Miecz Shannary [PDF]


175 52 2MB

Polish Pages 436

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
SPIS TREŚCI......Page 3
I......Page 5
II......Page 16
III......Page 28
IV......Page 38
V......Page 48
VI......Page 58
VII......Page 67
VIII......Page 78
IX......Page 89
X......Page 101
XI......Page 113
XII......Page 125
XIII......Page 137
XIV......Page 150
XV......Page 163
XVI......Page 176
XVII......Page 188
XVIII......Page 193
XIX......Page 208
XX......Page 221
XXI......Page 236
XXII......Page 249
XXIII......Page 262
XXIV......Page 276
XXV......Page 290
XXVI......Page 306
XXVII......Page 322
XXVIII......Page 337
XXIX......Page 352
XXX......Page 367
XXXI......Page 381
XXXII......Page 396
XXXIII......Page 413
XXXIV......Page 427
XXXV......Page 434
Papiere empfehlen

Miecz Shannary [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

T ERRY B ROOKS

T OM

M IECZ S HANNARY PIERWSZY CYKLU „S HANNARA”

´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. I . . . . . . II. . . . . . III . . . . . IV . . . . . V. . . . . . VI . . . . . VII . . . . . VIII. . . . . IX . . . . . X. . . . . . XI . . . . . XII . . . . . XIII. . . . . XIV . . . . XV . . . . . XVI . . . . XVII . . . . XVIII . . . . XIX . . . . XX . . . . . XXI . . . . XXII . . . . XXIII . . . . XXIV . . . . XXV . . . . XXVI . . . . XXVII . . . XXVIII . . . XXIX . . . . XXX . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2 4 15 27 37 47 57 66 77 88 100 112 124 136 149 162 175 187 192 207 220 235 248 261 275 289 305 321 336 351 366

XXXI . XXXII XXXIII XXXIV XXXV

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

. . . . .

380 395 412 426 433

I Sło´nce zanurzało si˛e powoli w gł˛eboka˛ ziele´n wzgórz na zachód od doliny, a jego ró˙zowoszare refleksy przesuwały si˛e nad zagł˛ebieniami i szczelinami w zie´ zka opadała nieregularnymi mi. Flick Ohmsford zaczał ˛ schodzi´c ze szczytu. Scie˙ zakosami po północnym stoku i przeciskajac ˛ si˛e mi˛edzy rumowiskami skalnymi, znikała w g˛estym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała si˛e na polanie lub przecince. W˛edrowiec spojrzał na dobrze mu znana˛ tras˛e i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała posta´c Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach mo˙zna było dostrzec znamiona niespo˙zytej energii, skrz˛etnie skrywanej pod powłoka˛ flegmatyczno´sci. Był młody, lecz masywna, kr˛epa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie powa˙zniejszym. Miał na sobie lu´zne ubranie robocze, typowe dla mieszka´nców Vale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrz˛ekiwały metalowe przedmioty. Czujac ˛ pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnał ˛ mocniej kołnierz lu´znej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wcia˙ ˛z niewidoczne, gdy˙z wła´snie wchodził w kolejny le´sny ost˛ep. G˛esto splecione konary pot˛ez˙ nych d˛ebów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Sło´nce ju˙z zaszło, pozostawiajac ˛ ciemniejacy ˛ bł˛ekit g˛esto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzgl˛edne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak wi˛ec Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzyma´c si˛e s´cie˙zki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, z˙ e od razu wyczuł co´s dziwnego w otaczajacej ˛ go ciszy — jakby tego wieczoru cała˛ dolin˛e ogarnał ˛ absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brz˛eczenia owadów i s´piewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej cz˛es´ci w˛edrówki. Nasłuchiwał przez chwil˛e, lecz czujne ucho nie zdołało uchwyci´c najl˙zejszego szmeru. Niespokojnie pokr˛ecił głowa.˛ Jeszcze bardziej si˛e zatrwo˙zył, gdy przypomniał sobie pogłosk˛e zasłyszana˛ kilka dni wcze´sniej: w północnej cz˛es´ci doliny zauwa˙zono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyci˛ez˙ y´c rosnacy ˛ l˛ek, zagwizdał i skupił si˛e na wra˙zeniach z zako´nczonego dnia pracy. Sp˛edził go w wiosce połoz˙ onej na północ od Vale. Cz˛es´c´ tamtejszych rodzin uprawiała ziemi˛e i zajmowała si˛e hodowla˛ zwierzat. ˛ Wyprawiał si˛e tam co tydzie´n. Dostarczał zamówione towary oraz wie´sci z Vale i innych miast poło˙zonych w gł˛ebi Sudlandii. Niewielu jego 4

ziomków znało okolic˛e lepiej ni˙z on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby si˛e wypu´sci´c poza dolin˛e. Woleli pozosta´c w zamkni˛etych osadach i nie dbali zbytnio o to, co si˛e dzieje na zewnatrz. ˛ Flick za´s lubił od czasu do czasu wypuszcza´c si˛e poza dolin˛e, tym bardziej z˙ e w gospodarstwach le˙zacych ˛ na jej obrze˙zach ch˛etnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwa˛ zapłat˛e — rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał z˙ adnej okazji do zarobku, tak wi˛ec obaj byli zadowoleni. Szedł teraz przez g˛esty las na nizinie. Nagle wzdrygnał ˛ si˛e i odskoczył w bok. Nie zauwa˙zył zwisajacej ˛ nisko gał˛ezi, która smagn˛eła go po głowie. Wyprostował si˛e, posłał li´sciastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gał˛ezie i konary tworzyły szczelna˛ zasłon˛e, przez która˛ z trudem przedzierały si˛e jedynie pojedyncze smugi ksi˛ez˙ ycowej po´swiaty. Kr˛eta s´cie˙zka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecie˙z szlak. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e widocznym jeszcze cz˛es´ciom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecna˛ cisz˛e. Zdawało mu si˛e, z˙ e jest jedyna˛ z˙ ywa˛ istota˛ szukajac ˛ a˛ drogi w grobowych ciemno´sciach lasu, z którego uszło całe z˙ ycie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał si˛e. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgn˛eła ani jedna gałazka. ˛ Ogarn˛eło go dziwne uczucie ulgi. Zatrzymał si˛e na chwil˛e na niewielkiej le´snej przecince i spojrzał w rozgwie˙zd˙zone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagł˛ebiajac ˛ si˛e w czer´n lasu. Szedł wolno i z coraz wi˛ekszym trudem odnajdywał kr˛eta˛ s´cie˙zk˛e, która chwilami znikała w g˛estwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał si˛e na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, z˙ e uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W g˛estwinie nad głowa˛ dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. U´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Przyspieszył i zaczał ˛ gwizda´c melodyjk˛e zasłyszana˛ w karczmie. Pochłoni˛ety wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywa˛ ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauwa˙zył pot˛ez˙ nego cienia, który oddzielił si˛e od masywnego d˛ebu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecno´sc´ intruza, ciemna posta´c stan˛eła przed nim niczym głaz mogacy ˛ zmia˙zd˙zy´c napotkane z˙ yjatko. ˛ Flick krzyknał, ˛ rzucił si˛e w bok, lewa˛ r˛eka˛ wyszarpujac ˛ zza pasa długi sztylet. Podró˙zny tobołek zsunał ˛ mu si˛e z ramienia i wyladował ˛ z metalicznym d´zwi˛ekiem na s´cie˙zce. Chłopak skulił si˛e i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo: — Powstrzymaj si˛e, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobi´c krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzi˛eczny, gdyby´s wskazał mi, któr˛edy i´sc´ . Flick opu´scił nieco gard˛e i spróbował dojrze´c w ciemnej postaci jakie´s oznaki podobie´nstwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostro˙znie przesunał ˛ si˛e w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalazła si˛e w skapej ˛ ksi˛ez˙ ycowej po´swiacie. 5

— Zapewniam ci˛e, z˙ e nie mam złych zamiarów — ciagn ˛ ał ˛ tamten tym samym tonem, jakby czytajac ˛ w my´slach Flicka. — Nie chciałem ci˛e przestraszy´c, ale zauwa˙zyłem ci˛e dopiero wtedy, kiedy byłe´s tu˙z obok mnie. Mogłe´s mnie mina´ ˛c — dodał. Krok za krokiem, Flick przesuwał si˛e na dogodniejsza˛ pozycj˛e, przez cały czas czujac ˛ na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozró˙zni´c niewyra´zne kontury i cienie twarzy. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladali ˛ si˛e sobie w milczeniu. Flick usiłował okre´sli´c, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał. Nagle nieznajomy rzucił si˛e do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł si˛e kilka stóp nad ziemia.˛ Sztylet wysunał ˛ si˛e ze zdr˛etwiałych rak ˛ obezwładnionego, lecz zanim dotknał ˛ ziemi, nieznajomy za´smiał si˛e drwiaco ˛ i powiedział: — No i co teraz, mój chłopcze, h˛e? Jak sobie dasz rad˛e? Zdaje si˛e, z˙ e mógłbym ci˛e bez trudu rozerwa´c na kawałki i rzuci´c wilkom na po˙zarcie. Przera˙zony Flick próbował si˛e wyszarpna´ ˛c. Jego jedyna˛ my´sla˛ było: ucieka´c. Nie wiedział i nie chciał wiedzie´c, w czyich r˛ekach si˛e znajdował. Nie miał jednak z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, z˙ e były one o wiele mocniejsze ni˙z inne ludzkie r˛ece i mogły si˛e z nim upora´c szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrzasn ˛ ał ˛ nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległo´sc´ wyciagni˛ ˛ etego ramienia. — Do´sc´ tego, chłopcze! — W głosie nieznajomego oprócz drwiny pojawiły si˛e chłód i irytacja. — T˛e parti˛e ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, z˙ e wcia˙ ˛z nic o mnie nie wiesz. Jestem zm˛eczony i głodny i wcale nie u´smiecha mi si˛e siedzie´c tu w chłodzie i ciemno´sci, a˙z wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawi˛e ci˛e na ziemi. Wska˙z mi drog˛e, ale ostrzegam: nie próbuj ucieka´c, bo to si˛e z´ le sko´nczy. — Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez s´ladu drwiny w głosie, po czym za´smiał si˛e i rozlu´znił chwyt. Gdy Flick dotknał ˛ stopami ziemi, tamten dodał z˙ artobliwym basem: — Poza tym mo˙ze oka˙ze˛ si˛e lepszym przyjacielem, ni˙z sadzisz. ˛ Chłopiec wyprostował si˛e i zaczał ˛ rozciera´c zdr˛etwiałe od pot˛ez˙ nego u´scisku nadgarstki. Jego pogromca cofnał ˛ si˛e. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał si˛e od ucieczki. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił si˛e, podniósł sztylet i wetknał ˛ go za pas. Widział teraz tamtego do´sc´ wyra´znie. Ocenił jego sylwetk˛e i uznał, z˙ e posta´c w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle z˙ e znacznie wy˙zszym ni˙z ci, których zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chocia˙z nie mo˙zna było tego stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia,˛ gdy˙z jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z lu´znym kapturem opuszczonym gł˛eboko na czoło. Mo˙zna było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne gł˛eboko osadzone, skrywały si˛e w cieniu krzaczastych brwi, zro´sni˛etych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wygladały ˛ jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótka˛ czarna˛ broda.˛ Czer´n 6

oraz kształt sylwetki budziły taka˛ groz˛e, z˙ e chłopiec z najwy˙zszym trudem opanowywał przemo˙zna˛ ch˛ec´ ucieczki w głab ˛ lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c. — My´slałem, z˙ e jeste´scie złodziejem — wybakał. ˛ W odpowiedzi usłyszał ostre: — Zatem si˛e myliłe´s. — Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: — Musisz si˛e nauczy´c odró˙znia´c przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego mo˙ze zale˙ze´c twoje z˙ ycie. Kim jeste´s? — Nazywam si˛e Flick Ohmsford — odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: — Mój ojciec, Curzad Ohmsford, ma karczm˛e tu niedaleko, w Shady Vale. B˛edzie z mil˛e stad, ˛ mo˙ze dwie. Znajdziecie tam schronienie i straw˛e, panie. — W Shady Vale, powiadasz?! — zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. — Wła´snie tam si˛e udaj˛e — dodał i przerwał, jakby zastanawiajac ˛ si˛e nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami pogładził brod˛e. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łakom ˛ w dolinie. Flick s´ledził uwa˙znie ka˙zdy jego ruch. M˛ez˙ czyzna w czerni przez dłu˙zsza˛ chwil˛e wpatrywał si˛e w jaki´s niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: — Ty masz. . . brata. Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznami˛etnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywi´scie w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie spraw˛e z powagi stwierdzenia, drgnał ˛ i spojrzał na nieznajomego. — A skad˙ ˛ ze wy. . . ? — No có˙z — przerwał mu tamten — czy˙z ka˙zdy młody mieszkaniec Vale nie ma gdzie´s brata? Flick odruchowo skinał ˛ głowa.˛ Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co m˛ez˙ czyzna w czerni wiedział o Shady Vale. Po chwili zorientował si˛e, z˙ e tamten patrzy na niego pytajaco, ˛ jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na rami˛e i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podró˙zy. — Szlak wiedzie t˛edy — powiedział i obaj ruszyli. Wyszli z gł˛ebokiego lasu i skierowali si˛e ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z do osady na drugim ko´ncu doliny. Na otwartej przestrzeni było ja´sniej, s´wiecił ksi˛ez˙ yc, a jego blask spływał na cała˛ dolin˛e i szlak, którym poda˛ z˙ ali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnaca ˛ zboczem w´sród g˛estej trawy lub wcinajaca ˛ si˛e w wysuszone sło´ncem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania w˛edrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłoni˛ecia oczu. Szli w milczeniu, obserwujac ˛ kr˛ety szlak i potykajac ˛ si˛e na nierówno´sciach. Za ka˙zdym pagórkiem lub zagł˛ebieniem w ziemi ukazywały si˛e nast˛epne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był s´wist wiatru. Flick nasłuchiwał uwa˙znie. Raz zdawało mu si˛e, z˙ e z daleka, od pół7

nocy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i wi˛ecej si˛e nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na cisz˛e. Posuwał si˛e naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał si˛e niezmiennie sze´sc´ stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spogladał ˛ na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze ida.˛ Sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto dokładnie zna ka˙zdy nast˛epny krok towarzysza podró˙zy. Szedł pewnie obok Flicka. Niebawem chłopak zaczał ˛ mie´c kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drog˛e długimi, płynnymi krokami, chód Flicka za´s coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widzac ˛ jego trudno´sci z dotrzymaniem kroku, m˛ez˙ czyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbli˙zyli si˛e do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren si˛e wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem poro´sni˛etym krzakami, które g˛estniały, przechodzac ˛ w nast˛epny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczajacych ˛ granic˛e Shady Vale, i odczuł wyra´zna˛ ulg˛e. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko. W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał si˛e ani słowem. Flick te˙z si˛e nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrze´c si˛e dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w my´slach. Czynił to ostro˙znie, z˙ eby tamten si˛e nie zorientował. M˛ez˙ czyzna wzbudzał l˛ek. Jego pociagła, ˛ kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na my´sl obrazy wojny z opowie´sci z dzieci´nstwa; wysłuchał przecie˙z niejednej, siedzac ˛ ze starszymi przy dogasajacym ˛ ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a wła´sciwie dwie ciemne przepastne jamy pod g˛estymi brwiami, gdzie powinny si˛e znajdowa´c. Dotychczas chłopcu nie udało si˛e przenikna´ ˛c wzrokiem tych cieni. Gł˛eboko pobru˙zd˙zona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała si˛e nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiujac ˛ nieodgadnione oblicze, Flick u´swiadomił sobie, z˙ e jego towarzysz podró˙zy ani razu nie wymienił swojego imienia. Zbli˙zali si˛e do skraju osady. Wyra´znie widoczna s´cie˙zka biegła w´sród coraz wy˙zszych i g˛estszych krzaków utrudniajacych ˛ marsz. Nieznajomy nagle stanał ˛ nieruchomo i zaczał ˛ nasłuchiwa´c z lekko przekrzywiona˛ głowa.˛ Flick tak˙ze si˛e zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały si˛e wydawa´c wieczno´scia.˛ M˛ez˙ czyzna odwrócił si˛e do Flicka i powiedział szybko: — Ukryj si˛e w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! — Popchnał ˛ chłopaka tak energicznie, z˙ e ten błyskawicznie znalazł si˛e pod wysokim krzewem i zniknał ˛ w gał˛eziach. Zagrzechotały metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnał ˛ pod swoja˛ peleryn˛e. — Cisza! — syknał. ˛ — A teraz biegnij. I ani mru-mru.

8

Przebiegli kilkana´scie kroków do czarnej s´ciany z li´sci. Gał˛ezie i pnacza ˛ biły ich po twarzach. Zatrzymali si˛e dopiero wtedy, gdy m˛ez˙ czyzna w czerni brutalnie wciagn ˛ ał ˛ Flicka w najg˛estsza˛ k˛ep˛e zaro´sli. Dyszeli ci˛ez˙ ko. Flick zauwa˙zył, z˙ e jego towarzysz nie rozglada ˛ si˛e na boki, lecz wpatruje si˛e badawczo w ciemne niebo, prze´switujace ˛ gdzieniegdzie mi˛edzy g˛estymi li´sc´ mi. Idac ˛ w jego s´lady, te˙z zaczał ˛ obserwowa´c firmament, ale dostrzegł jedynie mrugajace ˛ do´n gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował si˛e odezwa´c, ale nieznajomy uciszył go, s´ciskajac ˛ mocno za rami˛e. Stał wi˛ec nieruchomo, wpatrujac ˛ si˛e w noc i nasłuchujac ˛ odgłosów nadciagaj ˛ acego ˛ niebezpiecze´nstwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zm˛eczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gał˛eziach nad głowami. Kiedy ju˙z przymierzał si˛e do tego, by ul˙zy´c zm˛eczonym nogom, nad ich głowami przepłyn˛eło co´s wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i znikn˛eło z pola widzenia. Chwil˛e pó´zniej powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cie´n zawisł nad ukrywajacymi ˛ si˛e w˛edrowcami, jakby szykował si˛e do ataku. W głowie przera˙zonego Flicka zakł˛ebiło si˛e i zawirowało. Poczuł si˛e jak zdobycz w stalowej sieci — jeszcze s´wiadoma, ale ju˙z ulegajaca ˛ s´lepej, agonalnej furii schwytanego zwierz˛ecia. Co´s si˛egało w głab ˛ jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesun˛eła si˛e czarna, podszyta czerwienia˛ zjawa. Miała wielkie pazury, pot˛ez˙ ne skrzydła i była tak przera˙zajaca ˛ i zła, z˙ e na sam jej widok mo˙zna było umrze´c ze strachu. Przez chwil˛e zdawało mu si˛e, z˙ e nie wytrzyma i krzyknie, ale silny u´scisk m˛eskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwa´c kryzys. Zjawa znikn˛eła tak nagle, jak si˛e pojawiła. Złowieszczy cie´n gdzie´s odpłynał, ˛ odsłaniajac ˛ spokojne, gwia´zdziste niebo. U´scisk na ramieniu Flicka zel˙zał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł ci˛ez˙ ko na ziemi˛e. Nieznajomy przysiadł obok niego, u´smiechnał ˛ si˛e i lekko poklepał go po dłoni. — Ruszajmy, przyjacielu — powiedział. — Jeste´s cały i zdrowy, a Vale jest tu˙z za miedza.˛ Flick spojrzał na jego spokojna˛ twarz oczami wcia˙ ˛z szeroko otwartymi z przera˙zenia i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Co to było. . . ten stwór. . . ? — Tylko cie´n — odparł tamten spokojnie. — Ale nie czas i miejsce na dokładne wyja´snienia. Pomówimy o tym pó´zniej. Teraz chciałbym co´s zje´sc´ i ogrza´c si˛e, i to zanim do reszty strac˛e cierpliwo´sc´ . Pomógł Flickowi wsta´c i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoni˛etego płaszczem ramienia dał znak, z˙ e mo˙ze pój´sc´ za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzi´c. Wydostali si˛e spomi˛edzy gał˛ezi i ruszyli. Flick pełen złych przeczu´c spogladał ˛ l˛ekliwie na ciemne niebo. Wydawało mu si˛e, z˙ e to, co si˛e stało przed chwila,˛ było tylko wytworem jego nadwra˙zliwej wyobra´zni. Uznał, z˙ e jak na jeden wieczór miał stanowczo za du˙zo wra˙ze´n. Najpierw ów olbrzym 9

bez imienia, a teraz jeszcze ten przera˙zajacy ˛ cie´n. Przysiagł ˛ sobie w duchu, z˙ e nast˛epnym razem dobrze si˛e zastanowi, zanim zdecyduje si˛e na tak daleki wieczorny wypad poza obr˛eb Vale. Kilkana´scie minut pó´zniej drzewa i zaro´sla zacz˛eły rzedna´ ˛c, za to coraz cz˛es´ciej i coraz wyra´zniej migotały w oddali s´wiatła osady. Pogra˙ ˛zone w mroku do´ zka była coraz szersza i niebamostwa nabierały wyra´zniejszych kształtów. Scie˙ ´ wem stała si˛e ubitym traktem prowadzacym ˛ prosto do osiedla. Swiatła w oknach coraz s´mielej migotały na powitanie w˛edrowców. Patrzac ˛ na nie, Flick u´smiechnał ˛ si˛e z wdzi˛eczno´scia.˛ Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, z˙ e gdyby nie z˙ ółte s´wiatła w oknach, mo˙zna byłoby pomy´sle´c, z˙ e w Vale nikt nie mieszka. Co innego zaprzatało ˛ uwag˛e chłopca mianowicie, co powinien powiedzie´c swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoi´c. Dziwne stwory i cienie mogły by´c przecie˙z wyłacznie ˛ wytworem jego wyobra´zni. By´c mo˙ze ida˛ cy obok m˛ez˙ czyzna w odpowiednim czasie wyja´sni cała˛ spraw˛e, ale jak dotad ˛ nie okazał si˛e zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczac ˛ a˛ sylwetk˛e i zadr˙zał. Czer´n tchn˛eła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne r˛ece. Flick czuł, z˙ e bez wzgl˛edu na to, kim naprawd˛e jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby gro´zny. Szli wolno mi˛edzy domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonace ˛ wewnatrz ˛ pochodnie. Domostwa były podobne do siebie — wszystkie długie i do´sc´ niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mie´sciła si˛e tylko jedna kondygnacja. Dachy zw˛ez˙ ały si˛e ku jednej stronie, dajac ˛ osłon˛e niewielkiej weran´ dzie na masywnych palach, która stanowiła zako´nczenie długiego ganku. Sciany były przewa˙znie drewniane, fundamenty za´s solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyło˙zono kamieniami równie˙z od frontu. Flick przygladał ˛ si˛e zasłoni˛etym oknom. Tu i ówdzie w szparze mi˛edzy okiennicami mign˛eła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za soba˛ okropna˛ noc i odczuwał wielka˛ ulg˛e, z˙ e znalazł si˛e znowu w´sród swoich. Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic si˛e nie wydarzyło. Obrzucił osad˛e przelotnym spojrzeniem i odkad ˛ znale´zli si˛e w Vale, nie odezwał si˛e ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Wła´sciwie trudno powiedzie´c, z˙ e m˛ez˙ czyzna w czerni poda˙ ˛zał za chłopcem, który miał by´c jego przewodnikiem. Wydawało si˛e, z˙ e to raczej on lepiej zna drog˛e do celu. Ilekro´c trakt rozwidlał si˛e mi˛edzy identycznymi rz˛edami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał wła´sciwe odgał˛ezienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby oceni´c marszrut˛e. W pewnej chwili Flick zdał sobie spraw˛e, z˙ e to tamten prowadzi, a on tylko wlecze si˛e za nim. Wkrótce dotarli do karczmy. Była to du˙za budowla zło˙zona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzacymi ˛ po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie uło˙zono grube, ociosane 10

bale tworzace ˛ s´ciany, a dach pokryto gontem. Karczma była wy˙zsza i masywniejsza ni˙z inne domostwa. Z dobrze o´swietlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów. Czasem kto´s za´smiał si˛e gło´sniej albo kogo´s zawołał. W nieo´swietlonych skrzydłach znajdowały si˛e pomieszczenia sypialne dla go´sci. W chłodnym powietrzu unosił si˛e zapach pieczonego mi˛esiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wiodacych ˛ do głównej izby. M˛ez˙ czyzna w czerni wcia˙ ˛z milczał. Chłopiec odsunał ˛ ci˛ez˙ ki metalowy rygiel i pociagn ˛ ał ˛ za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych pod s´ciana˛ z lewej oraz w gł˛ebi izby. Liczne s´wiece na stołach i w s´wiecznikach na s´cianach dawały du˙zo s´wiatła. Na wielkim palenisku płonał ˛ z˙ ywo ogie´n. Flick mrugnał ˛ kilkakrotnie, o´slepiony jasno´scia.˛ Po chwili jego oczy przyzwyczaiły si˛e do s´wiatła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok pow˛edrował ponad paleniskiem, sprz˛etami i meblami do zamkni˛etych podwójnych drzwi w gł˛ebi izby, a nast˛epnie dalej do biegnacego ˛ wzdłu˙z s´ciany szynkwasu. Siedzacy ˛ tam m˛ez˙ czy´zni spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ustapił ˛ nieskrywanemu zaciekawieniu postacia˛ nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił z˙ adnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i napojów, spogladaj ˛ ac ˛ z rzadka na nowo przybyłych. Flick i m˛ez˙ czyzna w czerni zostali jeszcze chwil˛e przy drzwiach. Chłopiec próbował znale´zc´ w´sród go´sci ojca, nieznajomy za´s wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował: — Przysiad˛ ˛ e sobie tam, a ty poszukaj ojca. Mo˙ze zjemy razem wieczerz˛e, kiedy wrócicie. Podszedł do niewielkiego stołu w gł˛ebi i usiadł plecami do go´sci przy szynkwasie. Skłonił si˛e lekko Flickowi i odwrócił si˛e. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w gł˛ebi izby, prowadzacym ˛ na zaplecze. Skierował si˛e do kuchni, liczac, ˛ z˙ e znajdzie tam ojca i She˛e przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokona´c kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł si˛e u celu, najpierw rado´snie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy ko´ncu bufetu po lewej stronie, ko´nczac ˛ wieczerz˛e. Ujrzawszy syna, powitał go machni˛eciem muskularnego ramienia. — Troch˛e dzi´s pó´zniej ni˙z zwykle — mruknał ˛ dobrotliwie — ale chod´z, siadaj do jadła, póki jeszcze jest. Flick podszedł zm˛eczonym krokiem do lady i zrzuciwszy tobołek na podłog˛e, usadowił si˛e na wysokim taborecie. Ojciec wła´snie sko´nczył je´sc´ . Odsunał ˛ pusty talerz i wyprostował si˛e. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło.

