pozosta´c w cieniu. Na Allanonie skwar nie robił z˙ adnego wra˙zenia. Jego ciemna twarz pozostawała spokojna i nie było na niej wida´c ani jednej kropli potu. Tymczasem Flick był bliski omdlenia, a Menion coraz dotkliwiej odczuwał skutki upału. Oczy piekły niemiłosiernie, obraz stawał si˛e zamazany, a chwilami zawodziły tak˙ze inne zmysły. Zaczynał mie´c przywidzenia. W udr˛eczonym słonecznym z˙ arem umy´sle rozlegały si˛e odgłosy, których nikt nie wydawał. Zawodziło go nawet powonienie. Widzac ˛ wyczerpanie Flicka i Meniona, Allanon zarzadził ˛ postój w cieniu. W milczeniu spo˙zyli skromny posiłek, na który zło˙zył si˛e chleb bez smaku i kawałki suszonego mi˛esa. Flick chciał zapyta´c Allanona, jakie szanse miał Shea, by prze˙zy´c w tej odludnej, pustynnej krainie, ale nie był w stanie wyda´c z siebie głosu. Odpowied´z nasuwała si˛e sama. Znowu poczuł si˛e dziwnie samotny. Allanon pozostawał wcia˙ ˛z kim´s obcym i nieprzyst˛epnym, a jego czarnoksi˛eskie moce wzbudzały niepokój. Wydawał si˛e olbrzymi, niezniszczalny i równał niebezpiecz´ ny jak s´cigajace ˛ ich uparcie czarne, skrzydlate Zwiastu Smierci. Był fizycznym wcieleniem nie´smiertelnego ducha Bremena, który ukazał si˛e im nad wodami jeziora w Dolinie Skalnych Złomów. Dysponował moca˛ tak ogromna,˛ jakby pochodziła z innego s´wiata. Bardziej ni˙z s´miertelnika przypominał zjaw˛e ze s´wiata lorda Warlocka; ze s´wiata, którym rzadzi ˛ strach i do którego rozum nie si˛ega. Flick wcia˙ ˛z miał w pami˛eci obraz straszliwej walki Allanona z czarnym łowca˛ w komorze paleniska w podziemiach Paranoru. Druid wyszedł z niej zwyci˛esko, a tego nie dokonałby z˙ aden s´miertelnik. To nie było niesamowite — to było wprost przera˙zajace. ˛ Z całej dru˙zyny tylko Balinor wiedział, jak post˛epowa´c z druidem. Flick 238
miał w nim oparcie, ale teraz, gdy ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wyruszył z misja,˛ czuł si˛e jeszcze bardziej osamotniony i bezradny. Jeszcze mniej pewnie czuł si˛e Menion. Powodem tego nie był strach przed pot˛ez˙ nym magiem, lecz s´wiadomo´sc´ , z˙ e znalazł si˛e w dru˙zynie na doczepk˛e. Allanon wział ˛ go, gdy˙z tego domagał si˛e Shea — jedyny, który w niego wierzył nawet wtedy, gdy Flick zwatpił ˛ w szczero´sc´ jego intencji. Ale Shea, jedyny sprzymierzeniec, zaginał. ˛ W tej sytuacji wystarczyło tylko rozgniewa´c Allanona, by ten pozbył si˛e kłopotliwego ksi˛ecia Leah raz na zawsze. Siedział wi˛ec cicho i nie odzywał si˛e. Pow´sciagliwo´ ˛ sc´ w słowach tak˙ze mo˙ze by´c dowodem m˛estwa. Ledwie sko´nczyli skromny posiłek, druid zarzadził ˛ wymarsz. Szli wzdłu˙z lasu, nie zmieniajac ˛ kierunku. Spalone sło´ncem twarze piekły coraz bardziej. Zm˛eczonymi oczami wypatrywali s´ladów zaginionego Shei na jałowej równinie. Po nast˛epnym kwadransie zauwa˙zyli co´s dziwnego w monotonnym krajobrazie. Pierwszy dostrzegł to Menion. Były to s´lady licznego oddziału gnomów. Pochodziły sprzed kilku dni. Gnomy szły w ci˛ez˙ kich butach i zapewne były uzbrojone. ´ Slady prowadziły na północ. Ruszyli za nimi i pół mili dalej zobaczyli ze wzniesienia szczatki ˛ gnomów i elfów poległych w bitwie. Rozkładajace ˛ si˛e ciała le˙zały porozrzucane w odległo´sci niecałych stu jardów od szczytu wzniesienia. Zbli˙zyli si˛e do nich. Trupi odór przyprawiał o mdło´sci. Flick zrezygnował pierwszy. Zatrzymał si˛e i powstrzymujac ˛ wymioty, obserwował Meniona i Allanona, którzy zbli˙zali si˛e do pobojowiska. Mag patrzył na ciała zabitych oboj˛etnym wzrokiem. Bardziej interesowały go porozrzucane znaki bojowe i bro´n. Tymczasem Menion dostrzegł nowsze s´lady i przystapił ˛ do ich sprawdzania. Po chwili okazało si˛e, z˙ e s´lady prowadziły w ró˙znych kierunkach. Wytrwały tropiciel i zwiadowca chodził po pobojowisku ze wzrokiem utkwionym w ziemi˛e. Z daleka wygladało ˛ to tak, jakby szukał czego´s na chybił trafił. Flick stał zbyt daleko, by zobaczy´c o co chodzi, ale z ruchów i gestów Meniona wywnioskował, z˙ e tamten co chwila gubił si˛e w plataninie ˛ tropów. Ksia˙ ˛ze˛ przystawał, przecierał spuchni˛ete oczy i patrzył w ziemi˛e z rosnacym ˛ niedowierzaniem. Wygladało ˛ to tak, jakby wcia˙ ˛z trafiał na swoje własne s´lady. Po pewnym czasie Menion zrezygnował i zawrócił na południe w kierunku lasu. Zbli˙zał si˛e powoli z opuszczona˛ głowa.˛ Gdy dotarł do k˛epy krzaków, zatrzymał si˛e i przykl˛eknał, ˛ by dokładnie przyjrze´c si˛e kolejnemu znalezisku. Zaciekawiony Flick w jednej chwili przemógł si˛e i, nie baczac ˛ na odór rozkładajacych ˛ si˛e ciał, podbiegł do Meniona. Ledwie stanał ˛ przy kl˛eczacym ˛ tropicielu, usłyszał zdziwiony okrzyk Allanona. Spojrzeli w jego stron˛e. Druid stał na s´rodku pobojowiska i przygladał ˛ si˛e czemu´s z wielka˛ uwaga.˛ Po chwili upewniwszy si˛e, z˙ e wzrok go nie myli, odwrócił si˛e i ruszył w ich stron˛e szybkim krokiem. Był wyra´znie podekscytowany, a gdy si˛e zbli˙zył ujrzeli na jego twarzy dobrze znany, szeroki i odrobin˛e ironiczny u´smiech, który pojawiał si˛e, gdy sprawy układały si˛e pomy´slnie.
239
— To doprawdy zdumiewajace! ˛ Nasz młody przyjaciel okazał si˛e bardziej pomysłowy ni˙z przypuszczałem. Wyobra´zcie sobie, z˙ e tam na s´rodku odkryłem s´lady popiołu. Kto´s rozgarnał ˛ go przezornie, ale ja dobrze wiem, skad ˛ wział ˛ si˛e ´ popiół w tym miejscu. Jest to s´cierwo Zwiastuna Smierci. Nie pokonał go z˙ aden s´miertelny. Zginał ˛ od mocy Kamieni Elfów. — A wi˛ec Shea był tutaj! — zawołał Flick z nadzieja˛ w głosie. — Tak. Tylko Shea jest w stanie uwolni´c moc zakl˛eta˛ w Kamieniach Elfów — zapewnił druid. — Ze s´ladów wynika tak˙ze, i˙z nie był sam. Nie potrafi˛e stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia,˛ czy ci, którzy z nim byli, to przyjaciele. Nie wiem te˙z, czy czarny łowca został, zgładzony w czasie bitwy gnomów z elfami, czy te˙z po jej zako´nczeniu. A ty co znalazłe´s, ksia˙ ˛ze˛ ? — Du˙zo fałszywych s´ladów pozostawionych przez bardzo inteligentnego trolla — odparł z przekasem ˛ Menion. — Niewiele mogłem z nich odczyta´c, ale jednego jestem pewien: na tym pobojowisku przebywał olbrzymi górski troll. Niestety wszystkie jego s´lady albo si˛e urywaja,˛ albo prowadza˛ donikad. ˛ Ta k˛epa wyglada ˛ tak, jakby miała tu miejsce gwałtowna szamotanina. Zwró´ccie uwag˛e na dziwnie wykrzywione gałazki ˛ i s´wie˙zo oberwane li´scie. Odkryłem tak˙ze s´lady ludzkie. Zostawił je kto´s szczupły i niewysoki. By´c mo˙ze to s´lady stóp Shei. — Czy uwa˙zasz, z˙ e został pojmany przez tego trolla, o którym mówiłe´s — Flick nie ukrywał obaw. Menion u´smiechnał ˛ si˛e i wzruszył ramionami. — Skoro zniszczył jednego z tych czarnych, skrzydlatych stworów, to osobis´cie watpi˛ ˛ e, by nie dał rady trollowi. — Kamienie Elfów nie obronia˛ go przed istota˛ s´miertelna˛ zauwa˙zył chłodno Allanon. — Ale czy wiadomo, w która˛ stron˛e udał si˛e ten troll? Odpowiedzia˛ był przeczacy ˛ ruch głowa,˛ po czym tropiciel dodał: ´ — Odczytałbym to, gdyby´smy dotarli tu zaraz po bitwie. Slady nie sa˛ s´wie˙ze. Zostawiono je dzie´n, mo˙ze dwa dni temu. Ten troll nie był nowicjuszem. Dobrze wiedział, co robi. Idac ˛ po jego s´ladach mogliby´smy szuka´c cała˛ wieczno´sc´ . Flick poczuł, z˙ e zamarło mu serce. Je´sli Shea rzeczywi´scie był w r˛ekach trolla, to znowu znale´zli si˛e w s´lepym zaułku. Dalsze rozwa˙zania przerwał Allanon. — Znalazłem co´s jeszcze — powiedział. — Zniszczony proporzec rodu Elessedil. Osobisty znak Eventina. By´c mo˙ze król elfów brał udział w bitwie. Mo˙zliwe te˙z, z˙ e został zabity lub dostał si˛e do niewoli. Jest te˙z bardzo prawdopodobne, z˙ e oddział gnomów, które próbowały uciec z Paranoru z Mieczem Shannary, został otoczony przez z˙ ołnierzy Eventina. Je´sli tak si˛e stało, to w chwili obecnej Shea, król elfów i Miecz Shannary sa˛ w r˛ekach wroga. — Co do jednego nie mam z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci — wtracił ˛ pospiesznie Me´ nion. — Slady stóp trolla i s´lad szamotaniny w krzakach sa˛ wczorajsze, natomiast bitwa elfów z gnomami miała miejsce kilka, mo˙ze kilkana´scie dni temu.
240
— Tak. . . Ja te˙z nie mam co do tego watpliwo´ ˛ sci — stwierdził druid. — Wiele wydarzyło si˛e w tym miejscu, s´lady sa˛ mylace ˛ i zwietrzałe. Na ich podstawie nie da si˛e odtworzy´c przebiegu zdarze´n. Obawiam si˛e, z˙ e nast˛epnych wskazówek trzeba szuka´c gdzie indziej. — Wobec tego uporzadkujmy ˛ nasze wiadomo´sci — poprosił Flick. ´ — Slady prowadzace ˛ na zachód kieruja˛ si˛e na równin˛e Streleheim — gło´sno my´slał Allanon, patrzac ˛ w tamta˛ stron˛e. — Sa˛ niewyra´zne. Mogli je zostawi´c uciekajacy, ˛ którzy prze˙zyli bitw˛e. . . — przerwał i spojrzał pytajaco ˛ na milczacego ˛ Meniona. — Nasz tajemniczy troll niestety nie poszedł w t˛e stron˛e — odpowiedział pos˛epnie ksia˙ ˛ze˛ . — Nie zadawałby sobie tyle trudu z fałszywymi s´ladami. To mi si˛e nie podoba. Wcale a wcale! — Wobec tego co mamy do wyboru? — naciskał Allanon. — Jedyne wyra´zne s´lady odchodzace ˛ z tego miejsca prowadza˛ na zachód. Musimy si˛e ich trzyma´c i mie´c nadziej˛e, z˙ e co´s znajdziemy. W s´wietle faktów Flick uznał ten nieoczekiwany przypływ optymizmu za nieuzasadniony i zupełnie nie pasujacy ˛ do pos˛epnego druida. Nie ulegało jednak wat˛ pliwo´sci, z˙ e nie mieli wyboru. Mo˙ze ten, kto zostawił fałszywy trop, wiedział co´s o Shei. Spojrzał wi˛ec na Meniona i wyraził milczac ˛ a˛ zgod˛e na propozycj˛e Allanona. Ksia˙ ˛ze˛ nie ukrywał zdziwienia. Najwyra´zniej był przekonany, z˙ e nale˙zało odszuka´c inne s´lady trolla, które mogłyby powiedzie´c co´s wi˛ecej o spotkaniu ze ´ Zwiastunem Smierci. Tymczasem Allanon wskazał r˛eka˛ kierunek marszu. Ruszyli na równin˛e Streleheim. Musieli przeby´c szmat drogi, by doj´sc´ do terenów le˙za˛ cych na zachód od Paranoru. Zapowiadał si˛e długi marsz w słonecznej spiekocie. Flick po raz ostatni spojrzał na pole bitwy. Ciała poległych le˙zały na spalonej sło´ncem ziemi, zdane na łask˛e i niełask˛e natury. Bezsensowna s´mier´c i zapomnienie. Czy ich, dru˙zyn˛e Allanona, te˙z czekał taki koniec? Chłopiec pokr˛ecił głowa˛ i zadumany ruszył przed siebie. Przez reszt˛e dnia posuwali si˛e równym tempem na zachód. Ka˙zdy z nich miał o czym my´sle´c, wi˛ec odzywali si˛e do siebie rzadko. Poda˙ ˛zali bezwiednie po niewyra´znych s´ladach, patrzac ˛ na jasnoczerwone sło´nce, które powoli zni˙zało si˛e nad horyzontem. Kontynuowali marsz, dopóki wida´c było s´lady na wypalonej ziemi. W ko´ncu Allanon zdecydował, z˙ e czas rozbi´c obóz na noc. Zeszli ze szlaku i zatrzymali si˛e w miejscu poło˙zonym w północno-zachodniej cz˛es´ci Nieprzebytego Lasu. Nie było ono zbyt bezpieczne. Najwi˛eksze zagro˙zenie stanowiły tu patrole gnomów i stada głodnych wilków. Allanon uspokajał towarzyszy, mówiac, ˛ z˙ e cho´c co prawda niebezpiecze´nstwo wykrycia przez wroga nie znikn˛eło, to z pewno´scia˛ znacznie si˛e zmniejszyło. Skoro gnomy nie znalazły ich do tej pory, to zapewne zrezygnowały z po´scigu, by zaja´ ˛c si˛e wa˙zniejszymi sprawami. Oczywi´scie, trzeba było zachowa´c maksymalna˛ czujno´sc´ , a zatem postanowiono nie rozpala´c ogniska i wystawi´c całonocna˛ wart˛e na wypadek ataku wilków. Flick 241
modlił si˛e w duchu o to, by wygłodniałe bestie nie podeszły do skraju lasu, lecz raczej ruszyły na nocne łowy gdzie´s bli˙zej warowni druidów. Zjedli skromny, niesmaczny posiłek i przygotowali si˛e do snu. Menion zgłosił si˛e na pierwsza˛ wart˛e. Flick zasnał ˛ ledwie przyło˙zył głow˛e do posłania. Wydawało mu si˛e, z˙ e przespał nie wi˛ecej ni˙z kilka minut, gdy poczuł, z˙ e kto´s potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e. Chciał zaprotestowa´c, ale szybko zrezygnował. Trzeba było zmieni´c Meniona na posterunku. Około północy podszedł do niego Allanon i kazał mu i´sc´ spa´c. Chłopiec objał ˛ wart˛e dopiero przed godzina,˛ ale wykonał polecenie bez sprzeciwu. Kiedy dwaj Sudlandczycy obudzili si˛e, zaczynało s´wita´c. Cienkie, z˙ ółtoczerwone smugi s´wiatła słonecznego przecisn˛eły si˛e przez korony drzew i powoli rozja´sniały wn˛etrze lasu. Otworzyli szeroko oczy, Allanon odpoczywał oparty o pie´n wysokiego wiazu. ˛ Patrzył na le˙zacych. ˛ Jego nieruchoma sylwetka stapiała si˛e z otoczeniem. Pod g˛estymi brwiami l´sniły gł˛eboko osadzone, bystre i przenikliwe oczy. Domy´slili si˛e, z˙ e druid pełnił wart˛e przez cała˛ noc i nie zmru˙zył oka. To, co zobaczyli chwil˛e pó´zniej, wydawało si˛e fizyczna˛ niemo˙zliwo´scia.˛ Druid uniósł si˛e lekko i szybko. Był wypocz˛ety, wyspany i nawet si˛e nie przeciagn ˛ ał. ˛ Szybko zjedli skromne s´niadanie, zwin˛eli obóz i wyszli na równin˛e. Chwil˛e pó´zniej stan˛eli jak wryci. Niebo nad ich głowami było jasnobł˛ekitne, o´slepiajace ˛ sło´nce powoli wynurzało si˛e zza gór. Na północy, nad horyzontem, wyrosła s´ciana ciemnos´ci. Wygladało ˛ to tak, jakby wszystkie najgro´zniejsze chmury burzowe s´wiata zlały si˛e w jedna,˛ monstrualna,˛ czarna˛ zasłon˛e. Ponura s´ciana rosła i pot˛ez˙ niała z ka˙zda˛ chwila.˛ Wkrótce rozciagała ˛ si˛e nad cała˛ odległa,˛ niedost˛epna˛ Nordlandia.˛ W s´rodku tej nawałnicy znajdowało si˛e królestwo lorda Warlocka — Pana Wojny. Niesamowite zjawisko zapowiadało nadej´scie bezlitosnej i nieuchronnej nocy bez ko´nca. — Co to jest? Co si˛e. . . ? — wykrztusił Menion. Allanon zwlekał z odpowiedzia.˛ Wpatrywał si˛e w milczeniu w rosnac ˛ a˛ s´cian˛e ciemno´sci. Jego twarz pociemniała i przybrała barw˛e nadciagaj ˛ acej ˛ chmury. Zaci´sni˛ete szcz˛eki i przymru˙zone oczy druida były milczacym ˛ potwierdzeniem nadej´scia burzy. Dopiero po dłu˙zszej chwili skupienia Allanon przypomniał sobie pytanie ksi˛ecia i odwrócił si˛e ze słowami: ´ — To poczatek ˛ ko´nca. Brona wła´snie dał znak do rozpocz˛ecia inwazji. Sciana ciemno´sci, która˛ widzicie, b˛edzie posuwa´c si˛e w s´lad za jego hordami, maszeruja˛ cymi na podbój wolnych krain. Zło ruszy na południe, potem na wschód i zachód, a˙z wreszcie opanuje cała˛ ziemi˛e. Zasłoni sło´nce we wszystkich krainach i zniszczy ducha wolnych narodów. ˙ zostali´smy pokonani? Czy naprawd˛e — Czy to znaczy, z˙ e przegrali´smy? Ze nie ma ju˙z dla nas z˙ adnej nadziei? — zapytał Flick.
242
Jego niepokój poruszył czuła˛ strun˛e. Wielki druid spojrzał gł˛eboko w szeroko otwarte i smutne oczy wyl˛eknionego chłopca. — Jeszcze nie, mój druhu. Jeszcze nie — powtórzył uspokajajaco, ˛ po czym zarzadził ˛ dalszy marsz. Przez nast˛epnych kilka godzin posuwali si˛e na zachód wzdłu˙z lasu, wypatru´ jac ˛ uwa˙znie znaków nadciagaj ˛ acego ˛ wroga. Zwiastuny Smierci najpewniej b˛eda˛ czyhały tak˙ze za dnia. Nie musieli si˛e ju˙z ukrywa´c skoro inwazja si˛e rozpocz˛eła. Gdy ich pan i władca opu´sci swa˛ kryjówk˛e w Nordlandii, drapie˙zne straszydła wyrusza˛ jako przednia stra˙z. Lord Warlock z pewno´scia˛ da im moc pozwalajac ˛ a˛ wytrzyma´c s´wiatło dnia i działa´c równie skutecznie jak w nocy. B˛edzie to ta sama zła moc, która teraz sun˛eła na południe w postaci s´ciany ciemno´sci. Ciemno´sc´ ta wkrótce spowije s´wiat. Dni sło´nca, s´wiatła i z˙ ycia były policzone. Nazajutrz rano trzej w˛edrowcy skierowali si˛e na południe. Przemierzali równin˛e Streleheim, trzymajac ˛ si˛e zachodnich kra´nców lasu otaczajacego ˛ Paranor. ´Slady, którymi poda˙ ˛zali do tej pory, połaczyły ˛ si˛e z innymi, prowadzacymi ˛ z północy. Wszystkie zmierzały do Callahornu. Było ich wiele, a ci, którzy je zostawili, nawet nie próbowali ich zatrze´c. Ciagn˛ ˛ eły si˛e szerokim pasem. Zdaniem Meniona kilka dni wcze´sniej przemaszerowała t˛edy kilkutysi˛eczna armia gnomów i trolli — cz˛es´c´ nordlandzkich zast˛epów lorda Warlocka. Allanon nabrał całkowitego przekonania, z˙ e olbrzymie siły wroga zmierzaja˛ do rejonu koncentracji na północ od Callahornu, skad ˛ miało nastapi´ ˛ c uderzenie w trzech kierunkach. Jego celem było uniemo˙zliwieniu połaczenia ˛ wojsk trzech krain. Do głównych sił dołaczały ˛ kolejne grupy i oddziały. Kilka mil dalej s´lady pomieszały si˛e i nie sposób było okre´sli´c, czy jaka´s grupa odłaczyła ˛ si˛e gdzie´s po drodze. Niewykluczone, z˙ e She˛e i Miecz Shannary poprowadzono inna˛ droga.˛ Szanse na odnalezienie s´ladu chłopca w takiej masie odcisków zmalały do zera. Dalszy marsz w tym kierunku wydawał si˛e niecelowy. Mimo to szli szybko dalej przez cały dzie´n, robiac ˛ tylko krótkie przerwy na odpoczynek i posiłek. Mieli nadziej˛e dogoni´c kolumny wroga jeszcze przed noca.˛ ´ Slady były wyra´zne, wi˛ec Menion tylko z obowiazku ˛ spogladał ˛ na nie od czasu do czasu. Wkrótce jałowa ziemia Streleheimu ustapiła ˛ miejsca zielonej, trawiastej równinie. Flickowi w pierwszej chwili zdawało si˛e, z˙ e wraca do domu i z˙ e za nast˛epnym wzniesieniem zobaczy znajome wzgórza wokół Shady Vale. Zmieniła si˛e tak˙ze aura. Znale´zli si˛e w masie ciepłego i wilgotnego powietrza, a ponadto teren, po którym szli, z ka˙zdym krokiem stawał si˛e coraz bardziej przyjazny. Chocia˙z do Callahornu pozostał szmat drogi, nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e wkrótce znajda˛ si˛e w rodzinnych stronach, a ponura chmura z Nordlandii zostanie daleko z tyłu. Czas mijał im szybko, wróciły tak˙ze ch˛eci do rozmowy. Allanon uległ naleganiom Flicka i opowiedział o Radzie Druidów, wspomniał tak˙ze ze szczegółami histori˛e rozwoju człowieka od czasów Wielkich Wojen Ludów, a˙z do chwili obecnej.
243
Menion mówił niewiele. Z zainteresowaniem słuchał wykładu druida i uwa˙znie obserwował okolic˛e. Kiedy wyruszyli rano, było ciepło i słonecznie. Po południu pogoda zmieniła si˛e gwałtownie. Niebo zasnuło si˛e ci˛ez˙ kimi, niskimi chmurami deszczowymi, a wilgo´c stała si˛e dokuczliwa dla nie osłoni˛etych cz˛es´ci ciała. Ci˛ez˙ kie, wilgotne, wr˛ecz lepkie powietrze zapowiadało nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ burz˛e. Znajdowali si˛e w pobli˙zu skraju Nieprzebytego Lasu, jego odcinka najdalej wysuni˛etego na południe. W oddali, na ciemniejacym ˛ horyzoncie rysowały si˛e ostre, trójkatne ˛ szczyty Smoczych Z˛ebów. Nie znale´zli s´ladów s´wiadczacych ˛ o przemarszu wielkiej armii, wi˛ec Menion zaczał ˛ rozwa˙za´c, jak daleko na południe mogły dotrze´c wrogie zast˛epy. Zbliz˙ ali si˛e do północnej granicy Callahornu, która przebiegała u stóp Smoczych Z˛ebów. Je´sli hordy z Nordlandii zaj˛eły Callahorn, to koniec był naprawd˛e blisko. Popołudniowa szaruga sko´nczyła si˛e nagle, a niebo zasłoniła ponura ciemno´sc´ . O zmierzchu po raz pierwszy tego dnia usłyszeli złowieszcze, głuche dudnienie odbite echem od gór. Menion od razu je rozpoznał. Słyszał ju˙z takie b˛ebny w lasach Anaru, na Nefrytowej Przeł˛eczy. Były to b˛ebny gnomów. Rytmiczne dudnienie unosiło si˛e w wilgotnym powietrzu, pot˛egujac ˛ napi˛ecie. Ziemia dr˙zała, a wszystko co z˙ yło zamarło ze strachu. Z nat˛ez˙ enia wibracji wywnioskował, z˙ e gnomów było o wiele wi˛ecej ni˙z podczas przeprawy przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz, prawdopodobnie kilka tysi˛ecy. Allanon i jego towarzysze nie zwolnili tempa marszu. Złowieszcze dudnienie dochodziło ze wszystkich stron i roztaczało si˛e nad głowami. Ci˛ez˙ kie, szare chmury wcia˙ ˛z zasłaniały niebo, poruszali si˛e wi˛ec prawie w ciemno´sci. Flick i Menion zaczynali traci´c orientacj˛e, lecz Allanon prowadził pewnie, jakby znał ka˙zda˛ pi˛ed´z ziemi na nizinie u podnó˙za Paranoru. Poda˙ ˛zali za nim w milczeniu. Strach wzmógł ich czujno´sc´ , a złowieszcze dudnienie dra˙zniło ka˙zdy nerw. Obóz wroga był blisko. Rze´zba terenu zmieniła si˛e. Sko´nczyły si˛e łagodne pagórki, a ich miejsce zaj˛eły strome wzgórza, poci˛ete gł˛ebokimi bruzdami, usiane głazami i zdradliwymi odłamkami skalnymi. Mimo to Allanon nie zwolnił, a Flick i Menion poda˙ ˛zali posłusznie za mroczna˛ postacia,˛ która mimo ciemno´sci rysowała si˛e wyra´znie na tle otoczenia. Według rozeznania ksi˛ecia Leah dotarli do pasma gór i wzgórz b˛edacych ˛ przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. Allanon wybrał t˛e tras˛e, by unikna´ ˛c spotkania z oddziałami z Nordlandii. Nie mo˙zna było z cała˛ pewno´scia˛ okre´sli´c poło˙zenia obozu wroga, ale z odgłosu b˛ebnów wynikało, z˙ e znajdowali si˛e powy˙zej niego. Przez ponad godzin˛e kluczyli w´sród głazów i zaro´sli, chwilami poruszali si˛e po omacku. Ostre gał˛ezie i skały szarpały ubrania, a na odsłoni˛etych cz˛es´ciach ciała przybywało si´nców i zadrapa´n, lecz milczacy ˛ druid nie pozwolił si˛e zatrzyma´c ani zwolni´c tempa. Nagle stanał, ˛ odwrócił si˛e i poło˙zył palec na ustach. Nast˛epnie poprowadził ich do wielkiego rumowiska. Po kilku minutach wspinaczki dotarli na szczyt. W oddali zobaczyli migotliwe, z˙ ółte błyski wielu 244
ognisk. Podczołgali si˛e do kraw˛edzi rumowiska i wyjrzeli ostro˙znie. To, co ujrzeli, zaparło im dech w piersiach. Widok zaiste wzbudzał trwog˛e. Jak okiem si˛egna´ ˛c płon˛eły ogniska wroga — tysiace ˛ migotliwych, z˙ ółtych plamek, punkcików na czarnej równinie. Wokół nich krzatały ˛ si˛e niewysokie, ciemne sylwetki muskularnych gnomów i masywnych, zwalistych trolli. Nieprzeliczone zast˛epy uzbrojonych wojowników gotowe do najazdu na królestwo Callahornu. Flickowi i Menionowi wydawało si˛e niepoj˛ete, by nawet sławetny Legion Graniczny zdołał przeciwstawi´c si˛e tej pot˛ez˙ nej sile. Wygladało ˛ na to, z˙ e na równinie zgromadziły si˛e wszystkie gnomy i trolle z całego s´wiata. Dotychczas, dzi˛eki do´swiadczeniu Allanona, nie natkn˛eli si˛e na z˙ aden patrol. Wybrana przez niego trasa wzdłu˙z zachodniego skraju Smoczych Z˛ebów pozwoliła im tego unikna´ ˛c. Teraz znale´zli si˛e na skalnym rumowisku, kilkaset stóp nad wrogim obozem. Widok olbrzymich sił wroga wstrzasn ˛ ał ˛ nimi do gł˛ebi. Z przygn˛ebieniem pomy´sleli o rozproszonych oddziałach swoich rodaków, którzy nie zda˙ ˛za˛ si˛e przygotowa´c do obrony. Słuchajac ˛ nasilajacego ˛ si˛e dudnienia, ogla˛ dali obóz nordlandzki. Przez dłu˙zszy czas nie mogli uwierzy´c w to, co widzieli. Dopiero teraz zrozumieli, z czym przyjdzie im si˛e zmierzy´c. Przedtem mogli to sobie wyobrazi´c tylko na podstawie opowie´sci Allanona. Teraz zobaczyli na własne oczy pot˛eg˛e wroga i zrozumieli sens po´swi˛ecenia i potrzeb˛e jak najszybszego odnalezienia Miecza Shannary. Tylko Miecz miał moc wi˛eksza˛ ni˙z uosobienie Zła, lord Warlock, za sprawa˛ którego powstała olbrzymia armia i ruszyła na podbój wolnych krain. Wydawało si˛e, z˙ e na ratunek ju˙z za pó´zno. Przez kilka długich minut wpatrywali si˛e w obozowisko wroga, nie mówiac ˛ ani słowa. Wreszcie Menion nie wytrzymał. Dotknał ˛ ramienia Allanona, lecz zanim otworzył usta, druid zakrył mu je dłonia,˛ a druga˛ r˛eka˛ wskazał co´s u podnó˙za stoku, na którym znajdowała si˛e ich skalna kryjówka. Flick i ksia˙ ˛ze˛ Leah spojrzeli w dół. W ciemno´sciach, u stóp zbocza dostrzegli niewyra´zne kontury patrolu gnomów. Nie mogli uwierzy´c w to, z˙ e nieprzyjaciel wystawił posterunki tak daleko od głównego obozu. Wszystko wskazywało na to, z˙ e tym razem przedsi˛ewzi˛eto daleko idace ˛ s´rodki ostro˙zno´sci. Allanon dał znak, by zeszli ze skały. Gdy wykonali polecenie, sprowadził ich powoli na dół. Droga nie była łatwa. Schodzili z rumowiska ostro˙znie, szukajac ˛ oparcia dla stóp. Nieostro˙zne szurni˛ecie butem, czy odgłos spadajacego ˛ kamyka mógł zaalarmowa´c wroga. Dopiero gdy znale´zli si˛e w bezpiecznej odległo´sci od skalnej półki, druid przysunał ˛ si˛e do nich, by odby´c narad˛e. — Trzeba zachowa´c absolutna˛ cisz˛e — o´swiadczył szeptem. — Ka˙zde nasze słowo, ka˙zdy d´zwi˛ek odbije si˛e echem od tych skał i usłysza˛ go ci, tam na dole. Zatem cisza! Menion i Flick skin˛eli głowami. — Sytuacja jest powa˙zniejsza, ni˙z przypuszczałem — kontynuował szeptem druid. — Wyglada ˛ na to, z˙ e cała armia Nordlandii zebrała si˛e tutaj, by uderzy´c na 245
Callahom. Zamiarem Brony jest jak najszybsze zdławienie ewentualnego oporu. Zadaniem tej armii jest uniemo˙zliwienie połaczenia ˛ wojsk Westlandii i Estlandii. Je´sli do tego dojdzie, to Brona rozprawi si˛e kolejno z ka˙zda˛ kraina.˛ Zły Duch ju˙z zagarnał ˛ wszystko na północ od Callahornu. Trzeba jak najszybciej ostrzec Balinora i pozostałych! Przerwał na chwil˛e i spojrzał wyczekujaco ˛ na ksi˛ecia Leah. — Nie, nie mog˛e tego zrobi´c, zwłaszcza teraz — wyszeptał goraczkowo ˛ Menion. — Przede wszystkim trzeba odnale´zc´ She˛e! — Nie ma czasu na zb˛edne dyskusje o tym, co dla kogo jest wa˙zniejsze — odparł gro´znym szeptem Allanon, a jego wskazujacy ˛ palec zatrzymał si˛e na wysoko´sci twarzy ksi˛ecia, jak sztylet przed zadaniem s´miertelnego ciosu. — Je´sli nie ostrze˙zemy Balinora, Callahorn padnie, a za nim cała Sudlandia, w tym tak˙ze Leah. Najwy˙zszy czas, mój ksia˙ ˛ze˛ , z˙ eby´s zaczał ˛ my´sle´c o swoich poddanych. Shea to tylko jednostka, pojedynczy człowiek, któremu w chwili obecnej ani ty, ani ja w z˙ aden sposób nie mo˙zemy pomóc. Ale ty mo˙zesz zrobi´c co´s wa˙znego i wielkiego dla tysi˛ecy mieszka´nców Sudlandii, którym grozi s´mier´c lub niewola, je´sli ich kraj padnie! Słuchajac ˛ gro´znych słów Allanona, Flick poczuł zimno na plecach. Napi˛ecie rosło, a ka˙zda s´mielsza odpowied´z ksi˛ecia Leah groziła wybuchem. Menion jednak zdołał utrzyma´c j˛ezyk na wodzy i wysłuchał go do ko´nca. Przez nast˛epne kilka chwil przeciwnicy patrzyli sobie w oczy z nieukrywanym gniewem, po czym nagle Menion odwrócił si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Flick odetchnał ˛ z ulga.˛ — Niech b˛edzie — mruknał ˛ ze zło´scia.˛ — Pójd˛e do Callahornu i przeka˙ze˛ ostrze˙zenie Balinorowi. Ale potem wróc˛e. I znajd˛e was. — Najpierw odszukaj pozostałych, ksia˙ ˛ze˛ . Potem masz wolna˛ r˛ek˛e — chłodno skwitował jego wypowied´z Allanon. — Ale w drodze powrotnej odradzam wszelkie próby przebijania si˛e lub przekradania przez linie wroga. To szale´nstwo i strata czasu. Flick i ja spróbujemy dowiedzie´c si˛e czego´s o Mieczu i o Shei. Nie zaniechamy poszukiwa´n. Masz na to moje słowo, góralu. Menion spojrzał mu prosto w oczy. Były jasne i szczere. Tym razem mag niczego przed nim nie ukrywał. — Trzymaj si˛e tych gór i pagórków. Ciagn ˛ a˛ si˛e daleko poza najbardziej wysuni˛ete czujki wroga — radził Menionowi. — Dojdziesz do rzeki Mermidon powy˙zej miasta Kern. Przepraw si˛e przez nia˛ i wejd´z do miasta przed s´witem. Wiele przemawia za tym, z˙ e i pierwszy cios spadnie na Kern. Szanse na utrzymanie miasta sa˛ niewielkie, dlatego cała˛ ludno´sc´ nale˙zy bezzwłocznie wyprawi´c do Tyrsis, dopóki wróg nie odciał ˛ dróg ewakuacji. Miasto Tyrsis le˙zy na płaskowy˙zu u podnó˙za góry. Przy dobrze zorganizowanej obronie mo˙ze broni´c si˛e co najmniej przez kilka dni. Przez ten czas Durin i Dayel powinni dotrze´c do swego kraju i sprowadzi´c posiłki z Westlandii. Tak˙ze Hendel zyska czas niezb˛edny do zorganizowania pomocy z Estlandii. By´c mo˙ze uda si˛e dłu˙zej utrzyma´c Callahorn. 246
W ten sposób zyskaliby´smy dodatkowy czas na zebranie wi˛ekszej armii i przygotowanie przeciwuderzenia połaczonymi ˛ siłami wszystkich krain. Bez Miecza Shannary nic wi˛ecej nie zrobimy. Menion ponownie skinał ˛ głowa˛ i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e do Flicka. Ten u´scisnał ˛ serdecznie prawic˛e ksi˛ecia i powiedział: — Powodzenia, Menionie. Allanon zbli˙zył si˛e do ksi˛ecia i poło˙zył ci˛ez˙ ka˛ dło´n na jego szczupłym ramieniu. — Wiele zale˙zy teraz od ciebie, ksia˙ ˛ze˛ . Pami˛etaj o tym. Bezwzgl˛ednie trzeba ostrzec mieszka´nców Callahornu o tej inwazji. Je´sli si˛e zawahaja˛ lub b˛eda˛ ocia˛ ga´c, zgina˛ wszyscy, a z nimi Sudlandia. Nie spraw wi˛ec zawodu, ksia˙ ˛ze˛ Leah. Wysłuchawszy słów Allanona, Menion zakr˛ecił si˛e w miejscu i ruszył w drog˛e. Odprowadzili wzrokiem smukły cie´n ksi˛ecia, przemykajacy ˛ mi˛edzy głazami i skałami. Gdy zniknał ˛ z oczu, przez chwil˛e stali w zamy´sleniu. Milczenie przerwał Allanon. — Teraz naszym zadaniem jest dowiedzie´c si˛e, co si˛e stało z Shea˛ i z Mieczem — zaczał ˛ i usiadł ci˛ez˙ ko na kamieniu. Flick zbli˙zył si˛e do niego, a druid mówił dalej: — Niepokoj˛e si˛e o Eventina. Na polu bitwy znalazłem królewski sztandar głowy rodu Elessedil. Mo˙zliwe, z˙ e Eventin dostał si˛e do niewoli. Je´sli tak, to armia Westlandii mo˙ze zwleka´c z wymarszem. Jest dla nich zbyt wa˙zny, wi˛ec nie b˛eda˛ ryzykowa´c jego z˙ ycia nawet za cen˛e utraty Sudlandii. — Czy to znaczy, z˙ e ludowi elfów jest oboj˛etne, co si˛e stanie z mieszka´ncami Sudlandii? — zapytał z niedowierzaniem Flick. — Czy˙zby nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka, je´sli lord Warlock zawładnie Sudlandia? ˛ — To wszystko nie jest takie proste, jak si˛e wydaje — stwierdził Allanon i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Zwolennicy Eventina rozumieja˛ powag˛e sytuacji i zdaja˛ sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa. Ale jest tak˙ze wielu, którzy nie chca˛ anga˙zowa´c si˛e w sprawy innych krain, dopóki nie ma bezpo´sredniego zagro˙zenia dla królestwa Eventina. Teraz, gdy go nie ma w kraju, ci ostatni podnosza˛ głos. Mo˙ze upłyna´ ˛c du˙zo czasu zanim wyja´snia˛ si˛e kwestie sporne i zostanie podj˛eta ostateczna decyzja. Wiadomo jednak, z˙ e bez niej armia elfów nie wyruszy w pole albo wyruszy, gdy b˛edzie ju˙z za pó´zno. Flick pokr˛ecił głowa˛ ze smutkiem. Przypomniał sobie gorzkie uwagi na temat Sudlandii i postawy jej mieszka´nców, które Hendel przedstawił po powrocie do Culhaven. Wydawało mu si˛e rzecza˛ niepoj˛eta,˛ z˙ e w obliczu gro´zby fizycznego wyniszczenia ludzie, zamiast działa´c, traca˛ czas na jałowe dyskusje. Przypomniał sobie, jak on i jego brat zareagowali na pierwsza˛ wzmiank˛e o pochodzeniu Shei ´ i zagro˙zeniu ze strony Zwiastunów Smierci. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy zobaczyli z bliska jednego z nich. . . — Musz˛e si˛e dowiedzie´c czego´s wi˛ecej o sytuacji w obozie — szept Allanona przerwał rozmy´slania Flicka. Chłopiec drgnał ˛ i odwrócił si˛e do druida. — Czy mój młody przyjaciel Flick nie zechciałby na pewien czas sta´c si˛e na przykład. . . gnomem?
XXII W tym samym czasie, gdy Allanon, Flick i Menion niestrudzenie szukali s´ladów zaginionego Shei, pozostała czwórka rozdzielonej teraz dru˙zyny przyjaciół dotarła do twierdzy Tyrsis. Mieli za soba˛ prawie dwa dni niebezpiecznej przeprawy przez wrogie linie armii Nordlandii, która˛ powstrzymywały, jak dotad, ˛ tylko pot˛ez˙ ne góry oddzielajace ˛ Callahorn i Paranor. Pierwszy dzie´n bardzo im si˛e dłuz˙ ył, ale minał ˛ zupełnie spokojnie. Zmierzali na południe przez puszcze sasiaduj ˛ a˛ ce z Nieprzebytym Lasem, ku nizinom le˙zacym ˛ u podnó˙za złowrogich Smoczych Z˛ebów. Zwiadowcy gnomów pilnie strzegli wszystkich przeł˛eczy; przebycie ich bez zbrojnej potyczki wydawało si˛e prawie niemo˙zliwe. Dzi˛eki s´miałemu fortelowi udało si˛e jednak odciagn ˛ a´ ˛c wi˛ekszo´sc´ stra˙zników od wej´scia prowadzacego ˛ do kr˛etej, wysokiej przeł˛eczy Kennon. Pozwoliło to czterem odwa˙znym podró˙znikom przekroczy´c granic˛e gór. Równie trudno było wszak˙ze wydosta´c si˛e poza ich obr˛eb; w ko´ncu polała si˛e jednak krew. I nie wiadomo, jak by si˛e to wszystko sko´nczyło, gdyby pozostała dwudziestka zwiadowców nie uciekła nagle w popłochu, przekonana, z˙ e to cały Legion Graniczny Callahornu opanował przeł˛ecz i zmierza teraz ku nim, aby wszystkich wycia´ ˛c w pie´n. Hendel był tym tak rozbawiony, z˙ e gdy dotarli do bezpiecznego miejsca w lasach na południe od Kennon, musieli si˛e na chwil˛e zatrzyma´c, aby mógł odzyska´c równowag˛e. Durin i Dayel spogladali ˛ na siebie niepewnie, w drodze do Paranoru bowiem karzeł zdawał im si˛e postacia˛ małomówna.˛ Nigdy przedtem nie widzieli, z˙ eby si˛e s´miał; zdało im si˛e te˙z, z˙ e takie zachowanie nie przystoi powa˙znemu Hendelowi. Potrzasali ˛ wi˛ec z niedowierzaniem głowami i pytajaco ˛ patrzyli na Balinora. Olbrzym wzruszył tylko ramionami, od dawna bowiem przyja´znił si˛e z Hendelem i znał jego zmienny charakter. Poza tym dobrze było znów usłysze´c s´miech kompana. Zmierzchało ju˙z, a sło´nce malowało daleki horyzont czerwienia˛ i purpura,˛ gdy czterej s´miałkowie ujrzeli wreszcie cel swej w˛edrówki. Ich ciała były zm˛eczone i obolałe, a tak bystre zazwyczaj umysły — odr˛etwiałe brakiem snu i m˛eczac ˛ a˛ podró˙za.˛ Jedynie dusze w˛edrowców drgn˛eły ze wzruszenia na widok majestatycznych wie˙z Tyrsis. Zatrzymali si˛e na chwil˛e na skraju lasu ciagn ˛ acego ˛ si˛e na południe od Smoczych Z˛ebów. Na wschodzie le˙zało miasto Yarfleet, które strzegło jedynej du˙zej przeł˛eczy prowadzacej ˛ w kierunku gór Runne, niewielkiego ła´ncu248
cha otaczajacego ˛ legendarne T˛eczowe Jezioro. Na małej wysepce le˙zało miasto Kern. Powy˙zej Tyrsis swe wody toczył przez las leniwy Mermidon. Jego z´ ródło znajdowało si˛e dalej na zachód, na rozległych pustkowiach równiny Streleheim. Szeroka rzeka stanowiła naturalna˛ i niezawodna˛ zapor˛e dla ka˙zdego wroga. Gdy Mermidon wzbierał, jego wody były rwace ˛ i gł˛ebokie; trwało to niemal przez cały rok, dotychczas wi˛ec z˙ aden nieprzyjaciel nie zdołał zawładna´ ˛c miastem. Wydawało si˛e, z˙ e zarówno Kern otoczony wodami Mermidonu, jak i Yarfleet poło˙zone w górach Runne, sa˛ gro´zne, pot˛ez˙ ne i niedost˛epne. To wła´snie staro˙zytne miasto Tyrsis i jego niezawodny w walce Legion Graniczny od niezliczonych pokole´n z powodzeniem strzegły granic Sudlandii przed wszelka˛ inwazja.˛ To Legion Graniczny brał na swe barki ci˛ez˙ ar ataków przeciw ludziom i był zawsze pierwsza˛ linia˛ obrony. Legionowi Granicznemu z Callahornu poczatek ˛ dało Tyrsis, które jako twierdza nie miało sobie równych. Stare Tyrsis uległo zniszczeniu w Pierwszej Wojnie Ludów. Potem, podniesione z ruin i rozbudowywane przez wiele lat, stało si˛e najwi˛ekszym miastem Sudlandii. Było te˙z, jak dotad, ˛ najsilniejszym miastem regionu północnego. Była to twierdza zdolna oprze´c si˛e ka˙zdej sile. Fortec˛e otoczona˛ wysokimi murami i wałami obronnymi zbudowano na wyniesionym nad okolic˛e płaskowy˙zu. Ka˙zde pokolenie wnosiło swój wkład w budow˛e i z ka˙zdym pokoleniem miasto rosło w sił˛e i pot˛eg˛e. Przed siedmioma stuleciami wzniesiono wielki Mur Zewn˛etrzny, rozciagaj ˛ ac ˛ granice Tyrsis tak daleko, jak pozwalała na to sama natura, a˙z po sam skraj stromego urwiska. Poni˙zej twierdzy rozcia˛ gała si˛e z˙ yzna równina z polami uprawnymi i wsiami, które zapewniały miastu z˙ ywno´sc´ . Ziemia była tam czarna i płodna, hojnie obdarowywana przez z˙ yciodajne wody Mermidonu płynacego ˛ na wschód i południe. Domostwa i wi˛eksze osiedla rozrzucone były na du˙zej przestrzeni, na tyle jednak blisko, by mo˙zna si˛e było szybko schroni´c w obr˛ebie pot˛ez˙ nych murów miasta. W ciagu ˛ stuleci po Pierwszej Wojnie Ludów miasta Callahornu skutecznie odpierały wszelkie ataki ˙ nieprzyjaznych sasiadów. ˛ Zaden z trzech grodów nie uległ wrogowi, a osławiony Legion Graniczny nigdy nie poniósł kl˛eski. Callahorn jednak˙ze nigdy nie potykał si˛e z tak wielka˛ armia,˛ jaka przybyła teraz z rozkazu lorda Warlocka. Miała to by´c prawdziwa próba siły i odwagi. Balinor spogladał ˛ na odległe wie˙ze swojego miasta z mieszanymi uczuciami. Ojciec jego był wielkim królem i dobrym człowiekiem, lecz czas płynał ˛ nieubłaganie, odejmujac ˛ mu z ka˙zdym rokiem sił. Dowodził Legionem Granicznym przez całe lata i prowadził armi˛e przeciw nieust˛epliwym gnomom z Estlandii. Wiele razy musiał przewodzi´c długim i kosztownym wyprawom przeciw wielkim trollom z Nordlandii lub te˙z broni´c swej ziemi przed licznymi plemionami, które próbowały miasta obróci´c w ruiny, a ludno´sc´ zniewoli´c. Balinor był najstarszym synem i prawowitym nast˛epca˛ tronu. Wiele zawdzi˛eczał starannym naukom wpajanym cierpliwie przez ojca. W trudzie zdobywał wiedz˛e i umiej˛etno´sci, był te˙z powszechnie lubiany w´sród ludzi, których przyja´zn´ mo˙zna było zdoby´c li tyl249
ko przez szacunek i zrozumienie. Pracował przeto z nimi, walczył rami˛e w rami˛e, wiele si˛e od nich nauczył. Wiedział wi˛ec teraz, co czuja˛ i my´sla.˛ Kochał t˛e ziemi˛e, kochał wystarczajaco ˛ mocno, by za nia˛ walczy´c, jak to zreszta˛ czynił przez lata całe. Dowodził oddziałem Legionu Granicznego, który nosił jego znak — pr˛ez˙ a˛ cego si˛e do skoku leoparda; z˙ ołnierze ci byli sercem całej armii. Dla Balinora ich szacunek i po´swi˛ecenie cenne były nade wszystko. Nie było go w mie´scie przez kilka miesi˛ecy; udał si˛e w podró˙z z tajemniczym Allanonem i kompania˛ z Culhaven. Ojciec prosił go, by przemy´slał swoja˛ decyzj˛e i nie wyje˙zd˙zał, ale Balinor nie zmienił zdania. Nie wahał si˛e ani przez chwil˛e; wiedział, z˙ e musi pomóc Allanonowi. Nie mógł postapi´ ˛ c inaczej, nawet przez wzglad ˛ na ojca. Teraz spogladał ˛ na swoje rodzinne miasto i marszczył brwi, czujac ˛ w sercu dziwne przygn˛ebienie. Nie´swiadomie podniósł dło´n ku twarzy i dotknał ˛ blizny biegnacej ˛ przez prawy policzek. — Znów my´slisz o swoim bracie? — zapytał Hendel, lecz jego pytanie zabrzmiało jak stwierdzenie. Balinor spojrzał na niego speszony i skinał ˛ powoli głowa.˛ — Musisz wreszcie przesta´c rozpami˛etywa´c t˛e cała˛ spraw˛e — powiedział karzeł beznami˛etnie. — Je´sli b˛edziesz o nim my´slał jak o bracie, a nie o człowieku, mo˙ze ci˛e to doprowadzi´c do zguby. — Niełatwo zapomnie´c, z˙ e zwiazek ˛ krwi czyni nas czym´s wi˛ecej ni˙z tylko synami jednego ojca — odparł smutno Balinor. — Nie mog˛e zignorowa´c ani zapomnie´c wi˛ezów, jakie nas łacz ˛ a.˛ Durin i Dayel spojrzeli po sobie, nie rozumiejac, ˛ o czym rozmawia pozostała dwójka. Wiedzieli, z˙ e Balinor ma brata, ale nigdy go nie widzieli, a i podczas podró˙zy z Culhaven nie słyszeli o nim ani słowa. Balinor dostrzegł zmieszanie na twarzach braci elfów i u´smiechnał ˛ si˛e do nich. — Nie jest tak z´ le, jakby si˛e mogło wydawa´c — zapewnił ich cichym głosem. Hendel potrzasn ˛ ał ˛ bezradnie głowa˛ i zamilkł na kilka chwil. — Mój młodszy brat Pallance i ja jeste´smy jedynymi synami Ruhla Buckhannaha, króla Callahornu — wyja´snił Balinor i spojrzał ku odległemu miastu, jakby chciał zyska´c na czasie. — Jako chłopcy byli´smy sobie bardzo bliscy, tak jak wy obaj. Gdy doro´slis´my, wszystko si˛e zmieniło: nasze spojrzenie na z˙ ycie, nasze osobowo´sci. Dzieje si˛e tak ze wszystkimi lud´zmi bez wzgl˛edu na to, czy sa˛ bra´cmi, czy nie. Ja, b˛edac ˛ starszym, dziedzicz˛e tron. Pallance oczywi´scie zawsze o tym wiedział i to nas rozdzieliło, gdy doro´sli´smy. Głównie dlatego, z˙ e jego poglady ˛ na temat sprawowania władzy nie zawsze były zbie˙zne z moimi. . . Trudno to wytłumaczy´c. — Wcale nietrudno — Hendel prychnał ˛ znaczaco. ˛ — Dobrze, zatem wcale nietrudno — przyznał ze znu˙zeniem Balinor. — Pallance jest przekonany, z˙ e Callahorn nie powinien dłu˙zej słu˙zy´c jako pierwsza linia obrony w razie ataku na ludy Sudlandii. Chce rozwiaza´ ˛ c Legion Graniczny i oddzieli´c Callahorn od reszty krainy. Lecz tego przyja´ ˛c nie sposób. . . — Olbrzym pogra˙ ˛zył si˛e na chwil˛e w gorzkim milczeniu. 250
— Powiedz im reszt˛e, Balinorze — odezwał si˛e chłodno Hendel. — Mój podejrzliwy przyjaciel sadzi, ˛ z˙ e Pallance nie jest ju˙z panem samego siebie i z˙ e mówi o sprawach, których nie pojmuje. Ma doradc˛e, mistyka o imieniu Stenmin, człowieka, jak twierdzi Allanon, bez czci i honoru, który w ko´ncu doprowadzi go do zguby. Stenmin powiedział ojcu i ludziom, z˙ e to Pallance powinien obja´ ˛c władz˛e, a nie ja. Wtedy wyjechałem, poniewa˙z nawet mój brat uwa˙zał, z˙ e nie po trafi˛e sprawowa´c pieczy nad Callahornem. — A ta blizna. . . ? — spytał cicho Durin. — To wynik kłótni, do której doszło przed moja˛ podró˙za˛ z Allanonem — odparł Balinor i pokr˛ecił głowa˛ na wspomnienie tej chwili. — Nie pami˛etam nawet, jak to si˛e zacz˛eło. Przypominam sobie tylko w´sciekło´sc´ Pallance’a i nienawi´sc´ bijac ˛ a˛ z jego spojrzenia. Obróciłem si˛e ju˙z ku wyj´sciu, gdy on si˛egnał ˛ po bicz i uderzył mnie w twarz. Dlatego te˙z zdecydowałem si˛e opu´sci´c Callahorn na pewien czas i da´c mu szans˛e na odzyskanie zmysłów. Gdybym wtedy został, mogliby´smy. . . Balinor zamilkł, a Hendel posłał elfom znaczace ˛ spojrzenie, które nie pozostawiało watpliwo´ ˛ sci, co mogłoby si˛e sta´c, gdyby doszło mi˛edzy bra´cmi do jeszcze jednej sprzeczki. Durin zmarszczył ze zdziwieniem brwi, zastanawiajac ˛ si˛e, jaki˙z to s´miałek mógł si˛e przeciwstawi´c komu´s takiemu jak Balinor. Podczas niebezpiecznej podró˙zy do Paranoru olbrzym niejednokrotnie dowiódł swej odwagi i siły charakteru, Allanon za´s bardzo mu ufał. Tymczasem jego własny brat, za´slepiony zazdro´scia,˛ obrócił si˛e przeciwko niemu. Elf współczuł gł˛eboko dzielnemu wojownikowi, który nawet w´sród najbli˙zszych nie mógł znale´zc´ spokoju. — Wierzcie mi, mój brat nie zawsze był taki. Jestem pewien, z˙ e nie jest złym człowiekiem — ciagn ˛ ał ˛ Balinor, chcac ˛ przekona´c bardziej siebie ni˙z pozostałych. — Ten Stenmin cieszy si˛e znacznym powa˙zaniem u Pallance’a, wznieca w nim nienawi´sc´ do mnie i wszystkiego, co mój brat uwa˙zał kiedy´s za słuszne. — Tu wszelako chodzi o co´s wi˛ecej — przerwał ostro Hendel. — Pallance jest fanatykiem z˙ adnym ˛ władzy. Wyst˛epuje przeciw tobie, a wszystko to pozornie dla dobra ludu. Dławi si˛e własna˛ obłuda.˛ — Mo˙ze i masz racj˛e — przyznał cicho Balinor. — Ale nadal jest moim bratem i. . . kocham go. — I to wła´snie czyni go tak niebezpiecznym — stwierdził karzeł. — On ju˙z ci˛e nie kocha — powiedział, patrzac ˛ Balinorowi prosto w oczy. Olbrzym nie odpowiedział. Spogladał ˛ na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e na zachodzie równiny i le˙zace ˛ za nimi Tyrsis. Ksia˙ ˛ze˛ pogra˙ ˛zył si˛e w swych niewesołych my´slach. W ko´ncu zwrócił w stron˛e pozostałych spokojna˛ ju˙z, pogodna˛ twarz. Wygladał ˛ tak, jakby nic si˛e nie wydarzyło. — Czas rusza´c w drog˛e. Musimy dotrze´c do miasta przed zmierzchem.