11

— Spotkałem w˛edrowca w drodze powrotnej — zaczał ˛ niepewnie Flick. — Pytał o nocleg i wieczerz˛e. Zapraszał do kompanii. — No có˙z, je´sli szuka noclegu, to dobrze trafił — o´swiadczył stary Ohmsford. — A wła´sciwie to mo˙zemy posili´c si˛e razem z nim. Nie powiem, z˙ ebym nie miał ochoty na mała˛ dokładk˛e. Podniósł swe ci˛ez˙ kie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył oci˛ez˙ ale, by udzieli´c paru wskazówek co do wieczerzy, Flick za´s podszedł do balii, by umy´c r˛ece po podróz˙ y. Kiedy ojciec zbli˙zył si˛e do´n, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea. — Wysłałem go po sprawunki. Powinien by´c z powrotem lada chwila — odparł ojciec i zapytał: — A jak zwa˛ tego, co przybył z toba? ˛ — Nie wiem. Nie przedstawił si˛e. Ojciec zmarszczył brwi i mruknał ˛ co´s o małomównych obcych, zaklinajac ˛ si˛e na koniec, z˙ e z˙ adnego tajemniczego go´scia nie chce widzie´c w swojej ober˙zy. Wreszcie skinał ˛ na syna i ruszył do wyj´scia na sal˛e, ocierajac ˛ si˛e pot˛ez˙ nymi ramionami o s´cian˛e. Flick pospiesznie poda˙ ˛zył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyra´zniej malowało si˛e zwatpienie. ˛ Nieznajomy wcia˙ ˛z siedział odwrócony plecami do go´sci przy szynkwasie. Słyszac ˛ skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycj˛e, by widzie´c wchodzacych. ˛ Przyjrzał si˛e im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj kr˛epi i s´redniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brazowe ˛ włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stan˛eli na chwil˛e w drzwiach. Flick pokazał ciemna˛ posta´c. M˛ez˙ czyzna dostrzegł nieskrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował si˛e podej´sc´ . Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem. — Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie — powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbujac ˛ przenikna´ ˛c wzrokiem ciemne, osłoni˛ete kapturem rysy m˛ez˙ czyzny. — Nazywam si˛e Curzad Ohmsford, co ju˙z pewnie wiecie od mojego syna. Nieznajomy u´scisnał ˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ na powitanie r˛ek˛e i skinał ˛ głowa˛ Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił si˛e grymas bólu. — Wasz syn był tak miły i wskazał mi drog˛e do tego przyjemnego zakatka ˛ — powiedział z u´smiechem, który Flick nazwałby drwiacym. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzie˙z przy kuflu piwa. — Oczywi´scie — odparł karczmarz. Potoczył si˛e w stron˛e wolnego krzesła i klapnał ˛ na nie ci˛ez˙ ko. Flick te˙z dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwał˛e pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił si˛e i przytakiwał z wyra´znym zadowoleniem. Skinał ˛ tak˙ze na obsług˛e za lada,˛ by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wcia˙ ˛z nie zamierzał odsłoni´c całej twarzy. Flick ciagle ˛ starał si˛e dotrze´c wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał si˛e, z˙ e tamten to zauwa˙zy. Miał w pami˛eci pierwsza˛ nieudana˛ 12

prób˛e spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bolace ˛ nadgarstki nie pozwalały zapomnie´c o sile i zr˛eczno´sci m˛ez˙ czyzny w czerni. Uznał, z˙ e na razie bezpieczniej b˛edzie pozosta´c przy watpliwo´ ˛ sciach. Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał si˛e pogaw˛edce ojca z przybyszem. Po wymianie grzeczno´sciowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do znacznie bli˙zszych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Vale. Niebawem Flick zorientował si˛e, z˙ e ojciec, który lubił pogaw˛edzi´c, nie potrzebował do tego specjalnej zach˛ety, teraz wła´sciwie prowadził cała˛ rozmow˛e, nieznajomy za´s podtrzymywał ja˛ zdawkowymi uwagami i pytaniami. By´c mo˙ze nie miało to znaczenia, ale jak dotad ˛ Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który si˛e nawet nie przedstawił. Nie trzeba było te˙z długo czeka´c, aby sprytny go´sc´ zaczał ˛ zr˛ecznie wyciaga´ ˛ c informacje o Vale od niczego nie podejrzewajacego ˛ karczmarza. Zaczynało to niepokoi´c Flicka, ale nie wiedział co zrobi´c. Bardzo chciał, z˙ eby Shea wrócił. Brata jednak wcia˙ ˛z nie było. Podano długo oczekiwana˛ wieczerz˛e, która˛ spo˙zyli bez po´spiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich Shea. Flick od razu zauwa˙zył, z˙ e go´scia w czerni co´s zainteresowało. Silne dłonie zacisn˛eły si˛e na kraw˛edzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał tak, jakby zapomniał o ich istnieniu. Czarna kreska zro´sni˛etych brwi drgn˛eła, a na posagowej, ˛ dotad ˛ nieruchomej twarzy pojawił si˛e wyraz intensywnego skupienia. Przez jedna˛ straszna˛ chwil˛e Flickowi zdawało si˛e, z˙ e człowiek w czerni chce zabi´c She˛e, ale wra˙zenie to min˛eło. Jego miejsce zaj˛eło inne — z˙ e nieznajomy przeszukiwał my´sli jego brata. Wpatrywał si˛e uwa˙znie w sylwetk˛e Shei, ocienione oczy przebiegły szybko po smukłej postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegnace ˛ pod ostrym katem ˛ od nosa wzdłu˙z łuku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszka´nców Vale, wreszcie wysmukły nos i waskie, ˛ delikatne usta. Dostrzegł tak˙ze emanujace ˛ z tej twarzy uczciwo´sc´ i inteligencj˛e. Mimo z˙ e stali w odległych ko´ncach izby, nieznajomy zauwa˙zył tak˙ze wielka˛ przenikliwo´sc´ i zdecydowanie w bł˛ekitnych oczach chłopca. Shea patrzył na m˛ez˙ czyzn˛e w czerni i przez chwil˛e nawet zawahał si˛e, czy podej´sc´ . W obecno´sci przybysza czuł si˛e jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku pos˛epnej postaci. Ohmsfordowie patrzyli na She˛e, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W ko´ncu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idacy, ˛ i podnie´sli si˛e, by go powita´c. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przygladali ˛ si˛e sobie uwa˙znie, po czym nagle, ni stad, ˛ ni zowad, ˛ przy stole wybuchła wesoła rozmowa tuszujaca ˛ niedawne napi˛ecie. Nie spuszczajac ˛ wzroku z nieznajomego, Shea u´smiechnał ˛ si˛e do Flicka. Był nieco ni˙zszy od brata, wi˛ec pozostawał w jeszcze wi˛ekszym cieniu przybysza ni˙z obaj 13

Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu m˛ez˙ czyzny w czerni nie wywarła na nim tak silnego wra˙zenia jak na jego bracie. Curzad zaczał ˛ rozpytywa´c go o sprawunki. Shea na chwil˛e skupił si˛e na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zainteresowanie na przybysza. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy si˛e kiedy´s spotkali, a wy, zdaje si˛e, skad´ ˛ s mnie znacie. Ja tak˙ze mam dziwne wra˙zenie, z˙ e powinienem was zna´c — powiedział. Nieznajomy przytaknał ˛ skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknał ˛ u´smieszek. — By´c mo˙ze mnie znasz. Nie zdziwi mnie tak˙ze to, z˙ e nawet je´sli mnie kiedy´s spotkałe´s, to i tak nie pami˛etasz. Ale ja wiem, kim jeste´s, i naprawd˛e znam ci˛e dobrze. Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukajac ˛ odpowiednich słów. Tamten pogładził wolno krótka,˛ czarna˛ brod˛e i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł napi˛ecie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezgło´snie wyraz˙ ały pytanie dr˛eczace ˛ cała˛ trójk˛e. Nieznajomy s´ciagn ˛ ał ˛ kaptur. Ukazała si˛e ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do ramion oraz, co najwa˙zniejsze, oczy — gł˛eboko osadzone i stale ukryte w cieniu g˛estych, krzaczastych brwi. — Zwa˛ mnie Allanon — powiedział wolno. Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała si˛e w twarz przybysza. A wi˛ec tak wygladał ˛ Allanon — tajemniczy podró˙zny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który przemierzył wszystkie krainy — od mroków Anaru a˙z po zakazane turnie w górach Charnal. Jego imi˛e znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w z˙ yciu odwa˙zyli si˛e wyruszy´c dalej, ni˙z si˛egało bezpieczne ciepło ukochanej doliny. Po raz pierwszy Allanon u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie. Jednak w gł˛ebi duszy zrobiło mu si˛e z˙ al tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, wła´snie dobiegły ko´nca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny. — Co was tu sprowadza? — zapytał wreszcie Shea. M˛ez˙ czyzna spojrzał na niego ostro, po czym ku zaskoczeniu całej trójki za´smiał si˛e. — Ty, Shea. Wła´snie ciebie szukałem — brzmiała odpowied´z.

II Nazajutrz Shea obudził si˛e bardzo wcze´snie. Wyskoczył z łó˙zka i ubrał si˛e szybko, gdy˙z ranki w dolinie były wyjatkowo ˛ chłodne i wilgotne. Okazało si˛e, z˙ e był pierwszy na nogach — pozostali domownicy i go´scie spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do głównej izby karczmy i zabrał si˛e do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zzi˛ebni˛ete palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujacy ˛ chłód i wilgo´c, którymi rozpoczynał si˛e ka˙zdy dzie´n w dolinie, ust˛epowały bez wzgl˛edu na por˛e roku dopiero z ukazaniem si˛e sło´nca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Vale nie tylko przed niepo˙zadanymi ˛ oczami, ale przede wszystkim stanowiły naturalna˛ barier˛e dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały a˙z do doliny. Chocia˙z w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały ju˙z ko´nca, to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał zna´c o sobie a˙z do południa — dopiero wtedy cała˛ dolin˛e o´swietlało sło´nce. Pierwsze płomienie wystrzeliły spomi˛edzy chrustu, a po chwili ogie´n objał ˛ wszystkie bierwiona. Shea usadowił si˛e na krze´sle z wysokim oparciem i zaczał ˛ wspomina´c wydarzenia ostatniego wieczora. Przytulił si˛e do oparcia i przycisnał ˛ r˛ece do ciała. Poranne zimno jeszcze nie ustapiło, ˛ skulił si˛e wi˛ec i wpatrywał w ogie´n. Skad ˛ Allanon mógł go zna´c? Prawie nie wychodził poza teren osady, wi˛ec gdyby cho´c raz si˛e spotkali, Shea na pewno by go zapami˛etał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawi´c nic wi˛ecej. Potem ju˙z w milczeniu doko´nczył wieczerz˛e. Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, z˙ e rozmow˛e sko´ncza˛ rano, i znów stał si˛e ponura,˛ złowieszcza˛ postacia,˛ taka˛ sama˛ jaka˛ Shea ujrzał wczoraj, wchodzac ˛ do karczmy. Na koniec m˛ez˙ czyzna wstał i poprosił o wskazanie noclegu, przeprosił ˙ cała˛ trójk˛e i po˙zegnał si˛e. Zadnemu z braci nie udało si˛e wydoby´c od przybysza nawet jednego słowa wi˛ecej na temat celu jego wyprawy do Shady Vale i zainteresowania Shea. Pó´zniej, na osobno´sci, Flick opowiedział bratu o tym, w jakich okoliczno´sciach spotkał Allanona, i o przera˙zajacym ˛ cieniu. Shea wrócił my´slami do pierwszego pytania: skad ˛ Allanon mógł go zna´c? Moz˙ e znajdzie odpowied´z, odtwarzajac ˛ swa˛ przeszło´sc´ ? Wczesne dzieci´nstwo było 15

jeno mglistym wspomnieniem. Nie pami˛etał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono le˙zy. Dopiero w jaki´s czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział si˛e, z˙ e przyszedł na s´wiat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zda˙ ˛zył zostawi´c trwałe wspomnienie o sobie w pami˛eci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go samotnie matka, pami˛etał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przewa˙znie wspomnienia zabaw z innymi dzie´cmi w gł˛ebokim zielonym lesie, który był ich całym s´wiatem. Kiedy miał pi˛ec´ lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wróci´c tam, skad ˛ pochodziła, czyli do Shady Vale. Chyba ju˙z wtedy wiedziała, z˙ e wkrótce umrze, ale najwa˙zniejszy był dla niej syn. Podró˙z na południe była ostatnia˛ wyprawa˛ w jej z˙ yciu — zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny. Rodzina i krewni, którzy z˙ egnali ja˛ w dniu s´lubu, ju˙z nie z˙ yli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesi˛ecy przed przybyciem matki z synem do Shady Vale zmarła z˙ ona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczm˛e i wychowywał syna. Shea wkrótce stał si˛e członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie. Słowo „rodzina” kojarzyło mu si˛e wyłacznie ˛ z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokuczała mu s´wiadomo´sc´ , z˙ e jest miesza´ncem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra podstawa do rozwoju ciała i umysłu. Jednak w z˙ adnym obrazie, w z˙ adnym wspomnieniu nie pojawił si˛e nawet cie´n Allanona. Wygladało ˛ na to, z˙ e nigdy si˛e nie spotkali. Shea zmienił pozycj˛e na krze´sle, nie odrywajac ˛ wzroku od ognia. W ponurym m˛ez˙ u w czerni było co´s, czego si˛e bał. Niewykluczone, z˙ e powód do obaw podsun˛eła mu wyobra´znia, ale jedno było pewne — w obecno´sci Allanona Shea czuł si˛e tak, jakby tamten czytał w jego my´slach i przenikał je, kiedy chciał. Ta absurdalna my´sl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick równie˙z o tym wspominał. Dodał te˙z co´s jeszcze tajemniczym szeptem, gdy ju˙z le˙zeli na posłaniu w swojej izdebce, jakby si˛e bał, z˙ e kto´s ich podsłuchiwał. Powiedział, z˙ e wyczuwa w Allanonie niebezpiecze´nstwo. Shea przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i westchnał ˛ gł˛eboko. Na dworze było coraz ja´sniej. Wstał i dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem narzekał na cały s´wiat. Zrezygnowany chłopiec westchnał, ˛ odsunał ˛ od siebie poprzednie my´sli i pospieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynno´sciach. Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczył Allanona, który zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. Ma˙ ˛z w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu, gdy Shea odpoczywał w cieniu d˛ebu na tyłach karczmy i spo˙zywał przygotowany napr˛edce obiad. Ojciec był bardzo zaj˛ety w karczmie, a Flick wyszedł po sprawunki. W s´wietle dnia Allanon wygladał ˛ równie przera˙zajaco ˛ jak 16

w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cie´n, lecz okrywajaca ˛ ja˛ peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kierunku Shei z głowa˛ lekko pochylona˛ do przodu. Dotarł do cienia d˛ebu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł niewidzace ˛ spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniajace ˛ si˛e zza drzew na wschodzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W ko´ncu Shea nie wytrzymał: — Po co przybyłe´s do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałe´s? Zapytany zwrócił ciemna˛ twarz ku chłopcu. Posagowe ˛ rysy drgn˛eły w lekkim u´smiechu. — Odpowied´z nie jest tak prosta, jakby´s tego chciał, młodzie´ncze. Chyba najpr˛edzej uzyskamy ja,˛ sprawdzajac ˛ najpierw stan twojej wiedzy. Czytałe´s o historii Nordlandii? — zapytał. — Czy wiesz co´s o Królestwie Czaszki? Shea zmartwiał. Z ta˛ nazwa˛ kojarzyły mu si˛e wszystkie okropno´sci, realne i istniejace ˛ tylko w wyobra´zni. Nazwa˛ ta˛ straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, słyszac ˛ ja˛ w czasie długich baja´n przy dogasajacym ˛ ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał si˛e s´wiat duchów i goblinów, borów i mateczników, podst˛epnych gnomów oraz olbrzymich trolli z gór na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinał ˛ głowa.˛ Ten za´s po krótkiej przerwie kontynuował: — Jestem, jak wiesz, mi˛edzy innymi badaczem dziejów. Niewykluczone te˙z, z˙ e jedynym, który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandi˛e w ciagu ˛ ostatnich pi˛eciu stuleci, mo˙zna policzy´c na palcach jednej r˛eki. O plemieniu człowieka wiem znacznie wi˛ecej, ni˙z mo˙zna by przypuszcza´c. Jego czasy to dla nas zacierajace ˛ si˛e wspomnienie. Chyba dobrze, z˙ e tak si˛e stało, zwłaszcza jes´li wzia´ ˛c pod uwag˛e ostatnie dwa tysiaclecia, ˛ niezbyt dla niego chlubne. Człowiek z˙ yjacy ˛ obecnie zda˙ ˛zył zapomnie´c o swojej przeszło´sci, wie niewiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszło´sci. Mieszka z dala od innych, na rubie˙zach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszka´ncach. Wielka szkoda, z˙ e ten człowiek stał si˛e tak zamkni˛ety i krótkowzroczny. Kiedy´s był to lud najbardziej przewidujacy ˛ i twórczy. Dzisiejszy człowiek, zadowolony ze swojego obecnego poło˙zenia, izoluje si˛e od spraw innych. Zwa˙z jednak, z˙ e było to dotychczas mo˙zliwe z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpo´srednio człowieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przeszło´sci skutecznie zniech˛ecał do dokładniejszego przyjrzenia si˛e przyszło´sci. Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciag ˛ ogólnikowych oskar˙ze´n pod adresem plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego odpowiedział ostro: — Mówisz tak, jakby to było co´s strasznego, z˙ e kto´s chce by´c sam. Wiem na tyle du˙zo o dziejach, a raczej o z˙ yciu, z˙ eby zrozumie´c zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiaclecia. ˛ Mo˙ze kiedy wszystko odbuduje, b˛edzie do´sc´ ma˛ dry, by tego drugi raz nie straci´c. W czasie Wielkich Wojen człowiek bezustannie 17

wtracał ˛ si˛e w sprawy innych. Posługiwał si˛e tak˙ze bł˛edna˛ doktryna˛ izolacji. Skutek był taki, z˙ e niemal sam si˛e zniszczył. Twarz Allanona st˛ez˙ ała. — Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwo´sc´ i z˙ adza ˛ władzy. Człowiek s´ciagn ˛ ał ˛ na swoja˛ głow˛e tyle nieszcz˛es´c´ , bo przede wszystkim był nierozwa˙zny i krótkowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sadzisz, ˛ z˙ e człowiek mo˙ze zacza´ ˛c jeszcze raz? Otó˙z chyba zaskoczy ci˛e to, co powiem, ale istnieja˛ rzeczy niezmienne, na przykład gł˛eboko zakorzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które w ka˙zdej chwili moga˛ si˛e ujawni´c u sprawujacego ˛ władz˛e. Istnieja˛ i b˛eda˛ istnie´c, nawet u tych, którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły ju˙z Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energi˛e, moc i ostateczna˛ władz˛e nad s´wiatem. Dzisiaj stawiamy czoło innemu powa˙znemu zagro˙zeniu — zagro˙zeniu dla wszelkiej egzystencji. Je˙zeli zatem nadal uwa˙zasz, z˙ e człowiek jest w stanie sam zbudowa´c nowe z˙ ycie, a cały s´wiat b˛edzie spokojnie płynał ˛ obok, to nie rozumiesz nic z dziejów! Allanon przerwał. Pos˛epne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział zaczepnym spojrzeniem, mimo z˙ e w gł˛ebi duszy coraz bardziej si˛e bał i czuł si˛e bardzo mały. — Ale sko´nczmy ju˙z z tym — podjał ˛ Allanon. Przyjaznym gestem poło˙zył silna˛ dło´n na ramieniu Shei i spojrzał na niego łagodniej. — Przeszło´sc´ jest za nami, a nas przecie˙z bardziej interesuje przyszło´sc´ . Pozwól, z˙ e od´swie˙ze˛ twa˛ pami˛ec´ w kwestii Nordlandii i legendy Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie poło˙zyły kres dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii s´wiata, który znał, nastapiły ˛ wielkie zmiany. Praktycznie s´wiat został przebudowany. Gdy ostatni z plemienia człowieka uciekli na południe, przestał istnie´c podział na pa´nstwa i narody. Stało si˛e to prawie tysiac ˛ lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł si˛e ponad poziom zwierzat, ˛ na które polował, aby zdoby´c po˙zywienie, i stworzył podwaliny cywilizacji. Była ona oczywi´scie bardzo prymitywna, ale panował tam wzgl˛edny porzadek. ˛ Wytworzyły si˛e nawet zala˙ ˛zki systemu władzy. Pó´zniej człowiek stopniowo odkrywał istnienie innych ludów, które przetrwały Wielkie Wojny i wytworzyły odmienne formy bytowania. W górach z˙ yły olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, przebiegłych stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W wyniku star´c ucierpiały obie strony. W walce o z˙ ycie nie kierujemy si˛e rozumem, a oni walczyli o przetrwanie. Człowiek odkrył tak˙ze nast˛epna˛ ras˛e. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekajac ˛ przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemi˛e i zacz˛eli z˙ y´c w jaskiniach. Wieloletni brak s´wiatła słonecznego spowodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszka´nców jaski´n. Potomkowie uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzro18

stu i kr˛epi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania si˛e po jaskiniach. W ciemno´sci widzieli doskonale, za dnia za´s słabo. Po wielu stuleciach pod ziemia˛ zacz˛eli wraca´c na powierzchni˛e. Nadmiar s´wiatła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych le´snych ost˛epach w Estlandii. Wykształcili nawet własny j˛ezyk, wkrótce jednak zacz˛eli posługiwa´c si˛e j˛ezykiem człowieka. Kiedy człowiek odkrył pozostało´sci tej ginacej ˛ rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego czasu fikcyjne stworki ze swoich ba´sni i poda´n ludowych. Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał si˛e w zielone szczyty wzgórz ska˛ pane w sło´ncu. Shea rozmy´slał nad tym, co usłyszał. Widział w swoim z˙ yciu jednego, mo˙ze dwa gnomy i karły, ale nie pami˛etał, jak wygladały. ˛ Trolla nie widział nigdy. — A elfy? — zapytał wreszcie. Allanon spojrzał na niego zamy´slony i jeszcze bardziej pochylił głow˛e. — Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługuja˛ na szczególna˛ uwag˛e. Jest to chyba najwspanialszy lud, cho´c by´c mo˙ze nikt nie jest tego s´wiadomy. Ale opowie´sc´ o ludzie elfów musi poczeka´c. Na razie niech ci wystarczy, z˙ e zawsze z˙ yli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz za´s, młody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu odwa˙zyło si˛e tam uda´c, nie mówiac ˛ o osiedlaniu si˛e. Jedynymi jej mieszka´ncami sa˛ trolle. Tylko one przystosowały si˛e do tamtejszych warunków. Dzisiejszy człowiek z˙ yje w ciepłej Sudlandii, cieszac ˛ si˛e jej łagodnym klimatem i zielonymi równinami. Zapomniał o tym, z˙ e swego czasu w Nordlandii z˙ yły tak˙ze inne ludy. Trolle trzymały si˛e gór, za´s niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo si˛e to na poczatku ˛ wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, prawa i kultury. Przyszło´sc´ zapowiadała si˛e obiecujaco. ˛ Człowiek zapomniał jednak o tamtych dobrych czasach i o tym, z˙ e kiedy´s był czym´s wi˛ecej ni˙z tylko zwyci˛ez˙ onym ludem, odcinajacym ˛ si˛e od tych, którzy zranili jego dum˛e. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie s´wiata. Znalazło si˛e miejsce dla wszystkich ludów, które pragn˛eły wykorzysta´c druga˛ szans˛e. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie spraw˛e z powagi dzieła. Ka˙zdy lud pochłoni˛ety budowa˛ i pomna˙zaniem swoich dóbr umacniał si˛e w przekonaniu, z˙ e to wła´snie on odegra najwa˙zniejsza˛ rol˛e. Układ sił przypominał krag ˛ głodnych szczurów pilnujacych ˛ jednego kawałka starego, sple´sniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniało´sci płaszczył si˛e i s´linił jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałe´s o tym, Sheo? Chłopiec pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ Nie wierzył, z˙ e to, co usłyszał, było prawda.˛ Dotad ˛ mówiono mu, z˙ e od czasu Wielkich Wojen człowiek był rasa˛ prze´sladowana,˛ zmuszona˛ do nieustannej walki o zachowanie godno´sci i skrawka ziemi, na