251
— Nie id˛e z wami dalej, Balinorze — powiedział szybko Hendel. — Musz˛e wraca´c do swego kraju i pomóc armii karłów w przygotowaniach do obrony przed inwazja˛ Anaru. — Có˙z, mo˙zesz przecie˙z sp˛edzi´c noc w Tyrsis i wyruszy´c jutro — zaproponował Dayel, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e wszyscy sa˛ bardzo zm˛eczeni. Poza tym niepokoił si˛e o bezpiecze´nstwo przyjaciela. Hendel u´smiechnał ˛ si˛e wyrozumiale i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, musz˛e podró˙zowa´c noca.˛ Je´sli zostan˛e w Tyrsis, strac˛e cały dzie´n, a czas jest przecie˙z dla nas bardzo cenny. Los całej Sudlandii zale˙zy od tego, jak szybko zdołamy zebra´c nasze siły i uderzy´c na lorda Warlocka. Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e stracili´smy She˛e i Miecz Shannary, jedyna˛ nadzieja˛ b˛eda˛ nasze wojska. Pójd˛e do ˙ Yarfleet i tam, odpoczn˛e. Bad´ ˛ zcie zdrowi, przyjaciele. Zycz˛ e wam powodzenia. — My tobie równie˙z, dzielny Hendelu. — Balinor wyciagn ˛ ał ˛ wielka˛ dło´n. Karzeł s´cisnał ˛ ja˛ mocno, potem podał r˛ek˛e elfom i ruszył w głab ˛ lasu, machajac ˛ na po˙zegnanie. Balinor i jego towarzysze czekali, a˙z zupełnie zniknie im z oczu, po czym ruszyli do Tyrsis. Sło´nce skryło si˛e ju˙z za horyzontem, a niebo zmieniło barw˛e z purpurowej na szarogranatowa.˛ Nadciagała ˛ noc. Byli w połowie drogi do miasta, gdy zapadła gł˛eboka ciemno´sc´ , a na firmamencie błysn˛eły pierwsze gwiazdy. Gdy zbli˙zali si˛e do osławionego grodu, którego ogrom czerniał na tle nocnego nieba, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu opowiedział pokrótce elfom jego histori˛e. Miasto zbudowano na wysokim płaskowy˙zu, który był zwie´nczeniem niewielkiego, lecz zdradliwego urwiska. Chronił on płaskowy˙z od południa, a cz˛es´ciowo tak˙ze od zachodu i wschodu. Nie wygladał ˛ co prawda tak gro´znie i nie był tak wysoki jak góry Smocze Z˛eby czy Charnal, lecz za to był niewiarygodnie stromy. Od południa wyrastał niemal pionowo w gór˛e i nigdy nikomu si˛e nie udało na´n wedrze´c. Tak wi˛ec od tej strony miasto było dobrze zabezpieczone i nie musiano stawia´c tam z˙ adnych fortyfikacji ani umocnie´n. Płaskowy˙z, na którym zbudowano miasto, miał w najszerszym miejscu jedynie ponad trzy mile; od północy i zachodu opadał ostro ku równinie, przez która˛ płynał ˛ Mermidon, a od wschodu ku lasom Callahornu. Rwaca ˛ rzeka była w istocie pierwsza˛ linia˛ oporu i niewielu armiom udało si˛e ja˛ przeby´c, by si˛e potem wspia´ ˛c na płaskowy˙z i mury miasta. Wróg, który zdołał przeby´c Mermidon, musiał si˛e zmierzy´c ze stromym zboczem. Jedyna˛ droga˛ na płaskowy˙z była pot˛ez˙ na rampa zbudowana z kamienia i metalu, która˛ opuszczano przez wybicie sworzni z głównych podpór. Cały ten wymy´slny mechanizm znajdował si˛e w baszcie na Murze Zewn˛etrznym. Je´sli za´s nawet wroga armia zdołała si˛e tam wspia´ ˛c, czekała ja˛ trzecia przeszkoda, dotad ˛ nie do przebycia. Był nia˛ wła´snie ów ogromny Mur Zewn˛etrzny, wznoszacy ˛ si˛e niecałe dwa jardy od kraw˛edzi płaskowy˙zu i otaczajacy ˛ całe miasto. Jego brzegi si˛egały s´cian klifu, zabezpieczajac ˛ w ten sposób miasto od południa. Zbudowany był z wielkich kamiennych bloków połaczonych ˛ zaprawa.˛ 252
Ich powierzchnie były dokładnie wygładzone, by uniemo˙zliwi´c wspinaczk˛e. Mur wznosił si˛e prawie na wysoko´sc´ stu stóp; był pot˛ez˙ ny i nie do zdobycia. Na jego szczycie zbudowano obronne parapety i zwie´nczono je blankami. Wyznaczono w nich równie˙z specjalne miejsca dla łuczników; mogli oni strzela´c z ukrycia do odsłoni˛etych napastników. Mur był bardzo stary i grubo ciosany, ale z powodzeniem odpierał ataki na˙ je´zd´zców przez prawie tysiac ˛ lat. Zaden wróg nie zdołał si˛e wedrze´c do miasta od czasu Pierwszej Wojny Ludów, gdy go zbudowano. Tu˙z za Murem Zewn˛etrznym w podłu˙znych, pochyłych koszarach stacjonowali z˙ ołnierze Legionu Granicznego. Znajdowały si˛e tam równie˙z budynki gospodarcze i zbrojownie. Przez cały czas jedna trzecia Legionu była na słu˙zbie, pozostali z˙ ołnierze za´s przebywali w domach z rodzinami, oddajac ˛ si˛e swym cywilnym zaj˛eciom; najcz˛es´ciej byli robotnikami, rzemie´slnikami i sklepikarzami. W razie potrzeby koszary były w stanie pomie´sci´c cała˛ armi˛e, lecz teraz przebywała w nich jedynie cz˛es´c´ wojowników. Za zabudowaniami wojskowymi i placem apelowym wznosił si˛e drugi kamienny mur, który oddzielał je od samego miasta. Tam, wzdłu˙z kr˛etych, czystych ulic stały domy mieszka´nców Tyrsis, wszystkie starannie zbudowane i wyko´nczone. Miasto rozciagało ˛ si˛e niemal na całym płaskowy˙zu, si˛egajac ˛ od drugiego muru do urwiska strzegacego ˛ strony południowej. Wewnatrz ˛ grodu postawiono trzeci mur, który otaczał zabudowania i pałac królewski wraz z dziedzi´ncem i ogrodami. Zadrzewione parki okalajace ˛ pałac były jedynymi terenami le´snymi na płaskowy˙zu. Trzeci mur nie słu˙zył celom obronnym; był tylko linia˛ wydzielajac ˛ a˛ tereny przynale˙zne jedynie królowi. Mieszka´ncy miasta mogli korzysta´c z parków publicznych. Balinor długo i dokładnie rozwodził si˛e i nad historia˛ miasta, by wykaza´c elfom, z˙ e królestwo Callahornu jest jedna˛ z niewielu s´wiatłych monarchii, jakie pozostały na s´wiecie. Rzadził ˛ nia˛ król wspierany przez parlament, zło˙zony z przedstawicieli ludu Callahornu, którzy pomagali mu w stanowieniu praw. Mieszka´ncy Callahornu byli dumni ze swego rza˛ du i Legionu Granicznego, i w którym ka˙zdy z nich kiedy´s słu˙zył. Byli wolnymi lud´zmi i ta wolno´sc´ była warta, by odda´c za nia˛ z˙ ycie. Callahorn łaczył ˛ w sobie zarówno przeszło´sc´ , jak i przyszło´sc´ . Jego miasta były w istocie fortecami, zdolnymi powstrzyma´c cz˛este ataki wrogo usposobionych sasiadów. ˛ Legion Graniczny za´s powstał jeszcze w dawnych czasach, gdy młode narody bezustannie toczyły wojny i gdy fanatyczne poczucie narodowej dumy nie pozwalało im si˛e do siebie zbli˙zy´c. Prosta˛ architektur˛e i staromodny wystrój mo˙zna było spotka´c wsz˛edzie w szybko powstajacych ˛ miastach dalekiej Sudlandii; stawały si˛e one coraz bardziej o´srodkami kulturalnymi, a mniej twierdzami. Tak samo było z Tyrsis, z jego grubo ciosanymi s´cianami z kamienia i dzielnymi wojownikami, którzy stali na stra˙zy Dolnej Sudlandii i przyczyniali si˛e do wzrostu jej pot˛egi. Z drugiej strony mo˙zna było równie˙z dostrzec oznaki tego, co miało nadej´sc´ w niedalekiej przyszło´sci. Była to jednomy´slno´sc´ ludzi wyra˙za253
jaca ˛ si˛e w tolerancji wobec wszystkich ras i narodów. W Callahornie, tak samo jak w innych krainach Sudlandii, ka˙zdego ceniono za to, kim jest, i traktowano sprawiedliwie. Tyrsis le˙zało u zbiegu trzech krain i przez jego granice przewijali si˛e przedstawiciele ró˙znych nacji. Dzi˛eki temu mieszka´ncy grodu mieli mo˙zno´sc´ przekonania si˛e, z˙ e ró˙znice w wygladzie ˛ poszczególnych ras sa˛ bez znaczenia. Najwa˙zniejsza była osobowo´sc´ i ja˛ przede wszystkim nale˙zało ocenia´c. Olbrzymi górski troll nie był tu wy´smiewany z powodu swego groteskowego wygladu ˛ i nie musiał si˛e wstydliwie ukrywa´c, gdy˙z przedstawiciele tej rasy byli w Callahornie bardzo popularni. Gnomy, elfy i karły ró˙znych typów i rodzajów równie˙z były tu mile widziane, je´sli tylko miały pokojowe zamiary. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e do siebie, mówiac ˛ o tym coraz bardziej powszechnym zjawisku, które powoli obejmowało wszystkie krainy. Był dumny, z˙ e jego naród jako jeden z pierwszych odrzucił uprzedzenia w poszukiwaniu przyja´zni i zrozumienia. Durin i Dayel słuchali go w milczeniu. Elfy zdawały sobie spraw˛e, co oznacza samotno´sc´ w´sród innych nacji, które nie toleruja˛ nikogo poza soba.˛ Balinor zako´nczył swoja˛ opowie´sc´ , gdy wychodzili z poro´sni˛etej wysoka˛ trawa˛ równiny na szeroka˛ drog˛e. W oddali majaczył w ciemno´sciach pot˛ez˙ ny płaskowy˙z. Byli ju˙z do´sc´ blisko, by dostrzec s´wiatła miasta i ruch sylwetek na kamiennej rampie. Wej´scie prowadzace ˛ przez Mur Zewn˛etrzny było jasno o´swietlone, a olbrzymie wrota, strze˙zone przez stra˙zników w ciemnych szatach, stały otworem. Gdy min˛eli bramy, zobaczyli dziedziniec i stojace ˛ na nim koszary, lecz mimo z˙ e paliły si˛e w nich s´wiatła, nie było słycha´c s´miechu ani wesołych rozmów. Balinor bardzo si˛e zdziwił, gdy˙z dochodzace ˛ do niego głosy były s´ciszone i przytłumione, jakby nikt nie chciał, by go słyszano. Olbrzym przyjrzał si˛e wszystkiemu z uwaga; ˛ co´s było nie w porzadku. ˛ Wsz˛edzie panowała nienaturalna cisza. Przyjaciele wspinali si˛e w milczeniu za Balinorem po grobli prowadzacej ˛ ku pogra˙ ˛zonemu w mroku urwisku. Min˛eło ich kilka osób, które sprawiały wra˙zenie wstrza´ ˛sni˛etych widokiem ksi˛ecia Callahornu. Balinor, skupiony na obserwacji coraz lepiej widocznego miasta, nie zauwa˙zył ich zdziwienia. Nie umkn˛eło to jednak uwagi braci elfów, którzy wymienili ostrzegawcze spojrzenia. Działo si˛e co´s naprawd˛e niedobrego. Po jakim´s czasie, gdy byli ju˙z na płaskowy˙zu, dotarło to równie˙z do Balinora. Ksia˙ ˛ze˛ spojrzał bacznie w kierunku bram miasta, a potem przeniósł wzrok na twarze mijajacych ˛ ich ludzi, którzy, rozpoznawszy go, pierzchali bez słowa w noc. Przez jaki´s czas cała trójka stała w milczeniu, obserwujac ˛ znikajacych ˛ w mroku przechodniów. — Co si˛e dzieje, Balinorze? — zapytał w ko´ncu Durin. — Nie wiem — odparł zaniepokojony ksia˙ ˛ze˛ . — Spójrzcie na insygnia z˙ ołnie˙ rzy stojacych ˛ przy bramie. Zaden z nich nie nosi wizerunku leoparda — symbolu mojego Legionu Granicznego. Zamiast tego maja˛ znak sokoła, którego nie znam. A ci ludzie? Zauwa˙zyli´scie ich spojrzenia? 254
Obaj bracia skin˛eli swymi waskimi ˛ głowami i rozejrzeli si˛e wokół z nie skrywanym l˛ekiem. — To bez znaczenia — stwierdził krótko Balinor. — To ciagle ˛ jest miasto mojego ojca, a ci ludzie sa˛ moimi rodakami. Dowiemy si˛e wszystkiego, gdy dotrzemy do pałacu. Ksia˙ ˛ze˛ ruszył w stron˛e pot˛ez˙ nych wrót prowadzacych ˛ przez Mur Zewn˛etrzny; elfy poda˙ ˛zały za nim w odległo´sci dwóch kroków. Ksia˙ ˛ze˛ nie próbował ukry´c swej twarzy i gdy zbli˙zyli si˛e do czterech uzbrojonych stra˙zników, jego widok wywołał u nich taka˛ sama˛ reakcj˛e jak u zatrwo˙zonych przechodniów. Nie uczynili ani jednego ruchu, by go zatrzyma´c, i nie wymienili mi˛edzy soba˛ ani jednego słowa. Jeden z nich opu´scił pospiesznie swój posterunek i zniknał ˛ za Murem Wewn˛etrznym prowadzacym ˛ do miasta. Balinor i elfy przeszli przez pot˛ez˙ ne wrota, które zdawały si˛e wisie´c nad nimi niczym monstrualne kamienne rami˛e. Min˛eli stra˙zników i znale´zli si˛e na dziedzi´ncu, gdzie stały koszary z˙ ołnierzy Legionu Granicznego. Paliło si˛e w nich niewiele s´wiateł i wygladały ˛ na opuszczone. Na podwórcu było kilku ludzi ubranych co prawda w tuniki z insygniami leoparda, lecz nieuzbrojonych. Jeden z nich spojrzał z niedowierzaniem na przybyszy i krzyknał ˛ co´s ostro do swych kompanów. Drzwi koszar otworzyły si˛e z hukiem i stanał ˛ w nich stary, siwy z˙ ołnierz. Spojrzał szybko na Balinora i jego przyjaciół, a potem wydał ˙ swym podwładnym krótki rozkaz. Zołnierze wrócili niech˛etnie do swoich zaj˛ec´ , dowódca za´s zwrócił si˛e do przybyszów: — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Balinorze — rzekł na powitanie, pochylajac ˛ na chwil˛e głow˛e. — A wi˛ec w ko´ncu wróciłe´s. — Kapitanie Sheelon, dobrze ci˛e znów widzie´c. — Balinor pochwycił s˛ekata˛ dło´n weterana i u´scisnał ˛ ja.˛ — Co tu si˛e dzieje? Dlaczego stra˙znicy nosza˛ insygnia sokoła, a nie leoparda? — Panie, Legion Graniczny został rozwiazany! ˛ Została nas tylko garstka, reszta wróciła do domów! Przyjaciele patrzyli na kapitana jak na człowieka, który postradał zmysły. Legion Graniczny został rozwiazany ˛ w obliczu najwi˛ekszej inwazji, jaka kiedykolwiek zagra˙zała Sudlandii? Prawie jednocze´snie przypomnieli sobie słowa Allanona, który powiedział im, z˙ e Legion Graniczny jest jedyna˛ nadzieja˛ dla zagro˙zonych krain. To wła´snie on miał cho´c na chwil˛e powstrzyma´c wrogie siły zebrane przez lorda Warlocka. Tymczasem armia Callahornu została w tajemniczy sposób rozwiazana. ˛ .. — Na czyj rozkaz? — spytał Balinor z rosnacym ˛ gniewem. — Waszego brata, panie — rzucił szybko siwy Sheelon. — Rozkazał swojej stra˙zy, aby przej˛eła nasza˛ słu˙zb˛e. Legion został rozwiazany ˛ do odwołania. Lordowie Acton i Messalin udali si˛e do pałacu, by błaga´c króla o rozwa˙zenie tej decyzji, ale ju˙z nie wrócili. Nie pozostało nam nic innego, jak wykona´c rozkaz. . . 255
— Czy wszyscy poszaleli?! — zawołał rozw´scieczony ksia˙ ˛ze˛ , chwytajac ˛ starego z˙ ołnierza za tunik˛e. — A co z królem? Czy mój ojciec nie rzadzi ˛ ju˙z tym krajem i nie wydaje rozkazów Legionowi? Jak zareagował na t˛e niewyobra˙zalna˛ bzdur˛e? Sheelon odwrócił wzrok, szukajac ˛ słów, których bał si˛e wypowiedzie´c. Balinor potrzasn ˛ ał ˛ nim gwałtownie. — Ja. . . Ja nie wiem, mój panie — wymamrotał, starajac ˛ si˛e nie patrze´c na ksi˛ecia. — Słyszeli´smy tylko, z˙ e król jest chory. Trzy tygodnie temu twój brat, panie, obwołał si˛e władca˛ i zasiadł na tronie. Wstrza´ ˛sni˛ety Balinor pu´scił kapitana i zapatrzył si˛e na dalekie s´wiatła pałacu, swego dawnego domu, do którego powrócił z tak wielka˛ nadzieja.˛ Opu´scił Callahorn ze wzgl˛edu na beznadziejny konflikt, jaki zaistniał mi˛edzy nim a Pallance’em, lecz to jeszcze pogorszyło spraw˛e. Teraz musi si˛e zmierzy´c ze swym nieodpowiedzialnym bratem na jego warunkach. Musi stana´ ˛c z nim twarza˛ w twarz i wytłumaczy´c, z˙ e rozwiazanie ˛ Legionu Granicznego, tak rozpaczliwie teraz potrzebnego, było szale´nstwem. — Musimy i´sc´ od razu do pałacu i porozmawia´c z twoim bratem — w my´sli Balinora wdarł si˛e o˙zywiony, niecierpliwy głos Dayela. Ksia˙ ˛ze˛ popatrzył przez chwil˛e na elfa i nagle przypomniał mu si˛e Pallance w swych młodzie´nczych latach. Ju˙z wtedy bardzo trudno było go do czego´s przekona´c. — Oczywi´scie, masz racj˛e — przytaknał ˛ nieswoim głosem. — Musimy si˛e z nim zobaczy´c. — Nie, nie wolno wam! — krzyknał ˛ gło´sno kapitan Sheelon. — Inni, którzy tam poszli, ju˙z nie wrócili. Kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e twój brat, panie, ogłosił ci˛e zdrajca.˛ Uwa˙za, z˙ e zawarłe´s przymierze z Allanonem, czarownikiem, który włada złymi mocami. Mówi si˛e, z˙ e zostaniesz uwi˛eziony i skazany na s´mier´c! — To s´mieszne! — zawołał ksia˙ ˛ze˛ . — Nie jestem zdrajca˛ i nawet mój brat wie, z˙ e to prawda. A je´sli chodzi o Allanona, to jest on najlepszym przyjacielem i sojusznikiem, jakiego Sudlandia kiedykolwiek miała. Musz˛e i´sc´ do Pallance’a i rozmówi´c si˛e z nim. Mo˙zemy si˛e nie zgadza´c, ale przecie˙z nie uwi˛ezi własnego brata. Władza nie nale˙zy do niego! — By´c mo˙ze twój ojciec nie z˙ yje, przyjacielu — ostrzegł Balinora Durin. — Musimy by´c teraz bardzo ostro˙zni. Hendel sadzi, ˛ z˙ e Pallance działa pod wpływem mistyka Stenmina, a je´sli tak jest w istocie, to´s w wi˛ekszym niebezpiecze´nstwie, ni˙z my´slisz. Balionor zatrzymał si˛e i pokiwał głowa; ˛ przestrogi wydawały si˛e bardzo rozsadne. ˛ Szybko wytłumaczył Sheelonowi, co grozi królestwu Callahornu ze strony Nordlandii, podkre´slajac, ˛ z˙ e Legion Graniczny b˛edzie najwa˙zniejszym elementem obrony ich ojczyzny. Potem mocno chwycił starego z˙ ołnierza za rami˛e i pochylił si˛e ku niemu.
256
— Poczekaj tutaj na mnie lub mojego osobistego wysła´nca. Je´sli po pewnym czasie nie wróc˛e lub nie prze´sl˛e wiadomo´sci, odnajdziesz lordów Ginnissona i Fandwicka; Legion Graniczny ma zosta´c natychmiast zmobilizowany! Potem za˙zadaj ˛ od Pallance’a otwartego procesu w mojej sprawie. Nie mo˙ze ci tego odmówi´c. Wy´slij równie˙z posła´nców na wschód do elfów i karłów z wiadomo´scia,˛ z˙ e wraz ze mna˛ zostali pojmani kuzyni Eventina. Zapami˛etasz wszystko, co ci powiedziałem? — Tak, mój panie — przytaknał ˛ z˙ ywo stary wiarus. — B˛edzie tak, jak rozkazałe´s. Niech szcz˛es´cie ci sprzyja, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Sheelon wrócił do koszar, a zły i rozdra˙zniony Balinor ruszył w stron˛e miasta. Durin szepnał ˛ do swego młodszego brata, z˙ eby został za Murem Wewn˛etrznym, dopóki si˛e nie wyja´sni, co si˛e stało z Balinorem i z nim samym, ale Dayel stanowczo odmówił. Starszy elf wiedział, z˙ e dalsze upieranie si˛e przy swoim byłoby bezcelowe, pogodził si˛e z wola˛ brata. Dayel nie miał jeszcze dwudziestu lat i dopiero wkraczał w z˙ ycie. Wszyscy członkowie wyprawy darzyli go tym szczególnym uczuciem, jakim bliscy przyjaciele obdarowuja˛ najmłodszego spos´ród siebie. Jego otwarto´sc´ i szczero´sc´ były rzadkimi cechami w czasach, gdy ludzie przewa˙znie odnosili si˛e do siebie z rezerwa˛ i nieufno´scia.˛ Durin obawiał si˛e o swego młodszego brata, który miał dopiero z˙ ycie przed soba.˛ Je´sli chłopiec zostanie w jakikolwiek sposób skrzywdzony, on sam dozna niepowetowanej straty. Durin popatrzył w milczeniu na brata, o´swietlonego blaskiem ja´sniejacego ˛ w ciemno´sciach miasta. Po chwili marszu trzej s´miałkowie przeszli przez wrota Muru Wewn˛etrznego i znale´zli si˛e na ulicach miasta. Jeszcze raz wartownicy strzegacy ˛ bramy oniemieli ze zdziwienia, ale zatrzyma´c w˛edrowców nie s´mieli. W s´wiatłach Alei Tyrsijskiej, głównej ulicy miasta, Balinor wydawał si˛e jeszcze pot˛ez˙ niejszy. W swoim czarnym płaszczu podró˙znym i kolczudze połyskujacej ˛ na szyi i nadgarstkach wygla˛ dał gro´znie i złowieszczo. Nie był ju˙z znu˙zonym podró˙znym u kresu w˛edrówki, lecz powracajacym ˛ do domu ksi˛eciem Callahornu. Ludzie poznawali go od razu; najpierw patrzyli ze zdziwieniem, a potem z rosnac ˛ a˛ duma˛ w sercu biegli za nim, z rado´scia˛ witajac ˛ go w ojczy´znie. Ci˙zba powi˛ekszyła si˛e z kilku tuzinów do kilku setek; ludzie witali ukochanego syna Callahornu, który kroczył s´miało przez miasto, u´smiechał si˛e do swych rodaków, ale pospiesznie zmierzał w stron˛e pałacu. Wiwaty stały si˛e ogłuszajace, ˛ zmieniajac ˛ si˛e z pojedynczych, rozproszonych głosów w rosnac ˛ a˛ burz˛e okrzyków skandujacych ˛ imi˛e Balinora. Kilka osób zdołało dotrze´c do ksi˛ecia i wyszepta´c ostrze˙zenie, ale on ju˙z nikogo nie słuchał; potrzasał ˛ tylko głowa˛ i szedł dalej. Rosnacy ˛ wcia˙ ˛z tłum kł˛ebił si˛e na ulicach Tyrsis, przechodził pod sklepieniami pot˛ez˙ nych wrót, przedzierał si˛e waskimi ˛ odcinkami Alei Tyrsijskiej, mijał wysokie, na biało pomalowane domy i małe rodzinne rezydencje, a˙z dotarł do mostu Sendica łacz ˛ acego ˛ ni˙zsze poziomy parków publicznych. Po drugiej stronie znaj257
dowały si˛e bramy pałacu — teraz zaciemnione i zamkni˛ete na głucho. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu odwrócił si˛e do wiernie poda˙ ˛zajacego ˛ za nim tłumu i uniósł w gór˛e r˛ece. Ludzie zatrzymali si˛e posłusznie i zamilkli, a Balinor przemówił: — Przyjaciele, ziomkowie moi! — zabrzmiał w ciemno´sci dumny głos i przetoczył si˛e echem ponad głowami zgromadzonych. — Opu´sciłem mój dom rodzinny, kraj i jego dzielnych mieszka´nców, ale teraz powróciłem i ju˙z was nigdy nie zostawi˛e! Porzu´ccie l˛eki i obawy. Nasza ojczyzna przetrwa wieki całe! Trzeba mi teraz stawi´c czoło wszelkim przeciwno´sciom, przywróci´c spokój i odda´c monarchi˛e w prawowite r˛ece. Rozejd´zcie si˛e do domów, rodacy moi, i czekajcie na poranek, który uka˙ze wam wszystko w rado´sniejszych barwach. Prosz˛e tedy, id´zcie do swoich domów, a ja spróbuj˛e odzyska´c swój. Nie zwlekajac ˛ dłu˙zej, Balinor ruszył przez most ku pałacowym wrotom; elfy poda˙ ˛zały tu˙z za nim. Tłum znowu zawrzał, ale nie ruszył si˛e z miejsca, chocia˙z niektórzy na pewno tego pragn˛eli. Posłuszni rozkazom Balinora ludzie zawrócili niech˛etnie, niektórzy powtarzali jeszcze jego imi˛e z nadzieja,˛ na pohybel mrocznemu, otoczonemu martwa˛ cisza˛ pałacowi. Inni wró˙zyli czarna˛ przyszło´sc´ ksi˛eciu i jego kompanii, gdy ten przekroczy podwoje komnat królewskich. Trzej s´miałkowie szybko stracili zgromadzonych ludzi z oczu. Maszerowali teraz zdecydowanym krokiem po mo´scie łacz ˛ acym ˛ park z terenami pałacowymi. Po kilku chwilach stan˛eli przed wysokimi, okutymi w z˙ elazo wrotami pałacu Buckhannahów. Balinor bez wahania chwycił wielki metalowy pier´scie´n przymocowany do drzwi i załomotali nim kilka razy. Przez chwil˛e nic si˛e nie działo; m˛ez˙ czy´zni stali i nasłuchiwali z mieszanymi uczuciami gniewu i l˛eku. Potem jaki´s przytłumiony głos zapytał ich o to˙zsamo´sc´ . Balinor podał swoje imi˛e i ostrym głosem rozkazał natychmiast otworzy´c bram˛e. Chwil˛e pó´zniej szcz˛ekn˛eły ci˛ez˙ kie sztaby i wrota odchyliły si˛e do wewnatrz. ˛ Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, ksia˙ ˛ze˛ wkroczył na dziedziniec i utkwił wzrok we wspaniałym budynku z kolumnami. Wszystkie okna, z wyjatkiem; ˛ kilku na parterze lewego skrzydła, były ciemne. Durin popchnał ˛ Dayela do przodu, a sam rozejrzał si˛e dookoła i odkrył, z˙ e w ciemno´sciach i czai si˛e z tuzin dobrze uzbrojonych stra˙zników. Wszyscy nosili znak sokoła. Bystry elf zorientował si˛e od razu, z˙ e wpadli w pułapk˛e, której w gł˛ebi ducha si˛e obawiał, gdy tylko przekroczyli bramy miasta. W pierwszym odruchu chciał zatrzyma´c Balinora i ostrzec go, wiedział jednak, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ jest zbyt dos´wiadczonym wojownikiem, by nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Durin jeszcze raz zapragnał ˛ by jego brat został za murami pałacu, ale było ju˙z za pó´zno. Trzej przyjaciele przeszli czujnym krokiem ogrodowa˛ s´cie˙zka˛ ku drzwiom, otworzyły si˛e bez oporu pod lekkim dotkni˛eciem Balinora. Korytarze wiekowego pałacu jas´niały w s´wietle pochodni. Oczom przybyszów ukazały si˛e wspaniałe, kolorowe freski i malowidła zdobiace ˛ mury siedziby Buckhannahów. Drewniane ornamenty były stare i wypolerowane z wielka˛ troska.˛ Cz˛es´ciowo przykrywały je pi˛ekne gobeliny i metalowe tarcze z herbem rodziny, która rzadziła ˛ ta˛ kraina˛ od poko258
le´n. Bracia, idac ˛ za Balinorem cichymi korytarzami, przypominali sobie mgli´scie inny czas i miejsce — staro˙zytna˛ fortec˛e Paranoru. Tam równie˙z, w´sród minionej s´wietno´sci dawnych wieków, czekała na nich pułapka. Czy˙zby zła wró˙zba. . . ? Skr˛ecili w lewo. Balinor prowadził, wyprzedzajac ˛ elfy o kilka kroków. Jego pot˛ez˙ na sylwetka wypełniała niemal cały korytarz, a długi płaszcz podró˙zny falował przy ka˙zdym ruchu. Przez chwil˛e Durin miał wra˙zenie, z˙ e widzi przed soba˛ Allanona — pot˛ez˙ nego, zagniewanego i niebezpiecznego. Spojrzał z niepokojem na Dayela, ale młodszy elf niczego nie zauwa˙zył; jego twarz płon˛eła z podniecenia. Durin dotknał ˛ r˛ekoje´sci swego sztyletu; zimny metal w dłoni działał na niego uspokajajaco. ˛ . . tak na wszelki wypadek, gdyby znów mieli wpa´sc´ w pułapk˛e. Nie odda z˙ ycia bez walki. Nagle Balinor zatrzymał si˛e gwałtownie przed otwartymi drzwiami. Bracia pospiesznie stan˛eli obok niego, zagladaj ˛ ac ˛ mu przez rami˛e do o´swietlonego pokoju. W wytwornie umeblowanej komnacie stał wysoki m˛ez˙ czyzna. Miał jasne włosy, brod˛e i ubrany był w purpurowa˛ szat˛e ze znakiem sokoła. Był kilkana´scie lat młodszy od Balinora. Trzymał si˛e równie prosto, a r˛ece splótł lu´zno za plecami. Elfy zorientowały si˛e od razu, z˙ e oto stoi przed nimi Pallance Buckhannah. Balinor, nie spuszczajac ˛ wzroku z twarzy brata, wszedł do komnaty. Przyjaciele poda˙ ˛zyli za nim, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Było tu bardzo wiele drzwi i draperii, które mogły ukrywa´c uzbrojonych stra˙zników. Gdzie´s obok, w korytarzu, co´s si˛e poruszyła. Dayel obrócił głow˛e w stron˛e drzwi, a Durin odsunał ˛ si˛e troch˛e od pozostałych, wyciagn ˛ ał ˛ swój długi nó˙z my´sliwski i lekko przykucnał. ˛ Balinor stał bez ruchu i patrzył w milczeniu na znajoma˛ twarz brata, zdziwiony, z˙ e w jego oczach mo˙ze si˛e czai´c tyle nienawi´sci. Ju˙z przedtem przypuszczał, z˙ e znajda˛ si˛e w pułapce i teraz nabrał pewno´sci, i˙z jego brat na nich czekał. Jednak przez cały czas wierzył, ze w ko´ncu uda mu si˛e porozmawia´c z nim tak jak kiedy´s — szczerze i rozsadnie, ˛ mimo dzielacych ˛ ich ró˙znic. Ale gdy zajrzał w te oczy, pełne nieskrywanej, płonacej ˛ furii, pojał ˛ od razu, z˙ e jego nieszcz˛esny brat postradał zmysły i z˙ e nie jest ju˙z panem swej woli. — Gdzie jest mój ojciec. . . ? — zapytał surowo Balinor. Jego pytanie przerwał nagły s´wist sztyletów, które zwolniły wielka,˛ skórzana˛ sie´c, wiszac ˛ a˛ dotad ˛ niezauwa˙zenie nad głowami przybyszów. Sie´c opadła na nich, przewracajac ˛ przera˙zona˛ trójk˛e na podłog˛e. Ich bro´n była całkowicie bezuz˙ yteczna wobec zacie´sniajacych ˛ si˛e wi˛ezów. Otworzyły si˛e wszystkie drzwi, rozsun˛eły draperie i do komnaty wpadło kilkudziesi˛eciu uzbrojonych stra˙zników, by ujarzmi´c miotajacych ˛ si˛e je´nców. Nie było z˙ adnej szansy, by si˛e wydosta´c z tak pieczołowicie urzadzonej ˛ pułapki, ani jakiejkolwiek mo˙zliwo´sci i podj˛ecia walki. Wi˛ez´ niów pozbawiono broni, ich r˛ece zwiazano ˛ bezceremonialnie za plecami i zało˙zono opaski na oczy. Potem postawiono ich brutalnie na nogi. Kilkana´scie niewidzialnych rak ˛ nie pozwalało im si˛e poruszy´c. Przez chwil˛e panowała cisza, a potem kto´s zbli˙zył si˛e i stanał ˛ przed nimi. 259
— Twój powrót tutaj był głupota,˛ Balinorze — zabrzmiał w ciemno´sciach lodowaty głos. — Wiedziałe´s, co si˛e stanie, gdy ci˛e odnajd˛e. Jeste´s po trzykro´c zdrajca˛ i tchórzem. Skrzywdziłe´s ludzi, ojca, a nawet mnie. A co zrobiłe´s z Shirl? Co z nia˛ zrobiłe´s? Umrzesz to, Balinorze. Przysi˛egam! Zabra´c ich na dół! Jakie´s r˛ece popychały i ciagn˛ ˛ eły ich korytarzem, przez drzwi, potem w dół schodami, znów przez nast˛epny tunel, który zakr˛ecał niczym labirynt. Ich kroki dudniły ci˛ez˙ ko na wilgotnych kamieniach, rozbrzmiewajac ˛ głucho w czarnej ciszy. Ponownie szli schodami w dół i znowu znale´zli si˛e w kolejnym korytarzu. Poczuł zapach st˛echłego, zimnego powietrza i wilgo´c pokrywajac ˛ a˛ kamienne mury i podłog˛e. Kto´s odciagn ˛ ał ˛ skrzypiac ˛ a˛ ze staro´sci zasuw˛e i drzwi zgrzytn˛eły oci˛ez˙ ale. R˛ece szarpn˛eły ich mocno, a potem pu´sciły be˙z ostrze˙zenia. Upadli na kamienna˛ podłog˛e przera˙zeni, sponiewierani i obolali, ciagle ˛ zwiazani ˛ i o´slepieni. Drzwi zamkn˛eły si˛e, a zasuwa wskoczyła ci˛ez˙ ko na swoje miejsce. Trzej przyjaciele nasłuchiwali w milczeniu. Słyszeli stukot oddalajacych ˛ si˛e szybko kroków, które wkrótce całkiem zamilkły. Zastapił ˛ je odgłos skrzypiacych ˛ drzwi, a po chwili w gł˛ebokiej ciszy wi˛ezienia słycha´c było jedynie ich oddechy. Balinor wrócił do domu.
XXIII Zbli˙zała si˛e północ, gdy Allanon doko´nczył dzieła — ku swemu zadowoleniu, a uldze nieszcz˛esnego Flicka. U˙zywajac ˛ tajemniczego płynu z flaszeczki noszonej w przytroczonej do pasa sakiewce, nacierał twarz i r˛ece chłopca tak długo, a˙z stały si˛e ciemno˙zółte. Kawałkiem w˛egla zmienił rysy jego twarzy i kształt oczu. W najlepszym razie był to tylko pół´srodek, ale w ciemno´sciach Flick mógł uchodzi´c za du˙zego, pot˛ez˙ nie zbudowanego gnoma. Przedsi˛ewzi˛ecie było nader ryzykowne nawet dla wytrawnego wojownika; dla niedo´swiadczonego człowieka próba podawania si˛e za gnoma zdawała si˛e po prostu samobójstwem. Nie było jednak innego sposobu — kto´s musiał si˛e dosta´c do obozowiska gnomów i sprawdzi´c, co si˛e stało z Eventinem, Shea˛ i Mieczem Shannary, który wcia˙ ˛z był poza ich zasi˛egiem. Sam Allanon w z˙ adnym razie nie mógł tam pój´sc´ ; zostałby rozpoznany nawet w najlepszym przebraniu. Tak wi˛ec zadanie przypadło w udziale przera˙zonemu Flickowi, przypominajacemu ˛ teraz gnoma. Pod osłona˛ nocy b˛edzie musiał zej´sc´ ze wzgórza, przej´sc´ koło stra˙zników i dosta´c si˛e do obozu, po którym kr˛eciły si˛e tysiace ˛ zbrojnych gnomów i trolli. Ma te˙z si˛e dowiedzie´c, czy jego brat i król elfów sa˛ ich wi˛ez´ niami. Przy okazji chłopiec b˛edzie musiał równie˙z sprawdzi´c, czy nie ma tam zaginionego Miecza. Nadto jeszcze powinien si˛e wydosta´c z obozu wroga przed nastaniem s´witu. Je´sli nie zda˙ ˛zy, kto´s z pewno´scia˛ odkryje, z˙ e jest przebrany, i chłopiec zostanie uwi˛eziony. Allanon polecił Flickowi zdja´ ˛c płaszcz i pracował nad nim przez kilka minut, zmieniajac ˛ krój i wydłu˙zajac ˛ nieco kaptur, by lepiej zakrywał twarz. Gdy dzieło było uko´nczone, Flick zało˙zył płaszcz i stwierdził z ulga,˛ z˙ e zakrywa on szczelnie całe jego ciało; nie było wida´c niczego z wyjatkiem ˛ dłoni i fragmentu twarzy. Je´sli chłopiec b˛edzie si˛e trzymał z dala od prawdziwych gnomów i b˛edzie działa´c pod osłona˛ nocy, istniała szansa, z˙ e zdoła dowiedzie´c si˛e czego´s wa˙znego i przekaza´c to Allanonowi. Flick upewnił si˛e jeszcze, czy krótki nó˙z jest dobrze przymocowany do pasa. Była to marna namiastka broni, ale dawała mu t˛e odrobin˛e pewno´sci z˙ e nie jest bezbronny. Flick wstał z ociaganiem. ˛ Allanon obejrzał wnikliwie jego niewysoka,˛ kr˛epa˛ posta´c i skinał ˛ z aprobata.˛ Po północy pogoda zmieniała si˛e szybko. Niebo zasnuło si˛e czarnymi, kł˛ebiastymi chmurami, które całkiem przesłoniły ksi˛ez˙ yc i gwiazdy, pozostawiajac ˛ zie261
mi˛e w kompletnej ciemno´sci. Jedyne s´wiatło dochodziło z obozu wroga. Z ognisk strzelały wysoko płomienie unoszone przez silny północny wiatr, który zawodził w´sciekle w skałach Smoczych Z˛ebów i j˛eczał w nagłych porywach na odsłoni˛etych równinach. Nadciagała ˛ burza i było prawie pewne, z˙ e dotrze tu przed s´witem. Druid miał nadziej˛e, z˙ e wiatr i ciemno´sc´ b˛eda˛ dla przebranego Flicka dodatkowa˛ osłona.˛ Na po˙zegnanie Allanon powiedział chłopcu kilka słów ku przestrodze i krótko obja´snił przypuszczalny plan obozu oraz rozmieszczenie stra˙zy. Poradził mu równie˙z, by szukał sztandarów dowódców gnomów oraz Maturenów, przywódców trolli, którzy z pewno´scia˛ rozło˙zyli si˛e gdzie´s w centrum obozu. Pod z˙ adnym pozorem Flickowi nie wolno si˛e wdawa´c w dysputy, gdy˙z jego mowa zdradziłaby natychmiast, z˙ e pochodzi z Sudlandii. Chłopiec słuchał wszystkiego z wielka˛ uwaga,˛ cho´c serce waliło mu dziko w piersi, a rozum podpowiadał, z˙ e nie ma z˙ adnej szansy na unikni˛ecie rozpoznania. Jednak poczucie lojalno´sci i obawa o brata były zbyt silne, aby w sytuacji, gdy bezpiecze´nstwo Shei było zagro˙zone, zwyci˛ez˙ ył li tylko zdrowy rozsadek. ˛ Allanon zako´nczył swe obja´snienia obietnica,˛ z˙ e b˛edzie obserwował Flicka do chwili, gdy ten minie bezpiecznie pierwsza˛ lini˛e stra˙zników rozstawionych u podnó˙za stoku. Potem druid nakazał zupełna˛ cisz˛e i skinał ˛ na towarzysza, by udał si˛e za nim. Wyszli ze swojego skalnego schronienia, którego udzieliły im wielkie głazy, i poszli ku otwartej równinie. Było tak ciemno, z˙ e Flick prawie nic nie widział i Allanon musiał prowadzi´c go za r˛ek˛e, by chłopak mógł dotrzyma´c mu kroku. Marsz ku wyj´sciu ze skalnego labiryntu dłu˙zył im si˛e w niesko´nczono´sc´ . W ko´ncu jednak zobaczyli pierwsze, płonace ˛ w ciemno´sciach ogniska wrogiego obozu. Zej´scie z gór dało si˛e Flickowi we znaki, był cały posiniaczony i poobijany, r˛ece i nogi bolały go od wysiłku, a płaszcz podarł si˛e w kilku miejscach. Mi˛edzy w˛edrowcami a o´swietlonym ogniskami obozowiskiem stała niczym nie zmacona ˛ ciemno´sc´ i Flick nie mógł dostrzec ani nawet usłysze´c stra˙zników, którzy z pewno´scia˛ byli gdzie´s w pobli˙zu. Allanon ukrył si˛e w´sród skał i nadsłuchiwał. Tkwili tak bez ruchu przez kilka długich chwil, a˙z w ko´ncu druid podniósł si˛e szybko, nakazał Flickowi pozostanie na miejscu, a sam zniknał ˛ bezszelestnie w czerni nocy. Flick rozgladał ˛ si˛e z niepokojem dookoła. Czuł si˛e opuszczony i przera˙zony; nie był pewien, co si˛e dzieje. Przyło˙zył rozpalona˛ twarz do chłodnej skały i powtarzał w my´slach wszystko, co miał uczyni´c po wej´sciu do obozu. Nie miał jednak konkretnego planu działania. B˛edzie unika´c rozmów z obcymi, a je´sli to mo˙zliwe, omija´c ich z daleka i trzyma´c si˛e poza kr˛egiem s´wiateł, które mogłyby zdradzi´c, kto si˛e kryje pod przebraniem. Je˙zeli wi˛ez´ niowie znajduja˛ si˛e w obozie, z pewnos´cia˛ sa˛ przetrzymywani w obstawionym stra˙znikami namiocie gdzie´s w centrum obozowiska. Tak wi˛ec jego pierwszym celem b˛edzie znalezienie owego namiotu. Gdy to si˛e powiedzie, Flick spróbuje zajrze´c do s´rodka i sprawdzi´c, kto si˛e znaj262
duje wewnatrz. ˛ Wówczas (zakładajac, ˛ z˙ e w ogóle dotrwa do tego momentu, co wydawało mu si˛e coraz mniej prawdopodobne) wróci z powrotem na wzgórza. Tam b˛edzie czekał Allanon i tam b˛edzie nareszcie bezpieczny; wtedy postanowia,˛ co dalej. Flick potrzasn ˛ ał ˛ z rezygnacja˛ głowa.˛ Był przekonany, z˙ e w tym przebraniu nigdy nie zdoła si˛e wydosta´c z wrogiego obozu. Nie był ani zbyt utalentowany, ani na tyle bystry, z˙ eby kogo´s oszuka´c. Ale od czasu, gdy zaginał ˛ Shea, jego charakter bardzo si˛e zmienił. Dawny pesymizm i praktyczne podej´scie do z˙ ycia ´ ustapiły ˛ miejsca nieokre´slonemu poczuciu daremnej rozpaczy. Swiat, który Flick znał jeszcze kilka tygodni temu, odszedł na zawsze i chłopiec nic potrafił ju˙z stawia´c ponad wszystko tych warto´sci, które dotad ˛ wyznawał. W długim szeregu wyczerpujacych, ˛ nie ko´nczacych ˛ si˛e dni ucieczek i ukrywania si˛e przed stworami nale˙zacymi ˛ do innego s´wiata czas stracił niemal zupełnie swoje znaczenie. Lata dzieci´nstwa i dorastania sp˛edzone w spokojnej Shady Vale były teraz odległe, prawie zapomniane. Jedynym sensem w nowym z˙ yciu Flicka byli jego towarzysze podró˙zy, zwłaszcza brat. A teraz i oni, jeden po drugim, rozpierzchli si˛e po s´wiecie, a˙z w ko´ncu Flick został sam. . . na kraw˛edzi wyczerpania i załamania woli walki. Jego s´wiat stał si˛e szalona˛ układanka˛ koszmarów i duchów, które s´cigały go i tropiły a˙z na sam skraj rozpaczy. Obecno´sc´ pot˛ez˙ nego Allanona nie zapewniała mu spokoju. Od ich pierwszego spotkania druid otoczył si˛e nieprzenikniona˛ zasłona˛ tajemnicy i mistycznej siły, która opierała si˛e wszelkim próbom zrozumienia. Mimo przyja´zni, która zrodziła si˛e mi˛edzy członkami wyprawy w drodze do Paranoru, czarownik pozostał zagadkowy i zachował rezerw˛e. Nawet to, co opowiedział o swoim pochodzeniu, w niewielkim stopniu rozwiało mgł˛e tajemnicy. Gdy wszyscy byli razem, dominacja Allanona nie wydawała si˛e tak przytłaczajaca, ˛ chocia˙z podczas poszukiwa´n Miecza Shannary bezsprzecznie pozostawał przywódca˛ wyprawy. Teraz jednak, kiedy innych zabrakło, przera˙zony Flick został sam na sam z nieprzeniknionym druidem i nie potrafił wyzby´c si˛e uczucia grozy i przera˙zenia, które wiazały ˛ si˛e z osoba˛ tego dziwnego człowieka. Chłopiec wrócił i my´slami do niesamowitej opowie´sci o sławnym Mieczu i przypomniał sobie, z˙ e Allanon odmówił, gdy go poproszono, by opowiedział t˛e histori˛e do ko´nca. Wszyscy ryzykowali z˙ yciem dla nieuchwytnego do tej pory talizmanu i nikt prócz Druida nie wiedział, w jaki sposób owa bro´n mo˙ze zagrozi´c lordowi Warlockowi. Nagle, gdzie´s po´sród ciemno´sci, rozległ si˛e nieoczekiwany hałas i przyprawił Flicka o przyspieszone bicie serca. Chłopiec szybko wydobył swój krótki nó˙z mys´liwski i sposobił si˛e ju˙z do obrony, gdy usłyszał gło´sny szept z ciemno´sci i cicho wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na sylwetka Allanona. Wielka dło´n s´cisn˛eła mocno rami˛e chłopca i pociagn˛ ˛ eła ku skalnemu schronieniu. Przez chwil˛e czarownik przygladał ˛ si˛e uwa˙znie twarzy swego towarzysza, jakby chciał oceni´c jego odwag˛e i przenikna´ ˛c
263
my´sli. Flick z trudem wytrzymał przeszywajace ˛ spojrzenie druida; serce biło mu ze strachu i podniecenia. — Pozbyłem si˛e stra˙zników — zabrzmiał gł˛eboki głos; chłopiec miał wraz˙ enie, z˙ e wydobył si˛e gdzie´s z wn˛etrza ziemi. — Droga wolna. Id´z, mój młody przyjacielu, i niech ci nie zabraknie odwagi i rozumu. Flick skinał ˛ głowa,˛ wstał, wy´sliznał ˛ si˛e ukradkiem spod osłony skał i zniknał ˛ w ciemno´sciach spowijajacych ˛ równin˛e. Przestał my´sle´c i zastanawia´c si˛e; władz˛e przej˛eły mi˛es´nie i instynkt, które badały otaczajac ˛ a˛ go ciemno´sc´ , by w por˛e rozpozna´c niebezpiecze´nstwo. Poruszał si˛e szybko w kierunku s´wiatła płonacych ˛ ognisk. Biegł schylony i tylko chwilami przystawał, aby sprawdzi´c swoja˛ pozycji i nadsłuchiwa´c, czy nikt si˛e nie zbli˙za. Wsz˛edzie panowała nieprzenikniona czer´n; niebo zasnute było całunem ci˛ez˙ kich chmur, które nie przepuszczały nawet najsłabszego blasku ksi˛ez˙ yca czy gwiazd. Jedyne s´wiatło pochodziło od ognia płonacego ˛ w obozie wroga. Równina była całkiem płaska i poro´sni˛eta trawa,˛ która skutecznie tłumiła odgłos kroków Flicka. Gdzieniegdzie tylko rosły krzewy, a rachityczne, poskr˛ecane drzewka pot˛egowały tylko wra˙zenie całkowitej pustki. Wsz˛edzie panowała kompletna cisza zakłócana jedynie cichym s´wistem wiatru i ci˛ez˙ kim oddechem zm˛eczonego chłopca. Ogniska, które z daleka wydawały si˛e delikatna˛ mgła˛ pomara´nczowego s´wiatła, teraz były wyra´znie widoczne. Flick zauwa˙zył, z˙ e niektóre z nich płona˛ jasno, rozniecane ciagle ˛ nowymi szczapami, a inne tla˛ si˛e zaledwie jakby ludzie, którzy ich strzegli, zapadli w sen. Był ju˙z na tyle blisko obozu, by słysze´c słabe odgłosy rozmów, nie na tyle jednak blisko, by rozró˙zni´c słowa. Sporo jeszcze czasu min˛eło, zanim Flick dotarł do granicy obozu. Zatrzymał si˛e poza kr˛egiem s´wiatła i badał rozmieszczenie namiotów. Dał ˛ chłodny północny wiatr, który przywiał w jego stron˛e iskry z ognisk i kł˛eby dymu. Obozu pilnowali stra˙znicy, lecz — jako druga linia — nie byli zbyt g˛esto rozstawieni. Naje´zd´zcy z Nordlandii nie sadzili ˛ najwidoczniej, i˙z w pobli˙zu obozowiska konieczna jest tak szczelna ochrona. W´sród wartowników najwi˛ecej było gnomów, cho´c Flick dostrzegł równie˙z pot˛ez˙ ne cielska trolli. Przez chwil˛e skupił si˛e na ich dziwnym, obcym wygladzie. ˛ Byli ró˙znego wzrostu, mieli grube ko´nczyny pokryte ciemna,˛ podobna˛ do kory skóra,˛ która była szorstka, twarda w dotyku i stanowiła doskonała˛ ochron˛e. Stra˙znicy i garstka czuwajacych ˛ z˙ ołnierzy stali lub siedzieli bezczynnie wokół dajacych ˛ ciepło ognisk. Wszyscy byli szczelnie owini˛eci grubymi płaszczami dokładnie maskujacymi ˛ ich twarze i sylwetki. Flick pokiwał z zadowoleniem głowa.˛ Nie b˛edzie trudno w´slizna´ ˛c si˛e niepostrze˙zenie do obozu. Narastajaca ˛ za´s z ka˙zda˛ chwila˛ siła wiatru oznaczała, z˙ e temperatura b˛edzie spada´c a˙z do wschodu sło´nca. Poza tym chmury zasnuwajace ˛ niebo i dym z płonacych ˛ ognisk ograniczały widoczno´sc´ . Z bliska obóz wydawał si˛e mniejszy ni˙z ze zbocza Smoczych Z˛ebów, Flick jednak nie miał złudze´n i nie próbował si˛e oszukiwa´c. Wiedział, z˙ e si˛e ciagnie ˛ 264
ponad mil˛e we wszystkich kierunkach. Je´sli raz przekroczy granic˛e posterunków, b˛edzie musiał przedziera´c si˛e w´sród tysi˛ecy s´piacych ˛ gnomów i trolli i mija´c setki ognisk wystarczajaco ˛ jasnych, by zdradzi´c jego to˙zsamo´sc´ . Pami˛etał te˙z, pomny przestróg Allanona, by unika´c styczno´sci z wrogimi z˙ ołnierzami, którzy zda˙ ˛zyli si˛e ju˙z przebudzi´c. Jeden fałszywy krok natychmiast go zdemaskuje. A nawet je´sli nikt go nie zdoła rozszyfrowa´c b˛edzie musiał odnale´zc´ miejsce pobytu wi˛ez´ niów i Miecza. Flick potrzasn ˛ ał ˛ z rezygnacja˛ głowa˛ i ruszył wolno przed siebie. Ciekawo´sc´ popychała go w pobli˙ze ognisk; chciał dalej obserwowa´c gnomy i trolle, ale oparł si˛e impulsowi, wiedzac, ˛ z˙ e nie ma zbyt wiele czasu. Chocia˙z z˙ yli obok niego na tej samej ziemi, młody mieszkaniec Sudlandii traktował dotad ˛ owe dwa gatunki jak z innego s´wiata. Podczas podró˙zy do Paranoru Flick kilka razy walczył z przebiegłymi, okrutnymi gnomami, raz nawet — w labiryncie korytarzy fortecy — stanał ˛ z nimi twarza˛ w twarz. Wcia˙ ˛z jednak niewiele o nich wiedział; byli po prostu wrogami, którzy usiłowali go zabi´c. O olbrzymich trollach słyszał tylko, z˙ e wioda˛ zazwyczaj samotne z˙ ycie w górach i ukrytych po´sród wzgórz dolinach Nordlandii. Koniec ko´nców na czele tej wielkiej, wrogiej armii stał lord Warlock, a jego zamiary były oczywiste! Flick zaczekał, a˙z falujace ˛ kł˛eby dymu z płonacych ˛ ognisk znajda˛ si˛e mi˛edzy stra˙znikami a nim, a potem podniosa˛ si˛e i pow˛edruja˛ w nieładzie w kierunku obozu. Z rozwaga˛ wybrał miejsce, gdzie wszyscy z˙ ołnierze spali, i wszedł na teren wroga. Gdy wyłonił si˛e z cienia i stanał ˛ w kr˛egu s´wiatła najbli˙zszego ogniska, dym i noc skutecznie maskowały jego kr˛epa˛ sylwetk˛e. Chwil˛e pó´zniej znalazł si˛e w´sród gł˛eboko s´piacych ˛ ludzi. Stra˙znicy w dalszym ciagu ˛ bezmy´slnie wpatrywali si˛e w noc nie´swiadomi nieoczekiwanej wizyty. Flick szczelniej owinał ˛ si˛e płaszczem i upewnił, z˙ e przypadkowy przechodzie´n mo˙ze zobaczy´c jedynie jego odkryte dłonie. Twarz schował pod kapturem; była teraz tylko niewyra´znym cieniem, rozejrzał si˛e szybko wokoło, ale nie dostrzegł w pobli˙zu z˙ adnego ruchu. Jak dotad ˛ jego pobyt w obozie pozostawał niezauwa˙zony. Odetchnał ˛ gł˛eboko zimnym, nocnym powietrzem, z˙ eby si˛e uspokoi´c, po czym spróbował ustali´c swoja˛ pozycj˛e wzgl˛edem s´rodka obozowiska. Wybrał kierunek, który, jak si˛e spodziewał, miał zaprowadzi´c go prosto do celu. Potem rozejrzał si˛e raz jeszcze i ruszył do przodu równym miarowym krokiem. Teraz nie było ju˙z odwrotu. Wszystko, co widział, wszystko, co słyszał i prze˙zył tej nocy wyryło w jego pami˛eci niezatarty s´lad i miało tam pozosta´c na zawsze. Wszystko to jawiło mu si˛e jak karuzela upiornych dziwów i nieuchwytnego koszmaru. Pojawiały si˛e w nim ró˙zne d´zwi˛eki, stwory i kształty nie z tego miejsca i czasu; to, co nie powinno istnie´c i nigdy nie nale˙zało do jego s´wiata, teraz za´s zostało do niego wrzucone niczym postrz˛epiony kawałek drewna dryfujacy ˛ po dziewiczych bezkresach oceanu. Jego zmysły były przyt˛epione, a noc i smugi dymu unoszace ˛ si˛e w powietrzu z setek dogasajacych ˛ ognisk przydawały temu miejscu aury koszmarnej niesa265
mowito´sci. Mo˙ze i buntował si˛e zm˛eczony i przera˙zony umysł, który nigdy nie podejrzewał istnienia takich stworze´n i nie wyobra˙zał sobie, z˙ e mo˙ze ich by´c a˙z tak du˙zo. Przez wiele wolno mijajacych ˛ godzin Flick w˛edrował po wielkim obozie, chowajac ˛ twarz przed s´wiatłem. Szedł przed siebie, ostro˙znie przedzierajac ˛ si˛e w´sród tysi˛ecy s´piacych ˛ z˙ ołnierzy, którzy cz˛esto zagradzali mu drog˛e. Ka˙zdy z nich stanowił niebezpiecze´nstwo zdemaskowania i utraty z˙ ycia. Chwilami chłopiec był pewien, z˙ e został rozszyfrowany. Jego r˛eka szybko wtedy w˛edrowała ku no˙zowi my´sliwskiemu, a serce zamierało w oczekiwaniu na walk˛e w obronie wolno´sci i z˙ ycia. Bez przerwy przechodzili obok niego jacy´s ludzie i Flick miał wra˙zenie, z˙ e wszyscy wiedza,˛ i˙z jest oszustem. Wydawało mu si˛e, z˙ e za chwil˛e go zatrzymaja˛ i zdemaskuja˛ przed pozostałymi. Za ka˙zdym razem jednak mijali go oboj˛etnie, bez słowa i chłopiec w dalszym ciagu ˛ pozostawał nic nie znaczac ˛ a˛ postacia˛ w´sród tysi˛ecy innych. Kilka razy podszedł bli˙zej do grupy siedzacych ˛ wokół ogniska m˛ez˙ czyzn, którzy rozmawiali po cichu i z˙ artowali. Rozcierali r˛ece i czerpali ze skrzacych ˛ si˛e płomieni odrobin˛e ciepła, usiłujac ˛ si˛e ochroni´c przed narastajacym ˛ chłodem nocy. Dwa, mo˙ze trzy razy, gdy mijał ich z nisko pochylona˛ głowa,˛ z˙ ołnierze kiwali albo machali do niego na powitanie, a on odpowiadał im jakim´s słabym gestem. Czasami bał si˛e, z˙ e zrobił fałszywy ruch, i niezdolny do wypowiedzenia ani jednego słowa, szedł dalej, tam gdzie nie miał na to pozwolenia. Jednak za ka˙zdym razem te straszne watpliwo´ ˛ sci mijały i Flick wcia˙ ˛z był wolny. W˛edrował godzinami przez rozległy obóz, nie znajdujac ˛ nic, co wskazywałoby na to, z˙ e jest tutaj Shea, Eventin czy cho´cby Miecz Shannary. Ranek był coraz bli˙zej i chłopiec odczuwał rozpaczliwa˛ potrzeb˛e znalezienia cho´c nikłego s´ladu. Przechodził obok niezliczonych ognisk, tych tlacych ˛ si˛e jeszcze i tych przygasłych, przygladał ˛ si˛e morzu s´piacych ˛ ciał, niektórych z twarzami zwróconymi ku niebu, innych przykrytych kocami, lecz wszystkich nieznanych. Wsz˛edzie były namioty oznaczone sztandarami wrogich przywódców, zarówno gnomów jak i trolli, jednak przed z˙ adnym z nich nie rozstawiono stra˙zy. Flick sprawdził kilka z nich, nara˙zajac ˛ si˛e na niebezpiecze´nstwo, ale niczego nie odkrył. Przysłuchiwał si˛e fragmentom rozmów prowadzonych przez gnomy i trolle, usiłujac ˛ podej´sc´ na tyle blisko, by usłysze´c, co mówia˛ i jednocze´snie si˛e nie zdekonspirowa´c. J˛ezyk trolli był jednak zupełnie niezrozumiały, a to, co pojał ˛ ze zniekształconej mowy gnomów, było zupełnie bezu˙zyteczne. Prawdopodobnie nikt nic nie wiedział o dwóch zaginionych m˛ez˙ czyznach i Mieczu, tak jakby nigdy me było ich w tym obozie. Flick zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy aby Allanon nie pomylił si˛e co do tropu, którym poda˙ ˛zali w ciagu ˛ ostatnich kilku dni. Spojrzał z l˛ekiem na zachmurzone niebo. Nie był pewien, jaka to pora, ale podejrzewał, z˙ e do s´witu pozostało niewiele czasu. Na chwil˛e ogarn˛eła go panika, gdy˙z nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e mo˙ze nie znale´zc´ drogi powrotnej do Allano266
na. Otrzasn ˛ ał ˛ si˛e jednak ze strachu i szybko pomy´slał, z˙ e w zamieszaniu, jakie z pewno´scia˛ nastapi ˛ o s´wicie, b˛edzie mógł si˛e prze´slizna´ ˛c mi˛edzy z˙ ołnierzami i pomkna´ ˛c ku Smoczym Z˛ebom, zanim dogoni go sło´nce. Nagle co´s poruszyło si˛e w ciemno´sciach. Po długiej jak wieczno´sc´ chwili trwogi i niepewno´sci Flick ujrzał wkraczajace ˛ w blask ognisk cztery pot˛ez˙ ne sylwetki uzbrojonych po z˛eby trolli. Pomrukujac ˛ do siebie, wojownicy przeszli tu˙z obok przera˙zonego chłopca. Instynktownie ruszył ich s´ladem, zastanawiajac ˛ si˛e, dokad ˛ poda˙ ˛zaja˛ ciemna˛ noca,˛ i to w pełnym rynsztunku bojowym. Szli ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ obrał Flick, nieznacznie tylko skr˛ecajac ˛ na prawo. Chłopiec trzymał si˛e ich, pozostajac ˛ przez cały czas w cieniu. Z trudem przedzierał si˛e przez u´spiony obóz. Kilka razy mijali ciemne namioty, lecz z˙ aden z nich nie okazał si˛e celem, którego on tak bezskutecznie poszukiwał. Flick zauwa˙zył, z˙ e w tym rejonie obóz wyglada ˛ zupełnie inaczej. Było tu wi˛ecej namiotów, niektóre bardzo okazałe i o´swietlone, w s´rodku poruszali si˛e jacy´s ludzie. Na ziemi spało mniej zwykłych z˙ ołnierzy, a wokół płonacych ˛ z˙ ywo ognisk, które rozja´sniały przestrze´n mi˛edzy namiotami, kra˙ ˛zyło wi˛ecej stra˙zników. Flick stwierdził z˙ e w tej sytuacji trudno mu si˛e b˛edzie ukry´c. By unikna´ ˛c kłopotliwych i niebezpiecznych pyta´n, szedł tu˙z za maszerujacymi ˛ trollami, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e jest jednym z nich. Mijali wielu pozdrawiajacych ˛ ich stra˙zników, lecz nikt nie próbował zatrzymywa´c ani wypytywa´c zakutanego w ci˛ez˙ ki płaszcz gnoma, który maszerował na ko´ncu tego pochodu. W ko´ncu trolle skr˛eciły na lewo i znalazły si˛e u wej´scia do niskiego, długiego namiotu strze˙zonego przez liczna˛ grup˛e uzbrojonych pobratymców. Przera˙zony Flick nie mógł si˛e ju˙z wycofa´c, gdy procesja si˛e zatrzymała, poszedł dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co si˛e dzieje. Stra˙znicy najwidoczniej nie dostrzegli w tym nic dziwnego i po chwili chłopiec znalazł si˛e w cieniu, z dala od ich bacznych i podejrzliwych spojrze´n. Pot spływał mu po całym ciele, oddychał ci˛ez˙ ko i z trudem, tylko sekund˛e, by zajrze´c do o´swietlonego namiotu strze˙zonego przez pot˛ez˙ nych trolli z długimi, stalowymi pikami w r˛ekach. Ta chwila wystarczyła jednak, by dostrzec tam wielkiego potwora o czarnych skrzydłach, wokół którego skupiły si˛e małe sylwetki trolli i gnomów. Flick nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e jest to jedno z owych monstrów, które s´cigały ich w drodze do Paranoru. Ogarnał ˛ go zimny strach, stał, nie mogac ˛ złapa´c oddechu i próbował uspokoi´c rozkołatane serce. W tym namiocie działo si˛e naprawd˛e co´s wa˙znego. Mo˙ze znajdowali si˛e tu zaginieni m˛ez˙ czy´zni i Miecz, strze˙zeni przez sługi lorda Warlocka. Ta my´sl przeraziła Flicka, bo wiedział, z˙ e b˛edzie musiał zajrze´c do s´rodka. Jego czas si˛e ko´nczył i zaczynało brakowa´c szcz˛es´cia. Sami stra˙znicy byli w stanie odstraszy´c ka˙zdego, kto usiłowałby wej´sc´ do namiotu, a obecno´sc´ czarnego łowcy czyniła to przedsi˛ewzi˛ecie samobójczym. Ogrom takiego zadania mógł zniszczy´c jakakolwiek ˛ nadziej˛e na sukces, ale czy mógł inaczej postapi´ ˛ c? Je´sli wróci teraz do Allanona, 267
nadal niczego nie b˛eda˛ wiedzie´c, a okropna noc, jaka˛ sp˛edził w obozie wroga, spełznie na niczym. Flick popatrzył z nadzieja˛ na nocne niebo, jakby ono mogło rozwiaza´ ˛ c jego problem. Chmury wcia˙ ˛z zasnuwały cały nieboskłon, wiszac ˛ złowieszczo nad u´spiona˛ jeszcze ziemia.˛ Noc zbli˙zała si˛e jednak ku ko´ncowi. Zmarzni˛ety chłopiec owinał ˛ si˛e szczelniej płaszczem. Mo˙ze to los tak postanowił, z˙ e przebył t˛e trudna˛ drog˛e tylko po to, by zgina´ ˛c, ale w ko´ncu Shea liczył na niego, a mo˙ze Allanon i wszyscy pozostali równie˙z. Musi si˛e dowiedzie´c, co dzieje si˛e w tym namiocie. Powoli, z ociaganiem ˛ ruszył na spotkanie przeznaczenia. *
*
*
´ Swit nadszedł nagle, cichy i zamglony, rozja´sniajac ˛ niebo ponurym, szarym s´wiatłem. Pogoda nad równina˛ Streleheim nie poprawiła si˛e. Na północy stała niezmiennie s´ciana ciemno´sci — złowró˙zbna forpoczta lorda Warlocka — a niebo na wschodzie zakrywały burzowe chmury, wiszac ˛ nad głowami niczym całun. Na zachodnim kra´ncu Smoczych Z˛ebów stra˙znicy wrogiej armii opu´scili swa˛ nocna˛ słu˙zb˛e i teraz mieli powróci´c do budzacego ˛ si˛e obozu. Allanon siedział cicho w swoim schronieniu na pokrytym skałami wzgórzu. Owinał ˛ swe szczupłe ciało długim, czarnym płaszczem, ale była to kiepska osłona przed chłodem s´witu i lekka˛ m˙zawka,˛ która chwilami przechodziła w silny deszcz. Przesiedział tu cała˛ noc, wyczekujac ˛ na jakikolwiek znak od Flicka. Miał coraz mniejsza˛ nadziej˛e, z˙ e chłopiec powróci, gdy˙z niebo na wschodzie poja´sniało, a wroga armia budziła si˛e do z˙ ycia. Ciagle ˛ jednak czekał, wierzac ˛ na przekór wszystkiemu, z˙ e dzielny młodzieniec zdołał jako´s ukry´c swa˛ to˙zsamo´sc´ , w´slizna´ ˛c si˛e do obozu i odnale´zc´ zaginionego brata, króla elfów i Miecz Shannary, a potem wymkna´ ˛c si˛e z paszczy wroga przed s´witem. ˙ Zołnierze zło˙zyli i spakowali namioty, a teraz formowali si˛e w kolumny, które pokryły cała˛ równin˛e niczym wielka, czarna krata. Na koniec bojowa machina lorda Warlocka ruszyła na południe, w stron˛e Kern. Druid wyłonił si˛e ze swego schronienia i zszedł ze skał, by Flick, je´sli był gdzie´s w pobli˙zu, mógł go z łatwos´cia˛ dostrzec. Wsz˛edzie panowała zupełna cisza i bezruch; jedynie wiatr poruszał słabo z´ d´zbłami traw, które porastały równin˛e. Czarownik stał spokojnie i cicho, tylko jego oczy zdradzały gł˛eboki z˙ al. W ko´ncu Allanon ruszył na południe, wybierajac ˛ tras˛e równoległa˛ do tej, która˛ pomaszerowała wroga armia, i szybko pokonał dzielacy ˛ ich dystans. Zacz˛eło pada´c. Pustka rozległej równiny pozostała w tyle.
268
*
*
*
Menion Leah dotarł do Mermidonu kilka minut przed nastaniem dnia. Znajdował si˛e prawie dokładnie na północ od poło˙zonego na, wyspie miasta Kern. Allanon nie mylił si˛e, ostrzegajac ˛ ksi˛ecia, z˙ e czeka go trudna przeprawa przez linie wroga. Posterunki były stawione poza granicami obozu i ciagn˛ ˛ eły si˛e na zachód od Mermidonu do południowej kraw˛edzi Smoczych Z˛ebów. Wszystko, co znajdowało si˛e na północ od tej linii, nale˙zało do lorda Warlocka. Wrogie patrole włóczyły si˛e wzdłu˙z południowych granic Smoczych Z˛ebów strzegac ˛ kilku przeł˛eczy, którymi mo˙zna było si˛e przedosta´c przez niedost˛epne i złowrogie szczyty. Balinor, Hendel i elfy zdołali wymkna´ ˛c patrolowi pilnujacemu ˛ przeł˛eczy Kennon. Menion nie miał mo˙zliwo´sci schronienia si˛e w górach. Gdy si˛e rozstał z Allanor i Flickiem, cały czas poruszał si˛e po otwartej równinie rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e na południe od Mermidonu. Miał za to po swojej stronie noc; była pochmurna i zupełnie czarna, a widoczno´sc´ ograniczała si˛e ledwie do kilku jardów. Co wi˛ecej, Menion był do´swiadczonym traperem i my´sliwym, który nie miał równego sobie w całej Sudlandii. W ciemno´sciach poruszał si˛e tak szybko i bezszelestnie, z˙ e odgłosu jego kroków nie uchwyciłoby nawet najbardziej wprawne ucho. Ksia˙ ˛ze˛ miał z˙ al do Allanona, z˙ e czarownik nakazał mu porzuci´c poszukiwa´n Shei, aby przestrzec Balinora i lud Callahornu przed nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ inwazja.˛ Menion był bardzo niespokojny, pozostawiajac ˛ Flicka sam na sam z tajemniczym i nieodgadnionym druidem. Nigdy mu nie ufał, poniewa˙z wiedział, z˙ e wielki czarownik ukrywa przed nimi prawd˛e o Mieczu Shannary i z˙ e cała ta sprawa znaczy dla niego wi˛ecej, ni˙z im powiedział. Ze s´lepa˛ wiara˛ wykonywali wszystkie rozkazy, ufajac ˛ mu bez zastrze˙ze´n, kiedykolwiek tylko co´s si˛e wydarzyło. Za ka˙zdym razem Allanon podejmował prawidłowa˛ decyzj˛e, lecz wcia˙ ˛z nie udało im si˛e zdoby´c Miecza Shannary, a na dodatek stracili She˛e. Ale i tego nie było do´sc´ , bo najwyra´zniej armia Nordlandii z powodzeniem napierała na krainy Sudlandii. Jedynie graniczne królestwo Callahornu gotowe było oprze´c si˛e inwazji. Widzac ˛ niezmierzone siły wroga, Menion nie wyobra˙zał sobie, jak legendarny Legion Graniczny zdoła si˛e przeciwstawi´c takiej pot˛edze. Rozum podpowiadał mu, z˙ e jedynym wyj´sciem b˛edzie powstrzymanie wroga, dopóki armie elfów i karłów nie połacz ˛ a˛ si˛e z Legionem Granicznym, i wtedy dopiero b˛edzie mo˙zna my´sle´c o odparciu ataku. Ksia˙ ˛ze˛ Leah był pewny, z˙ e zaginiony Miecz jest dla nich na zawsze stracony i je´sli nawet odnajda˛ She˛e, nie b˛edzie sensu dalej poszukiwa´c tajemniczej broni. Menion j˛eknał ˛ cicho, gdy odsłoni˛ete kolano uderzyło bole´snie o sterczac ˛ a˛ kraw˛ed´z kamienia, i postanowił na razie nie my´sle´c o przyszło´sci. Niczym zwinna, czarna jaszczurka ze´slizgiwał si˛e bezszelestnie po zboczach Smoczych Z˛ebów, kaleczac ˛ si˛e niekiedy o ostre skały i kamienie. Miecz i długi łuk przymocował bezpiecznie na plecach. Nie napotkawszy po drodze nikogo, dotarł do stóp wzgórza 269
i uwa˙znie przyjrzał si˛e otaczajacej ˛ go ciemno´sci. Nie było z˙ ywej duszy. Wyszedł na poro´sni˛eta˛ trawa˛ równin˛e. Posuwał si˛e ostro˙znie, pokonujac ˛ za ka˙zdym razem niewielki odcinek, po czym przystawał i nadsłuchiwał. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e gdzie´s w pobli˙zu musza˛ by´c rozstawione pierwsze stra˙ze, ale nie był w stanie niczego dojrze´c. W ko´ncu zaczał ˛ i´sc´ powoli na południe. Poruszał si˛e w ciemno´sciach cicho niczym cie´n, dzier˙zac ˛ w dłoni nó˙z. Min˛eło wiele czasu i nic si˛e nie wydarzyło, a˙z Menion zaczał ˛ mie´c nadziej˛e, z˙ e si˛e przemknał, ˛ jakim´s cudem niezauwa˙zony, przez linie wroga. I wtedy dotarł do niego jaki´s nieokre´slony, przytłumiony hałas. Zamarł w pół kroku, próbujac ˛ zlokalizowa´c z´ ródło d´zwi˛eku, gdy usłyszał to raz jeszcze. Kto´s stał w ciemno´sciach i cicho kaszlał. Zrobił to w odpowiednim momencie, by bezwiednie ostrzec zbli˙zajacego ˛ si˛e ksi˛ecia. Gdyby Menion na niego wpadł, po chwili miałby ju˙z na karku wszystkich stra˙zników z okolicy. Młody s´miałek rzucił si˛e na kolana, s´ciskajac ˛ w dłoni swój sztylet, zaczał ˛ si˛e czołga´c cicho w kierunku odgłosów i ju˙z po chwili dostrzegł zarys sylwetki. Sa˛ dzac ˛ z małego wzrostu, był to najprawdopodobniej gnom. Menion poczekał, a˙z stra˙znik stanie do niego tyłem, i podkradł si˛e bli˙zej. Jednym płynnym, szybkim ruchem podniósł si˛e i pochwycił niczego si˛e nie spodziewajacego ˛ wartownika za gardło tak, by nie mógł wydoby´c z siebie z˙ adnego d´zwi˛eku. Potem uderzył go t˛epa˛ ko´ncówka˛ no˙za w kark i nieprzytomny gnom runał ˛ na ziemi˛e. Ksia˙ ˛ze˛ pomknał ˛ dalej w ciemno´sc´ , gdy˙z jak si˛e spodziewał, w pobli˙zu na pewno znajdowali si˛e inni stra˙znicy. Musiał si˛e wydosta´c poza zasi˛eg ich wzroku i słuchu. Trzymał sztylet w pogotowiu, w ka˙zdej chwili bowiem mógł natkna´ ˛c si˛e na nast˛epna˛ grup˛e z˙ ołnierzy. Bez przerwy wiał chłodny wiatr; noc ciagn˛ ˛ eła si˛e w niesko´nczono´sc´ ; W ko´ncu Menion dotarł nad Mermidon, w pobli˙ze le˙zacego ˛ na wyspie Kernu. W oddali widział jego słabe s´wiatła. Zatrzymał si˛e na szczycie małego pagórka, który opadał stopniowo, tworzac ˛ północny brzeg bystrej rzeki. Pochylił si˛e i owinał ˛ szczelniej płaszczem, by cho´c odrobin˛e si˛e osłoni´c si˛e przed przenikliwym wiatrem. Był zaskoczony i jednocze´snie odczuwał wielka˛ ulg˛e, z˙ e dotarł do rzeki nie napotkawszy innych posterunków wroga. Podejrzewał, z˙ e jego wcze´sniejsze zało˙zenie było prawidłowe: po prostu je minał, ˛ nie zdajac ˛ sobie z tego sprawy. Ksia˙ ˛ze˛ Leah rozejrzał si˛e uwa˙znie dookoła i upewnił, z˙ e w pobli˙zu nie ma z˙ ywej duszy. Potem wstał i przeciagn ˛ ał ˛ si˛e znu˙zony. Wiedział z˙ e je´sli chce unikna´ ˛c lodowatej kapieli, ˛ musi si˛e przeprawi´c przez rzek˛e nieco ni˙zej. Był pewien, z˙ e gdzie´s na wysoko´sci wyspy znajdzie jaka´ ˛s łódk˛e lub tratw˛e, która˛ dotrze do miasta. Przymocował bro´n wy˙zej na plecach i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro do zimnej nocy. Potem ruszył na południe. Uszedł mo˙ze z tysiac ˛ jardów i, gdy wiatr ucichł na chwil˛e, usłyszał jaki´s dziwny pomruk. Natychmiast przypadł płasko do ziemi. Wiatr znowu s´wistał mu w uszach, ale gdy ustał, Menion po raz drugi posłyszał osobliwy odgłos. Tym razem wiedział, co on oznacza. Był to przytłumiony d´zwi˛ek ludzkich głosów do270
chodzacy ˛ gdzie´s z prawej, bli˙zej brzegu rzeki. Ksia˙ ˛ze˛ przeczołgał si˛e pospiesznie za wzgórek a potem wstał i skulony pobiegł wzdłu˙z koryta rzeki. Głosy stały wyra´zniejsze. W ko´ncu Menion stwierdził, z˙ e dochodza˛ tu˙z zza trawiastego pagórka. Nasłuchiwał jeszcze przez chwil˛e, ale nie rozró˙zniał poszczególnych słów. Ostro˙znie podczołgał si˛e na szczyt i ujrzał kilka ciemnych postaci zgromadzonych nad brzegiem midonu. Wzrok jego przyciagn˛ ˛ eła wyciagni˛ ˛ eta na brzeg i przy wiazana ˛ do niskich krzaków łód´z. Gdyby tak si˛e udało. . . Szybko jednak odrzucił t˛e my´sl. Postacie stojace ˛ wokół przycumowanej łódki okazały si˛e czterema wielkimi, uzbrojonymi trollami. Nawet w tak słabym s´wietle nie mógł nie pozna´c ich pot˛ez˙ nych, czarnych cielsk. Trolle rozmawiały z kim´s du˙zo mniejszym, szczuplejszym i ubranym w szaty typowe dla mieszka´nca Sudlandii. Przez chwil˛e ksia˙ ˛ze˛ przygladał ˛ im si˛e z wielka˛ uwaga,˛ próbujac ˛ dojrze´c ich twarze. Jednak w zamglonym s´wietle udało mu si˛e na mgnienie oka zobaczy´c jedynego w tym gronie człowieka i nie był to kto´s, kogo by Menion spotkał kiedykolwiek przedtem. Nijaka,˛ szczupła˛ twarz obcego okalała mała, ciemna bródka. Podczas rozmowy nieznajomy szarpał ja˛ co chwil˛e specyficznym, nerwowym ruchem. A potem ksia˙ ˛ze˛ Leah zobaczył co´s jeszcze. Obok rozprawiajacej ˛ o czym´s z˙ ywo grupki le˙zał du˙zy tobołek przewiazany ˛ grubym płaszczem. Menion przygladał ˛ mu si˛e niepewnie. Było jeszcze do´sc´ ciemni w z˙ aden sposób nie był w stanie si˛e zorientowa´c, co to jest. Wtem, ku jego zdziwieniu, tobołek poruszył si˛e lekko, na tyle jednak wyra´znie, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ był pewien, i˙z nie uległ złudzeniu; w s´rodku było co´s z˙ ywego. Goraczkowo ˛ jał ˛ rozpatrywa´c wszelkie sposoby, jak si˛e zbli˙zy´c do postaci na brzegu, ale było ju˙z za pó´zno. Trolle i m˛ez˙ czyzna po˙zegnali si˛e i rozdzielili. Jeden z olbrzymów chwycił tajemniczy worek i bez wysiłku zarzucił go sobie na szerokie, pot˛ez˙ ne rami˛e. Nieznajomy m˛ez˙ czyzna podszedł do łodzi, odcumował ja,˛ wsiadł do s´rodka i zanurzył wiosła w lekko wzburzonej wodzie. Potem padło jeszcze kilka słów na po˙zegnanie. Menion zrozumiał jedynie urywek rozmowy dotyczacy ˛ opanowania jakiej´s sytuacji. Na koniec, gdy łódka ju˙z si˛e znalazła na rzece, m˛ez˙ czyzna polecił trollom, aby czekały na dalsze wiadomos´ci o ksi˛eciu. Menion cofnał ˛ si˛e o kilka kroków i przykucnał ˛ w wilgotnej trawie, obserwujac ˛ ´ znikajac ˛ a˛ w ciemno´sciach łódk˛e. Swit wstawał leniwie, ale mglista szaro´sc´ poranka wcia˙ ˛z jeszcze ograniczała widoczno´sc´ . Niebo było zasnute burzowymi chmurami wiszacymi ˛ nisko nad ziemia.˛ Nie tak dawno padał rz˛esisty deszcz i powietrze było tak wilgotne, z˙ e ubranie ksi˛ecia było całe przemoczone, a ciało zzi˛ebni˛ete. Pot˛ez˙ na armia Nordlandii w ciagu ˛ najbli˙zszej godziny wyruszy w kierunku Kernu i prawdopodobnie dotrze tam przed południem. Zostało mało czasu, by ostrzec jego mieszka´nców przed zagra˙zajac ˛ a˛ im inwazja; ˛ atakiem, przed którym miasto nie było w stanie zbyt długo si˛e broni´c. Trzeba natychmiast ewakuowa´c ludzi do Tyrsis lub jeszcze dalej na południe, a potem ostrzec Balinora, z˙ e cennego cza271
su zostało ju˙z tak niewiele. Trzeba postawi´c Legion Graniczny w stan gotowo´sci i podja´ ˛c walk˛e z wrogiem a˙z do chwili, gdy armie karłów i elfów si˛e połacz ˛ a.˛ Ksia˙ ˛ze˛ Leah wiedział, z˙ e nie ma czasu na rozmy´slania o tajemniczym spotkaniu, którego był s´wiadkiem, ale poczekał jeszcze chwil˛e, a˙z trolle wezma˛ szamoczacy ˛ si˛e tobołek i rusza˛ w kierunku wzgórza po jego prawej stronie. Menion był pewien, z˙ e nieznajomy, który odpłynał ˛ łodzia,˛ uwi˛eził kogo´s, a potem przekazał go owym czterem z˙ ołnierzom armii Nordlandii. Nocne spotkanie zostało zaaranz˙ owane przez obie strony i, z im tylko znanych przyczyn, dokonano wymiany tajemniczego tobołka. Je´sli konspiratorzy zadali sobie tyle trudu, oznaczało to, z˙ e wi˛ezie´n jest kim´s naprawd˛e wa˙znym, wa˙znym dla nich, a tym samym dla lorda Warlocka. Menion obserwował, jak trolle znikaja˛ w nieprzezroczystej porannej mgle. Ciagle ˛ nie mógł si˛e zdecydowa´c, jak powinien postapi´ ˛ c. Allanon zlecił mu zadanie, dzi˛eki któremu mo˙zna b˛edzie uratowa´c tysiace ˛ istnie´n. Nie było czasu na zwariowane ataki na wroga tył po to, by zaspokoi´c własna˛ ciekawo´sc´ , nawet jes´li mogło oznacza˛ to uratowanie. . . Shea! A je´sli to Shea był wi˛ez´ niem trolli? Ta my´sl niczym błyskawica przemkn˛eła przez bystry umysł Meniona; podj˛ecie decyzji było teraz kwestia˛ jednej chwili. Shea był kluczem do wszystkiego. Je´sli istnieje nawet cie´n szansy, z˙ e to on jest je´ncem trolli, musi go ratowa´c. Ksia˙ ˛ze˛ Leah skoczył na równe nogi i pomknał ˛ szybko na północ. Starał si˛e utrzymywa´c kurs równoległy do tego, którym zmierzali jego wrogowie. W g˛estej mgle trudno było zachowa´c prawidłowy kierunek, ale Menion nie miał czasu, by si˛e tym kłopota´c. Miał inny problem: na pewno b˛edzie niezwykle trudno odbi´c wi˛ez´ nia czterem uzbrojonym po z˛eby trollom, tym bardziej z˙ e ka˙zdy z nich był du˙zo pot˛ez˙ niejszy od niego. Poza tym istniało przecie˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e natknie si˛e na kolejny posterunek armii Nordlandii. Je´sli mu si˛e nie uda zatrzyma´c porywaczy, b˛edzie sko´nczony. Nikła˛ szans˛e ucieczki dawała jedynie otwarta droga do Mermidonu. Menion czuł, jak po policzkach spływaja˛ mu pierwsze krople deszczu. W górze zagrzmiało, leniwie jeszcze, lecz ponuro, a wiatr zaczał ˛ przybiera´c na sile. Ksia˙ ˛ze˛ rozpaczliwie poszukiwał w g˛estniejacej ˛ mgle s´ladów tajemniczych konspiratorów, ale bez powodzenia. Pewnie biegł powoli i zgubił ich. Rzucił si˛e wi˛ec do przodu na złamanie karku, mknac ˛ przez mgł˛e niczym szalony czarny cie´n, mijał małe drzewka i k˛epy krzaków i przeszukiwał pusta˛ przestrze´n równiny swym bystrym wzrokiem. Krople deszczu jednak uderzały go w twarz i tak o´slepiały, z˙ e zmuszony był zwolni´c biegu, by zetrze´c z siebie gorac ˛ a˛ mieszanin˛e wilgoci i potu. Menion pokr˛ecił ze zło´scia˛ głowa.˛ Musza˛ gdzie´s tu by´c! Przecie˙z nie mógł ich zgubi´c! Nagle, kilka kroków z tyłu po lewej stronie, wyłoniły si˛e z mgły sylwetki czterech trolli. Ksia˙ ˛ze˛ Leah z´ le ocenił sytuacj˛e, prze´scignał ˛ poszukiwana˛ grup˛e i o mały włos byłby jej nie odnalazł. Tymczasem przykl˛eknał ˛ za mała˛ k˛epka˛ krzaków i czekał, a˙z trolle podejda˛ bli˙zej. Je´sli nie zmienia˛ kierunku, przejda˛ tu˙z obok 272
du˙zego zagajnika, którego jeszcze nie mogli dojrze´c. Ksia˙ ˛ze˛ wyskoczył z kryjówki i biegł tak długo, dopóki nie stracił ich z oczu. Je´sli zauwa˙zyli jego ucieczk˛e, b˛edzie po nim. Z pewno´scia˛ zaczekaja˛ na niego w zagajniku i tam go dostana.˛ Je´sli nie, przygotuje tam zasadzk˛e, a potem si˛e przedrze w stron˛e rzeki. Menion przeciał ˛ równin˛e i ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ dotarł do zagajnika. Tam rzucił si˛e na ziemi˛e, a potem wyjrzał ostro˙znie zza gał˛ezi. Przez chwil˛e widział jedynie mgł˛e i deszcz, ale wkrótce zauwa˙zył cztery kr˛epe sylwetki wyłaniajace ˛ si˛e z szarych oparów wilgoci. Trolle zmierzały prosto w jego kierunku. Menion zrzucił niewygodny, ci˛ez˙ ki od wilgoci płaszcz my´sliwski. Musi mie´c swobod˛e ruchów, by umkna´ ˛c porywaczom, gdyby mu si˛e udało odbi´c tajemniczego wi˛ez´ nia, a płaszcz tylko by mu przeszkadzał. Po chwili namysłu pozbył si˛e równie˙z ci˛ez˙ kich butów. U boku przymocował miecz i wyjał ˛ go ze skórzanej pochwy. Pospiesznie naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e na łuk i wyjał ˛ z kołczana dwie długie, czarne strzały. Trolle szybko zbli˙zały si˛e do jego kryjówki; widział ju˙z wyra´znie ich muskularne, czarne sylwetki. Szły dwójkami, a jeden z nich, idacy ˛ w przedniej parze, niósł tobołek z je´ncem. Szli beztrosko, niczego nie podejrzewajac, ˛ w kierunku zaczajonego w krzakach Meniona, wierzac ˛ zapewne, z˙ e ten teren jest pod całkowita˛ kontrola˛ ich armii. Ksia˙ ˛ze˛ Leah przykl˛eknał ˛ powoli na jedno kolano, napiał ˛ łuk i czekał. Gdy trolle znalazły si˛e na wysoko´sci zagajnika, z zaro´sli wypadła ze s´wistem pierwsza strzała i ugodziła w mi˛esista˛ łydk˛e tego, który niósł wi˛ez´ nia. Troll zawył z bólu i w´sciekło´sci, upu´scił swój ci˛ez˙ ar i chwycił si˛e dwiema r˛ekami za ranna˛ nog˛e. Korzystajac ˛ z zamieszania. Menion wypu´scił nast˛epna˛ strzał˛e, która trafiła drugiego porywacza w rami˛e. Troll wygiał ˛ si˛e do tyłu i przewrócił na idac ˛ a˛ za nim dwójk˛e kompanów. Zwinny Menion wyskoczył z zagajnika i pop˛edził w kierunku osłupiałych trolli, wrzeszczac ˛ przy tym i machajac ˛ swym mieczem. Porywacze odstapili ˛ na kilka kroków od swej ofiary, a wtedy ksia˙ ˛ze˛ chwycił tobołek wolna˛ r˛eka˛ i uciekł, zanim trolle zda˙ ˛zyły zareagowa´c. Jeden z nich próbował stawi´c opór i wówczas Menion ciał ˛ go mieczem w rami˛e. Droga do Mermidonu była otwarta! Dwaj porywacze, którzy nie odnie´sli szwanku w potyczce, i jeden lekko ranny natychmiast si˛e rzucili w po´scig, biegnac ˛ niezgrabnie przez mokra˛ traw˛e. Ci˛ez˙ ka zbroja i kr˛epe ciało bardzo im w tym przeszkadzały, lecz i tak biegli szybciej, ni˙z Menion si˛e spodziewał. Poza tym oni byli silni i wypocz˛eci, a on ju˙z zm˛eczony. Nawet bez ci˛ez˙ kiego płaszcza i butów, nie mógł biec szybciej ze wzgl˛edu na tobołek z wi˛ez´ niem. Deszcz padał coraz mocniej i uderzał w jego obolałe ciało, gdy próbował si˛e zmusi´c do jeszcze szybszego biegu. Mknał ˛ przez trawiasta˛ równin˛e, kluczył mi˛edzy małymi drzewkami, omijał zaro´sla i kału˙ze. Chocia˙z biegł na boso, jego kroki na mokrymi podło˙zu były bardzo niepewne. Kilka razy si˛e potykał i przewracał, by natychmiast zerwa´c si˛e na nogi i biec dalej.
273
W mi˛ekkiej trawie pełno było niewidocznych odłamków skał i ciernistych ros´lin, wi˛ec nogi uciekiniera spłyn˛eły krwia.˛ Nie my´slał jednak o bólu i nie przystawał. Rozległa równina była s´wiadkiem niesamowitego po´scigu: przez zacinajacy ˛ deszcz i przenikliwy wiatr trzech wielkich, oci˛ez˙ ałych my´sliwych s´cigało swa˛ mknac ˛ a˛ szybko niczym cie´n ofiar˛e. Biegli na południe, niczego nie słyszac, ˛ nie widzac ˛ i nie czujac. ˛ Wsz˛edzie panowała niesamowita cisza, która˛ zakłócał jedynie s´wist wiatru. Ucieczka okazała si˛e dla młodego ksi˛ecia Leah ci˛ez˙ ka˛ próba˛ przetrwania, próba˛ ducha i fizycznej wytrzymało´sci, samotna˛ walka,˛ która wymagała od niego nat˛ez˙ enia wszystkich sił. Czas przestał istnie´c. Menion zmuszał swoje nogi do dalszego biegu, chocia˙z jego mi˛es´nie ju˙z dawno przekroczyły granic˛e wytrzymało´sci. Rzeki jednak ciagle ˛ nie było wida´c. Ksia˙ ˛ze˛ nie ogladał ˛ ju˙z za siebie. Czuł za plecami obecno´sc´ trolli, słyszał ich zm˛eczone oddechy. Musieli si˛e bardzo do niego zbli˙zy´c. Trzeba mu biec szybciej! Musi dotrze´c do rzeki i uwolni´c She˛e. . . Bliski wyczerpania i rozpaczy, my´slał pod´swiadomie o wi˛ezionej osobie jak o kim´s drogim, jak o przyjacielu w niedoli. Gdy złapał tobołek, od razu wiedział, z˙ e ten kto´s jest mały i lekki. Nie było jeszcze powodu, z˙ eby sadzi´ ˛ c, i˙z nie jest to Shea. Jeniec ocknał ˛ si˛e i zaczał ˛ niezdarnie porusza´c, mówiac ˛ co´s przy tym stłumionym głosem. Menion odpowiedział krótko, z˙ e niedługo si˛e znajda˛ w bezpiecznym miejscu. Deszcz znowu przybrał na sile i ograniczył widoczno´sc´ do kilku stóp. Rozmokła równina zamieniła si˛e szybko w poro´sni˛ete trawa,˛ grzaskie ˛ moczary. Menion potknał ˛ si˛e o niewidoczny pod woda˛ korze´n i upadł, a jego cenny tobołek potoczył si˛e bezwładnie obok niego. Posiniaczony i obolały ksia˙ ˛ze˛ uniósł si˛e ci˛ez˙ ko i przygotował miecz do ciosu. Potem obejrzał si˛e do tyłu i odetchnał ˛ z ulga,˛ gdy˙z po jego prze´sladowcach nie było s´ladu. Prawdopodobnie mgła i padajacy ˛ rz˛esi´scie deszcz sprawiły, z˙ e stracili jego trop. Ograniczona widoczno´sc´ mogła jednak opó´zni´c pos´cig tylko na kilka chwil, a pó´zniej. . . Menion potrzasn ˛ ał ˛ mocno głowa,˛ by straci´ ˛ c z oczu s´lady deszczu i zm˛eczenia. Potem przyczołgał si˛e do przesiakni˛ ˛ etego woda˛ worka, w którym miotał si˛e jeniec. Kimkolwiek był, mógł przecie˙z dalej biec o własnych siłach. Menion był ju˙z potwornie zm˛eczony; nie był w stanie dłu˙zej nie´sc´ dodatkowego ci˛ez˙ aru. Nieprzytomny z wyczerpania ksia˙ ˛ze˛ Leah zaczał ˛ niezr˛ecznie przecina´c mieczem wi˛ezy kr˛epujace ˛ pakunek. To musi by´c Shea, podpowiadał mu zm˛eczony umysł. . . to musi by´c Shea. Trolle i ten obcy m˛ez˙ czyzna zadali sobie przecie˙z tyle trudu, działali w takiej tajemnicy. . . Opadły wi˛ezy. . . to musi by´c Shea! Jeniec niezdarnie gramolił si˛e ze swego płóciennego wi˛ezienia i wtedy zdziwiony Menion Leah jeszcze raz przetarł oczy i zamrugał. Uratował kobiet˛e!
XXIV Kobieta! Dlaczego ktokolwiek z Nordlandii miałby porywa´c kobiet˛e? Menion wpatrywał si˛e poprzez strugi deszczu w czysty bł˛ekit oczu, które spogladały ˛ na´n niepewnie. A kobieta, w rzeczy samej, była niezwykła. Ciemnobrazowa ˛ kragła ˛ buzia, smukła i wdzi˛eczna sylwetka spowita w jedwabie, a te włosy. . . ! Nigdy przedtem takich nie widział. Nawet teraz, mokre i przyklejone do twarzy, opadały w przedziwnych skr˛etach i lokach na ramiona, oplatajac ˛ je czułym i jakby smutnym u´sciskiem. Jak˙ze niezwyczajny był ich kolor; delikatny jak odległe wspomnienie, wpleciony harmonijnie w szaro´sc´ poranka rdzawy odcie´n miedzi. Przez moment wpatrywał si˛e w nia˛ jak urzeczony, lecz skr˛ecajacy ˛ wn˛etrzno´sci ból pokaleczonych, krwawiacych ˛ stóp przywołał go szybko do rzeczywisto´sci i przypomniał o gro˙zacym ˛ im s´miertelnym niebezpiecze´nstwie. Chciał si˛e poderwa´c na równe nogi, lecz bose stopy zakłuły bole´snie, a nowa fala dotkliwego zm˛eczenia ogarn˛eła całe ciało. Byłby upadł, gdyby si˛e nie wsparł na wiernym mieczu, cała˛ siła˛ woli odpierajac ˛ narastajacy ˛ ból bezwład mi˛es´ni. Dziewczyna — tak, wcia˙ ˛z mo˙zna ja˛ było nazywa´c dziewczyna˛ — wpatrywała si˛e we´n z przestrachem; była bardzo zaniepokojona. Zaraz jednak wstała i chwyciła Meniona pod rami˛e, pomagajac ˛ mu si˛e utrzyma´c na nogach. Usłyszał jej niski, przyjemny głos, ale docierał on do niego z bardzo daleka. Zdobył si˛e tylko na lekkie skinienie głowa.˛ — Ju˙z dobrze, wszystko w porzadku ˛ — wykrztusił z trudem, a jego własne słowa wydały mu si˛e dziwnie zniekształcone i przytłumione. — Musimy przekroczy´c rzek˛e i. . . dosta´c si˛e. . . do Kernu. Poszli dalej przez mglisty deszczowy poranek; starali si˛e i´sc´ jak najszybciej, lecz na nierówno´sciach trawiasto-bagiennego terenu cz˛esto si˛e potykali. Menion poczuł, z˙ e wraz z energicznym marszem krew zacz˛eła z˙ ywiej kra˙ ˛zy´c i z˙ e mo˙ze łatwiej zebra´c my´sli. Dziewczyna była tu˙z obok, cz˛es´ciowo podtrzymujac ˛ ksi˛ecia, a cz˛es´ciowo opierajac ˛ si˛e na nim. Menion rozgladał ˛ si˛e bacznie na boki, s´wiadom z˙ e tropiace ˛ ich trolle musza˛ by´c gdzie´s w pobli˙zu. Po chwili, wpierw powoli, jakby z daleka, a potem z cała˛ wyrazisto´scia˛ zaczał ˛ do niego dociera´c głuchy pomruk toczacych ˛ si˛e wód Mermidonu; wezbrana od długotrwałego deszczu, spieniona kipiel zalała niskie brzegi i rwała na południe w stron˛e Kernu. Dziewczyna w przypływie odwagi s´cisn˛eła mocniej jego rami˛e. Chwil˛e pó´zniej stan˛eli na nie275
wielkim skalnym wyst˛epie obmywanym spienionymi wodami. Menion nie mógł si˛e zorientowa´c, gdzie dokładnie si˛e znajdowali wzgl˛edem Kernu, i wiedział, z˙ e je´sli zaczna˛ si˛e przeprawia´c w niewła´sciwym miejscu to rwaca ˛ rzeka poniesie ich daleko poza miasto. Dziewczyna zdawała si˛e pojmowa´c niebezpiecze´nstwo. Uj˛eła go mocniej pod rami˛e i zacz˛eła wie´sc´ w dół z biegiem rzeki, zanurzajac ˛ si˛e w mroczna˛ mgł˛e. Menion pozwalał si˛e prowadzi´c, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie, by w por˛e dostrzec gro˙zace ˛ im wcia˙ ˛z niebezpiecze´nstwo. Deszcz ucichł nieco i mgła zacz˛eła rzedna´ ˛c. Wkrótce stana˛ si˛e ju˙z całkowicie widoczni i pogo´n b˛edzie miała ułatwione zadanie. Musieli czym pr˛edzej dotrze´c na drugi brzeg. Menion nie wiedział, jak długo pi˛ekna nieznajoma prowadziła go wzdłu˙z rzeki, w ko´ncu jednak zatrzymała si˛e i wskazała na mała˛ łódk˛e przy brzegu trawiastej grobli. Ksia˙ ˛ze˛ przymocował rzemieniem miecz na plecach, po czym oboje weszli w wartki nurt Mermidonu. Woda była parali˙zujaco ˛ zimna, a lodowaty pył spienionych fal kłuł tysiacami ˛ igiełek i przeszywał na wskro´s. Menion próbował jednak ze wszystkich sił przedziera´c si˛e przez miotajacy ˛ nim na wszystkie strony rwacy ˛ prad ˛ rzeki. Była to bezpardonowa walka mi˛edzy człowiekiem a dzika˛ natura˛ z˙ ywiołu; walka, która zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Po pewnym czasie w odr˛etwiałym umy´sle Meniona wszystko stało si˛e tylko niewyra´zna˛ mgła.˛ To, co było pó´zniej, na zawsze pozostało dla niego niejasne; pami˛etał r˛ece wyciagaj ˛ ace ˛ go na trawiasty brzeg, gdzie od razu upadł, zm˛eczony a˙z do utraty tchu. Z bardzo daleka docierał do´n mi˛ekki i łagodny głos dziewczyny, która mówiła co´s do niego, a potem zapadł si˛e w ciemna˛ otchła´n bez dna. Dryfował tak na skraju ciemno´sci i nico´sci, n˛ekany co jaki´s czas poczuciem nieokre´slonego l˛eku i zagro˙zenia pobrzmiewajacego ˛ w jego um˛eczonym umy´sle. W krótkich przebłyskach s´wiadomo´sci chciał wsta´c i przygotowa´c si˛e na odparcie wszelkiego zagro˙zenia. Jego ciało wszak odmawiało posłusze´nstwa, nie mógł wykona´c z˙ adnego ruchu; w ko´ncu pogra˙ ˛zył si˛e w długim s´nie. Kiedy si˛e przebudził, niebo wcia˙ ˛z zasnute było ci˛ez˙ kimi, szarymi chmurami i siapił ˛ drobny deszczyk. On sam le˙zał w kojacym ˛ cieple, na mi˛ekkim posłaniu, suchy i wolny od dr˛eczacego ˛ bólu; stopy miał umyte i zabanda˙zowane, a strach przed po´scigiem pozostał gdzie´s hen, daleko, na bagniskach i nad rzeka.˛ Deszcz dzwonił delikatnie o szyby, które wpuszczały odrobin˛e szarego s´wiatła do pomieszczenia o drewnianych i kamiennych s´cianach. Rozejrzał si˛e leniwie po obszernej, gustownie umeblowanej izbie, orientujac ˛ si˛e od razu, z˙ e nie jest to zwykły dom przeci˛etnego mieszka´nca, lecz siedziba królewska. Wsz˛edzie mo˙zna było dostrzec królewskie insygnia, o których Menion wiedział, z˙ e nale˙za˛ do władców Callahornu. Przez jaki´s czas ksia˙ ˛ze˛ le˙zał sobie wygodnie w ciszy i z uwaga˛ rozgladał ˛ si˛e po komnacie, a senna błogo´sc´ opuszczała powoli wypocz˛ety ju˙z umysł. Zobaczył swoje suche rzeczy wiszace ˛ na krze´sle; wła´snie chciał wsta´c i si˛e ubra´c, gdy otworzyły si˛e drzwi i weszła starsza kobieta, niosac ˛ smakowicie pachnace ˛ jadło. Poło˙zyła tac˛e w nogach łó˙zka, poprawiła poduszk˛e pod głowa˛ ksi˛ecia i z miłym u´smiechem zach˛ecała go do jedzenia, póki wszystko jeszcze ciepłe. Dziwne, 276
jak bardzo ta serdeczna i troskliwa starsza pani przypominała mu matk˛e, która zmarła, gdy miał dwana´scie lat. Słu˙zaca ˛ poczekała, a˙z ksia˙ ˛ze˛ zacznie je´sc´ , a potem wyszła, cicho zamykajac ˛ drzwi. Menion jadł powoli, delektujac ˛ si˛e ka˙zdym k˛esem. Czuł, jak zwolna do um˛eczonego ciała wracaja˛ siły. Od dwóch dni nie miał nic w ustach. Spojrzał ponownie w okno: na zewnatrz ˛ cicho, miarowo sia˛ pił deszcz. Nie był w stanie nawet stwierdzi´c czy to ten sam dzie´n, czy mo˙ze ju˙z inny. Nagle poczuł ukłucie niepokoju. Przypomniał sobie, po co przedzierał si˛e z takim trudem do Kernu. Ma przecie˙z ostrzec ich wszystkich przed ogromnym niebezpiecze´nstwem! Nordlandia! Inwazja! Mo˙ze było ju˙z za pó´zno?! Trwał tak, z widelcem w połowie drogi do ust, wcia˙ ˛z pora˙zony ta˛ straszna˛ my´sla,˛ gdy nagle drzwi otwarły si˛e ponownie. Stan˛eła w nich kobieta, która˛ uratował z niewoli. Była teraz od´swie˙zona. Miała na sobie długa˛ szat˛e w ciepłych kolorach, takich samych prawie jak barwa jej warkoczy błyszczacych ˛ nawet w szaro´sci pochmurnego poranka. Była najbardziej fascynujac ˛ a˛ kobieta,˛ jaka˛ ksia˙ ˛ze˛ Leah kiedykolwiek widział. Przypomniał sobie nagle o widelcu wzniesionym do połowy, opu´scił go i u´smiechnał ˛ si˛e na powitanie. Zamkn˛eła drzwi i, poruszajac ˛ si˛e wdzi˛ecznie, podeszła do łó˙zka. Jaka˙z ona pi˛ekna, pomy´slał z zachwytem Menion. Dlaczego ja˛ porwano? Co mógłby o niej wiedzie´c Balinor? Czy znał odpowiedzi na tak wiele pyta´n, które cisn˛eły si˛e Menionowi do głowy? Dziewczyna podeszła bli˙zej i przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e swymi bł˛ekitnymi oczami. — Wygladasz ˛ ju˙z całkiem nie´zle, ksia˙ ˛ze˛ Leah. — U´smiechn˛eła si˛e. — Odpoczynek i posiłek znacznie ci˛e pokrzepiły. — Skad ˛ wiesz, kim. . . ? — Twój miecz zdobia˛ symbole króla Leah. Tyle mi wiadomo. Któ˙z inny miałby włada´c takim or˛ez˙ em? Lecz nie znam twego imienia. — Menion — odparł ksia˙ ˛ze˛ , zdziwiony nieco wiedza˛ dziewczyny o jego niewielkiej ojczy´znie; królestwie, o którym mało kto słyszał. Młoda kobieta wyciagn˛ ˛ eła szczupła˛ r˛ek˛e o barwie hebanu i uj˛eła dło´n ksi˛ecia w serdecznym u´scisku wdzi˛eczno´sci i podzi˛ekowania. — Nazywam si˛e Shirl Ravenlock, a oto mój dom, Menionie, wyspiarskie miasto Kern. Gdyby nie twoja odwaga, nigdy bym ju˙z tu nie wróciła. Na zawsze wi˛ec pozostan˛e twoja˛ dłu˙zniczka˛ i. . . przyjacielem. A teraz, gdy tu sobie gaw˛edzimy, doko´ncz posiłek. Usiadła na łó˙zku i zach˛ecała go do jedzenia. Menion posłusznie zaczał ˛ je´sc´ , ale przypomniawszy sobie o inwazji, upu´scił z brz˛ekiem widelec. — Musicie zanie´sc´ wiadomo´sc´ do Tyrsis, do Balinora. Rozpocz˛eła si˛e inwazja z Nordlandii, a wielka armia rozło˙zyła si˛e obozem nieco powy˙zej Kernu. Czekaja˛ tylko. . . — Wiem o tym, wszystko w porzadku. ˛ — Shirl uniosła w gór˛e dło´n, by przerwa´c Menionowi. — Nawet podczas snu mówiłe´s o tym, a tak˙ze i przedtem, zanim padłe´s z wyczerpania. Wysłano ju˙z wiadomo´sc´ do Tyrsis. Podczas nieobecno´sci 277
brata sprawuje tam władz˛e Pallance Buckhannah, król bowiem jest bardzo chory. Kern sposobi si˛e teraz do obrony, w tej jednak chwili niebezpiecze´nstwo nie jest powa˙zne. Wody Mermidonu wystapiły ˛ z brzegów i wszelka przeprawa jest niemo˙zliwa. B˛edziemy bezpieczni, a˙z nie nadejdzie pomoc. — Ale˙z Balinor powinien był dotrze´c do Tyrsis wiele dni temu! — Menion był mocno zaniepokojony. — A co z Legionem Granicznym? Czy wezwano ju˙z wszystkich pod bro´n? Dziewczyna spojrzała na młodzie´nca i pokr˛eciła przeczaco ˛ głowa; ˛ nie miała poj˛ecia, jaka obecnie jest sytuacja, nie wiedziała te˙z nic o Legionie Granicznym ani o Balinorze. Ksia˙ ˛ze˛ odstawił nagle tac˛e i wstał z łó˙zka; zdziwiona Shirl wstała równie˙z, starajac ˛ si˛e uspokoi´c wzburzonego Meniona. — Shirl, mo˙ze ci si˛e wydawa´c, z˙ e jeste´scie tu, na tej wyspie, bezpieczni, ale r˛ecz˛e ci, z˙ e czas ucieka nam wszystkim! — wykrzyknał ˛ Menion. — Ja widziałem ogrom tej armii i wierz mi, z˙ e cho´cby Mermidon wezbrał nie wiem jak, to i tak na długo ich to nie powstrzyma. Zapomnij te˙z o wszelkich cudach. One nam nie pomoga! ˛ Menion zatrzymał si˛e nagle, rozpinajac ˛ guziki nocnej koszuli i, przypomniawszy sobie o obecno´sci młodej kobiety, wskazał znaczaco ˛ na drzwi. Dziewczyna potrzasn˛ ˛ eła tylko przeczaco ˛ głowa˛ i obróciła si˛e lekko, nie patrzac ˛ na przebieraja˛ cego si˛e ksi˛ecia. — Co to za historia z twoim porwaniem? — Menion ubierał si˛e szybko, spogladaj ˛ ac ˛ na jej smukła˛ sylwetk˛e. — Czy wiesz, dla kogo z Nordlandii jeste´s taka wa˙zna? Nie chodzi tylko o to, z˙ e jeste´s tak pi˛ekna˛ kobieta.˛ Shirl milczała przez chwil˛e i cho´c Menion nie widział jej twarzy, to byłby przysiagł, ˛ z˙ e dziewczyna spłon˛eła rumie´ncem. — Nie pami˛etam dokładnie, co si˛e stało — odezwała si˛e w ko´ncu. — Spałam, potem nagle si˛e przebudziłam i usłyszałam jaki´s hałas; kto´s porwał mnie i. . . straciłam przytomno´sc´ . Chyba kto´s mnie uderzył czy te˙z. . . nie! Teraz sobie przypominam. To ta szata, która˛ mnie spowito, była czym´s nasaczona. ˛ . . nie mogłam oddycha´c. Od tej chwili nic ju˙z nie pami˛etam. Pierwsze, co zobaczyłam, to był piasek nad rzeka.˛ Wydaje mi si˛e, z˙ e to był Mermidon. Widziałe´s, jak byłam zwia˛ zana w tej derce. Niczego nie mogłam dostrzec, a słyszałam bardzo niewiele, nic, co mogłabym zrozumie´c. A ty. . . ? Widziałe´s cokolwiek? — Niestety niewiele. — Menion potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i wzruszył ramionami, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e dziewczyna nie patrzy na´n. — Jaki´s człowiek wyniósł ci˛e z łodzi i przekazał czterem trollom. Nie widziałem go dokładnie, ale by´c mo˙ze rozpoznałbym go, gdybym mógł mu si˛e przyjrze´c jeszcze raz. Wcia˙ ˛z jednak nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby ci˛e porywa´c. Mo˙zesz si˛e odwróci´c, ju˙z si˛e ubrałem. Dziewczyna zerkn˛eła przez rami˛e, podeszła bli˙zej i przygladała ˛ mu si˛e z ciekawo´scia,˛ gdy zakładał wysokie my´sliwskie buty. 278
— Płynie we mnie królewska krew, Menionie — powiedziała cicho, a ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na nia˛ z zainteresowaniem. Podejrzewał, z˙ e dziewczyna nie jest zwykła˛ mieszkanka˛ Kernu, skoro rozpoznała herb Leah w zdobieniach jego miecza. Dlatego te˙z, by´c mo˙ze, uprowadzono ja˛ z miasta. — Moi przodkowie byli królami Kernu — ciagn˛ ˛ eła — i przez pewien czas nawet całego Callahornu, zanim Buckannahowie doszli do władzy, a było to około sto lat temu. Tak wi˛ec. . . no có˙z, mo˙zna by rzec, z˙ e jestem ksi˛ez˙ niczka,˛ co prawda daleko od dworu i władzy. — Roz´smieszyło ja˛ to stwierdzenie i Menion równie˙z si˛e u´smiechnał. ˛ — Ojciec mój jest starszym Zgromadzenia, które sprawuje piecz˛e nad wewn˛etrznymi sprawami Kernu. Król jest, co prawda, władca˛ Callahornu, ale jak powiadaja,˛ to jest o´swiecona monarchia i król rzadko ingeruje w sprawy miasta. Jego syn, Pallance, wydawał mi si˛e atrakcyjny przez jaki´s czas i, nie jest to ju˙z tajemnica˛ — chce mnie po´slubi´c. By´c mo˙ze kto´s chciał mu w ten sposób dokuczy´c. Nagłe przeczucie owładn˛eło my´slami Meniona. Pallance nie był w prostej linii nast˛epca˛ tronu Callahornu, chyba z˙ eby co´s przytrafiło si˛e Balinorowi. Dlaczego kto´s miałby traci´c czas, wywierajac ˛ nacisk na młodszego z synów? No, chyba z˙ e ten kto´s wiedziałby, i˙z prawowity nast˛epca jest w pobli˙zu. Przypomniał sobie teraz, z˙ e Shirl nic nie wiedziała o przybyciu Balinora, ksi˛ecia Callahornu, który powinien by´c na miejscu dobrych kilka dni temu. Co wi˛ecej, o takim wydarzeniu powinno ju˙z by´c gło´sno. — Shirl, jak długo spałem? — zapytał z nagłym niepokojem. — Prawie cały dzie´n — odpowiedziała. — Byłe´s zupełnie wyczerpany, kiedy zabrano nas znad Mermidonu wczoraj rano. Pomy´slałam wi˛ec, z˙ e powiniene´s wypocza´ ˛c. Przekazałe´s nam ostrze˙zenie. . . — Cała doba stracona! — wykrzyknał ˛ Menion gniewnie. — Gdyby nie deszcz, miasto byłoby ju˙z wzi˛ete! Musimy działa´c, ale có˙z teraz. . . Shirl, twój ´ ojciec i Zgromadzenie! Musz˛e z nimi mówi´c. — Scisn ał ˛ ja˛ ponaglajaco ˛ za rami˛e, gdy˙z zdawało mu si˛e, z˙ e dziewczyna si˛e waha. — Nie pytaj teraz o nic, po prostu rób, co mówi˛e. Gdzie zbiera si˛e Zgromadzenie? Zabierz mnie do nich! Nie czekajac ˛ dłu˙zej, Menion wział ˛ dziewczyn˛e pod rami˛e i wypchnał ˛ w pos´piechu, lecz delikatnie, przez drzwi na długi korytarz. Razem szybko przemierzali pusty dom, a˙z wyszli na trawnik tonacy ˛ w gł˛ebokim cieniu wysokich drzew. Biegli teraz, starajac ˛ si˛e uciec przed zimnym porannym deszczem. Na szcz˛es´cie s´cie˙zki koło domów były cz˛es´ciowo osłoni˛ete od deszczu długimi okapami, zanadto wi˛ec nie zmokli. Kiedy tak zmierzali w kierunku domu Zgromadzenia, Shirl wypytywała go, jakim te˙z sposobem znalazł si˛e w tej cz˛es´ci krainy. Menion jednak odpowiadał wymijajaco; ˛ nie chciał wspomina´c o Allanonie i o Mieczu Shannary. Czuł, z˙ e mógłby zaufa´c tej dziewczynie, ale wcia˙ ˛z pami˛etał o przestrogach Allanona, by z˙ aden z uczestników wyprawy do Paranoru nie rozgłaszał historii o zaginionym Mieczu. Wyja´snił jej wi˛ec, z˙ e spieszył na wezwanie Balinora, który potrzebuje pomocy w obliczu inwazji z Nordlandii. Shirl przyj˛eła t˛e wersj˛e, 279
a Menion czuł si˛e troch˛e winny, z˙ e ja˛ okłamał. Ale te˙z i Allanon nie powiedział mu przecie˙z całej prawdy, Menion pomy´slał wi˛ec, z˙ e i tak niewiele wie; by´c mo˙ze mniej, ni˙z mu si˛e wydawało. Dochodzili ju˙z do budynku Zgromadzenia — wielkiej kamiennej budowli wspartej na starych, zwietrzałych ju˙z prawie kolumnach. Zwie´nczone łukami okna zdobione były misterna˛ krata.˛ Stra˙z, oparta niedbale o drzwi, nie zatrzymywała ich, gdy wchodzili do staro˙zytnych budynków. Pospieszyli wi˛ec długimi, wysokimi korytarzami, wspinali si˛e po kr˛etych schodach, a s´ciany rozbrzmiewały echem, gdy stapali ˛ po wiekowej kamiennej posadzce, która zapewne pami˛etała jeszcze kroki ludzi sprzed tysiaca ˛ lat. Zgromadzenie zebrało si˛e w izbie na czwartym pi˛etrze głównego budynku. Kiedy na koniec znale´zli si˛e przed drewnianymi drzwiami, Shirl poradziła Menionowi, by poczekał na nia˛ tutaj, gdy ona b˛edzie prosi´c swego ojca i pozostałych członków Zgromadzenia o posłuchanie. Po chwili wahania ksia˙ ˛ze˛ przystał na to, cho´c niech˛etnie. Czas mijał wolno, odmierzany przytłumionymi przez masywne odrzwia głosami, które stapiały si˛e z monotonnym szumem deszczu. Gdy tak stał w cichej pustce, przywoływał w pami˛eci twarze przyjaciół, rozmy´slajac ˛ ze smutkiem o tym, co mogło im si˛e przytrafi´c od czasu Paranoru. By´c mo˙ze ju˙z nigdy nie b˛eda˛ razem jak za dawnych dobrych, lecz pełnych trwogi dni, gdy byli w drodze do warowni druidów. Nigdy nie zapomni ich odwagi i po´swi˛ecenia; poczuł dum˛e na wspomnienie tamtych niebezpiecze´nstw, którym stawili czoło i które pokonali. Nawet Flick, tak przecie˙z zawsze ostro˙zny, wykazał si˛e odwaga˛ i niezłomnym uporem, którego Menion nie spodziewałby si˛e u niego. A Shea, jego najlepszy przyjaciel? Ksia˙ ˛ze˛ pokr˛ecił ze smutkiem głowa˛ na wspomnienie kompana, którego tak mu brakowało. T˛esknił za nim i za ta˛ jego przedziwna˛ mieszanka˛ trze´zwego spojrzenia na z˙ ycie, a zarazem niezłomnej wiary w staro˙zytne wierzenia i nie przystajace ˛ do rzeczywisto´sci przekonania. Shea jakim´s sposobem zdawał si˛e nie dostrzega´c zmian ani nawet odwiecznej w˛edrówki sło´nca ze wschodu na zachód. A przecie˙z kraj i ludzie rozwijali si˛e, zasiedlajac ˛ raz jeszcze rozległe przestrzenie. Dawne wojny odchodza˛ powoli w zapomnienie, powracajac ˛ tylko w sennych koszmarach. Młody chłopak z Vale jednak tak˙ze zdawał si˛e nie pojmowa´c, z˙ e przecie˙z przeszło´sc´ i przyszło´sc´ sa˛ nierozerwalnie powiazane, ˛ przetykajac ˛ si˛e wzajemnie jak gobelin pomysłów, my´sli i zdarze´n. Na swój sposób Shea był cz˛es´cia˛ przemijajacej ˛ epoki, wspomnieniem dnia wczorajszego raczej ni˙z obietnica˛ jutra. Jak˙ze˙z to wszystko dziwne, my´slał Menion, wpatrujac ˛ si˛e w wyblakłe ze staro´sci kamienne s´ciany. Shea i Miecz Shannary — dwa relikty umierajacej ˛ epoki. A jednak byli nadzieja˛ czasów, które miały dopiero nadej´sc´ . Byli kluczem do z˙ ycia przyszłych pokole´n. Ci˛ez˙ kie drewniane drzwi otworzyły si˛e i aksamitny głos Shirl rozwiał mys´li i wspomnienia. Wydawała si˛e taka mała i krucha, stojac ˛ we wn˛ece olbrzymich wrót; na jej pi˛eknej twarzy malował si˛e cie´n niepokoju. Nic dziwnego, z˙ e Pallance Buckhannah chciał ja˛ za z˙ on˛e. Menion podszedł do niej, ujał ˛ za r˛ek˛e i razem we280
szli do sali. Poczuł starodawna˛ surowo´sc´ i prostot˛e tego miejsca, gdy szedł w strudze szarego s´wiatła padajacego ˛ ze strzelistych, zdobnych kutym z˙ elazem okien. To miejsce było starym, dumnym i wyniosłym kamieniem; w˛egielnym miasta na wyspie. Dwudziestu m˛ez˙ czyzn zasiadało wzdłu˙z długiego połyskujacego ˛ stołu. W ich twarzach było co´s wspólnego; wszyscy wiekowi, o wielkiej zapewne wiedzy i dos´wiadczeniu, powa˙zni i zdecydowani. W ich oczach dostrzegł jednak strach, strach przed nieznanym, l˛ek i obaw˛e o miasto i ludno´sc´ . Wiedzieli, co si˛e stanie, gdy deszcze ustana˛ i wody Mermidonu poddadza˛ si˛e ciepłu słonecznego blasku. Ksia˙ ˛ze˛ stanał ˛ teraz naprzeciw nich. Dobierajac ˛ starannie ka˙zde słowo, opisywał wielko´sc´ wrogich sił zebranych pod dowództwem lorda Warlocka. Opowiedział pokrótce histori˛e ich długiej podró˙zy do Callahornu, wspominajac ˛ Balinora i kompani˛e przyjaciół, którzy kiedy´s spotkali si˛e w Culhaven, a teraz rozproszyli po czterech krainach. Nie wspomniał jednak ani o Mieczu i tajemniczym pochodzeniu Shei, ani te˙z nawet o Allanonie. Nie było wszak powodu, by starsi ze Zgromadzenia wiedzieli cokolwiek wi˛ecej ponad to, z˙ e Kern stan˛eło w obliczu inwazji. Ko´nczac ˛ wezwał do ochrony mieszka´nców, dopóki był jeszcze na to czas i doradził, by ewakuowano miasto, zanim droga odwrotu zostanie odci˛eta. Menion odczuł dziwna˛ satysfakcj˛e. Ryzykował przecie˙z o wiele wi˛ecej ni˙z tylko swoje z˙ ycie, by ostrzec tych ludzi. Gdyby do nich nie dotarł, wszyscy oni mogliby zgina´ ˛c, nie majac ˛ nawet szansy na wydostanie si˛e z niebezpiecze´nstwa. Było dla´n bardzo wa˙zne, z˙ e tak sumiennie wywiazał ˛ si˛e ze swego zadania. Pytania, które padały teraz, pełne były trwogi i gniewu. Menion odpowiadał krótko, starajac ˛ si˛e zachowa´c spokój, gdy zapewniał zebranych, i˙z pot˛ega wrogiej armii jest taka wła´snie, jak to opisał, i z˙ e atak jest pewny. W ko´ncu bezładne krzyki i panika ustapiły ˛ miejsca rzeczowej dyskusji i rozwa˙zaniom ró˙znych mo˙zliwo´sci. Kilku członków Zgromadzenia było przekonanych, z˙ e miasto powinno si˛e broni´c do momentu, gdy Pallance Buckhannah nadejdzie z Tyrsis z Legionem Granicznym. Wi˛ekszo´sc´ była jednak zdania, z˙ e gdy deszcze ustana,˛ a mogło to nastapi´ ˛ c niebawem, naje´zd´zcy z łatwo´scia˛ si˛e dostana˛ na brzegi wyspy i złupia˛ bezbronne miasto. Menion przysłuchiwał si˛e goraczkowym ˛ rozwa˙zaniom, rozmys´lajac ˛ jednocze´snie o powstałej sytuacji. Na koniec jeden z m˛ez˙ czyzn o rumianej twarzy i popielatych włosach, którego Shirl przedstawiła jako swego ojca, wstał i odwołał Meniona, by porozmawia´c z nim na osobno´sci. — Czy widziałe´s si˛e z Balinorem, młody człowieku? Czy wiesz, gdzie mo˙zna go znale´zc´ ? — Powinien był dotrze´c do Tyrsis wiele dni temu. — Menion nie potrafił ukry´c niepokoju. — Wybrał si˛e tam, by postawi´c Legion Graniczny w pogotowiu. . . gdyby miało doj´sc´ do najazdu. Byli te˙z z nim kuzynowie Eventina Elessedila.