19

który ostrzyły sobie z˛eby pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był naje´zd´zca˛ — to na niego napadano. Allanon wykrzywił usta w ponurym półu´smiechu i obserwował efekt swoich słów. — Zdaje si˛e, z˙ e nie byłe´s s´wiadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej wa˙zna spo´sród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego si˛e uwa˙zał. Jego metody walki niczym si˛e nie ró˙zniły od metod innych ras. Nale˙zy jednak przyzna´c, z˙ e miał wi˛eksze poczucie honoru i był bardziej cywilizowany — ostatnie słowo Allanon wypowiedział z nieskrywanym sarkazmem. — Jednak wszystko, co do tej pory usłyszałe´s, tylko po´srednio wia˙ ˛ze si˛e z głównym tematem. Zaraz wyja´sni˛e, o co chodzi. Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpocz˛eły walk˛e o panowanie nad s´wiatem, Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druidów sa˛ skape ˛ i niejasne. Istniało przekonanie, z˙ e była to grupa najmadrzejszych ˛ i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich ludów. Ka˙zdy z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiej˛etno´sciach starego s´wiata. Byli filozofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk s´cisłych, przede wszystkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiej˛etno´sci, niezb˛ednych w zmieniajacym ˛ si˛e s´wiecie. Przewodził im ma˙ ˛z zwany Galaphile, badacz dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli ka˙zdego ludu i utworzył Rad˛e. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizujac ˛ ten cel, zdał si˛e na madro´ ˛ sc´ i umiej˛etno´sci członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedz˛e i pozyskiwali zaufanie i poparcie ludów. Druidzi stanowili wówczas powa˙zna˛ sił˛e. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile’a. Jednak z upływem czasu okazało si˛e, z˙ e niektórzy członkowie Rady przewy˙zszaja˛ pozostałych pod wzgl˛edem zdolno´sci i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolno´sci i mocy zaj˛ełoby du˙zo czasu, znacznie wi˛ecej, ni˙z nam zostało. Wa˙zne jest, by w tym momencie u´swiadomi´c sobie rzecz nast˛epujac ˛ a: ˛ ci, którzy mieli najt˛ez˙ sze umysły i najwi˛eksza˛ moc, uznali si˛e za wyznaczonych do kierowania przyszło´scia˛ s´wiata. W ko´ncu odłaczyli ˛ si˛e od Rady, stworzyli własna˛ grup˛e i znikn˛eli. Wkrótce zapomniano o nich. Sto pi˛ec´ dziesiat ˛ lat pó´zniej plemi˛e człowieka ogarn˛eła straszliwa, wyniszczajaca ˛ wojna domowa, która rozprzestrzeniła si˛e tak, z˙ e pó´zniej historycy uznali ja˛ za Pierwsza˛ Wojn˛e Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pami˛eta. W skrócie rzecz miała si˛e tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował si˛e przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzył s´wietnie wyszkolona˛ i bitna˛ armi˛e. Oficjalnym celem powsta´nców było podporzadkowanie ˛ wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to doprowadzi´c do wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania doła˛ czyły prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały si˛e przeciwko innym 20

ludom. Główna˛ postacia˛ tej wojny był ma˙ ˛z zwany Brona, co w dawnej mowie gnomów oznacza „Pan”. Mówiono tak˙ze, z˙ e to wła´snie Brona przewodził druidom, którzy odłaczyli ˛ si˛e od Pierwszej Rady i znikn˛eli w Nordlandii. Poniewa˙z jednak w z˙ adnym wiarygodnym z´ ródle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, z˙ e jest to posta´c fikcyjna. Powstanie zostało w ko´ncu stłumione przez druidów i sprzymierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałe´s o tym, Sheo? — Chłopiec przytaknał ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. — Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła s´miercia˛ naturalna˛ wiele lat temu. Słyszałem tak˙ze o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej znalazłby´s wiele uprzedze´n i uogólnie´n. Wojna ta była bardzo bolesna˛ nauczka˛ dla człowieka. Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał si˛e. Chciał da´c chłopcu czas na uporzadkowanie ˛ wiadomo´sci. — Wiem równie˙z — ciagn ˛ ał ˛ Shea — z˙ e ci z naszego ludu, którzy prze˙zyli, po wojnie uciekli na południe i tam pozostali. Zacz˛eli odbudowywa´c zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i zacz˛eli tworzy´c. Sadzisz ˛ zapewne, z˙ e człowiek odcina si˛e od innych tylko ze strachu. Ja jednak wcia˙ ˛z uwa˙zam, z˙ e najlepiej z˙ yje si˛e z dala od innych. Władza skupiona w jednych r˛ekach zawsze była najwi˛ekszym zagro˙zeniem dla ludzko´sci. Teraz nie ma ani takiej władzy, ani rak, ˛ które by ja˛ przej˛eły. Nowy sposób z˙ ycia to małe społeczno´sci. Sa˛ takie małe rzeczy, którym najlepiej si˛e wiedzie, kiedy wszyscy zostawia˛ je w spokoju. M˛ez˙ czyzna w czerni prychnał ˛ ironicznie. Shea poczuł si˛e nieswojo. — Wiesz bardzo mało — powiedział m˛ez˙ czyzna. — A to, co mówisz, to prawdy oczywiste. Truizm to niechciane dziecko uogólnie´n. Nie chc˛e si˛e z toba˛ spiera´c na temat subtelno´sci niektórych reform społecznych, nie mówiac ˛ o polityce. To kolejna sprawa, która musi zaczeka´c. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. Mo˙ze na przykład. . . Nie, zaczekaj. Kto´s do nas idzie. Ledwie sko´nczył, zza w˛egła wyłoniła si˛e kr˛epa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył Allanona i zatrzymał si˛e w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak r˛eka,˛ ruszył w ich stron˛e. Wolno podszedł do siedzacych, ˛ stanał ˛ i spojrzał w ciemna˛ twarz wysokiego przybysza. Ten powitał Flicka znanym mu ju˙z enigmatycznym u´smiechem. — Zastanawiałem si˛e, dokad ˛ to mogłe´s pój´sc´ — Flick zwrócił si˛e do brata — . . . nie chciałem przeszkadza´c. . . — Nie przeszkadzasz — szybko powiedział Shea, ale Allanon wyra´znie si˛e z nim nie zgadzał. — Tre´sc´ tej rozmowy była przeznaczona wyłacznie ˛ dla ciebie — zwrócił si˛e do Shei i stanowczym tonem kontynuował: — Je´sli twój brat zdecyduje si˛e zosta´c z nami, b˛edzie to miało ogromny wpływ na jego los w najbli˙zszej przyszło´sci. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, z˙ e w ogóle rozmawiali´smy. Wybór jednak nale˙zy do niego. 21

Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sadzili, ˛ z˙ e Allanon mówił powa˙znie. Przyjrzeli si˛e jego pos˛epnej twarzy i uznali, z˙ e jednak to nie był z˙ art. Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Flick. — Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to tak˙ze moje kłopoty. Jestem gotów stana´ ˛c przy nim o ka˙zdej porze i w ka˙zdym miejscu. Oto moja decyzja. Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taka˛ determinacja.˛ U´smiechnał ˛ si˛e do niego z duma.˛ Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugni˛eciem i, nie czekajac ˛ na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarna˛ brod˛e i, ku zaskoczeniu chłopców, u´smiechnał ˛ si˛e. — Rzeczywi´scie, decyzja nale˙zy wyłacznie ˛ do ciebie. Twoje słowa s´wiadcza˛ o tym, z˙ e rozumiesz, co to znaczy by´c czyim´s bratem. Jednak najlepiej dowodza˛ tego czyny. Wkrótce mo˙ze si˛e zdarzy´c co´s takiego, z˙ e po˙załujesz swojej decyzji. . . — Allanon zawiesił głos i pogra˙ ˛zony w zadumie wpatrywał si˛e w pochylona˛ głow˛e Flicka. Po dłu˙zszej chwili zwrócił si˛e do Shei: — Nie b˛ed˛e zaczynał wszystkiego od poczatku ˛ tylko ze wzgl˛edu na twojego brata. Niech si˛e skupi i spróbuje nada˙ ˛zy´c najlepiej jak umie. A ty powiedz, co ci wiadomo o postaci zwanej Brona. Shea namy´slał si˛e przez chwil˛e, po czym wzruszył ramionami i zaczał: ˛ — Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałe´s, był mitycznym wodzem powsta´nców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, z˙ e był jednym z druidów, którzy odeszli z Rady. Wykorzystujac ˛ nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwolenników. Natomiast historia nie podaje z˙ adnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy te˙z s´mierci w decydujacej ˛ bitwie. Prawdopodobnie nigdy nie istniał. — Rzeczywi´scie. Dokładnie tak to opisuja˛ w kronikach — skomentował półgłosem Allanon. — A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów? Shea u´smiechnał ˛ si˛e. — Legenda głosi, z˙ e był główna˛ postacia˛ stojac ˛ a˛ za kulisami tej wojny, ale okazało si˛e to kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, z˙ e organizatorem armii człowieka w obu wojnach była ta sama osoba — Brona, tyle z˙ e w Drugiej Wojnie zwano go ju˙z lordem Warlockiem. Był odpowiednikiem druida Bremena, stoja˛ cym jednak po stronie zła. Wydaje mi si˛e, z˙ e Bremen go pokonał, ale to tylko domysły. Flick pospiesznie skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e całkowicie zgadza si˛e ze słowami brata. Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcj˛e lub komentarz przybysza i nie ukrywał, z˙ e cała sprawa powoli zaczyna go bawi´c. — A wła´sciwie to do czego zmierza ta rozmowa? — zapytał wreszcie. Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na pytajacego. ˛

22

— Jeste´s bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiacletniej ˛ historii nie da si˛e stre´sci´c w dziesi˛ec´ minut, a wła´snie to robimy. Gdyby´s jednak powstrzymał si˛e z pytaniami jeszcze przez chwil˛e, to r˛ecz˛e, z˙ e zaspokoj˛e twoja˛ ciekawo´sc´ . Shea skinał ˛ głowa˛ na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego wra˙zenia. Poczuł si˛e jednak dotkni˛ety. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je wypowiedział — z drwiacym ˛ u´smieszkiem i jawna˛ ironia.˛ Chłopiec szybko odzyskał pewno´sc´ siebie, wzruszył ramionami, dajac ˛ przybyszowi do zrozumienia, z˙ eby kontynuował opowie´sc´ . — Zatem dobrze — powiedział Allanon. — Postaram si˛e sko´nczy´c tak szybko, jak si˛e da. Otó˙z sprawy, o których rozmawiali´smy do chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym zaraz usłyszysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Vale w poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnie´c nast˛epujacy ˛ fakt z Drugiej Wojny Ludów: była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła si˛e niespełna pi˛ec´ stuleci temu, głównie w Nordlandii. Pami˛etaj tak˙ze, i˙z człowiek nie uczestniczył w niej bezpo´srednio. Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego potomków walcza˛ o przetrwanie i bronia˛ si˛e przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie wzi˛eły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i podst˛epnym gnomom. Po zako´nczeniu Pierwszej Wojny Ludów nastapił ˛ podział na cztery główne krainy i zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie osłabły, gdy˙z nikt ju˙z nie szukał u nich pomocy. Równocze´snie druidzi pozwolili sobie na powa˙zne zaniedbania kontroli układu sił mi˛edzy ludami i rasami. Niebawem okazało si˛e równie˙z, z˙ e nasi członkowie Rady nie troszcza˛ si˛e zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone, natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Najlepiej zorganizowany i najpot˛ez˙ niejszy był lud elfów. Trzymajac ˛ si˛e le´snych ost˛epów Westlandii, cieszyli si˛e wzgl˛ednym spokojem. Wynikało to równie˙z z tego, z˙ e z˙ yli w izolacji. Był to bład, ˛ którego pó´zniej gorzko po˙załowali. Ludy rozproszyły si˛e i zacz˛eły z˙ y´c w niewielkich, mniej zwartych społeczno´sciach, głównie w Estlandii. Pojedyncze grupy osiedliły si˛e tak˙ze w Westlandii i na terenach przygranicznych Nordlandii. Druga Wojna Ludów rozpocz˛eła si˛e, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i zaj˛eła cała˛ Nordlandi˛e, w tym Paranor — bastion Rady Druidów. Fortec˛e wzi˛eto podst˛epem. Kilku druidów, zn˛econych obietnicami wodza trolli, którego imienia wówczas nie znano, wpu´sciło naje´zd´zców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało si˛e uciec, zostali pojmani i wtraceni ˛ do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginał. ˛ Szcz˛es´liwcy, którzy unikn˛eli ich losu, rozproszyli si˛e i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłu˙zszej zwłoki armia trolli skierowała si˛e do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu karłów i pełne zwyci˛estwo. Jednak mieszka´ncy Estlandii, zgromadzeni w gł˛ebi lasów i puszcz, zaci˛ecie si˛e bronili. Wy23

korzystujac ˛ przewag˛e znajomo´sci terenu i sztuki przetrwania, pokrzy˙zowali plany naje´zd´zcy, mimo z˙ e dołaczyło ˛ do niego kilka plemion gnomów. Król karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz naje´zd´zców, i umie´scił jego imi˛e w kronikach swego ludu. Prawdziwym przywódca˛ trolli był zbuntowany druid, Brona. — Ale˙z jak kto´s taki, jak król karłów, mógł w to uwierzy´c? — przerwał Shea. — Przecie˙z gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pi˛ec´ set lat. Moim zdaniem król uległ jakim´s mistycznym wpływom i aby umocni´c swoja˛ pozycj˛e na dworze, od´swie˙zył stara˛ legend˛e. — Jest to mo˙zliwe — przyznał Allanon — ale trzymajmy si˛e faktów. Walki w Estlandii trwały wiele miesi˛ecy. Wreszcie trolle najwyra´zniej doszły do wniosku, z˙ e karły zostały pokonane i skierowały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymkn˛eli si˛e z Paranoru, zebrali si˛e na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by ostrzec króla elfów przed niechybna˛ inwazja˛ okrutnych zast˛epów z Nordlandii. Na królewskim tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspanialszy władca z ludu elfów, dorównujacy ˛ wielkiemu Eventinowi. Ostrze˙zenie przyszło w por˛e. Zanim hordy trolli dotarły do granic królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Histori˛e znasz na tyle dobrze, Sheo, z˙ e na pewno pami˛etasz, co si˛e wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwróci´c twa˛ uwag˛e na pewne szczegóły. Zaintrygowani bracia skin˛eli głowami. — Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto posiadał ów miecz, był niezwyci˛ez˙ ony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka. Kiedy wojska trolli weszły w dolin˛e Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały zaatakowane i okra˙ ˛zone przez wojska Shannary. Wykorzystujac ˛ przewag˛e znajomo´sci terenu, armia elfów pokonała naje´zd´zc˛e po dwudniowej za˙zartej bitwie. Zwyci˛ezców poprowadzili do walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz — dar od Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzi˛eki odwadze króla elfów oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojace ˛ po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki armii trolli próbowały przedosta´c si˛e do Nordlandii przez równin˛e Streleheim. Tam znalazły si˛e mi˛edzy po´scigiem elfów, a nadciagaj ˛ acymi ˛ z Estlandii oddziałami karłów. W krwawej bitwie armi˛e naje´zd´zców wybito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały czas stał u boku króla elfów, zniknał, ˛ gdy zwarł si˛e w bezpo´srednim starciu z lordem Warlockiem. Kroniki podaja,˛ z˙ e druid i Pan Wojny zagin˛eli podczas walk, ale ich ciał nie odnaleziono. Jerle Shannara nie rozstał si˛e ze sławetnym mieczem a˙z do s´mierci. Jego syn przekazał miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów, w wielkim kamiennym bloku zwanym TreStone. Na pewno znasz legend˛e zwiazan ˛ a˛ z tym or˛ez˙ em, wiesz, co symbolizuje i jakie ma znaczenie dla wszystkich ludów. Wielki miecz spoczywa obecnie w warowni Pa24

ranor — tak jest od ponad pi˛eciuset lat. Czy moje wyja´snienia były wystarczajaco ˛ klarowne, moi panowie? Zafascynowany opowie´scia˛ Flick skinał ˛ głowa˛ bezwiednie, lecz Shea nieoczekiwanie uznał, z˙ e nasłuchał si˛e do´sc´ baja´n. W gruncie rzeczy w całym wywodzie Allanona nie było niczego, co mo˙zna by uwa˙za´c za fakt historyczny. A trudno za takowy uzna´c ba´snie i podania zasłyszane w dzieci´nstwie. Przybysz w czerni opowiedział im jeszcze jedno ludowe bajanie, które tradycja ustna przekazywała z pokolenia na pokolenie. Wysłuchał cierpliwie opowie´sci Allanona, pod´smiewujac ˛ si˛e w duchu z natchnionego i powa˙znego człowieka, gdy˙z w przeciwie´nstwie do opowiadajacego, ˛ nie wierzył, z˙ e to prawda. Osobliwa˛ niech˛ec´ wzbudziła w nim zwłaszcza opowie´sc´ o mieczu. Uznał wi˛ec, z˙ e ma do´sc´ naigrawania si˛e z siebie. — A co to wszystko ma wspólnego z twoim przybyciem do Shady Vale? — zapytał, u´smiechajac ˛ si˛e ironicznie. — Usłyszeli´smy o bitwie, która˛ stoczono pi˛ec´ set lat temu. Była to wyłacznie ˛ sprawa mi˛edzy trollami, elfami, karłami i kim´s tam jeszcze, ale człowiek nie brał w niej udziału. Mówiłe´s, z˙ e były tam te˙z jakie´s duchy czy co´s takiego, prawda? Przepraszam, z˙ e mówi˛e jak niedowiarek, ale jak dla mnie, to za du˙zo tu fantazji. Wszyscy znaja˛ opowie´sc´ o mieczu Jerle’a Shannary, ale to tylko opowie´sc´ , a nie fakt z dziejów. Jeszcze jedno podanie o odwadze i pot˛edze, które umacniało poczucie obowiazku ˛ i wierno´sci słusznej sprawie. Niestety, dla mnie opowie´sc´ o Mieczu Shannary to tylko legenda, ba´sn´ dla dzieci. Z bajek si˛e wyrasta, kiedy nadchodzi czas, by sta´c si˛e m˛ez˙ czyzna.˛ Nie pojmuj˛e, po co traciłe´s czas na opowiadanie długich klechd, skoro wiedziałe´s, z˙ e chodzi mi wyłacznie ˛ o prosta˛ odpowied´z na proste pytanie: dlaczego szukasz wła´snie mnie? Shea przerwał, widzac, ˛ z˙ e twarz Allanona st˛ez˙ ała z gniewu, a w jego oczach pojawiły si˛e niebezpieczne błyski. Przybysz w czerni toczył wewn˛etrzna˛ walk˛e ze wzbierajacym ˛ gniewem. Zaci´sni˛ete pi˛es´ci Allanona znalazły si˛e na wysoko´sci szyi chłopca. Przez chwil˛e Shei zdawało si˛e, z˙ e tamten go udusi. Wystraszony Flick cofnał ˛ si˛e i potknał ˛ o własna˛ nog˛e. — Ty. . . głupcze! — wydobyło si˛e z trudem ze s´ci´sni˛etego gniewem gardła Allanona. — Tak mało wiecie, wy. . . smarkacze! Jaka jest ta prawda, która˛ znaja˛ ludzie? Czy˙z nie chowali si˛e niczym przera˙zone króliki w swoich z˙ ałosnych norach w najciemniejszych zakatkach ˛ Sudlandii? A ty s´miesz mi zarzuca´c, z˙ e opowiadam bajki — ty, który siedzisz sobie w cieple Shady Vale i nie musisz walczy´c o z˙ ycie? Przybyłem tu, by odszuka´c potomka królewskiego rodu, a znalazłem chłopczyn˛e, który zamiast prawdy woli bezpieczna˛ niewiedz˛e. Jak uparty dzieciuch. Przysłuchujacy ˛ si˛e tyradzie Flick ju˙z chciał si˛e zapa´sc´ pod ziemi˛e ze wstydu, gdy nagle zaskoczony zobaczył, z˙ e Shea podrywa si˛e z ziemi, zaciskajac ˛ pi˛es´ci. Stał z rozpalonymi policzkami i ogniem w oczach. Dr˙zał z gniewu i upokorzenia, nie mogac ˛ znale´zc´ odpowiednich słów. Allanon niewzruszony kontynuował:

25

— Powstrzymaj si˛e, Sheo! Poka˙z, z˙ e nie jeste´s głupcem! Posłuchaj tego, co teraz powiem. Wszystko, czego dowiedziałe´s si˛e ode mnie, ludzie przekazywali swoim nast˛epnym pokoleniom jako legend˛e. Ale czas legend i ba´sni dobiegł ko´nca. To, co ci powiedziałem, nie jest mitem, lecz prawda.˛ Prawdziwy jest Miecz oraz to, z˙ e znajduje si˛e w warowni Paranor. Ale najwa˙zniejsze jest to, z˙ e lord Warlock istnieje naprawd˛e i włada Królestwem Czaszki! Shea wzdrygnał ˛ si˛e. Zrozumiał, z˙ e rozmówca naprawd˛e wierzył w prawdziwo´sc´ swoich słów. Uspokojony nieco powoli usiadł i, nie spuszczajac ˛ wzroku z ciemnej twarzy Allanona, zapytał: — Powiedziałe´s król. . . królewski, tak? Szukasz potomka króla? — Jak brzmi podanie o Mieczu Shannary, Sheo? — odpowiedział pytaniem Allanon. — Czy pami˛etasz, co mówi napis wyryty w bloku skalnym TreStone? Shea nie potrafił sobie przypomnie´c z˙ adnej legendy. — Nie wiem. . . nie pami˛etam, co tam było. . . zdaje si˛e, z˙ e co´s o. . . nast˛epnym razie. . . chyba o. . . — odpowiedział niepewnie. — O synu! — podchwycił Flick. — Tam było o synu. Kiedy lord Warlock pojawi si˛e znowu w Nordlandii, syn rodu Shannarów dob˛edzie Miecza i stanie przeciw niemu. Tak mówi legenda! Shea spojrzał na brata i przypomniał sobie tre´sc´ napisu. Po chwili przeniósł wzrok na Allanona, który przez cały czas wpatrywał si˛e w niego skupiony. Flick i Shea wymienili spojrzenia i skin˛eli głowami na znak zgody, chocia˙z wiedzieli, jak trudno b˛edzie im udawa´c, z˙ e nic si˛e nie stało. Allanon wstał bezszelestnie i rozprostował ramiona. Bracia poszli w jego s´lady, stan˛eli i spojrzeli mu w oczy. — Mity i legendy, których jeszcze wczoraj nie znano, pojawia˛ si˛e jutro. Zło, okrucie´nstwo i podst˛ep, s´piace ˛ od setek lat, przebudza˛ si˛e i zaczna˛ si˛e panoszy´c. Cie´n lorda Warlocka wkrótce padnie na wszystkie cztery krainy — Allanon przerwał. Po chwili nieoczekiwanie u´smiechnał ˛ si˛e i kontynuował łagodnym tonem: — Nie miałem zamiaru potraktowa´c was surowo, ale je´sli jest to jedyna niemiła rzecz, jaka was spotkała, to powinni´scie si˛e cieszy´c. Nadciaga ˛ prawdziwe niebezpiecze´nstwo. Nie odp˛edzicie go s´miechem ani drwina.˛ Przekonacie si˛e, z˙ e dobro nie zawsze zwyci˛ez˙ a i z˙ e jest du˙zo niesprawiedliwo´sci. To, czego nauczycie si˛e o z˙ yciu, wcale si˛e wam nie spodoba. Umilkł — stał przed nimi jak wielki czarny posag ˛ na tle wznoszacych ˛ si˛e w oddali zielonych wzgórz. Peleryna szczelnie okrywała całe jego ciało. Silna dło´n spocz˛eła na szczupłym ramieniu Shei. Wydawało si˛e, z˙ e chłopiec i m˛ez˙ czyzna stanowia˛ jedno´sc´ . Po chwili Allanon odwrócił si˛e i odszedł.

III Zaplanowany przez Allanona dalszy ciag ˛ rozmowy nie odbył si˛e. Przybysz wrócił do swojej izby, a chłopcy jeszcze przez dłu˙zsza˛ chwil˛e rozmawiali półgłosem. W ko´ncu obydwaj wzi˛eli si˛e do swoich codziennych prac. Niedługo potem ojciec wysłał ich po sprawunki do północnej cz˛es´ci doliny. Wrócili dopiero, gdy zmrok ju˙z zapadł i nie zwlekajac ˛ udali si˛e do jadalni, by podja´ ˛c rozmow˛e z Allanonem, ten jednak si˛e nie zjawił. Zasiedli do wieczerzy z ojcem. Jedli w milczeniu i du˙zym po´spiechu. W obecno´sci starego Curzada nie odwa˙zyli si˛e wspomnie´c o rozmowie z badaczem dziejów. Po posiłku przez godzin˛e daremnie czekali na przybysza. Ojciec zostawił ich przy stole i udał si˛e do kuchni. Upłyn˛eło jeszcze troch˛e czasu, zanim postanowili pój´sc´ do go´scinnej izby zajmowanej przez Allanona. Flick, który wcia˙ ˛z miał w pami˛eci niemiła˛ scen˛e spotkania w lesie, poczatkowo ˛ si˛e opierał, lecz w ko´ncu uległ namowom brata. Liczył na to, z˙ e w´sród ludzi b˛eda˛ bezpieczni. Drzwi do izby Allanona stały otworem, w s´rodku jednak nie było nikogo. Sprz˛ety i ło˙ze wygladały ˛ tak, jakby nikt ich nie u˙zywał. Chłopcy wybiegli i rozpocz˛eli poszukiwania. Nie znalazłszy Allanona ani w budynku, ani na podwórzu, doszli do wniosku, z˙ e tajemniczy przybysz z nieznanych powodów opu´scił osad˛e. Shea nie ukrywał wzburzenia tym, z˙ e Allanon odszedł bez po˙zegnania, ale równocze´snie czuł narastajacy ˛ niepokój. Znalazł si˛e bowiem poza zasi˛egiem opieku´nczych mocy wielkiego maga. W przeciwie´nstwie do brata, Flick był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Siedzac ˛ z Shea˛ przy ogniu w karczemnej izbie, usiłował go przekona´c, z˙ e wszystko układa si˛e pomy´slnie. Sam nie dał wiary fantastycznym opowie´sciom o wojnach w Nordlandii tudzie˙z o Wielkim Mieczu Shannary. Był przekonany, z˙ e je´sli nawet jaka´s cz˛es´c´ tej historii jest prawdziwa, to na pewno nie dotyczy to watku ˛ o królewskim pochodzeniu Shei, a tym bardziej bajki o gro´znym lordzie Warlocku. Shea przysłuchiwał si˛e w milczeniu wywodom brata, od czasu do czasu odruchowo przytakujac ˛ lub kr˛ecac ˛ głowa.˛ Rozwa˙zał, co powinien teraz zrobi´c. Miał wiele powa˙znych watpliwo´ ˛ sci. Pierwsza i najwa˙zniejsza brzmiała: dlaczego Allanon zwrócił si˛e wła´snie do niego i jaka˛ rol˛e mu przeznaczył? Wielki badacz dziejów zjawił si˛e w dogodnym dla siebie momencie, obja´snił skomplikowany 27

rodowód chłopca, ostrzegł przed niebezpiecze´nstwem, po czym zniknał ˛ bez słowa. Nie wspomniał równie˙z o swojej roli w całej tej historii. Czy zatem mo˙zna mie´c pewno´sc´ , z˙ e Allanon czego´s nie knuje i nie próbuje posłu˙zy´c si˛e nim jako narz˛edziem? Shea nie znalazł odpowiedzi ani na to, ani na inne pytania. Flick zorientował si˛e, z˙ e brat go nie słucha, wi˛ec zm˛eczony mówieniem umilkł i patrzył w ogie´n. Tymczasem Shea rozwa˙zał nast˛epne szczegóły opowie´sci Allanona i zastanawiał si˛e, co ma robi´c dalej. Po godzinie, wcia˙ ˛z zbity z tropu, zrezygnował. Wstał z krzesła i na sztywnych nogach powlókł si˛e do sypialni. Flick poda˙ ˛zył za nim. Obaj mieli do´sc´ rozmów na dzi´s. Gdy znale´zli si˛e w swojej izdebce we wschodnim skrzydle, Shea był wcia˙ ˛z w kiepskim humorze. Opadł na krzesło i milczał. Jego brat wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na łó˙zku i patrzył w sufit. Dwie s´wiece na niskim stoliku przy łó˙zku dawały niewiele s´wiatła. W izbie panował senny półmrok. Flick poczuł, z˙ e zasypia. Przeciagn ˛ ał ˛ si˛e leniwie, si˛egajac ˛ ramionami daleko za głow˛e i nagle drgnał. ˛ Jego palce natkn˛eły si˛e na zło˙zony we dwoje arkusz papieru. Wyciagn ˛ ał ˛ go powoli ze szczeliny mi˛edzy materacem a zagłówkiem. Zobaczył imi˛e adresata. — Co to jest? — zapytał półgłosem i rzucił list bratu. Shea złamał piecz˛ec´ i przebiegł wzrokiem list. Wrócił do poczatku ˛ i poderwał si˛e z krzesła, zanim doczytał pierwszy akapit. Flick usiadł na łó˙zku. Domy´slił si˛e, kto był autorem listu. — Od Allanona — Shea potwierdził jego domysły. — Posłuchaj: Wybacz, ale brak mi czasu, by wyja´sni´c rzecz osobi´scie. Doszły mnie wie´sci o wydarzeniach niezwykłej wagi. Musz˛e si˛e bezzwłocznie uda´c na miejsce, chocia˙z by´c mo˙ze ju˙z jest za pó´zno. Zaufaj mi i uwierz w to, co usłyszałe´s, nawet je´sli nie zdołam wróci´c do doliny i doko´nczy´c opowie´sci. Shady Vale ju˙z wkrótce przestanie by´c dla ciebie bezpiecznym schronieniem. W ka˙zdej chwili musisz by´c gotów do ucieczki. Gdyby cokolwiek ci zagra˙zało, szukaj pomocy i schronienia w Culhaven w krainie Anar. Wysyłam przyjaciela, który ci˛e poprowadzi. Zaufaj mu. Jego imi˛e: Balinor. Nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie. Jeste´s w wielkim niebezpiecze´nstwie. W kieszeni swojej brazowej ˛ peleryny znajdziesz sakiewk˛e, a w niej trzy Kamienie Elfów. One zapewnia˛ ci pomoc i ochron˛e, gdy wszystko inne zawiedzie. Pami˛etaj jednak, z˙ e nikt inny, tylko ty, Sheo, mo˙zesz ich u˙zy´c, i to dopiero w ostateczno´sci. Gdy zobaczysz znak Czaszki, musisz natychmiast ucieka´c. Niech ci szcz˛es´cie sprzyja, młody przyjacielu. Do zobaczenia.

28

Podniecony Shea spojrzał na brata, lecz Flick tylko zmarszczył brwi i pokr˛ecił głowa.˛ — Ja mu nie wierz˛e. O czym on w ogóle pisze? O jakich´s czaszkach i elfich błyskotkach? W z˙ yciu nie słyszałem o jakim´s tam Culhaven, a do lasów Anaru jest strasznie daleko, wiele dni drogi. To mi si˛e wcale nie podoba. — Kamienie! — wykrzyknał ˛ Shea i podbiegł do szafy w kacie. ˛ Otworzył ja˛ i zaczał ˛ goraczkowo ˛ przetrzasa´ ˛ c ubrania. Flick przygladał ˛ si˛e z rosnacym ˛ zainteresowaniem. Wreszcie po kilku minutach szamotania ze sterta˛ ubra´n Shea odsunał ˛ si˛e od szafy i powoli odwrócił do brata. W prawej r˛ece trzymał skórzana˛ sakiewk˛e. Zwa˙zył ja,˛ pokazał bratu i usiadł na łó˙zku. Rozwiazał ˛ rzemyki i wysypał na dło´n zawarto´sc´ skórzanego woreczka. W półmroku zamigotały trzy oszlifowane kryształy, ka˙zdy wielko´sci sporego kamyka. Bracia wpatrywali si˛e w nie zahipnotyzowani, jakby czekali na to, z˙ e zaraz stanie si˛e jaki´s cud. Jednak nic takiego si˛e nie wydarzyło. Kamienie Elfów spoczywały na dłoni Shei i l´sniły jak trzy gwiazdy zdj˛ete z nieba. Były krystalicznie czyste, jak delikatnie zabarwione szkiełko. Flick zdobył si˛e wreszcie na odwag˛e i ju˙z chciał ich dotkna´ ˛c, lecz Shea wrzucił je do sakiewki i wcisnał ˛ ja˛ do kieszeni koszuli. — Przynajmniej kamienie sa˛ prawdziwe — powiedział niepewnie. — Mo˙ze tak, mo˙ze nie, mo˙ze to wcale nie sa˛ Kamienie Elfów — stwierdził Flick. — Skad ˛ to niby wiesz, h˛e? Widziałe´s kiedy´s co´s podobnego? A co z reszta˛ listu? Co to znowu za Balinor? Albo jakie´s tam Culhaven. Lepiej zapomnie´c o całej sprawie, a w szczególno´sci o tym, z˙ e´smy widzieli Allanona. Shea skinał ˛ głowa˛ z powatpiewaniem. ˛ Nie znał odpowiedzi na pytania brata, wi˛ec zaczał ˛ z innej strony. — Czy jest si˛e o co martwi´c? Wystarczy troch˛e uwa˙za´c, z˙ eby dostrzec znak Czaszki albo przyjaciela Allanona, to wszystko. Zreszta˛ mo˙ze by´c i tak, z˙ e nic si˛e nie zdarzy. Flick nie od razu dał za wygrana˛ i jeszcze przez chwil˛e wyra˙zał powatpie˛ wanie co do tre´sci listu i jego autora. W ko´ncu był ju˙z tak zm˛eczony, z˙ e ch˛etnie zgodził si˛e, by zako´nczy´c rozmow˛e i pój´sc´ spa´c. Po zgaszeniu s´wiec Shea wsunał ˛ sakiewk˛e pod poduszk˛e tak, by czu´c jej obły kształt na policzku. Bez wzgl˛edu na to, co pomy´sli Flick, postanowił nie rozstawa´c si˛e z kamieniami przez najbli˙zsze dni. Nazajutrz zacz˛eło pada´c. Spoza wzgórz nadciagn˛ ˛ eły olbrzymie czarne chmury i zawisły nad dolina,˛ szczelnie zasłaniajac ˛ niebo. Strugi deszczu lun˛eły na osad˛e, zaciekle siekac ˛ zabudowania. Przerwano wszystkie prace i zaniechano wypraw poza dolin˛e. Trwało to przez pełne trzy dni. Na niebie odbywało si˛e wielkie widowisko. O´slepiajace ˛ zygzaki przecinały ci˛ez˙ kie chmury jak sztylety. Po ka˙zdym z nich nad dolina˛ przetaczał si˛e grom i złowieszczo dudnił, odchodzac ˛ na północ. Mieszka´ncy Vale obawiali si˛e, z˙ e masy wody, które spłyna˛ ze wzgórz, zagro˙za˛ ich watłym ˛ domostwom i nie osłoni˛etym poletkom. Gromadzili si˛e codziennie 29

w karczmie Ohmsforda i nad kuflem piwa rozprawiali z niepokojem o pogodzie. Co chwila który´s z go´sci spogladał ˛ nienawistnie na strugi deszczu za oknami. Flick i Shea przygladali ˛ si˛e temu w milczeniu i obserwowali zaniepokojone twarze. Poczatkowo ˛ wszyscy mieli nadziej˛e, z˙ e nawałnica szybko si˛e sko´nczy, ale gdy trzeciego dnia wcia˙ ˛z nie było wida´c oznak poprawy pogody, na twarzach ludzi, zbitych w niewielkie grupki, zago´scił strach. Dopiero czwartego dnia około południa ulewa osłabła, a jej miejsce zaj˛eła dokuczliwa m˙zawka. Było parno i mglisto. Rozdra˙znieni ludzie utyskiwali na ka˙zdym kroku. Tłum w karczmie zaczał ˛ rzedna´ ˛c. Mieszka´ncy osady powoli wracali do przerwanych prac. Flick i Shea tak˙ze mieli co robi´c. Nawałnica uszkodziła okiennice i zerwała kilkana´scie dachówek. Pojawiły si˛e du˙ze przecieki w dachu nad bocznymi skrzydłami karczmy. Wyrwany z korzeniami wiaz ˛ zniszczył szop˛e na tyłach domostwa. Dopiero po kilku dniach wyczerpujacej ˛ pracy bracia uporali si˛e z uszkodzeniami. Po dziesi˛eciu dniach deszcz ustał. Wielkie chmury rozeszły si˛e, odsłaniajac ˛ bł˛ekitne niebo, po którym spokojnie w˛edrowały białe obłoczki. Powód´z, której tak bardzo obawiali si˛e mieszka´ncy Vale, nie nadeszła. Gdy ziemia podeschła, mogli powróci´c do prac w polu. Tu i ówdzie kału˙ze m˛etnej wody przypominały o niedawnej ulewie, ale i te w ko´ncu wchłon˛eła wiecznie spragniona ziemia. Chłopcy naprawili drobne uszkodzenia i zaj˛eli si˛e szopa.˛ W czasie pracy dochodziły ich strz˛epy rozmów z karczmy. Mieszka´ncy osady zgodnie twierdzili, z˙ e jeszcze nigdy o tej porze roku nie było tak wielkiej nawałnicy. Jej sił˛e i skutki porównywano do zimowych burz w górach na północy, podczas których wichura mogła zmie´sc´ ze skał nierozwa˙znego w˛edrowca i zrzuci´c go w przepa´sc´ . Nieoczekiwana burza sprawiła, z˙ e mieszka´ncy Vale znowu zwrócili uwag˛e na pogłoski o dziwnych zdarzeniach na dalekiej Północy. Bracia wsłuchiwali si˛e w ka˙zda˛ rozmow˛e, ale nie dowiedzieli si˛e niczego ciekawego. Kiedy byli sami, cz˛esto wspominali Allanona i jego dziwna˛ histori˛e o królewskim rodowodzie Shei. Rzeczowy i praktyczny Flick uznał, z˙ e to albo czysta fantazja, albo kiepski z˙ art. Shea wykazywał wi˛ecej tolerancji. Mimo wat˛ pliwo´sci nie chciał odrzuci´c tej historii, ale równocze´snie nie był w stanie zaakceptowa´c jej do ko´nca. Nie chciał te˙z zby´c jej wzruszeniem ramion. Przeczuwał, z˙ e jest jeszcze wiele spraw, o których nie wiedział. Sam Allanon wcia˙ ˛z pozostawał tajemnica.˛ Poniewa˙z jednak nie znał wszystkich faktów, musiał si˛e zadowoli´c tym, co miał. Stale nosił przy sobie Kamienie Elfów. Flick przynajmniej kilka razy dziennie mruczał co´s na ich temat oraz na temat opowie´sci Allanona. Shea nie przejmował si˛e uwagami brata. Bacznie obserwował wszystkich w˛edrujacych ˛ przez Vale, wypatrujac ˛ znaku Czaszki na ich ubraniach i rzeczach osobistych. Nie zauwa˙zył niczego niepokojacego, ˛ niebawem wi˛ec, znudzony bezowocna˛ obserwacja,˛ uznał, z˙ e t˛e prób˛e łatwowierno´sci przegrał z kretesem.

30

Przez ponad trzy tygodnie od znikni˛ecia Allanona nie wydarzyło si˛e nic godnego uwagi. A˙z do pewnego popołudnia. Tego dnia bracia wyszli poza teren osady, by przysposobi´c brakujace ˛ dachówki. Kiedy wrócili, był prawie wieczór. Ojciec siedział w kuchni na swoim ulubionym miejscu z głowa˛ pochylona˛ nad talerzem parujacej ˛ strawy. Machnał ˛ im r˛eka˛ na powitanie i powiedział: — Jest list do ciebie, Sheo. Od kogo´s nazwiskiem Leah. — Podał chłopcu długi, biały arkusz zło˙zony na pół. Shea wydał okrzyk zdziwienia i wział ˛ list. — Wiedziałem, wiedziałem — mruczał niezadowolony Flick. — To zbyt pi˛ekne, z˙ eby było prawdziwe. Najwi˛ekszy rozrabiaka z Sudlandii uznał, z˙ e za długo z˙ yło nam si˛e w spokoju. Lepiej podrzyj ten papier, bracie. Shea tymczasem otworzył zapiecz˛etowany arkusz i czytał, nie zwracajac ˛ uwagi na Flicka. Ten tylko wzruszył ramionami z niesmakiem i usiadł na taborecie obok ojca, który wrócił do przerwanego posiłku. — Leah pyta, gdzie´smy si˛e podziewali, i chce, z˙ eby´smy go odwiedzili jak najpr˛edzej — powiedział Shea ze s´miechem. — No pewnie — burknał ˛ Flick. — Znowu kombinuje, kogo by tu wp˛edzi´c w kłopoty. Równie dobrze mogliby´smy dobrowolnie rzuci´c si˛e z jakiej´s skały. Ju˙z zapomniałe´s, jak nas ugo´scił Menion Leah ostatnim razem? Zgubili´smy si˛e w Borze Czarnych D˛ebów i omal nie po˙zarły nas wilki! Niezwykła przygoda. Do ko´nca z˙ ycia mu tego nie zapomn˛e. Pr˛edzej dostana˛ mnie Cienie, ni˙z skorzystam z tego zaproszenia! Rozbawiony Shea objał ˛ brata ramieniem. — Zazdro´scisz Menionowi, bo jest królewskim synem i mo˙ze robi´c, co mu si˛e podoba. — Te˙z mam czego zazdro´sci´c! — prychnał ˛ Flick. — To królestwo jego tatusia jest niewiele wi˛eksze od sadzawki! Królewska krew strasznie potaniała. Co powiesz o swojej. . . Przerwał w pół zdania i zamknał ˛ usta. Jak na komend˛e spojrzeli na ojca. Stary Ohmsford najwidoczniej nie dosłyszał ostatniej uwagi syna i ze spokojem spoz˙ ywał posiłek. Flick przepraszajaco ˛ wzruszył ramionami. Shea u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — W karczmie jest pewien człowiek, który ci˛e szuka, Shea — o´swiadczył nagle ojciec i spojrzał na chłopca. — Mówiac ˛ o tobie, powołał si˛e na tego gos´cia w czerni, co był tutaj par˛e tygodni temu. Nigdy go tu nie widziałem. Czeka w głównej izbie. Flick wstał powoli. Bał si˛e coraz bardziej. Shea zachwiał si˛e z wra˙zenia, ale błyskawicznie odzyskał równowag˛e i gestem powstrzymał brata, który ju˙z otwierał usta. Trzeba było jak najszybciej sprawdzi´c, czy ów obcy przypadkiem nie jest wrogiem. Odruchowo zacisnał ˛ r˛ek˛e na kieszeni koszuli. Kamienie Elfów były na miejscu.

31

— A jak on wyglada? ˛ — Wiadomo´sc´ o przybyszu wywarła na nim tak silne wra˙zenie, z˙ e nie był w stanie wymy´sli´c rozsadniejszego ˛ pytania. Chciał si˛e dowiedzie´c, czy nowy go´sc´ nie nosi z˙ adnego znaku Czaszki. — Trudno powiedzie´c, synu — stłumionym głosem odparł ojciec i patrzac ˛ w swój talerz, kontynuował: — Jest cały owini˛ety w ciemnozielona˛ peleryn˛e. Przyjechał po południu. A jakiego ma konia. . . No, ale lepiej sami sprawd´zcie, o co mu chodzi. — A czy ma jakie´s znaki na sobie? — zapytał mocno zaniepokojony Flick. Zaskoczony ojciec zmarszczył brwi i spojrzał pytajaco ˛ na syna. — O co ci chodzi? Jakie znaki? A mo˙ze mam ci go tu narysowa´c na s´cianie, co? Tak w ogóle, to co si˛e z wami dzieje? — Och, nic takiego, naprawd˛e — wtracił ˛ pospiesznie Shea. — Flick tylko tak. . . gło´sno my´slał, czy. . . czy ten nowy go´sc´ nie jest przypadkiem podobny do. . . do Allanona. Pami˛etasz go, tato, prawda? — Oczywi´scie, z˙ e pami˛etam — odpowiedział stary Ohmsford z u´smiechem. Flick z trudem powstrzymywał nerwowe przełykanie s´liny. Ojciec tymczasem mówił dalej: — Nie. . . nie zauwa˙zyłem z˙ adnego podobie´nstwa. Ten te˙z jest wielki. Ma blizn˛e na prawym policzku. Jest długa, jak s´lad po ci˛eciu no˙zem. Shea podzi˛ekował ojcu skinieniem głowy. Pociagn ˛ ał ˛ Flicka do drzwi i obaj ruszyli do głównej izby karczmy. Podbiegli do szerokich podwójnych drzwi i zatrzymali si˛e, wstrzymujac ˛ oddech. Shea powoli uchylił drzwi i spojrzał na gwarne wn˛etrze. Do´sc´ długo przeszukiwał wzrokiem gromad˛e stałych go´sci i zwyczajnych w˛edrowców. Nagle zesztywniał i odwrócił si˛e do zniecierpliwionego brata. Puszczone swobodnie drzwi kołysały si˛e na zawiasach. — Siedzi tam, w kacie ˛ od frontu, niedaleko paleniska. Nie wida´c stad ˛ kto to ani jak wyglada, ˛ bo si˛e dokładnie owinał ˛ peleryna.˛ Musimy podej´sc´ bli˙zej. — Gdzie? Tam?! — wysapał Flick. — Zwariowałe´s?! Przecie˙z, je´sli wie, jak wygladasz, ˛ zauwa˙zy ci˛e natychmiast. — W takim razie ty pójdziesz — odparł Shea. — We´z kilka szczap i podejd´z tak, jakby´s chciał dorzuci´c do ognia. Rzu´c na niego okiem i sprawd´z, czy nie ma z˙ adnego znaku Czaszki. Flick wybałuszył oczy i ju˙z chciał ucieka´c, lecz Shea w por˛e chwycił go za rami˛e i popchnał ˛ w stron˛e drzwi. Brat znalazł si˛e na sali, za´s on sam cofnał ˛ si˛e w cie´n. Po chwili ostro˙znie uchylił drzwi i wyjrzał. Idacy ˛ niepewnym krokiem Flick dochodził do paleniska. Gdy ju˙z dotarł na miejsce, zaczał ˛ przekłada´c płona˛ ce polana, po czym wział ˛ jeden spory kloc ze skrzyni i wło˙zył do ognia. Nie spieszył si˛e przy tym, lecz próbował zaja´ ˛c dogodna˛ pozycj˛e i przyjrze´c si˛e dyskretnie go´sciowi. Ten siedział przy stole w odległo´sci kilku stóp, zwrócony plecami do ognia. W pewnej chwili nieznacznie zmienił pozycj˛e tak, by obserwowa´c drzwi, za którymi ukrył si˛e Shea.