281
Starszy człowiek zachmurzył si˛e, a oczy wyra˙zały niezdecydowanie i konsternacj˛e. — Ksia˙ ˛ze˛ Leah, musz˛e ci wyzna´c, z˙ e sytuacja jest o wiele powa˙zniejsza, ni˙z na to wyglada. ˛ Król Callahornu, Ruhl Buckhannah, zaniemógł powa˙znie par˛e tygodni temu i nic nie wskazuje na to, by wrócił do zdrowia. W tym te˙z czasie, o ile mi wiadomo, Balinora nie było w mie´scie, jego młodszy brat przejał ˛ wi˛ec obowiazki ˛ ojca. Zawsze był to człowiek niestałego charakteru, wszelako ostatnimi czasy czyny jego były zgoła nie do poj˛ecia. Pierwsze, co zrobił, to rozwiazał ˛ Legion Graniczny. . . Utworzył z niego jedynie mały oddział, by mu słu˙zył do jego własnych celów. . . — Rozwiazanie?! ˛ — krzyknał ˛ Menion, nie mogac ˛ uwierzy´c w to, co usłyszał. — Ale dlaczego, w imi˛e. . . ? — Uznał widocznie, z˙ e nic mu po nich. Zastapił ˛ ich wi˛ec swoimi lud´zmi. W gruncie rzeczy Pallance zawsze był w cieniu brata, a Balinor dowodził Legionem Granicznym z rozkazu samego króla. Dlatego te˙z Pallance obawiał si˛e, z˙ e z˙ ołnierze pozostana˛ lojalni wobec pierworodnego syna. A nie miał przecie˙z zamiaru oddawa´c tronu, gdyby król umarł. No có˙z, nawet tego nie ukrywał. Dowódcy legionu i kilku ludzi blisko zwiazanych ˛ z Balinorem zostali po cichu uwi˛ezieni, wszystko przeprowadzono w tajemnicy, z˙ eby nikt si˛e nie zaczał ˛ interesowa´c jego bezsensownymi, z pozoru, poczynaniami. Obecnie najbli˙zszym zaufanym i doradca˛ naszego nowego króla jest niejaki Stenmin, ohydna posta´c i oszust zarazem, dla którego licza˛ si˛e jedynie własne ambicje. Za nic ma ludzi, a i samego Pallancea Buckhannaha tak˙ze. Nie wiem, doprawdy, jak si˛e zdołamy oprze´c tej inwazji — westchnał ˛ cicho starszy człowiek — gdy dowództwo podzielone i tron zachwiany. Nie jestem nawet pewien, czy zdołamy przekona´c ksi˛ecia, z˙ e niebezpiecze´nstwo jest tak blisko, zanim wróg stanie u otwartych bram! — W takim razie Balinor jest w s´miertelnym niebezpiecze´nstwie — stwierdził Menion ponuro. — Udał si˛e do Tyrsis, nie zdajac ˛ sobie sprawy, z˙ e jego ojciec jest tak powa˙znie chory i z˙ e jego młodszy brat ogłosił si˛e głównym dowódca.˛ Musimy natychmiast si˛e z nim porozumie´c. Członkowie Zgromadzenia za´s w dalszym ciagu ˛ goraco ˛ dyskutowali, zrywajac ˛ si˛e w zapami˛etaniu z miejsc. Naradzali si˛e, jak ratowa´c i zagro˙zone miasto. Ojciec Shirl podszedł do nich, ale musiało mina´ ˛c jeszcze troch˛e czasu, zanim panika ustapiła ˛ i mo˙zna było kontynuowa´c racjonalna˛ dyskusj˛e. Menion przysłuchiwał si˛e przez chwil˛e, a potem jego my´sli poszybowały gdzie´s dalej, poza mury i okna, w majestatyczne w swej jednostajnej szaro´sci niebo. Nie było ju˙z tak ciemne jak jeszcze niedawno, deszcz za´s słabł coraz bardziej. Było jasne, z˙ e najpó´zniej do jutra przestanie pada´c, a wróg, rozło˙zony obozem nad Mermidonem, spróbuje si˛e przeprawi´c. Ostateczna pora˙zka była nieunikniona, nawet gdyby ta garstka z˙ ołnierzy stacjonujacych ˛ lub mieszkajacych ˛ w Kern dokładała wszelkich stara´n, by go broni´c. Bez wielkiej, dobrze zorganizowanej armii ludzie zostana˛ niechybnie 282
wyci˛eci w pie´n, a samo miasto szybko padnie. Menion starał si˛e wyobrazi´c sobie, co te˙z pomysłowy zawsze i zaradny druid Allanon zrobiłby, gdyby tu był. A sytuacja nie przedstawiała si˛e obiecujaco. ˛ Tyrsis było teraz w r˛ekach szalonego i chorobliwie ambitnego uzurpatora, a Kern praktycznie pozbawione przywództwa i zdane na łask˛e naje´zd´zcy. Członkowie Zgromadzenia, podzieleni i niezdecydowani, wcia˙ ˛z dyskutowali o podj˛eciu działa´n, które ju˙z dawno powinny by´c rozpocz˛ete. Ogromna˛ strata˛ czasu i szale´nstwem było ciagłe ˛ rozwa˙zanie nowych pomysłów i alternatyw. — Czcigodni radni! Słuchajcie! — Mocny głos Meniona odbił si˛e echem od wiekowych s´cian, a głosy milkły jeden po drugim a˙z do szeptów. — Nie tylko Callahorn, ale cała Sudlandia, wasze domostwa i moje b˛eda˛ zniszczone, je´sli natychmiast nie zaczniemy działa´c. Do jutrzejszego poranka Kern b˛edzie obrócone w popioły, a ludzie pójda˛ w niewol˛e. Jedyna˛ nasza˛ szansa˛ na przetrwanie jest ucieczka do Tyrsis, a jedyna˛ nadzieja˛ na zwyci˛estwo nad pot˛ez˙ na˛ armia˛ Nordlandii jest Legion Graniczny zebrany pod Balinorem. Armie elfów sa˛ gotowe walczy´c przy naszym boku, a poprowadzi je Eventin. Karły, zaprawione w bojach z gnomami, równie˙z do nas dołacz ˛ a.˛ Musimy wszak˙ze jako´s przetrwa´c, dopóki wszyscy nie zjednoczymy si˛e przeciw temu s´miertelnemu niebezpiecze´nstwu. — Dobrze rzeczesz, ksia˙ ˛ze˛ Leah — wtracił ˛ szybko ojciec Shirl, gdy rozgoraczkowany ˛ Menion przerwał na chwil˛e. — Ale wska˙z nam sposób, w jaki nasi ludzie mogliby dotrze´c w takiej sytuacji do Tyrsis. Wróg jest dokładnie po drugiej stronie Mermidonu, my za´s jeste´smy praktycznie bezbronni. Musimy ewakuowa´c blisko czterdzie´sci tysi˛ecy ludzi i doprowadzi´c ich bezpiecznie do Tyrsis, które jest oddalone całe mile na wschód. Tamci z pewno´scia˛ otoczyli nas posterunkami, aby zapobiec wydostaniu si˛e kogokolwiek, zanim wyspa zostanie zaatakowana. Jak˙ze˙z mamy pokona´c taka˛ przeszkod˛e? — Zaatakujemy ich — rzekł z prostota˛ Menion, a w kacikach ˛ ust drgał mu lekki u´smiech. Cisza, która po tym zapadła, była a˙z nadto wymowna. Słowa ju˙z si˛e cisn˛eły na usta oszołomionych ludzi, gdy Menion podniósł r˛ek˛e w uspokajajacym ˛ ge´scie. — Atak, w dodatku w nocy, jest wła´snie tym, czego najmniej si˛e teraz spodziewaja.˛ Szybkie uderzenie na ich flanki, je´sli je dobrze poprowadzi´c, na pewno wprawi ich w konsternacj˛e. Moga˛ pomy´sle´c, z˙ e jest to atak silnie uzbrojonej armii. . . No bo któ˙z inny o´smieliłby si˛e atakowa´c taka˛ sił˛e. . . Ciemno´sc´ i zaskoczenie ich zmyla.˛ Taki atak złamie szyki ich zewn˛etrznych posterunków. Mo˙zemy te˙z narobi´c du˙zo hałasu i wystrzeli´c ognie. To ich musi zdezorientowa´c na przynajmniej godzin˛e, a mo˙ze nawet dłu˙zej. Wtedy mo˙zemy próbowa´c ewakuowa´c miasto. — Jeden ze starszych potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Wiele godzin te˙z by nie starczyło, młody człowieku. Nawet gdyby´smy zdołali przeprawi´c czterdzie´sci tysi˛ecy ludzi na południowy brzeg, to jeszcze trzeba maszerowa´c na południe do Tyrsis. . . prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ mil! To oznacza całe dnie dla kobiet i dzieci. Gdy tamci wejda˛ i zobacza,˛ z˙ e miasto jest opuszczone, to 283
i tak poda˙ ˛za˛ za nami, a przecie˙z nie b˛edziemy od nich szybsi. Po co wi˛ec nawet mamy próbowa´c? — Nie b˛edziecie musieli ich wyprzedza´c czy te˙z ucieka´c przed nimi — powiedział szybko Menion. — Nie b˛edziecie szli ladem. ˛ Popłyniecie z nurtem Mermidonu! Załadujcie wszystkich do łodzi i łódek, czółen, na tratwy i na barki. . . i na co tam macie teraz. . . i mo˙zecie zbudowa´c w ciagu ˛ dnia. Po prostu wszystko, co si˛e nada pływania. Mermidon płynie na południe w głab ˛ Callahornu mniej wi˛ecej około dziesi˛eciu mil od Tyrsis. Dobijecie do brzegu w tym miejscu i wtedy łatwo ju˙z b˛edzie si˛e bezpiecznie schroni´c w mie´scie zanim nadejdzie poranek i na długo zanim wielka, a wi˛ec i powolna armia Nordlandii ruszy si˛e z miejsca. Członkowie Zgromadzenia powstali ze swych miejsc, wykrzykujac ˛ pochwały i podziwiajac ˛ nieugi˛eto´sc´ woli młodego ksi˛ecia. Je´sli była jakakolwiek szansa na uratowanie ludno´sci Kern, nawet gdyby samo miasto miało by´c zdobyte przez wrogie hordy, to trzeba było próbowa´c. Po krótkiej ju˙z teraz dyskusji Zgromadzenie zako´nczyło obrady, by pop˛edzi´c ludzi do pracy. Od tej chwili a˙z do zachodu sło´nca ka˙zdy, kto tylko był zdolny do pracy, musiał budowa´c drewniane tratwy, ka˙zda z nich za´s powinna zabra´c ponad setk˛e ludzi. Były te˙z dziesiatki ˛ tuzinów małych łodzi, u˙zywanych do krótkich wypraw na pobliskie wysepki i na połowy. Miasto posiadało równie˙z wcale poka´zna˛ flot˛e barek transportowych, które mo˙zna przecie˙z przystosowa´c do aktualnych potrzeb. Menion zasugerował, z˙ eby Zgromadzenie rozkazało uzbrojonym z˙ ołnierzom patrolowa´c brzegi i z˙ eby nikt nie opuszczał wyspy. Wszystko miało pozosta´c tajemnica˛ tak długo, jak si˛e tylko da. Najwi˛eksza˛ troska˛ Meniona było to, aby nikt ich nie zdradził. Wtedy cały plan ucieczki obrócono by wniwecz. Obawy ksi˛ecia były zasadne. Kto´s przecie˙z zaskoczył Shirl w jej własnym domu, porwał ja˛ z tłumnego miasta, przeprawił si˛e z nia˛ przez rzek˛e i oddał w r˛ece trolli. Musiał macza´c w tym palce kto´s, kto nie był obcy mieszka´ncom miasta. Ktokolwiek to był, wcia˙ ˛z pozostawał wolny i w ukryciu, bezpieczny w tłumie. Gdyby si˛e dowiedział o planie i jego szczegółach, to z pewno´scia˛ próbowałby ostrzec armi˛e z Nordlandii. Wszystko musiało pozosta´c tajemnica,˛ je˙zeli to ryzykowne przedsi˛ewzi˛ecie miało si˛e uda´c. Pozostała cz˛es´c´ dnia upływała Menionowi szybko. Zapomniał na jaki´s czas o Shei, kompanach i o ostatnich, trudnych tygodniach. Po raz pierwszy od czasu, gdy Shea odwiedził go na dworze, ksia˙ ˛ze˛ Leah miał do rozwiazania ˛ problem, który pojmował w cało´sci i dysponował s´rodkami do jego rozwiazania. ˛ Wrogiem nie był Król Czaszki czy te˙z upiorne, nie z tego s´wiata monstra, które mu słu˙zyły. Tym razem jego wróg miał ciało i ko´sci, podlegał tym samym regułom z˙ ycia i s´mierci co ka˙zdy inny człowiek. Tego przeciwnika mo˙zna przestraszy´c, a jego strach analizowa´c i wykorzysta´c. Najwa˙zniejszym atutem w próbie wyprowadzenia w pole czekajacej ˛ armii był czas. Tym razem Menion uczestniczył w najpowa˙zniejszym w jego z˙ yciu przedsi˛ewzi˛eciu — miał uratowa´c całe miasto. Wraz z członkami 284
Zgromadzenia kierował budowa˛ wielkich tratw, była to dla obl˛ez˙ onych jedyna nadzieja na bezpieczna˛ z˙ eglug˛e w dół Mermidonu a˙z do Tyrsis. Punktem docelowym miał by´c południowy brzeg tu˙z za miastem. Była tam szeroka, ale dobrze zabezpieczona zatoka, gdzie tratwy mogły by´c spuszczone na wod˛e pod osłona˛ nocy. Po pierwszej stronie zatoki brzeg był do´sc´ niski, za to urwisty i ciagn ˛ ał ˛ si˛e a˙z do grobli. Menion pomy´slał, z˙ e mała grupa mo˙ze przeby´c w tym miejscu rzek˛e w bród, podczas gdy główny „atak” na obóz nastapiłby ˛ troch˛e pó´zniej. B˛edac ˛ na drugim brzegu, mogliby opanowa´c patrolujace ˛ stra˙ze. Gdy ju˙z si˛e z nimi uporaja,˛ mo˙zna b˛edzie spu´sci´c tratwy na wod˛e i popłyna´ ˛c z nurtem południowej odnogi Mermidonu do Tyrsis. Menion wierzył, z˙ e je´sli niebo pozostanie ciemne, a stra˙ze odwołane w gór˛e rzeki, by broni´c obozu przed atakiem, i je´sli ludzie na tratwach zachowaja˛ cisz˛e, to ewakuacja mo˙ze si˛e powie´sc´ . Jednak ju˙z pó´znym popołudniem deszcz ustał całkowicie, a kł˛ebiace ˛ si˛e szare chmury ust˛epowały miejsca ciemnemu bł˛ekitowi. Burza, która była ju˙z tylko odległym pomrukiem, zbli˙zała si˛e do ko´nca. Wró˙zyło to bezchmurna,˛ ksi˛ez˙ ycowa˛ noc z tysiacem ˛ mrugajacych ˛ gwiazd. Menion siedział w jednej z mniejszych komnat domu Zgromadzenia; oderwał na chwil˛e wzrok od olbrzymiej mapy rozło˙zonej na stole i obserwował te niekorzystne dla nich zmiany. Miał do pomocy dwóch członków rozwiazanego ˛ Legionu Granicznego: Janusa Senpre, porucznika Legionu i zarazem najwy˙zszego stopniem oficera na wyspie, oraz siwowłosego weterana Fandreza. Ten ostatni znał tereny wokół Kernu lepiej ni˙z ktokolwiek inny, poproszono go wi˛ec o pomoc w zorganizowaniu ataku na pot˛ez˙ na˛ armi˛e Nordlandii. Senpre za´s, jego dowódca, był wyjatkowo ˛ młodym jak na swoja˛ rang˛e, lecz twardym i zdecydowanym z˙ ołnierzem, który sp˛edził ju˙z sporo lat na polu walki. Był równie˙z zagorzałym zwolennikiem Balinora. Podobnie jak Meniona niepokoił go brak wiadomo´sci o ksi˛eciu. Kilka godzin wcze´sniej Janus Senpre zebrał dwustu do´swiadczonych z˙ ołnierzy Legionu i utworzył oddział uderzeniowy, który miał n˛eka´c stra˙ze wrogiego obozu. Menion zaoferował swa˛ pomoc, która˛ przyj˛eto z ochota.˛ Ksia˙ ˛ze˛ miał ciagle ˛ pokaleczone i obolałe po szale´nczym biegu z uratowana˛ Shirl stopy, ale nie chciał pozosta´c w tyle wraz z oddziałem ewakuujacym ˛ mieszka´nców wyspy; w ko´ncu manewr z mała˛ grupa˛ uderzeniowa˛ był jego pomysłem. Flick opisałby to jako połaczenie ˛ głupiego uporu i dumy, ale przecie˙z Menion Leah nie byłby bardziej bezpieczny tu, na wyspie, podczas gdy na rzece wrzałaby walka. Poza tym trwało to całe lata, zanim Menion znalazł co´s, za co warto walczy´c, a co nie było jedynie zaspokajaniem kolejnej fantazji i nie wabiło samym tylko smakiem przygody. Nie chciał by´c biernym obserwatorem najbardziej przera˙zajacych ˛ od wieków zdarze´n, gdy strach trzymał za gardło plemi˛e człowieka. — To tutaj, przy Spinn Barr. . . tu powinni´smy wyladowa´ ˛ c — piskliwy głos Fandreza przywołał Meniona do rzeczywisto´sci i ksia˙ ˛ze˛ spojrzał ponownie na ma-
285
p˛e. Janus Senpre zgodził si˛e z tym; patrzył przy tym bacznie na Meniona, upewniajac ˛ si˛e, czy ten wszystko spami˛eta. Ksia˙ ˛ze˛ przytaknał ˛ skwapliwie. — B˛eda˛ mieli rozstawione posterunki na równinie, gdzie´s powy˙zej tej mielizny — odpowiedział. — Je´sli si˛e ich nie pozb˛edziemy, moga˛ nam odcia´ ˛c powrót. — Twoim zadaniem b˛edzie trzyma´c ich z daleka i zapewni´c nam otwarta˛ drog˛e — stwierdził sucho dowódca Legionu. Menion otworzył usta. by zaoponowa´c, ale szybko mu przerwano. — Doceniam twoja˛ ch˛ec´ towarzyszenia nam, Menionie. ale musimy przecie˙z i´sc´ szybciej ni˙z nasz wróg. A twoje stopy sa˛ wcia˙ ˛z w kiepskim stanie i nie zniosa˛ dłu˙zszej podró˙zy. Wiesz o tym tak samo jak ja. Tak wi˛ec patrole nadbrze˙zne sa˛ twoje. Zapewnij nam otwarta˛ drog˛e do łodzi, a przysłu˙zysz si˛e nam lepiej, ni˙z idac ˛ z nami. Menion milczaco ˛ zgodził si˛e, był wszelako gł˛eboko zawiedziony. Chciał by´c na samym czele ataku. Ciagle ˛ te˙z, gdzie´s w pod´swiadomo´sci, miał nadziej˛e na znalezienie Shei, który był uwi˛eziony we wrogim obozie. Jego my´sli pow˛edrowały do Allanona i Flicka. By´c mo˙ze odszukali ju˙z chłopaka z Shady Vale, tak jak to druid przyobiecał. Potrzasn ˛ ał ˛ ze smutkiem głowa.˛ Shea, Shea. . . dlaczego to musiało si˛e przytrafi´c komu´s takiemu jak ty, kto chciał po prostu, by go zostawiono w spokoju. Było co´s szalonego w tym powtarzajacym ˛ si˛e schemacie z˙ ycia; człowiek cz˛esto musiał akceptowa´c bieg zdarze´n z bezsilna˛ zło´scia˛ lub t˛epa˛ oboj˛etno´scia.˛ Mogło nie by´c innego rozwiazania, ˛ chyba z˙ e. . . s´mier´c. Spotkanie zako´nczyło si˛e zaraz potem, a przygn˛ebiony i zawiedziony Menion Leah włóczył si˛e bez celu, wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zony w swych my´slach. Nie zdawał sobie sprawy, kiedy zszedł kamiennymi schodami na ulic˛e i poszedł z powrotem w kierunku domu Shirl; szedł zatłoczonymi chodnikami blisko murów budynków. Widmo lorda Warlocka wynurzyło si˛e przed nim jak pot˛ez˙ na, niebotyczna wie˙za. Jak mogli mie´c nadziej˛e na pokonanie kogo´s, kto nie ma duszy, istoty, która podlega innym prawom ni˙z te, które rzadz ˛ a˛ w ich s´wiecie? Dlaczego prosty młody człowiek z zabitej dechami wioski w dolinie miałby by´c jedyna˛ s´miertelna˛ istota˛ zdolna˛ do pokonania takiej pot˛egi? Menion próbował rozpaczliwie zrozumie´c cokolwiek z tego co przytrafiało si˛e jemu i jego przyjaciołom, cokolwiek z tej łamigłówki lorda Warlocka i Miecza Shannary. Nagle znalazł si˛e przed domem Ravenlocków. Masywne drzwi były zamkni˛ete, metalowe klamki wygladały ˛ na zimne i zmarzni˛ete w szarej, kł˛ebiacej ˛ si˛e mgle popołudnia. Odwrócił si˛e szybko, by odej´sc´ : nie chciał wchodzi´c do s´rodka ani spotka´c kogokolwiek, wolał teraz chwil˛e samotno´sci. Poszedł wolno kamienna˛ s´cie˙zka˛ do ogrodu z boku domu. Z li´sci i kwiatów kapała woda z kilkudniowego deszczu, a wilgotna ziemia zieleniła si˛e s´wie˙za˛ i soczysta˛ trawa.˛ Przystanał ˛ w ciszy ogrodu, przytłoczony wspomnieniami, t˛esknota˛ i samotno´scia,˛ jakiej nigdy przedtem nie zaznał. Przez moment poddał si˛e rozpaczy, z˙ e tak wiele utracił. Uczucie to było silniejsze ni˙z wtedy, gdy polował w samotnos´ci w rozległych górach Leah, daleko od domu i przyjaciół. Co´s z przera´zliwa˛ 286
pewno´scia˛ mówiło mu, z˙ e ju˙z nigdy nie wróci do tego, co było, z˙ e nigdy nie wróci do przyjaciół, do domu i dawnego z˙ ycia. W dniach, które min˛eły, zatracił to wszystko. Oczy mimowolnie wypełniły si˛e łzami, zamazujac ˛ obraz, a w pnaca ˛ wraz z westchnieniem wdarł si˛e chłód przesiakni˛ ˛ etego deszczem powietrza. Nagle na kamiennej s´cie˙zce rozległy si˛e ciche kroki i kto´s delikatnie ujał ˛ go za rami˛e; rude loki wplotły si˛e w zamazana˛ mozaik˛e zieleni i bł˛ekitu, a wielkie oczy wpatrywały si˛e we´n, po czym zapatrzyły si˛e w ogród. Tych dwoje było teraz samych, a cały s´wiat gdzie´s bardzo daleko. Ci˛ez˙ kie chmury kł˛ebiły si˛e na niebie, połykajac ˛ łaki ˛ bł˛ekitu, który zmieniał si˛e w granat wieczoru. Deszcz znowu zaczał ˛ pada´c na okupowany kraj Callahornu, a Menion z ulga˛ pomy´slał, z˙ e bezksi˛ez˙ ycowa noc otuli bezpieczna˛ ciemno´scia˛ wysp˛e Kern. Było ju˙z dobrze po północy, deszcz ciagle ˛ siapił, ˛ a niebo było nieprzeniknione i ponure, gdy wyczerpany Menion wdrapał si˛e niezgrabnie na mała˛ i w po´spiechu sklecona˛ tratw˛e stojac ˛ a˛ teraz w cichej zatoczce na południowo-zachodnim wybrze˙zu wyspy. Dwie szczupłe r˛ece wyciagn˛ ˛ eły si˛e, by go podtrzyma´c, a on wpatrywał si˛e ze zdziwieniem w ciemne oczy Shirl Ravenlock. Czekała tu na niego, tak jak obiecała, mimo z˙ e błagał ja,˛ by poszła z innymi, gdy zacznie si˛e ewakuacja. Był pokaleczony, mokry i pokrwawiony, pozwolił si˛e wciagn ˛ a´ ˛c i odzia´c w ciepła,˛ sucha˛ szat˛e i otoczy´c ramionami, gdy czekali po´sród nocnych cieni. Było kilku ochotników, którzy wrócili z Menionem, wszyscy gotowi do bitwy, dumni z odwagi i po´swi˛ecenia, które wykazali nocy na równinach Kernu. Nigdy przedtem ksia˙ ˛ze˛ Leah nie widział takiej brawury w obliczu tak wielkiego niebezpiecze´nstwa i nierównych szans. Tych paru ludzi z osławionego Legionu Granicznej całkowicie zaskoczyło obóz wroga i nawet teraz, po czterech godzinach od rozpocz˛ecia natarcia, panowało w nim zamieszanie. Wsz˛edzie kł˛ebiły si˛e tysiace ˛ wrogich z˙ ołnierzy, szamoczacych ˛ si˛e bezładnie, zadajacych ˛ ból i s´mier´c ka˙zdemu, kto znalazł si˛e w ich zasi˛egu, nawet swym własnym towarzyszom. Kierowało nimi co´s wi˛ecej ni˙z s´miertelny strach czy nienawi´sc´ . Kierowała nimi nieludzka moc lorda Warlocka. Jego niewiarygodna w´sciekło´sc´ sprawiała, z˙ e rzucali si˛e w bój niczym oszalałe istoty, których jedynym celem jest niszczy´c i zadawa´c ˙ s´mier´c. Zołnierze Legionu na razie trzymali ich w szachu, wielokrotnie odpierali bezładne ataki, przegrupowywali si˛e i ponownie rzucali na wroga. Wielu poległo. Menion nie mógł poja´ ˛c, w jaki sposób wyszedł z tego z z˙ yciem; graniczyło to niemal z cudem. Liny cumownicze zostały polu´znione i ksia˙ ˛ze˛ poczuł, z˙ e tratwa, porwana przez wartki prad, ˛ zaczyna si˛e oddala´c od brzegu i zmierza ku s´rodkowi wezbranego Mermidonu. Kilka chwil pó´zniej znale´zli si˛e w głównym korycie rzeki i płyn˛eli cicho ku Tyrsis, gdzie dzi˛eki sprawnie przeprowadzonej ewakuacji przebywała ju˙z prawie cała ludno´sc´ Kernu. Kilka godzin wcze´sniej czterdzie´sci tysi˛ecy osób stłoczonych na tratwach, małych łódkach, a nawet dwuosobowych dingi wypłyn˛eło niezauwa˙zenie z obl˛ez˙ onego miasta. Wykorzystali moment, gdy z˙ ołnierze strze287
gacy ˛ zachodniego brzegu Mermidonu pop˛edzili w wielkim po´spiechu do obozu zaatakowanego przez małe oddziały Callahornu. Szum deszczu i grzmot wezbranej rzeki, a tak˙ze sama wrzawa dalekiego obozowiska skutecznie tłumiły głosy przera˙zonych i zrozpaczonych ludzi wybierajacych ˛ si˛e w podró˙z, której stawka˛ była wolno´sc´ i z˙ ycie. Sprzyjało im ciemne, zasnute chmurami niebo, a s´wiadomo´sc´ , z˙ e zdołali na razie umkna´ ˛c lordowi Warlockowi, dodawała im sił. Menion zapadł w niespokojna˛ drzemk˛e. Tratwa kołysała si˛e lekko, płynac ˛ nie´ dziwne sny, zmiennie na południe, niesiona szerokim nurtem wielkiej rzeki. Snił na kraw˛edzi jawy i nierzeczywisto´sci, a czas mijał powoli. W ko´ncu dotarły do niego z˙ ywsze głosy towarzyszy i wyrwały go z m˛eczacych ˛ majaków. Menion otworzył oczy. Odległy horyzont stał w purpurze szalejacego ˛ po˙zaru jak rozedrgany w wilgotnym powietrzu ocean ognia. Ksia˙ ˛ze˛ zamrugał szybko i wysunał ˛ si˛e z ramion Shirl. Na jego twarzy malowała si˛e niepewno´sc´ i niepokój. Krwawa łuna roz´swietlała cała˛ północna˛ cz˛es´c´ nieba, a dziewczyna szeptała mu do ucha słowa pełne smutku: — Podpalili miasto, Menionie. . . Podpalili mój dom! Ksia˙ ˛ze˛ przymknał ˛ oczy i chwycił mocno jej szczupłe rami˛e. Chocia˙z mieszka´ncy Kernu zdołali uciec, samo miasto do˙zyło swego ko´nca, a jego wielko´sc´ obróciła si˛e w popiół.
XXV W grobowej ciemno´sci małej celi czas mijał bardzo powoli. Nawet wtedy, gdy oczy wi˛ez´ niów przyzwyczaiły si˛e troch˛e do nieprzeniknionej ciemno´sci, cisza i pustka tego miejsca uniemo˙zliwiała im rozeznanie si˛e w upływajacym ˛ czasie. Słyszeli tylko własne oddechy, szuranie gryzoni i odległe, miarowe kapanie wody na kamienna˛ posadzk˛e. W ko´ncu słuch zaczał ˛ im płata´c figle i słyszeli odgłosy, które były tylko cisza.˛ Ogarn˛eło ich odr˛etwienie i apatia, poczucie zupełnej beznadziei. Nikt jak dotad ˛ nie przyszedł i wydawało im si˛e, z˙ e nikt ju˙z nigdy nie przyjdzie do tego przedsionka piekła. Gdzie´s wysoko ponad nimi, po´sród s´wiatła i głosów ludzi, Pallance Buckhannah decydował wła´snie o ich losach, a tym samym o istnieniu całej Sudlandii. Kraj Callahornu miał coraz mniej czasu; lord Warlock był ju˙z blisko. Tam na dole wszak˙ze, w małej zimnej celi odci˛etej od t˛etniacego ˛ z˙ ycia, czas nie miał znaczenia, a jutro było tym samym co dzi´s. Kiedy´s, w ko´ncu, kto´s tu przyjdzie, ale czy b˛edzie to dla nich oznaczało blask przyjaznego sło´nca, czy te˙z zamian˛e jednej ciemno´sci na druga.˛ . . ? Czy b˛edzie to ponure spotkanie z Królem Czaszki; z pot˛ega˛ zalewajac ˛ a˛ nie tylko Callahorn, lecz najdalsze nawet kra´nce Sudlandii? Balinor i elfy wyswobodzili si˛e z wi˛ezów, gdy tylko stra˙znicy zamkn˛eli za soba˛ drzwi. Nie skr˛epowano ich zreszta˛ mocno, skoro uwi˛ezieni byli w gł˛ebokich lochach. Nie próbowali wi˛ec nawet walczy´c ze sztabami u drzwi. Zrzucili tylko wi˛ezy i zdj˛eli opaski z oczu, po czym pogra˙ ˛zyli si˛e w dyskusji nad swym dalszym losem. Pomieszczenie było cuchnace, ˛ st˛echlizna dławiła oddech, a zimno przenikało nawet przez grube odzienie. Woleli wi˛ec raczej sta´c, opierajac ˛ si˛e o kamienne s´ciany, ni˙z siedzie´c na mokrym i zgniłym klepisku. Balinor znał podziemia pałacu, ale nie rozpoznawał celi, w której byli uwi˛ezieni. Rozległe piwnice były przeznaczone przede wszystkim do magazynowania z˙ ywno´sci, wiele z nich pełnych było baryłek dojrzewajacego ˛ wina. Ta cela jednak z pewno´scia˛ nie nale˙zała do magazynu. Ksia˙ ˛ze˛ zdał sobie spraw˛e, z˙ e zostali uwi˛ezieni w ciemnicy pod piwnicami, zbudowanej wiele wieków wcze´sniej. Dawno temu lochy te zapiecz˛etowano i zapomniano o nich. Pallance musiał odkry´c ich istnienie i najwidoczniej postanowił u˙zy´c ich do własnych celów. Mo˙zliwe, z˙ e Pallance uwi˛eził w tym mrocznym labiryncie przyjaciół i zwolenników starszego brata, gdy ci przyszli protestowa´c 289
przeciw rozwiazaniu ˛ Legionu. Istnienie tego wi˛ezienia trzymane było w tajemnicy i Balinor watpił, ˛ aby ktokolwiek mógł ich tu odszuka´c. Szybko zako´nczyli dyskusj˛e. Nie było zreszta˛ specjalnie o czym mówi´c. Balinor przekazał polecenia kapitanowi Sheelonowi. Gdyby nie udało im si˛e stad ˛ wyj´sc´ , kapitan miał odszuka´c Ginnisona i Fandwicka, dwóch całym sercem oddanych Balinorowi dowódców. Miał im te˙z przekaza´c rozkaz skrzykni˛ecia pod bro´n Legionu i stawienia oporu ewentualnym atakom lorda Warlocka. Polecił tak˙ze kapitanowi, z˙ eby posłał wiadomo´sci ludom elfów i karłów z ostrze˙zeniem o inwazji i z pro´sba˛ o natychmiastowa˛ pomoc. Eventin nie pozwoli przecie˙z swoim kuzynom pozosta´c dłu˙zej w niewoli, a Allanon przyb˛edzie, jak tylko dotrze do niego wiadomo´sc´ o ich losie. Czas, jaki Balinor dał Sheelonowi, musiał ju˙z dawno mina´ ˛c; pozostawało wi˛ec tylko czeka´c. Czas wszak˙ze był tu rzecza˛ najcenniejsza; ˛ tak długo jak Pallance miał nadziej˛e na tron, ich z˙ ycie wisiało na włosku. Ksia˛ z˙ e˛ Callahornu zaczał ˛ z˙ ałowa´c w gł˛ebi duszy, z˙ e nie posłuchał rad Durina, aby unika´c spotkania z bratem, dopóki nie b˛edzie pewny jego wyników. Nigdy te˙z nie przypuszczał, z˙ e sprawy tak bardzo si˛e pogmatwaja.˛ Pallance post˛epował jak szaleniec, a nienawi´sc´ po˙zerała go tak dalece, z˙ e nie chciał nawet przez chwil˛e wysłucha´c starszego brata. Co´s jednak wcia˙ ˛z nie dawało ksi˛eciu spokoju, co´s tu si˛e nie zgadzało. Pallance zachowywał si˛e wprawdzie irracjonalnie, ale wykraczało to daleko poza wa´snie, jakie dzieliły obu braci; nie tłumaczyło to te˙z tak drastycznych poczyna´n i brutalnego traktowania. Było to co´s wi˛ecej ni˙z samo prze´swiadczenie Pallance’a, z˙ e to Balinor jest odpowiedzialny za chorob˛e ojca. Musiało to mie´c co´s wspólnego z Shirl Ravenlock, pełna˛ powabu kobieta,˛ w której Pallance zakochał si˛e par˛e miesi˛ecy temu i pragnał ˛ po´slubi´c, nie baczac ˛ na to, z˙ e ona wcale tego nie pragnie. Co´s niedobrego przydarzyło si˛e dziewczynie z Kernu, a obwiniono za to Balinora. Wskazywało na to tych par˛e słów, które wykrzyczał Pallance, zanim sprowadzono ich na dół do ciemnicy. Było te˙z prawdopodobne, z˙ e Pallance zrobiłby wszystko, aby odzyska´c dziewczyn˛e cała˛ i zdrowa,˛ gdyby naprawd˛e zagin˛eła. Balinor podzielił si˛e z elfami swymi my´slami. Był ju˙z w tej chwili pewny, z˙ e Pallance wkrótce do nich przyjdzie i za˙zada ˛ informacji na temat dziewczyny. Oczywi´scie nie uwierzy im, gdy powiedza,˛ z˙ e nic im o niej nie wiadomo. Min˛eła jednak cała doba, a nikt nie przyszedł. Nie mieli nic do jedzenia. Ich oczy przyzwyczaiły si˛e ju˙z do ciemno´sci, tylko z˙ e nic nie było do ogladania ˛ poza cieniami, które stanowili, i gołymi, kamiennymi s´cianami. Próbowali wi˛ec spa´c na zmian˛e, aby zachowa´c siły na to, co miało nieuchronnie nastapi´ ˛ c, ale sen nie chciał nadej´sc´ w tej nienaturalnej ciszy. Zapadali wi˛ec tylko w niespokojna˛ drzemk˛e, która nie mogła pokrzepi´c ani ich ciał, ani ducha. Próbowali te˙z, bez wi˛ekszej wiary w sukces, znale´zc´ drog˛e ucieczki z celi. Zacz˛eli od poszukiwa´n jakiego´s słabego punktu w pot˛ez˙ nych zawiasach i z˙ elaznych okuciach ci˛ez˙ kich, masywnych drzwi. Potem przyjrzeli si˛e podłodze, ale bez odpowiednich narz˛edzi nie zdoła290
liby si˛e przebi´c przez zmarzni˛eta˛ na ko´sc´ ziemi˛e klepiska. Wszelkie złudzenia rozwiały si˛e przy litej, kamiennej s´cianie, w której nie wykryli najmniejszego nawet p˛ekni˛ecia. Porzuciwszy wi˛ec my´sl o ucieczce, usiedli zrezygnowani na ziemi i pogra˙ ˛zyli si˛e w ponurym milczeniu. Dopiero po wielu wlokacych ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ godzinach bezczynno´sci usłyszeli odległe dzwonienie metalu i szcz˛ek otwierania ci˛ez˙ kich drzwi; dotarły do nich d´zwi˛eki rozmów i stukot kroków na schodach prowadzacych ˛ do ich celi. Skoczyli wi˛ec na równe nogi i przysłuchiwali si˛e z uwaga.˛ Balinor rozró˙zniał głos brata przebijajacy ˛ si˛e ponad inne, ale jaki´s dziwny, przytłumiony i załamujacy ˛ si˛e. Odstapiły ˛ ci˛ez˙ kie zasuwy, a zgrzyt metalu ranił bole´snie ich uszy, przywykłe teraz do grobowej ciszy. Cofn˛eli si˛e par˛e kroków, gdy: wielkie drzwi celi otwarły si˛e powoli do wewnatrz. ˛ Musieli zasłoni´c oczy przed o´slepiajacym ˛ blaskiem pochodni. Kiedy ich wzrok przywykł nieco do s´wiatła, zobaczyli kilka postaci, które zatrzymały si˛e w drzwiach. Na czele tej grupki stał młodszy z synów króla Callahornu. Miał spokojna,˛ odpr˛ez˙ ona˛ twarz i wygi˛ete w pogardliwym u´smieszku usta. W jego oczach płon˛eła niepohamowana nienawi´sc´ . Stał tak, wpatrujac ˛ si˛e w ka˙zdego z trzech wi˛ez´ niów, i zaciskał pi˛es´ci za plecami. Bracia byli do siebie bardzo podobni; ten sam owal twarzy, szerokie usta i wydatny nos, ta sama mocna budowa ciała. Za młodszym ksi˛eciem stała chuda, lekko przygarbiona posta´c w czerwonych szatach. Nawet elfy od razu wiedziały, z kim maja˛ do czynienia, cho´c nigdy przedtem si˛e nie spotkali. A wi˛ec to był ów tajemniczy Stenmin. Gł˛eboko osadzone waskie ˛ oczy, z których wyzierało nie skrywane zło, wpatrywały si˛e w nich przenikliwie. Ten to człowiek zyskał nieograniczone zaufanie młodego samozwa´nczego króla. Stenmin nerwowym ruchem szarpał spiczasta˛ bródk˛e okalajac ˛ a˛ kanciasta˛ szcz˛ek˛e. Za Pallance’em i jego tajemniczym towarzyszem stało dwóch stra˙zników odzianych na czarno i noszacych ˛ znak sokoła. Za drzwiami postawiono jeszcze dwóch wartowników. Wszyscy trzymali nie wró˙zace ˛ nic dobrego włócznie. Przez chwil˛e nikt nic nie mówił ani nawet si˛e nie poruszył. Trwali tak, pogra˙ ˛zeni we wzajemnej obserwacji w mdłym s´wietle pochodni rzucajacych ˛ ponury i krwawy blask na s´ciany małej celi. Nagle Pallance zrobił krok do przodu. — B˛ed˛e rozmawiał z bratem na osobno´sci. Wyprowad´zcie stad ˛ tych dwóch! Stra˙znicy skin˛eli głowami i wypchn˛eli opierajace ˛ si˛e elfy z celi. Ksia˙ ˛ze˛ zaczekał, a˙z odejda,˛ i zwrócił si˛e do stojacego ˛ tu˙z obok doradcy. — Zostaw nas, Stenmin. Chc˛e z nim porozmawia´c sam. Ton jego głosu ocierał si˛e o gniew, wi˛ec mistyk skłonił si˛e posłusznie i wycofał z celi. Drzwi szcz˛ekn˛eły głucho i bracia zostali sami, stojac ˛ w ciszy podziemi, a jedynym d´zwi˛ekiem było skwierczenie pochodni, gdy głodny ogie´n połykał nasaczone ˛ drewno, a krople roztopionej smoły kapały na podłog˛e. Balinor si˛e nie poruszył. Stał w oczekiwaniu i obserwował twarz młodszego brata, starajac ˛ si˛e dostrzec w niej cho´c s´lad uczucia miło´sci i przyja´zni, którymi cieszyli si˛e w dzie291
ci´nstwie. Ale nie było ich albo te˙z, zepchni˛ete na samo dno serca, dogorywały przytłoczone niepohamowanym i bezgranicznym gniewem, który zdawał si˛e rosna´ ˛c z ka˙zda˛ chwila.˛ Chwil˛e pó´zniej wyraz furii i pogardy zniknał ˛ z jego twarzy zastapiony ˛ maska˛ oboj˛etno´sci. Balinor poczytywał to za irracjonalna˛ i fałszywa˛ gr˛e, ale nie rozumiał jej celu. — Dlaczego wróciłe´s, Balinorze? — Słowa te wypowiedziane były wolno i jakby ze smutkiem. — Dlaczego to zrobiłe´s? Ksia˙ ˛ze˛ nie odpowiedział. Nie pojmował tej nagłej zmiany nastroju. W czasie ich ostatniego spotkania, tam, na górze, własny brat gotów był niemal rozerwa´c go na kawałki, byle tylko dowiedzie´c si˛e czego´s o Shirl Ravenlock. Teraz za´s wydawało si˛e, z˙ e zupełnie o tym zapomniał. — Ach, zreszta˛ to niewa˙zne, to nie ma ju˙z znaczenia, jak przypuszczam. — Odpowied´z padła, zanim Balinor zdołał si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c. — Mogłe´s pozosta´c tam, daleko, po tym. . . po tym jak. . . po twojej zdradzie. Taka˛ miałem nadziej˛e, no wiesz. . . W ko´ncu kiedy´s byli´smy sobie bliscy. A ty jeste´s, jak by nie było, moim jedynym bratem. Ale to ja b˛ed˛e królem Callahornu. . . To ja powinienem by´c pierworodnym. Jego głos przeszedł w szept, a my´sli jakby oddaliły si˛e i pozostały niedopowiedziane. On oszalał, pomy´slał z rozpacza˛ Balinor, oszalał i jest ju˙z stracony. — Pallance, wysłuchaj mnie. . . Po prostu tylko mnie posłuchaj przez chwil˛e. Nic nie zrobiłem ani Shirl, ani tobie. Od czasu mego wyjazdu przebywałem w Paranorze. Wróciłem tu tylko po to, aby ostrzec naszych ludzi przed Królem Czaszki. Zebrał on armi˛e, która przejdzie przez cała˛ Sudlandi˛e i nikt jej nie zatrzyma, chyba z˙ e zdołamy to zrobi´c tutaj. W imi˛e i dla dobra tych wszystkich ludzi, wysłuchaj mnie, prosz˛e. . . — Nie b˛ed˛e wi˛ecej słuchał tych bzdur o inwazji! — wrzasnał ˛ ostrym, piskliwym głosem Pallance. — Moi zwiadowcy patrolowali całe pogranicze i nie zameldowali o z˙ adnej wrogiej armii, nigdzie. Poza tym nikt nie o´smieliłby si˛e zaatakowa´c Callahornu. . . Zaatakowa´c mnie! Nasi ludzie sa˛ tu bezpieczni. A reszta Sudlandii nic mnie nie obchodzi. Nic im nie jestem winien. Zawsze musieli´smy broni´c pogranicza sami, nigdy nam nie pomogli. Nie mam wobec nich z˙ adnego długu. — Pallance postapił ˛ krok do przodu i z twarza˛ płonac ˛ a˛ gniewem i nienawis´cia˛ wskazał na Balinora w oskar˙zajacym ˛ ge´scie. — Zwróciłe´s si˛e przeciw mnie, bracie, kiedy dowiedziałe´s si˛e, z˙ e mam zosta´c królem. Próbowałe´s mnie otru´c, tak jak otrułe´s mego ojca. Chciałe´s mnie pozostawi´c chorym i bez nadziei, tak jak jego teraz. . . umierajacego ˛ w samotno´sci i w zapomnieniu. Gdy wyruszałe´s z tym zdrajca,˛ Allanonem, my´slałe´s, z˙ e znalazłe´s sojusznika, który pomo˙ze ci zdoby´c tron. Jak˙ze˙z ja nienawidz˛e tego człowieka. . . Nie, nie człowieka, ale złego potwora. Trzeba go zniszczy´c! — Ale ty pozostaniesz w tej celi, sam. . . zapomniany
292
przez wszystkich. . . na długo, Balinorze, na długo. . . a˙z do s´mierci. To los, jaki przeznaczyłe´s dla mnie! Odwrócił si˛e nagle i podchodzac ˛ do zamkni˛etych drzwi, wybuchnał ˛ histerycznym s´miechem. Balinor przestraszył si˛e, z˙ e brat wyjdzie i zamknie na głucho drzwi, pozostawiajac ˛ go tu na zawsze. Ale Pallance zatrzymał si˛e, spojrzał na Balinora przez rami˛e, a potem wolno si˛e odwrócił. W jego oczach znowu malował si˛e smutek. — Mogłe´s trzyma´c si˛e z dala od tej ziemi. . . Mogłe´s pozosta´c w bezpiecznym miejscu. — Jego głos był cichy i jakby pełen troski. — Stenmin powiedział, z˙ e wrócisz. Upierał si˛e przy tym, nawet wtedy, gdy go zapewniałem, z˙ e tego nie zrobisz. I znowu miał racj˛e..! Zawsze ma racj˛e. Dlaczego wróciłe´s? Balinor my´slał goraczkowo. ˛ Musiał zatrzyma´c Pallance’a na tyle długo, by si˛e dowiedzie´c jak najwi˛ecej o ojcu i przyjaciołach. — Ja. . . Wprowadzono mnie w bład. ˛ . . Myliłem si˛e — zaczał ˛ wolno — Wróciłem do domu, by zobaczy´c si˛e z ojcem. . . i z toba˛ tak˙ze, Pallance. — Ojciec. . . no có˙z, jemu ju˙z nie mo˙zna pomóc. . . Stoi nad grobem. Le˙zy w swojej komnacie w południowym skrzydle. Stenmin opiekuje si˛e nim, tak jak i ja, ale nic ju˙z nie mo˙zna zrobi´c. — Ale co mu jest!? — Balinor stracił cierpliwo´sc´ i ruszył gro´znie w kierunku brata. — Trzymaj si˛e z daleka, Balinor! — Pallance cofnał ˛ si˛e pospiesznie, trzymajac ˛ przed soba˛ długi sztylet. Balinor zawahał si˛e na moment. Bez trudu mógłby złapa´c sztylet i powstrzyma´c brata, ale co´s w s´rodku ostrzegało go przed tym. Zatrzymał si˛e szybko, uniósł r˛ece do góry w ge´scie rezygnacji i cofnał ˛ si˛e pod s´cian˛e. — Jeste´s moim wi˛ez´ niem, pami˛etaj o tym. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja,˛ ale w jego głosie drgała niepewno´sc´ . — To ty otrułe´s króla. I próbowałe´s tak˙ze otru´c mnie. Mogłem kaza´c ci˛e straci´c. Stenmin namawiał mnie do natychmiastowej egzekucji, ale ja nie jestem takim tchórzem jak on. Ja tak˙ze byłem dowódca˛ Legionu, zanim. . . Ale ich ju˙z nie ma. Rozwiazano ˛ ich i wypuszczono do domu, do rodzin. Moje panowanie b˛edzie czasem pokoju. Pewnie nie mo˙zesz tego poja´ ˛c, Balinorze, co? Balinor potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa,˛ rozpaczliwie próbujac ˛ zatrzyma´c brata jeszcze przez par˛e minut. Pallance najwyra´zniej oszalał. Mogło to by´c skutkiem dotychczas ukrytej choroby albo te˙z młody ksia˙ ˛ze˛ doznał powa˙znego uszczerbku na zdrowiu w czasie jego nieobecno´sci — tego nie mo˙zna było teraz rozstrzygna´ ˛c. W ka˙zdym razie nie był ju˙z tym, z kim Balinor dorastał i kogo kochał ponad wszystko. Był to kto´s obcy w ciele jego brata, obca istota owładni˛eta obsesja˛ zdobycia tronu. Za tym stał Stenmin, Balinor czuł to. Ta ohydna kreatura zawładn˛eła umysłem brata, naginajac ˛ go do własnych celów i karmiac ˛ bzdurami, jakoby to jemu przeznaczone było zosta´c królem. Pallance zawsze chciał włada´c Callahornem. Ju˙z wtedy, gdy opuszczał miasto, Balinor wiedział, z˙ e brat jest pewien 293
zdobycia władzy. A Stenmin cały czas był przy nim, pozornie jako przyjaciel i doradca, zatruwajac ˛ mu umysł i judzac ˛ przeciw starszemu bratu. To wszystko było bardzo dziwne. Pallance znany był ze swej niezłomnej woli, z uporu, ale tak˙ze z rozsadku. ˛ Nie był to kto´s, kogo mo˙zna by łatwo złama´c. Có˙z wi˛ec si˛e stało? Hendel mylił si˛e co do Pallance’a, ale Balinor najwidoczniej równie˙z si˛e pomylił. Nie mógł tego wszystkiego przewidzie´c. A teraz było ju˙z za pó´zno. — Shirl. . . A co z Shirl? — Balinor zapytał szybko, chcac ˛ za wszelka˛ cen˛e zatrzyma´c brata. Widział, jak gniew znika z jego oczu, a usta wyginaja˛ si˛e w słabym u´smiechu, łagodzac ˛ t˛e koszmarna˛ mask˛e udr˛eki i szale´nstwa. Na t˛e krótka˛ chwil˛e była to znów twarz jego młodszego brata. — Ona jest taka pi˛ekna. . . taka pi˛ekna. — Pallance wzniósł r˛ece w ge´scie rozpaczy, a sztylet upadł na ziemi˛e. — Zabrałe´s mi ja,˛ Balinorze. . . Próbowałe´s ja˛ trzyma´c z dala. Ale ona jest ju˙z bezpieczna, ocalił ja˛ Sudlandczyk, ksia˙ ˛ze˛ taki jak ja. Nie! Nie, nie. . . To tylko ksia˙ ˛ze˛ , a ja jestem teraz królem Tyrsis. . . Królem! To był ksia˙ ˛ze˛ , jakie´s małe pa´nstewko. . . Nigdy o takim nie słyszałem. Ja i on b˛edziemy dobrymi przyjaciółmi, Balinorze. Tak samo jak my kiedy´s byli´smy, ale Stenmin. . . On mówi, z˙ e nie mog˛e ufa´c nikomu, musiałem nawet zamkna´ ˛c Messala i Actona. Przyszli, gdy pu´sciłem legion do domu. Cha, cha. . . ! Chcieli mnie przekona´c, z˙ ebym. . . no có˙z. Chyba dam sobie spokój z tymi pokojowymi planami. . . Oni nic nie zrozumieli. Ale dlaczego. . . ? Dlaczego. . . ? Pallance urwał nagle, a jego wzrok padł na porzucony sztylet. Podniósł go szybko, wło˙zył za pas i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie; z tym łobuzerskim u´smieszkiem wygladał ˛ jak bystry dzieciak, któremu udało si˛e unikna´ ˛c bury za przewinienie. Balinor nie miał ju˙z cienia watpliwo´ ˛ sci, z˙ e jego brat nie jest zdolny do normalnego, racjonalnego post˛epowania. Był to teraz tylko bole´snie poszarpany, zniewolony i zdziecinniały umysł. I nagle Balinor wszystko zrozumiał. Przypomniał sobie, jak co´s go ostrzegło przed unieszkodliwieniem brat a przecie˙z byłoby to takie łatwe. Stenmin wiedział, z˙ e Pallance nie miałby z˙ adnych szans, dlatego te˙z specjalnie pozwolił, by bracia zostali sami w celi. Gdyby Balinor obezwładnił ksi˛ecia i wziawszy ˛ go na zakładnika, próbował uciec, szalony mistyk mógłby za jednym zamachem pozby´c si˛e ich obu. Któ˙z wtedy watpiłby ˛ w słowa Stenmina? Wystarczyłoby powiedzie´c, z˙ e Pallance zginał ˛ przypadkowo podczas próby ucieczki Balinora. A wtedy. . . ? Obaj bracia martwi a ich ojciec niezdolny do prowadzenia spraw pa´nstwowych. Stenmin miałby pełna˛ kontrol˛e nad rzadem ˛ całego Callahornu. I w ten sposób sam przypiecz˛etowałby los Sudlandii. — Pallance, posłuchaj mnie, błagam ci˛e — Balinor prosił cicho. — Byli´smy kiedy´s sobie tacy bliscy. Łaczyły ˛ nas nie tylko wi˛ezy krwi. Byli´smy przyjaciółmi i towarzyszami broni. Ufali´smy sobie, kochali´smy si˛e. I zawsze potrafili´smy si˛e zrozumie´c. Nie było takiego problemu, któremu nie daliby´smy rady. Nie mogłe´s przecie˙z zapomnie´c o tym wszystkim. Posłuchaj mnie! Nawet król musi próbowa´c
294
rozumie´c swój lud, i to nawet wtedy, gdy ten lud nie zgadza si˛e z nim. Przyznasz mi racj˛e, prawda? Pallance przytaknał ˛ trze´zwo, ale jego oczy były nieobecne, wpatrzone intensywnie w jaki´s odległy punkt, jakby chciały przebi´c mgł˛e otumanienia, które blokowało swobod˛e my´sli. Na ten przebłysk zrozumienia czekał Balinor, zdecydowany go wykorzysta´c i dotrze´c do pokładu wspomnie´n, które tkwiły gdzie´s gł˛eboko. — To Stenmin toba˛ kieruje, jeste´s narz˛edziem w jego r˛ekach. . . To jest zły człowiek. — Pallance cofnał ˛ si˛e gwałtownie, zasłaniajac ˛ głow˛e r˛ekoma, jakby nie chciał ju˙z nic wi˛ecej usłysze´c. — Musisz mnie zrozumie´c, Pallance, prosz˛e — mówił szybko Balinor. — Nie jestem twoim wrogiem i nie jestem wrogiem tego kraju. Nie otrułem naszego ojca. Nie zrobiłem z˙ adnej krzywdy Shirl, w z˙ aden sposób! Chciałem tylko pomóc. . . Balinor nie zda˙ ˛zył doko´nczy´c. Drzwi otworzyły si˛e z hukiem i stanał ˛ w nich Stenmin. Zgiał ˛ swe chude ciało w pokornym ukłonie, wszedł do celi; złe, waskie ˛ oczy utkwił w Balinorze. — Zdawało mi si˛e, z˙ e´s mnie wzywał, mój panie. — U´smiechnał ˛ si˛e nerwowo. — Tak długo byłe´s tu sam. . . Bałem si˛e, z˙ e mogło ci si˛e przytrafi´c co´s złego. . . Pallance patrzył na niego przez chwil˛e, a potem, nic nie rozumiejac, ˛ pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa˛ i obrócił si˛e do wyj´scia. W tym samym momencie Balinorowi błysn˛eła my´sl, z˙ eby dopa´sc´ i zadusi´c t˛e ohydna˛ kreatur˛e, stojac ˛ a˛ obok jego brata, zanim stra˙z zda˙ ˛zy zareagowa´c. Zawahał si˛e jednak; czy ten desperacki krok dopomógłby mu w ucieczce. . . ? Czy ocaliłby brata? Ta jedna sekunda zdecydowała o wszystkim; było ju˙z za pó´zno. Wrócili stra˙znicy, prowadzac ˛ elfy. Wepchni˛eto ich brutalnie do celi, a˙z pod przeciwległa˛ s´cian˛e. Nagle Balinor przypomniał sobie słowa brata, kiedy rozmawiali o Shirl. Powiedział wtedy co´s o ksi˛eciu z małego pa´nstewka w Sudlandii, o ksi˛eciu, który uratował dziewczyn˛e. Menion Leah! Ale w jaki˙z niepoj˛ety sposób Menion miałby znale´zc´ si˛e teraz w Callahornie. . . ? Stra˙znicy obrócili si˛e do wyj´scia, a wraz z nimi milczacy ˛ Pallance. Jego zły cie´n; Stenmin ujał ˛ pod rami˛e ksi˛ecia, który wydawał si˛e zupełnie nieobecny, i wyprowadził go z celi. Zanim jednak wyszli, chuda posta´c w szkarłatach obróciła si˛e, by jeszcze raz spojrze´c na trójk˛e wi˛ez´ niów. Jadowity u´smiech wykrzywił cienkie, okrutne usta, a głowa przechyliła si˛e na bok w zło´sliwej pokorze. — Tak na wszelki wypadek, je´sli mój kochany król łaskaw był zapomnie´c o tym drobiazgu, Balinorze. . . — Stenmin cedził słowa z wyra´zna˛ satysfakcja,˛ poskramiajac ˛ na t˛e krótka˛ chwil˛e gniew. — Stra˙znicy przy Zewn˛etrznym Murze widzieli, jak rozmawiałe´s z pewnym człowiekiem. . . Taak. . . Z Sheelonem, byłym kapitanem byłego Legionu Granicznego. Rozmawiał on potem z innymi o twojej. . . hmm. . . przykrej sytuacji. . . Ale zapewniam ci˛e, z˙ e ju˙z nie b˛edzie nam wi˛ecej sprawiał kłopotów. Złapano go i osadzono w wi˛ezieniu. Sprawa zako´nczo-
295
na — szeptał jadowicie Stenmin. — Ju˙z po tobie, wielki wojowniku. Z czasem zapomna˛ nawet o tobie. Te słowa padły na Balinora jak grom z jasnego nieba, a serce przestało bi´c na moment. Je´sli Sheelona pojmano, zanim zdołał dotrze´c do Ginnissona i Fandwicka, to nie było ju˙z nikogo, kto zebrałby Legion i przemówił w imieniu Balinora do ludzi. Jego towarzysze i nie b˛eda˛ wiedzieli o uwi˛ezieniu. A nawet gdyby co´s podejrzewali, jaka˛ moga˛ mie´c szans˛e na odnalezienie go, nie wiedzac ˛ dokładnie, co si˛e wydarzyło. Nikt nigdy nie dotrze do tych gł˛ebokich lochów, których sekretu istnienia strze˙ze zaledwie par˛e osób, a wej´scie jest tak dobrze ukryte. Trójka wi˛ez´ niów patrzyła w ponurym milczeniu, jak jeden z z˙ ołnierzy kładzie w progu tac˛e z małym kawałkiem chleba i dzban wody, a potem cofa si˛e do pozostałych stra˙zników czekajacych ˛ w korytarzu. Było ju˙z prawie zupełnie ciemno; ostatnia˛ pochodni˛e trzymał Stenmin. U´smiechał si˛e z ponura˛ zawzi˛eto´scia,˛ pokazujac ˛ Pallanceowi gestem r˛eki, by szedł pierwszy. Ksia˙ ˛ze˛ jednak˙ze zatrzymał si˛e niepewnie. Nie mógł oderwa´c oczu od dumnej, lecz zatroskanej twarzy brata, na której słabe s´wiatło pochodni kładło si˛e na przemian cieniem i czerwienia.˛ Widział te˙z w tym półmroku długa,˛ ciemna˛ bruzd˛e gł˛ebokiej blizny. Dwaj bracia patrzyli na siebie przez kilka chwil, a˙z wreszcie Pallance ruszył wolno w kierunku Balinora, strzasaj ˛ ac ˛ z ramion r˛ek˛e Stenmina, który chciał go zatrzyma´c. Stanał ˛ zaledwie par˛e centymetrów od Balinora, a nieprzytomny, rozbiegany wzrok usiłował zatrzyma´c na spokojnym, zdałoby si˛e z granitu wykutym obliczu; jak gdyby chciał wchłona´ ˛c jego zdecydowanie i sił˛e. R˛eka uniosła si˛e, wpierw niepewnie, a potem szybko, spocz˛eła na ramieniu starszego brata, a palce lekka si˛e zacisn˛eły. — Chc˛e. . . wiedzie´c. — Słowa wypowiedziane były ledwie słyszalnym szeptem. — Chc˛e zrozumie´c. . . musisz mi. . . pomóc. . . Balinor skinał ˛ głowa,˛ a jego wielka dło´n dotkn˛eła na chwil˛e policzka młodszego brata. Było w tym dotkni˛eciu całe uczucie miło´sci i przyja´zni, takie samo jak w czasach ich dzieci´nstwa i młodo´sci. Przez t˛e jedna,˛ krótka˛ chwil˛e znów byli sobie tak bliscy jak niegdy´s. A potem Pallance obrócił si˛e i szybko wybiegł z celi, mijajac ˛ zaskoczonego tym wszystkim Stenmina. Mistyk nic ju˙z nie powiedział ani nawet nie spojrzał na wi˛ez´ niów. Wyszedł szybko, a wielkie drzwi zatrzasn˛eły si˛e za nim z hukiem. Zgrzytn˛eły ci˛ez˙ kie zasuwy i powróciła nieprzenikniona ciemno´sc´ . Wraz z oddalajacymi ˛ si˛e krokami i zapadajac ˛ a˛ głucha˛ cisza˛ odeszła te˙z wszelka nadzieja. *
*
*
Szary kształt oderwał si˛e od czerni spowitego noca˛ drzewa. O tej porze wielki park przy mo´scie Sendica był zupełnie pusty, ale ciemna posta´c rozgladała ˛ si˛e co chwila na boki. Upewniwszy si˛e, z˙ e w pobli˙zu nikogo nie ma, szary cie´n pobiegł szybko w kierunku pałacu Buckhannahów. Przechodzac ˛ z˙ wawo przez niskie 296
z˙ ywopłoty i lawirujac ˛ zgrabnie mi˛edzy krzakami wiazów, ˛ za˙zywna, kr˛epa posta´c zbli˙zała si˛e do muru otaczajacego ˛ tereny pałacowe, cały czas bacznie wypatrujac ˛ najmniejszych oznak nocnej stra˙zy. Obok bramy z kutego z˙ elaza, gdzie ko´nczył si˛e most, stało kilka patroli; w s´wietle ich pochodni mo˙zna było dostrzec na bra˙ mie znak sokoła. Zeby dotrze´c do pokrytego bluszczem muru, trzeba było wpierw wspia´ ˛c si˛e po łagodnej pochyło´sci nasypu. Pod osłona˛ wielkich kamieni ciemna posta´c oddaliła si˛e od głównej bramy i niebezpiecznego s´wiatła pochodni. Tutaj nocny przybysz poczuł si˛e bardziej bezpiecznie; był ledwie widoczna,˛ rozmazana˛ plama˛ na tle zachodniej s´ciany słabo o´swietlonej bladym blaskiem ksi˛ez˙ yca. Rozejrzawszy si˛e raz jeszcze, rozpoczał ˛ wspinaczk˛e; silne dłonie pewnie chwytały si˛e bluszczu i, mocnych na szcz˛es´cie, zwojów winoro´sli. Po chwili uniósł ostro˙znie głow˛e znad kraw˛edzi muru, a bystre oczy przeczesywały najbli˙zsze otoczenie, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e w pobli˙zu nie ma z˙ adnych stra˙zy. Silne ramiona uniosły kr˛epe ciało na szczyt muru, a potem, nie tracac ˛ czasu na schodzenie, tajemniczy osobnik odbił si˛e lekko i mi˛ekko wyladował ˛ po´sród ogrodowych kwiatów. Po tej stronie muru było ju˙z bardzo niebezpiecznie. W ka˙zdej chwili mógł natkna´ ˛c si˛e na z˙ ołnierzy stra˙zy królewskiej. Pochyliwszy si˛e nisko, pobiegł szybko w kierunku najbli˙zszego drzewa i ukrył si˛e w jego gł˛ebokim cieniu. Była to wielka, rozło˙zysta wierzba dajaca ˛ dobre schronienie po´sród swoich licznych, opadajacych ˛ a˙z do ziemi gał˛ezi. Ju˙z chciał pobiec dalej, gdy dotarł do niego słaby d´zwi˛ek zbli˙zajacych ˛ si˛e głosów. Nasłuchiwał przez chwil˛e; głosy wcia˙ ˛z si˛e zbli˙zały. Po chwili jednak tajemniczy przybysz zorientował si˛e, z˙ e jest to tylko zwykła, niegro´zna rozmowa stra˙zników pałacowych patrolujacych ˛ rutynowo królewskie ogrody. Przykucnał ˛ nisko przy ziemi i zasłonił si˛e gał˛eziami. Był teraz zupełnie niewidoczny dla stra˙zników, którzy nie spodziewali si˛e tu nikogo. Zobaczył ich par˛e sekund pó´zniej, szli ogrodowa˛ s´cie˙zka˛ pogra˙ ˛zeni w rozmowie i, niczego podejrzewajac, ˛ min˛eli ukryta˛ posta´c. Jeszcze chwila i roztopili w mroku wielkich drzew, a nad ogrodem znów zapadła cisza. Tajemniczy przybysz pozostał jeszcze chwil˛e w cieniu drzewa, spogladaj ˛ ac ˛ na wielki ciemny kształt po´srodku ogrodów, na staro˙zytny pałac królów Callahornu. Kilka palacych ˛ si˛e jasnym s´wiatłem okien zakłócało mroczna˛ jednolito´sc´ kamiennej budowli, a jasne smugi padały na cichy ogród. Z otwartych okien dobiegały słabe odgłosy rozmów. Nie tracac ˛ ju˙z wi˛ecej czasu, opu´scił swa˛ kryjówk˛e i pobiegł prosto w kierunku pałacu. Było tu wiele cieni, które dawały osłon˛e. Przybysz stanał ˛ przy jednym z ciemnych okien, których parapety si˛egały do klatki piersiowej. Przez chwil˛e mocował si˛e ze starym, ale jeszcze mocnym skoblem. W ko´ncu, po silnym pchni˛eciu, zamek pu´scił z trzaskiem, ale wydawało si˛e, z˙ e pobudzili si˛e od tego wszyscy mieszka´ncy pałacu. Nie baczac ˛ ju˙z, czy kto´s rzeczywi´scie co´s usłyszał, posta´c uchwyciła si˛e parapetu, podniosła na r˛ekach i weszła do s´rodka. Kiedy obróciła si˛e do okna, ksi˛ez˙ yc wyszedł na moment; chmur, a jego słaby blask padł na szeroka,˛ zdecydowana˛ i gro´zna˛ twarz Hendela. 297
Zamykajac ˛ w gł˛ebokich lochach Balinora i kuzynów Eventila Stenmin zapomniał o tej jednej, ale bardzo wa˙znej rzeczy. Jego pierwotny plan był bardzo prosty. Stary Sheelon został zatrzymany po tym, jak rozstał si˛e z Balinorem. W ten sposób wiadomo´sc´ o uwi˛ezieniu ksi˛ecia si˛e nie rozeszła, a jego instrukcji nie przekazano. Obecnie wi˛ec sytuacja wydawała si˛e dla Stenmina pomy´slna: Balinor i elfy, jedyne osoby, które przybyły z nim do Tyrsis, zamkni˛eci w lochach, tako˙z samo jego bliscy przyjaciele, Acton i Messala. Mo˙zna wi˛ec było bezpiecznie przypuszcza´c, z˙ e nikt wi˛ecej nie ma o całej sprawie poj˛ecia i z˙ e nikt nie b˛edzie sprawiał dalszych kłopotów, rozpuszczono ju˙z wie´sc´ , z˙ e Balinor przybył tylko z krótka˛ wizyta˛ i z˙ e opu´scił miasto, by dołaczy´ ˛ c do swej kompanii i tajemniczego Allanona. Tego ostatniego przedstawiono jako głównego wroga ziemi Callahornu, wierzył w to gł˛eboko równie˙z Pallance Buckhannah. Tak wi˛ec, gdyby nawet jacy´s inni przyjaciele powatpiewali ˛ w nagły wyjazd Balinora, przyszliby wpierw porozmawia´c z jego bratem, teraz ju˙z królem. On za´s rozwiałby ich podejrzenia. Nie dotyczyło to tylko jednej osoby, małomówny karzeł Hendel znał si˛e na perfidnych sztuczkach Stenmina. Słusznie wi˛ec podejrzewał, z˙ e otumaniony Pallance jest pod silnym wpływem i twarda˛ kontrola˛ mistyka. Za nic wi˛ec nie ujawniłby si˛e przed nim, nie podjawszy ˛ prób odnalezienia przyjaciół na własna˛ r˛ek˛e. Do Tyrsis sprowadził go ciag ˛ dziwnych zdarze´n. Kiedy rozstawał si˛e z Balinorem i elfami w pobli˙zu lasów na pomoc od twierdzy, miał szczery zamiar w˛edrowa´c prosto na zachód, do Yarfleet, a potem z powrotem do swego rodzinnego Culhaven. Tam pomagałby w mobilizacji armii karłów przeciw spodziewanej inwazji lorda Warlocka. Maszerował wi˛ec przez wielki las cała˛ noc, a nad ranem stanał ˛ w Yarfleet. Natychmiast te˙z skrzyknał ˛ swych przyjaciół i po krótkim przywitaniu poszedł spa´c. Obudził si˛e koło południa, zjadł skromny posiłek i zaczał ˛ si˛e przygotowywa´c do wymarszu. Wyruszył chwil˛e pó´zniej, ale nie doszedł nawet do rogatek, gdy spostrzegł mała˛ grupk˛e obszarpanych i słaniajacych ˛ si˛e karłów domagajacych ˛ si˛e widzenia z rada˛ miejska.˛ Podbiegł do nich i jał ˛ rozpytywa´c o przyczyn˛e ich opłakanego stanu i gwałtownych z˙ ada´ ˛ n. Ku swemu zdziwieniu i przera˙zeniu dowiedział si˛e, z˙ e du˙za siła trolli i gnomów maszeruje prosto na miasto. Wyszli ze Smoczych Z˛ebów i uderza˛ na Yarfleet za dzie´n lub najdalej za dwa. Napotkana grupa karłów była cz˛es´cia˛ patrolu, który natknał ˛ si˛e na t˛e armi˛e i usiłował zbiec, by ostrzec Sudlandczyków. Niestety dostrze˙zono ich i wi˛ekszo´sc´ poległa w krótkiej bitwie. Tylko ta garstka ocalała i zdołała dotrze´c do niczego nie podejrzewajacego ˛ miasta. Hendel wiedział, z˙ e je´sli jedna armia zmierza ku Yarfleet, to inna, na pewno du˙zo wi˛eksza, idzie wła´snie na Tyrsis. Był te˙z pewien, z˙ e lord Warlock da˙ ˛zy do szybkiego i całkowitego zniszczenia miast Callahornu, zapewniajac ˛ sobie w ten sposób otwarta˛ drog˛e do bezbronnej wtedy Sudlandii. Pierwszym wi˛ec jego obowiazkiem ˛ było ostrzec swój lud, ale to oznaczało dwa dni marszu do Culhaven i jeszcze dwa na drog˛e powrotna.˛ 298
A wi˛ec Balinor si˛e mylił, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e jego ojciec wcia˙ ˛z sprawuje władz˛e. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu mógł został podst˛epnie zgładzony albo uwi˛eziony przez swego chorobliwie zazdrosnego brata lub te˙z zdradzieckiego Stenmina. A je´sli nastapiło ˛ to, zanim zabezpieczył i przejał ˛ dowództwo nad Legionem Granicznym, to los Callahornu był przesadzony. ˛ Tak wi˛ec pozostał tylko on, Hendel. Z Allanonem byli Flick i Menion Leah, cała trójka wcia˙ ˛z przemierzała Nordlandi˛e poszukujac ˛ zaginionego Shei. Hendel podjał ˛ szybko decyzj˛e. Rozkazał karłowi z rozbitego patrolu, by ten jeszcze tej samej nocy udał si˛e do Culhaven. Cokolwiek miałoby si˛e jeszcze wydarzy´c, wiedza o ataku na Sudlandi˛e musi dotrze´c do starszyzny karłów. Polecił mu przekaza´c, z˙ e ofensywa ruszyła od strony Callahornu, trzeba wi˛ec, by armia wsparła na poczatek ˛ Yarfleet. Miasta Callahornu nie mo˙ze pa´sc´ , gdy˙z wtedy nastapi ˛ to, czego Allanon obawiał si˛e najbardziej: kraj zostanie podzielony, a armie karłów i elfów nie b˛eda˛ mogły si˛e połaczy´ ˛ c. Wtedy nic ju˙z nie przeszkodzi lordowi Warlockowi w podbiciu całej Sudlandii, a jego ostateczne zwyci˛estwo b˛edzie tylko kwestia˛ czasu. Karzeł solennie zapewnił, z˙ e zrobi wszystko, by dobrze si˛e wywiaza´ ˛ c z zadania i z˙ e nie zawiedzie; wyruszy te˙z natychmiast jeszcze przed zmrokiem. Powrót do Tyrsis zabrał Hendelowi wiele godzin. Wyrusz wczesnym wieczorem i szedł przez cała˛ noc. Nie mógł ju˙z tak szybko i bezpiecznie maszerowa´c. Lasy patrolowane były przez liczne oddziały gnomów, których zadaniem było nie dopu´sci´c do jakiejkolwiek komunikacji mi˛edzy miastami Callahornu. Niejeden raz Hendel musiał si˛e ukrywa´c przed z˙ ołnierzami i czeka´c długo, zanim mógł bezpiecznie ruszy´c dalej. Aby omina´ ˛c linie wrogich posterunków, zmuszony był znacznie nadło˙zy´c drogi. G˛este rozmieszczenie patroli, o wiele g˛estsze ni˙z przy Smoczych Z˛ebach, jednoznacznie wskazywało na blisko´sc´ ataku. Je´sli wróg planował napa´sc´ na Yarfleet w ciagu ˛ dnia lub dwóch, to na pewno w tym samym mniej wi˛ecej czasie zaatakuje Tyrsis. A małe, wyspiarskie miasto Kern mogło by´c ju˙z zdobyte. Dniało, gdy karzeł przeszedł bezpiecznie ostatnie linie posterunków i wyszedł na równin˛e, na której le˙zało Tyrsis. Jedno niebezpiecze´nstwo miał ju˙z za soba; ˛ teraz musiał stawi´c czoło znacznie gorszemu. Czekał go pojedynek z Pallance’em i, przede wszystkim z jego ponurym towarzyszem — cieniem, podst˛epnym i złym Stenminem. Hendel ju˙z kilka razy zetknał ˛ si˛e z młodszym Buckhannahem ale było wielce prawdopodobne, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ nie b˛edzie go pami˛etał. Ze Stenminem miał do czynienia tylko raz. Niemniej jednak rozsadek ˛ nakazywał nie zwraca´c na siebie uwagi z˙ adnego z nich. Wkroczył do rozbudzonego ju˙z miasta i wmieszał si˛e w tłum sprzedawców, w˛edrownych handlarzy i podró˙zników. Sło´nce stało ju˙z wysoko, gdy minał ˛ Mur Wewn˛etrzny i włóczac ˛ si˛e wzdłu˙z pustych teraz koszar Legionu, rozpytywał napotkanych z˙ ołnierzy o wszystko, co mogło mu dopomóc w odnalezieniu przyjaciół. W ko´ncu udało mu si˛e dowiedzie´c, z˙ e trzech podró˙zników, a w´sród nich Balinor, przybyło onegdaj do miasta o zachodzie sło´nca. Poszli te˙z zaraz do pałacu, 299
a potem wszelki słuch o nich zaginał. ˛ Balinora nie widziano ju˙z pó´zniej, ale według niektórych mo˙zliwe było, z˙ e zło˙zywszy krótka˛ wizyt˛e ojcu, opu´scił zaraz potem miasto. Hendel wszak˙ze wiedział, co to wszystko mogło oznacza´c. Miał ju˙z napr˛edce uło˙zony w my´slach plan; do zachodu sło´nca kra˙ ˛zył wokół terenów pałacowych, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e trafi na jaki´s, cho´cby i najmniejszy s´lad swoich przyjaciół. Wsz˛edzie pełno było królewskiej stra˙zy; wszyscy nosili znak sokoła, którego Hendel nie rozpoznawał. Nie widział jednak innych z˙ ołnierzy, nie było regularnego wojska; w mie´scie nie działo si˛e nic, co wskazywałoby na to, z˙ e jego mieszka´ncy sa˛ gotowi do obrony lub z˙ e sa˛ cho´cby s´wiadomi tego, co im zagra˙za. Tu nikt nic nie mówił o inwazji, a z˙ ołnierze z sokołem na piersiach wydawali si˛e jedyna˛ siła˛ zbrojna˛ w mie´scie. Je´sli wi˛ec nawet znajdzie Balinora i zdoła go uwolni´c, niewiele b˛eda˛ mogli zrobi´c. Hendel nie pojmował tego wszystkiego. Dlaczego Pallance Buckhannah, cho´cby podst˛epny i z˙ adny ˛ władzy, nie czyni nic, by broni´c miasta w obliczu tak gro´znego niebezpiecze´nstwa. Rzec by mo˙zna — w obliczu zagłady, bo to sam lord Warlock nadciaga ˛ ze swa˛ krwawa˛ armia.˛ A gdy Tyrsis padnie, to i młodszy syn Ruhla Buckhannaha nie b˛edzie miał na czym zasiada´c. Rozmy´slajac ˛ tak, obserwował w skupieniu rozległe tereny Parku Ludu przy mo´scie Sendica. A gdy nadeszła noc, rozpoczał ˛ swój mały szturm na pałac. Gdy ju˙z znalazł si˛e w s´rodku, w ciemnym pokoju, delikatnie zamknał ˛ za soba˛ okno. Rozejrzał si˛e dookoła; był w małym gabinecie pełnym ksia˙ ˛zek stoja˛ cych równo na półkach. Wszystkie starannie ponumerowano i oznakowano. Była to prywatna biblioteka rodziny Buckhannahów. W tych czasach, gdy tak niewiele ksia˙ ˛zek pisano, a jeszcze mniej wydawano, taka biblioteka była prawdziwym skarbem. W czasie Wielkich Wojen literatura niemal znikn˛eła z powierzchni ziemi, a w twardych, ci˛ez˙ kich latach pó´zniejszych mało kto pisał i czytał. Zaledwie garstce wybranych dane było posiada´c taka˛ bibliotek˛e, móc zasia´ ˛sc´ sobie wygodnie z którym´s spo´sród tych setek tomów w r˛ece. Hendel my´slał o tym wszystkim, skradajac ˛ si˛e cicho jak kot. Zbli˙zył si˛e do drzwi; przez szczelin˛e przy podłodze saczyło ˛ si˛e s´wiatło. Wyjrzał ostro˙znie na jasny korytarz; nikogo tam nie było. Ale teraz gdzie dalej. . . ? W która˛ stron˛e? Balinor mógł by´c gdziekolwiek w tym ogromnym pałacu. Je´sli on i elfy jeszcze z˙ yli, to na pewno trzymano ich gdzie´s gł˛eboko w lochach. Tak. . . Trzeba zacza´ ˛c od podziemi. Przez chwil˛e wsłuchiwał si˛e w cisz˛e, potem nabrał powietrza w płuca i wyszedł na korytarz. Hendel nie był w pałacu pierwszy raz; swego czasu odwiedzał tu Balinora. Nie znał dokładnie rozmieszczenia wszystkich komnat, ale pami˛etał, dokad ˛ prowadzi wiele schodów. Byli te˙z kiedy´s razem w piwnicach, gdzie trzymano przednie trunki. Przy ko´ncu korytarza skr˛ecił w lewo i przeszedł przez mały pokój. Był pewien, z˙ e schody do piwnicy sa˛ gdzie´s przed nim. Stanał ˛ wła´snie przed masywnymi drzwiami, które nie pozwalały ciepłu przedosta´c si˛e do dobrze schłodzonych piwnic, gdy usłyszał jakie´s głosy dochodzace ˛ z pokoju, z którego przed chwila˛ 300
wyszedł. Szarpnał ˛ nerwowo drzwiami, ale te nawet nie drgn˛eły. Naparł wi˛ec jeszcze raz cała˛ siła˛ ramion, lecz drzwi si˛e nie poddały. Zdawało mu si˛e, z˙ e głosy sa˛ tu˙z przy nim i w panice rozejrzał si˛e wi˛ec za jakim´s schronieniem. W tym momencie dostrzegł mały rygiel na drzwiach, był tu˙z przy podłodze, dlatego te˙z nie zauwa˙zył go wcze´sniej. Odsunał ˛ go szybko i wsunał ˛ si˛e przez na wpół uchylone drzwi. Zamykał je za soba˛ w chwili, gdy stra˙znicy wyłonili si˛e zza rogu. Ich kroki odbijały si˛e gło´snym echem na kamiennej posadzce. Hendel nie czekał ani sekundy, by si˛e upewni´c, czy stra˙ze go nie dostrzegły. Zbiegał szybko na dół, w bezpieczna˛ ciemno´sc´ chłodnej piwnicy. Zatrzymał si˛e dopiero po wielu minutach, by złapa´c oddech i poszuka´c pochodni. Schodzac ˛ teraz wolniej, trzymał r˛ek˛e przy murze. Po jakim´s czasie trafił na metalowa˛ obr˛ecz. Karzeł wyjał ˛ pochodni˛e i zapalił ja˛ za pomoca˛ krzesiwa, które zazwyczaj miał przy sobie. Był ju˙z na samym dole, w głównej piwnicy. Nic si˛e nie stało i nikt go nie gonił. W uszach dzwoniła głucha cisza, a s´ciany migotały ciemna˛ czerwienia.˛ Rozpoczał ˛ długie, staranne poszukiwania. Otwierał ka˙zde drzwi, zagladał ˛ do ka˙zdej mrocznej celi, o´swietlał ka˙zdy załom muru i ka˙zdy zakamarek. I nic. Zupełnie nic. W ko´ncu przeszukał ju˙z dokładnie cała˛ piwnic˛e, ale nie znalazł ani przyjaciół ani niczego, co naprowadziłoby go na jakikolwiek s´lad. Było jasne, z˙ e nie trzymano tu wi˛ez´ niów, nie w tej cz˛es´ci pałacu. Hendel niech˛etnie zaczał ˛ si˛e skłania´c ku my´sli, z˙ e mogli by´c przetrzymywani w której´s z komnat na górze. Byłoby to co najmniej dziwne. Czy Pallance i jego sprytny doradca tak by ryzykowali? Przecie˙z kto´s mógłby ich tam zobaczy´c. A mo˙ze Balinor rzeczywi´scie opu´scił ju˙z Tyrsis i udał si˛e na poszukiwanie Allanona? Hendel czuł, z˙ e to nie ma sensu, tak naprawd˛e nie wierzył w to. Balinor nie był typem człowieka, który szukałby czyjejkolwiek pomocy w takiej sprawie. Raczej stawiłby swemu bratu czoło, ni˙z uciekał. Bliski ju˙z rozpaczy Hendel zastanawiał si˛e goraczkowo. ˛ Gdzie te˙z mogli ich ukry´c. . . ? I to ukry´c tak, z˙ eby nikt, nawet pałacowa słu˙zba, nie mógł ich zobaczy´c? Czy˙z nie najpewniejsze sa˛ gł˛ebokie piwnice? Ciche i zimne, bez okien i s´wiatła; któ˙z tam zechce z własnej woli zaglada´ ˛ c? Ciemne czelu´scie. . . I nagle co´s błysn˛eło w pami˛eci karła, niejasne jeszcze wspomnienie. . . Tak. . . ! Teraz ju˙z wiedział! Pod tymi piwnicami były lochy! Balinor wspominał o nich kiedy´s mimochodem, opowiadajac ˛ krótko ich histori˛e. Od dawna ju˙z z nich nie korzystano, a wej´scie zapiecz˛etowano. W przypływie nowej nadziei Hendel rozgladał ˛ si˛e bacznie, starajac ˛ si˛e jednocze´snie przypomnie´c sobie z opowie´sci Balinora jaki´s szczegół, który pomógłby mu znale´zc´ tajemnicze wej´scie. Wiedział ju˙z, z˙ e jest na wła´sciwym tropie. Czy˙z mo˙zna było kogo´s ukry´c lepiej, cho´cby i przed całym s´wiatem, ni˙z w takich zapomnianych przez wszystkich gł˛ebokich podziemiach? Poza kilkoma osobami z rodziny królewskiej nikt o nich nie wiedział, a najstarsi nawet mieszka´ncy Tyrsis te˙z ju˙z o nich nie pami˛etali.