32

Flick zamierzał ju˙z wróci´c do brata, gdy go´sc´ nieoczekiwanie zwrócił si˛e do niego i co´s powiedział. Nawet zza drzwi wida´c było, z˙ e chłopiec zesztywniał. Shea zobaczył, jak Flick odwrócił si˛e do przybysza i odpowiedział mu, katem ˛ oka spogladaj ˛ ac ˛ na kryjówk˛e brata. Cofnał ˛ si˛e gł˛ebiej w cie´n korytarza. Drzwi zamkn˛eły si˛e same. Zrozumiał, z˙ e obydwaj zdradzili swoje zamiary. Ju˙z zaczał ˛ rozwa˙za´c, czy nie lepiej byłoby czmychna´ ˛c, ale zanim podjał ˛ decyzj˛e, naprzeciw niego stanał ˛ Flick. — Widział ci˛e! Tu, za drzwiami! Ten człowiek ma sokoli wzrok. Kazał ci˛e zawoła´c. Po chwili zastanowienia Shea skinał ˛ głowa˛ na znak zgody. Ka˙zda próba ucieczki była skazana na niepowodzenie. — Mo˙ze on nie wie wszystkiego — powiedział z wyra´zna˛ nadzieja˛ w głosie. — Mo˙ze my´sli, z˙ e wiemy, dokad ˛ udał si˛e Allanon. Pilnuj si˛e i uwa˙zaj, co mówisz, Flick. Przecisnał ˛ si˛e przez drzwi i ruszył pierwszy do stołu, przy którym siedział go´sc´ w zielonej pelerynie. Brat poda˙ ˛zył za nim. Podeszli do siedzacego ˛ z tyłu i zatrzymali si˛e. Przybysz, nie odwracajac ˛ si˛e, dał im znak, by usiedli naprzeciwko. Niech˛etnie wykonali polecenie, po czym wszyscy trzej zacz˛eli si˛e sobie uwa˙znie przyglada´ ˛ c. Go´sc´ był mocno zbudowany, szeroki w ramionach, ale ni˙zszy ni˙z Allanon. Zielona peleryna osłaniała całe jego ciało oprócz głowy. Twarz, mimo grubych rysów, byłaby miła dla oka, gdyby nie blizna biegnaca ˛ od ko´nca prawej brwi przez s´rodek policzka a˙z do ust. Patrzył na She˛e łagodnymi brazowymi ˛ oczami. Pod powłoka˛ twardo´sci i nieprzyst˛epno´sci kryła si˛e zapewne dobroduszno´sc´ i delikatno´sc´ . Pojedyncze kosmyki krótkich jasnych włosów zsuwały si˛e na czoło i uszy m˛ez˙ czyzny. Shea przyjrzał mu si˛e badawczo i po wnikliwych ogl˛edzinach uznał, z˙ e ten człowiek nie mo˙ze by´c wrogiem, przed którym ostrzegał go Allanon. Flick tak˙ze si˛e rozlu´znił. — Nie ma czasu na podchody, Sheo — powiedział przybysz łagodnym i troch˛e zm˛eczonym głosem. — To dobrze, z˙ e zachowujesz ostro˙zno´sc´ , ale ja nie nosz˛e znaku Czaszki. Jestem przyjacielem Allanona. Na imi˛e mi Balinor. Moim ojcem jest Ruhl Buckhannah, król Callahornu. Bracia znali jego imi˛e, lecz mimo to Shea postanowił sprawdzi´c przybysza. — Skad ˛ mamy wiedzie´c, z˙ e naprawd˛e jeste´s tym, za kogo si˛e podajesz? — zapytał. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e. — Chocia˙zby stad, ˛ z˙ e wiem, z˙ e ty jeste´s Shea, z˙ e wiem o trzech Kamieniach Elfów, które nosisz w kieszeni koszuli. Dostałe´s je od Allanona. Zaskoczony Shea lekko skinał ˛ głowa.˛ Rzeczywi´scie tylko kto´s przysłany przez wielkiego badacza dziejów mógł wiedzie´c o kamieniach. Zbli˙zył swa˛ twarz do twarzy przybysza i zapytał: — Co si˛e stało z Allanonem? 33

— Dokładnie nie wiem — odpowiedział Balinor. — Od blisko dwóch tygodni nie dał znaku z˙ ycia. Kiedy si˛e rozstali´smy, on poda˙ ˛zył do Paranoru. Rozeszły si˛e pogłoski o ataku na warowni˛e druidów. Allanon bardzo l˛ekał si˛e o bezpiecze´nstwo Miecza. Wysłał mnie do Shady Vale, z˙ ebym ci˛e chronił. Byłbym tu wcze´sniej, gdyby nie nawałnica oraz ci, którzy s´ledzac ˛ mnie, chca˛ dosta´c ciebie. — Przerwał, a łagodne spojrzenie brazowych ˛ oczu stało si˛e twarde i przenikliwe. — Allanon wyjawił ci prawd˛e o twoim pochodzeniu. Ostrzegł ci˛e tak˙ze przed niebezpiecze´nstwem, któremu pewnego dnia b˛edziesz musiał stawi´c czoło. Niewa˙zne, czy mu uwierzyłe´s, czy nie. Ale nadszedł wła´snie czas, by´s bezzwłocznie opu´scił dolin˛e. — Mam tak po prostu wsta´c i ucieka´c? — chłopiec nie krył zdziwienia. — Nie, tego nie mog˛e zrobi´c. — Mo˙zesz i zrobisz, je´sli ci z˙ ycie miłe. Ci spod znaku Czaszki, zwani Zwia´ stunami Smierci, podejrzewaja,˛ z˙ e jeste´s w Shady Vale. Za dzie´n, najwy˙zej dwa znajda˛ ci˛e i to b˛edzie koniec. Musisz ucieka´c natychmiast. We´z tylko niezb˛edne rzeczy. Id´z szybko najlepiej lasami i trzymaj si˛e znanych ci s´cie˙zek. Je´sli b˛edziesz zmuszony przeby´c otwarta˛ przestrze´n, zrób to za dnia — moc tych, którzy chca˛ ci˛e zgładzi´c, słabnie w s´wietle dziennym. Allanon powiedział ci, dokad ˛ i´sc´ , ale to, kiedy i jak si˛e tam dostaniesz, zale˙zy wyłacznie ˛ od twojej pomysłowo´sci. Shea słuchał Balinora z rosnacym ˛ zdziwieniem. Spojrzał na Flicka, który równie˙z był pod wra˙zeniem tego, co usłyszał. Nie mógł poja´ ˛c, dlaczego przybysz oczekuje od niego, z˙ e spakuje kilka drobiazgów do tobołka i ruszy w nieznane. Przecie˙z to absurd. — Na mnie pora — o´swiadczył Balinor, wstajac ˛ i owijajac ˛ szczelniej peleryna˛ swoja˛ pot˛ez˙ na˛ posta´c. — Wziałbym ˛ ci˛e ze soba,˛ ale mnie s´ledza.˛ Twoi prze´sladowcy licza˛ na to, z˙ e w ko´ncu wska˙ze˛ im drog˛e do ciebie. Niewykluczone, z˙ e teraz te˙z poda˙ ˛za˛ za mna.˛ Wykorzystaj t˛e szans˛e i wymknij si˛e, kiedy ja ich odcia˛ gn˛e. Pojad˛e jeszcze kawałek na południe, a potem skr˛ec˛e w stron˛e Culhaven. Tam si˛e spotkamy. Pami˛etaj, co ci mówiłem: uciekaj z Shady Vale jeszcze dzi´s w nocy. Wypełnij instrukcje Allanona i strze˙z Kamieni Elfów. One sa˛ twoja˛ najpewniejsza˛ bronia.˛ Bracia wstali i kolejno u´scisn˛eli dło´n Balinora na po˙zegnanie. Zauwa˙zyli l´sniacy ˛ r˛ekaw złotej, kolczugi na wyciagni˛ ˛ etym ramieniu przybysza. Balinor nie zareagował na ich odkrycie, lecz szybkim krokiem skierował si˛e do głównych drzwi i zniknał ˛ w ciemno´sciach. Flick opadł ci˛ez˙ ko na krzesło. — No i co teraz? — zapytał. — Skad ˛ mam wiedzie´c? — odpowiedział pytaniem Shea. — Przecie˙z nie jestem wró˙zbita.˛ Nie wiem, czy to, co mówił, było równie prawdziwe, jak to, co powiedział Allanon. Je´sli jednak to prawda, a mam niejasne przeczucie, z˙ e niestety tak jest, to dla dobra nas wszystkich powinienem uciec z doliny. Ten kto´s s´ciga wyłacznie ˛ mnie. Je´sli znikn˛e, ty i ojciec b˛edziecie bezpieczni. Chocia˙z to wcale nie jest pewne. . . 34

Patrzył niewidzacymi ˛ oczami na go´sci w izbie. Uwikłany w przedziwna˛ histori˛e, której wcia˙ ˛z do ko´nca nie rozumiał, nie potrafił podja´ ˛c decyzji. Flick przygla˛ dał mu si˛e w milczeniu. Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e nie mo˙ze pomóc, wi˛ec przynajmniej chciał dzieli´c zmartwienie brata. Poło˙zył dło´n na ramieniu Shei i powiedział cicho: — Id˛e z toba.˛ Zaskoczony Shea spojrzał mu w twarz. — Nie zgadzam si˛e. Pomy´sl o ojcu. Nie mo˙zna mu tego zrobi´c. Poza tym mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e ja wcale nie musz˛e ucieka´c. — Pami˛etasz, co powiedział Allanon? Jestem twoim bratem, wi˛ec to tak˙ze moja sprawa — nie ust˛epował Flick. — Nie pozwol˛e ci i´sc´ samemu. Shea spojrzał na niego zamy´slonym wzrokiem. Po chwili skinał ˛ głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e z wdzi˛eczno´scia.˛ — Porozmawiamy o tym pó´zniej. Zreszta,˛ jak by na to nie patrze´c, nie mog˛e wyruszy´c, skoro jeszcze nie wiem, dokad ˛ i´sc´ i co mi b˛edzie potrzebne. Rzecz jasna, je´sli w ogóle zdecyduj˛e si˛e i´sc´ . Trzeba jako´s powiedzie´c o tym ojcu. Niech sobie Allanon i Balinor my´sla,˛ co chca,˛ ale ja nie mog˛e tak po prostu wsta´c i wyj´sc´ — o´swiadczył, po czym obydwaj poszli do kuchni na kolacj˛e. Przez reszt˛e wieczoru kr˛ecili si˛e niespokojnie po całej karczmie. Zagladali ˛ do kuchni, do głównej izby oraz do swojej sypialni. Shea kilkakrotnie przejrzał swoje rzeczy, w´sród których znalazł kilka przedmiotów niewiadomego pochodzenia. Oddzielił je, a reszt˛e spakował. Flick nie odst˛epował brata nawet przez chwil˛e. Obawiał si˛e, z˙ e Shea wyruszy do Culhaven po kryjomu. W milczeniu przygla˛ dał si˛e przygotowaniom do drogi. W pewnej chwili zapytał She˛e, po co to robi. W odpowiedzi usłyszał, z˙ e to tylko s´rodek ostro˙zno´sci, na wypadek, gdyby musiał nagle wyruszy´c. Chocia˙z brat zapewniał, z˙ e nie wymknie si˛e ukradkiem, Flick nie potrafił pozby´c si˛e pod´swiadomych obaw. Coraz baczniej obserwował poczynania Shei. Nadeszła ciemna noc. Zaledwie Shea zapadł w pierwszy lekki sen, poczuł na swym ramieniu chłodny dotyk czyjej´s r˛eki. Otworzył oczy i z bijacym ˛ sercem próbował przenikna´ ˛c wzrokiem ciemno´sci. Szarpnał ˛ si˛e gwałtownie i wolna˛ r˛eka˛ chwycił niewidocznego napastnika. Dopiero, gdy tamten nakazał mu milczenie cichym sykni˛eciem wprost do ucha, Shea rozpoznał Flicka. Gdy uspokoił si˛e nieco, a oczy przywykły do ciemno´sci, zaczał ˛ rozró˙znia´c kształty sprz˛etów w izbie. Przez szczeliny w okiennicach zobaczył kilka gwiazd i rabek ˛ ksi˛ez˙ yca w nowiu. Reszt˛e nieba zasłaniały chmury. Spojrzał jeszcze raz na sylwetk˛e brata i z nie skrywana˛ ulga˛ zaczał: ˛ — Ale´s mnie przest. . . Flick energicznie zakrył mu usta dłonia˛ i kolejnym „ciii” nakazał milczenie. Gdy jego twarz znalazła si˛e w smudze ksi˛ez˙ ycowej po´swiaty, Shea zauwa˙zył, z˙ e

35

brat jest blady ze strachu. Próbował si˛e uwolni´c. Flick wzmocnił chwyt i przeraz˙ ony wyszeptał: — Nic nie mów! Okno! Tylko cicho! Zanim Shea zda˙ ˛zył zareagowa´c, brat s´ciagn ˛ ał ˛ go na podłog˛e. Przez chwil˛e siedzieli skuleni na twardych deskach. Potem zacz˛eli si˛e czołga´c w stron˛e okna, wstrzymujac ˛ oddech. Kiedy dotarli do s´ciany, Flick trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekami przeciagn ˛ ał ˛ brata na swoja˛ stron˛e. — Patrz tam, obok domu! Przestraszony Shea powoli wysunał ˛ głow˛e ponad parapet i ostro˙znie spojrzał we wskazanym kierunku. Zobaczył czarny kształt. Wielki przygarbiony stwór pełzł wolno, kryjac ˛ si˛e w cieniu zabudowa´n. Przykryty czarna˛ powłoka˛ garb na jego grzbiecie co chwila unosił si˛e i falował, jakby to, co w nim uwi˛eziono, chciało si˛e wydosta´c ze wszystkich sił. Mimo sporej odległo´sci chłopcy wyra´znie słyszeli ohydne sapanie i rz˛ez˙ enie dobywajace ˛ si˛e z gardzieli stwora. Przy zetkni˛eciu z ziemia˛ ko´nczyny zjawy wydawały przera´zliwy zgrzyt. Shea s´cisnał ˛ dło´nmi parapet i utkwił wzrok w zbli˙zajacym ˛ si˛e monstrum. Zanim schował si˛e w cieniu pod parapetem, na piersi potwora ujrzał połyskujacy, ˛ srebrny wisior w kształcie czaszki.

IV Shea osunał ˛ si˛e na podłog˛e i przytulił do skulonego ze strachu brata. Słyszeli jak stwór, sapiac ˛ i zgrzytajac, ˛ zbli˙zał si˛e do ich kryjówki. Z przera˙zeniem u´swiadomili sobie, z˙ e na ucieczk˛e mogło ju˙z by´c za pó´zno. Czekali wstrzymujac ˛ oddech. Strach przed odkryciem i niechybna˛ s´miercia˛ parali˙zował ich umysły do tego stopnia, z˙ e w pewnej chwili Shea chciał nawet wyskoczy´c z kryjówki i ucieka´c. Na szcz˛es´cie zwyci˛ez˙ ył rozsadek ˛ — gdyby zaczał ˛ biec, monstrum i tak by go dopadło. Siedział zatem obok dygocacego ˛ z zimna i strachu brata, wpatrujac ˛ si˛e w firank˛e poruszana˛ chłodnym, nocnym wiatrem. Nagle za oknem rozległo si˛e szczekanie, które po chwili przeszło w gardło´ we warczenie. Ostro˙znie wysun˛eli głowy nad parapet. Zwiastun Smierci czaił si˛e w cieniu pod s´ciana˛ domu, dokładnie na wprost ich okna. W odległo´sci kilku stóp od niego błysn˛eły obna˙zone kły wielkiego psa my´sliwskiego, nale˙zacego ˛ do jednego z mieszka´nców Vale. Czarne sylwetki stały naprzeciw siebie, czekajac ˛ na ruch przeciwnika. Potwór oddychał wolno, sapiac ˛ i s´wiszczac, ˛ za´s pies przywarował i kłapiac ˛ wielka˛ paszcza,˛ spr˛ez˙ ył si˛e do skoku. Lecz zanim jego kły dosi˛egły głowy stwora, ten wyszarpnał ˛ spod peleryny dziwaczna˛ ko´nczyn˛e w kształcie szpona i błyskawicznym ruchem przeciał ˛ gardło atakujacego ˛ zwierz˛ecia. Stało si˛e to tak szybko, z˙ e zaskoczeni bracia, ryzykujac ˛ ujawnienie kryjówki, zostali w oknie dłu˙zej, ni˙z nale˙zało. Na szcz˛es´cie jednak sapanie i zgrzytanie stwora zacz˛eło cichna´ ˛c. Monstrum oddalało si˛e, sunac ˛ w cieniu sasiedniego ˛ budynku. Upłyn˛eło jeszcze du˙zo czasu, zanim dr˙zacy ˛ ze strachu bracia zdobyli si˛e na wykonanie najmniejszego ruchu. Chocia˙z wokół panowała niczym nie zmaco˛ na cisza, to jednak obydwaj długo nasłuchiwali, próbujac ˛ zlokalizowa´c stwora. Wreszcie Shea odwa˙zył si˛e i wyjrzał. Flick był wcia˙ ˛z tak przera˙zony, z˙ e chciał rzuci´c si˛e do wyj´scia, jeszcze zanim Shea zako´nczył obserwacj˛e. Powstrzymał si˛e jednak, gdy˙z brat potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e monstrum odeszło. Jednym susem znalazł si˛e przy łó˙zku. Zanim wrócił do ciepłego legowiska, zobaczył, z˙ e Shea pospiesznie wciaga ˛ na siebie ubranie. Chciał co´s powiedzie´c, ale brat poło˙zył palec na ustach. Poszedł w jego s´lady i zaczał ˛ si˛e ubiera´c. Postanowił towarzyszy´c bratu bez wzgl˛edu na to, dokad ˛ si˛e udawał. Kiedy obaj byli gotowi, Shea szepnał ˛ mu wprost do ucha: 37

— Dopóki tu jeste´smy, wszystkim w Shady Vale grozi niebezpiecze´nstwo. Musimy ucieka´c, i to zaraz. Jeste´s pewien, z˙ e chcesz i´sc´ ze mna? ˛ Flick kiwnał ˛ głowa.˛ — Pójdziemy teraz do spi˙zarni po prowiant — ciagn ˛ ał ˛ Shea. — Potrzebujemy jedzenia na kilka dni. Wiadomo´sc´ dla ojca zostawimy w kuchni. Nie mówiac ˛ nic wi˛ecej, wział ˛ swój tobołek i zniknał ˛ w ciemnym korytarzu prowadzacym ˛ do kuchni. Flick po omacku poda˙ ˛zył za nim. Było tam tak ciemno, z˙ e droga zaj˛eła im dłu˙zsza˛ chwil˛e. Dotykajac ˛ s´cian i sprz˛etów, dotarli wreszcie do szerokich kuchennych drzwi. Weszli do s´rodka. Shea zapalił s´wieczk˛e i wskazał bratu spi˙zarni˛e. Na skrawku papieru napisał kilka słów do ojca i przycisnał ˛ list kuflem. Kilka minut pó´zniej Flick zako´nczył pakowanie prowiantu. Shea zgasił s´wieczk˛e i obydwaj ruszyli do tylnych drzwi. Zanim wyszli, szepnał ˛ do brata: — Jak b˛edziemy na zewnatrz, ˛ nie odzywaj si˛e ani słowem, tylko id´z za mna.˛ Flick skinał ˛ głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie mógł pozby´c si˛e watpliwo´ ˛ sci i obaw. A je´sli to czarne monstrum przyczaiło si˛e za drzwiami i jak tylko wyjda,˛ zrobi z nimi to, co z tamtym psem. . . ? Nie było ju˙z czasu na rozwa˙zania nast˛epnych za i przeciw. Shea ostro˙znie otworzył drzwi i wyjrzał na podwórko. Ja´sniejacy ˛ pas ziemi o´swietlonej przez ksi˛ez˙ yc ciagn ˛ ał ˛ si˛e a˙z do k˛epy drzew, które były naturalna˛ granica˛ terenu karczmy. Kiwnał ˛ na Flicka i wyszli, cicho zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. Noc była chłodna. Rozejrzeli si˛e ostro˙znie. Na zewnatrz ˛ było jeszcze ja´sniej. Nie zauwa˙zyli nikogo ani niczego niepokojacego. ˛ Do s´witu, a wi˛ec do chwili przebudzenia si˛e osady, zostało około dwóch godzin. Doszli do nast˛epnego budynku, zatrzymali si˛e i znowu przez chwil˛e nasłuchiwali. Nocnej ciszy nie zmacił ˛ z˙ aden odgłos. Shea ruszył przez podwórze. Po chwili obaj znikn˛eli w cieniu z˙ ywopłotu. Flick jeszcze raz spojrzał na dom, którego by´c mo˙ze ju˙z nigdy nie zobaczy. Po cichu szli przez ´ osad˛e; prowadził Shea. Wiedział, z˙ e Zwiastun Smierci nie orientował si˛e dokładnie kim jest, gdy˙z w przeciwnym razie dopadłby go jeszcze w karczmie. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci tak˙ze i to, z˙ e słusznie podejrzewał, i˙z zaginiony potomek rodu Shannary, półczłowiek, półelf, z˙ yje gdzie´s w dolinie. Tylko dlatego wybrał si˛e na zwiady do Shady Vale. Skradajac ˛ si˛e przez osad˛e, Shea przeanalizował wymy´slony napr˛edce plan dalszych działa´n. Ze słów Balinora wynikało, z˙ e wróg domy´sla si˛e, gdzie sa.˛ Nale˙zało zatem wzia´ ˛c pod uwag˛e to, z˙ e wszystkie drogi znalazły si˛e pod obserwacja.˛ Gdyby tak˙ze odkryto ich ucieczk˛e, natychmiast rozpoczałby ˛ si˛e po´scig. Takich monstrów mo˙ze by´c wi˛ecej i prawdopodobnie ju˙z obserwuja˛ cała˛ dolin˛e. Dlatego te˙z obydwaj musieli dyskretnie opu´sci´c Shady Vale w ciagu ˛ najbli˙zszej doby. Oznaczało to forsowny marsz prawie bez snu. Przedsi˛ewzi˛ecie było trudne, ale nie ono stanowiło najwi˛ekszy problem. O wiele wa˙zniejszy był wybór trasy ucieczki. Zabrany z domu prowiant wystarczy zaledwie na kilka dni, a droga do Anaru miała potrwa´c wiele tygodni. Oprócz kilku osad i utartych dróg, które na pewno były ju˙z obserwowane przez czarne zjawy, bracia nie znali terenu poza Vale. Tak wi˛ec w obecnym poło˙zeniu nie mogli zaplanowa´c całej marszruty, 38

lecz tylko poda˙ ˛za´c w ogólnie zarysowanym kierunku. Lecz który wybra´c? Gdzie krwio˙zercze monstra najmniej si˛e ich spodziewaja? ˛ Chłopiec rozwa˙zył ponownie wszystkie cztery mo˙zliwo´sci. Na zachód od Vale rozciagały ˛ si˛e otwarte równiny, na których było zaledwie kilka osad. Idac ˛ w t˛e stron˛e, oddalaliby si˛e od Anaru. Gdyby zdecydowali si˛e uda´c na południe, to wkrótce znale´zliby si˛e we wzgl˛ednie bezpiecznym mie´scie Pia lub Zolomach, gdzie mieli krewnych i znajomych. Był to logiczny wybór, czego na pewno domys´lały si˛e tak˙ze czarne stwory i zapewne obserwowały ju˙z wszystkie drogi prowadzace ˛ na południe od Vale. Długi marsz po otwartych terenach, gdzie praktycznie nie było gdzie si˛e schowa´c, był bardzo niebezpieczny. Na północ od Vale, za lasem Duln rozciagały ˛ si˛e dzikie, bezludne ziemie. Dochodziły one a˙z do królestwa Callahorn. Od wschodu ograniczały je rzeka Rappahalladran i T˛eczowe Jezioro. ´ Zwiastuny Smierci przelatywały tamt˛edy w drodze z Nordlandii, wi˛ec na pewno znały teren lepiej ni˙z uciekinierzy z Vale. Je´sli ponadto podejrzewały, z˙ e s´ledzony przez nie Balinor przybył do Vale z Tyrsis, to na pewno dokładnie obstawiły tak˙ze ten teren. Anar, cel wyznaczony przez Allanona, le˙zał na północny wschód od Shady Vale. Droga do niego wiodła przez najdziksze i najbardziej zdradliwe obszary w całej Sudlandii. Miała tylko jedna˛ zalet˛e: czarne stwory wła´snie tam najmniej spodziewały si˛e uciekinierów. Tylko szaleniec mógł odwa˙zy´c si˛e na marsz przez mroczne lasy, zdradliwe równiny i moczary oraz setki innych pułapek, w których co roku niejeden s´miałek przepadał bez wie´sci. Na wschód od lasu Duln było tak˙ze co´s jeszcze, o czym czarne stwory mogły nie wiedzie´c — wysokie góry w królestwie Leah. Wła´snie tam bracia mogli znale´zc´ pomoc Meniona Leah — królewskiego syna i bliskiego przyjaciela Shei. Chocia˙z Flick wcia˙ ˛z był mu niech˛etny i nie darzył go zaufaniem, to jednak Menion był jedyna˛ osoba,˛ która mogła ich doprowadzi´c do Anaru. Innego wyj´scia nie mieli. Dotarli do południowo-wschodniego skraju osady i zatrzymali si˛e przy starej drewutni. Przywierajac ˛ plecami do s´ciany, nasłuchiwali. Shea spojrzał w ciemno´sc´ przed nimi. Zupełnie nie orientował si˛e, gdzie czarny stwór mógł si˛e czai´c, a w mglistych oparach odchodzacej ˛ nocy wszystko wydawało si˛e niewyra´zne i nierealne. Z lewej strony, gdzie´s w oddali, rozległo si˛e ujadanie psów, w oknach zabłysły s´wiatła, a zaspani mieszka´ncy wyjrzeli, by sprawdzi´c, co zaniepokoiło zwierz˛eta. Do s´witu pozostało niewiele ponad godzin˛e. Shea zdawał sobie spraw˛e, z˙ e bieg po otwartej przestrzeni jest niebezpieczny, ale musieli to zrobi´c, by dotrze´c do lasu Duln. Gdyby s´wit zastał ich w dolinie, czarny stwór wypatrzyłby ich podczas wspinaczki po nagich wzgórzach. Klepnał ˛ Flicka w plecy i ruszyli truchtem w stron˛e najbli˙zszych k˛ep drzew i krzaków porastajacych ˛ dno doliny. Cisz˛e nocy przerywały jedynie stłumione przez wysoka˛ traw˛e rytmiczne odgłosy ich stóp.

39

Na li´sciach pojawiła si˛e poranna rosa. Gał˛ezie i długie ostre z´ d´zbła biły ich po twarzach i r˛ekach, zostawiajac ˛ mokre s´lady na ubraniach. Zmierzali do łagodnego i zaro´sni˛etego stoku na wschód od Vale. Zr˛ecznie omijali przeszkody, przemykali pod zwisajacymi ˛ nisko konarami, przeskakiwali połamane gał˛ezie i spróchniałe pnie. Dotarli do podnó˙za i bezzwłocznie zacz˛eli si˛e wspina´c. Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, pokonywali stok w szybkim tempie. Wreszcie osiagn˛ ˛ eli szczyt wzniesienia, z którego od wschodu roztaczał si˛e widok na wielkie zbocze usiane gał˛eziami i k˛epami g˛estych krzaków. Przypominało ono ogromna˛ ba´sniowa˛ zapor˛e, oddzielajac ˛ a˛ Vale od reszty s´wiata. Shea był w wy´smienitej formie. Zr˛ecznie pokonywał nierówno´sci terenu i omijał krzaki i głazy na swej drodze. Flick pewnie poda˙ ˛zał za nim; miał mocne nogi i potrafił szybko biega´c. Tylko raz spojrzał za siebie, ale zobaczył jedynie niewyra´zny zarys wierzchołków drzew, które przesłoniły widok na osad˛e. Plecy biegnacego ˛ Shei co chwila podskakiwały, gdy brał kolejna˛ przeszkod˛e. Brat zapewne chciał jak najszybciej dotrze´c do niewielkiego zagajnika u podnóz˙ a wschodniego stoku. Do przebiegni˛ecia zostało im około mili. Shea zaczynał odczuwa´c pierwsze oznaki zm˛eczenia. Strach przed czarnym stworem dodawał skrzydeł, wi˛ec nie zwolnił ani na chwil˛e. Goraczkowo ˛ rozmy´slał o tym, co czeka ich, dwóch uciekinierów s´ciganych przez wyjatkowo ˛ zaciekłego wroga, gotowego zdmuchna´ ˛c ich obu z powierzchni ziemi jak dwa płomyki s´wiecy. Dokad ˛ ucieka´c? Gdzie si˛e skry´c, z˙ eby tamci ich nie znale´zli? Po raz pierwszy od znikni˛ecia Allanona chłopiec zapragnał, ˛ by tajemniczy podró˙znik znowu był przy nim. Biegli, odczuwajac ˛ rosnace ˛ zm˛eczenie. Jedyna˛ pociecha˛ było to, z˙ e odległe drzewa z ka˙zda˛ chwila˛ rosły w oczach. W ciszy nocy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Czuli si˛e jak jedyne z˙ ywe stworzenia na olbrzymiej, pustej arenie, nad która˛ majestatycznie zawisły gwiazdy. Niebo zaczynało ja´snie´c. Widownia zło˙zona z migoczacych ˛ iskierek obserwujaca ˛ z zadowoleniem wyczyny uciekajacych, ˛ rzedła i powoli znikała. Wreszcie ustapiła ˛ blaskowi dnia. Chłopcy mimo rosnacego ˛ zm˛eczenia starali si˛e biec coraz szybciej. W s´wietle poranka mogli zosta´c wypatrzeni przez czarne skrzydlate monstrum. Do s´witu zostało jeszcze tylko par˛e chwil. Dobiegli do lasu i padli na ziemi˛e bez tchu. Nie przeszkadzały im le˙zace ˛ wokół połamane, suche gał˛ezie. Najwa˙zniejsze było to, z˙ e nareszcie znale´zli si˛e w cieniu olbrzymich hikor. Czuli pulsowanie krwi w uszach, a ich serca biły jak młoty. Odpoczywali, le˙zac ˛ bez ruchu. Dopiero po długiej chwili Shea pozbierał si˛e, wstał i spojrzał w kierunku Vale. Nic nie poruszyło si˛e ani w trawie, ani w powietrzu, Wygladało ˛ na to, z˙ e pierwszy odcinek drogi zdołali przeby´c nie zauwa˙zeni. Stanowiło to jednak niewielkie pocieszenie, gdy˙z wcia˙ ˛z znajdowali si˛e w dolinie. Shea schylił si˛e, mocnym szarpni˛eciem postawił brata na nogi i zmusił do dalszego marszu pod gór˛e. Musieli jak najszybciej pokona´c strome zbocze. Flick miał pustk˛e

40

w głowie. Gdy brat podciagn ˛ ał ˛ go do pionu, bez słowa ruszył za nim. Ostatkiem sił zmuszał nogi do stawiania kolejnych kroków. Wschodnie zbocze było nierówne i kryło wiele niespodzianek. Pokonanie kamienistych rumowisk, zwalonych drzew i kłujacych ˛ krzaków, którymi usiany był nierówny teren, wymagało nie lada wysiłku za dnia, a co dopiero w porannej szarówce. Shea ustalił tras˛e i tempo marszu. Starał si˛e jak najszybciej pokona´c du˙ze przeszkody. Flick poda˙ ˛zał jego s´ladem. Spora˛ cz˛es´c´ drogi musieli przeby´c na czworakach albo si˛e czołgajac. ˛ Było coraz ja´sniej. Gwiazdy znikn˛eły zupełnie. Daleko przed soba˛ zobaczyli, jak pierwsze promienie sło´nca zaczynaja˛ pojawia´c si˛e ponad grzbietem na skraju doliny. Nad odległym horyzontem ja´sniała z˙ ółtopomara´nczowa łuna. Zm˛eczony Shea zataczał si˛e i potykał. Jego oddech był coraz bardziej nierówny. Flick czołgał si˛e za nim. Ci˛ez˙ szy od brata miał wi˛ecej kłopotów w marszu. Ostre kamienie i krzewy obchodziły si˛e z nim o wiele brutalniej. Wydawało im si˛e, z˙ e wspinaczka nigdy si˛e nie sko´nczy. Jedynie strach zmuszał wyczerpane nogi do kolejnych ruchów. Gdyby czarny stwór wypatrzył ich teraz. . . tutaj. . . po całym wysiłku. . . Przebyli ju˙z trzy czwarte wyznaczonej trasy. Flick nagle powiedział co´s półgłosem i padł na ziemi˛e. Shea odwrócił si˛e błyskawicznie. Natychmiast zauwa˙zył wielki czarny cie´n, który uniósł si˛e powoli nad niewidoczna˛ Shady Vale i zaczał ˛ kra˙ ˛zy´c. Dał znak bratu, by ten si˛e schował, a sam skoczył w krzaki. Modlił si˛e, z˙ eby czarny stwór ich nie dostrzegł. Tymczasem monstrum, zataczajac ˛ coraz wi˛eksze kr˛egi, zbli˙zało si˛e do ich kryjówek. Nagle wydało z siebie odgłos mro˙zacy ˛ krew w z˙ yłach. Bracia stracili resztki nadziei. Owładn˛eło nimi to samo niewyobra˙zalne przera˙zenie, które sparali˙zowało Flicka, gdy razem z Allanonem krył si˛e przed czarnym stworem kilka tygodni temu. Niestety tym razem ich schronie´ nie było o wiele mniej bezpieczne. Zwiastun Smierci nadlatywał jakby po wypatrzona˛ zdobycz. Przera˙zenie braci urosło do rozmiarów histerii. Wydawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e zgina.˛ Nieoczekiwanie czarny łowca zawrócił w powietrzu i poszybował na pomoc. Nie zmieniajac ˛ kierunku, wkrótce zniknał ˛ za horyzontem. Zdr˛etwiali ze strachu, kulili si˛e w mizernym cieniu skapo ˛ rosnacych ˛ krzaków. Znowu musiało upłyna´ ˛c du˙zo czasu, zanim odwa˙zyli si˛e wykona´c najmniejszy ruch. Kiedy wreszcie strach minał, ˛ zacz˛eli si˛e ostro˙znie wspina´c dalej. Do poszarpanej grani na szczycie zbocza pozostał niezbyt szeroki pas otwartego terenu. Zebrawszy resztki sił ruszyli biegiem i wkrótce znale´zli si˛e pod osłona˛ lasu Duln. Gdy pierwsze promienie wschodzacego ˛ sło´nca dotarły do Vale, w całej dolinie panowała niezmacona ˛ cisza i bezruch. Kilka minut pó´zniej chłopcy znikn˛eli w lesie. Teraz mo˙zna było nieco zwolni´c. Flick nareszcie odzyskał oddech i nie wiedzac, ˛ dokad ˛ zmierzaja,˛ zapytał idacego ˛ przed nim She˛e: — Dlaczego idziemy t˛edy? — Jego głos zabrzmiał dziwnie nawet w jego własnych uszach. — A wła´sciwie to dokad ˛ idziemy? 41

— Tam, gdzie kazał Allanon. Do Anaru. Trzeba było wybra´c taki kierunek marszu, który czarne stwory uznaja˛ za najmniej prawdopodobny. Wła´snie dlatego idziemy na wschód, do Boru Czarnych D˛ebów, a stamtad ˛ na pomoc. No i mo˙ze znajdziemy pomoc gdzie´s po drodze. — Zaraz, zaraz! — wykrzyknał ˛ Flick, gdy nagle zrozumiał zamiary brata. — Przecie˙z to oznacza marsz przez terytorium Leah, a tej pomocy miałby nam niby udzieli´c Menion? Ty´s chyba rozum postradał?! Mo˙ze lepiej od razu zawołaj tu tego czarnego. Tak b˛edzie pr˛edzej! Z udawana˛ rozpacza˛ Shea wyrzucił ramiona w gór˛e, złapał si˛e za głow˛e i powoli odwrócił do brata. — Nie mamy wyboru, rozumiesz? Tylko Menion Leah mo˙ze nam pomóc. On zna tereny na północ i na wschód od swego pa´nstwa. By´c mo˙ze zna tak˙ze drog˛e przez Bór Czarnych D˛ebów. — No pewnie — zgodził si˛e ponuro Flick. — A ty ju˙z zapomniałe´s, jak ostatnim razem zostawił nas w gł˛ebi lasu na pastw˛e dzikich zwierzat? ˛ Ja tam nie wierz˛e mu ani troch˛e. — Nie mamy wyboru — powtórzył Shea. — A poza tym nikt ci˛e nie zmuszał, z˙ eby´s szedł ze mna.˛ . . — Przerwał i patrzac ˛ bratu w oczy, doko´nczył: — Przepraszam ci˛e. Nerwy mnie poniosły. Ale tak czy owak, Flick, ja wiem, co robi˛e. Mój plan jest dobry. Zaufaj mi. Maszerowali w milczeniu. Flick co pewien czas z niezadowoleniem kr˛ecił głowa.˛ Według niego pomysł ucieczki był chybiony, nawet pomimo tego, z˙ e czarne monstrum polowało na nich w dolinie. Perspektywa spotkania z Menionem Leah wydała si˛e Flickowi o wiele gorsza. Ten samolubny paniczyk i pró˙zniak na pewno wp˛edzi ich w tarapaty albo nawet zostawi gdzie´s na pastw˛e losu. Meniona Leah interesował wyłacznie ˛ on sam, amator przygód szukajacy ˛ kolejnych mocnych wra˙ze´n. Pomysł, z˙ eby wła´snie jego prosi´c o pomoc, wydał si˛e Flickowi niedorzeczny. Był niewatpliwie ˛ uprzedzony do Meniona. Nie uznawał ani jego, ani niczego, co reprezentował soba˛ „rozpuszczony paniczyk”, jak nazywał nast˛epc˛e tronu Leah. Niech˛ec´ ta trwała ju˙z pi˛ec´ lat — od pierwszego spotkania. Menion był jedynym synem i naturalnym spadkobierca˛ rodu, który od wieków władał niewielkim królestwem poło˙zonym w górach. P˛edził szcz˛es´liwy z˙ ywot rozpieszczanego jedynaka, a jego jedynym zaj˛eciem były coraz bardziej szalone eskapady i awantury. Nigdy nie musiał zarabia´c na swoje utrzymanie i, zdaniem Flicka, nie zrobił w z˙ yciu niczego warto´sciowego. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzał, polujac ˛ i szkolac ˛ si˛e w walce, co dla pracowitego syna Curzada Ohmsforda było zwykłym pró˙zniactwem. Ponadto du˙ze zastrze˙zenia chłopca wzbudzała tak˙ze postawa z˙ yciowa Meniona. Sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto ma za nic nawet takie warto´sci, jak z˙ ycie, rodzina czy ojczyzna. Płynał ˛ sobie beztrosko przez s´wiat jak pojedynczy obłoczek na niebie, nie dotykajac ˛ innych obłoków i nie zostawiajac ˛ po sobie s´ladu. Rok te42

mu owa beztroska i lekcewa˙zenie nieomal zgubiły ich w Borze Czarnych D˛ebów. Mimo to Shea czuł do niego sympati˛e, a ksia˙ ˛ze˛ z gór Leah szczerze ja˛ odwzajemniał, aczkolwiek z wła´sciwa˛ sobie nonszalancja.˛ Flick nigdy nie przekonał si˛e do ksi˛ecia i jego przyja´zni, a teraz jego brat chciał powierzy´c ich z˙ ycie człowiekowi, który nawet nie próbował zrozumie´c, co znaczy słowo „odpowiedzialno´sc´ ”. Nat˛ez˙ ajac ˛ umysł, szukał sposobu, by zapobiec katastrofie. W ko´ncu uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie uwa˙znie obserwowa´c poczynania Meniona, by w por˛e i z wyczuciem ostrzec brata. Gdyby próbował przeciwstawi´c si˛e Shei teraz, ten na pewno nie dałby posłuchu jego krytycznym uwagom na temat charakteru ksi˛ecia. Pó´znym popołudniem dotarli do brzegów Rappahalladranu. Za rada˛ Shei skierowali si˛e w dół rzeki. Uszli około jednej mili i znale´zli miejsce, gdzie przeciwległy brzeg wcinał si˛e gł˛eboko w nurt. Koryto było tam znacznie w˛ez˙ sze. Zatrzymali si˛e i spojrzeli w niebo ponad lasem na drugim brzegu. Pozostało około godziny do zachodu sło´nca. Shea chciał przeprawi´c si˛e jeszcze przed zmrokiem. Słusznie rozumował, z˙ e im wi˛ecej przeszkód stanie mi˛edzy nimi a ich prze´sladowcami, tym lepiej. Flick przyjał ˛ ten pomysł bez zastrze˙ze´n i przystapili ˛ do budowy tratwy, na której zamierzali przetransportowa´c ubrania i podró˙zne tobołki. Szybko sklecili ja˛ przy pomocy toporków i my´sliwskich no˙zy. Gdy tratwa była gotowa, rozebrali si˛e, przymocowali ubrania i baga˙ze na s´rodku i zanurzyli si˛e w zimne wody Rappahalladranu. Chocia˙z sko´nczyły si˛e ju˙z wiosenne powodzie, prad ˛ w rzece był wcia˙ ˛z bystry. Niósł ich przez ponad pół mili, zanim wreszcie znale´zli dogodne miejsce na drugim brzegu. Było to niewielkie zakole na wysoko´sci miejsca, gdzie rzeka nieco zwalniała. Mimo to doholowanie tratwy i wyciagni˛ ˛ ecie jej na brzeg kosztowało ich sporo wysiłku. Dygoczac ˛ z zimna, wysuszyli si˛e i ubrali. Całe przedsi˛ewzi˛ecie zaj˛eło im niewiele ponad godzin˛e. Wreszcie sło´nce skryło si˛e za drzewami; czerwona łuna jeszcze przez chwil˛e rozja´sniała niebo, po czym zapadł zmrok. Zwykle nie oznaczało to zako´nczenia dnia dla braci, lecz tym razem Shea zaproponował kilka godzin snu, by nabra´c sił przed dalsza˛ droga.˛ Zamierzali i´sc´ noca.˛ Osłoni˛ete konarami pochylonych drzew zakole dawało skuteczne zabezpieczenie przed wzrokiem latajacych ˛ intruzów. Bracia wsun˛eli si˛e pod koce i szybko zasn˛eli. Tu˙z przed północa˛ Shea obudził Flicka lekkim szarpni˛eciem za rami˛e. Zwin˛eli sprz˛et i byli gotowi do marszu przez las Duln. W pewnej chwili Shei zdawało si˛e, z˙ e usłyszał znajomy złowrogi krzyk czarnego prze´sladowcy nad drugim brzegiem. Gestem ostrzegł brata. Znowu nasłuchiwali przez kilka minut, ale do ich uszu nie dotarł z˙ aden niepokojacy ˛ d´zwi˛ek. Poruszały si˛e tylko splatane ˛ konary nad głowami. Uznali zatem, z˙ e Shea si˛e przesłyszał. Słycha´c było jedynie szum ´ rzeki, na co od razu zwrócił uwag˛e Flick i dodał, z˙ e Zwiastun Smierci prawdopodobnie wcia˙ ˛z szuka ich w Vale. Nieoczekiwany przypływ jego wiary we własne siły nale˙zało zapewne przypisa´c złudnemu przekonaniu, z˙ e oto zdołali przechytrzy´c po´scig. 43

Szli a˙z do s´witu, starajac ˛ si˛e utrzyma´c kierunek na wschód. Nie było to łatwe w´sród g˛esto rosnacych ˛ drzew, których splatane ˛ korony zasłaniały niebo. Tu i ówdzie w´sród gał˛ezi błysn˛eła gwiazda, ale było to zbyt nikłe s´wiatło, z˙ eby nie zabładzi´ ˛ c. Na pierwszym postoju wcia˙ ˛z nie orientowali si˛e w swoim poło˙zeniu, nie wiedzieli te˙z jak daleko jeszcze do granic Leah. Dopiero gdy wzeszło sło´nce stwierdzili z ulga,˛ z˙ e szli we wła´sciwym kierunku. Trafili na niewielka˛ polan˛e, która˛: z trzech stron otaczały g˛este krzaki, a od góry osłaniały korony wiazów. ˛ Zrzucili baga˙z i wyczerpani forsownym marszem natychmiast zasn˛eli. Obudzili si˛e pó´znym popołudniem i przygotowali do nocnej w˛edrówki. Rozpalenie ogniska było zbyt niebezpieczne, zadowolili si˛e wi˛ec kawałkami suszonej wołowiny, surowymi warzywami, owocami i łykiem wody. W czasie posiłku Flick powrócił do kwestii ich najbli˙zszego celu. — Widzisz, Shea, nie chciałbym by´c natr˛etny — zaczał ˛ ostro˙znie — ale czy jeste´s pewien, z˙ e wybrałe´s najlepsza˛ drog˛e? Przecie˙z nawet je´sli Menion nam pomo˙ze, to i tak mo˙zemy zabładzi´ ˛ c gdzie´s na moczarach albo w górach za Borem Czarnych D˛ebów. Shea skinał ˛ głowa˛ i wzruszył ramionami. — Mo˙zemy utrzyma´c kierunek albo i´sc´ bardziej na pomoc. Tylko z˙ e nawet Menion nie zna tamtych terenów, a ja wiem, z˙ e nie ma tam gdzie si˛e schowa´c. Nie mamy wyboru. — Rzeczywi´scie, chyba nie — przyznał zgn˛ebiony Flick. — Ale ja cały czas ˙ my´sl˛e o tym, co mówił Allanon. Zeby nikogo nie wtajemnicza´c i nikomu nie ufa´c. Wyra´znie to powiedział. — Dajmy temu spokój — uciał ˛ zirytowany Shea. — Teraz nie ma tu Allanona i to ja decyduj˛e. Nie uda nam si˛e doj´sc´ do lasów Anaru bez pomocy Meniona. A poza tym to przyjaciel i nie znam lepszego szermierza. W sam raz, gdyby trzeba było stoczy´c walk˛e. — A tego nie zabraknie, gdy on b˛edzie z nami — dopowiedział zło´sliwie Flick. — Z tymi z Czaszka˛ i tak nie mamy szans! Sam widziałe´s. Ciach i jeste´smy w kawałkach. — Ale˙z z ciebie ponurak — skwitował Shea i za´smiał si˛e. — Na razie z˙ yjemy. No i pami˛etaj, z˙ e chronia˛ nas Kamienie Elfów. Ostatnia uwaga nie przekonała Flicka. Uznał jednak, z˙ e na razie lepiej b˛edzie nie roztrzasa´ ˛ c tej kwestii. Przyznawał w duchu, z˙ e w razie awantury byłoby lepiej mie´c w Menionie sprzymierze´nca, ale te˙z nigdy do ko´nca nie było wiadomo po czyjej stronie nieobliczalny ksia˙ ˛ze˛ stanie. Shea mu ufał. Wzajemna˛ sympati˛e umacniały wyprawy z ojcem do królestwa Leah, których odbyli kilka w ciagu ˛ minionych pi˛eciu lat. Flick za´s uwa˙zał, z˙ e brat nie kierował si˛e rozsadkiem, ˛ darzac ˛ swoja˛ przyja´znia˛ nader lekkomy´slnego amatora przygód. Królestwo Leah było wszak jedna˛ z nielicznych pozostałych monarchii w Sudlandii, Shea za´s jawił si˛e jako zdecydowany przeciwnik władzy absolutnej i wielki zwolennik rzadów ˛ lu44