301
Hendel nie zaprzatał ˛ ju˙z sobie głowy małymi celami. Przeszedł do głównej piwnicy i jał ˛ si˛e starannie przyglada´ ˛ c s´cianom, a potem kamiennej posadzce. Rozumował prawidłowo: skoro podziemia otwarto na nowo, to musza˛ by´c jakowe´s tego s´lady. Ale i tym razem si˛e nie powiodło. Kamienne bloki były gładkie, a spoiny mocne i nienaruszone. Mo˙ze jednak si˛e mylił? Mo˙ze nie było z˙ adnego tajemniczego wej´scia? Ogarn˛eło go nagłe zniech˛ecenie i zwatpienie. ˛ Klapnał ˛ z rezygnacja˛ na jedna˛ z beczułek z winem, stojac ˛ a˛ po´srodku pomieszczenia. Có˙z jeszcze mógł uczyni´c? Gdzie jeszcze mógł szuka´c? Czas biegł nieubłaganie. Je´sli nie zako´nczy poszukiwa´n przed s´witaniem, to najpewniej dołaczy ˛ do swych przyjaciół w wi˛eziennej celi. Cały czas jednak dr˛eczyło go nieprzyjemne uczucie, z˙ e co´s przeoczył. Musiało to by´c co´s tak oczywistego, z˙ e nawet o tym nie pomy´slał. Wstał wi˛ec, przeklinajac ˛ cicho, i chodził wolno ze zmarszczonym czołem po obszernej piwnicy, my´slac ˛ intensywnie i przypominajac ˛ sobie opowie´sc´ Balinora. Było co´s. . . chyba było co´s o s´cianach. . . Tak. . . Nie, raczej co´s, co dotyczyło kamiennych bloków. . . Tak! Kamienne bloki! To było to! Nie chodziło wcale o s´ciany. Wej´scie do podziemi było w podłodze! Duszac ˛ w sobie okrzyk rado´sci, Hendel, o˙zywiony nowa˛ nadzieja,˛ ruszył na s´rodek piwnicy. Trzeba przesuna´ ˛c te beczki z winem. Wkładajac ˛ w to cała˛ swa˛ nadludzka˛ prawie sił˛e, zdołał odtoczy´c par˛e ogromnych beczek pod s´cian˛e. Kiedy zobaczył kamienna˛ płyt˛e z zaczepem, wiedział ju˙z, z˙ e znalazł wej´scie. Uchwycił z˙ elazny pier´scie´n przymocowany na jednym ko´ncu, napiał ˛ mi˛es´nie i pociagn ˛ ał ˛ w gór˛e. Płyta powoli odst˛epowała. Resztka˛ sił Hendel pchnał ˛ mocno i kamienna płyta przechyliła si˛e, a po chwili opadła z hukiem na podłog˛e. Karzeł otarł pot zalewajacy ˛ mu oczy, przykl˛eknał ˛ i zajrzał ostro˙znie, wsuwajac ˛ pochodni˛e w nieprzenikniona˛ ciemno´sc´ . Dojrzał wy˙złobione przez czas i tysiace ˛ stóp kamienne schody; teraz były mokre, pokryte ple´snia,˛ a miejscami nawet porosłe mchem. ´ Sciskaj ac ˛ mocno w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece pochodni˛e i modlac ˛ si˛e w duszy, z˙ eby si˛e to nie okazało kolejna˛ pomyłka,˛ Hendel zst˛epował powoli w chłodna˛ ciemno´sc´ . Ju˙z po kilku krokach chłód zaczał ˛ ust˛epowa´c igiełkom parali˙zujacego ˛ zimna. St˛echłe powietrze było lodowate i przenikało przez odzienie. Karzeł zmarszczył nos i mimo woli zaczał ˛ schodzi´c szybciej. Do przejmujacego ˛ zimna dołaczył ˛ jeszcze narastajacy ˛ strach. Hendel bał si˛e takich grobowych podziemi bardziej ni˙z czegokolwiek innego na s´wiecie. Poczał ˛ si˛e ju˙z zastanawia´c, czy to nie głupota wchodzi´c do staro˙zytnych wi˛eziennych lochów z własnej woli. Ale je´sli Balinor, był wła´snie tutaj, w tym strasznym miejscu. . . Musiał wi˛ec ponie´sc´ to ryzyko, musiał sprawdzi´c. Nie mógł opu´sci´c swych przyjaciół. Zszedł na sam dół i znalazł si˛e w waskim ˛ korytarzu; tylko tyle mógł dostrzec. Szedł powoli, prawie po omacku. Gł˛eboka ciemno´sc´ połykała s´wiatło pochodni, które teraz zdawało si˛e ledwie tli´c. W małym kr˛egu s´wiatła widział tylko gł˛ebokie cienie załomów w s´cianie; pojawiały si˛e w regularnych odst˛epach, wiedział wi˛ec, z˙ e mijał drzwi wi˛eziennych cel. Wszystkie były z litego z˙ elaza, bez okien, osadzone mocno na pot˛ez˙ nych za302
wiasach. Pokryte rdza˛ pot˛ez˙ ne sztaby trzymały mocno. Gdzieniegdzie po murze spływały stru˙zki lodowatej wody. Było to straszne wi˛ezienie, nie do ogarni˛ecia ludzkim umysłem. Ktokolwiek był wi˛eziony w tej grobowej, lodowatej ciemno´sci, nie mógł mie´c z˙ adnej nadziei. . . był ju˙z trupem za z˙ ycia. Przez długie stulecia po Wielkich Wojnach karły z˙ yły w takich podziemiach, bojac ˛ si˛e wyjrze´c na s´wiatło dzienne. Po wiekach ciemno´sci na wpół o´slepła rasa wyszła na zapomniany ju˙z prawie s´wiat. Wspomnienia tych ponurych czasów były wcia˙ ˛z z˙ ywe, a ka˙zdy karzeł czuł instynktowna˛ niech˛ec´ i strach przed takimi zimnymi, o´slizłymi i mrocznymi lochami. Dotychczas z˙ adnemu z nich nie udało si˛e przezwyci˛ez˙ y´c tego l˛eku. Hendel czuł go teraz, kiedy tak wolno posuwał si˛e waskim ˛ korytarzem grobowca. Tłumiac ˛ chwytajacy ˛ za gardło strach, przygladał ˛ si˛e mijanym drzwiom. Były zamkni˛ete na głucho, pokryte rdzawosina˛ patyna˛ stuleci, a z˙ elazne sztaby i skoble przykrywała gruba warstwa kurzu; nikt ich nie otwierał od dziesiatków ˛ lat. Tracił ju˙z rachub˛e czasu i mijanych drzwi, a korytarz zdawał si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w niesko´nczono´sc´ . Kusiło go, by zawoła´c gło´sno, ale kto´s na górze mógłby, mimo wszystko, usłysze´c go i zdemaskowa´c. Obejrzał si˛e za siebie, ale niczego nie dostrzegł; ani schodów, ani tym bardziej wej´scia do podziemi. Wsz˛edzie wokół otaczała go nieprzenikniona ciemno´sc´ . Zaciskajac ˛ z˛eby i mruczac ˛ co´s sobie pod nosem dla dodania odwagi, szedł dalej, sprawdzajac ˛ ka˙zde drzwi w poszukiwaniu s´ladów czyjej´s obecno´sci. I nagle doszedł go słaby szept; wyt˛ez˙ ył słuch, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e zmysły go nie zawodza.˛ Tak, to był szept człowieka. W tej głuchej ciszy nie mo˙zna było pomyli´c go z niczym innym. Poszedł w kierunku głosów, ale tak jak nagle si˛e pojawiły, tak te˙z nagle ucichły. Spojrzał szybko na drzwi po obu stronach. Jedne z nich były pokryte kurzem i rdza,˛ ale te po drugiej stronie były najwyra´zniej niedawno otwierane. W słabym s´wietle pochodni dojrzał s´wie˙ze zadrapania przy ryglu i zamku; nie było te˙z na nich kurzu. Karzeł odsunał ˛ sztab˛e i nacisnał ˛ na´ oliwiona˛ klamk˛e. Przez uchylone drzwi wsunał ˛ pochodni˛e. Swiatło padło na trzy zdziwione i zaniepokojone twarze. Trzy cienie wstały szybko, by si˛e przyjrze´c nieoczekiwanemu go´sciowi. Gdyby wszystko to działo si˛e gdzie indziej i w innym czasie, powitaniom i rado´sci nie byłoby ko´nca. Teraz jednak padli sobie w obj˛ecia, u´scisn˛eli dłonie i było po wszystkim. Czwórka przyjaciół znów była razem. Wysoka posta´c Balinora górowała nad dwójka˛ elfów, a jego twarz była jak zwykle spokojna i opanowana. Tylko oczy wyra˙zały wielka˛ rado´sc´ ze spotkania, blask nadziei i gł˛eboka˛ wdzi˛eczno´sc´ . Ju˙z po raz drugi dzielny karzeł ratował im z˙ ycie. Ale wszelkie słowa rado´sci i podzi˛ekowania musiały zaczeka´c; nie mieli du˙zo czasu. Hendel poprowadził ich mrocznym korytarzem ku schodom, ku upragnionemu wyj´sciu z tego piekła. Je´sli poranek zastanie ich wewnatrz ˛ pałacu, z pewno´scia˛ zostana˛ odkryci i ponownie uwi˛ezieni. Musieli jak najszybciej przedosta´c si˛e do miasta i zmiesza´c z tłumem. 303
Szli teraz tak szybko, jak to tylko było mo˙zliwe, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie wypalona˛ prawie do cna pochodni˛e niczym s´lepiec, który trzyma przed soba˛ swa˛ lask˛e. Nagle usłyszeli zgrzyt kamienia o kamie´n, jakby przesuwano co´s bardzo ci˛ez˙ kiego. Przera˙zony Hendel wbiegł szybko na pierwsze stopnie, po czym zatrzymał si˛e gwałtownie. Kamienna płyta zgrzytn˛eła ostatni raz, j˛ekn˛eła zasuwa. Droga do wolno´sci była zamkni˛eta. Stojac ˛ bezradnie w´sród trójki przyjaciół, karzeł opu´scił z rezygnacja˛ r˛ece i pokr˛ecił z niedowierzaniem głowa.˛ Jego próba wyzwolenia nie powiodła si˛e, poniósł kl˛esk˛e. Teraz i on był wi˛ez´ niem w tej strasznej ciemnicy. Pochodnia gasła ju˙z; za chwil˛e otocza˛ ich nieprzeniknione ciemno´sci. .Na jak długo?
XXVI ´ — Smiecie, nic niewarte z˙ elastwo! — wrzasnał ˛ Panamon Creel i kopnał ˛ jeszcze raz w le˙zacy ˛ przed nim stos bezwarto´sciowych metalowych ostrzy i pozłacanych drobiazgów. — Jak mogłem by´c takim głupcem!? Powinienem był to wiedzie´c. . . ! Powinienem si˛e zorientowa´c! Shea odszedł w milczeniu par˛e kroków i wypatrywał ledwie widocznych s´ladów w mi˛ekkiej s´ciółce. Orl Fane, mimo swej zr˛eczno´sci zostawił ich sporo podczas ucieczki na północ. A był ju˙z tak blisko. Miał ju˙z w swych r˛ekach bezcenny Miecz, lecz tylko po to, by go szybko utraci´c. Chciał dotrze´c do prawdy, a doznał jedynie pora˙zki. Katem ˛ oka dostrzegł wielka˛ posta´c Keltseta, który stanał ˛ z boku. Ogromne cielsko było pochylone, a jego nieodgadniona twarz zrównała si˛e z twarza˛ Shei; oczy Keltseta, tak dziwnie łagodne, wpatrzone były intensywnie w wilgotna,˛ pokryta˛ li´sc´ mi ziemi˛e. Shea obrócił si˛e przez rami˛e do w´sciekłego Panamona. — To nie była twoja wina. Nie mogłe´s zna´c prawdy — mówił cicho strapionym głosem. — To ja powinienem był słucha´c jego gadania z wi˛eksza˛ podejrzliwo´scia,˛ a z mniejsza.˛ . . ech, no có˙z. Wiedziałem jakich znaków oczekiwa´c, a nie miałem oczu otwartych wtedy, kiedy trzeba było. Panamon przytaknał ˛ w zamy´sleniu i wzruszył ramionami, gładzac ˛ wierzchem dłoni swe równo przyci˛ete wasy. ˛ Kopnał ˛ ostatni raz i przywołał Keltseta. Nie tracac ˛ ju˙z dalej czasu, zacz˛eli zwija´c obóz. Zbierali narz˛edzia i bro´n, zło˙zone na noc. Shea przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e, wcia˙ ˛z nie mogac ˛ si˛e pogodzi´c z utrata˛ Miecza. Panamon burknał ˛ pod wasem, ˛ z˙ eby im pomógł, i Shea zabrał si˛e do roboty. Trudno mu było znie´sc´ ostatnia˛ pora˙zk˛e, która z pewno´scia˛ oddaliła ich od upragnionego celu. Panamon był ju˙z doprowadzony do ostateczno´sci, wyst˛epujac ˛ w charakterze opiekuna zadziwiajaco ˛ nieporadnego, by nie powiedzie´c głupiego chłopaka z Shady Vale, nia´nczac ˛ go nieledwie. . . I to w dodatku tutaj, na tych niebezpiecznych pograniczach Paranoru. A szukali ludzi, którzy moga˛ si˛e przecie˙z okaza´c wrogami, i jakiego´s miecza, o którym tylko Shea cokolwiek wiedział, a gdy miał go ju˙z w r˛eku, to nie potrafił nawet rozpozna´c. Podró˙znik i jego ogromny kompan o mało nie stracili w tym wszystkim z˙ ycia. Ten jeden raz, ich zdaniem, całkowicie wystarczał. Shea wiedział, z˙ e teraz nie miał ju˙z wyboru. Musi odszu305
ka´c swych przyjaciół. A jak ju˙z ich znajdzie, stanie twarza˛ w twarz z Allanonem i opowie o swojej pora˙zce: o tym, jak ich wszystkich zawiódł. Chłopak wzdrygnał ˛ si˛e na sama˛ my´sl o srogim druidzie, b˛edzie musiał spojrze´c w te zimne i bezlitosne oczy przenikajace ˛ w głab ˛ duszy i obna˙zajace ˛ najbardziej nawet ukryte my´sli. To nie b˛edzie miłe spotkanie. Nagle przypomniał sobie, jak to podczas ciemnego, mglistego poranka w dolinie Shale usłyszeli dziwna˛ przepowiedni˛e z ust ducha Bremena: niech si˛e strze˙ze Smoczych Z˛ebów — przekl˛ete to ziemie. . . I nie zobaczy ju˙z Paranoru, i nie przekroczy gór ten, którego r˛ece pierwsze spoczna˛ na Mieczu Shannary. Wszystko to było ju˙z przepowiedziane, ale Shea zapomniał o tym w rozgardiaszu i szybkim tempie ostatnich dni. Był ju˙z zm˛eczony. Zamknał ˛ oczy, jakby chciał na chwil˛e zapomnie´c o całym s´wiecie. W głowie jednak huczały mu setki my´sli: jak to si˛e stało, z˙ e on, prosty chłopak z Vale, był cz˛es´cia˛ tej nieprawdopodobnej intrygi, całej tej wojny niezrozumiałych sił i pot˛eg, cz˛es´cia˛ s´wiata, którego nie pojmował, s´wiata Miecza Shannary, duchów i przepowiedni. I wobec tych pot˛eg czuł si˛e taki mały i zagubiony: zdało mu si˛e, z˙ e najlepsze, co mo˙ze teraz zrobi´c, to zaszy´c si˛e gdzie´s, gdzie go nikt nie odnajdzie i modli´c si˛e o szybki koniec. Tak wiele od niego zale˙zało, je´sli da´c wiar˛e słowom Allanona, a tak niewiele mógł uczyni´c. Gdzie˙z on sam zaszedłby, co zdołałby uczyni´c, gdyby nie pomoc, która˛ mu okazano? Ilu˙z ludzi si˛e po´swi˛ecało, aby mógł poło˙zy´c dłonie na legendarnym Mieczu? A kiedy ju˙z go miał. . . — Zdecydowałem. Idziemy za nim. — Gł˛eboki głos Panamona Creela rozdarł cisz˛e, jak metalowe ostrze przecina suche drewno. Shea wpatrywał si˛e w osłupieniu w szeroka,˛ powa˙zna˛ twarz. — Czy to znaczy. . . do Nordlandii? Creel posłał mu jedno z tych spojrze´n, jakim obdarza si˛e idiot˛e niezdolnego poja´ ˛c słów normalnego człowieka. — Uczynił ze mnie po´smiewisko, zakpił ze mnie! Pr˛edzej sam poder˙zn˛e sobie gardło, ni˙z puszcz˛e mu to płazem. Tym razem ta gadzina nie b˛edzie miała tyle szcz˛es´cia. Jak poczuje moje r˛ece na karku, to b˛edzie ju˙z tylko pokarmem dla robaków. Jego m˛eska, opanowana twarz nie zdradzała z˙ adnych emocji, ale surowy ton jego głosu sprawiał, z˙ e słowa brzmiały jak wyrocznia i budziły groz˛e. To było drugie oblicze Panamona — chłodny zawodowiec, który bez cienia lito´sci spustoszył całe obozowisko gnomów, dokonujac ˛ tam krwawej jatki, a pó´zniej stanał ˛ do walki przeciwko pot˛edze Króla Czaszki. Nie robił tego dla Shei ani nawet, by zdoby´c Miecz Shannary. To, co czuł, było przemo˙znym pragnieniem zemsty na owej nieszcz˛esnej istocie, która o´smieliła si˛e zrani´c jego dum˛e. Shea rzucił krótkie spojrzenie na Keltseta; olbrzymi troll stał nieruchomo a jego pomarszczona twarz i gł˛eboko osadzone oczy były oboj˛etne i bez wyrazu. Panamon za´smiał si˛e gło´sno i podszedł do Shei. 306
— Pomy´sl o tym, chłopcze. Nasz przyjaciel gnom oddał nam du˙za˛ przysług˛e, odnajdujac ˛ od razu Miecz, którego ty szukałe´s tak długo. A teraz nie musisz ju˙z szuka´c. . . Wiemy, gdzie jest. Shea przytaknał ˛ milczaco, ˛ ciagle ˛ rozmy´slajac ˛ nad prawdziwym celem całej tej wyprawy. — No dobrze, ale czy damy rad˛e go złapa´c? — A dlaczego nie? Tego wła´snie potrzebujemy, synu, wiary w nasze siły. Oczywi´scie, z˙ e go złapiemy. Problem b˛edziemy mie´c wtedy, gdy kto´s go złapie przed nami. Co wi˛ecej, mój chłopcze, Keltset zna Nordlandi˛e jak własna˛ kiesze´n. Gnom si˛e nam nie wymknie. Wcia˙ ˛z b˛edzie musiał ucieka´c i ucieka´c; nie b˛edzie temu ko´nca. Do nikogo nie zwróci si˛e o pomoc, nikt go nie ukryje, nawet własne plemi˛e. Nie wiemy, co prawda, w jaki sposób si˛e natknał ˛ na miecz, ani jak zdołał rozezna´c si˛e w jego warto´sci. . . Ale wiem jedno: nie pomyliłem si˛e. Jest renegatem i wyrzutkiem. . . s´mieciem we własnym społecze´nstwie. — Mo˙ze nale˙zał do tej bandy gnomów, która niosła Miecz Lordowi Warlockowi. . . ? A mo˙ze nawet był ich wi˛ez´ niem? — sugerował Shea, pogra˙ ˛zony w swych niewesołych my´slach. — Chyba raczej tym drugim — powiedział z wahaniem Panamon, starajac ˛ si˛e przypomnie´c sobie cokolwiek z tamtych zdarze´n. Spogladał ˛ ku północy, wpatrujac ˛ si˛e w otulony poranna˛ mgła˛ las. Na wschodzie s´wit ró˙zowił ju˙z niebo, powietrze było lekkie i s´wie˙ze, a delikatne ciepło nadchodzacego ˛ dnia rozja´sniało i ogrzewało ciemne zakamarki lasu. Tylko nisko przy ziemi snuła si˛e jeszcze mgła, coraz rzadsza i delikatniejsza. Na północy za´s niebo spowijał jeszcze mrok; zdawa´c si˛e mogło, z˙ e radosny i ciepły blask poranka nie ma tam dost˛epu. Nawet Panamon, którego usta rzadko si˛e zamykały, wpatrywał si˛e teraz w milczeniu w sinogranatowe niebo pomocy. Obrócił si˛e nagle, a na jego twarzy dostrzegli niepokój i wahanie. — Co´s dziwnego dzieje si˛e na północy. Keltset, ruszajmy zaraz! Znajd´zmy tego gnoma, zanim to zrobi jaki´s patrol. Za nic w s´wiecie nie odstapi˛ ˛ e jego ostatnich chwil komu´s innemu! Wielki troll ruszył szybko, wysuwajac ˛ si˛e na czoło pochodu. Pochylił nisko głow˛e i badał dokładnie ziemi˛e, szukajac ˛ s´ladów uciekajacego ˛ przed nimi Orla Fane’a. Panamon i Shea szli zaraz za nim, równie uwa˙znie przygladaj ˛ ac ˛ si˛e otoczeniu. Bystre oczy Keltseta z łatwo´scia˛ odnajdywały s´lady uciekiniera. Troll spojrzał do tyłu i dał znak r˛eka.˛ Panamon wyja´snił zaciekawionemu Shei, i˙z oznacza to, z˙ e nie b˛eda˛ zachowywali szczególnej ostro˙zno´sci, lecz szybkim marszem b˛eda˛ zmierza´c do celu. Shea zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, gdzie˙z to małe paskudztwo mogło uciec. B˛edac ˛ w posiadaniu Miecza Shannary, mógł odzyska´c dobre imi˛e w´sród swego ludu, a nawet zdoby´c powa˙zanie. W ich oczach zyskałby wiele; mogliby wtedy przekaza´c Miecz lordowi Warlockowi. Lecz zachowanie Orla Fane’a było dziwne, wr˛ecz irracjonalne, a Shea miał do´sc´ czasu na obserwacj˛e, by wiedzie´c teraz, z˙ e gnom 307
nie udawał. To co mówił, było chaotyczne i mało zrozumiałe; nawet wtedy, gdy mówił o Mieczu, wydawał si˛e ofiara˛ własnego szale´nstwa, które z trudem brał w karby i ukrywał. Gdyby Shea miał wtedy wi˛ecej czasu na przemy´slenia, gdyby był ostro˙zniejszy, widziałby to wszystko, zauwa˙zyłby, z˙ e Orl Fane ma po˙zadany ˛ talizman przy sobie. A mo˙ze jednak nie. . . ?! Gnom przekroczył ju˙z granic˛e mi˛edzy normalno´scia˛ a szale´nstwem; jego czyny nie były przewidywalne, nikt nie mógł wiedzie´c, co zrobi za chwil˛e. Uciekł im. . . Ale dokad? ˛ — Chyba co´s sobie przypomniałem. — W my´sli Shei, które biegły teraz ku równinie Streleheim, wdarł si˛e wysoki głos Panamona. — Ta skrzydlata kreatura upierała si˛e wczoraj, z˙ e jeste´smy w posiadaniu Miecza. Powiedziała, z˙ e wyczuwa jego obecno´sc´ i rzeczywi´scie tak mogła twierdzi´c, bo Orl Fane czaił si˛e wtedy w krzakach z Mieczem ukrytym w sakwie. Shea przytaknał ˛ ze smutkiem, przypominajac ˛ sobie to zdarzenie. Sługa Króla Czaszki zdradził nieopatrznie, z˙ e Miecz jest w pobli˙zu, ale ta wa˙zna wskazówka umkn˛eła im w goraczce ˛ walki o przetrwanie. Panamon złorzeczył teraz małemu gnomowi tak, z˙ e od samego słuchania cierpła skóra na plecach. Gardłował tak jeszcze czas jaki´s, wynajdujac ˛ coraz to wymy´slniejsze sposoby unicestwienia gnoma. Po chwili le´sna g˛estwina nagle si˛e sko´nczyła, a trójka w˛edrowców wyszła na rozległe przestrzenie równiny Streleheim. Widok, który ukazał si˛e ich oczom, wprawiał w osłupienie; serca zamarły na chwil˛e, a wn˛etrzno´sci przeszył lodowaty chłód. Na odległym horyzoncie stała wielka, sinogranatowa s´ciana mroku, wznoszaca ˛ si˛e a˙z po kraw˛ed´z nieba i niknaca ˛ gdzie´s w niesko´nczono´sci. Złowró˙zbna ciemno´sc´ pokrywała cała˛ północ, kł˛ebiac ˛ si˛e i wijac ˛ jak w˛ez˙ owisko, toczac ˛ si˛e jakby ku nim i napełniajac ˛ naj´smielsze nawet serca l˛ekiem i trwoga.˛ Zdawa´c by si˛e mogło, z˙ e Król Czaszki cała˛ t˛e staro˙zytna˛ ziemi˛e okrył mrocznym całunem, nie zostawiajac ˛ z˙ adnej z˙ ywej istocie nadziei na przetrwanie. Takiej grozy Shea nigdy nie ogladał: ˛ jego ciałem wstrzasn ˛ ał ˛ zimny dreszcz, zdało mu si˛e bowiem, z˙ e ta pełznaca ˛ ku nim ciemno´sc´ zakryje cały s´wiat i z˙ e nie b˛edzie przed nia˛ ratunku. Tak nadchodził lord Warlock. — Na wielkie nieba, có˙z to jest. . . ?! — przerwał trwo˙zna˛ cisz˛e pełen l˛eku głos Panamona. Shea pokr˛ecił milczaco ˛ głowa.˛ Na to pytanie nie było odpowiedzi. To, czego byli teraz s´wiadkami, nie mie´sciło im si˛e w głowach, przekraczało bowiem pojmowanie zwykłego s´miertelnika. Cała trójka stała w bezruchu, jakby czekajac, ˛ a˙z kto´s im powie, co dalej czyni Nagle Keltset pochylił si˛e i uwa˙znie wpatrzony w trawiaste podło˙ze ruszył wolno, przystajac ˛ raz po raz na chwil˛e. W ko´ncu wyprostował si˛e i wskazał na g˛estniejacy ˛ mrok. — Keltset chce powiedzie´c, z˙ e gnom biegnie prosto w. . . to co´s. — W głosie Panamona Creela pobrzmiewał zarazem gniew i zdziwienie. — Je´sli go nie złapiemy, zanim tam dobiegnie, ciemno´sc´ ukryje wszystkie s´lady. Wtedy go stracimy.
308
Zaledwie par˛e mil dalej, tu˙z na skraju s´ciany mroku, w pierwszych j˛ezorach sinej mgły mała posta´c Orla Fane’a zatrzymała si˛e na moment. Z trudem łapał powietrze, a przera˙zone oczy patrzyły z niedowierzaniem przed siebie. Gdy tylko uciekł tym trzem obcym, przez cały ranek zmierzał na północ. Biegł tak długo, jak starczyło mu tchu. Potem posuwał si˛e szybkim truchtem, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e z trwoga˛ za siebie; pogo´n mogła by´c tu˙z za nim. Jego umysł nie pracował ju˙z normalnie; przez ostatnie tygodnie dawał si˛e ponie´sc´ instynktowi i zawierzał swemu szcz˛es´ciu, chwalac ˛ umarłych i unikajac ˛ z˙ ywych. Całe jego jestestwo pochłoni˛ete było my´sla˛ o przetrwaniu; pierwotny instynkt nakazywał mu prze˙zy´c za wszelka˛ cen˛e w´sród tych, którzy go odtracili ˛ i nie uznawali za swego. Jego własne plemi˛e odwróciło si˛e od niego; był dla nich nieledwie lichym pełzajacym ˛ robakiem. Lud to bowiem był surowy, tak jak i kraj, gdzie prze˙zy´c w pojedynk˛e niepodobna. Kiedy´s rozsadny ˛ i spokojny, nie znajacy ˛ l˛eku Orl Fane był teraz trz˛esacym ˛ si˛e ze strachu, na wpół oszalałym banita,˛ któremu s´mier´c deptała po pi˛etach. Niechybna s´mier´c jednak nie chciała jeszcze nadej´sc´ ; wtracił ˛ si˛e los ze swym przewrotnym poczuciem humoru i obdarzył go blaskiem złudnej nadziei, oddajac ˛ mu w r˛ece co´s, co ponownie pozwoliłoby marnemu wyrzutkowi cieszy´c si˛e ciepłem przyja´zni. Pozbawiony wszelkich praw, przegrywajac ˛ bitw˛e o przetrwanie, zrozpaczony gnom dowiedział si˛e o istnieniu legendarnego Miecza Shannary od umierajacego ˛ człowieka na równinie Streleheim. W swych ostatnich słowach obcy przekazał mu tajemnic˛e magicznego talizmanu. A teraz on, Orl Fane, miał w swych r˛ekach ogromna˛ sił˛e — władz˛e nad zwykłymi s´miertelnikami. Jego umysł wszak wcia˙ ˛z tkwił w szponach szale´nstwa, a strach i niezdecydowanie wiazały ˛ mu r˛ece; nie umiał ju˙z podja´ ˛c szybkiej decyzji. Zawahał si˛e i pojmano go. . . Utracił Miecz, ostatni ju˙z pomost łacz ˛ acy ˛ go z własnym plemieniem. Rozsadek ˛ był ju˙z tylko mglistym wspomnieniem odległych, dobrych czasów; teraz jego umysł wypełniała rozpacz i chaos. Tylko jedna my´sl silniejsza była od wszystkich innych, jedno tylko pragnienie ogrzewało t˛e zmarzlin˛e l˛eku i samotno´sci: ten Miecz musi by´c jego! W przeciwnym razie jego z˙ ycie dobiegnie ko´nca. Chełpił si˛e wiedza˛ o Mieczu przed tymi trzema, co go złapali. Opowiadał niestworzone historie o złocie za drogocenny or˛ez˙ . . . Na szcz˛es´cie ci głupcy nic nie podejrzewali. Uwierzyli, z˙ e tylko on wie, gdzie mo˙zna go odnale´zc´ ; paplał tak bez sensu i tym samym pozbawiał si˛e szansy na jego posiadanie. Lecz ci głupcy niczego si˛e nie domy´slili, nie umieli czyta´c mi˛edzy wierszami. Zakrawało to na szale´nstwo. Ale pu´scili go. . . Nadeszła wolno´sc´ , zdobycie Miecza i ucieczka na północ. Stał teraz na rozległej nizinie, wpatrujac ˛ si˛e nieruchomym z przera˙zenia wzrokiem w mroczna˛ groz˛e, która zamykała mu drog˛e do szcz˛es´cia i wolno´sci — drog˛e na północ. „Tak, na północ. . . na północ”, szeptał nerwowo, a po chwili oczy mu si˛e rozszerzyły w op˛eta´nczym szale´nstwie i Orl Fane roze´smiał si˛e chrapliwie. Tam musi dotrze´c. . . tam jest schronienie. . . tam jest przebaczenie dla wyrzutka. 309
Gdzie´s bardzo gł˛eboko w jego umy´sle kołatała my´sl, aby jednak si˛e cofna´ ˛c, by nie i´sc´ w t˛e czer´n. Zaraz potem znów my´slał tylko o Nordlandii, tylko tam było ocalenie. Tam tylko mógł znale´zc´ . . . Pana, lorda Warlocka. Jego wzrok pobiegł na moment ku tej pi˛eknej broni, która˛ miał teraz przytroczona˛ do boku. Długie ostrze wlokło si˛e po ziemi, a misternie rze´zbiona wiekowa r˛ekoje´sc´ si˛egała mu a˙z pod pach˛e. S˛ekate, z˙ ółtawe dłonie bładziły ˛ wokół, dotykajac ˛ jej co chwila; gnom nie posiadał si˛e z rado´sci. Zacisnał ˛ mocno pi˛es´c´ na połyskujacej ˛ r˛ekoje´sci, jakby chciał wyciagn ˛ a´ ˛c drzemiac ˛ a˛ w niej moc. Głupcy! Jak˙ze głupi byli wszyscy ci, którzy nie traktowali go z nale˙znym szacunkiem. Bo oto on ma teraz Miecz, on jest posiadaczem najwi˛ekszej legendy, jaka˛ zna ich s´wiat. To wła´snie on b˛edzie tym, który. . . Nie! Nie mo˙ze o tym nawet my´sle´c, je´sli ma si˛e z Nim spotka´c. On potrafi przecie˙z obna˙zy´c ka˙zdy umysł i przenikajac ˛ do najgł˛ebiej nawet skrywanych my´sli, uczyni´c go bezwolnym i bezbronnym. A teraz gnom miał wstapi´ ˛ c w czekajacy ˛ na niego tajemniczy mrok. Orl Fane bał si˛e tej ponurej ciemno´sci, ale nie było ju˙z odwrotu. Bał si˛e równie˙z tych, którzy go s´cigali: wielkiego trolla, człowieka, którego nienawi´sc´ bole´snie ju˙z odczuł, oraz młodego chłopaka, półczłowieka, półelfa. Było w nim co´s, czego gnom nie pojmował, co´s, co dr˛eczyło nieust˛epliwie jego skołatany umysł. Powietrze było nieruchome, jakby martwe. Pokr˛ecił wolno głowa˛ odetchnał ˛ gł˛eboko i wkroczył w ciemno´sc´ . Nie ogladał ˛ si˛e za siebie, a˙z nie otoczył go nieprzenikniony mrok. Tu nie było ju˙z cicho; wokół zawodził wiatr, a brzmiało to jak skowyt w´sciekłego psa. Odwrócił si˛e w popłochu, ale widział tylko ciemno´sc´ . Przeniknał ˛ go lodowaty chłód. Jakie˙z potwory mogły si˛e czai´c w pobli˙zu? Wpierw pojawiły si˛e w s´wiadomo´sci, nieuchwytne jeszcze upiorne kształty, koszmary nie z tego s´wiata. A potem usłyszał jakby płacz i zarazem s´miech szale´nca sacz ˛ acy ˛ si˛e niczym jad, przenikajacy ˛ ciało i mózg. A˙z wreszcie je zobaczył; były tu˙z obok, dotykały go długimi zakrzywionymi szponami. Parali˙zujacy ˛ strach s´cisnał ˛ mu serce, oczy wyszły z orbit. Wybuchnał ˛ histerycznym s´miechem, w którym szał mieszał si˛e z niedowierzaniem. Otworzyła si˛e bezdenna przepa´sc´ , zniknał ˛ s´wiat z˙ ywych, a jego samego otoczyła s´mier´c — potworna, niesko´nczona pustka rozbrzmiewaja˛ ca j˛ekiem i skowytem uwi˛ezionych dusz skazanych na wieczna˛ tułaczk˛e. Otoczyły go, szarpały, wołały o pomoc. . . Wszystko wokół wirowało i szalało, a gnom czuł, z˙ e jego zn˛ekany umysł nale˙zy ju˙z do tej wszechogarniajacej ˛ ciemno´sci. Pochłaniała go, wciagała, ˛ a upiorne istoty ta´nczyły wokół, witajac ˛ nowa˛ dusz˛e. Jeszcze tylko chwila, a b˛edzie jednym z nich. . . B˛edzie stracony na zawsze. . . Orl Fane b˛edzie jednym z nich. . . Nareszcie b˛edzie ze swym plemieniem. . . Sło´nce stało ju˙z wysoko na niebie, gdy trójka w˛edrowców dotarła na skraj s´ciany mroku. Dwie godziny temu znikn˛eła w niej ich ofiara. I tak jak mały gnom, stali teraz przed nia˛ w milczeniu, wpatrujac ˛ si˛e w ponura˛ forpoczt˛e królestwa lorda Warlocka. Tam, gdzie si˛egały j˛ezory sinej mgły, ziemia czerniała i stawała si˛e martwa. Wyt˛ez˙ ajac ˛ wzrok, starali si˛e dojrze´c cokolwiek w tym mroku, lecz 310
im gł˛ebiej si˛egali, tym bardziej stawał si˛e nieprzenikniony. Spowijała ich coraz ciemniejsza mgła, coraz bardziej złowroga, a serca przeszywał coraz wi˛ekszy l˛ek. Panamon Creel cofnał ˛ si˛e o krok i zacisnał ˛ z˛eby, zbierajac ˛ w sobie odwag˛e, by ruszy´c dalej. Keltset zbadał pobie˙znie ziemi˛e, by upewni´c si˛e ostatecznie, z˙ e gnom rzeczywi´scie wszedł w ciemno´sc´ w tym miejscu, po czym skrzy˙zował r˛ece na piersi, zmru˙zył oczy i zastygł w bezruchu. Shea wiedział, z˙ e nie maja˛ wyboru. Musza˛ wej´sc´ w t˛e ciemno´sc´ , je´sli nie chca˛ zgubi´c gnoma, a tym samym utraci´c Miecza, by´c mo˙ze na zawsze. Wierzył w szcz˛es´liwe zrzadzenie ˛ losu, wierzył, z˙ e odnajda˛ Orla Fane’a. Co´s w gł˛ebi duszy mówiło mu, z˙ e zwyci˛ez˙ a.˛ Powróciła mu odwaga i poczuł przypływ nowych sił. Patrzył teraz na Panamona Creela i czekał niecierpliwie na rozkaz. Ten jednak nie kwapił si˛e zbytnio. Chodził tam i z powrotem; wygladał ˛ jak szkarłatny ognik w ciemnosinej mgle. Poruszał si˛e nerwowo, a do Shei dotarło jego pomrukiwanie: — To, co robimy, jest szale´nstwem. — Wskazał dr˙zac ˛ a˛ dłonia˛ w mrok. — Tam czai si˛e s´mier´c. . . Wiem to, czuj˛e to! Zatrzymał si˛e w ko´ncu i spojrzał na She˛e, czekajac, ˛ a˙z ten co´s powie. Nie krył nawet, z˙ e jest s´miertelnie przera˙zony. — Musimy i´sc´ dalej — powiedział szybko chłopak i spojrzał Creelowi prosto w oczy. Panamon odwrócił si˛e do swego wielkiego przyjaciela, ale troll si˛e nie poruszył. Odkad ˛ szli na północ, Keltset nie powiedział nawet jednego zdania na ten temat. Dawniej, kiedy jeszcze podró˙zowali we dwóch, olbrzym zawsze zgadzał si˛e z Panamonem, kiedykolwiek ten pytał go o zdanie. Teraz jednak Keltset milczał jak zakl˛ety. Dopiero po dłu˙zszej chwili s´wiadom, z˙ e czekaja˛ na niego, skinał ˛ nieznacznie głowa; ˛ spojrzeli wi˛ec po sobie ostatni raz i postapili ˛ w mrok. W tej cz˛es´ci nizina była równa i jałowa, nie napotykali wi˛ec z˙ adnych trudno´sci. Lecz z ka˙zdym krokiem mgła g˛estniała; nikn˛eli wi˛ec w mroku i trudno im było trzyma´c si˛e razem. Byli teraz tylko niewyra´znymi rozmazanymi plamami. W pewnej chwili usłyszeli głos Panamona, ale dziwny jaki´s, przytłumiony, dobiegajacy ˛ jakby z zamkni˛etego pomieszczenia: w tej mgle głos si˛e nie rozchodził. Panamon zarzadził ˛ krótki postój. Wyciagn ˛ ał ˛ z sakwy lin˛e i nakazał wszystkim przewiaza´ ˛ c si˛e w pasie; w ten sposób nie pogubia˛ si˛e w mroku. Dopiero wtedy ruszyli dalej. Otaczała ich absolutna cisza, w której słyszeli tylko skrzypienie butów o twarde podło˙ze. Mrok zdawał si˛e przylega´c do skóry, był jak wilgotna zawiesina, niemiła w dotyku, klejaca ˛ i ohydna. Shea przypomniał sobie natychmiast dławiace, ˛ duszne i zgniłe powietrze z Moczarów Mgieł. Mrok g˛estniał coraz bardziej. Wydawało im si˛e, z˙ e wszystko wokół zaczyna si˛e porusza´c tym szybciej, im gł˛ebiej wchodza.˛ I wcia˙ ˛z ta s´miertelna cisza; nie było najl˙zejszego powiewu wiatru, nic. . . Szli powoli, krok po kroku, majac ˛ uczucie, z˙ e doszli na kra´nce s´wiata. . . W ko´ncu otoczyła ich zupełna ciemno´sc´ . Szli długo, nie wiedzac ˛ nawet, ile godzin upłyn˛eło, odkad ˛ weszli w mrok. Tutaj czas jakby nie istniał, tak jak nie istniał s´wiat, który dotad ˛ znali. Zostawili za 311
soba˛ bł˛ekitne niebo i blask sło´nca; nie mogli si˛e ju˙z cieszy´c jego z˙ yciodajnym ciepłem. W ciemnej pustce nawet si˛e wzajemnie nie widzieli. Czuli tylko napi˛eta˛ lin˛e, jedyny s´lad, z˙ e jeszcze sa˛ razem i jedyna˛ ochron˛e przed straszna˛ s´miercia˛ w samotno´sci. To, w co odwa˙zyli si˛e wkroczy´c, było bezdenna˛ otchłania,˛ a im si˛e zdawało, z˙ e ida˛ nad ta˛ przepa´scia,˛ balansujac ˛ na kraw˛edzi z˙ ycia. Wsz˛edzie wokół czaiła si˛e nieopisana groza, szale´nstwo i s´mierci w wiecznym pot˛epieniu. Czuli na karku jej chłodny powiew; była wsz˛edzie, była mrokiem, mgła˛ i st˛echłym powietrzem, którym oddychali, a jej jad saczył ˛ si˛e przez skór˛e. W tym miejscu rodziła si˛e wszelka potworno´sc´ i ohyda. Racjonalny umysł człowieka cofał si˛e przed tym szale´nstwem, nie mogac ˛ go w z˙ aden sposób ani ogarna´ ˛c, ani nazwa´c. Chował si˛e we wspomnienia pokole´n i wieków, uciekał, kulił si˛e, przywoływał staro˙zytnych bogów, błagał o sło´nce i bieg czasu. Lecz mrok pełzł ku nim nieuchronnie, pochłaniał, oblepiał ciała i umysły i wciagał ˛ nieubłaganie w nico´sc´ . Shea czuł, jak spada w t˛e bezdenna˛ otchła´n, w t˛e lodowata˛ pustk˛e s´mierci, gdy nagle, jakby z kra´nca s´wiadomo´sci, błysnał ˛ słaby, delikatny promie´n. Zdało mu si˛e, z˙ e ten ogromnie odległy s´wiat dawnych bogów i z˙ ywych ludzi powraca; wpierw było to tylko nieuchwytne wra˙zenie ciepła, które przebijało powoli zasłon˛e zimna i s´mierci, potem za´s poczuł, jakby opadały niewidzialne wi˛ezy kr˛epujace ˛ jego odr˛etwiały umysł, a w piersiach rodził si˛e ogie´n. Jak˙ze trudno mu było cho´c na moment wróci´c do rzeczywisto´sci; r˛ece miał zdr˛etwiałe i obolałe, lecz cała˛ siła˛ woli skupił si˛e na jednym ruchu i si˛egnał ˛ do piersi. Pod dłonia˛ wyczuł mała˛ skórzana˛ sakiewk˛e — owo z´ ródło ciepła, które teraz zdawało si˛e wr˛ecz parzy´c. Ciepło i blask. . . ! Nagła nadzieja. . . Kamienie Elfów! Znalazł ocalenie. . . Powracał powoli do s´wiata z˙ ywych. Ku swemu zdziwieniu Shea spostrzegł, z˙ e ju˙z nie idzie, z˙ e w ogóle si˛e nie porusza, tylko le˙zy rozciagni˛ ˛ ety na ziemi; nie pami˛etał nawet, dokad ˛ przed chwila˛ szedł. W panice chwycił lin˛e, która˛ był przewiazany ˛ i pociagn ˛ ał ˛ mocno. W odpowiedzi usłyszał stłumiony j˛ek. Cokolwiek si˛e stało, wszyscy byli jeszcze razem. Shea wstał przezwyci˛ez˙ ajac ˛ ból i odr˛etwienie; powoli docierało do niego, co si˛e tu wydarzyło. Byli ju˙z na kraw˛edzi innego s´wiata, wciagani ˛ przez macki otchłani cichej s´mierci, wiecznego snu i tułaczki udr˛eczonej duszy. Tylko dzi˛eki cudownej mocy Kamieni byli jeszcze po tej stronie. . . To one ich uratowały. Shea był bardzo osłabiony, ale resztkami sił napr˛ez˙ ył lin˛e, próbujac ˛ wyciagn ˛ a´ ˛c Panamona i Keltseta ze szponów s´mierci. Krzyknał ˛ gło´sno, szarpiac ˛ gwałtownie za lin˛e, i uszedł par˛e kroków w kierunku, gdzie powinni by´c. Nagle potknał ˛ si˛e o jakie´s ciało. . . Znalazł ich. Potrzasał ˛ nimi, coraz mocniej i mocniej, ale bez powodzenia. Doprowadzony do ostateczno´sci chłopak musiał w ko´ncu obdzieli´c towarzyszy paroma solidnymi kuksa´ncami, aby ból przywrócił im przytomno´sc´ . Dopiero po długiej chwili zacz˛eli dochodzie do siebie, a gdy w ko´ncu u´swiadomili sobie, co si˛e wyda˙ rzyło, ich oczy rozszerzyły si˛e z przera˙zenia. Zycie i wola przetrwania powracały powoli; Shea pomógł im wsta´c, cho´c ka˙zdy ruch wiele go kosztował. Podtrzymy312
wali si˛e wzajemnie, walczac ˛ ciagle ˛ z sennym ot˛epieniem i apatia.˛ Ruszyli dalej, potykajac ˛ si˛e w ciemno´sci, wlokac ˛ si˛e noga za noga,˛ a ka˙zdy krok oznaczał walk˛e o przetrwanie. Shea prowadził ten nieszcz˛esny pochód, poddajac ˛ si˛e całkowicie instynktowi i zawierzajac ˛ tajemnej mocy Kamieni Elfów. Posuwali si˛e tak czas jaki´s, wierzac, ˛ z˙ e dzi˛eki Kamieniom ida˛ we wła´sciwym kierunku. Mroczna mgła wirowała wokół nich i kładła si˛e lekko na ziemi, jakby zapraszajac ˛ na spoczynek. Wiedzieli jednak, z˙ e gdyby ulegli tej ułudzie, byłby to ju˙z ich ostatni odpoczynek. Czuli zimny oddech s´mierci na plecach, cała˛ siła˛ woli wi˛ec szli dalej, nawet na moment nie poddajac ˛ si˛e zgubnemu uczuciu senno´sci i wyczerpania. Jako˙z po pewnym czasie przemo˙zne uczucie zm˛eczenia zacz˛eło z wolna ust˛e´ powa´c, oddalajac ˛ si˛e w ciemna˛ pustk˛e. Smier´ c przegrała tym razem i ustapiła ˛ twardej woli prze˙zycia. Nie poddała si˛e wszak˙ze; b˛edzie w pobli˙zu, wyczekujac ˛ ka˙zdej sposobnej chwili. Ta trójka przedłu˙zyła sobie z˙ ycie tylko na chwil˛e. Senno´sc´ odeszła, ale nie tak, jak to zwykle bywa. Pozostawiła nieuchwytne wra˙zenie, z˙ e niebawem powróci. W˛edrowcy poczuli si˛e nagle tak, jakby nigdy nie wchodzili w s´cian˛e mroku; ból mi˛es´ni był tylko naturalnym zm˛eczeniem po długim marszu, a umysł, wolny od zgrozy i koszmaru, odpr˛ez˙ ony i skoncentrowany. Przez jaki´s czas nikt nic nie mówił. Delektowali si˛e poczuciem ulgi, z˙ e oto unikn˛eli s´mierci. Poczucie to jednak nie mogło płona´ ˛c pełnym blaskiem; pami˛etali bowiem jej zimne tchnienie i wiedzieli, z˙ e przecie˙z kiedy´s i tak ich dopadnie. Na razie jednak. . . liczyło si˛e to, co jest teraz: wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yli, powracała siła i odwaga. Odwaga, bo ju˙z wiedzieli. Byli tam, skad ˛ nie powrócił jeszcze nikt z˙ ywy, widzieli otchła´n zakazana,˛ krain˛e ciemna,˛ zimna˛ i ohydna.˛ Uciekli, i tylko to si˛e teraz liczyło. Panamon zapytał cicho, czy Shea wie, dokad ˛ ida.˛ Chłopak przytaknał ˛ krótko i to była cała odpowied´z. Co za ró˙znica czy wiem, czy te˙z nie, pomy´slał z rozdra˙znieniem. W jakim innym kierunku mogliby´smy i´sc´ ? Je´sli teraz zawodził go instynkt, to i tak nic ju˙z im niej pomo˙ze. A skoro Kamienie raz wyrwały ich z opresji, to i tym razem mo˙ze im zaufa´c. Shea zastanawiał si˛e, jak te˙z Orl Fane poradził sobie w tej marnej mgle. On miał Kamienie, ale mały gnom. . . ? Mo˙ze miał własne sposoby unikni˛ecia tego, czego tu do´swiadczyli. Ale to było mało prawdopodobne. A zatem. . . je´sli mu si˛e nie udało. . . To mogło oznacza´c utrat˛e Miecza w tej niesko´nczonej i nieprzeniknionej mgle. W niej go przecie˙z nie znajda.˛ Chłopiec był coraz bardziej zły i zarazem strapiony. A je´sli cenny or˛ez˙ le˙zy gdzie´s w tym mroku. . . ? Mo˙ze zaledwie par˛e jardów od nich. . . ? Mo˙ze b˛edzie tu le˙zał, a˙z kto´s go znajdzie i. . . Shei zdało si˛e przez chwil˛e, z˙ e nieprzenikniona ciemno´sc´ zmieniła si˛e w poszarpana˛ plam˛e sinej szaro´sci. I nagle, jak uci˛eta no˙zem, s´ciana czerni sko´nczyła si˛e. Zupełnie zaskoczeni, przeszli jeszcze par˛e kroków, zanim zdali sobie spraw˛e, z˙ e nie sa˛ ju˙z w mroku. Jeszcze przed sekunda˛ ich oczy kłuła nieprzenikniona ciemno´sc´ , a teraz stali pod cichym ołowianym niebem Nordlandii. Otrzasn ˛ awszy ˛ 313
si˛e z pierwszego szoku, rozejrzeli si˛e po okolicy. Był to najbardziej pos˛epny krajobraz, jaki Shea kiedykolwiek widział, bardziej ponury ni˙z nizina Clete i straszniejszy ni˙z Bór Czarnych D˛ebów w odległej Sudlandii. Rozciagała ˛ si˛e przed nimi ziemia pusta, jałowa i smutna, jakby z˙ adna z˙ ywa istota nie postawiła tu od całych wieków stopy. Szarobrazowa ˛ ziemia zdawała si˛e nie pami˛eta´c s´wiatła sło´nca, nie rosła tu z˙ adna ro´slina i nie mieszkało tu z˙ adne zwierz˛e. Na niskich, poszarpanych wzniesieniach ciagn ˛ acych ˛ si˛e a˙z po horyzont nie było ani jednej plamki zieleni, nie rosło ani jedno drzewo. Gdzieniegdzie tylko le˙zały wielkie głazy, wystajac ˛ jak sm˛etne łby potworów znad pasm pełznacej ˛ mgły. Miejscami teren zw˛ez˙ ał si˛e, tworzac ˛ małe kaniony, w które wdzierały si˛e j˛ezory piachu. Niegdy´s tamt˛edy płyn˛eły rzeki. A nad tym wszystkim panowała martwa cisza, której nie zakłócało nawet brz˛eczenie owadów. Teraz była tu tylko s´mier´c. Na skraju mglistego horyzontu wznosiły si˛e w niebo i gin˛eły w jego ołowianej szaro´sci ostre, zdradzieckie szczyty. Słowa były tu zb˛edne; trzech w˛edrowców wiedziało, z˙ e oto jest wła´snie dom i królestwo Brony, lorda Warlocka. — I co teraz radzisz? — spytał Panamon Creel. — Stracili´smy s´lad. Nie wiemy nawet, czy ten gnomi pomiot wyszedł z tego wszystkiego cało. Po prawdzie nie wyobra˙zam sobie, jak mógłby tego dokona´c. — B˛edziemy nadal go szukali — odpowiedział Shea spokojnie, wpatrujac ˛ si˛e w ponury krajobraz. — Tamte latajace ˛ paskudztwa ciagle ˛ nas szukaja˛ — ciagn ˛ ał ˛ Panamon, jakby w ogóle nie dosłyszał odpowiedzi. — Troch˛e za du˙zo tych wszystkich przeciwno´sci, Shea. Chodzi mi o to, z˙ e trac˛e ju˙z ducha do tego wszystkiego. . . I do tej pogoni te˙z. Zwłaszcza z˙ e nie wiem, z kim i po co walcz˛e. Par˛e kroków wstecz o mało co nie zgin˛eli´smy. A ja nawet nie wiedziałem, co nas zabija! Shea przytaknał ˛ w milczeniu. Rozumiał Panamona, wiedział, co czuje. W takim stanie, bojacego ˛ si˛e o własne z˙ ycie, gotowego si˛e wycofa´c nawet za cen˛e zranionej gł˛eboko dumy, widział go pierwszy raz. Shea wiedział, z˙ e od niego teraz zale˙zy, czy b˛eda˛ kontynuowa´c w˛edrówk˛e, to on musiał podja´ ˛c t˛e trudna˛ decyzj˛e. Keltset stał par˛e kroków dalej. Nic nie mówił, ale Shea czuł pewna˛ delikatna˛ ni´c porozumienia; widział to w s´ciagni˛ ˛ etych brwiach i w łagodnych brazowych ˛ oczach. Była te˙z w nich cicha, gł˛eboka inteligencja. Tak mało jeszcze wiedział o pot˛ez˙ nym trollu, lecz tak wiele mógł si˛e od niego nauczy´c. Wydawało mu si˛e, z˙ e Keltset jest kluczem do dziwnej tajemnicy, do czego´s, o czym nie wiedział nawet Panamon Creel, który szczycił si˛e tak bliska˛ mi˛edzy nimi przyja´znia.˛ — Wybór jest, zdaje si˛e, ograniczony — odezwał si˛e w ko´ncu Shea. — Moz˙ emy albo szuka´c Orla Fane’a tutaj, po tej stronie s´ciany, i spróbowa´c sił w walce ´ ze Zwiastunami Smierci. . . albo te˙z ryzykowa´c powrót przez mrok i. . . Reszty ju˙z nie dopowiedział. Wystarczyło spojrze´c na pobladła˛ twarz Creela. — Nie przejd˛e przez. . . to co´s z własnej woli — przyznał cicho Panamon, który wydawał si˛e w tym momencie tylko małym złodziejaszkiem w czerwonym 314
odzieniu. Nerwy ponosiły go coraz bardziej i potrzasał ˛ gwałtownie głowa,˛ dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e z˙ adna siła nie zmusi go do powrotu przez ten koszmar. Chwil˛e potem wszak uspokoił si˛e ju˙z, a tak dobrze im znajomy, szeroki u´smiech znów zago´scił na jego twarzy. Zanadto był zawodowcem przyzwyczajonym do ciagłej ˛ gry o z˙ ycie, by pozwoli´c emocjom zbyt długo soba˛ kierowa´c. Był do´swiadczonym podró˙znikiem, a tak˙ze sławnym złodziejem z pogranicza. Sytuacja, w której si˛e znale´zli, omal˙ze nie tracac ˛ z˙ ycia, przeraziła go, ale teraz był ju˙z w innym s´wiecie, w miar˛e rzeczywistym. Da sobie rad˛e. A je´sli przeznaczone jest mu nie powróci´c z tej wyprawy, je´sli s´mier´c, mimo wszystko, chce go dosta´c w swe szpony, to przyjmie to z podniesionym czołem i z odwaga.˛ — No to pomy´slmy chwil˛e — powiedział z zaduma˛ Panamon chodzac ˛ tam i z powrotem i machajac ˛ przy tym r˛eka˛ zako´nczona˛ stalowym szpikulcem. W jego głosie dała si˛e słysze´c dawna energia i s´miało´sc´ . — Je´sli gnom nie wyszedł z tego cało, to Miecz ciagle ˛ tam jest. Zawsze przecie˙z mo˙zemy. . . wróci´c tam i poszuka´c. A je´sli uciekł, to gdzie. . . ? — Nagle urwał w pół zdania, wpatrujac ˛ si˛e intensywnie w jeden punkt. Keltset natychmiast stanał ˛ przy nim i wskazał na ostre poszarpane szczyty gór, które stanowiły granic˛e Królestwa Czaszki. — Tak, oczywi´scie masz racj˛e. — Panamon u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. — Musiał i´sc´ wła´snie tamt˛edy, to chyba jedyna droga. — My´slicie, z˙ e on tam idzie. . . ? Do niego. . . ? — Shea pytał cicho, jakby ze ˙ niesie Warlockowi Miecz Shannary? smutkiem — Ze Obaj skin˛eli głowami. Shea poczuł, jak krew odpływa mu wolno z twarzy. Gnom ciagle ˛ im si˛e wymykał, ciagle ˛ ich wyprzedzał. A teraz mieli i´sc´ jego s´ladem prosto w paszcz˛e władcy upiorów. Mieli i´sc´ tam sami, bez pomocy Allanona, którego tajemna siła mogłaby, by´c mo˙ze, uratowa´c ich od niechybnej s´mierci. Sami b˛eda˛ zupełnie bezbronni. Magia Kamieni Elfów odp˛edzała potwory i wyprowadziła ich z ciemnej otchłani, ale Shea nie wierzył, aby zdołała si˛e oprze´c pot˛edze istoty takiej jak Brona. Najwa˙zniejsze było to, czy gnomowi udało si˛e przedosta´c przez zdradziecka˛ s´cian˛e mroku. Po namy´sle zdecydowali, z˙ e pójda˛ skrajem s´ciany na zachód. Je´sli gnom z niej wyszedł, to powinni natrafi´c na jakie´s s´lady. Je´sli ich nie b˛edzie, pójda˛ na wschód. A je´sli i to nie przyniesie efektów, b˛edzie to oznacza´c, z˙ e Fane pozostał w s´miertelnej czerni na zawsze. Wtedy przyjdzie im si˛e cofna´ ˛c w t˛e mroczna˛ ohyd˛e; b˛eda˛ musieli znale´zc´ Miecz i wymkna´ ˛c si˛e s´mierci raz jeszcze. Nikt nie miał na to ochoty, bali si˛e nawet my´sle´c o tym. Shea zapewniał ich (bardziej usiłujac ˛ przekona´c samego siebie), z˙ e cudowne Kamienie ochronia˛ ich i pomoga˛ odnale´zc´ Miecz. Działanie takiej magii na pewno przyciagnie ˛ uwag˛e wszelkich monstrów, gotowych natychmiast rozszarpa´c s´miałków na strz˛epy, ale b˛eda˛ musieli podja´ ˛c to ryzyko. Ruszyli wi˛ec teraz szybko, a Keltset badał uwa˙znie jałowe podło˙ze w poszukiwaniu s´ladów gnoma. Niebo zasnute było ci˛ez˙ kimi ołowianymi chmurami, któ315
re zdawały si˛e rozciaga´ ˛ c nad cała˛ Nordlandia.˛ Shea próbował si˛e zorientowa´c, ile czasu mogło upłyna´ ˛c, od kiedy weszli w mrok, lecz wszelkie rachuby były niepewne. Mogło to by´c par˛e godzin, ale te˙z i par˛e dni. W ka˙zdym razie ponura szaro´sc´ nieba ust˛epowała powoli złowró˙zbnej nocy. A noc oznaczała dla nich przerwanie poszukiwa´n. Ołowiane niebo ciemniało szybko. Zerwał si˛e silny wiatr i, zawodzac ˛ w´sciekle, wzbijał tumany piachu, porywał nawet mniejsze kamienie i odłamki skał. Robiło si˛e coraz zimniej; trójka w˛edrowców okrywała si˛e szczelnie, czym tylko mogła, jednak ich my´sliwskie odzienie nie chroniło zbytnio od przenikliwego chłodu. Ale nie tego chłodu bali si˛e teraz najbardziej. Zanosiło si˛e na pot˛ez˙ na˛ ulew˛e, która z pewno´scia˛ zatrze za gnomem wszelkie s´lady, je´sli ten w ogóle uszedł ze s´ciany mroku z z˙ yciem. Tym razem jednak szcz˛es´cie u´smiechn˛eło si˛e do nich. Keltset wypatrzył w tumanach piachu i pyłu s´lady wychodzace ˛ z mroku i zmierzajace ˛ najwyra´zniej na północ. Troll zwrócił uwag˛e na to, z˙ e tropy sa˛ małe i moga˛ nale˙ze´c do gnoma. Ktokolwiek to jednak był, albo słaniał si˛e ze skrajnego wyczerpania, albo był powa˙znie ranny. W˛edrowcy poczuli nagle, jak wst˛epuje w nich nadzieja i nowe siły. Po raz kolejny udało im si˛e trafi´c na s´lady małego gnoma. Zach˛eceni tym przyspieszyli kroku i poszli za ledwie widocznym tropem na północ. W niepami˛ec´ poszedł wstyd tamtego poranka, kiedy to Orl Fane uciekł im, jakby byli naiwnymi dzie´cmi. W zapomnienie poszedł koszmar ciemnej otchłani, oddaliło si˛e widmo lorda Warlocka, ku którego królestwu wła´snie zmierzali. Odeszło te˙z zm˛eczenie i rozpacz. Tym razem Orl Fane im nie ucieknie. Niebo było ju˙z ciemnoszare, a na zachodzie rozległ si˛e pierwszy grzmot, daleki jeszcze zwiastun burzy. Zanosiło si˛e na w´sciekła˛ walk˛e z˙ ywiołów, jakby to sama natura zbuntowała si˛e w ko´ncu i postanowiła tchna´ ˛c nowe z˙ ycie w t˛e zat˛echła˛ i zasuszona˛ krain˛e s´mierci. Temperatura przestała spada´c, ale było tak zimno, z˙ e ubranie nie chroniło ju˙z w˛edrowców przed przenikliwym chłodem. Oni za´s jakby tego nie zauwa˙zali, pochłoni˛eci bez reszty tropieniem, jak my´sliwi pewni swej zdobyczy. A s´lady stawały si˛e coraz wyra´zniejsze; zna´c było, z˙ e pogo´n dochodziła swej ofiary. Po pewnym czasie krajobraz zaczał ˛ si˛e wyra´znie zmienia´c. Ziemia ciagle ˛ była sucha i jałowa, a szare skały i wielkie głazy były jedynym urozmaiceniem tej monotonnej pustki. Ale teren wznosił si˛e szybko i stawał si˛e coraz bardziej kamienisty, idacej ˛ szybko trójce utrudnia to w˛edrówk˛e. Nie było rady: musieli zwolni´c, a szło im si˛e tym ci˛ez˙ ej, z˙ e zapadały ju˙z ciemno´sci. Napotykali teraz na przemian gł˛ebokie doliny i wysokie szczyty, to znów zdradzieckie urwiska czy s´liskie granie. Wiatr dał ˛ coraz silniej, zacinał ostro, p˛edził przez doliny, zawodzac ˛ niczym pot˛epione dusze i skowyczał jak w´sciekłe upiory. Trójka s´miałków ledwie mogła usta´c na nogach, potykajac ˛ si˛e na s´liskich kamieniach i kaleczac ˛ o ostre jak no˙ze kraw˛edzie skał. Wiatr ciskał im w oczy i usta drobiny pyłu i piachu, kłuł nieosło316
ni˛eta˛ skór˛e rak ˛ i twarzy tysiacami ˛ bolesnych igiełek. Przedzierajac ˛ si˛e wytrwale przez t˛e nieprzyjazna˛ krain˛e, mieli wra˙zenie, z˙ e si˛e dostali w sam s´rodek pustynnej burzy. Ka˙zdy oddech był tortura,˛ a podra˙znione, załzawione oczy szczypały bole´snie. Nawet Keltset nie potrafił ju˙z ani dostrzec, ani rozpozna´c ledwie widocznego tropu. Prawdopodobnie z˙ adnych s´ladów ju˙z nie było, bo wichura wszystkie skutecznie zacierała, ale w˛edrowcy nie chcieli si˛e jeszcze podda´c. Głuchy pomruk odległej nawałnicy przeszedł w ogłuszajacy ˛ łoskot; burza szalała nad ich głowami, a ciemnoszare niebo rozdzierały błyskawice, roz´swietlajac ˛ demonicznym zimnym blaskiem krajobraz jakby rodem z samego piekła. Od zachodu szła ku nim pot˛ez˙ na s´ciana deszczu i mroku, a wraz z nia˛ zawodzacy ˛ wiatr. Wkrótce warunki tak si˛e pogorszyły, z˙ e Panamon, starajac ˛ si˛e przekrzycze´c wiatr, zaczał ˛ woła´c o postój. — To nie ma sensu! Musimy poszuka´c jakiego´s schronienia, zanim ta burza dopadnie nas na dobre. — Nie mo˙zemy si˛e teraz zatrzymywa´c, to. . . — krzyczał gniewnie Shea, lecz jego ostatnie słowa zagłuszył nagły grzmot. — Nie bad´ ˛ z głupcem! — Panamon jedna˛ r˛eka˛ tarł piekace ˛ od piachu oczy, a druga˛ usiłował przytrzyma´c chłopaka, z trudem utrzymujac ˛ równowag˛e w podmuchach porywistego wiatru. Dostrzegł wła´snie na zboczu po prawej stronie niewielki wyst˛ep skalny, który mógł im da´c jako takie schronienie. Wskazał tylko r˛eka˛ w t˛e stron˛e i zaczał ˛ si˛e wspina´c. W tym momencie poczuli pierwsze, ci˛ez˙ kie krople deszczu, a lodowaty chłód przeszył ich rozgrzane i spocone ciała. Rozp˛etało si˛e istne piekło; wiatr uderzał teraz z siła˛ huraganu, o´slepiajace ˛ błyskawice przecinały ciemne niebo, a deszcz zacinał ostro, lejac ˛ si˛e z nieba pot˛ez˙ nymi kaskadami. Shea był zrozpaczony, byli ju˙z tak blisko celu, a nie mogli teraz nic zrobi´c. Dochodzili ju˙z do skalnego schronienia, kiedy nagle dostrzegli jaki´s niewyra´zny ruch, jakby ciemna˛ plamk˛e na tle szarego, deszczowego mroku. W tym momencie błyskawica roz´swietliła niebo i w jej blasku dostrzegli mała˛ posta´c idac ˛ a˛ grzbietem szczytu. Mimo sporej odległo´sci widzieli do´sc´ wyra´znie, jak walczaca ˛ z silnym wiatrem posta´c chwieje si˛e tu˙z nad przepa´scia,˛ rozpaczliwie usiłujac ˛ utrzyma´c równowag˛e. Shea krzyknał ˛ gło´sno i złapał Panamona za r˛ek˛e, wskazujac ˛ na odległy szczyt, prawie niewidoczny w ciemno´sci. Przez chwil˛e stali nieruchomo, przemakajac ˛ natychmiast w strugach deszczu do suchej nitki. Na mgnienie oka znów było jasno jak w dzie´n. Tu˙z pod samym szczytem dostrzegli drobna˛ sylwetk˛e i wtedy zapadły zupełne ciemno´sci. — To on! Przecie˙z to on! — krzyczał Shea jak oszalały. — Id˛e za nim! Jakby zapomniał, co si˛e dookoła niego dzieje, nie czekajac ˛ nawet na reakcj˛e pozostałych, zaczał ˛ zbiega´c po s´liskim kamienistym zboczu, zdecydowany poda˛ z˙ y´c w s´rodku burzy za gnomem. Nie mo˙ze pozwoli´c mu teraz uciec, gdy jest tak blisko! — Shea! Niee. . . ! Shea! — wrzeszczał Panamon. — Keltset, złap go! 317
Olbrzymi troll pomknał ˛ natychmiast za chłopakiem i dopadł go w kilku długich susach. Chwycił go jak niemowl˛e i zawrócił do czekajacego ˛ Panamona. Shea wyrywał si˛e i wierzgał jak oszalały, próbował nawet kopa´c i gry´zc´ , ale nie miał z˙ adnych szans na uwolnienie si˛e z pot˛ez˙ nego chwytu. Keltset nic sobie nie robił z jego wysiłków. Tymczasem burza wcia˙ ˛z szalała, strugi deszczu siekły zajadle ziemi˛e, tworzac ˛ małe jeziora i rwace ˛ rzeki. Cały krajobraz tonał ˛ w szarych kaskadach, nieprzeniknionych jak s´ciana, o´swietlanych co chwila ostrym blaskiem błyskawic. Panamon poprowadził ich do skał, nie zwa˙zajac ˛ na protesty Shei, w´sród olbrzymich głazów i skalnych wyst˛epów szukał najlepszego schronienia. Z wysiłkiem wspinali si˛e po kamienistym i s´liskim zboczu, targani porywisty wiatrem, ledwie utrzymujac ˛ równowag˛e. Wreszcie dotarli do upatrzonego schronienia i tam padli natychmiast: skrajnie wyczerpani, przemoczeni i zzi˛ebni˛eci do szpiku kos´ci. Dopiero teraz Panamon znak trollowi, z˙ eby uwolnił chłopaka. Shea spojrzał na nich rozw´scieczony i zmru˙zył oczy, bo strumyczki wody s´ciekały mu z włos i spływały po twarzy. — Zwariowałe´s do reszty?! — Shea starał si˛e przekrzycze´c si˛e wiatru i łoskot grzmotów. — Dopadłbym go! Ju˙z bym go miał w swych r˛ekach. . . — Shea, posłuchaj mnie! Uspokój si˛e i posłuchaj! — przerwał mu Panamon. Wpatrywał si˛e intensywnie w mrok, starajac ˛ si˛e patrze´c w rozgniewane oczy chłopaka. Przez chwil˛e nikt nic nie mówił i słycha´c było tylko gło´sny szum deszczu i zawodzenie wiatru. — On był za daleko, z˙ eby´smy go mogli złapa´c w takiej burzy, sami by´smy wpadli w przepa´sc´ , potykajac ˛ si˛e na jakim´s głupim s´liskim kamieniu, albo by nas tam zdmuchn˛eło jak piórka. To jest huragan! A poza tym to było dobre par˛e mil stad. ˛ Musisz troch˛e poskromi´c nerwy, chłopcze. . . Posied´z, odpocznij chwil˛e. Jak burza si˛e troch˛e uspokoi, wtedy pójdziemy poszuka´c resztek tego gnomiego s´cierwa w´sród skał. Z poczatku ˛ Shea nie chciał go nawet słucha´c, ale po chwili, gdy min˛eło pierwsze uniesienie i powrócił rozsadek, ˛ przyznał Panamonowi racj˛e. A burza bez ko´nca szalała nad bezbronna˛ ziemia; ˛ ulewa biła w nia˛ nieprzerwanymi potokami, wcinała si˛e rwacymi ˛ strumieniami, które rozlewały si˛e w szerokie rzeki. Wichura zamieniła cały krajobraz w kotłowisko, porywała wielkie głazy jak kamyczki i ciskała je a˙z pod niebo. Całe zbocza obsuwały si˛e, odrywały wielkimi płatami ziemi i toczyły wraz ze skalnym rumowiskiem, po czym wpadały z głuchym łoskotem w p˛edzace ˛ rzeki. Zdawało si˛e, z˙ e to cała rozległa równina Streleheim ulega ostatecznej zagładzie, z˙ e poszarpane i rozdarte osuwaja˛ si˛e w mroczna˛ gardziel horyzontu Nordlandii. Trzej w˛edrowcy siedzieli schowani pod pot˛ez˙ nym skalnym nawisem i oparci o zimne głazy patrzyli na zagład˛e tej wielkiej krainy. Wpatrujac ˛ si˛e tak w potoki deszczu, mieli wra˙zenie, z˙ e sa˛ jedynymi z˙ yjacymi ˛ istotami w tym kataklizmie. A mo˙ze te˙z, my´sleli sobie, to sama natura si˛e zbuntowała i teraz nadszedł potop i zagłada, po to wła´snie, by w t˛e pusta˛ i jałowa˛ ziemi˛e tchna´ ˛c nowe z˙ ycie. 318
Deszcz nie padał im na głowy, ale ubrania mieli zupełnie przemoczone i sztywne z zimna. Z poczatku ˛ siedzieli w milczeniu, czekajac ˛ niecierpliwie na najl˙zejsze oznaki ko´nca burzy. Mogliby wtedy ruszy´c na poszukiwanie martwego, jak sadzili, ˛ gnoma. Ale burza nie słabła ani troch˛e; stało si˛e jasne, z˙ e b˛eda˛ tu musieli zosta´c znacznie dłu˙zej. Zjedli wi˛ec skromny posiłek, bardziej z rozsadku ˛ ni˙z głodu, a pó´zniej próbowali zasna´ ˛c. Panamon wyciagn ˛ ał ˛ dwie derki zawini˛ete starannie w wodoszczelne opakowania i podał je Shei. Chłopak spojrzał z wdzi˛eczno´scia,˛ ale odmówił stanowczo, chcac, ˛ by to oni je wzi˛eli. Tymczasem Keltset, któremu z˙ adne warunki wydawały si˛e nie przeszkadza´c, ju˙z smacznie spał. Tak wi˛ec Panamon i Shea przysun˛eli si˛e blisko do siebie i owin˛eli szczelnie skapymi ˛ derkami. Ogrzewajac ˛ si˛e wzajemnie, le˙zeli w milczeniu i wpatrywali si˛e w deszcz. Jako˙z po pewnym czasie, nie mogac ˛ zasna´ ˛c, zacz˛eli cicho wspomina´c przygody z dawnych dni, odległe miejsca i spokojne czasy. Jak zwykle rozmow˛e wiódł Panamon, ale tym razem jego opowie´sc´ była inna ni˙z te, do których Shea zda˛ z˙ ył si˛e ju˙z przyzwyczai´c. Brzmiała w nich prawda, smutek, dziko´sc´ i szale´nstwo. Shea czuł, z˙ e tym razem słynny złodziej z pogranicza mówi o prawdziwym Panamonie Creelu. Była to jakby swobodna pogaw˛edka mi˛edzy lud´zmi, którzy znaja˛ si˛e jak łyse konie; jakby to przyjaciele, z których ka˙zdy wie o drugim prawie wszystko, spotkali si˛e po latach i rozmawiali o s´wiecie i prze˙zytych przygodach. Panamon opowiadał o swej młodo´sci i o ci˛ez˙ kich czasach, w których przyszło z˙ y´c jemu i tym wszystkim, których znał i kochał. W tych krwawych i smutnych latach zmieniał si˛e z chłopaka w m˛ez˙ czyzn˛e, zdobywał do´swiadczenie, walczył, kradł, w˛edrował i kochał. W tej opowie´sci nie było usprawiedliwiania si˛e, nie było z˙ alu i gniewu. Była to po prostu historia z˙ ycia; relacja prawdziwa i bez upi˛eksze´n. Shea za´s opowiadał o dzieci´nstwie i wczesnych, młodzie´nczych latach pełnych sło´nca i ciepła, o Shady Vale, o pracy, rozrywkach, którymi si˛e cieszyli z Flickiem. Mówił te˙z o szalonej niebezpiecznej wyprawie do lasu Duln. Ze smutnym u´smiechem Shea opowiedział o Menionie Leah, przyjacielu, z którym nigdy nie było wiadomo, co powie i co zrobi. I tak mijały im godziny — po´sród ciemno´sci, zawodzacego ˛ wiatru i monotonnego szumu deszczu. Wypełniajac ˛ czas opowies´ciami z dawnych dni, zapomnieli na par˛e chwil o szalejacej ˛ burzy, o samotno´sci i niebezpiecze´nstwach. Byli teraz sobie bli˙zsi ni˙z kiedykolwiek od czasu, gdy si˛e spotkali. Shea czuł, z˙ e zaczyna rozumie´c tego człowieka bardziej, ni˙z by si˛e to mogło zdarzy´c w innych okoliczno´sciach. Miał te˙z nadziej˛e, z˙ e Panamon czuje to samo. W ko´ncu zacz˛eli rozmawia´c o s´piacym ˛ tu˙z obok trollu. Rozmy´slali o jego rodzie i pochodzeniu, zastanawiajac ˛ si˛e, co go sprowadziło w tak odległe od kraju strony i z jakich pobudek podjał ˛ si˛e tej samobójczej wyprawy do Nordlandii. Nordlandia. . . Wiedzieli, z˙ e to był jego dom; by´c mo˙ze nawet Keltset planował powróci´c w odległe, ojczyste góry Charnal. Lecz je´sli musiał niegdy´s opu´sci´c
319
rodzinne strony, to kto lub co mogło go do tego zmusi´c? Jak układały si˛e jego losy. . . ? K˛edy wiodły jego drogi. . . ?. ´ Kto był jego przyjacielem, a kto wrogiem. . . ? Wszak Zwiastun Smierci rozpoznał go — ale dlaczego? Panamon przyznał, z˙ e troll nie jest zwykłym złodziejem i awanturnikiem, z˙ e jest kim´s wi˛ecej ni˙z tylko poszukiwaczem przygód. W sercu nosił dum˛e i odwag˛e, w spojrzeniu łagodno´sc´ i gł˛eboka˛ inteligencj˛e, był rozwa˙zny i wierny w przyja´zni. Wsz˛edzie tam jednak, gdzie troll poda˙ ˛zał, szła za nim jak ponury cie´n jaka´s mroczna tajemnica, sekret z dawnej przeszło´sci, którym Keltset najwyra´zniej postanowił si˛e z nikim nie dzieli´c. Co´s strasznego musiało si˛e kiedy´s wydarzy´c i obaj czuli w gł˛ebi duszy, z˙ e miało to co´s wspólnego z lordem Warloc´ kiem. W s´lepiach Zwiastuna Smierci widzieli niekłamany strach, kiedy rozpoznał on trolla Keltseta. I tak rozmawiali jeszcze czas jaki´s, a˙z po sam s´wit. A potem, kiedy oczy ju˙z same si˛e im zamykały, owin˛eli si˛e kocami i zapadli w sen.