du, zwanych demokracja.˛ Niemniej jednak nie wyrzekł si˛e przyja´zni z dziedzicem i nast˛epca˛ tronu, co stało w jaskrawej sprzeczno´sci z głoszonymi przeze´n poglada˛ mi — tak przynajmniej uwa˙zał Flick. Albo si˛e w co´s wierzy, albo nie — pewnych spraw nie da si˛e pogodzi´c i pozosta´c uczciwym wobec siebie samego. Sko´nczyli posiłek akurat, gdy zaczał ˛ si˛e wieczór. Tarcza słoneczna znikn˛eła ju˙z jaki´s czas temu. W zielonej g˛estwinie nad głowami migotały pojedyncze czerwonawe promyki. Bracia szybko zwin˛eli obozowisko i rozpocz˛eli długi nocny marsz. Gasnace ˛ s´wiatło dnia s´wieciło im w plecy. W lesie panowała wyjatkowa ˛ cisza. Chłopcy zagł˛ebiali si˛e w pos˛epna˛ czer´n. Cho´c ksi˛ez˙ yc z przodu l´snił jasno, do ziemi docierały tylko nieliczne smugi. Dziwna, nienaturalna cisza w tak wielkim lesie bardzo niepokoiła Flicka. Ju˙z raz zetknał ˛ si˛e z podobnym zjawiskiem. Co pewien czas przystawali i nasłuchiwali, po czym maszerowali uspokojeni, wypatrujac ˛ przecinki lub polany, za która˛ uka˙za˛ si˛e góry. Flick miał ju˙z do´sc´ ciszy i zaczał ˛ pogwizdywa´c, ale Shea natychmiast go uciszył. Dopiero wczesnym rankiem wyszli z lasu Duln. Przed nimi rozpo´scierała si˛e trawiasta równina, g˛esto poro´sni˛eta k˛epami krzaków. Ciagn˛ ˛ eła si˛e ona przez wiele mil do stóp gór Leah. Poranne sło´nce miało si˛e ukaza´c w pełnym blasku dopiero za par˛e godzin, wi˛ec postanowili nie zatrzymywa´c si˛e jeszcze. Z ulga˛ stwierdzili, z˙ e pot˛ez˙ ne drzewa i denerwujaca ˛ cisza lasu były ju˙z za nimi. Co prawda las dawał lepsza˛ osłon˛e, ale chłopcy czuli si˛e pewniej na otwartej przestrzeni. Nawet zacz˛eli rozmawia´c półgłosem. Godzin˛e przed wschodem sło´nca zatrzymali si˛e w cichej dolince. W oddali na wschodzie majaczyły zarysy gór Leah, do których mieli jeszcze jeden dzie´n drogi. Shea obliczył, z˙ e je´sli zaczna˛ marsz dokładnie o zachodzie sło´nca, to powinni dotrze´c do podnó˙za gór jeszcze przed s´witem. Potem wszystko było w r˛ekach Meniona. Z ta˛ my´sla˛ zasn˛eli. Kilka minut pó´zniej ju˙z nie spali. Nie obudził ich z˙ aden niepokojacy ˛ odgłos, lecz s´miertelna cisza, która zapadła nad równina.˛ Wyczuli czyja´ ˛s obecno´sc´ . Jak na komend˛e zerwali si˛e na równe nogi, bez słowa wydobyli sztylety i rozejrzeli si˛e wokoło. Nic si˛e nie poruszyło. Shea skinał ˛ na brata i obydwaj wdrapali si˛e na zbocze, skad ˛ mieli lepszy widok. Le˙zac ˛ bez ruchu, wyt˛ez˙ ali wzrok, by dostrzec to co´s, co si˛e czaiło w oddali. Nie mieli watpliwo´ ˛ sci, co to było. Tylko jedno mogło sprawi´c, z˙ e czuli si˛e tak jak wówczas w nocy, wygladaj ˛ ac ˛ przez okno. Czekali, wstrzymujac ˛ oddech, i n˛ekała ich jedna my´sl — czy dobrze zatarli s´lady? Modlili si˛e, by stwór ich nie krył. Gdyby teraz, po wielu trudach i olbrzymim wysiłku, zostali schwytani tutaj, zaledwie kilka godzin drogi od bezpiecznego Leah byłoby to wielka˛ niesprawiedliwo´scia.˛ Nagle w znieruchomiałych li´sciach zaszumiał wiatr. Daleko po lewej dostrzegli znajomy, złowieszczy cie´n, który bezgło´snie uniósł si˛e w powietrze. Monstrum zawisło nad ziemia˛ jak jastrzab ˛ i wypatrywało ofiary. Le˙zeli i czekali, a˙z stwór si˛e poruszy. Nie mogli sobie wyobrazi´c, jakim sposobem bestia zdołała ich wys´ledzi´c. Mo˙ze jednak znalazła si˛e tu zupełnie przypadkiem? Co do jednego nie 45

mieli ju˙z watpliwo´ ˛ sci — po´scig za nimi rozpoczał ˛ si˛e; w ka˙zdej chwili groziła im s´mier´c. Wiszacy ˛ w powietrzu stwór rozpostarł skrzydła, machnał ˛ nimi i zaczał ˛ opada´c w kierunku ich kryjówki. Zrozpaczony Flick sapnał ˛ cicho, s´cisnał ˛ mocno rami˛e brata i wcisnał ˛ si˛e gł˛ebiej pod krzak, lecz czarny łowca nieoczekiwanie zmienił kierunek. Zamiast w ich stron˛e, poszybował ku niewielkiej k˛epie drzew i zniknał ˛ za nimi. Przez chwil˛e bracia bezskutecznie próbowali go wypatrzy´c, po czym Shea szeptem podał komend˛e wprost do ucha brata: — Teraz! Dopóki nas nie widzi! Do tamtych krzaków! Flickowi nie trzeba było powtarza´c dwa razy. Gdy tylko stwór zako´nczy przeszukiwania k˛epy drzew, jego nast˛epnym celem b˛edzie ich obecna kryjówka. Chłopiec wydostał si˛e spod krzaka i pół biegnac, ˛ pół czołgajac ˛ si˛e, ruszył we wskazanym kierunku. Co chwil˛e spogladał ˛ za siebie prze´swiadczony, z˙ e stwór jest tu˙z za nim, ale za ka˙zdym razem widział tylko brata. Skulony Shea biegł zygzakiem. Dotarli do krzaków bez przeszkód i dopiero wtedy Shea przypomniał sobie o tobołkach. Zostawili je dokładnie w s´rodku zagł˛ebienia, w którym zamierzali sp˛edzi´c noc. Z pewno´scia˛ nie uszłyby one uwagi stwora. Gdyby tak si˛e stało, monstrum domy´sliłoby si˛e kierunku ich marszu. Chłopiec poczuł, z˙ e z˙ oładek ˛ kurczy mu si˛e ze strachu. Jak mogli sobie pozwoli´c na taka˛ bezmy´slno´sc´ ? Zrozpaczony chwycił brata za rami˛e. Flick równie˙z u´swiadomił sobie, co zrobili. Z wra˙zenia klapnał ˛ ci˛ez˙ ko na ziemi˛e. Trzeba było wróci´c po baga˙ze. Shea zdawał sobie spraw˛e z ryzyka, ale to była jedyna mo˙zliwo´sc´ , aby nie zosta´c zauwa˙zonym. Zaczał ˛ wstawa´c, gdy czarna sylwetka łowcy znowu uniosła si˛e i zawisła w bezruchu na ja´snieja˛ cym niebie. Ostatnia szansa przepadła. Jeszcze raz przyszedł im z pomoca˛ s´wit. ´ Gdy czarny cie´n Zwiastuna Smierci wisiał nad trawiasta˛ równina,˛ zza gór wysunał ˛ si˛e złoty brzeg słonecznej tarczy. Wraz z pierwszymi silnymi promieniami sło´nca, które ciepło roz´swietliły równin˛e, zaczał ˛ si˛e dzie´n. Gdy słoneczne s´wiatło otoczyło ciemny kształt nocnego łowcy, zorientował si˛e on, z˙ e jego czas dobiegł ko´nca. Wzbił si˛e i zaczał ˛ kra˙ ˛zy´c, zataczajac ˛ coraz wi˛eksze koła. Jeszcze raz usłyszeli krzyk mro˙zacy ˛ krew w z˙ yłach, który zagłuszył łagodne odgłosy poranka. Wreszcie skierował si˛e na północ i niedługo potem zniknał ˛ im z oczu. Nie dowierzajac ˛ własnemu szcz˛es´ciu, bracia, wdzi˛eczni za ocalenie, w milczeniu wpatrywali si˛e w czyste poranne niebo.

V Jeszcze tego samego dnia pó´znym popołudniem dotarli do miasta Leah. Szary, kamienny mur obronny nawet w słoneczny dzie´n wygladał ˛ ponuro, a chłopcom wydał si˛e zimny i niego´scinny. Nie było w tym nic dziwnego, gdy˙z z˙ yjac ˛ w´sród lasów i pól, przywykli do naturalnych przeszkód i ogranicze´n. Zm˛eczenie szybko jednak wzi˛eło gór˛e nad pierwsza˛ niech˛ecia˛ i bracia weszli do miasta przez zachodnia˛ bram˛e. Na waskich ˛ uliczkach było rojno i gwarno. Jedni spieszyli do domów, inni poda˙ ˛zali ku straganom; przeciskali si˛e w tłumie, ocierajac ˛ plecami o siebie. Najwi˛ekszy ruch panował na ulicy prowadzacej ˛ do domu Meniona. Znajdował si˛e on za naturalnym ogrodzeniem, które tworzyły drzewa i z˙ ywopłot. Sam dom otaczały pachnace, ˛ barwne ogrody i wypiel˛egnowane trawniki. W porównaniu z innymi miastami w gł˛ebi Sudlandii, czy nawet pogranicznym Tyrsis, Leah nie prezentowało si˛e okazale, lecz chłopcom wydało si˛e prawdziwa˛ metropolia.˛ Stolica królestwa le˙zała z dala od głównych szlaków handlowych. Obce twarze pojawiały si˛e tu bardzo rzadko. Miasto było samowystarczalne. Władajacy ˛ nim ród Leah był najstarszym królewskim rodem w Sudlandii. Fakt ów był jedyna˛ podstawa˛ prawna,˛ na której opierały si˛e przepisy i normy regulujace ˛ z˙ ycie miasta — w gruncie rzeczy mieszka´ncy Leah nigdy nie próbowali sami ustanawia´c praw. Od tego był władca Leah i jego ród. To oni tworzyli prawo i sami byli prawem — Shea nie zgadzał si˛e z ta˛ filozofia,˛ ale jak dotad ˛ wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców oraz ludzi z gór była zadowolona z tym stanem rzeczy. Kluczac ˛ w´sród przechodniów, rozmy´slał o swojej przyja´zni z Menionem. „Niewiarygodna” było chyba najlepszym okre´sleniem dla za˙zyło´sci dwóch ludzi, którzy praktycznie nie mieli ze soba˛ nic wspólnego. Przede wszystkim ró˙znili si˛e pochodzeniem. Shea był adoptowanym synem karczmarza, Menion — jedynakiem i nast˛epca˛ tronu Leah. Wychowany w tradycji ludzi pracy, Shea był praktyczny i miał trze´zwy umysł. Ksia˙ ˛ze˛ , urodzony na jedwabiach i wychowany w´sród atłasów, wiódł słodkie z˙ ycie wolne od trosk i lekcewa˙zył wszystko, co wiazało ˛ si˛e z obj˛eciem tronu i obowiazkami ˛ z tego wynikajacymi. ˛ Był pewny siebie a˙z do zarozumialstwa. Próbował nad tym zapanowa´c, ale jak dotad, ˛ z mizernym skutkiem. Natura obdarzyła go niebywałym instynktem łowieckim, co doceniał nawet Flick — najsurowszy krytyk osoby i zachowania ksi˛ecia. Poglady ˛ polityczne Shei 47

i Meniona tak˙ze były kra´ncowo odmienne. Rzecz osobliwa, ale to Shea był zatwardziałym konserwatysta˛ i zwolennikiem tradycji. Menion odrzucał tradycyjna˛ filozofi˛e i metody, twierdzac, ˛ z˙ e zbyt wiele razy zawiodły, czego najbardziej wymownym s´wiadectwem były Wielkie Wojny Ludów. Pomimo tylu ró˙znic z˙ ywili do siebie sympati˛e i szacunek. Ksia˙ ˛ze˛ czasem w duchu krytykował She˛e za przestarzałe poglady ˛ i sposób my´slenia, za to szczerze podziwiał jego po´swi˛ecenie i zdecydowanie. Wbrew temu, co na temat ksi˛ecia stale powtarzał Flick, Shea nie był szczególnie zauroczony fanfaronada˛ nast˛epcy tronu. Dostrzegał w osobowo´sci ksi˛ecia co´s, na co inni nie zwracali uwagi — silne i niepodwa˙zalne wyczucie tego, co jest słuszne, a co nie. Obecnie Menion korzystał z z˙ ycia, nie troszczac ˛ si˛e o przyszło´sc´ . Du˙zo podróz˙ ował, polował w górskich lasach, ale przede wszystkimi wdawał si˛e w niezliczone awantury, przysparzajac ˛ sobie i innym kolejnych kłopotów. Nabyte z niemałym trudem umiej˛etno´sci łucznicze i tropicielskie pozostawały bezu˙zyteczne. Co gorsza, osiagni˛ ˛ ecia te coraz bardziej irytowały jego ojca, który systematycznie, lecz bezskutecznie próbował zainteresowa´c syna sprawami królestwa. Pewnego dnia Menion miał zaja´ ˛c jego miejsce na tronie Leah, ale nawet Shea watpił, ˛ czy beztroski ksia˙ ˛ze˛ kiedykolwiek pomy´slał o tym dłu˙zej ni˙z przez chwil˛e. W wypadku rozpieszczonego królewicza była to logiczna konsekwencja bł˛edów w wychowaniu. Matka Meniona zmarła kilka lat temu, wkrótce po pierwszej wyprawie Shei w góry. Ojciec był wcia˙ ˛z w sile wieku, ale wiadomo, z˙ e królowie nie zawsze umieraja˛ ze staro´sci. Wielu poprzednich władców Leah odeszło nagle i nieoczekiwanie. Gdyby ojcu przytrafiło si˛e co´s złego, Menion musiałby obja´ ˛c tron bez wzgl˛edu na to, czy był do tego przygotowany, czy nie. „Mo˙ze to by go czego´s nauczyło” — pomy´slał Shea i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie. Rodowy pałacyk władcy Leah był przestronna,˛ dwupi˛etrowa˛ budowla˛ z kamienia, poło˙zona˛ w´sród ogrodów, w cieniu dorodnych hikorii. Wysoki z˙ ywopłot oddzielał posiadło´sc´ od gwaru miasta. Kierujac ˛ si˛e w stron˛e bramy, chłopcy min˛eli rozległy park. Po´srodku znajdował si˛e staw, w którym wesoło pluskały si˛e dzieci. Było wcia˙ ˛z ciepło. Na ulicach panował zwykły o tej porze ruch i gwar. Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi, a niebo zmieniało kolor na złoty. Przeszli przez uchylona˛ z˙ elazna˛ bram˛e i szybkim krokiem poszli ku frontowym drzwiom. Prowadziła do nich kr˛eta alejka w´sród wysokich krzewów, za którymi znajdował si˛e ogród. Gdy dochodzili do masywnego, kamiennego progu, ci˛ez˙ kie, d˛ebowe drzwi otworzyły si˛e i ukazał si˛e w nich Menion Leah. Miał na sobie kolorowa˛ peleryn˛e i zielono˙zółta˛ kamizel˛e. Poruszał si˛e płynnie i zr˛ecznie jak kot. Nie zaliczał si˛e do wysokich, mimo z˙ e był o kilka cali wy˙zszy od braci Ohmsfordów. Był smukły, harmonijnie zbudowany i szeroki w ramionach. Zamierzał skr˛eci´c w boczna˛ alejk˛e, ale ujrzawszy dwie zakurzone postacie w poszarpanych ubraniach, zatrzymał si˛e. Po chwili jego oczy otworzyły si˛e szeroko i zdumiony zawołał: 48

— Shea! To ty? Co ci˛e tu. . . ? Co si˛e wam stało? Podbiegł do Shei i serdecznie u´scisnał ˛ jego dło´n. — Miło mi ci˛e widzie´c, Menionie — odpowiedział Shea i u´smiechnał ˛ si˛e. Ksia˙ ˛ze˛ cofnał ˛ si˛e o krok. Szarymi oczami zlustrował stojacych ˛ przed nim braci. — To niemo˙zliwe, z˙ eby mój list poskutkował a˙z tak szybko — powiedział, wpatrujac ˛ si˛e badawczo w twarz Shei. — Mam racj˛e, prawda? To nie mój list ci˛e tu sprowadza. Ale o tym za chwil˛e! Ze wzgl˛edu na nasza˛ przyja´zn´ wol˛e wierzy´c, z˙ e przybywasz w odwiedziny. Nawet udało ci si˛e namówi´c Flicka. To naprawd˛e wielka niespodzianka. Przy ostatnim zdaniu wykrzywił usta w półu´smiechu i spojrzał na Flicka. Ten lakonicznie przytaknał ˛ i dodał: — Ale to nie był mój pomysł. Shea westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Niestety, tym razem nie jest to tylko przyjacielska wizyta. Bardzo chciałbym, z˙ eby tak było. Przykro mi, z˙ e musimy ci˛e tym kłopota´c, ale mamy naprawd˛e powa˙zny problem, a ty jeste´s jedynym, który mo˙ze nam pomóc. Menion ju˙z chciał wybuchna´ ˛c s´miechem, ale spostrzegłszy autentyczny niepokój i trosk˛e w oczach przyjaciela, skinał ˛ głowa˛ ze zrozumieniem. — Przytrafiła si˛e wam jaka´s niewesoła historia, prawda?. . . o tym pó´zniej. Zanim przejdziemy do interesów, najpierw goraca ˛ kapiel ˛ i kolacja. O tym, co was sprowadza, porozmawiamy pó´zniej. Ojciec załatwia jakie´s sprawy na granicy, ale przecie˙z macie do dyspozycji mnie. Wchod´zcie. Gdy znale´zli si˛e w s´rodku, natychmiast zaj˛eła si˛e nimi słu˙zba. Zaprowadzono ich do ła´zni i przygotowano ubrania na zmian˛e; godzin˛e pó´zniej od´swie˙zeni, w czystych ubraniach, zasiedli do posiłku w wielkiej sali. W oszałamiajacym ˛ tempie pochłon˛eli porcje, jakie normalnie wystarczyłyby im na dwa dni. Dzisiaj jednak, gdy wszystko znikn˛eło z talerzy, zdawało im si˛e, z˙ e ledwie zaspokoili pierwszy głód. Podczas wieczerzy Shea stre´scił Menionowi histori˛e która zmusiła ich do opuszczenia Shady Vale. Opowiedział o spotkaniu Flicka z tajemniczym podró˙znym imieniem Allanon i pokrótce przedstawił legend˛e Miecza Shannary. Postapił ˛ wbrew zaleceniom Allanona, ale było to konieczne, z˙ eby zyska´c pomoc ksi˛ecia. Nast˛epnie opowiedział o pojawieniu si˛e Balinora, jego tajemnym ´ ostrze˙zeniu i ucieczce przed monstrum, Zwiastunem Smierci, jak nazywał go Balinor, oraz o przeprawie przez góry. Flick nie wtracił ˛ ani słowa. W kilku miejscach chciał co prawda sprostowa´c informacje, ale zrezygnował. Postanowił nie zabiera´c głosu, gdy˙z wcia˙ ˛z nie ufał Menionowi. Był przekonany, z˙ e je´sli jeden mówi, chwilami nawet za du˙zo, to drugi powinien by´c czujny i milcze´c. Ksia˙ ˛ze˛ wysłuchał całej opowie´sci. Nie wywarła na nim szczególnego wra˙zenia, a przynajmniej nie dał tego pozna´c po sobie. Wielka˛ przyjemno´sc´ sprawiła mu jedynie wzmianka o królewskim pochodzeniu Shei. Słuchał opowie´sci z nie49

przenikniona˛ twarza,˛ przez która˛ sporadycznie przebiegał cie´n u´smiechu. Czasem drgn˛eły tak˙ze niewielkie zmarszczki w kacikach ˛ szarych, przenikliwych oczu. Szybko zorientował si˛e, dlaczego zwrócili si˛e wła´snie do niego. Potrzebny był im przewodnik, który przeprowadziłby ich przez nizin˛e Clete do Czarnych D˛e´ slej: osoba, której mógł zaufa´c Shea. Ksiabów; osoba, której mogliby zaufa´c. Sci´ ˛ z˙ e˛ wiedział, z˙ e Flick z własnej woli nigdy nie wybrałby si˛e do Leah. Zrobił tak tylko za namowa˛ brata. Wzajemny stosunek Flicka i Meniona trudno byłoby nazwa´c przyja´znia.˛ Teraz jednak obaj bracia byli go´sc´ mi Leah i obaj potrzebowali jego pomocy. Ksia˙ ˛ze˛ nie potrafiłby odmówi´c Shei, nawet gdyby miał przy tym ryzykowa´c własnym z˙ yciem. Shea tymczasem zako´nczył opowie´sc´ i czekał cierpliwie. Zatopiony w rozmys´laniach nast˛epca tronu patrzył niemo na opró˙zniony do połowy kielich z winem. — Miecz Shannary — powiedział powoli wcia˙ ˛z zamy´slony ksia˙ ˛ze˛ . — Nie słyszałem tej historii od lat. Szczerze mówiac, ˛ nie wierzyłem, z˙ e jest prawdziwa. Dzisiaj wynurza si˛e jak z mgły i to za sprawa˛ mojego starego druha, Shei Ohmsforda, jedynego z˙ yjacego ˛ potomka rodu Shannara. A mo˙ze za tym kryje si˛e co´s innego — ksia˙ ˛ze˛ nieoczekiwanie oderwał wzrok od kielicha. — Mo˙ze ci z Nordlandii przysłali ci˛e tu na wabia? Mo˙ze kogo´s osłaniasz? Skad ˛ mam mie´c pewno´sc´ co do Allanona? Z twoich słów wynika, z˙ e mo˙ze on by´c równie gro´zny jak te czarne stwory, które na was poluja.˛ A mo˙ze jest jednym z nich? Ura˙zony ostatnia˛ uwaga˛ Flick ju˙z chciał zareagowa´c, lecz Shea powstrzymał go. — Ale˙z to zupełnie nieprawdopodobne — o´swiadczył. — Jestem zdziwiony, z˙ e co´s takiego przyszło ci do głowy. — Mo˙ze masz racj˛e — odparł powoli Menion, rozwa˙zajac, ˛ czy rzeczywi´scie jego spekulacje maja˛ sens. — Mo˙ze to ja na staro´sc´ robi˛e si˛e podejrzliwy. Ale cała ta historia brzmi do´sc´ fantastycznie. Jednak je´sli jest prawdziwa, to mieli´scie niesłychane szcz˛es´cie. Inaczej sami nie doszliby´scie a˙z tutaj. O Nordlandii kra˛ z˙ y wiele opowie´sci. Mówia˛ o wielkich złych mocach, które zamieszkuja˛ dzikie obszary na północ od równiny Streleheim. Pot˛ega tych mocy jest niepoj˛eta dla zwykłych s´miertelników. . . — przerwał i pociagn ˛ ał ˛ z kielicha: — Taak. . . A je´sli Miecz Shannary to nie tylko legenda. . . — zrobił nast˛epna˛ pauz˛e i pokr˛ecił głowa.˛ Na jego twarzy pojawił si˛e szeroki u´smiech. — Nie przepuszcza si˛e takich okazji. A wy szukacie przewodnika, który doprowadzi was do Anaru, tak? No to znale´zli´scie. — Wiedziałem, z˙ e mo˙zna na ciebie liczy´c — powiedział Shea i u´scisnał ˛ r˛ek˛e ksi˛ecia. Flick j˛eknał ˛ cicho i skrzywił si˛e. — W takim razie ustalmy, na czym stoimy — zaproponował Menion, przejmujac ˛ inicjatyw˛e w rozmowie.