XXVII — Hej, ty tam, poczekaj! Ostra komenda zabrzmiała w ciemno´sci tu˙z za plecami Flicka, który i tak był ju˙z bliski paniki. Chłopak z Vale zastygł na moment, jakby dotkni˛ety nagłym parali˙zem; nie mógł si˛e nawet zdoby´c na ucieczk˛e. Odwrócił si˛e tylko wolno. W ko´ncu stało si˛e to, co si˛e musiało sta´c — odkryto jego obecno´sc´ . Nie było nawet sensu wyciaga´ ˛ c no˙za spod peleryny, ale palce wcia˙ ˛z miał na nim zaci´sni˛ete. Zmru˙zył oczy i wpatrywał si˛e w wyłaniajace ˛ si˛e z mroku niewyra´zne kształty. Ledwo co rozumiał gnomi j˛ezyk, ale sam ton komendy i tak wystarczał. Przygladał ˛ si˛e nieruchomo niezgrabnej, siarczy´scie przeklinajacej ˛ postaci. — Nie stój tam tak. . . — Człapiaca ˛ w jego stron˛e baryłka była najwyra´zniej roze´zlona. — Pomógłby´s tam, gdzie tego potrzebuja! ˛ Zdumiony Flick przyjrzał si˛e uwa˙zniej tej dziwacznej i cokolwiek s´miesznej postaci, kolebiacej ˛ si˛e na krótkich, pałakowatych ˛ nó˙zkach. Uginała si˛e pod stosem tac z poka´znymi talerzami, czyniac ˛ heroiczne wysiłki, by ta góra jadła nie rozprysła si˛e na piachu. Nie zastanawiajac ˛ si˛e ani chwili dłu˙zej, Flick podbiegł do gnoma i zdjał ˛ z góry kilka tac. Doszedł do niego smakowity zapach gotowanego mi˛esa i warzyw wydostajacy ˛ si˛e spod przykrywek. — No, teraz znacznie lepiej. — Pulchny gnom odsapnał ˛ i spojrzał z wdzi˛eczno´scia.˛ — Pewnie wszystko by mi spadło, gdybym zrobił jeszcze jeden krok. Cała armia tu siedzi, wszyscy sobie gdzie´s ła˙za,˛ ale z˙ eby zanie´sc´ szefom z˙ arcie, to nie ma nikogo. Wszystko musz˛e robi´c sam. To bardzo. . . denerwujace. ˛ Ale z ciebie to równy chłop, z˙ e´s mi pomógł. Dopilnuj˛e, z˙ eby´s dostał w nagrod˛e dobra˛ wy˙zerk˛e. I co ty na to? Flick nie orientował si˛e do ko´nca w tej paplaninie, nie było to zreszta˛ wa˙zne. Wa˙zne było to, z˙ e mimo wszystko go odkryto. Podzi˛ekował skinieniem głowy i u´smiechnał ˛ si˛e blado; jego nowy kompan ciagle ˛ gadał, a tace podskakiwały i chwiały si˛e niebezpiecznie. Flick miał nadziej˛e, z˙ e w tej ciemno´sci gnom si˛e nie połapie, z kim rozmawia. Miał te˙z gł˛eboko naciagni˛ ˛ ety na twarz kaptur. Tak wi˛ec chłopak przytakiwał z udawanym zrozumieniem, nie słuchajac ˛ w ogóle gnomiej paplaniny, za to wpatrujac ˛ si˛e z uwaga˛ w cienie na o´swietlonej s´cianie ogromnego namiotu stojacego ˛ przed nimi. W głowie kołatała mu jedna my´sl: musi si˛e 321
dosta´c do s´rodka i stwierdzi´c, co si˛e tam dzieje. To nie był zwykły z˙ ołnierski namiot. Gnom, jakby czytajac ˛ w jego my´slach, skierował kroki wła´snie tam; gadał jak naj˛ety, obracajac ˛ swa˛ z˙ ółta˛ twarz do nowego kolegi, aby ten mógł lepiej słysze´c. Nie było z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Nie´sli jedzenie wła´snie do tego namiotu, dla dowódców tej wielkiej armii dwóch wrogie plemion, a mo˙ze nawet samym Zwia´ stunom Smierci. To jakie´s szale´nstwo, my´slał przera˙zony Flick, rozpoznaja˛ mnie, jak tylko na mnie spojrza.˛ Chłopak był jednak pełen rozpaczliwej determinacji; musiał cho´cby na moment, zerkna´ ˛c do s´rodka. Chwil˛e pó´zniej stali ju˙z u wej´scia, pomi˛edzy dwoma trollami wygladali ˛ jak trawa po´sród drzew Flick nie miał odwagi spojrze´c im w oczy, ale gdyby nawet podnie´sc´ wzrok, zobaczyłby tylko zakuta˛ w z˙ elazo pier´s. Mały gnom za´s, który si˛egał pot˛ez˙ nym gwardzistom jeno do pasa, szczeknał ˛ krótko, z˙ eby ich przepu´sci´c. Wiedział, z˙ e ma w swych patyczkowatych r˛ekach pot˛ez˙ na,˛ smakowicie pachnac ˛ a˛ władz˛e. Natychmiast te˙z jeden ze stra˙zników wszedł do jasno o´swietlonego wn˛etrza, a po chwil uniósł zasłon˛e i skinał ˛ przyzwalajaco ˛ głowa.˛ Gnom kiwnał ˛ na Flic i wszedł do s´rodka, chłopak chcac ˛ nie chcac ˛ poszedł za nim, modlac ˛ si˛e o jeszcze jeden cud. Wewnatrz ˛ było widno i ciepło. Pochodnie rozstawione wokół du˙zego, drewnianego stołu paliły si˛e jasno i spokojnie. Przy stole nikt nie siedział. Ró˙znego wzrostu trolle uwijały si˛e goraczkowo, ˛ niektórzy nie´sli jakie´s zrolowane papiery i mapy ze stołu do okutej mosiadzem ˛ skrzyni, a inni szykowali si˛e najwyra´zniej do długo oczekiwanego posiłku. Wszyscy mieli na sobie mundury i insygnia Maturenów, trollowych dowódców. Tylna cz˛es´c´ namiotu była oddzielona ci˛ez˙ kim gobelinem, który nie przepuszczał ani drobiny s´wiatła. Powietrze w s´rodku było zadymione i cuchnace. ˛ Flick z trudem mógł oddycha´c. Wsz˛edzie le˙zała najrozmaitsza bro´n, a na stojakach wi´ siały powyginane puklerze i tarcze. Flick wyczuwał obecno´sc´ Zwiastuna Smierci i doszedł do wniosku, z˙ e monstrum jest wła´snie w tylnej cz˛es´ci namiotu. Taka istota nie z˙ ywiła si˛e jadłem dla zwykłych s´miertelników; to, co było niegdy´s ciałem i potrzebowało pokarmu, ju˙z dawno obróciło si˛e w proch. Pozostał tylko upiorny duch, widmo, które czerpało sił˛e od lorda Warlocka i tym tylko zaspokajało głód; głód strachu i krwi s´miertelnej istoty. Nagle Flick dostrzegł co´s jeszcze. Tu˙z przy gobelinie, przesłoni˛eta dymem z pochodni i krzataj ˛ acymi ˛ si˛e trollami, siedziała w półcieniu na wysokim drewnianym stołku niewyra´zna, zwiazana ˛ posta´c. Flick zerkał mimochodem w tym kierunku, sadz ˛ ac ˛ przez moment, z˙ e znalazł zaginionego She˛e. Trolle, podchodzac ˛ teraz do nich i odbierajac ˛ tace z jedzeniem, zasłoniły na chwil˛e siedzac ˛ a˛ posta´c, rozmawiały przy tym cicho mi˛edzy soba,˛ ale ich j˛ezyk był dla Flicka zupełnie niezrozumiały. Chłopak owinał ˛ si˛e dyskretnie płaszczem i gł˛ebiej naciagn ˛ ał ˛ kaptur na oczy. Powinien był ju˙z zosta´c odkryty, lecz dowódcy zbyt byli zm˛eczeni praca˛ nad planami inwazji i zbyt głodni, by zawraca´c sobie głow˛e dziwna˛ jak na gnoma postacia.˛ 322
Zdj˛eto ju˙z ostatnia˛ tac˛e i Maturenowie zebrali si˛e powoli wokół stołu, by zje´sc´ posiłek. Mały gnom, który go tu przyprowadził, zamierzał ju˙z wyj´sc´ , ale Flick koniecznie chciał jeszcze raz si˛e przyjrze´c siedzacej ˛ postaci. To nie był Shea. Wi˛ez´ niem był elf, do´sc´ młody, najwy˙zej trzydziestopi˛ecioletni. Chłopak zda˙ ˛zył spojrze´c w du˙ze, madre ˛ i smutne oczy. Tyle mo˙zna było zobaczy´c z tej odległo´sci. I nagle Flick zyskał pewno´sc´ , z˙ e to jest Eventin, młody król elfów, o którym Allanon twierdził, z˙ e mo˙ze by´c kluczem do zwyci˛estwa lub pora˙zki Sudlandii. Westlandia, mały kraj na uboczu, miała jedna˛ z najlepszych armii wolnego s´wiata. Gdyby utracono Miecz Shannary, ten wła´snie człowiek miał rozkazywa´c jedynej zdolnej oprze´c si˛e Warlockowi sile. A teraz był wi˛ez´ niem, którego z˙ ycie mogło zgasna´ ˛c na jeden rozkaz. Chłopak drgnał ˛ pod dotkni˛eciem r˛eki na ramieniu. — No dalej, dalej. . . trza nam i´sc´ — nakłaniał go cicho gnom. — Mo˙zesz si˛e na niego pogapi´c pó´zniej. Na pewno tu jeszcze b˛edzie. Flick zawahał si˛e jednak. W głowie błysnał ˛ mu s´miały plan. Gdyby miał czas si˛e nad nim zastanowi´c w spokoju, na pewno sam by si˛e przeraził, teraz jednak nie miał chwili do stracenia. Poza tym ju˙z dawno przekroczył granic˛e racjonalnego my´slenia. Było ju˙z za pó´zno na wydostanie si˛e z obozu przed s´witem, a przecie˙z miał okre´slone zadanie, którego jeszcze nie wykonał. Nie mo˙ze teraz opu´sci´c tego okropnego miejsca. — No dalej, mówiłem, z˙ e idziemy. . . Hej, co ty robisz?! — wrzasnał ˛ mimowolnie gnom, gdy Flick chwycił go mocno za rami˛e i popchnał ˛ w stron˛e trolli, które przerwały na chwil˛e jedzenie i spojrzały z zaciekawieniem na dwie małe postaci. Flick podniósł r˛ek˛e, wskazał na talerz z jedzeniem i spojrzał pytajaco ˛ w kierunku zwiazanego ˛ je´nca. Trolle poda˙ ˛zyły za jego wzrokiem. Flick wstrzymał oddech i czekał; albo si˛e uda, albo to b˛eda˛ jego ostatnie chwile. Jeden z trolli zapytał krótko o co´s pozostałych, a oni wzruszyli ramionami i przytakn˛eli. — Jeste´s szalony, jeste´s zupełnie stukni˛ety — syknał ˛ mały gnom, starajac ˛ si˛e nie podnosi´c głosu wy˙zej szeptu. — Co ci˛e obchodzi, czy jaki´s elf ma co´s do jedzenia, czy nie? Albo go wyko´ncza,˛ albo umrze z głodu. . . Co za ró˙znica? Nie zda˙ ˛zył doko´nczy´c, gdy jeden z trolli wyciagn ˛ ał ˛ s˛ekata˛ r˛ek˛e z taca.˛ Flick zawahał si˛e na moment, zerkajac ˛ szybko na swego zdziwionego towarzysza, który mruczał pod nosem jakie´s gnomie przekle´nstwa. — Nie patrz tak na mnie! — warknał ˛ gło´sno. — To był twój pomysł! Ty go nakarm! Flick nie zdołał zrozumie´c wszystkiego, ale pojał ˛ znaczenie gestu gnoma i podszedł szybko, by wzia´ ˛c talerz. Nawet nie zerknał ˛ przy tym na nikogo. Okrył si˛e szczelniej płaszczem i ruszył w kierunku: wi˛ez´ nia, modlac ˛ si˛e, z˙ eby nie zdemaskowano go za wcze´snie. Gdyby tylko udało mu si˛e podej´sc´ blisko do zwia˛ zanego Eventina, mógłby, mu przekaza´c wiadomo´sc´ , z˙ e Allanon jest w pobli˙zu i z˙ e na pewno co´s wymy´sli, aby go uratowa´c. Spojrzał ostro˙znie za siebie, ale 323
trolle powróciły do posiłku i tylko gnom patrzył na niego. Gdyby tak szale´nczo zaryzykował gdziekolwiek indziej ni˙z w samym sercu obóz wroga, z pewno´scia˛ ju˙z by go dawno odkryto. Tutaj wszak˙ze, w samej kwaterze głównej, par˛e kro´ ków od okropnego Zwiastuna Smierci w otoczeniu tysi˛ecy z˙ ołnierzy z Nordlandii, w strze˙zonym namiocie nikomu nie przemkn˛ełaby przez głow˛e niedorzeczna my´sl, z˙ e wróg przeniknał ˛ i z˙ e jest tu˙z obok. Flick podszedł do wi˛ez´ nia, trzymajac ˛ przed soba˛ talerz. Event miał rozmiary dorosłego człowieka, lecz jak na elfa był rosły, na sobie miał poszarpany, wełniany strój. W s´wietle pochodni wida´c by insygnia dworu Elessedil. Twarz miał posiniaczona˛ i poci˛eta.˛ Najprawdopodobniej były to rany odniesione w bitwie, która sko´nczyła si˛e pojmaniem i niewola.˛ Elf nie wyró˙zniał si˛e niczym szczególnym. I teraz równie˙z Flick nie dostrzegł w nim niczego, co mogłoby s´wiadczy´c o strachu czy rozpaczy. Siedział spokojnie, a jego my´sli bładziły ˛ najwyra´zniej gdzie´s daleko poza tym namiotem i obozem. W pewnej chwili jednak, jakby sobie zdał spraw˛e, z˙ e jest obserwowany, uniósł wzrok i spojrzał swymi zielonymi oczami na mała˛ posta´c. Kiedy chłopak z Vale zajrzał w te oczy, wstrzasn ˛ ał ˛ nim nagły dreszcz. W tym wzroku, pełnym mocy i gniewu, była nieugi˛eta wola i determinacja. W tych oczach wida´c było silny, surowy charakter. To było to samo spojrzenie, którego tak bardzo si˛e l˛ekał i którego nigdy w pełni nie pojmował. . . u Allanona. Spojrzenie, które przenikało my´sli, z˙ adało ˛ skupienia i uwagi. Tego Flick nie widział nigdy u nikogo innego, nawet u Balinora, którego wszyscy i zawsze uznawali za dowódc˛e. I tak jak oczy druida, tak i oczy młodego króla elfów budziły strach. Spojrzał szybko na talerz z jadłem i zastanawiał si˛e goraczkowo, ˛ co te˙z ma teraz zrobi´c. Nadział wi˛ec kawałek mi˛esa na widelec i rozejrzał si˛e. Byli w ciemniejszym ka˛ cie namiotu, przesłoni˛eci cz˛es´ciowo dymem i tarczami wiszacymi ˛ na stojakach. Trolle nie zwracały na nich uwagi i tylko mały gnom bacznie im si˛e przygladał. ˛ Chłopak wiedział, z˙ e wystarczy jeden bład. ˛ .. Powoli uniósł głow˛e, a˙z s´wiatło z pochodni padło na twarz. Oczy wi˛ez´ nia rozszerzyły si˛e ze zdumienia, a jego brew drgn˛eła nieznacznie. Flick nakazał gestem milczenie i ponownie spojrzał na tac˛e. Elf nie mógł sam je´sc´ , wi˛ec chłopak zaczał ˛ go karmi´c, zastanawiajac ˛ si˛e jednocze´snie nad nast˛epnym krokiem. Teraz młody król wiedział, z˙ e nie ma przed soba˛ gnoma, ale Flick bał si˛e nawet szeptu; mimo wszystko kto´s mógłby ich podsłucha´c. Przecie˙z tu˙z za gobelinem był Zwiastun ´ Smierci, mo˙ze dzieliło ich tylko par˛e centymetrów. . . Mo˙ze. . . Nie, na pewno ta maszkara ma dobry słuch. Nie było wszak innego sposobu; musi przecie˙z porozumie´c si˛e z wi˛ez´ niem, zanim stad ˛ wyjdzie. Drugiej takiej szansy mogło ju˙z nie by´c. Zbierajac ˛ resztki odwagi i baczac, ˛ by znajdował si˛e dokładnie pomi˛edzy Eventinem a trollami, Flick uniósł r˛ek˛e z widelcem i przysunał ˛ si˛e jak najbli˙zej. — Allanon.
324
Słowo to wymówił ledwie słyszalnym szeptem. Eventin wział ˛ do ust kawałek mi˛esa i odpowiedział mrukni˛eciem. Jego twarz pozostała spokojna i bez wyrazu. To musiało wystarczy´c. Najwy˙zszy czas, by odej´sc´ z tego miejsca i nie prowokowa´c losu; szcz˛es´cie mogło si˛e w ko´ncu odwróci´c. Flick wyprostował si˛e, odwrócił i poszedł przez s´rodek namiotu do czekajacego ˛ szefa kuchni, którego gnomia twarz wyra˙zała zdziwienie i dezaprobat˛e. Trolle pałaszowały gotowane mi˛eso z warzywami i nawet nie podniosły głów, gdy chłopak z dr˙zacym ˛ i sercem przechodził obok. Spokojnie podszedł do gnoma, wr˛eczył mu talerz i mruczac ˛ co´s zupełnie niezrozumiałego, skierował si˛e prosto do wyj´scia. Gdy był ju˙z blisko kotary, zerwał si˛e jak oparzony, odrzucił zasłon˛e i zanim mały gnom zdołał cokolwiek zrobi´c, był ju˙z na zewnatrz ˛ i biegł ile sił w nogach. Gnom wybiegł jeszcze za nim wygra˙zajac ˛ i miotajac ˛ przekle´nstwa, ale Flick u´smiechnał ˛ si˛e tylko z satysfakcja˛ i zniknał ˛ w ciemno´sciach. O s´wicie armia Nordlandii rozpocz˛eła swój marsz na południe na Callahorn. Flick nie mógł wi˛ec si˛e wydosta´c z obozu i był zmuszony, jak zauwa˙zył to ze swego ukrycia strapiony i ogarni˛ety złymi przeczuciami Allanon, kontynuowa´c maskarad˛e; zanosiło si˛e na kolejny dzie´n pobytu w´sród wrogiej armii. Poranny deszcz zmusił chłopaka do rozejrzenia si˛e za bezpieczna˛ kryjówka,˛ zachodziła bowiem obawa, z˙ e woda zmyje z twarzy maskujac ˛ a˛ farb˛e, która˛ Allanon wcierał z takim trudem. Teraz, w s´wietle dnia, ucieczka była przecie˙z niemo˙zliwa. Flick zrobił wi˛ec jedyna˛ w tej sytuacji rzecz: okrył szczelnie płaszczem i próbował pozostawa´c poza wszelkimi podejrzeniami. Czyli, inaczej mówiac, ˛ schodził wszystkim z drogi. Do rana Flick był ju˙z cały przemoczony, ale z miłym zaskoczeniem stwierdził z˙ e jego z˙ ółta twarz nie spłyn˛eła wraz z porannym deszczem. Nie był to ju˙z ten sam kolor, ale w zamieszaniu tu˙z przed wymarszem nikt nie miał czasu przyglada´ ˛ c si˛e komukolwiek. W rzeczy samej to wła´snie paskudna pogoda pozwoliła mu tak długo porusza´c si˛e w przebraniu. Gdyby był pi˛ekny słoneczny dzie´n i taka˙z noc, wszyscy byliby bardziej skłonni do rozmów, pogaduszek i opowiadania dowcipów. Trudno by wtedy było uparcie milcze´c. Poza tym kto´s, kto w upalny dzie´n paraduje w ci˛ez˙ kim, ciepłym płaszczu my´sliwskim, te˙z zwracałby ˙ powszechna˛ uwag˛e. A bez płaszcza. . . Zaden z˙ ołnierz, nawet ten bardzo zm˛eczony, nie pomyliłby chłopaka z Vale z gnomem, wi˛ec zzi˛ebni˛ety i przemoczony Flick nie rzekł złego słowa na pogod˛e, która pozwoliła mu przetrwa´c cała˛ noc i ranek w obozie, a teraz maszerowa´c z wielka˛ armia˛ na Callahorn, i to w przebraniu gnoma. Tymczasem zła pogoda zago´sciła na dobre na wiele dni. Bure chmury zasłoniły sło´nce i oblekły ziemi˛e szarym, smutnym całunem. Deszcz padał cz˛esto. Czasami były to w´sciekłe ulewy wspomagane porywistym, zachodnim wiatrem, a czasami siapiła ˛ monotonna m˙zawka, dajaca ˛ złudna˛ nadziej˛e, z˙ e deszcz ma si˛e ku ko´ncowi. Powietrze było chłodne i zacinał lodowaty wiatr; przemokni˛ete do suchej nitki rzeczy były zimne i kleiły si˛e do ciała. Nie była to wi˛ec wymarzo325
na pogoda dla armii agresora, która wolałaby zapewne podbija´c i grabi´c w nieco zno´sniejszych warunkach. Flick szedł dzielnie w ten deszczowy dzie´n, zm˛eczony po nieprzespanej nocy, głodny, zzi˛ebni˛ety i przemoczony. Ale wcia˙ ˛z pozostawał jednym z nich; nie rozpoznany, anonimowy w´sród tłumu z˙ ołnierzy. Dokładał wszelkich stara´n, by nie maszerowa´c zbyt długo z z˙ adna˛ grupa.˛ Trzymał si˛e na uboczu, unikajac ˛ wszelkich sytuacji, kiedy musiałby wzia´ ˛c udział w rozmowie lub jakiejkolwiek wymianie zda´n. Szcz˛es´ciem w nieszcz˛es´ciu było to, z˙ e inwazyjna armia była ogromna. Prawie niemo˙zliwe było zetkna´ ˛c si˛e po raz drugi z tym samym z˙ ołnierzem, je´sli si˛e tego nie chciało. Flick zauwa˙zył te˙z, z˙ e nie pilnowano specjalnie dyscypliny marszu; wojsko maszerowało w bardzo lu´znym szyku. Zapewne te˙z ka˙zdy z z˙ ołnierzy, tak troll, jak i gnom, wyczuwał kładac ˛ a˛ si˛e ponurym cieniem wszechobec´ no´sc´ Zwiastunów Smierci i ich władcy. Dlatego te˙z wy˙zsi oficerowie nie musieli trzyma´c w karbach swego wojska. Ka˙zdy wiedział, gdzie jego miejsce i jakie ma zadanie. Tak długo wi˛ec, jak chłopak pozostawał w tym tłumie, był bezpieczny. Postanowił zaczeka´c do nocy; wtedy b˛edzie mógł si˛e wymkna´ ˛c niepostrze˙zenie i wróci´c do Allanona. W południe wielka armia stan˛eła nad podmokłymi brzegami górnego Mermidonu, dokładnie naprzeciw wyspy i miasta Kern. Zarzadzono ˛ postój, a po krótkiej naradzie zdecydowano si˛e rozbi´c kolejny obóz. W tej chwili nie mo˙zna było przekroczy´c wezbranej rzeki bez ogromnego ryzyka rozproszenia i utraty wielu z˙ ołnierzy. Mermidon był teraz w tym miejscu tak szeroki, z˙ e armia stan˛eła przed konieczno´scia˛ zbudowania wielu tratw mogacych ˛ przeprawi´c oddziały na drugi brzeg. Mogło to potrwa´c nawet kilka dni, w ciagu ˛ których wody na pewno opadna,˛ nurt nie b˛edzie ju˙z tak rwacy, ˛ a przeprawa b˛edzie jak spacerek łódka.˛ W tym samym czasie, gdy armia rozkładała si˛e wielkim obozem, w Kern zacz˛eto si˛e orientowa´c w rozmiarach niebezpiecze´nstwa, a na ulicach miasta słycha´c ju˙z było pierwsze odgłosy paniki. Menion Leah spał tymczasem w domu Shirl Ravenlock. Byli te˙z i tacy, którzy przekonywali, z˙ e niebezpiecze´nstwo nie jest powa˙zne, z˙ e wróg odstapi ˛ od swych planów i z˙ e wezbrany Mermidon uniemo˙zliwi przepraw˛e. Ale zagłada miasta była ju˙z postanowiona. Kern było zbyt du˙ze, zbyt ludne i zbyt liczna˛ miało załog˛e, by mo˙zna je było omina´ ˛c i ruszy´c od razu na Tyrsis. To miasto musiało by´c zniszczone, natychmiast, gdy tylko pogoda na to pozwoli. Była to jedynie kwestia czasu. Lecz Flick nie wiedział o tym wszystkim, a jego umysł całkowicie był pochłoni˛ety był planami ucieczki. Burza i deszcz mogły usta´c w ciagu ˛ najbli˙zszych godzin, widoczno´sc´ si˛e polepszy´c, a w dodatku w ka˙zdej chwili jakiemu´s przechodzacemu ˛ z˙ ołnierzowi mogła przyj´sc´ ochota na pogaw˛edk˛e. A co gorsza, inwazja na Callahorn była ju˙z faktem i w ka˙zdej chwili mogło przyj´sc´ do bitwy z Legio-
326
nem Granicznym. Nie chciał nawet my´sle´c o tym, z˙ e on, jako jeden z gnomów, bierze udział w bitwie przeciw własnym przyjaciołom. Jak˙ze˙z zmienił si˛e od czasu pierwszego spotkania z Allanonem. Było to zaledwie par˛e tygodni temu, a z beztroskiego chłopaka stał si˛e dojrzałym m˛ez˙ czyzna˛ zatroskanym o losy wielu krain i przyjaciół s´wiadomym swych obowiazków ˛ obywatelem Sudlandii, a nie tylko, jak dotychczas, małego skrawka s´wiata zwanego Shady Vale. Był dumny, z˙ e w ciagu ˛ tych parunastu godzin zdał test z odwagi i trwało´sci. Były to godziny, w ciagu ˛ których nawet tak do´swiadczony wojownik z pogranicza jak Hendel nieraz najadłby si˛e strachu. Owszem, były momenty, gdy ten wra˙zliwy i niedo´swiadczony chłopak chciał si˛e podda´c, nie mogac ˛ podoła´c cia˙ ˛zacej ˛ na nim odpowiedzialno´sci, nie mogac ˛ przezwyci˛ez˙ y´c watpliwo´ ˛ sci i pokona´c dławiacego ˛ strachu. To dla Shei wybrał si˛e w t˛e ryzykowna˛ podró˙z do Paranoru, Shea potrafił zawsze rozp˛edzi´c jego ponure my´sli i doda´c odwagi. A teraz brat zaginał ˛ na tyle długich dni, a on nie wiedział nawet, jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Nigdy przedtem nie czuł si˛e samotny. Nie tylko podró˙zował przez nieznana˛ krain˛e, wcia˛ gnie w jaka´ ˛s szale´ncza˛ intryg˛e i wojn˛e kogo´s, o kim nawet nie mógł wiedzie´c, z˙ e jest człowiekiem. Był tak˙ze w s´rodku wielkiej, wrogiej armii, mógł pa´sc´ od miecza natychmiast po tym, jak by go rozpoznano, był sam, bezbronny. . . Tracił chwilami poczucie rzeczywisto´sci, z˙ e to si˛e dzieje naprawd˛e i z˙ e on mo˙ze tu cokolwiek zdziała´c. Brzegi Mermidonu chowały si˛e ju˙z w cieniu pó´znego popołudnie. Podczas gdy armia rozlokowywała si˛e, a z˙ ołnierze rozbijali namioty, układali bro´n i szykowali posiłek, Flick szedł ze s´ci´sni˛etym sercem przez ten wielki obóz, dzi˛ekujac ˛ w duchu ołowianym chmurze i szarej, zimnej m˙zawce. Ka˙zda posta´c i twarz była tylko rozmazana˛ plama,˛ ka˙zdy starał si˛e jak najszybciej schroni´c si˛e w cho´c troch˛e ciepłym i suchym namiocie. Nikomu si˛e nie chciało próbowa´c rozpala´c ognia, w tych warunkach było to prawie niemo˙zliwe. Tak wi˛ec całe to wielkie obozowisko ton˛eło w zimnym, szarym i nieprzyjemnym mroku. Idac ˛ przez obóz, Flick starał si˛e jak najwi˛ecej zapami˛eta´c: rozmieszczenie oddziałów trolli i gnomów, miejsce wyznaczone dla wy˙zszych dowódców, a tak˙ze rozmieszczenie linii posterunków i stra˙zy. By´c mo˙ze przyda si˛e to Allanonowi, gdy b˛edzie próbował ratowa´c młodego króla elfów. Bez wi˛ekszych trudno´sci odnalazł wielki namiot Maturenów, w którym prawdopodobnie ciagle ˛ trzymano wi˛ez´ nia. Jak pozostałe namioty, tak i ten był teraz ciemny i zimny, ledwie widoczny w szarej m˙zawce. Mo˙zliwe jednak, z˙ e Eventina nie było ju˙z w s´rodku; mogli go przenie´sc´ do innego namiotu lub te˙z pozostawi´c po prostu gdzie´s po drodze, martwego, rzecz jasna. Jak poprzednio, przed namiotem stali dwaj stra˙znicy, lecz wydawało si˛e, z˙ e w s´rodku nikogo nie ma. Flick wpatrywał si˛e przez chwil˛e w ten ciemny kształt, a potem zniknał ˛ w mroku.
327
Gdy zapadła noc, a wszystkie trolle i gnomy spały w swych zimnych namiotach, Flick zdecydował, z˙ e nadszedł czas na ucieczk˛e. Nie miał poj˛ecia, gdzie szuka´c Allanona. Mógł tylko przypuszcza´c, z˙ e druid poda˙ ˛zył za armia,˛ gdy ta szła na Callahorn. W tym deszczu i ciemno´sciach i tak nie odnalazłby go; musiał wi˛ec wydosta´c si˛e z obozu, a potem przeczeka´c do rana. Wtedy ma szans˛e odnale´zc´ przyjaciela. Szedł cicho w kierunku granic obozu, omijajac ˛ ostro˙znie tych, którzy spali pod gołym niebem, ich bro´n, tobołki i zbroje. Nagle Flick przystanał ˛ w pół kroku i przykucnał ˛ przy olbrzymim tobołku z baga˙zem. Niespodziewana, cho´c oczywista my´sl błysn˛eła mu w głowie: Przecie˙z je´sli nawet odnajdzie Allanona, to jaka˛ moga˛ mie´c nadziej˛e na uratowanie Eventina. . . ? Ile czasu zaj˛ełoby odszukanie Balinora w warownym Tyrsis. . . ? Ile czasu by im wtedy pozostało. . . ? Co stałoby si˛e z Shea,˛ gdyby próbowali ratowa´c Eventina, który był niewatpliwie ˛ bardziej potrzebny Sudlandii, zwłaszcza teraz, gdy nikt nie wiedział, gdzie jest Miecz Shannary. . . A je´sli król elfów wiedział co´s o Shei. . . ? A mo˙ze nawet znał miejsce ukrycia Miecza. . . ? Flick rozwa˙zał goraczkowo ˛ wszystkie mo˙zliwo´sci, ale zm˛eczony umysł nie był ju˙z tak sprawny. Dla niego najwa˙zniejszy był Shea. Ale kto mógłby mu pospieszy´c z pomoca? ˛ Menion udał si˛e z misja˛ ostrze˙zenia miast Callahornu, a i sam Allanon wydawał si˛e ju˙z zm˛eczony ta˛ walka˛ bez widocznych zwyci˛estw. Był wszak Eventir jedyna osoba, do której mógł, by´c mo˙ze, dotrze´c i dowiedzie´c czego´s o bracie. Trz˛esac ˛ si˛e z zimna, Flick parł naprzód przez deszcz i mrok, pełen obaw i wat˛ pliwo´sci. Nie, nie mo˙ze tak wraca´c, bez niczego. . . Jak mógł nawet tak my´sle´c!? Zm˛eczenie ogarn˛eło go ponownie z siła,˛ odbierajac ˛ wol˛e walki i zwyci˛estwa. A przecie˙z noc wcia˙ ˛z była ciemna i nieprzenikniona, taka okazja nie nadarzy si˛e szybko. A on jest tu, w tym obozie, i tylko on mo˙ze teraz co´s zrobi´c. Ale sam?! Szale´nstwo. . . szale´nstwo, my´slał w rozpaczy, co ja sam tu zdziałam. . . zabija˛ mnie. . . Wiedział ju˙z, z˙ e musi to zrobi´c i z˙ e to zrobi. Shea był jedyna˛ na s´wiecie osoba,˛ na której mu zale˙zało, a Eventin był w tej chwili jedyna˛ osoba,˛ która mogła wiedzie´c, co si˛e z nim stało. Skoro zaszedł ju˙z tak daleko, sp˛edził tyle godzin we wrogim obozie po´sród trolli i gnomów, ukrywał si˛e i utrzymał przy z˙ yciu. . . Skoro nawet udało mu si˛e wej´sc´ do strze˙zonej kwatery dowódców i tam si˛e zbli˙zy´c do uwi˛ezionego króla elfów i przekaza´c informacj˛e. . . Mo˙ze to wszystko było tylko łutem s´lepego szcz˛es´cia, mo˙ze cudem, który zdarza si˛e raz i nie wraca. . . Ale czy on mo˙ze teraz wróci´c z niczym? Mo˙ze to i czczy heroizm, który tak go zawsze s´mieszył i którego nigdy nie uznawał, teraz jednak był ju˙z w jego sidłach. Zzi˛ebni˛ety, na skraju wyczerpania, pełen zwatpienia. ˛ . . Lecz pokona to, podejmie si˛e tego. . . sam. Jak˙ze˙z Menion s´miałby si˛e teraz, znajac ˛ jego my´sli, widzac ˛ te wszystkie rozterki. I jak˙ze˙z by chciał, by ksia˙ ˛ze˛ z gór był teraz przy nim, by wsparł swa˛ odwaga˛ i brawura.˛ Ale Meniona tu nie było, a czas uciekał szybko. 328
I zanim zdał sobie z tego spraw˛e, zawrócił i poszedł cicho jak duch przez s´piacy ˛ obóz w kierunku namiotu Maturenów. Przykucnał ˛ tu˙z przy nim, rozejrzał na boki i przetarł oczy zalane kroplami deszczu i potu. Zdawało mu si˛e, z˙ e jego oddech słycha´c a˙z na kra´ncach obozu. Przełknał ˛ s´lin˛e, ale strach ciagle ˛ trzymał go za gardło. Poprzednio wła´snie w tym namiocie wyczuł obecno´sc´ upiornego stwora, który słu˙zył lordowi Warlockowi. . . Bezduszna czarna maszkara, która wycisn˛ełaby z niego z˙ ycie, nie my´slac ˛ nawet, kogo zabija. Mo˙ze wcia˙ ˛z tam tkwiła, nie s´piac ˛ i czuwajac. ˛ . . czekajac ˛ wła´snie na taka˛ bezsensowna˛ prób˛e odbicia wi˛ez´ nia. A przecie˙z króla elfów mo˙ze tam wcale nie by´c. . . ! Mogli go przenie´sc´ gdziekolwiek. Chłopak odetchnał ˛ gł˛eboko, starajac ˛ si˛e o tym nie my´sle´c. Spojrzał raz jeszcze na ciemna˛ zasłon˛e wiszac ˛ a˛ u wej´scia; w tym mroku był zaledwie szara,˛ zamazana˛ plama.˛ Nie widział nawet trolli stojacych ˛ na warcie. Zacisnał ˛ dło´n na krótkim my´sliwskim no˙zu. Była to jego jedyna bro´n. Przypominajac ˛ sobie rozmieszczenie sprz˛etów w namiocie, nabrał powietrza i ruszył. Przykucnał ˛ w pobli˙zu wej´scia i przyło˙zył ucho do mokrego płótna. Kto´s tam był; dochodziły go ciche i niewyra´zne d´zwi˛eki. Kto´s oddychał ci˛ez˙ ko, kto´s inny chrapał. W pierwszej chwili chciał przemkna´ ˛c przez zasłon˛e; g˛esta mgła by´c moz˙ e ukryłaby go dostatecznie. Odrzucił jednak szybko t˛e my´sl. Nawet gdyby mu si˛e udało, to w s´rodku musiałby przej´sc´ niepostrze˙zenie, w kompletnych ciemno´sciach, w´sród wielu s´piacych ˛ z˙ ołnierzy. Zamiast tego odszukał i dokładnie si˛e przyjrzał tej cz˛es´ci namiotu, gdzie, jego zdaniem, ci˛ez˙ ki gobelin przedzielał kwater˛e na dwie cz˛es´ci; tu˙z obok, jak chłopak pami˛etał, siedział zwiazany ˛ Eventin. A potem, z dusza˛ na ramieniu, przyło˙zył ostrze no˙za do płótna i zaczał ˛ cia´ ˛c. Ka˙zda sekunda była wiekiem; ciał ˛ powoli, centymetr po centymetrze, a po plecach, mimo przenikliwego zimna, spływały stru˙zki potu. Nie wiedział, jak długo wycinał mały otwór w płótnie. Skoncentrował si˛e tak bardzo, z˙ e zdawało mu si˛e, i˙z jest sam w tym wielkim obozie, odci˛ety od wszystkich, schowany za s´ciana˛ mgły i deszczu. Modlił si˛e w duchu, by nawet najl˙zejszy d´zwi˛ek nie dotarł do s´piacego ˛ w s´rodku wroga. Na szcz˛es´cie nikt nie przechodził w pobli˙zu, a przynajmniej nikogo nie zauwa˙zył; z˙ aden te˙z d´zwi˛ek nie zakłócał nocnej ciszy. Tylko deszcz wcia˙ ˛z padał, cicho i monotonnie. Naprawd˛e mo˙zna było uwierzy´c, z˙ e jest teraz sam na całym s´wiecie. . . Wreszcie, po długiej chwili, rozci˛ecie było na tyle du˙ze, z˙ e mógł si˛e przez nie wcisna´ ˛c do s´rodka. Przeło˙zył wpierw jedna˛ r˛ek˛e, potem druga,˛ badał ostro˙znie najbli˙zsze otoczenie. Dotknał ˛ podłogi z płótna, s´liskiej i wilgotnej, tak samo jak zewn˛etrzna s´ciana namiotu. Po chwili, gdy nic si˛e nie stało, odwa˙zył si˛e wło˙zy´c głow˛e. Ciemno było cho´c oko wykol; słyszał tylko wokół ci˛ez˙ kie oddechy s´pia˛ cych z˙ ołnierzy. Musiał poczeka´c, a˙z oczy cho´c troch˛e si˛e przyzwyczaja˛ do ciemno´sci. Flick bał si˛e nawet oddycha´c, gdy˙z wydawało mu si˛e, z˙ e jego przyspieszony ´ oddech słycha´c w całym namiocie. Smieszna to była poza; głowa w s´rodku, a cała 329
reszta na zewnatrz. ˛ Chłopak był teraz całkowicie bezbronny. Gdyby ktokolwiek teraz t˛edy przechodził. . . Oczy nie przywykły jeszcze do ciemno´sci, ale Flick bał si˛e pozostawa´c dłu˙zej w tej pozycji. Przecisnał ˛ si˛e wi˛ec ostro˙znie, posuwajac ˛ si˛e kawałek po kawałeczku, a˙z wreszcie cały zniknał ˛ w zbawiennej ciemno´sci namiotu. Wokół słyszał głos´ne teraz oddechy i nieprzerwane chrapanie. Kto´s tu˙z obok przewrócił si˛e na drugi bok, ale nikt si˛e nie obudził. Chłopak nie ruszał si˛e jeszcze przez chwil˛e, wpatrujac ˛ si˛e w mrok i starajac ˛ si˛e cokolwiek w nim dostrzec: zarysy stołu, stojaków z tarczami, tobołków, a tak˙ze s´piacych ˛ z˙ ołnierzy. Wydawało mu si˛e, z˙ e trwa to wieczno´sc´ , w ko´ncu jednak mógł ju˙z rozpozna´c s´piacych ˛ wsz˛edzie z˙ ołnierzy i ich sprz˛ety: miecze, i puklerze, włócznie i tarcze. Wszyscy owini˛eci byli szczelnie kocami i płaszczami. Z przera˙zeniem spostrzegł, z˙ e tylko centymetry dziela˛ jego nog˛e od r˛eki jednego ze s´piacych. ˛ Z najwi˛ekszym trudem pow´sciagn ˛ ał ˛ nerwy, gdy˙z parali˙zujacy ˛ strach pchał go z powrotem wyj´scia. Był cały rozdygotany, a po plecach płyn˛eły ju˙z całe potoki potu. Za to w ustach miał zupełnie sucho, ani odrobiny s´liny, która˛ mógłby zwil˙zy´c s´ci´sni˛ete strachem gardło. Ka˙zdy d´zwi˛ek podnosił mu włosy na głowie. . . Sto razy umierał w tym pełnym trolli namiocie i sto razy dzi˛ekował za ocalenie. Pó´zniej wszakz˙ e nie pami˛etał prawie nic z tych uczu´c i z tych pełnych grozy chwil. . . I nagle dostrzegł Eventina. Nie siedział ju˙z na krze´sle, lecz le˙zał zwiazany ˛ na podłodze zaledwie par˛e stóp od Flicka. Oczy miał otwarte i patrzył prosto chłopaka. Ten nie zastanawiał si˛e ju˙z dłu˙zej; podszedł szybko i cicho do młodego króla, błysn˛eło ostrze. . . Chwil˛e potem elf był ju˙z wolny. Nie tracac ˛ cennego czasu, skierowali si˛e od razu do rozci˛ecia w płóciennej s´cianie. Po drodze Eventin pochylił si˛e szybko nad jednym ze s´piacych ˛ trolli i podniósł co´s z podłogi. Nie patrzac ˛ nawet, co to było, Flick przeszedł szybko przez rozci˛eta˛ s´cian˛e i natychmiast przykucnał, ˛ rozglada˛ jac ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Ale nikogo nie było i tylko wcia˙ ˛z szumiał monotonny deszcz. Chwil˛e pó´zniej rozci˛ecie znów si˛e odchyliło i ukazał si˛e młody król, rozejrzał si˛e i przykucnał ˛ obok swego wybawcy. Niósł soba˛ ponczo i wielki pałasz. Kiedy ju˙z narzucił na siebie ciepła˛ opo´ncz˛e, spojrzał na przestraszonego chłopaka, u´smiechnał ˛ si˛e i u´scisnał ˛ mu dło´n. Flick odwzajemnił u´smiech i odpowiedział skinieniem głowy. W jego oczach elf dostrzegł błysk satysfakcji. A wi˛ec Eventin Elessedil był wolny, wyrwany z samej paszczy wroga. To była najszcz˛es´liwsza chwila młodego Ohmsforda. Najgorsze ma ju˙z za soba,˛ z˙ e teraz, gdy wydostali si˛e z namie Maturenów, nikt i nic im nie przeszkodzi w ucieczce z wrogie obozu. Nie obejrzeli si˛e nawet za siebie, na ciemna˛ lini˛e rozci˛ecia w płótnie. Czas ogladania ˛ si˛e za siebie minał. ˛ . . Teraz tylko do przodu! Ale gdy tak siedzieli jeszcze w cieniu namiotu, cieszac ˛ si˛e ze zwyci˛estwa, chwile rado´sci szybko min˛eły.
330
Zupełnie nagle i nie wiadomo skad ˛ wyłoniło si˛e trzech uzbrojonych po z˛eby trolli. Natychmiast dostrzegli dwie postacie kryjace ˛ si˛e niebezpiecznie blisko namiotu Maturenów. Na moment wszyscy zamarli, lecz po chwili Eventin podniósł si˛e powoli i stanał ˛ dokładnie pomi˛edzy trollami, a rozci˛eciem w płóciennej s´cianie. Zaskoczony Flick patrzył, jak młody król kiwa na stra˙zników, jednocze´snie mówiac ˛ co´s płynnie w ich j˛ezyku. Trolle zawahały si˛e, ale podeszły bli˙zej, trzymajac ˛ wielkie włócznie opuszczone ku ziemi, jako z˙ e usłyszeli swój ojczysty j˛ezyk. Eventin zrobił jeszcze jeden krok, by zasłoni´c rozci˛ecie, i jednocze´snie spojrzał znaczaco ˛ na Flicka. Chłopak s´cisnał ˛ mocniej nó˙z ukryty pod peleryna.˛ W chwili gdy stra˙znicy podeszli bli˙zej, zobaczyli ciemna˛ lini˛e rozdarcia, a ich oczy rozszerzyły si˛e ze zdumienia. W tym momencie Eventin uderzył. Na gardłach dwóch stojacych ˛ najbli˙zej trolli pojawiły si˛e krwawe linie, z których popłyn˛eła krew. Osun˛eli si˛e na ziemi˛e, nie zda˙ ˛zywszy wyda´c najmniejszego d´zwi˛eku. Tylko trzeci stra˙znik zdołał krzykna´ ˛c krótko o pomoc, zamachnał ˛ si˛e i pchnał ˛ w´sciekle włócznia,˛ raniac ˛ elfa w rami˛e. Ale i on ju˙z w nast˛epnej sekundzie le˙zał martwy na mokrej trawie. Przez chwil˛e panowała cisza. Flick był blady jak s´ciana stojacego ˛ za nim namiotu; wpatrywał si˛e z przera˙zeniem w ciała martwych wartowników. Tymczasem elf próbował zatamowa´c krew płynac ˛ a˛ z rannego ramienia. W chwil˛e pó´zniej usłyszeli dochodzace ˛ z ciemno´sci głosy kilku osób. — Któr˛edy teraz?! — szepnał ˛ nerwowo Eventin, trzymajac ˛ w pogotowiu miecz. Flick skinał ˛ milczaco ˛ głowa,˛ wskazujac ˛ na ciemno´sc´ za plecami elfa. Trzeba si˛e było spieszy´c; głosy były coraz bli˙zej i dochodziły z ró˙znych kierunków. Dwaj uciekinierzy rozejrzeli si˛e szybko i pomkn˛eli w mrok, jak najdalej od namiotu Maturenów. Kluczac ˛ mi˛edzy namiotami i chowajac ˛ si˛e za ogromnymi tobołami, wykorzystujac ˛ ka˙zdy cie´n i kł˛eby mgły, Flick i Eventin zdołali znacznie oddali´c si˛e od pogoni. Wtem usłyszeli gło´sne i pełne w´sciekło´sci krzyki. Prawdopodobnie odkryto ciała trzech stra˙zników. Nagle serca im zamarły, gdy˙z usłyszeli gł˛eboki i dudniacy ˛ głos wojennego rogu trolli, który rozdarł nocna˛ cisz˛e i przebudził wielka˛ armi˛e. Wsz˛edzie wokół zacz˛eli si˛e podnosi´c z˙ ołnierze, natychmiast gotowi do odparcia ataku lub. . . do pogoni za zbiegami. Flick biegł pierwszy i rozpaczliwie próbował przypomnie´c sobie najkrótsza˛ drog˛e do granic obozu. P˛edził w s´lepym przera˙zeniu, a serce biło jak oszalałe. Ponad wszystko na s´wiecie pragnał ˛ teraz tylko, schroni´c si˛e w bezpiecznej ciemno´sci, jak najdalej od tego znienawidzonego obozu. Eventin, walczac ˛ z ostrym bólem, z trudem nada˙ ˛zał za Flickiem, trzymajac ˛ si˛e za krwawiace ˛ obficie rami˛e. Zdawał sobie spraw˛e, co si˛e w tej chwili dzieje w duszy jego młodego i niedos´wiadczonego wybawcy. Chciał go ostrzec, zatrzyma´c. . . Było ju˙z za pó´zno. Nie zda˙ ˛zył nawet krzykna´ ˛c, gdy wpadli wprost na liczna˛ grup˛e z˙ ołnierzy. Impet uderzenia zbił ich z nóg; Flick poczuł, jak kto´s rozrywa jego peleryn˛e; skulił si˛e pod silnymi uderzeniami niewidocznych rak. ˛ W nagłym 331
przera˙zeniu i panice ciał ˛ na o´slep i no˙zem, machał pi˛es´cia˛ i kopał, gdzie popadło. Usłyszał pełne bólu i gniewu wrzaski, a trzymajace ˛ go r˛ece na chwil˛e zwolniły uchwyt. Przez sekund˛e był wolny. Powstał szybko na nogi, ale tylko po to, by w nast˛epnej chwili zosta´c przygwo˙zd˙zonym kolejnym w´sciekłym atakiem. Usłyszał s´wist zakutej w z˙ elazo pi˛es´ci, uchylił si˛e. . . i znowu błysk, silne uderzenia. Uniósł nó˙z, by odparowa´c cios. . . pot˛ez˙ ne uderzenie. . . Flick poczuł, jak dr˛etwieje mu cała r˛eka. . . Przez tych kilka minut piekła poddał si˛e całkowicie instynktowi i w´sciekłej furii; uchylał si˛e, ciał, ˛ rabał ˛ na o´slep, padał na traw˛e, młócił w´sciekle pi˛es´ciami w ka˙zda˛ wyłaniajac ˛ a˛ si˛e z ciemno´sci plam˛e, zadawał ciosy w spowite mrokiem ciała. . . Sam te˙z był niemiłosiernie poobijany i zmaltretowany, ale przebijał si˛e powoli przez ten z˙ ywy mur. Nieraz musiał ustapi´ ˛ c pod naporem kilku masywnych ciał, ale udawało mu si˛e cudem unika´c pot˛ez˙ nych razów i ciosów w głow˛e. Kiedy na chwil˛e wyswobodził si˛e z trzymajacych ˛ go rak, ˛ rozejrzał si˛e szybko za młodym królem, i zawołał go gło´sno. Flick nie zorientował si˛e na poczatku, ˛ z˙ e wpadli na grup˛e na uzbrojonych z˙ ołnierzy, wyrwanych nagle ze snu wojennym rogiem trolli. Byli całkowicie zaskoczeni, gdy ta dwójka wpadła na nich z impetem. Chcieli ich wpierw unieszkodliwi´c i rozbroi´c, ale chłopak walczył tak w´sciekle, z˙ e nie mogli go w z˙ aden sposób pochwyci´c. Eventin pospieszył mu z pomoca,˛ tnac ˛ wielkim pałaszem i przedzie rajac ˛ si˛e przez z˙ ywa˛ mas˛e w pobli˙ze chłopaka. We dwójk˛e natarli zwi˛ekszona˛ siła,˛ ostatni stojacy ˛ im na drodze z˙ ołnierz zwalił si˛e pod ciosami, przygniatajac ˛ swym ci˛ez˙ arem Flicka. Elf chwycił go za kołnierz i pociagn ˛ ał ˛ mocno. Chłopak szarpał si˛e jeszcze przez chwila˛ zanim zdał sobie spraw˛e, kto go ciagnie ˛ za tunik˛e. Uspokoił si˛e te˙z zaraz, ale serce wcia˙ ˛z waliło mu jak młotem. Głuchy d´zwi˛ek rogu dudnił mu w uszach, a głowa pulsowała bole´snie od licznych ciosów. Głosy zlewały si˛e w jeden szum, w kakofoni˛e d´zwi˛eków rogu, szcz˛eku mieczy, dalekich krzyków, a ciemna noc wirowała mu przed oczyma jak karuzela. Nagle tu˙z przy uchu usłyszał jaki´s głos. . . — . . . i znajd´z najkrótsza˛ drog˛e. I pami˛etaj, nie biegnij! Id´z pewnie i bez pos´piechu. Bieg zwróci tylko na nas uwag˛e. No ju˙z, idziemy! Słowa Eventina si˛e oddaliły, gdy ten obrócił chłopaka i pchnał ˛ go lekko w ciemno´sc´ . Flick spojrzał jeszcze w zielone oczy króla elfów, ale była w nich tylko dzika determinacja i gniew. To dodało mu troch˛e odwagi. Poszli w kierunku granicy obozu, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dyskretnie i trzymajac ˛ bro´n w pogotowiu. Widzieli biegnacych ˛ z˙ ołnierzy, słyszeli krzyki i nawoływania, ale wszystko spowijała g˛esta mgła i mrok. Flick starał si˛e goraczkowo ˛ znale´zc´ jakikolwiek znak orientacyjny, co´s, co upewniłoby go, z˙ e ida˛ we wła´sciwym kierunku. Strach minał ˛ na chwil˛e. Pokrzepiała go my´sl, z˙ e tu˙z obok idzie silny i do´swiadczony wojownik. Od młodego króla elfów biła pewno´sc´ , determinacja i moc; tak jak to nieraz widywał u Allanona.
332
Co chwil˛e mijały ich liczne grupy z˙ ołnierzy, ale nikt ich nie zatrzymywał. Panował charakterystyczny w takich sytuacjach chaos i dezorientacja, tym wi˛eksza, z˙ e nigdzie nie było wida´c wroga. Deszcz ustał na moment, ale cały obóz, tak zreszta˛ jak i okolica od Mermidonu a˙z po Streleheim, spowity był w mroczny, wilgotny i mglisty całun. Flick spojrzał przelotnie na swego towarzysza; jego twarz, blada˛ jak płótno, wykrzywiał grymas bólu, a krwawiace ˛ obficie rami˛e zwisało bezwładnie. Był coraz słabszy od upływu krwi, chwiał si˛e i potykał. Flick musiał zwolni´c i szedł teraz tu˙z obok kompana, by w por˛e go podtrzyma´c. Do obozowych obwarowa´n dotarli do´sc´ szybko, szybciej w ka˙zdym razie ni˙z rozchodziła si˛e wie´sc´ . Tak wi˛ec stra˙znicy nie wiedzieli jeszcze, co si˛e stało przy namiocie Maturenów. D´zwi˛ek rogu wszak˙ze zaalarmował ich i postawił w gotowo´sci bojowej. Stali teraz w małych grupkach, blisko siebie, w ka˙zdej chwili gotowi do u˙zycia broni. Ale ich uwaga skierowana była na zewnatrz ˛ obozu, stamtad ˛ spodziewali si˛e ataku. To dało dwójce uciekinierów do´sc´ czasu, by zbli˙zy´c si˛e niepostrze˙zenie do samej linii ich posterunków. Młody elf nie wahał si˛e ani przez chwil˛e, lecz wkroczył odwa˙znie i szedł mi˛edzy grupkami stra˙zników, liczac ˛ na zbawienne skutki mgły, mroku i zamieszania. Czas szybko uciekał. Za par˛e minut całe wojsko b˛edzie ju˙z w pełnej gotowo´sci bojowej. Eventin my´slał błyskawicznie: w momencie gdy odkryja˛ jego ucieczk˛e, a mo˙ze nawet ju˙z o tym wiedzieli, natychmiast wy´sla˛ w pogo´n tropicieli. Byłby bezpieczny, gdyby udało si˛e wydosta´c poza granice Kernu i i´sc´ na południe. Mógłby te˙z szukali schronienia na wschodzie, w rejonie Smoczych Z˛ebów i okolicznych lasach. Ale w obu tych wypadkach podró˙z trwałaby godzinami, siły były na wyczerpaniu. Musi i´sc´ do przodu, za wszelka˛ cen˛e, nawet za cen˛e odkrycia na otwartej przestrzeni. Dwójka uciekinierów przemkn˛eła z dusza˛ na ramieniu dokładnie mi˛edzy posterunkami, bojac ˛ si˛e spojrze´c na prawo lub lewo, i poszli prosto w ciemno´sc´ , ku ostatniej linii warty i otwartej przestrzeni. Jak na razie nikt ich nie zatrzymał. . . Ale gdy dochodzili do ostatniej linii posterunku, dostrzegło ich jednocze´snie kilku stra˙zników. Usłyszeli gło´sne wołanie. . . Eventin obrócił si˛e wolno i, nie zwalniajac ˛ kroku pomachał zdrowa˛ r˛eka,˛ odpowiadajac ˛ co´s w ich j˛ezyku. Flick szedł tu˙z za elfem, znów bliski paniki, bojac ˛ si˛e, z˙ e stra˙ze zatrzymaja˛ ich i zdemaskuja.˛ I wtedy jeden z trolli krzyknał ˛ ostro, zrobił par˛e krokowi w ich kierunku i szybkim, nerwowym gestem nakazał podej´sc´ bli˙zej. W tym momencie Eventin rzucił hasło do ucieczki. Zerwali si˛e jak oparzeni i pop˛edzili w mrok, majac ˛ na karku przynajmniej dwudziestu wyjacych ˛ dziko prze´sladowców. Od samego poczatku ˛ szanse nie były równe. Tak Eventin, jak i Flick, byli l˙zejsi i zwinniejsi, w normalnych wi˛ec warunkach szybko zdołaliby uciec na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Ale elf był ci˛ez˙ ko ranny i osłabiony znaczna˛ utrata˛ krwi, a Flick — skrajnie wyczerpany dwudniowa˛ eskapada˛ do wrogiego obozu, bez snu i jedzenia, balansujac ˛ mi˛edzy z˙ yciem a s´miercia˛ tak cz˛esto jak jeszcze nigdy dotad. ˛ Prze´sla333
dowcy za´s byli silni, dobrze od˙zywieni i wypocz˛eci. Flic wiedział, z˙ e ich jedyna˛ szansa˛ jest umkni˛ecie w mgł˛e i mrok, by´c mo˙ze tam uda im si˛e zgubi´c pogo´n. Dyszac ˛ ci˛ez˙ ko i potykajac ˛ si˛e na s´liskim podło˙zu, zmuszali swoje um˛eczone cia´ ła do wysiłku przekraczajacego ˛ ich mo˙zliwo´sci. Swiat wokół nich stał si˛e wielka˛ czarna˛ plama˛ pełna˛ wirujacej ˛ mgły. Biegli dalej, chocia˙z wydawało si˛e, ju˙z nie zrobia˛ wi˛ecej ani kroku. Ciagle ˛ jednak nie było ani gór, lasu, ani z˙ adnego miejsca, w którym mogliby si˛e ukry´c. Nagle w ciemno´sciach błysn˛eło ostrze włóczni, przeszyło płaszcz Eventina i przyszpiliło go do mokrej ziemi. Stra˙znicy, pomy´slał przera˙zony Flick, zapomniałem o nich. Z mgły wyłoniła si˛e niewyra´zna sylwetka i zaatakowała króla elfów. Ranny zdołał ostatkiem sił przekr˛eci´c si˛e na drugi bok, by unikna´ ˛c w ten sposób niechybnej s´mierci, wrogie ostrze wbiło si˛e bowiem tu˙z obok jego głowy. W tej samej chwili Eventin zamachnał ˛ si˛e swoim mieczem i trafił w ciało napastnika. Flick stał nieruchomo i bliski obł˛edu wypatrywał pozostałych stra˙zników. Ale ju˙z nikt wi˛ecej si˛e nie pojawił. Pospieszył wi˛ec na ratunek swemu towarzyszowi; wyciagn ˛ ał ˛ włóczni˛e z jego boku i z niemal nadludzka˛ siła˛ postawił go na nogi. Eventin po kilku niepewnych krokach upadł. Przera˙zony Flick pochylił si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ nim mocno, by wróci´c mu przytomno´sc´ . — Nie, nie. To ju˙z koniec. — Usłyszał w ko´ncu słowa wypowiedziane chrapliwym szeptem. — Nie pójd˛e dalej. . . W ciemno´sci rozległy si˛e krzyki tropiacych ˛ ich prze´sladowców. Byli coraz bli˙zej! I znowu Flick spróbował postawi´c rannego na nogi. Na pró˙zno. Rozejrzał si˛e bezradnie dookoła, usiłujac ˛ przebi´c wzrokiem czarna˛ pustk˛e. W r˛eku s´ciskał swój niezawodny sztylet. To koniec. Zrozpaczony wykrzyczał wi˛ec w t˛e złowroga˛ ciemno´sc´ jedyne słowa, które w tej chwili mogły im przynie´sc´ ratunek. — Allanon! Allanon! Potem krzyk zamarł i pozostał tylko jednostajny szum deszczu, który padał niemrawo, tworzac ˛ na i tak ju˙z przesiakni˛ ˛ etej woda˛ ziemi coraz wi˛eksze kału´ z˙ e. Swit nastał ju˙z jaka´ ˛s godzin˛e temu, ale przy takiej pogodzie nie mo˙zna było w z˙ aden sposób okre´sli´c pory dnia. Flick przycupnał ˛ cicho przy nieprzytomnym towarzyszu i przysłuchiwał si˛e coraz bli˙zszym okrzykom pogoni. Był w stanie rozró˙zni´c ich głosy, chocia˙z wcia˙ ˛z nie mógł ich zobaczy´c. Beznadziejno´sc´ sytuacji pogł˛ebiała jeszcze s´wiadomo´sc´ , z˙ e mimo ryzyka, jakie podjał, ˛ by uwolni´c Eventina, nie dowiedział si˛e niczego o zaginionym bracie. Nagle z mgły wyłoniły si˛e jakie´s niewyra´zne sylwetki. Znale´zli go. Flick wstał ci˛ez˙ ko gotowy stawi´c im czoło. Chwil˛e pó´zniej ciemno´sc´ eksplodowała o´slepiajacym ˛ blaskiem płomieni. Jaka´s pot˛ez˙ na siła powaliła oszołomionego Flicka na ziemi˛e. Wokoło opadały kaskady iskier i spalonej trawy, a ziemia˛ wstrzasn˛ ˛ eła seria gwałtownych eksplozji. W jednej chwili Nordlandczycy stali jeszcze w blasku o´slepiajacego ˛ s´wia334
tła, a w drugiej znikn˛eli na zawsze. Noc roz´swietliły pot˛ez˙ ne słupy trzaskajacego ˛ ognia i przebiły si˛e przez ciemno´sc´ i mgł˛e, by si˛egna´ ˛c niebios. Rzucony w wir szalejacego ˛ z˙ ywiołu Flick pomy´slał, z˙ e to koniec s´wiata. Przez kilka długich chwil ogie´n z niesłabnac ˛ a˛ furia˛ trawił nieboskłon, wyrywał czarne skiby spalonej ziemi, palił powietrze i skór˛e Flicka. A potem błysnał ˛ jasno w ostatnim przypływie energii i zniknał, ˛ pozostawiajac ˛ po sobie mieszanin˛e dymu i pary. W ko´ncu pozostała po nim tylko mgła, deszcz i gorace ˛ powietrze. Flick podniósł si˛e ostro˙znie na jedno kolano i rozejrzał dookoła. Wtem wyczuł raczej ni˙z usłyszał, z˙ e kto´s nadchodzi. Z mgły i pary wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na, czarna sylwetka odziana w powiewajace ˛ szaty. Wygladała ˛ niczym anioł s´mierci, który przybył, aby odebra´c to, co mu si˛e nale˙zy. Flick wpatrywał si˛e w tajemniczego przybysza oniemiały z przera˙zenia i strachu. Gdy ten si˛e zbli˙zył, chłopak doznał ol´snienia. Oto nadchodził Allanon.
XXVIII Wła´snie nastał s´wit, gdy ostatnia grupa uciekinierów z wyspy Kern mijała wielkie wrota Muru Zewn˛etrznego, by wreszcie wkroczy´c do Tyrsis. Zapowiadał si˛e pi˛ekny, jasny poranek. Po raz pierwszy od wielu długich dni niebo było bezchmurne, czyste i bł˛ekitne. Powietrze było rze´skie i pachniało ciepłem sło´nca. Ła˛ ki pyszniły si˛e soczysta˛ zielenia,˛ pobłyskujac ˛ w sło´ncu srebrem migoczacych ˛ płytkich rozlewisk i wodnych oczek. Deszcze sko´nczyły si˛e i przestały zalewa´c s´wiat; poranek powitał ludzi bł˛ekitem, sło´ncem i rado´scia.˛ Mieszka´ncy Kernu przybywali do Tyrsis ju˙z od kilku godzin; wszyscy byli zm˛eczeni, przera˙zeni tym, co si˛e stało i niepewni tego, co jeszcze nastapi. ˛ Ich domy zostały doszcz˛etnie zrujnowane, spalone przez rozw´scieczone hordy Nordlandczyków. Nie wszyscy jeszcze zdawali sobie w pełni spraw˛e z tego, co utracili. Ewakuacja miasta przebiegła pomy´slnie i chocia˙z nie mieli ju˙z swej ojczyzny, wcia˙ ˛z jednak z˙ yli i przynajmniej chwilowo byli bezpieczni. Nordlandczycy nie odkryli, z˙ e cała ludno´sc´ Kernu zdołała uciec im sprzed nosa, gdy˙z całkowicie pochłon˛eła ich walka z mała˛ grupa˛ dzielnych z˙ ołnierzy Legionu, którzy zaatakowali wrogi obóz i odciagn˛ ˛ eli wartowników nawet z najbardziej wysuni˛etych posterunków. Nordlandczycy byli bowiem przekonani, z˙ e jest to zapowied´z frontalnego ataku. Zanim zdali sobie spraw˛e, z˙ e to tylko manewr taktyczny, miasto zostało ju˙z ewakuowane, a wi˛eksza cz˛es´c´ jego mieszka´nców znajdowała si˛e ju˙z na Mermidonie, poza zasi˛egiem rozszalałej armii. Menion Leah przekroczył bram˛e Tyrsis jako jeden z ostatnich. Był zmaltretowany i wyczerpany. Podczas marszu od brzegów Mermidonu rany na stopach znowu zacz˛eły krwawi´c, ale ksia˙ ˛ze˛ nie chciał, by go niesiono. Ostatkiem sił zdołał wej´sc´ na szeroka˛ ramp˛e prowadzac ˛ a˛ do Muru Zewn˛etrznego. Z jednej strony podtrzymywała go wierna Shirl, która nie opuszczała go ani na chwil˛e, a z drugiej równie zm˛eczony Janus Senpre. Młody dowódca Legionu wyszedł cało ze strasznej nocnej bitwy w obozie wroga i opu´scił obl˛ez˙ one miasto na tej samej tratwie co Menion i Shirl. Ci˛ez˙ kie prze˙zycia zbli˙zyły ich do siebie; przez cała˛ drog˛e na południe przyciszonymi głosami rozmawiali o rozwiazaniu ˛ Legionu Granicznego. Wszyscy si˛e zgadzali z opinia,˛ z˙ e je´sli Tyrsis ma si˛e oprze´c atakowi nordlandzkiej armii, Legion b˛edzie 336
naprawd˛e niezb˛edny. Co wi˛ecej, jedynie zaginiony Balinor ma dostateczna˛ znajomo´sc´ sztuki wojennej, by mu przewodzi´c. Trzeba szybko odnale´zc´ ksi˛ecia i postawi´c go na czele Legionu, nawet wbrew woli jego brata. Pallance z pewno´scia˛ si˛e temu przeciwstawi, tak samo jak nie wyrazi zgody na ponowne zmobilizowanie legendarnego oddziału, który tak pochopnie rozwiazał. ˛ Ani ksia˙ ˛ze˛ z gór, ani Janus Senpre nie zdawali sobie jeszcze sprawy, jak trudne b˛edzie to zadanie. Podejrzewali jednak, z˙ e Balinor został uwi˛eziony przez swego brata kilka dni temu. Niemniej jednak byli zdecydowani nie dopu´sci´c do zniszczenia Tyrsis. Tym razem powstana˛ i b˛eda˛ walczy´c. ˙ Tu˙z za brama˛ powitał ich oddział ubranych na czarno stra˙zników. Zołnierze przekazali pozdrowienia od króla i nalegali, by przybysze natychmiast zło˙zyli mu pokłon. Gdy Janus Senpre zauwa˙zył, z˙ e podobno król jest s´miertelnie chory, kapitan odparł szybko, z˙ e zaproszenie pochodzi od jego syna. Nic nie mogło bardziej ucieszy´c Meniona; chciał jak najszybciej znale´zc´ si˛e w pałacu. Zapomniał ju˙z o zm˛eczeniu i bólu, chocia˙z przyjaciele ciagle ˛ trwali przy nim gotowi do pomocy. Kapitan dał znak stra˙znikom stojacym ˛ bli˙zej Muru Wewn˛etrznego i chwil˛e pó´zniej podjechał zdobiony powóz, który miał ich szybko zawie´zc´ do pałacu. Menion i Shirl wsiedli do s´rodka, a Janus Senpre zdecydował, z˙ e najpierw musi zobaczy´c, jak wiedzie si˛e jego z˙ ołnierzom. Obiecał jednak solennie, i˙z wkrótce do nich dołaczy. ˛ Gdy powóz ruszył, młody dowódca zasalutował krótko Menionowi; jego twarz zachowała kamienny wyraz. Ksia˙ ˛ze˛ Leah w towarzystwie siwego Fandreza i kilku z˙ ołnierzy pomknał ˛ prosto do koszar Legionu. Menion u´smiechnał ˛ si˛e słabo i ujał ˛ Shirl za r˛ek˛e. Powóz minał ˛ bram˛e Muru Wewn˛etrznego i przejechał wolno zatłoczona˛ Aleja˛ Tyrsijska.˛ Mieszka´ncy miasta wstali tego ranka bardzo wcze´snie, chcac ˛ na własne oczy ujrze´c nieszcz˛esnych zbiegów, gotowi udzieli´c wszelkiej pomocy zarówno przyjaciołom, jak i nieznajomym. Wszyscy chcieli si˛e czego´s dowiedzie´c o zmasowanej hordzie, która teraz zagra˙zała ich domowi. Tłum przera˙zonych i zmartwionych ludzi poda˙ ˛zał niepewnie zatłoczonymi ulicami, a czasami przystawał, by z zaciekawieniem obserwowa´c powóz eskortowany przez pałacowa˛ gwardi˛e. Niektórzy wskazywali ze zdziwieniem na siedzac ˛ a˛ w s´rodku szczupła˛ dziewczyn˛e o rudych włosach okalajacych ˛ jej zm˛eczona˛ twarz. Tu˙z przy niej siedział Menion, któremu pokaleczone stopy znowu dawały si˛e we znaki. Ksia˙ ˛ze˛ był wdzi˛eczny losowi, z˙ e nie musi dalej i´sc´ na piechot˛e. Wydawało im si˛e, z˙ e wielkie miasto przepływa obok nich wraz ze swymi budynkami, przecznicami i ró˙znorodnym tłumem pełnym m˛ez˙ czyzn, kobiet i dzieci, którzy p˛edzili gdzie´s hała´sliwie. Ksia˙ ˛ze˛ Leah odetchnał ˛ gł˛eboko i usadowił si˛e wygodniej na mi˛ekkiej poduszce. Przymknał ˛ na chwil˛e oczy i pogra˙ ˛zył si˛e w szarej mgle, która spowijała jego my´sli. D´zwi˛eki miasta odpłyn˛eły gdzie´s daleko, zmieniły si˛e w słabe brz˛eczenie, które ukoiło jego ból i uczynił sennym. 337
Zanim zda˙ ˛zył pogra˙ ˛zy´c si˛e w gł˛ebokim s´nie, łagodne szarpni˛ecie za rami˛e przywróciło go do rzeczywisto´sci. Otworzył oczy i w oddali ujrzał zabudowania pałacowe, powóz wje˙zd˙zał wła´snie na most Sendica. Młodzi spogladali ˛ z uznaniem na o´swietlone sło´ncem parki i ogrody. Trawniki usiane były kolorowymi plamami niezliczonych kwiatów i zacienione drzewami. Wsz˛edzie panował taki spokój, jakby ta cz˛es´c´ miasta zupełnie nie była zwiazana ˛ z burzliwa˛ ludzka˛ egzystencja.˛ Po drugiej stronie mostu otwarte wrota pałacu zapraszały do wej´scia. Menion spogladał ˛ z niedowierzaniem na szpaler z˙ ołnierzy ubranych w nieskazitelnie czarne mundury z insygniami sokoła. Zza muru okalajacego ˛ pałac dochodziły d´zwi˛eki trabek ˛ ogłaszajacych ˛ przybycie go´sci. Ksia˙ ˛ze˛ Leah był zaskoczony, zostali przyj˛eci w sposób zarezerwowany jedynie dla najznamienitszych osobisto´sci. Taki ceremoniał zachował si˛e ju˙z tylko w kilku monarchiach dalekiego południa. Ta cała pompa i parada z˙ ołnierzy w galowym umundurowania sugerowała jasno, z˙ e Pallance Buckhannah miał za nic nie tylko okoliczno´sci ich przybycia do Tyrsis, ale tak˙ze tradycj˛e. On na pewno oszalał, kompletnie oszalał, pomy´slał wzburzony ksia˙ ˛ze˛ . Co on sobie wyobra˙za! Jeste´smy obl˛ez˙ eni, a on urzadza ˛ sobie wojskowa˛ parad˛e. — Menionie, bad´ ˛ z ostro˙zny, gdy b˛edziesz z nim rozmawiał — usłyszał głos Shirl, która posłała mu krótki, ostrzegawczy u´smiech. — Musimy by´c cierpliwi, je´sli chcemy jeszcze kiedy´s ujrze´c Balinora. Pami˛etaj te˙z, z˙ e on mnie kocha, jakkolwiek dziwny i nierozwa˙zny by ci si˛e wydał. Kiedy´s był dobrym człowiekiem i ciagle ˛ jest bratem Balinora. Zawsze tak impulsywny i niecierpliwy ksia˙ ˛ze˛ Leah zdawał sobie spraw˛e, z˙ e dziewczyna ma racj˛e. Nie było sensu okazywa´c gniewu z powodu tego głupiego widowiska. Nic w ten sposób nie osiagnie. ˛ Trzeba podda´c si˛e fanaberiom Pallance’a, dopóki Balinor nie zostanie uwolniony. Usiadł wi˛ec spokojnie i gdy powóz mijał pałacowe wrota, obserwował oboj˛etnych na wszystko z˙ ołnierzy, którzy stanowili elit˛e gwardii królewskiej. Ze wszystkich stron dochodziły gło´sne fanfary, a mały oddział kawalerii wykonał na dziedzi´ncu uroczysta˛ musztr˛e na cze´sc´ gos´ci. Potem powóz zatrzymał si˛e łagodnie i w jego drzwiach pojawiła si˛e pot˛ez˙ na sylwetka nowego władcy Callahornu. — Shirl, Shirl. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e nerwowo. — My´slałem, z˙ e ju˙z ci˛e nigdy wi˛ecej nie zobacz˛e! — Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i pomógł dziewczynie wydosta´c si˛e z karety. Objał ˛ ja˛ mocno, a potem odsunał ˛ od siebie, by jeszcze raz na nia˛ spojrze´c. — Ja. . . Ja naprawd˛e my´slałem, z˙ e straciłem ci˛e na zawsze. Nieco wzburzony Menion stanał ˛ obok nich i u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Ksia˙ ˛ze˛ Leah, witam ci˛e serdecznie w moim królestwie. — Pot˛ez˙ nie zbudowany Pallance ujał ˛ dło´n drobnego ksi˛ecia z gór. — Oddałe´s mi. . . bardzo wielka˛
338
przysług˛e. Wszystko, co posiadam, jest twoje. Zostaniemy przyjaciółmi! Ty i ja! Wielkimi przyjaciółmi! Tak dawno. . . Ju˙z tak dawno. . . Przerwał nagle i, zagubiony, spojrzał w napi˛eciu na Meniona. Jego słowa brzmiały nienaturalnie i nerwowo, jakby sam nie był pewien tego, co mówi. Jes´li nie jest jeszcze kompletnie szalony, pomy´slał szybko Menion, to z pewno´scia˛ bardzo chory. — Jestem szcz˛es´liwy, z˙ e przybyłem do Tyrsis — odparł — chocia˙z chciałbym, z˙ eby okoliczno´sci były bardziej sprzyjajace. ˛ — Oczywi´scie masz na my´sli mojego brata? — zapytał z˙ ywo Pallance, jego twarz zapłon˛eła nagłym gniewem. Menion spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Pallance, on ma na my´sli inwazj˛e Nordlandii i spalenie Kernu — wtraciła ˛ Shirl. — Tak. . . Kern. . . Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu znowu zamilkł i rozejrzał si˛e niespokojnie dookoła, jakby kogo´s szukał. Menion równie˙z zdał sobie spraw˛e, brakuje jednej osoby — mistyka Stenmina. Zgodnie z tym, czego dowiedział si˛e od Shirl i Janusa Senpre, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu nigdy nie rozstawał si˛e ze swoim doradca.˛ Katem ˛ oka Menion dojrzał ostrzegawcze spojrzenie dziewczyny. — Czy co´s si˛e stało, panie? — zapytał oficjalnie, by przyciagn ˛ a´ ˛c uwag˛e rozmówcy i u´smiechnał ˛ si˛e szybko, by zapewni´c go o swojej przyja´zni. To małe oszustwo przyniosło niespodziewane rezultaty. — Mo˙zesz pomóc mnie. . . i temu królestwu, Menionie Leah — odrzekł Pallance. — Mój brat pragnie. . . pragnie zosta´c królem. Chciał mnie zabi´c. Mój doradca, Stenmin, ocalił mnie od s´mierci, ale sa˛ jeszcze inni wrogowie. . . Wsz˛edzie! Musimy zosta´c przyjaciółmi. Musimy przeciwstawi´c si˛e tym wszystkim, którzy chca˛ zdoby´c mój tron i skrzywdzi´c t˛e pi˛ekna˛ kobiet˛e, która˛ dla mnie uratowałe´s. Ja. . . Nie mog˛e rozmawia´c ze Stenminem jak z przyjacielem. Ale ty jeste´s inny. Z toba˛ mog˛e! Spojrzał z o˙zywieniem na Meniona niczym małe dziecko i czekajac ˛ na odpowied´z. Ksia˙ ˛ze˛ Leah poczuł fal˛e współczucia i zapragnał ˛ uczyni´c co´s, co pomogłoby temu nieszcz˛es´liwemu synowi Ruhla Biehannaha. U´smiechnał ˛ si˛e smutno i pokiwał głowa˛ na zgod˛e. — Wiedziałem, z˙ e zostaniesz ze mna! ˛ — krzyknał ˛ podniecony ksia˙ ˛ze˛ Callahornu i roze´smiał si˛e rado´snie. — W naszych z˙ yłach płynie królewska krew i to. . . wia˙ ˛ze nas ze soba˛ jeszcze mocniej. B˛edziemy wielkimi przyjaciółmi, Menionie. A teraz musisz troch˛e odpocza´ ˛c. Nagle Pallance przypomniał sobie, z˙ e z˙ ołnierze ze stra˙zy pałacowej przez cały czas stoja˛ sztywno na baczno´sc´ w oczekiwaniu na rozkazy swego pana. Najpierw nowy władca Callahornu machnał ˛ r˛eka,˛ aby wskaza´c swym go´sciom drog˛e do pałacu Buckhannahów, a potem dał znak dowódcy stra˙zy, by odprawił z˙ ołnierzy. 339
Weszli w trójk˛e do starego domostwa, gdzie czekała słu˙zba, która miała ich odprowadzi´c do pokoi go´scinnych. Gospodarz zatrzymał si˛e jeszcze na chwil˛e i zwrócił szeptem do swoich go´sci: — Mój brat jest zamkni˛ety w lochach. Nie musicie si˛e niczego obawia´c. — Popatrzył na nich znaczaco, ˛ a potem rzucił szybkie spojrzenie na zaciekawiona˛ słu˙zb˛e, która stała w pewnej odległo´sci od nich. Wiecie, on ma wsz˛edzie swoich. . . przyjaciół. Menion i Shirl skin˛eli głowami, bo tego, jak sadzili, ˛ oczekiwał szalony ksia˙ ˛ze˛ . — Chyba nie ucieknie z tych lochów? — Próbował si˛e dowiedzie´c Menion. — Och. . . miał taki zamiar. . . ostatniej nocy. . . z przyjaciółmi. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja.˛ — Ale złapali´smy ich i uwi˛ezili´smy. . . Uwi˛ezili´smy ich ju˙z na zawsze. Stenmin jest tam teraz. . . Musicie si˛e z nim spotka´c. . . Pallance przerwał, nie doko´nczywszy my´sli, i zwrócił uwag˛e na słu˙zb˛e. Przywołał kilku i ostrym głosem nakazał, aby odprowadzili jego przyjaciół do ich pokoi, przyrzadzili ˛ im kapiel ˛ i przygotowali czyste ubranie. Potem zaprosił młodych uciekinierów z Kernu na s´niadanie. Sło´nce wstało zaledwie godzin˛e temu i od ostatniej nocy zbiegowie nie mieli niczego w ustach. Menion potrzebował równie˙z pomocy lekarza, który opatrzyłby jego pokaleczone stopy. Domowy medyk Buckhannahów był gotowy zało˙zy´c s´wie˙ze opatrunki i zaaplikowa´c odpowiednie lekarstwa. Ksi˛eciu Leah przydałby si˛e równie˙z odpoczynek, ale to ostatecznie mogło poczeka´c. Menion i Shirl ruszyli długim korytarzem. Nagle rozległ si˛e czyj´s pełen szale´nstwa głos wołajacy ˛ imi˛e dziewczyny. To samozwa´nczy władca Callahornu biegł ku nim niepewnymi krokami. W ko´ncu zatrzymał si˛e przed Shirl i porwał ja˛ w ramiona. Menion nie odwrócił głowy, lecz słyszał wyra´znie cała˛ rozmow˛e. — Shirl, nie wolno ci ju˙z nigdy mnie opu´sci´c — powiedział cicho Pallance, lecz jego słowa zabrzmiały bardziej jak rozkaz ni˙z pro´sba. — Twój nowy dom b˛edzie w Tyrsis. Zostaniesz tu jako moja z˙ ona. Zapadła długa chwila milczenia. — Pallance, my´sl˛e, z˙ e. . . — próbowała wtraci´ ˛ c dr˙zacym ˛ głosem Shirl. — Nie, nic nie mów. Bez dyskusji. . . Nie teraz. Pó´zniej. . . Kiedy b˛edziemy sami. Najpierw odpocznij. . . Wiesz, z˙ e ci˛e kocham. . . Zawsze ci˛e kochałem. A ty kochasz mnie. Wiem o tym. Znowu zapadła długa cisza, a potem dziewczyna przeszła szybko obok Meniona. Słu˙zacy ˛ pomkn˛eli do przodu, by zaprowadzi´c go´sci do ich pokoi. Ksia˙ ˛ze˛ z gór szybko dogonił swa˛ pi˛ekna˛ towarzyszk˛e. Nie miał jednak odwagi chwyci´c jej za r˛ek˛e, dopóki byli jeszcze w zasi˛egu wzroku swego szalonego gospodarza. Dziewczyna szła z nisko spuszczona˛ głowa,˛ na twarz opadały jej długie, kasztanowe włosy, a szczupłe, brazowe ˛ dłonie trzymała ciasno splecione przed soba.˛ Nie odezwała si˛e ani słowem. Tymczasem słu˙zacy ˛ prowadzili ich szerokim korytarzem do pokoi go´scinnych znajdujacych ˛ si˛e w zachodnim skrzydle pałacu. Tam 340
rozdzielili si˛e na chwil˛e, gdy˙z Menion musiał si˛e podda´c zabiegom lekarza, który nalegał, by opatrzy´c jego rany. W swej komnacie ksia˙ ˛ze˛ znalazł s´wie˙ze ubranie le˙zace ˛ na ogromnym ło˙zu z czterema kolumnami i bali˛e z gorac ˛ a˛ woda.˛ Zostawił jednak to wszystko, wymknał ˛ si˛e na korytarz i zapukał do drzwi pokoju Shirl. Potem otworzył je i w´sliznał ˛ si˛e do s´rodka. Shirl wstała z łó˙zka, podbiegła szybko do niego i rzuciła mu si˛e w ramiona. Stali tak w milczeniu przez kilka chwil, tulac ˛ si˛e jedno do drugiego, czujac, ˛ jak ciepło przepływa przez ciała, a łacz ˛ ace ˛ ich wi˛ezy staja˛ si˛e nierozerwalne. Menion głaskał delikatnie jej kasztanowe włosy i przyciskał lekko jej pi˛ekna˛ twarz do swojej piersi. Ufa mi, polega na mnie, błysn˛eło w jego zm˛eczonym, ot˛epiałym umy´sle. Gdy straciła swa˛ sił˛e i odwag˛e, zwróciła si˛e do niego. Menion zdał sobie spraw˛e z˙ e kocha ja˛ ponad wszystko. Có˙z za ironia losu, z˙ e zdarzyło si˛e to wła´snie teraz, gdy ich s´wiat został skazany na zagład˛e, a s´mier´c czaiła si˛e tu˙z za rogiem, ostatnie tygodnie z˙ ycie Meniona było ciagł ˛ a˛ bezsensowna˛ walka˛ o przetrwanie, a jej jedynym logicznym uzasadnieniem była niesamowita legenda o tajemniczym Mieczu Shannary i lordzie Warlocku. W tych strasznych dniach, które min˛eły od Culhaven, s´wiat wokół Meniona wrzał niczym w ogniu wojennej po˙zogi, a on si˛e w nim miotał bez celu. Gł˛ebokie uczucia przyja´zni i miło´sci, jakie z˙ ywił wobec Shei i kompanii druhów, z którymi podró˙zował do Paranoru, a która˛ okrutny los kazał mu opu´sci´c, dawały mu poczucie stabilno´sci i wiary, z˙ e istnieja˛ na tym s´wiecie jakie´s stałe warto´sci. A potem, zupełnie niespodziewanie, spotkał Shirl Ravenlock. Szybki bieg wydarze´n i niebezpiecze´nstwa, jakie wspólnie prze˙zyli w ciagu ˛ ostatnich dni zbli˙zyły ich do siebie i w pewien sposób zwiazały. ˛ Menion zamknał ˛ oczy i przytulił dziewczyn˛e jeszcze mocniej. Młody Buckhannah okazał si˛e pomocny przynajmniej w jego sprawie: powiedział, z˙ e Balinor wraz z przyjaciółmi został uwi˛eziony w lochach pod pałacem. Prawdopodobnie ju˙z jedna ucieczka si˛e powiodła; Menion postanowił, z˙ e nast˛epnym razem nie popełni bł˛edu. Przyciszonymi głosami zacz˛eli rozmawia´c o najbli˙zszych planach. Je´sli Pallance b˛edzie nalega´c, by zatrzyma´c przy sobie Shirl, jej swoboda zostanie powa˙znie ograniczona. Wi˛eksze niebezpiecze´nstwo stanowiła obsesja ksi˛ecia na temat mał˙ze´nstwa i fałszywe przekonanie, z˙ e dziewczyna go kocha. Pallance Buckhannah stał na kraw˛edzi kompletnego szale´nstwa. Balansował na granicy obł˛edu i je´sli szala przechyli si˛e wła´snie teraz, gdy Balinor jest jego wi˛ez´ niem, to. . . Menion odsunał ˛ od siebie t˛e my´sl, s´wiadom, z˙ e nie mo˙ze teraz pozwoli´c sobie na takie spekulacje. Do jutra wszystko si˛e mo˙ze zmieni´c. Armia Nordlandii stanie u bram miasta i b˛edzie ju˙z za pó´zno, by uczyni´c cokolwiek. Menion znalazł w Janusie Senpre wielkiego sojusznika, ale có˙z z tego; pałac był strze˙zony przez czarna˛ gwardi˛e, która słuchała tylko swego władcy: teraz był nim Pallance Buckhannah. Chyba nikt nie wiedział, co si˛e dzieje ze starym królem; nie widziano 341
go ju˙z od wielu tygodni. Widocznie nie mógł si˛e ruszy´c ze swego ło˙za bole´sci. Przynajmniej tak twierdził jego syn, a on z kolei polegał na słowie tajemniczego Stenmina. Shirl zauwa˙zyła, z˙ e Pallance nigdy nie jest sam dłu˙zej ni˙z kilka minut; zawsze towarzyszy mu jego doradca. Jednak gdy przybyli do pałacu, Stenmina nie było. Zwa˙zywszy, z˙ e mistyk zdobył tak wielka˛ władz˛e nad niezrównowa˙zonym ksi˛eciem, było to bardzo dziwne. Podczas narady w Kern ojciec Shirl stwierdził, z˙ e ten zły duch ma nad młodszym synem Ruhla Buckhannaha jaka´ ˛s dziwna˛ władz˛e. Gdyby tylko udało si˛e odkry´c, na czym to polega. Menion był pewien, z˙ e to wła´snie Stenmin jest kluczem do zagadki szale´nstwa Pallancea. Musi zrobi´c co w jego mocy, dysponujac ˛ jedynie tym niewielkim zasobem informacji, bo czasu zostało ju˙z niewiele. Menion zostawił Shirl i wrócił do swojego pokoju. Teraz był gotów wzia´ ˛c gorac ˛ a˛ kapiel ˛ i zało˙zy´c s´wie˙ze ubranie; w jego głowie zaczał ˛ kiełkowa´c plan uwolnienia Balinora. Dopracowywał wła´snie jego szczegóły, gdy rozległo si˛e pukanie. Pr˛edko narzucił szat˛e, która˛ przygotował dla niego gospodarz, i otworzył drzwi. W progu stał jeden z słu˙zacych, ˛ trzymajac ˛ w r˛eku miecz Leah. Menion u´smiechnał ˛ z wdzi˛eczno´scia˛ i podzi˛ekował. Poło˙zył swa˛ cenna˛ bro´n na łó˙zku i przypomniał sobie, z˙ e zostawił ja˛ na siedzeniu powozu, a potem zapomniał zabra´c. Ubierajac ˛ si˛e, z duma˛ wspominał o tym wszystkim, co przeszedł ze swoim wiernym mieczem w gar´sci w ciagu ˛ tych paru tygodni, odkad ˛ w Leah pojawił si˛e młody Ohmsford, zda˙ ˛zył ju˙z prze˙zy´c wi˛ecej ni˙z niejeden człowiek przez całe swe z˙ ycie. Ksia˙ ˛ze˛ zapatrzył si˛e na moment przed siebie: który˙z to ju˙z raz zastanawia si˛e, czy ujrzy jeszcze chłopaka z Vale całym i zdrowym. . . z˙ ywym. . . ? Nie powinno mnie tu teraz by´c, my´slał z wyrzutem. Shea zaufał mu i powierzył własne bezpiecze´nstwo, ale on nie był tego godzien. Menion nie mógł si˛e oprze´c wra˙zeniu, z˙ e ilekro´c post˛epował zgodnie z poleceniami Allanona, to zawsze zawodził swych przyjaciół. Tak te˙z i teraz na pró˙zno tłumił gniew; zawiódł, nie podołał brzemieniu odpowiedzialno´sci. . . A w Tyrsis znalazł si˛e przecie˙z z własnego wyboru. Byli jeszcze inni, którzy potrzebowali jego pomocy. Ksia˙ ˛ze˛ chodził jednostajnym krokiem po sypialni, po czym usiadł ci˛ez˙ ko na mi˛ekkim ło˙zu i w zamy´sleniu wodził delikatnie palca po l´sniacym, ˛ chłodnym ostrzu miecza. W oczach stan˛eła mu przestraszona twarz Shirl i jej pełen trwogi wzrok, szukajacy ˛ wsparcia w jego oczach. Była w tej chwili dla niego najwa˙zniejsza˛ istota˛ na ziemi; nie mo˙ze jej teraz zostawi´c, nawet dla Shei. . . Cho´cby nie wiadomo co si˛e miało sta´c. . . Trudny to był wybór, je´sli jeszcze w ogóle miał jaki´s wybór. Te dwa z˙ ycia, jej i jego. . . Ale był jeszcze Balinor, byli jego uwi˛ezieni przyjaciele, był tak˙ze lud Callahornu. Je´sli chłopak z˙ yje, to mo˙ze Allanon i Flick go odnajda? ˛ Tak wiele od nich zale˙zało. My´sli powoli odpływały i zm˛eczony umysł Meniona zaczał ˛ spowija sen, tak mu teraz potrzebny. Lecz có˙z im
342
pozostało? Moga˛ si˛e tylko modli´c. . . Modli´c i czeka´c. Sen coraz bardziej cia˙ ˛zył na powiek i Menion zapadł w lekka,˛ niespokojna˛ drzemk˛e. Chwil˛e pó´zniej co´s zaalarmowało jego na pół u´spiona˛ s´wiadomo´sc´ . Mógł to by´c jaki´s szmer, a mo˙ze po prostu szósty zmysł. Otrzasn ˛ ał ˛ si˛e natychmiast ze snu, który mógł przynie´sc´ mu s´mier´c. Le˙zał bez ruchu na wielkim ło˙zu i wsłuchiwał si˛e w dziwny dochodzacy ˛ zza s´ciany. Przez na wpół przymkni˛ete oczy dostrzegł nieznaczne falowanie draperii. Cz˛es´c´ kotary wybrzuszyła si˛e, rozsun˛eła i do komnaty w´slizn˛eła si˛e bezszelestnie posta´c w purpurowej szacie. Menion starał si˛e uspokoi´c oddech, chocia˙z serce waliło mu jak oszalałe. Siła˛ powstrzymywał si˛e od wyskoczenia z łó˙zka i pochwycenia tajemniczego intruza. Ten rozejrzał si˛e szybko po pokoju, a potem ruszył w stron˛e łó˙zka. Jego szczupła dło´n pow˛edrowała błyskawicznie pod ubranie i wydobyła stamtad ˛ długi sztylet. R˛eka Meniona spoczywała lu´zno na mieczu Leah, ale do tej pory ksia˙ ˛ze˛ nie zrobił ani jednego ruchu. Odczekał, a˙z napastnik znajdzie si˛e nie dalej ni˙z jard od niego, i wtedy zaatakował z kocia˛ wr˛ecz szybko´scia.˛ Skoczył ku przera˙zonemu intruzowi i ciał ˛ mieczem w jego odsłoni˛eta˛ twarz. Posta´c zatoczyła si˛e i uniosła sztylet. Wtedy miecz Leah uderzył po raz drugi i wytracił ˛ nó˙z z r˛eki wroga. Teraz ksia˙ ˛ze˛ rzucił si˛e na niego z cała˛ siła,˛ przygniatajac ˛ go do podłogi. Jedna˛ dłonia˛ wykr˛ecił mu rami˛e, a druga˛ zacisnał ˛ na gardle. — Mów, morderco! — warknał ˛ gro´znie. — Nie, nie. . . Zaczekaj. To pomyłka. . . Nie jestem wrogiem. Prosz˛e, nie mog˛e oddycha´c. . . Menion nie zwolnił uchwytu i jeniec zaczał ˛ si˛e dusi´c, lecz jego ciemne oczy patrzyły cały czas zimno na ksi˛ecia. Nie znał go i nigdy przedtem nie widział, tego był pewien. Napastnik miał wask ˛ a˛ blada˛ twarz, która˛ okalała ciemna bródka. Zaciskał w gniewie z˛eby, a z oczu ziała niepohamowana nienawi´sc´ . Ksia˙ ˛ze˛ wyczuł instynktownie, z˙ e unieszkodliwiajac ˛ tego człowieka, nie popełnił bł˛edu. Odsunał ˛ si˛e i mocnym chwytem postawił intruza na nogi, cały czas trzymajac ˛ miecz przy jego gardle. — No to mów o tym moim bł˛edzie. Masz dokładnie minut˛e, zanim utn˛e ci j˛ezyk i zawołam stra˙z. Zwolnił lekko uchwyt i, rzuciwszy du˙zy miecz na ło˙ze, schylił si˛e błyskawicznie po le˙zacy ˛ na podłodze sztylet; trzymał go w pogotowiu, gdyby niedoszłemu mordercy przyszły do głowy jakie´s głupie my´sli. — To był prezent, ksia˙ ˛ze˛ Leah. . . Po prostu prezent od króla. — Głos był dr˙zacy, ˛ a napastnik za wszelka˛ cen˛e próbował odzyska´c nad soba˛ kontrol˛e. — Król chciał ci okaza´c swa˛ wdzi˛eczno´sc´ , a ja. . . — Wszedłem innymi drzwiami, z˙ eby ci nie zakłóca´c snu. Przerwał na chwil˛e, jakby na co´s czekał, a waskie ˛ oczy wpatrywały si˛e wnikliwie w oczy ksi˛ecia. Nie było to jednak zwyczajne zawieszenie głosu, by si˛e upewni´c, z˙ e Menion uwierzy w t˛e histori˛e; było w tym jeszcze co´s — jakby intruz 343
oczekiwał na komentarz. . . Ale Menion przyciagn ˛ ał ˛ go mocno do siebie, zbli˙zajac ˛ gro´znie swoja˛ twarz do twarzy napastnika. — To jest najgłupsza historyjka, jaka˛ kiedykolwiek słyszałem! Kim jeste´s, skrytobójco? W oczach intruza błysn˛eła nienawi´sc´ . — Jestem Stenmin, osobisty doradca króla Callahornu. — Teraz głos był ju˙z silny i pewny. — Nie okłamałem ci˛e. Ten sztylet to prezent od Pallance’a Buckhannaha. Polecono mi zanie´sc´ go tobie. Nie chciałem wyrzadzi´ ˛ c ci krzywdy. . . Nie miałem złych zamiarów. Lecz je´sli mi nie wierzysz, id´z do króla. Zapytaj go! On ci powie. . . W głosie Stenmina brzmiała pewno´sc´ . Menion wiedział, z˙ e Pallance na pewno potwierdziłby słowa swego doradcy niezale˙znie ich prawdziwo´sci. Ksia˙ ˛ze˛ przełknał ˛ s´lin˛e. Miał w swych r˛ekach najgro´zniejszego obecnie człowieka w Callahornie, prze˙zartego złem i podst˛epnego mistyka, prawdziwego władc˛e tej krainy. . . Wła´snie tego n˛edznika musiał Menion zniszczy´c przede wszystkim, je´sli chciał my´sle´c o uratowaniu Balinora. Dlaczego ten człowiek zdecydował si˛e zaatakowa´c wła´snie jego, teraz i tutaj, skoro nigdy przedtem nie widzieli. . . ? Tego Menion nie mógł zrozumie´c. Wiedział wszak jedno: je´sliby pozwolił mu teraz odej´sc´ lub zaprowadził przed oblicze Pallancea, to straciłby jedyna˛ by´c mo˙ze szans˛e ocalenia przyjaciół a jego z˙ ycie natychmiast znalazłoby si˛e w niebezpiecze´nstwie. Chwycił wi˛ec oburacz ˛ chuda˛ posta´c i pchnał ˛ ja˛ na stojace ˛ w pobli˙zu ło˙ze nakazujac ˛ siedzie´c i nie rusza´c si˛e. Stenmin siedział wi˛ec posłusznie i wodził niby nieobecnym wzrokiem po s´cianach, szczypiac ˛ nerwowo krótka˛ bródk˛e. Menion patrzył na´n, ale my´slami był gdzie indziej, rozwa˙zajac ˛ powstałe w tej chwili mo˙zliwo´sci. Nie zastanawiał długo. Nie mógł tu tak sta´c i czeka´c, a˙z nadejdzie odpowiedni moment na uwolnienie przyjaciół. — Wstawaj. . . mistyku, czy jak tam chcesz, z˙ eby ci˛e zwa´c. — Waskie, ˛ złe oczy wpatrywały si˛e w ksi˛ecia wnikliwie; mistyk w ogóle nie zareagował na polecenie. Meniona ogarn˛eła nagła furia. Podskoczył do krzesła i jednym silnym szarpni˛eciem podniósł Stenmina, jakby ten był lekki jak piórko. — Powinienem ci natychmiast poder˙zna´ ˛c gardło. . . To byłoby lepsze, co mógłbym zrobi´c dla Callahornu. Ale teraz, niestety, jeste´s mi potrzebny. Zaprowad´z mnie do lochów, gdzie uwi˛eziłe´s Balinora i wszystkich pozostałych. . . Natychmiast! Na d´zwi˛ek tego imienia oczy Stenmina otworzyły si˛e szerok — Skad ˛ o nim wiesz. . . o tym. . . zdrajcy tego kraju?! — krzyknał ˛ ze zdumieniem mistyk. — Posłuchaj, ksia˙ ˛ze˛ Leah! To był osobisty rozkaz króla! Nakazał trzyma´c brata w celi tak długo, a˙z umrze naturalna˛ s´miercia.˛ Nawet ja. . . aachh! Słowa uwi˛ezły mu w gardle. Szybkim jak błyskawica ruchem Menion chwycił go za krta´n i zacisnał ˛ dło´n. Oczy je´nca wyszły na wierzch, a twarz zacz˛eła sinie´c. — Nie prosiłem o wymówki i wyja´snienia. Po prostu zaprowad´z mnie tam! 344
Menion jeszcze mocniej zacisnał ˛ dło´n i Stenmin natychmiast pokiwał głowa,˛ dajac ˛ rozpaczliwe znaki, z˙ e si˛e zgadza. Ksia˙ ˛ze˛ zwolnił swój z˙ elazny chwyt, a chudzielec osunał ˛ si˛e na jedno kolano, łapczywie wciagaj ˛ ac ˛ powietrze do płuc. Menion wsadził miecz do pochwy, przytroczył go do boku i wsunał ˛ za pas sztylet. Pomy´slał o Shirl, siedzacej ˛ w sasiednim ˛ pokoju, ale szybko odrzucił ten pomysł. Plan był niebezpieczny, mogło si˛e nie uda´c. Nie było sensu ryzykowa´c jej z˙ ycia. A je´sli mu si˛e powiedzie, je´sli zdoła uwolni´c przyjaciół, to i tak zda˙ ˛zy do niej wróci´c. Obrócił si˛e do swojego wi˛ez´ nia, wyjał ˛ sztylet i podsunał ˛ mu go pod nos. — Ten prezent, który byłe´s łaskaw mi przynie´sc´ , morderco, wytoczy z ciebie krew. . . Spróbuj tylko mnie zdradzi´c! — Głos Meniona był zimny i opanowany. — Pami˛etaj, z˙ adnych sztuczek! Nie próbuj by´c za madry. ˛ Kiedy wyjdziemy z tego pokoju, poprowadzisz mnie na dół tylnymi schodami i pójdziemy prosto do miejsca, gdzie ich wszystkich trzymasz. Nie dawaj z˙ adnych znaków stra˙znikom — nie b˛edziesz szybszy ode mnie. Je´sli watpisz ˛ w cokolwiek z tego, co ci powiedziałem, to zrozum jedno. . . Do tego miasta przysłał mnie Allanon! W Stenmina jakby piorun strzelił. Na d´zwi˛ek imienia strasznego druida twarz n˛edznika w jednej chwili stała si˛e blada jak papier, a z oczu wyjrzał niekłamany strach. Obrócił si˛e natychmiast i posłusznie skierował do drzwi, a Menion szedł tu˙z za nim, trzymajac ˛ dło´n na tkwiacym ˛ za pasem sztylecie. Teraz liczył si˛e tylko czas. Musi działa´c szybko i zdecydowanie, je´sli chce uwolni´c Balinora wraz z cała˛ kompania; ˛ musi te˙z w jaki´s sposób unieszkodliwi´c obłakanego ˛ Pallance’a, zanim ten zda˙ ˛zy zaalarmowa´c pałacowa˛ stra˙z. A potem trzeba jeszcze szybko zawiadomi´c Janusa Senpre; on potrafi zebra´c tych wszystkich, którzy pozostali lojalni wobec Balinora. Menion zaczynał powoli wierzy´c, z˙ e b˛edzie mo˙zna odda´c władz˛e w prawowite r˛ece bez rozlewu krwi. Zapewne te˙z w tej chwili wielka armia Nordlandii, stojaca ˛ teraz na przeciwległym brzegu wyspy Kern, sposobi si˛e dopiero do wymarszu na Tyrsis. Je´sli w por˛e uda si˛e powoła´c pod bro´n Legion Graniczny, uzbroi´c go i rozstawi´c na odpowiednich pozycjach, to, istnieje szansa na powstrzymanie wroga przy północnych brzegach Mermidonu. Prawdopodobnie nie udałoby si˛e przeprawi´c sił obronnych na przeciwległy brzeg wezbranej rzeki, ale te˙z armia naje´zd´zcy nie b˛edzie mogła zamkna´ ˛c okra˙ ˛zenia i manewrowa´c swobodnie na flankach. Przez te kilka dni wojska Eventina powinny dotrze´c na miejsce. Menion był w pełni s´wiadom, z˙ e wszystko zale˙zy teraz od tych najbli˙zszych minut. Wyszli z sypialni i ksia˙ ˛ze˛ rozejrzał si˛e, czy w pobli˙zu nie stra˙zników. W korytarzu było jednak cicho i pusto. Pchnał ˛ lekko Stenmina i poszedł za nim w kierunku wewn˛etrznych korytarzy głównego pałacu. Przemykali si˛e korytarzami biegnacymi ˛ wzdłu˙z wielkich sal, starannie unikajac ˛ tych, w których byli ludzie. Wielokrotnie mijali królewskich gwardzistów, ale Stenmin nie odwa˙zył si˛e na z˙ aden gest ani nawet na oddanie pozdrowie´n. I tylko z pochmurnej i zaci˛etej twarzy mo˙zna było odgadna´ ˛c, co si˛e w nim teraz dzieje. 345
Przez kraty w pałacowych oknach Menion widział pi˛ekne, rozległe ogrody, które zdobiły ziemie Buckhannahów. Sło´nce muskało ciepłym blaskiem pełne z˙ ywych barw kwiaty, a poranne powietrze był wonne i rze´skie. Było ju˙z prawie południe i tereny pałacowe zaczynały z wolna wypełnia´c si˛e tłumem go´sci i kupców. Na dole zauwa˙zyli spora˛ grup˛e pałacowej słu˙zby spieszacej ˛ swych zwykłych obowiazków; ˛ zewszad ˛ dochodziły ich d´zwi˛eki pojedynczych głosów i rozmów. Menion zauwa˙zył, z˙ e ci ludzie najwyra´zniej ignorowali obecno´sc´ Stenmina. Dobry znak. . . albo go nie lubili, albo zupełnie mu nie ufali. Nikt te˙z nie kwestionował ich obecno´sci. Doszli wi˛ec, przez nikogo nie zatrzymywani, do wielkich drzwi prowadzacych ˛ do podziemi. Po obu stronach wrót stało dwóch uzbrojonych stra˙zników, a same drzwi były zabezpieczone dodatkowa˛ pot˛ez˙ na˛ sztaba.˛ — Uwa˙zaj na to, co mówisz — szepnał ˛ ostro Menion, gdy zbli˙zali si˛e do gwardzistów. Zatrzymali si˛e tu˙z przed nimi, a Menion, stojac ˛ nieco z boku poło˙zył swobodnie dło´n na r˛ekoje´sci sztyletu. Stra˙znicy przygladali ˛ mu si˛e przez chwil˛e z uwaga,˛ a potem spojrzeli na królewskiego doradc˛e. W tym momencie Stenmin si˛e odezwał: — Stra˙z! Otworzy´c te drzwi! Ksia˙ ˛ze˛ Leah i ja chcemy dokona´c inspekcji piwnic i lochów. — Nikomu nie wolno tu wchodzi´c. To rozkaz samego króla, panie — Stra˙znik patrzył wprost przed siebie, a jego głos brzmiał twardo i pewnie. — Jestem tu z rozkazu króla! — krzyknał ˛ gniewnie zaskoczony mistyk, ale uspokoił si˛e zaraz, czujac ˛ na plecach ostrzegawcze ukłucie. Menion wysunał ˛ si˛e nieco do przodu i wskazał wolna,˛ prawa˛ r˛eka na towarzysza. — Wartowniku, to jest przecie˙z osobisty doradca króla, a nie. . . — w kacikach ˛ ust ksi˛ecia drgnał ˛ nieznaczny u´smiech — wróg czy zdrajca tego kraju. Robimy obchód pałacu. . . To jest zadanie specjalne. Król sadzi, ˛ z˙ e skoro to ja uratowałem jego narzeczona,˛ to równie˙z i ja rozpoznam porywacza. Lecz. . . no có˙z. . . Je´sli to b˛edzie konieczne, to pójd˛e po niego i sprowadz˛e tu, do was. . . Ma on teraz, co prawda, jakie´s wa˙zne sprawy, ale mo˙ze zechce tu przyj´sc´ i. . . Menion zawiesił nieco głos i przerwał na chwil˛e, modlac ˛ si˛e w duchu, by stra˙znicy bali si˛e nieobliczalnego Pallance’a wystarczajaco ˛ mocno. By´c mo˙ze nie zechca˛ ryzykowa´c. Rzeczywi´scie po chwili wahania wartownicy skin˛eli w milczeniu głowami, odwrócili si˛e i odsun˛eli ci˛ez˙ ka˛ sztab˛e. Otworzyli drzwi i stan˛eli po bokach, odsłaniajac ˛ kamienne schody prowadzace ˛ wprost do podziemi. Stenmin, nic nie mówiac, ˛ poszedł pierwszy. Najwidoczniej wział ˛ sobie do serca ostrze˙zenia ksi˛ecia i postanowił nie ryzykowa´c. Ale Menion był cały czas ostro˙zny i czujny; wiedział, z˙ e mistyk nie jest głupcem. Musiał przecie˙z zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e gdy uwolniony Balinor przejmie dowództwo nad Legionem Granicznym, to jego 346
władza dobiegnie ko´nca i nie b˛edzie miał ju˙z czego szuka´c w ksi˛estwie Callahornu. Oczywi´scie, je´sli w ogóle ujdzie z tego wszystkiego z z˙ yciem. Na pewno wi˛ec co´s skrycie planował, ale najwidoczniej nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Drzwi zamkn˛eły si˛e za nimi cicho i zacz˛eli schodzi´c korytarzem w jasnym blasku pochodni w głab ˛ piwnicy. Menion dostrzegł płyt˛e podziemnego wej´scia prawie natychmiast, gdy tylko weszli do głównej piwnicy. Stra˙znicy nie zawracali sobie powtórnie głowy maskowaniem wej´scia beczkami z winem. Lecz sama płyta była solidnie zabezpieczona pot˛ez˙ nymi sztabami, skutecznie uniemo˙zliwiajacymi ˛ jej otwarcie od dołu. Menion nie mógł wiedzie´c, z˙ e gdy kilka godzin wcze´sniej udaremniono ucieczk˛e wi˛ez´ niów, zasuwajac ˛ im płyt˛e przed samym nosem, nikt si˛e ju˙z nie kłopotał odprowadzaniem ich do celi. Pozostawiono ich w długich, wykutych w litej skale korytarzach. . . I mieli si˛e tam, po´sród lodowatej ciemno´sci, błaka´ ˛ c bez ko´nca, a˙z do s´mierci. Dopiero teraz dostrzegli dwóch stra˙zników siedzacych ˛ na jednej z beczek. Obok nich le˙zał ledwie napocz˛ety krag ˛ sera i do połowy opró˙zniona flaszka wina. Wartownicy wyprawili sobie suto zakrapiana˛ uczt˛e. Menion u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie na ten widok. Kiedy podeszli bli˙zej, ksia˙ ˛ze˛ udawał, z˙ e rozglada ˛ si˛e z zainteresowaniem po piwnicy i rozpoczał ˛ niby to swobodna˛ rozmow˛e. Ale Stenmin milczał jak grób. Stra˙znicy zsun˛eli si˛e z beczki i podeszli niepewnie par˛e kroków. Byli ju˙z na tyle blisko, z˙ e Menion widział ich zaniepokojone twarze. Spojrzał na mistyka, ale ten patrzył gdzie´s w dal, zupełnie jakby poza nim samym nikogo tu nie było; lecz w jego oczach błyskały iskierki ledwie tłumionej furii. Stra˙znicy równie˙z to zauwa˙zyli i tłumaczyli to sobie na swój sposób: otó˙z przyłapano ich na pró˙znowaniu i piciu wina podczas słu˙zby. Menion postanowił wykorzysta´c. — Wiem, o czym my´slisz, panie. Ja te˙z tak uwa˙zam. — Ksia˙ ˛ze˛ zwracał si˛e do Stenmina, ale patrzył surowo na stra˙zników. — I to maja˛ by´c wartownicy. . . pijani na słu˙zbie. . . ! Przypu´sc´ my, z˙ e wi˛ez´ niowie chca˛ ucieka´c, a oni le˙za˛ pijani jak bela. O nie, panowie! Król musi by´c natychmiast o tym powiadomiony. Bierzmy si˛e do naszej roboty, a jak sko´nczymy. . . — Menion jeszcze raz spojrzał gro´znie na blade ze strachu twarze. — Panie — wołał łamiacym ˛ si˛e głosem jeden ze stra˙zników — to nie tak. . . ! To pomyłka! My tylko wypili´smy troch˛e wina do s´niadania. Cały czas byli´smy czujni. . . — O tym zdecyduje król — Menion przerwał mu ostro, unoszac ˛ w gór˛e dło´n. — Ale. . . król i tak nie b˛edzie słuchał. . . — To był Stenmin. W jego oczach płonał ˛ dziki gniew, miał dosy´c całej maskarady i nie potrafił si˛e ju˙z pohamowa´c. Lecz stra˙znicy nie zrozumieli go, my´slac, ˛ i˙z chodzi mu o ukaranie ich ju˙z tutaj, na miejscu, i pobledli jeszcze bardziej. Mistyk chciał co´s jeszcze powiedzie´c, ale Menion wkroczył szybko mi˛edzy niego a stra˙zników, jakby chciał ich ochroni´c przed gwałtownym gniewem królewskiego doradcy, na wszelki te˙z wypadek wy347
ciagn ˛ ał ˛ sztylet i starał si˛e go trzyma´c jak najbli˙zej Stenmina, ale tak, aby stra˙znicy niczego si˛e nie domy´slili. — No tak. . . — ciagn ˛ ał ˛ dalej ksia˙ ˛ze˛ , nie zmieniajac ˛ nawet tonu — prawdopodobnie kłamia˛ jak z nut. Jednak˙ze z drugiej strony, król jest człowiekiem bardzo zapracowanym. . . Nie lubi˛e mu przeszkadza´c ani tym bardziej zawraca´c głow˛e błahostkami. By´c mo˙ze tym razem poprzestaniemy na ostrze˙zeniu. . . ? — Spojrzał wymownie na wartowników, którzy skwapliwie przytakn˛eli, upatrujac ˛ w tym szans˛e na ocalenie głów. Jak ka˙zdy w tym królestwie, tak i oni panicznie si˛e bali tajemniczego mistyka i zrobiliby wszystko, aby unikna´ ˛c jego gniewu. — Dobrze wi˛ec, zostali´scie ostrze˙zeni. — Menion wsadził sztylet za pas i wskazał r˛eka˛ na okratowane wej´scie. — A teraz odsu´ncie płyt˛e i przyprowad´zcie wi˛ez´ niów. Stanał ˛ jeszcze bli˙zej Stenmina i obserwował go uwa˙znie. Nastapiła ˛ pełna napi˛ecia cisza. Ciemna twarz mistyka była jakby nieobecna, a wzrok utkwiony w ci˛ez˙ ka˛ płyt˛e. Stra˙znicy równie˙z stali nieruchomo, popatrujac ˛ na siebie nerwowo i przest˛epujac ˛ z nogi na nog˛e. — Panie — zaczał ˛ jeden z nich nie´smiało. — Król zakazał komukolwiek widywa´c si˛e z wi˛ez´ niami. Nikt nie mo˙ze tu wej´sc´ , pod z˙ adnym pozorem. Nie wolno nam wyprowadza´c ich z lochów. — A wi˛ec sprzeciwiacie si˛e królewskiemu doradcy i jego prywatnemu, osobistemu go´sciowi. — Menion spodziewał si˛e tego, mówił wi˛ec szybko i zdecydowanie. — W takim razie nie dajecie nam wyboru. . . B˛edziemy musieli fatygowa´c króla tu, na dół. To poskutkowało natychmiast. Stra˙znicy nie wahali si˛e ju˙z ani sekundy; szybko wybili skoble i odsun˛eli sztaby. Pochwycili z˙ elazne pier´scienie i jednocze´snie unie´sli płyt˛e, po czym pchn˛eli ja˛ mocno. Płyta uderzyła z hukiem o kamienna˛ posadzk˛e, a oczom pozostałych ukazała si˛e ciemna dziura. Z mieczami w gar´sci wartownicy zeszli par˛e stopni na dół i zawołali gło´sno na wi˛ez´ niów. Menion rów´ nie˙z wyciagn ˛ ał ˛ miecz i chwycił Stenmina za rami˛e. Sciskaj ac ˛ go mocno, szepnał ˛ ostro, by ten nic nie mówił ani nawet si˛e nie poruszył. Po paru pełnych napi˛ecia minutach usłyszeli odgłosy kroków, a w nast˛epnej chwili w dziurze przy podłodze ukazała si˛e głowa Balinora. Wychodził powoli, a zaraz za nim dwa elfy. Na ko´ncu pojawiła si˛e silna sylwetka Hendela, którego własna próba uwolnienia wi˛ez´ niów zako´nczyła si˛e fiaskiem ledwie kilka godzin temu. W pierwszej chwili nie zauwaz˙ yli Meniona, wi˛ec ksia˙ ˛ze˛ postapił ˛ krok do przodu, cały czas jednak trzymajac ˛ mocno Stenmina za rami˛e. — Dobrze, niech wszyscy wyjda,˛ ale trzymajcie ich razem. Miejcie na nich baczenie. . . Oni sa˛ bardzo niebezpieczni. Wycie´nczeni wi˛ez´ niowie rozgladali ˛ si˛e nerwowo na wszystkie strony, ledwie skrywajac ˛ zdumienie na widok ksi˛ecia Leah. Stra˙znicy byli zwróceni ku czwórce wi˛ez´ niów, wi˛ec Menion mrugnał ˛ do nich. Na twarzy Dayela pojawił si˛e słaby u´smiech, zdradzajacy ˛ ogromna˛ rado´sc´ ze spotkania starego przyjaciela. Nagle, 348
zanim Menion zda˙ ˛zył zareagowa´c, nieruchomy dotychczas Stenmin wy´sliznał ˛ si˛e szybko jak wa˙ ˛z z jego u´scisku, odskoczył i krzyknał ˛ na całe gardło: — Zdrajca! Stra˙z, to podst˛ep. . . ! Nie zda˙ ˛zył ju˙z jednak doko´nczy´c. Zanim zaskoczeni stra˙znicy zdołali si˛e obróci´c, Menion rzucił si˛e niczym pantera na uciekajacego ˛ mistyka i przygwo´zdził go do podłogi. W momencie, gdy z˙ ołnierze zdali sobie spraw˛e ze swej pomyłki, było ju˙z za pó´zno. Cała czwórka ruszyła do akcji, błyskawicznie obezwładniajac ˛ i rozbrajajac ˛ swych dozorców, zanim ci zda˙ ˛zyli si˛e zorientowa´c w sytuacji. Po chwili byli ju˙z zwiazani ˛ i zakneblowani. Umieszczono ich w najciemniejszym ka˛ cie piwnicy, tam gdzie najtrudniej było ich dostrzec. Pokonany i obolały królewski zausznik został bezceremonialnie postawiony na nogi. Menion spojrzał z niepokojem na drzwi piwnicy, ale nikt si˛e nie pojawił. Widocznie na górze nie usłyszano krzyku mistyka. Balinor i cała kompania nie posiadali si˛e z rado´sci; u´smiechali si˛e do ksi˛ecia z wdzi˛eczno´scia,˛ klepali go po plecach i s´ciska mu r˛ece. — Menionie Leah, jeste´smy ci winni wi˛ecej, ni˙z kiedykolwiek zdołamy odda´c — dzi˛ekował Balinor. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e jeszcze kiedykolwiek ci˛e ujrzymy. A gdzie˙z jest Allanon? Menion pokrótce opowiedział, jak rozstał si˛e z druidem i Flickiem, jak ukrywał si˛e potem w pobli˙zu obozu Nordlandczyków, by wreszcie dosta´c si˛e do Tyrsis i ostrzec miasto przed nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ inwazji. Przerywajac ˛ chwilami, by poprawi´c knebel je´ncowi, ksia˙ ˛ze˛ mówił o uratowaniu Shirl Ravenlock, wyprawie do Kernu, obl˛ez˙ eniu i spaleniu miasta oraz ucieczce do Tyrsis. Przyjaciele słuchali w milcz˛e dopóki nie sko´nczył, a w ich oczach, obok wdzi˛eczno´sci, Menion dostrzegł błysk podziwu. — Cokolwiek jeszcze si˛e wydarzy — powiedział cicho Hendel — dowiodłe´s swej odwagi i nigdy ci tego nie zapomnimy. — Trzeba zmobilizowa´c Legion Graniczny i wysła´c go, by utrzymał Mermidon — uciał ˛ szybko Balinor. — Trzeba te˙z posła´c wiadomo´sc´ do miasta, a potem odnale´zc´ mojego ojca i. . . brata. Chciałbym przeja´ ˛c pałac i dowodzenie armia˛ bez przelewu krwi. Menionie, mo˙zemy ufa´c Janusowi Senpre? — Jest wierny tobie i królowi. — Wy´slij mu wi˛ec wiadomo´sc´ , a my na razie zostaniemy tutaj — ciagn ˛ ał ˛ ksia˛ z˙ e˛ Callahornu, spogladaj ˛ ac ˛ na Stenmina. — Gdy Senpre przyb˛edzie z odsiecza,˛ nie powinni´smy mie´c z˙ adnych kłopotów. Mój brat został teraz sam. . . Nie ma ju˙z wsparcia. A co z moim ojcem. . . ? Balinor pochylił si˛e nad mistykiem, wyciagn ˛ ał ˛ knebel z jego ust i spojrzał na niego lodowato. Stenmin odwzajemnił spojrzenie; jego oczy przepełniała nienawi´sc´ . Zdawał sobie bowiem spraw˛e, z˙ e je´sli Pallance utraci władz˛e, to on sam b˛edzie całkowicie zniszczony. Ogarniała go coraz wi˛eksza rozpacz; jego plan zaczynał si˛e wali´c i zbli˙zał si˛e marny koniec. Menion zastanawiał si˛e, co chciał osiagn ˛ a´ ˛c ten tajemniczy człowiek, zmuszajac ˛ Pallance’a do tak podłych czynów. 349
Nie było wszak tajemnica,˛ dlaczego pragnał ˛ uczyni´c szalonego ksi˛ecia królem całego Callahornu. Rzady ˛ młodszego Buckhannaha gwarantowały mu przecie˙z najwy˙zsza˛ pozycj˛e. Ale dlaczego nakłonił go do rozwiazania ˛ Legionu Granicznego w obliczu nadciagaj ˛ acej ˛ z północy inwazji nordlandzkiej armii? Przecie˙z wiedział, z˙ e tak małe królestwo nie jest w stanie oprze´c si˛e zmasowanemu atakowi. Dlaczego zadał sobie tyle trudu, by uwi˛ezi´c Balinora i ukrywa´c starego króla gdzie´s w odległym skrzydle pałacu, gdy mo˙zna było si˛e ich po prostu pozby´c? I dlaczego próbował zabi´c Meniona Leah, człowieka, którego nigdy przedtem nie spotkał? — Stenmin, twoje rzady ˛ w tym kraju i władza nad moim bratem ju˙z si˛e sko´nczyły — o´swiadczył Balinor z chłodna˛ determinacja.˛ — To, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz s´wiatło dzienne, zale˙zy od tego, jak si˛e teraz zachowasz. Co zrobiłe´s z moim ojcem? Zapadła długa chwila milczenia. Mistyk rozgladał ˛ si˛e bezradnie z poszarzała˛ twarza.˛ — Jest. . . jest w północnym skrzydle. . . W wie˙zy — wyszeptał w ko´ncu. — Je´sli co´s mu si˛e stało, mistyku. . . Balinor odwrócił si˛e nagle i na chwil˛e zapomniał o istnieniu tej obmierzłej postaci. Stenmin skulił si˛e pod s´ciana,˛ obserwujac ˛ ze strachem pot˛ez˙ na˛ posta´c ksi˛ecia Callahornu. Trz˛esac ˛ a˛ si˛e jak w apopleksji r˛eka˛ szarpał nerwowo swa˛ mała,˛ spiczasta˛ bródk˛e. Menion przygladał ˛ mu si˛e niemal ze współczuciem. Nagle w jego pami˛eci pojawił si˛e jaki´s obraz — wspomnienie sceny, która˛ obserwował kilka dni temu nad brzegiem Mermidonu, ukryty za małym wzgórzem. Ten sam odruch: skubanie małej, spiczastej bródki! Teraz ju˙z wiedział, o co chodziło Stenminowi! Zagotował si˛e z w´sciekło´sci i rzucił w stron˛e je´nca, odpychajac ˛ na bok Balinora. — To ty byłe´s wtedy na brzegu! Porywacz! — wrzasnał ˛ gniewnie. — Chciałe´s mnie zabi´c, bo my´slałe´s, z˙ e ci˛e rozpoznałem! Czy˙z nie tak?! Zamierzałe´s porwa´c Shirl i odda´c ja˛ Nordlandczykom! Ty podły zdrajco! Chciałe´s nas zdradzi´c i wyda´c miasto lordowi Warlockowi! Niepomny na okrzyki towarzyszy, rzucił si˛e na przera˙zonego mistyka, który jakim´s cudem zdołał unikna´ ˛c pierwszego uderzenia, zerwa´c si˛e i uciec na schody. Menion skoczył za nim z mieczem gotowym do ciosu; dopadł go w połowie schodów i chwyciwszy silna˛ r˛eka˛ za kołnierz, pchnał ˛ wrzeszczac ˛ a˛ histerycznie kreatur˛e na s´cian˛e. W tej samej chwili drzwi skrzypn˛eły gło´sno i otworzyły si˛e. W progach stał Pallance Buckhannah.
XXIX Przez chwil˛e nikt si˛e nie poruszał. Nawet przera˙zony Stenmin skulił si˛e pod s´ciana˛ i patrzył bez słowa na pot˛ez˙ na˛ posta´c stojac ˛ a˛ u szczytu schodów. Z twarzy Pallance’a odpłyn˛eła cała krew. W jego spojrzeniu mo˙zna było dostrzec gniew i zmieszanie. Menion Leah opu´scił miecz i spojrzał na samozwa´nczego króla. Nie czuł ju˙z nienawi´sci. Po tym co si˛e stało i czego si˛e dowiedział, była to raczej mieszanina zrozumienia i współczucia. Lecz je´sli natychmiast czego´s nie zrobi, ich z˙ ycie mo˙ze si˛e znale´zc´ w niebezpiecze´nstwie. Brutalnie szarpnał ˛ Stenmina stawiajac ˛ go na nogi, i pchnał ˛ z pogarda˛ w kierunku ksi˛ecia. — Oto jest zdrajca, Pallance. Prawdziwy wróg Callahornu. To on porwał Shirl i chciał odda´c Tyrsis lordowi Warlockowi. . . — Panie, zda˙ ˛zyłe´s na czas — mistyk odzyskał rezon i o´smielił si˛e przerwa´c Menionowi. Uszedł niepewnie par˛e kroków i rzucił do stóp Pallance’a. — Odkryłem ich ucieczk˛e. Wła´snie biegłem ci˛e ostrzec! Menion jest przyjacielem Balinora. Przybył tu, by ci˛e zabi´c! — syczał z nie skrywana˛ nienawi´scia.˛ Złapał swego dobroczy´nc˛e za tunik˛e i podnosił si˛e wolno, by stana´ ˛c u jego boku. — Zabiliby mnie, gdyby nie ty, panie. Nie widzisz, co si˛e dzieje? Menion powstrzymywał si˛e ostatkiem sił, by nie podej´sc´ i ucia´ ˛c tej kreaturze kłamliwego j˛ezora. Wiedział jednak, jak wa˙zne było w tej chwili zachowanie spokoju. — Ten człowiek ci˛e zdradził, Pallance — ciagn ˛ ał ˛ z kamienna˛ twarza˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Zatruł ci serce i umysł, wyssał jak pijawka twa˛ wol˛e i nagiał ˛ do swej własnej. . . Sprawił, z˙ e´s. . . z˙ e´s my´slał i czuł tak, jak on sobie tego za˙zyczył. Nic go nie obchodzisz ani te˙z nie obchodzi go los tego kraju. . . Sprzedał go, a tak˙ze nas wszystkich, bardzo tanio. Oddał nas w r˛ece wroga, który zda˙ ˛zył ju˙z zniszczy´c Kern. — Stenmin zawył we w´sciekłej furii, ale ksia˙ ˛ze˛ Leah patrzył przenikliwie w oczy młodego króla i spokojnie mówił dalej: — Niedawno powiedziałe´s, z˙ e b˛edziemy przyjaciółmi. Chciałe´s tego. . . pami˛etasz? A przyjaciele musza˛ sobie ufa´c. Je´sli teraz dasz si˛e zwie´sc´ , to b˛edzie to ju˙z koniec twojego królestwa. . . twojego kraju, Pallance. U dołu schodów wszyscy słuchali w milczeniu, bojac ˛ si˛e jakimkolwiek ruchem lub słowem przeszkodzi´c Menionowi. Balinor zauwa˙zył ze zdumieniem, z˙ e 351
młodszy brat uwa˙znie słucha ksi˛ecia; widział wyra´znie, jak jego twarz si˛e zmienia pod wpływem wewn˛etrznych zmaga´n, jak stara si˛e przebi´c przez zapor˛e ot˛epienia i chaosu. Jako˙z po chwili Pallance obrócił si˛e, zamknał ˛ cicho drzwi i zaczał ˛ powoli do nich schodzi´c. Przechodzac ˛ obok Stenmina, nawet na niego nie spojrzał; minał ˛ go tak, jakby ten w ogóle nie istniał. Mistyk nie wiedział w tej chwili, co pocza´ ˛c. Spojrzał na drzwi, zastanawiajac ˛ si˛e przez chwil˛e, czy nie lepiej b˛edzie uciec stad ˛ jak najdalej. Ale nie był jeszcze gotowy uzna´c si˛e za pokonanego. Nie. . . ! Jeszcze nie! Obrócił si˛e szybko, chwycił Pallance’a za rami˛e i przybli˙zył twarz do jego ucha. — Czy´s zwariował? Czy naprawd˛e jeste´s tak szalony, jak mówia,˛ mój królu? — szeptał jadowicie. — Czy teraz wła´snie chcesz si˛e podda´c. . . ? Chcesz wszystko odda´c bratu. . . ? Wszystko straci´c?! Kto ma by´c królem — ty czy on? Jes´li chcesz wiedzie´c, kiedy skłamałem, to ci powiem. Prawda jest taka, z˙ e Menion Leah jest przyjacielem Allanona. — Pallance odwrócił si˛e wolno do Stenmina, a w jego oczach pojawił si˛e strach. — Tak, Allanona! — Doradca wiedział, z˙ e uderzył w czuły punkt, i postanowił to wykorzysta´c do ko´nca. — A jak my´slisz, kto uprowadził twoja˛ narzeczona˛ z jej domu w Kern? Ten człowiek, który tu mówi o przyja´zni, brał udział w tym porwaniu. To był podst˛ep. . . fortel, dzi˛eki któremu chcieli si˛e tu dosta´c. Mieli ci˛e zabi´c! U dołu schodów panowała pełna niepokoju cisza. Hendel chciał wej´sc´ na gór˛e, ale Balinor go powstrzymał. Menion równie˙z stał nieruchomo i wpatrywał si˛e w Pallance’a. Wiedział, z˙ e jakiekolwiek zamieszanie tylko potwierdziłoby oszczerstwa Stenmina. Wyciagn ˛ ał ˛ dło´n i wskazał na mistyka. — On jest zdrajca.˛ Zaprzedał si˛e lordowi Warlockowi. — Buckhannah zszedł kilka stopni, spogladaj ˛ ac ˛ przelotnie na Meniona, a potem utkwił wzrok w Balinorze, który czekał cierpliwie u dołu schodów. Zatrzymał si˛e i u´smiechnał ˛ niepewnie. — A co ty o tym sadzisz, ˛ bracie? Czy ja rzeczywi´scie jestem. . . ! Czy postradałem zmysły? A je´sli nie ja, no. . . to chyba musi by´c kto´s inny, a ja sam jestem przy zdrowych zmysłach. Powiedz co´s, Balinorze. Powinni´smy o tym porozmawia´c. . . Wtedy. . . Chciałem co´s powiedzie´c. . . Wypowiadajac ˛ te słowa, Pallance obejrzał si˛e do tyłu, spojrzał Stenminowi w oczy i umilkł. Mistyk, skulony pod s´ciana,˛ wygladał ˛ teraz jak w´sciekła gadzina, gotowa w ka˙zdej chwili rzuci´c si˛e i kasa´ ˛ c. — Stenmin, wygladasz ˛ z˙ ało´snie. . . Wstawaj! — Ostra komenda poderwała mistyka na równe nogi. — Dorad´z mi, co powinienem zrobi´c! — Ton głosu był suchy i niecierpliwy. — Czy mam ich wszystkich zabi´c? Czy to mnie ochroni? W jednej chwili Stenmin znów znalazł si˛e w swoim z˙ ywiole wyprostował si˛e, a z oczu biła zło´sliwa satysfakcja i nieokiełznanej furia. — Wezwij stra˙z, panie. Zlikwiduj tych zabójców natychmiast. — Nagle stało si˛e co´s dziwnego. Pallance przygarbił si˛e, jakby nagle zupełnie opadł z sił, jak352
by uszła z niego cała energia. W jego spojrzeniu pojawiła si˛e pustka i ot˛epienie. Utkwił wzrok w najbli˙zszej s´cianie i zaczał ˛ ja˛ oglada´ ˛ c tak wnikliwie, jakby była nieocenionym dziełem sztuki. Menion zdał sobie spraw˛e, z˙ e młody ksia˙ ˛ze˛ traci w tej chwili nad soba˛ kontrol˛e i poczucie rzeczywisto´sci, z˙ e wraca do s´wiata ułudy i szale´nstwa. Stenmin równie˙z to zauwa˙zył i potarł z zadowoleniem bródk˛e, a na jego twarzy pojawił si˛e ponury u´smiech. Jednak po chwili Pallance przemówił: — Nie, nie b˛edzie z˙ adnych z˙ ołnierzy. . . z˙ adnego zabijania, on musi by´c człowiekiem praworzadnym. ˛ Balinor chce by´c władca˛ kraju, chce mnie zastapi´ ˛ c. . . Lecz jest te˙z moim bratem. . . Musimy wi˛ec porozmawia´c. Nie wolno go krzywdzi´c. . . nie wolno. — zamilkł na moment, a potem spojrzał nieoczekiwanie na Meniona. Przyprowadziłe´s mi z powrotem Shirl. . . Wiesz, my´slałem, z˙ em ja˛ utracił na zawsze. . . Dlaczego miałby´s to robi´c, gdyby´s był moim wrogiem. . . ? Stenmin nie mógł ju˙z dłu˙zej wytrzyma´c. Syczał w´sciekle przez zaci´sni˛ete z˛eby i szarpał ksi˛ecia za tunik˛e. Ale Pallance zdawał si˛e go w ogóle nie zauwa˙za´c. — Bardzo mi trudno. . . jasno my´sle´c, Balinorze — mówił teraz prawie szeptem i potrzasn ˛ ał ˛ ze smutkiem głowa.˛ — Nic nie jest dla mnie jasne. Nie jestem nawet na ciebie zły, z˙ e chcesz by´c królem. Ja zawsze chciałem. . . by´c królem, zawsze. . . wiesz o tym. Chciałem te˙z mie´c przyjaciół. . . kogo´s, z kim mógłbym porozmawia´c. . . Dopiero teraz jakby przypomniał sobie o istnieniu Stenmina; obrócił si˛e wolno i zajrzał mu prosto w oczy. Pod tym spojrzeniem mistyk cofnał ˛ si˛e o krok, oszołomiony i zdezorientowany, pu´scił tunik˛e ksi˛ecia i oparł si˛e plecami o kamienna˛ s´cian˛e. Ze strachu zacz˛eły mu dzwoni´c z˛eby, a z oczu wyzierało przera˙zenie i panika. Ze wszystkich obserwujacych ˛ t˛e niesamowita˛ scen˛e osób tylko Menion zdawał si˛e rozumie´c, co tu si˛e w tej chwili dzieje; wiedział, co musi w tej chwili czu´c Pallance. Opadały wi˛ezy zła i szale´nstwa, którymi mistyk oplótł nieszcz˛esnego ksi˛ecia, rozwiewała si˛e mgła ot˛epienia i mrok s´mierci. Z tych jadowitych oparów wyłaniała si˛e prawdziwa twarz królewskiego doradcy: wstr˛etna i ohydna, pozbawiona uczu´c maska jednego z wielu upiorów, które nawiedzały jego s´wiat w koszmarach. — Pallance, posłuchaj mnie. — Menion starał si˛e mówi´c ciepło i spokojnie. Jego głos docierał do młodego ksi˛ecia jakby z bardzo daleka. — Sprowad´z tu na dół Shirl. Po´slij po nia,˛ a ona ci pomo˙ze. Ksia˙ ˛ze˛ drgnał ˛ i zawahał si˛e, jakby próbujac ˛ co´s sobie przypomnie´c, ale ju˙z po chwili na jego wymizerowanej twarzy pojawił si˛e u´smiech; wyprostował si˛e, jakby powracała mu dawna z˙ ywotno´sc´ i siła. Przywołał na pami˛ec´ jej mi˛ekki i ciepły głos, jej delikatna,˛ pi˛ekna˛ twarz — wspomnienia pełne spokoju, ulgi i szcz˛es´cia, którego nigdy nie zaznał z z˙ adna˛ inna˛ istota.˛ Gdyby tak znów mógł z nia˛ by´c, cho´c przez chwil˛e. . . — Shirl. . . — wymówił jej imi˛e cicho i mi˛ekko, a w jego głosie był smutek i miło´sc´ . Obrócił si˛e i ju˙z wyciagał ˛ r˛ek˛e, by otworzy´c drzwi, gdy nagle. . . Stenmin 353
wpadł w istny szał. Rzucił si˛e z dzika˛ furia˛ na ksi˛ecia i wrzeszczac ˛ jak op˛etany, jał ˛ szarpa´c go za tunik˛e. Menion Leah zareagował instynktownie: skoczył szybko i wbiegł po schodach, by rozdzieli´c walczacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Był jednak za daleko. Zaledwie par˛e stopni dzieliło go od nich, gdy Stenmin wyszarpnał ˛ spod długich szat zakrzywiony sztylet. Uniósł r˛ek˛e. . . Ostrze zawisło złowrogo nad głowa˛ ksi˛ecia. Balinor krzyknał ˛ strasznie w bezsilno´sci i przera˙zeniu. Błysn˛eła stal, sztylet opadł, zagł˛ebiajac ˛ si˛e a˙z po koje´sc´ . Pallance Buckhannah krzyknał ˛ i wypr˛ez˙ ył si˛e, gdy jego pier´s rozdarł straszliwy ból. Oczy rozszerzyły si˛e w niemym zdumieniu a młoda twarz okryła si˛e s´miertelna˛ blado´scia.˛ — Masz tu swojego brata, głupcze! — wrzeszczał szale´nczo Stenmin i zepchnał ˛ bezwładne ciało ze schodów. Pallance wpadł prosto na dobiegajacego ˛ ksi˛ecia; uderzyli ci˛ez˙ ko o s´cian˛e, ale Menion zdołał jako´s odzyska´c równowag˛e. Stenmil rzucił si˛e do ucieczki. Złapał za klamk˛e i pchnał ˛ wielkie drzwi. Natychmiast pomknał ˛ za nim Balinor, rozpaczliwie usiłujac ˛ go dogoni´c. Tu˙z za jego plecami biegły elfy, wzywajac ˛ gło´sno stra˙z, posta´c w szkarłatnej szacie ju˙z si˛e wymykała przez uchylone wrota gdy nagle Hendel, stojacy ˛ dotychczas nieruchomo na dole, schylił si˛e po porzucona˛ przez gwardzistów buław˛e i cisnał ˛ ja˛ z ogromna˛ siła˛ za uciekajacym ˛ Stenminem. Trafiła go pod łopatk˛e, mistyk zawył z bólu i w´sciekło´sci, zachwiał si˛e i potknał. ˛ Ale to go nie zatrzymało na długo i chwil˛e pó´zniej, zataczajac ˛ si˛e, zniknał ˛ progiem. Usłyszeli jeszcze tylko dziki krzyk, z˙ e wi˛ez´ niowie dokonali zamachu na króla. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu przystanał, ˛ by spojrze´c na le˙zacego ˛ nieruchomo brata. Menion trzymał go w ramionach i patrzył bezradnie na Balinora. Ten spu´scił wzrok, a po chwili pobiegł dalej. Nagle w drzwiach stan˛eło dwóch gotowych do walki gwardzistów z obna˙zonymi mieczami. Ale Balinor nie wahał si˛e ani przez sekund˛e, nawet si˛e nie zatrzymał. Rozło˙zył szeroko swe wielkie ramiona i uderzył w nich niczym straszliwy taran. Stra˙znicy gruchn˛eli o podłog˛e jak zdmuchni˛eci i wi˛ecej si˛e nie poruszyli. Balinor ujał ˛ upuszczony miecz i sekund˛e pó´zniej ju˙z go nie było. Durin i Dayel biegli tylko dwa kroki z tyłu. Menion siedział na schodach, trzymajac ˛ głow˛e młodszego ksi˛ecia na kolanach. Hendel wszedł par˛e stopni na gór˛e i stanał ˛ obok nich, potrzasaj ˛ ac ˛ smutno głowa.˛ Pallance z˙ ył jeszcze. Oddech miał krótki i chrapliwy, a jego powieki drgały lekko. Karzeł przykl˛eknał, ˛ oparł r˛ek˛e na piersi ksi˛ecia i ostro˙znie wyciagn ˛ ał ˛ sztylet. Spojrzał na zakrwawione ostrze i odrzucił je z odraza.˛ Razem podnie´sli Pallance’a trzymajac ˛ go za ramiona. Nagle ksia˙ ˛ze˛ otworzył oczy i powiedział co´s słabym, ledwie zrozumiałym głosem, po czym znów stracił przytomno´sc´ . — On woła Shirl — szepnał ˛ Menion, a w oku błysn˛eła mu łza. — On ja˛ wcia˙ ˛z kocha. . . Wcia˙ ˛z ja˛ kocha. . . Tymczasem na górze, w komnatach i korytarzach, w wielkich salach i małych pokojach, rozlegały si˛e krzyki, wołania o pomoc i ostre komendy. Balinor 354
i elfy usiłowali dogoni´c uciekajacego ˛ Stenmina, który niewatpliwie ˛ był główna˛ przyczyna˛ tej paniki i zamieszania. W´sród gwardzistów, pałacowej słu˙zby, a takz˙ e zwykłych go´sci rozchodziła si˛e z szybko´scia˛ błyskawicy wie´sc´ , z˙ e dokonano zamachu na króla, wydawano komendy i rozkazy po´scigu, rozdawano bro´n, bo zamachowcy mieli jakoby pozabija´c wszystkich ludzi w pałacu. Balinor i dwaj bracia usiłowali si˛e przebi´c przez t˛e rozhisteryzowana˛ ludzka˛ mas˛e, która wpadała w panik˛e na sam widok obna˙zonych mieczy. Kilku pojedynczych gwardzistów próbowało zastapi´ ˛ c im drog˛e, ale byli bez szans. Balinor przewracał ich jak bezwolne kukły, nie zatrzymujac ˛ si˛e ani na chwil˛e. Widział przed soba˛ rozwiana,˛ szkarłatna˛ szat˛e i nie chciał jej straci´c z oczu. Kiedy wpadli do wielkiego głównego hallu, widzieli jeszcze z daleka Stenmina, ale ten wmieszał si˛e w spory tłum i zniknał ˛ im na chwil˛e z oczu. Balinor ryknał ˛ jak rozjuszony zwierz, a twarz miał wykrzywiona˛ w straszliwym gniewie. Nie zwa˙zajac ˛ ju˙z na nic, rzucił si˛e prosto w ludzka˛ ci˙zb˛e, ci, którzy nie zda˙ ˛zyli w por˛e umkna´ ˛c mu z drogi, padali jak łany zbo˙za pod kosa.˛ Wtem wielkie pałacowe wrota zadr˙zały i ugi˛eły si˛e pod ogromnym naporem, a po chwili otwarły si˛e z hukiem tu˙z przed ksi˛eciem i jego przyjaciółmi. Do s´rodka wpadła du˙za grupa z˙ ołnierzy trzymajacych ˛ w gotowo´sci miecze i krótkie włócznie. Zaskoczenie było całkowite i Balinor nie wiedział, co pocza´ ˛c. Zatrzymał si˛e i patrzył na z˙ ołnierzy, ale cały czas gotów był do obrony. Nie był pewien, kim sa.˛ Oni równie˙z si˛e zatrzymali, ale w ich spojrzeniach nie było ani s´ladu wrogo´sci, a niektórzy nawet si˛e u´smiechali. Dopiero po chwili dostrzegł, na ich tunikach leoparda, znak Legionu Granicznego. Balinor rozlu´znił si˛e, wyprostował i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece. Rozległ si˛e ogłuszajacy ˛ krzyk i wiwaty; z˙ ołnierze otoczyli ksi˛ecia, chwycili za r˛ece i nogi i podrzucali do góry w wielkiej rado´sci ze zwyci˛estwa. Durin i Dayel za´s nie tracili czasu; rozpaczliwie przepychali si˛e przez tłum, usiłujac ˛ dogoni´c uciekajacego ˛ Stenmina. Balinor równie˙z si˛e szybko opami˛etał i krzyknał ˛ co´s do z˙ ołnierzy, ale w tej wrzawie go nie usłyszano. Stanał ˛ na nogi i chciał pobiec za mistykiem, ale tłum spychał go w przeciwnym kierunku. Elfy przecisn˛eły si˛e w ko´ncu przez ogromna˛ ci˙zb˛e i pognały za uciekinierem. Stenmin wbiegł ju˙z do szerokiego korytarza i na chwil˛e znów zniknał ˛ im z oczu. Bracia byli bardzo szybcy i błyskawicznie nadrabiali stracony dystans. Wybiegajac ˛ zza naro˙znika, dostrzegli ciemna,˛ przera˙zona˛ twarz zdrajcy, który ogladał ˛ si˛e za siebie w popłochu. Prawa r˛eka zwisała mu bezwładnie, a lewa˛ opierał si˛e o s´cian˛e. Dyszał ci˛ez˙ ko, rozbiegane oczy szukały jakiejkolwiek drogi ucieczki i szansy na ocalenie. Durin przeklinał cicho: gdyby teraz miał ze soba˛ łuk. Nagle mistyk oderwał si˛e chwiejnie od s´ciany i podskoczył najbli˙zszych drzwi. Szarpnał ˛ za klamk˛e, ale nie ustapiły. ˛ Odwrócił si˛e w panice i podbiegł do nast˛epnych. Durin i Dayel byli ledwie kilka jardów od niego, gdy Stenmin wpadł do pokoju i trzasnał ˛ drzwiami. Dopadli do nich w par˛e sekund, drzwi jednak były ju˙z zamkni˛ete od s´rodka. Wzi˛eli wi˛ec jak najdłu˙zszy rozbieg i uderzyli z cała˛ siła.˛ Podwoje za355
dr˙zały i st˛ekn˛eły, ale nie pu´sciły. Dopiero za trzecim razem wewn˛etrzna zasuwa wygi˛eła si˛e i odpadła. Gdy z ogłuszajacym ˛ hukiem p˛ekajacego ˛ drewna wpadli do pokoju, ten był ju˙z pusty. *
*
*
Menion Leah i Shirl stali w cieple południowego sło´nca obok głównej bramie pałacu Buckhannahów. Nieopodal Balinor i dowódca Legionu Granicznego rozmawiali o czym´s przyciszonymi głosami. Menion obejmował dziewczyn˛e ramieniem i spogladał ˛ co chwila na jej zmartwiona˛ twarz. Przytulił ja˛ mocniej i u´smiechnał ˛ si˛e, jakby chciał ja˛ upewni´c, z˙ e wszystko si˛e jako´s uło˙zy, z˙ e b˛edzie dobrze. Tu˙z za Murem Wewn˛etrznym stały dwa oddziały Legionu, dopiero co powołane pod bro´n. Czekali cierpliwie na rozkaz wymarszu, aby by´c pierwsza˛ zapora˛ dla atakujacej ˛ armii Nordlandii. Wróg doszedł ju˙z do północnych brzegów szerokiego Mermidonu i przygotowywał si˛e do przeprawy przez wezbrana˛ rzek˛e. Gdyby Legion zdołał utrzyma´c południowy brzeg cho´cby tylko przez kilka dni, dałoby to czas królowi elfów na przyj´scie im z pomoca.˛ Czas, my´slał gorzko Menion. . . Potrzebowali teraz tylko troch˛e wi˛ecej czasu. Jednak tego wła´snie brakowało. Legion Graniczny został powołany pod bro´n tak szybko jak to tylko było w tych warunkach mo˙zliwe. Zabezpieczono miasto, a Balinor przejał ˛ sprawnie naczelne dowództwo. W tym samym czasie jednak wroga armia zda˙ ˛zyła stana´ ˛c nad brzegami Mermidonu i szykowała si˛e do przeprawy. Miasto miało teraz nowego, prawowitego władc˛e. Balinor nie potrafił si˛e tym cieszy´c. Jego brat le˙zał w s´piaczce, ˛ a s´mier´c czyhała tu˙z przy ło˙zu. O jego z˙ ycie walczyli najlepsi medycy w mie´scie, piel˛egnujac ˛ go i leczac ˛ wszystkimi znanymi sobie sposobami. Według nich Pallance był skrajnie wyczerpany i gdyby nawet nie został tak powa˙znie ranny, to i tak w niedługim czasie opadłby całkowicie z sił. Medycy, starajac ˛ si˛e zbada´c powody jego nienormalnego zachowania, odkryli w organizmie ksi˛ecia obecno´sc´ bardzo silnego narkotyku. On to wła´snie pozbawiał Pallance’a woli i zdolno´sci racjonalnego my´slenia, czyniac ˛ ze´n uległa˛ zachciankom z˙ adnego ˛ władzy Stenmina marionetk˛e. Dawki musiały by´c tak silne, z˙ e ciało i umysł młodego ksi˛ecia uległy ci˛ez˙ kiemu, prawie nieodwracalnemu zatruciu. Tak wi˛ec, według orzeczenia medyków, jego szale´nstwo było prawdziwe. Balinor wysłuchał ich z ci˛ez˙ kim sercem, ale nic nie powiedział. Godzin˛e wcze´sniej odnalazł swego ojca: le˙zał w zimnej, opuszczonej komnacie w północnej wie˙zy. Stary król nie z˙ ył ju˙z od kilku dni. Lekarze orzekli, z˙ e przez bli˙zej nieokre´slony czas systematycznie podawano mu trucizn˛e. Stenminowi nietrudno było utrzyma´c t˛e s´mier´c w tajemnicy, jako z˙ e nikogo nie dopuszczał w pobliz˙ e komnaty, nawet Pallance nie mógł odwiedza´c swego ojca. Ruhl Buckhannah był martwy, Balinor za´s miał na zawsze pozosta´c w ciemnych lochach. Gdyby to 356
si˛e udało, zdrajca z łatwo´scia˛ nakłoniłby uległego mu ksi˛ecia, by otworzył bramy miasta lordowi Warlockowi. W ten sposób los Tyrsis byłby przypiecz˛etowany. Niewiele brakowało, a byłoby mu si˛e udało. Za˙zegnano najbli˙zsze niebezpiecze´nstwo, lecz za wcze´snie było na rado´sc´ . Stenmin zdołał si˛e wymkna´ ˛c elfom i ukrywał si˛e gdzie´s w mie´scie. Teraz przyszło´sc´ całej Sudlandii spoczywała w r˛ekach jednego człowieka, ostatniego z rodu Buckhannahów, Balinora, ksi˛ecia Callahornu. Pokładano w nim nadziej˛e na stworzenie silnego rzadu ˛ i wiar˛e w doprowadzenie do zwyci˛estwa. Dla mieszka´nców Tyrsis był tarcza˛ i opoka,˛ dla z˙ ołnierzy z Legionu za´s madrym ˛ i dzielnym wodzem. Gdyby go teraz zabrakło, byłoby to jak wytracenie ˛ z gar´sci jedynej broni, z˙ ołnierze utraciliby kogo´s, za kim gotowi byli pój´sc´ w ogie´n. Niewielu zdawało sobie spraw˛e z powagi sytuacji, ale panowało powszechne przekonanie, z˙ e Tyrsis musi by´c utrzymane za wszelka˛ cen˛e. Gdyby wróg zdobył miasto, to armie karłów i elfów nigdy by si˛e nie połaczyły. ˛ Allanon ostrzegał, z˙ e je´sli do tego dojdzie, lord Warlock wygra t˛e wojn˛e. Tak wi˛ec Tyrsis było kluczem do zwyci˛estwa lub kl˛eski, a klucz do Tyrsis spoczywał w r˛ekach Balinora. Janus Senpre równie˙z miał pracowity poranek, jego zadaniem była organizacja sił zbrojnych. Po tym, jak rozstali si˛e z Menionem przy bramie, Senpre odszukał wodzów Legionu, Fandwicka i Ginnissona. Potajemnie zebrali najwa˙zniejszych dowódców, potem dziesi˛etników i z˙ ołnierzy. Uderzano szybko i pewnie. Wpierw opanowali bramy, rampy i drogi w mie´scie. Do terenów pałacowych dotarli bez rozlewu krwi. Obsadzono mury i główne stanowiska. Przynajmniej na razie miasto było zabezpieczone. Czekajac ˛ przed pałacem na umówiony znak od Meniona, trzech dowódców Legionu usłyszało naraz krzyki i zgiełk. Kto´s wołał, z˙ e dokonano zamachu na króla, kto´s inny, z˙ e wi˛ez´ niowie uciekli, a jeszcze inni, z˙ e zamachowcy wszystkich morduja.˛ Obawiajac ˛ si˛e najgorszego, z˙ ołnierze wdarli si˛e do s´rodka akurat by przeszkodzi´c Balinorowi w złapaniu Stenmina. Udało zapobiec rozlewowi krwi, prawie nikt nie zginał. ˛ Kilku zagorzałych i niebezpiecznych zwolenników poprzedniego władcy znalazło w wi˛ezieniu. Znaczna jednak cz˛es´c´ , zmuszana poprzednio do lojalno´sci, skorzystała z mo˙zliwo´sci przyłaczenia ˛ si˛e do nowych formacji Legionu lub do jego starych oddziałów. Z pi˛eciu dawnych dywizji zdołano odtworzy´c dwie. Niektórzy byli zdania, z˙ e do zachodu sło´nca wszystkie pi˛ec´ dywizji stanie w gotowo´sci bojowej. Zwiadowcy donie´sli jednak, z˙ e wróg b˛edzie si˛e lada moment przeprawiał przez Mermidon. Balinor wiedział, z˙ e na podj˛ecie działa´n nie zostało du˙zo czasu. Hendel i elfy odpoczywali na schodach pałacu, rozkoszujac ˛ si˛e ciepłem i s´wie˙zym powietrzem. Na wystawionych ku sło´ncu twarzach malowały si˛e przeró˙zne uczucia. Hendel był jak zwykle powa˙zny, a oczy wyra˙zały sił˛e i determinacj˛e. Spogladał ˛ co jaki´s czas na Meniona i jego pi˛ekna˛ towarzyszk˛e i na te krótkie chwile karła łagodniały. Durin za´s wydawał si˛e starszy, ni˙z był w istocie. Twarz miał zachmurzona,˛ gdy rozmy´slał gorzko o tym, co si˛e stało a tak˙ze i o tym, co ma dopiero nadej´sc´ . Dayel natomiast, mimo i˙z 357
wyra´znie zmartwiony i zaniepokojony, zdołał zachowa´c w kacikach ˛ ust niepewny u´smiech. Menion przeniósł wzrok z Balinora na otaczajacych ˛ go dowódców sławnego Legionu. Ginnisson był pot˛ez˙ ny barczystym m˛ez˙ czyzna˛ z bujna˛ grzywa˛ rudych włosów, Fandwic natomiast był siwym, starszym ju˙z człowiekiem o długich, opadajacych ˛ białych wasach ˛ i gro´znym, zimnym spojrzeniu. Obok nich stali Acton i Messalin. Ten pierwszy był s´redniego wzrostu i postury a jego umiej˛etno´sci je´zdzieckie były wprost przysłowiowe. Messalin za´s był bardzo wysoki i mocno umi˛es´niony, kołysał swymi silnymi biodrami, gdy Balinor mówił co´s do niego. Po chwili dołaczył ˛ do nich Janus Senpre, wyniesiony prawie na sam szczyt w sztabowej hierarchii, gdy okrył si˛e sława˛ bohatera z Kernu i głównego obro´ncy zagro˙zonego Tyrsis. Menion patrzył na nich z podziwem, czerpiac ˛ z tego widoku niejasna˛ pewno´sc´ i pociech˛e. Miasto i wojsko były w dobrych r˛ekach. Na koniec Balinor odwrócił si˛e i podszedł do ksi˛ecia z gór, kiwajac ˛ na Hendela i elfy, by dołaczyli ˛ do nich. — Wyje˙zd˙zam natychmiast nad Mermidon — powiedział cicho, gdy wszyscy byli ju˙z razem. Menion zaczał ˛ co´s mówi´c, ale Balinor uciszył go szybkim gestem. — Nie, Menionie. Wiem, o co chcesz zapyta´c i odpowied´z brzmi: nie. Zostaniecie wszyscy w mie´scie. Powierzyłem wam kiedy´s swoje z˙ ycie, ale poniewa˙z ono jest mniej wa˙zne od Tyrsis, chciałbym, z˙ eby´scie teraz strzegli miasta. Je˙zeli co´s mi si˛e stanie, wy b˛edziecie najlepiej wiedzieli, jak prowadzi´c dalsza˛ walk˛e. Janus zostanie z wami, by kierowa´c obrona˛ miasta. Poleciłem mu, by omawiał z wami wszystkie szczegóły. — Eventin ju˙z wkrótce przyb˛edzie — powiedział szybko Dayel, starajac ˛ si˛e, by zabrzmiało to w miar˛e pogodnie. Balionor u´smiechnał ˛ si˛e i pokiwał głowa.˛ — Allanon nigdy nie zawiódł. Nie zawiedzie nas i teraz. — Nie nara˙zaj si˛e niepotrzebnie — ostrzegł Hendel ponurym głosem. — Miasto i ludzie polegaja˛ na tobie. Potrzebuja˛ ci˛e z˙ ywego. — Do widzenia, przyjacielu. — Balinor chwycił mocno dło´n karła. — Najbardziej licz˛e wła´snie na ciebie. Masz dwa razy wi˛ecej do´swiadczenia ni˙z ja i jeste´s dwa razy lepszym strategiem. Uwa˙zaj na siebie. Ksia˙ ˛ze˛ obrócił si˛e szybko, dał znak swoim z˙ ołnierzom i wsiadł do powozu, który miał go zawie´zc´ do bram miasta. Konna eskorta uformowała si˛e w szyk i wspaniała procesja ruszyła w kierunku mostu Sendica. Shirl i czterej towarzysze patrzyli za nimi, dopóki nie znikn˛eli im z oczu i dopóki nie umilkł stukot podkutych z˙ elazem kopyt. Potem Hendel mruknał ˛ nieswoim głosem, z˙ e powinni jeszcze raz poszuka´c w pałacu s´ladów Stenmina i, nie czekajac ˛ na odpowied´z, wszedł do siedziby Buckhannahów. Durin i Dayel poda˙ ˛zyli za nim, smutni i strapieni, gdy˙z po raz pierwszy od czasu podró˙zy z Culhaven rozstali si˛e z Balinorem na dłu˙zej ni˙z kilka godzin. Bardzo ich niepokoiło, z˙ e pozwolili mu uda´c si˛e samemu nad Mermidon. 358
Menion dobrze wiedział, jak czuja˛ si˛e bracia, gdy˙z niespokojna natura kazała mu pój´sc´ za Balinorem i walczy´c z nim rami˛e w rami˛e z hordami lorda Warlocka. Ale ksia˙ ˛ze˛ był u kresu wytrzymało´sci — nie spał ju˙z prawie od dwóch dni. Bitwa w obozie Nordlandczyków, długa ucieczka Mermidonem i szybki rozwój wypadków, które doprowadziły do uwolnienia Balinora i pozostałych, nadwer˛ez˙ yły jego tak ogromne przecie˙z siły witalne. Chwiejac ˛ si˛e na nogach niczym pijany, zaprowadził Shirl do ogrodu pałacowego i tam ci˛ez˙ ko opadł na kamienna˛ ławk˛e. Przymknał ˛ oczy i spróbował si˛e odpr˛ez˙ y´c. Dziewczyna usiadła przy nim cicho i spojrzała z troska˛ na jego zm˛eczona˛ twarz. — Chyba wiem, o czym my´slisz, Menionie. — Jej łagodny głos docierał do niego jak przez mgł˛e. — Chciałby´s by´c teraz z nim. Ksia˙ ˛ze˛ u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ powoli głowa; ˛ my´sli miał niejasne i pogmatwane. — Musisz si˛e przespa´c — zasugerowała. Menion znowu skinał ˛ głowa˛ i nagle pomy´slał o Shei. Gdzie jest? Gdzie zaw˛edrował w poszukiwaniu nieuchwytnego Miecz Shannary? Ksia˙ ˛ze˛ wstał szybko i otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze snu. Był s´miertelnie zm˛eczony, ale musiał koniecznie porozmawia´c z Shirl. Potrzebował tego wła´snie teraz, bo potem mógł nie mie´c ju˙z takiej szansy. Cichym przygn˛ebionym głosem opowiadał jej o sobie i o Shei, odkrywajac ˛ okruchy przyja´zni, która połaczyła ˛ ich przez wszystkie lata znajomo´sci. Mówił o czasach, jakie sp˛edzili w górach Leah, o wyprawach do Paranoru i poszukiwaniach Miecza Shannary. Czasem platał ˛ w daremnych próbach wyja´snienia uczu´c, które dzielili i pogladów ˛ którymi si˛e ró˙znili. Shirl zaczynała powoli rozumie´c, z˙ e Menion mówi o Shei, lecz próbuje opisa´c siebie samego. W ko´ncu przerwała mu ten monolog, kładac ˛ szczupła˛ dło´n na jego ustach. — On był jedyna˛ istota,˛ która˛ tak naprawd˛e poznałe´s, prawda? — zapytała cicho. — Jest dla ciebie jak brat i czujesz si˛e odpowiedzialny za to, co si˛e stało? — Nie mogłem zrobi´c niczego wi˛ecej, ni˙z zrobiłem — stwierdził ponuro Menion. — Gdybym zatrzymał go w Leah, to tylko na jaki´s czas odwlekłbym to, co nieuniknione. Ale ta s´wiadomo´sc´ nie pomaga. Ciagle ˛ czuj˛e si˛e. . . winny. . . — Je˙zeli on czuje do ciebie to samo, to gdziekolwiek jest, w gł˛ebi serca, jak było naprawd˛e — wtraciła ˛ szybko. — Nikt nie mo˙ze ci˛e wini´c za odwag˛e, która˛ okazałe´s w ciagu ˛ ostatnich pi˛eciu dni. Poza tym. . . kocham ci˛e, Menionie Leah. Ksia˙ ˛ze˛ popatrzył na nia˛ z do´sc´ niemadrym ˛ wyrazem twarzy. Nagłe wyznanie dziewczyny całkowicie wytraciło ˛ go z równowagi. Shirl roze´smiała si˛e, widzac ˛ jego zmieszanie, i obj˛eła go mocno ramieniem. Jej kasztanowe loki zakryły mu twarz niczym mi˛ekki welon. Menion przytulił ja,˛ a potem chwycił delikatnie za ramiona i odsunał ˛ od siebie, by zajrze´c jej w oczy. — Chciałam to powiedzie´c. Chciałam, z˙ eby´s to usłyszał, Menionie. . . z˙ eby´s wiedział. . . Je´sli mamy zgina´ ˛c. . .
359
Zamilkła nagle i odwróciła wzrok, a zdziwiony ksia˙ ˛ze˛ ujrzał łzy spływajace ˛ po jej policzkach. Otarł je szybko, potem u´smiechnał ˛ si˛e i wstał, podajac ˛ jej r˛ek˛e. — Przeszedłem długa,˛ długa˛ drog˛e — szepnał. ˛ — Mogłem umrze´c setki razy, ale prze˙zyłem. Widziałem zło tego s´wiata i s´wiatów istniejacych ˛ tylko w snach s´miertelników. Nic nas nie mo˙ze zrani´c. Miło´sc´ daje sił˛e, która zwyci˛ez˙ a nawet s´mier´c. Trzeba tylko odrobiny wiary, Shirl. Uwierz w nas. U´smiechn˛eła si˛e na przekór samej sobie. — Wierz˛e w ciebie, Menionie Leah. A ty pami˛etaj, z˙ eby´s uwierzył w siebie. I pami˛etaj, co ci dzisiaj powiedziałam. Ksia˙ ˛ze˛ odwzajemnił u´smiech i chwycił ja˛ mocno za r˛ece. Była najpi˛ekniejsza˛ kobieta,˛ jaka˛ kiedykolwiek widział i kochał ja˛ tak mocno jak własne z˙ ycie. Pochylił si˛e i ucałował czule jej usta. — B˛edzie dobrze — zapewnił ja˛ cichym głosem. — Uda nam si˛e. Pozostali tak jeszcze przez jaki´s czas w ciszy ogrodu, rozmawiajac ˛ i spacerujac ˛ alejkami wijacymi ˛ si˛e w´sród pachnacych ˛ letnich kwiatów. Menion walczył z senno´scia,˛ a˙z w ko´ncu Shirl wymogła na nim odrobin˛e snu. Ciagle ˛ u´smiechajac ˛ si˛e do siebie, ksia˙ ˛ze˛ wrócił do swej komnaty i w ubraniu rzucił si˛e na jedno z szerokich, mi˛ekkich łó˙zek. Od razu zapadł w gł˛eboki, spokojny sen. Tymczasem popołudnie powoli zamieniało si˛e w wieczór. Sło´nce w˛edrowało po zachodnim niebie, by wkrótce utona´ ˛c w purpurowej po´swiacie. Gdy si˛e przebudził, było ju˙z zupełnie ciemno. Był wypocz˛ety, ale dziwnie zaniepokojony. Odnalazł Shirl, a potem, w poszukiwaniu Hendela i braci elfów, w˛edrowali razem prawie pustymi korytarzami pałacu Buckhannahów. Mijali stojacych ˛ nieruchomo stra˙zników, przechodzili przez ciemne pokoje, a ich kroki odbijały si˛e echem od s´cian. Zatrzymali si˛e tylko na chwil˛e, by zajrze´c do ciagle ˛ nieprzytomnego Pallance’a Buckhannaha, nad którym bez przerwy czuwali lekarze. Jego stan si˛e nie zmieniał, pokaleczone ciało i rozbita dusza walczyły ze s´miercia,˛ która zbli˙zała si˛e powoli, lecz nieuchronnie. Gdy odeszli od łó˙zka nieszcz˛esnego ksi˛ecia, z ciemnych oczu Shirl popłyn˛eły łzy. Menion był pewien, z˙ e jego przyjaciele ruszyli na rogatki miasta, by tam oczekiwa´c powrotu ksi˛ecia Callahornu. Osiodłał wi˛ec dwa wierzchowce i razem z Shirl poda˙ ˛zyli ku Alei Tyrsijskiej. Była chłodna, bezchmurna noc, o´swietlona blaskiem ksi˛ez˙ yca, gwiazd i wie˙za miejskich, które ja´sniały na tle ciemnego nieba. Gdy znale´zli si˛e na mo´scie Sendica, Menion poczuł na rozpalonej twarzy o˙zywczy, chłodny powiew nocnego wiatru. Aleja Tyrsijska była niezwykle cicha, ulice opustoszałe, a domy, cho´c o´swietlone, pozbawione zwykłych odgłosów s´miechu i rozmów. Nad obl˛ez˙ onym grodem zaległa złowieszcza cisza — ponury powiew samotno´sci zwiastujacy ˛ s´mier´c, która miała nadej´sc´ wraz z wojna.˛ Jechali w milczeniu przez niesamowite, pełne grozy miasto, próbujac ˛ znale´zc´ ukojenie w pi˛eknie ozdobionego gwiazdami nocnego nieba, które zdawało si˛e obiecywa´c tysiace ˛ szcz˛es´liwych dni dla wszystkich dobrych istot. W oddali wyłoniły si˛e z ciemno´sci s´wiatła Muru Zewn˛etrznego: paliły si˛e tam setki 360
pochodni, wskazujac ˛ z˙ ołnierzom Tyrsis drog˛e do domu. Długo nie wracaja,˛ pomy´slał Menion, ale mo˙ze odnie´sli wi˛eksze sukcesy ni˙z ktokolwiek przypuszczał. Mo˙ze udało im si˛e powstrzyma´c nordlandzkie hordy przed przekroczeniem Mermidonu. . . Kilka chwil pó´zniej je´zd´zcy zatrzymali si˛e przy gigantycznych wrotach muru i zsiedli z koni. W koszarach legionu trwało goraczkowe ˛ zamieszanie, gdy˙z garnizon przygotowywał si˛e do obrony grodu. Wsz˛edzie było pełno z˙ ołnierzy, Menion i Shirl mieli wi˛ec trudno´sci, by dotrze´c do obronnych parapetów znajdujacych ˛ si˛e szczycie szerokiego muru. Tam powitał ich z rado´scia˛ Janus Sempre. Młody komendant zachowywał czujno´sc´ , od czasu gdy Balinor opu´scił miasto, i jego twarz naznaczona była zm˛eczeniem i troska,˛ chwili z ciemno´sci wyłonili si˛e Durin i Hendel, a za nimi pojawił Dayel. Przyjaciele stali w milczeniu i spogladali ˛ w ciemno´sc´ rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e na północ ku Mermidonowi i Legionowi Granicznemu. Słyszeli przytłumione odgłosy bitwy, które przywiewał do nich nocny wiatr. Janus oznajmił im, z˙ e wysłał nad rzek˛e sze´sciu zwiadowców, z˙ aden z nich nie powrócił. Nie była to dobra wró˙zba, wi˛ec komendant ju˙z kilkakrotnie chciał i´sc´ tam sam. Jednak nieust˛epliwy Hendel przypomniał mu surowym głosem, z˙ e to wła´snie on został wyznaczony na dowódc˛e obrony Tyrsis i za ka˙zdym razem Senpre niech˛etnie porzucał swój zamysł. Durin postanowił, z˙ e je´sli Balinor nie wróci do północy, wyruszy na poszukiwanie przyjaciela. Elf mógł przecie˙z bez z˙ adnych przeszkód porusza´c si˛e nie wykryty przez nikogo. Jednak na razie, tak jak i pozostali, czekał z rosnacym ˛ l˛ekiem na rozwój wydarze´n. Shirl opowiedziała krótko o niezmiennym stanie Pallance’a, ale nie zdołała tym odwróci´c uwagi m˛ez˙ czyzn od toczacej ˛ si˛e nad rzeka˛ bitwy. Czekali godzin˛e, potem dwie. Odgłosy bitwy stawały si˛e coraz gło´sniejsze i bardziej rozpaczliwe, zdawało si˛e, z˙ e walka toczy si˛e teraz bli˙zej miasta. Nagle z ciemno´sci wyłoniła si˛e grupa je´zd´zców i piechurów, zmierzali bezładna˛ grupa˛ ku kamiennej rampie prowadzacej ˛ do miasta. Niemal nikt nie zauwa˙zył, jak nadciagaj ˛ a,˛ i ich nieoczekiwane pojawienie si˛e wywołało u wszystkich przyspieszone bicie serca. Janus Senpre rzucił si˛e, by właczy´ ˛ c mechanizm alarmowy zabezpieczajacy ˛ stalowe zasuwy olbrzymich wrót. Obawiał si˛e, z˙ e wróg zdołał si˛e w jaki´s sposób wymkna´ ˛c Balinorowi. Hendel przywołał go z powrotem, gdy˙z zdołał si˛e zorientowa´c w sytuacji szybciej ni˙z inni. Wychylajac ˛ si˛e mocno zza muru, zawołał co´s gło´sno w swoim j˛ezyku i otrzymał natychmiastowa˛ odpowied´z. Potem wskazał ponuro na wysokiego je´zd´zca jadacego ˛ na czele długiej kolumny. W łagodnym s´wietle ksi˛ez˙ yca przyjaciele ujrzeli pokryta˛ kurzem twarz Balinora. Pos˛epna mina ksi˛ecia potwierdzała to, co wszyscy podejrzewali, gdy tylko go rozpoznali. Legion Graniczny nie utrzymał Mermidonu i armia lorda Warlocka zmierzała ku bramom Tyrsis. Była ju˙z prawie północ, gdy piatka ˛ kompanów, którzy pozostali z wyprawy do Paranoru, zasiadła do kolacji w małej, odosobnionej jadalni pałacu Buckhan361
nahów. Bitwa o utrzymanie Mermidonu była przegrana, a jedyna˛ pociech˛e stanowiły olbrzymie straty wroga. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e do´swiadczeni z˙ ołnierze Legionu Granicznego zdołali powstrzyma´c Nordlandczyków przed zdobyciem południowego brzegu rzeki, lecz były ich tysiace ˛ i gdy setki gin˛eły w boju, na ich miejsce pojawiały si˛e nast˛epne niezliczone hordy. Oddział Actona przemieszczał si˛e jak błyskawica wzdłu˙z linii Legionu i niweczył ka˙zda˛ prób˛e oskrzydlenia piechurów. Odwaga z˙ ołnierzy Sudlandii przyniosła s´mier´c setkom trolli i gnomów. Była to najbardziej przera˙zajaca ˛ rze´z, jaka˛ widział Balinor, i wkrótce Mermidon zaczał ˛ spływa´c krwia˛ rannych i umierajacych. ˛ Nordlandczycy wcia˙ ˛z jednak rzucali si˛e do walki, toczyli bój, jakby byli pozbawieni uczu´c, rozsadku ˛ i strachu. Moc lorda Warlocka tak opanowała zbiorowa˛ s´wiadomo´sc´ pot˛ez˙ nej armii, z˙ e nawet s´mier´c ich nie przera˙zała. W ko´ncu du˙zy oddział okrutnych górskich trolli zdołał przełama´c lini˛e obrony Legionu i chocia˙z trolle zostały wybite niemal w pie´n, ich dywersyjna taktyka zmusiła tyrsyjskich z˙ ołnierzy do skrócenia lewej flanki. W ko´ncu Nordlandczycy zdołali si˛e przedrze´c. Sło´nce wtedy prawie ju˙z zaszło i Balinor zorientował si˛e, z˙ e gdy si˛e s´ciemni, najbardziej nawet do´swiadczeni z˙ ołnierze nie zdołaja˛ odzyska´c i utrzyma´c południowego brzegu. Legion poniósł na razie niewielkie straty, wi˛ec ksia˙ ˛ze˛ rozkazał dwóm oddziałom wycofa´c si˛e na niewielkie wzgórze poło˙zone kilka jardów na południe od Mermidonu i uformowa´c szyk bojowy. Kawaleri˛e posłał na flanki, aby krótkimi wypadami n˛ekała przeciwnika i uniemo˙zliwiała mu zorganizowanie kontrnatarcia. A potem czekał na nadej´scie nocy. Hordy Nordlandczyków zacz˛eły ˙ napływa´c wraz z nastaniem mroku. Zołnierze Legionu Granicznego z przera˙zeniem obserwowali setki, a potem tysiace ˛ nadciagaj ˛ acych ˛ wrogów. Byli s´wiadkami budzacego ˛ groz˛e spektaklu: pot˛ez˙ na armia pokryła cała˛ ziemi˛e po obu stronach Mermidonu tak daleko, jak okiem si˛egna´ ˛c. Jednak ten jej ogrom ograniczał mo˙zliwo´sci manewrowania, stad ˛ i wi˛ekszo´sc´ rozkazów wywoływała dezorganizacj˛e i zamieszanie. Nie próbowano nawet wyprze´c tyrsijskich z˙ ołnierzy z małego wzgórza gdzie si˛e zgromadzili. Zamiast tego wielka armia tłoczyła si˛e na południowym brzegu rzeki, czekajac ˛ najwidoczniej na kogo´s, kto powie co robi´c dalej. Kilka szwadronów ci˛ez˙ kozbrojnych trolli robiło wypady na oddziały Legionu. Siły były jednak wyrównane, wi˛ec do´swiadczeni z˙ ołnierze Sudlandii szybko ich odparli. W ko´ncu zapadła ciemno´sc´ i wroga armia zacz˛eła si˛e organizowa´c w regularne kolumny. Balinor wiedział, z˙ e ich pierwsze uderzenie doszcz˛etnie rozbije oddziały tyrsijskich obro´nców. Ze zr˛eczno´scia˛ i odwaga,˛ które uczyniły go dusza˛ Legionu Granicznego i najznamienitszym dowódca˛ Sudlandii, ksia˙ ˛ze˛ Callahor rozpoczał ˛ jeden z najtrudniejszych manewrów taktycznych. Nie czekajac ˛ na uderzenie wroga, podzielił swa˛ armi˛e na dwie cz˛es´ci i atakował z lewej i prawej strony. Dzi˛eki szybkim wypadom, wykorzystujac ˛ ciemno´sc´ i przewag˛e wynikajac ˛ a˛ ze znajomo´sci teren z˙ ołnierze Legionu wyciagali ˛ przeciwnika półkolem i niszczyli jego szyki. Za ka˙zdym razem 362
cofali si˛e te˙z coraz bardziej, zacie´sniajac ˛ półkole. Lewym skrzydłem dowodzili Balinor i Fandwick, a prawym Acton i Messalin. Nordlandczycy z w´sciekło´scia˛ rzucili si˛e do ataku, potykajac ˛ si˛e na nieznanym terenie, lecz z˙ ołnierze Legionu byli zawsze kilka kroków poza ich zasi˛egiem. Powoli Balinor zdołał rozciagn ˛ a´ ˛c flanki przeciwnika i przew˛ezi´c jego linie. Gdy piechota zdołała si˛e ju˙z wystarczajaco ˛ wycofa´c i znikna´ ˛c w ciemno´sci, kawaleria zwarła swe szyki w ostatnim wypadzie i umkn˛eła z zacie´sniajacej ˛ si˛e pułapki wroga. Wtedy oba skrzydła udr˛eczonej armii Nordlandii spotkały si˛e i wierzac, ˛ z˙ e natrafiły na wymykajacego ˛ im si˛e ciagle ˛ przeciwnika, bez wahania zaatakowały. Nikt ju˙z si˛e nie dowie, ile trolli i gnomów zostało zabitych przez swoich. Gdy Balinor wraz z Legionem Granicznym docierał bezpiecznie do bram Tyrsis, bitwa ciagle ˛ jeszcze przybierała na sile. By unikna´ ˛c hałasu podczas ucieczki, buty z˙ ołnierzy i ko´nskie k