50

— O co ci wła´sciwie chodzi, szelmo? — zło´scił si˛e Flick. — Kto tu mówi o udziale. . . — Do´sc´ tego! — krzyknał ˛ Shea i z twarza˛ czerwona˛ z gniewu pochylił si˛e nad stołem. — Nie mo˙ze tak by´c, je´sli mamy dalej i´sc´ razem. Przesta´n droczy´c si˛e z moim bratem i denerwowa´c go, Menionie. A ty, Flick, mo˙ze wreszcie sko´nczyłby´s ze swoimi bezsensownymi podejrzeniami. Musimy sobie ufa´c. Jak przyjaciele. Zakłopotany Menion spu´scił wzrok. Flick nerwowo przygryzł warg˛e. Shea wyprostował si˛e na krze´sle, ju˙z spokojniejszy. — Dobrze powiedziane — przyznał Menion po chwili milczenia. — Oto moja r˛eka, Flick. Zawrzyjmy rozejm. Dla Shei. Po chwili wahania Flick przyjał ˛ r˛ek˛e wyciagni˛ ˛ eta˛ na zgod˛e. — Mówi´c jest łatwo, Menionie. Byłoby dobrze, gdyby´s tym razem mówił powa˙znie. Ksia˙ ˛ze˛ przyjał ˛ przytyk z u´smiechem. — Rozejm to rozejm. Pu´scił r˛ek˛e Flicka i dopił wino. Wiedział doskonale, z˙ e wcia˙ ˛z nie udało mu si˛e przekona´c do siebie brata Shei. Zrobiło si˛e pó´zno. Trzeba było jeszcze zaplanowa´c nast˛epny dzie´n i porzadnie ˛ si˛e wyspa´c. Postanowili wyruszy´c nazajutrz wczesnym rankiem. Menion zorganizował niezb˛edne wyposa˙zenie, w tym plecaki, peleryny, prowiant i bro´n. Przyniósł tak˙ze map˛e ziem le˙zacych ˛ na wschód od Leah, ale niewiele si˛e z niej dowiedzieli. Nizina Clete rozciagała ˛ si˛e od gór na wschodnich rubie˙zach Leah do Boru Czarnych D˛ebów. Było to ponure, zdradliwe wrzosowisko. Na mapie przedstawiono ja˛ jednak jako biała˛ plam˛e z nazwa˛ po´srodku. Bór Czarnych D˛ebów, wielki obszar g˛estego lasu, zaczynał si˛e nad brzegiem T˛eczowego Jeziora i ciagn ˛ ał ˛ daleko na południe, niczym pot˛ez˙ na s´ciana odgradzajaca ˛ Leah od Anaru. Menion w skrócie opisał interesujace ˛ ich tereny i pogod˛e, jaka najprawdopodobniej panuje tam o tej porze roku. Niestety jego wiadomo´sci były równie˙z fragmentaryczne. Na podstawie posiadanych informacji nie byli w stanie przewidzie´c niebezpiecze´nstw, jakie mogły ich spotka´c. Zako´nczyli przygotowania do drogi i jeszcze przed pomoca˛ znale´zli si˛e w łó˙zkach. Shea wyciagn ˛ ał ˛ si˛e wygodnie na swoim i spojrzał w ciemne okno. Niebo zakryły ci˛ez˙ kie czarne chmury, które wisiały złowieszczo nad zamglona˛ górska˛ kraina.˛ Resztki ciepła dnia nocne wiatry zabrały na zachód. W u´spionym mie´scie panowała cisza i spokój. Na łó˙zku obok spał Flick. Oddychał spokojnie i regularnie. Głowa cia˙ ˛zyła Shei coraz bardziej, lecz pomimo trudów minionego dnia i ogólnego zm˛eczenia nie mógł zasna´ ˛c. Po raz pierwszy od poczatku ˛ wyprawy zdał sobie spraw˛e z powagi sytuacji. Ucieczka z Shady Vale do Meniona była pierwszym etapem wyprawy, która mogła potrwa´c kilka lat. Je´sli zdołaja˛ dotrze´c do Anaru, to i tak wkrótce znowu b˛eda˛ musieli uchodzi´c. Kłopoty ich sko´ncza˛ si˛e 51

dopiero wtedy, gdy lord Warlock zostanie zniszczony albo gdy Shea zginie. Do tego czasu nie ma mowy o ich powrocie do domu i do ojca w Vale. Shea rozumiał, z˙ e b˛eda˛ bezpieczni dopóty, dopóki na horyzoncie nie pojawi si˛e czarny, skrzydlaty ´ Zwiastun Smierci. Oto jak przedstawiała si˛e prawda o ich sytuacji. Samotnie rozmy´slajacego ˛ chłopca ogarniał coraz wi˛ekszy l˛ek. Tej nocy długo jeszcze nie mógł zasna´ ˛c. Nast˛epny dzie´n był zimny i wilgotny, bez s´ladu sło´nca. Chłód przenikał ubranie i wwiercał si˛e w ciało a˙z do ko´sci. Shea i jego dwaj towarzysze mieli przedsmak tego, co czekało na nich na nizinie Clete. Szli g˛esiego kr˛etymi s´cie˙zkami mi˛edzy szarymi głazami i bezkształtnymi k˛epami wi˛ednacych ˛ krzaków. Prowadził Menion, starannie wybierajac ˛ drog˛e w´sród rozmaitych przeszkód, nierówno´sci terenu. Maszerował pewnym długim krokiem. Na plecach niósł niewielki tobołek, do którego przywiazany ˛ był długi, jesionowy łuk i kołczan. Stary miecz, tradycyjnie przekazywany nast˛epcy tronu Leah w dniu osiagni˛ ˛ ecia przez niego wieku m˛eskiego, przypasany był przy lewym udzie ksi˛ecia. Chłodna, szara stal połyskiwała lekko we mgle. Shea zastanawiał si˛e, czy wielki Miecz Shannary jest podobny do rodowego or˛ez˙ a władców Leah. Uniósł wysoko brwi i próbował wypatrzy´c jakie´s oznaki z˙ ycia na bezkresnej, ponurej równinie. Opustoszała i wymarła była tak odpychajaca, ˛ z˙ e ka˙zdy, kto si˛e na niej znalazł, człowiek czy zwierz˛e, czuł si˛e jak intruz. U´smiechnał ˛ si˛e do siebie, by odsuna´ ˛c niewesołe my´sli cisnace ˛ si˛e do głowy. Pochód zamykał Flick. Na plecach d´zwigał prowiant, który miał im wystarczy´c na cała˛ drog˛e a˙z do Boru Czarnych D˛ebów. Dalej trzeba b˛edzie z˙ ywno´sc´ kupowa´c lub prowadzi´c handel wymienny z nielicznymi, rozproszonymi mieszka´ncami tamtych ziem. W ostateczno´sci mogli próbowa´c z˙ ywi´c si˛e darami natury, co im si˛e wcale nie u´smiechało, zwłaszcza Flickowi. Czuł si˛e nieco pewniej w towarzystwie Meniona, tym bardziej, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ naprawd˛e starał si˛e pomóc im w tej wyprawie. Mimo to nie był całkowicie pewien, czy Menion nie zawiedzie w krytycznej sytuacji. Wcia˙ ˛z miał w pami˛eci wydarzenia z poprzedniej nieudanej eskapady, tym bardziej wi˛ec obawiał si˛e podobnych wra˙ze´n. Pierwszy dzie´n minał ˛ im do´sc´ szybko. Zostawili za soba˛ granice królestwa Leah i przed noca˛ dotarli na skraj Clete. Na nocleg wybrali niewielka˛ dolin˛e osłoni˛eta˛ krzakami i dziwacznie poskr˛ecanymi drzewami. Przesiakni˛ ˛ ete wilgocia˛ ubrania nie dawały z˙ adnej osłony przed chłodem zbli˙zajacej ˛ si˛e nocy. Po kilku bezskutecznych próbach zrezygnowali z rozpalenia ogniska — drewno i chrust były zbyt mokre. Zjedli zimny posiłek owini˛eci w koce, które jeszcze w Leah przezornie zabezpieczyli przed wilgocia.˛ Dokuczliwe zimno odbierało ch˛ec´ do rozmowy. Co pewien czas z ust którego´s z nich padała jedynie ka´ ˛sliwa uwaga pod adresem pogody. Z ciemno´sci za ich plecami dochodziły z˙ adne odgłosy. Cisza na Clete była tak napastliwa, z˙ e chwilami odnosili wra˙zenie, jakby wwiercała si˛e w czaszk˛e i zmuszała ich do nerwowego nasłuchiwania. Nie zaszele´scił ani jeden li´sc´ , ani jeden; podmuch wiatru nie otarł si˛e o twarze w˛edrowców. Panujacy ˛ wokół, całko52

wity bezruch wzbudzał pod´swiadomy l˛ek, ale zm˛eczeni całodziennym marszem po kolei zapadli w niespokojny sen. Nast˛epne dwa dni były o wiele gorsze. Przez cały czas padało. Dokuczliwa, lodowata m˙zawka wsiakała ˛ w ubrania i docierała a˙z do skóry. Ka˙zdy nerw rejestrował tylko zimno i wilgo´c. Chwilami zdawało im si˛e, z˙ e na s´wiecie nie ma ju˙z innych, przyjemniejszych dozna´n. Rosło tak˙ze zm˛eczenie. W ciagu ˛ dnia powietrze było chłodne i wilgotne, w nocy temperatura znacznie si˛e obni˙zała; robiło si˛e lodowato. Zimno i wilgo´c atakowały wszystkie formy z˙ ycia. Drzewa i krzaki karłowaciały i wyginały si˛e w nieprawdopodobne zawijasy. Pojedyncze li´scie, które zdołali wypatrzy´c na gał˛eziach, wi˛edły i gniły. Nikt nie zamieszkiwał tych niego´scinnych terenów. Nawet najmniejsze gryzonie nie miały szans na przetrwanie na mokrej ziemi, całkowicie pozbawionej sło´nca. Posuwajac ˛ si˛e mozolnie na wschód, nie natrafili na jakikolwiek s´lad z˙ ywej istoty. Wygladało ˛ na to, z˙ e nikt t˛edy nigdy nie szedł. Od trzech dni nie widzieli sło´nca. Ani jeden ciepły promie´n nie przebił si˛e przez ci˛ez˙ ka,˛ g˛esta˛ mgł˛e. Kto znalazł si˛e na tym szarym, zimnym i wrogim pustkowiu, kto do´swiadczyli przenikliwej wilgoci i słyszał tylko agresywna˛ cisz˛e, ten miał prawo zwatpi´ ˛ c w to, z˙ e na s´wiecie istnieje co´s innego oprócz pustki. Czwartego dnia zacz˛eli traci´c nadziej˛e. Chocia˙z czarne upiory lorda Warlocka nie pojawiły si˛e ani razu i prawdopodobnie zaniechano tak˙ze po´scigu, to jednak w obecnym stanie ducha niewielkie to miało znaczenie. Czas dłu˙zył si˛e niemiłosiernie, cisza coraz bardziej dokuczała, a widok przygn˛ebiał. Nawet Menion, zwykle pogodny i pewny siebie, nie odzywał si˛e. Miał coraz wi˛ecej watpliwo´ ˛ sci. Pierwsze dotyczyły tego, czy nie stracili orientacji i wcia˙ ˛z szli we wła´sciwym kierunku. Po drugie zastanawiał si˛e, czy przypadkiem nie chodza˛ w kółko. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie mo˙ze kierowa´c si˛e ani krajobrazem, ani rze´zba˛ terenu. Kto zabładził ˛ na Clete, ju˙z si˛e nie odnajdywał. Shea i Flick mieli o wiele wi˛ecej powodów do obaw, nie mieli jednak tak dobrze rozwini˛etego instynktu tropiciela jak Menion. Byli całkowicie zdani na niego. Tymczasem coraz wyra´zniej czuli, z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ Ksia˙ ˛ze˛ nie wspominał o swoich watpliwo´ ˛ sciach, z˙ eby ich nie zaniepokoi´c. Mijały godziny, a przenikliwy chłód, wilgo´c i ponury krajobraz nie zmieniały si˛e. Nastroje pogorszyły si˛e jeszcze bardziej, a wraz z nimi zachwiało si˛e i zaufanie. Piatego ˛ dnia na skutek ciagłego ˛ obcowania z monotonnym, wymarłym otoczeniem znale´zli si˛e na granicy załamania nerwowego. Na horyzoncie nie pojawił si˛e ani jeden cie´n lub kreska, które mogłyby by´c zapowiedzia˛ upragnionego Boru Czarnych D˛ebów. Zm˛eczony Shea zarzadził ˛ postój, ci˛ez˙ ko siadł na ziemi i spojrzał na Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ wzruszył ramionami. Wyra´znie unikał wzroku braci. Przygn˛ebienie i chłód odcisn˛eły pi˛etno na spokojnej, zwykle pogodnej twarzy.

53

— Nie mog˛e was dłu˙zej zwodzi´c — powiedział w ko´ncu półgłosem — ale nie jestem pewien, czy nie zboczyli´smy. Niewykluczone te˙z, z˙ e chodzili´smy w kółko. By´c mo˙ze zgubili´smy si˛e na dobre. Flick zrzucił plecak i rozgoryczony spojrzał na She˛e. W jego spojrzeniu był dobrze znany wyrzut: „Przecie˙z ci mówiłem, z˙ e tak b˛edzie”. Shea odwrócił si˛e do Meniona. — Nie wierz˛e, z˙ e´smy si˛e zgubili. Musi by´c jaki´s sposób, z˙ eby ustali´c nasze poło˙zenie! — Czekam na propozycje — odparł Menion ironicznie. Zrzucił plecak i usiadł obok przygn˛ebionego Flicka. — W czym problem, stary? Czy˙zbym znowu wp˛edził was w kłopoty? Zapytany odpowiedział gniewnym spojrzeniem. Chciał nawet powiedzie´c ksi˛eciu co´s do słuchu, ale powstrzymał si˛e, gdy w jego szarych oczach dostrzegł autentyczna˛ trosk˛e i smutek człowieka, który zawiódł zaufanie przyjaciół. Połoz˙ ył dło´n na ramieniu ksi˛ecia i u´scisnał ˛ je. Rzadko zdobywał si˛e na podobne gesty, zwłaszcza wobec niego. Nagle Shea poderwał si˛e i zawołał: — Kamienie nam pomoga! ˛ Popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejac, ˛ lecz gdy poj˛eli, o co Shei chodzi, tak˙ze wstali. Chłopiec tymczasem wyjał ˛ sakiewk˛e z klejnotami. Wpatrywali si˛e w zniszczony woreczek jak w ostatni promyk nadziei — teraz tylko od jego zawarto´sci zale˙zało, czy uda im si˛e wydosta´c z wymarłych wrzosowisk Ci˛ete. Shea rozwiazał ˛ rzemyki i ostro˙znie wysypał bł˛ekitne kamienie. Zamigotały stłumionym blaskiem na jego dłoni. — Unie´s je, Shea — ponaglił Menion. — Mo˙ze potrzebuja˛ wi˛ecej s´wiatła. Shea zastosował si˛e do uwagi ksi˛ecia i uwa˙znie obserwował klejnoty. Odczekał dłu˙zsza˛ chwil˛e, a gdy nic si˛e nie wydarzyło, opu´scił r˛ek˛e. Ostrze˙zenie Allanona brzmiało jednoznacznie — Kamieni Elfów mo˙zna u˙zy´c tylko w ostateczno´sci, gdy wszystko inne zawiedzie. Je´sli jednak moc si˛e nie ujawni. . . Pod wpływem tej niewesołej my´sli znowu zaczał ˛ traci´c nadziej˛e. W dodatku nie wiedział, jak si˛e posłu˙zy´c klejnotami. Spojrzał bezradnie na przyjaciół. — Spróbuj inaczej — zach˛ecał Menion. Shea wział ˛ kamienie w dłonie, potarł je mocno, potrzasn ˛ ał ˛ i wysypał na ziemi˛e, tak jakby to były ko´sci do gry. W dalszym ciagu ˛ bez efektu. Pozbierał je i starannie wytarł. Zdawało mu si˛e, z˙ e zamkni˛ety w kryształach gł˛eboki bł˛ekit wzywa go do siebie. Zaczał ˛ si˛e uwa˙znie wpatrywa´c w ich gł˛ebi˛e, liczac, ˛ z˙ e mo˙ze tam znajdzie wskazówk˛e. — Mo˙ze przemów do nich albo co. . . — zaproponował Flick. Przed oczami Shei pojawił si˛e nieoczekiwanie obraz ciemnej twarzy Allanona. Lekko pochylona i zastygła w bezruchu wyra˙zała maksymalne skupienie. Mo˙ze rozwiazania ˛ zagadki Kamieni nale˙zy szuka´c jaka´ ˛s niezwykła˛ metoda,˛ pomy´slał. 54

Ponownie wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie dło´n zamknał ˛ oczy i w wielkim skupieniu starał si˛e przenikna´ ˛c my´slami do wn˛etrza bł˛ekitnych kryształów. Szukał z´ ródła mocy, która została w nich zamkni˛eta. Po pewnym czasie otworzył oczy i wszyscy razem obserwowali bł˛ekitne kamienie. Nie l´sniły tak jasno, jak przedtem. Mgła i wilgo´c tłumiły ich naturalny blask. Nagle rozbłysły niezwykłym s´wiatłem. Zaskoczeni w˛edrowcy cofn˛eli si˛e i zasłonili oczy. O´slepiony Shea omal ich nie upu´scił. Kamienie l´sniły coraz ja´sniej, o´swietlajac ˛ wymarły obszar silniej i dalej ni˙z sło´nce w południe. Zmieniła si˛e takz˙ e ich barwa — ze spokojnego ciemnego bł˛ekitu stała si˛e jasnoniebieska. Chłopcy wpatrywali si˛e w klejnoty jak zahipnotyzowani. Po chwili błyszczaca ˛ aureola wokół Kamieni zlała si˛e w s´wiecac ˛ a˛ kul˛e, która wystrzeliła naprzód jak płona˛ ca strzała i pomkn˛eła, roz´swietlajac ˛ mgliste opary. Mo˙ze przebyła sto jardów, a mo˙ze dziesi˛ec´ razy wi˛ecej — nie wiadomo. Zatrzymała si˛e i zanim zgasła, w jej ostrym s´wietle ukazały si˛e zarysy zniekształconych pni olbrzymich starych d˛ebów. Wszystko to stało si˛e błyskawicznie, po czym powróciła mgła, wilgo´c i chłód, a kamienie na dłoni Shei znów roztaczały spokojny, bł˛ekitny blask. Pierwszy oprzytomniał Menion. Klepnał ˛ przyjaciela w rami˛e, posłał mu szeroki u´smiech i zarzucił swój baga˙z na plecy. My´slami był ju˙z na szlaku i pilnie studiował tras˛e wytyczona˛ przez błyszczac ˛ a˛ kul˛e. Shea schował kamienie do sakiewki i obydwaj z Flickiem zarzucili plecaki. W czasie marszu do punktu wyznaczonego przez s´wietlistego sprzymierze´nca nie padło ani jedno słowo. Wszyscy wypatrywali od dawna oczekiwanego Boru Czarnych D˛ebów. Zapomnieli o dokuczliwej m˙zawce, przenikliwym chłodzie i ponurej, wymarłej ziemi. Znikn˛eło zwatpienie ˛ i niepewno´sc´ , które jeszcze przed chwila˛ n˛ekały zm˛eczone umysły. Najwa˙zniejsza była perspektywa wydostania si˛e z pos˛epnej krainy. Wszyscy trzej bez cienia watpliwo´ ˛ sci uwierzyli w to, co wskazały kamienie. Bór Czarnych D˛ebów był najbardziej niebezpiecznym obszarem le´snym w całej Sudlandii, jednak w porównaniu z Clete wydawał si˛e przyjazny i przytulny. Brn˛eli naprzód coraz bardziej zniecierpliwieni. Stracili wyczucie czasu. Od chwili, gdy rozbłysły Kamienie Elfów, mogło upłyna´ ˛c kilka długich godzin albo par˛e minut. Nagle mgła znikn˛eła, a ich oczom ukazały si˛e masywne pnie pokryte mchem. Przystan˛eli i niezwykle uradowani przygladali ˛ si˛e gigantycznym drzewom. Puszcza zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Drzewa rosły g˛esto, w równych odst˛epach. Spod ziemi wystawały ich grube korzenie. Bór, którego widok wzbu˙ dzał podziw i l˛ek, stał tu od wieków. Zadna siła nie była w stanie go zniszczy´c. Nie ulegało te˙z watpliwo´ ˛ sci, z˙ e b˛edzie tu a˙z do ko´nca s´wiata. W˛edrowcy poczuli si˛e tak, jakby przekroczyli próg czasu i znale´zli w innej rzeczywisto´sci. Bajecznie wielki las zapraszał, kusił i czarował jak opowie´sci o niezwykłych przygodach. — Kamienie si˛e nie myliły — powiedział cicho Shea. Jego twarz powoli rozja´snił u´smiech. Odetchnał ˛ z wyra´zna˛ ulga˛ i spojrzał rado´snie na pozostałych.

55

— Oto Bór Czarnych D˛ebów — zakomunikował Menion z nieukrywanym podziwem. — Znowu to samo — westchnał ˛ Flick.

VI Rozbili obóz na niewielkiej polanie otoczonej wysokimi drzewami. Miejsce to znajdowało si˛e zaledwie pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od skraju lasu. Wybrali je ze wzgl˛edu na g˛este krzewy, które zasłaniały widok na ponure ziemie Clete. Mgła przerzedziła si˛e na tyle, z˙ e widzieli korony wysokich drzew. Splatane ˛ konary i gał˛ezie tworzyły majestatyczna˛ zasłon˛e kilkadziesiat ˛ metrów nad ziemia.˛ W porównaniu z martwa˛ cisza˛ Clete ost˛epy t˛etniły z˙ yciem. Zewszad ˛ docierały odgłosy le´snej fauny, sprawiajac ˛ wielka˛ rado´sc´ w˛edrowcom, którzy po raz pierwszy od pi˛eciu dni czuli si˛e naprawd˛e swobodnie. Mimo to wszyscy trzej wcia˙ ˛z nie mogli pozby´c si˛e przykrych wspomnie´n z poprzedniej wyprawy, kiedy to zgubili si˛e w borze na kilka dni i omal nie sko´nczyli w brzuchach wygłodniałych wilków. Słyszeli tak˙ze opowie´sci o pechowcach, którzy w drodze przez knieje zgin˛eli bez wie´sci. Mimo to tu, na skraju lasu, czuli si˛e bezpiecznie. Od razu rozpalili ognisko, rozebrali si˛e i rozwiesili wilgotne ubrania na sznurze rozpi˛etym nad ogniem. Pierwszy od pi˛eciu dni goracy ˛ posiłek zjedli z apetytem. Po kolacji wyciagn˛ ˛ eli si˛e wygodnie na ziemi; gruba s´ciółka tworzyła mi˛ekkie i gładkie posłanie. W porównaniu z zimnym i wilgotnym terenem Clete ich le´sne legowiska były wygodne jak puchowe materace. Patrzyli w gór˛e na kołyszace ˛ si˛e gał˛ezie. Płomienie strzelały wysoko, jakby chciały przecisna´ ˛c si˛e przez splatane ˛ konary. W pomara´nczowym blasku ognia wszystko wkoło przypominało wn˛etrze mrocznej s´wiatyni ˛ w czasie ´ tajemniczej ceremonii ze s´wi˛etym ogniem. Swiatło ta´nczyło na chropowatej korze drzew i na mi˛ekkim, zielonym mchu porastajacym ˛ gigantyczne pnie. W powietrzu słycha´c było spokojne brz˛eczenie owadów. Co pewien czas który´s si˛e zapominał, podfruwal bli˙zej ognia i ko´nczył krótkie z˙ ycie jako jeszcze jedna iskra z ogniska. Słyszeli tak˙ze szelest skradajacego ˛ si˛e w ich stron˛e niedu˙zego zwierz˛ecia, które przygladało ˛ si˛e przybyszom, pozostajac ˛ w cieniu. Menion odwrócił si˛e na bok i zapytał She˛e: — Skad ˛ si˛e bierze moc tych kamieni? Czy moga˛ spełni´c ka˙zde z˙ yczenie? Wcia˙ ˛z nie wiem, jak to działa. . . Przerwał i w zadumie pokr˛ecił głowa.˛ Le˙zacy ˛ bez ruchu na plecach Shea nie zareagował od razu. Przez kilka chwil przegladał ˛ w my´slach wydarzenia minionego wieczoru. Stwierdził, z˙ e od pami˛etnego pokazu mocy klejnotów na Clete nikt 57

nawet o nich nie wspominał, a przecie˙z wskazały im drog˛e do boru. Odwrócił si˛e do Flicka, który ju˙z od pewnego czasu przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Za mało o nich wiem. Nie panuj˛e nad nimi — stwierdził sucho. — Wtedy na Clete wygladało ˛ to tak, jakby to one podj˛eły decyzj˛e. . . — Przerwał i po chwili dodał: — Ja nie mam nad nimi władzy. Zamy´slony Menion skinał ˛ głowa˛ i wrócił do poprzedniej pozycji. Flick odchrzakn ˛ ał. ˛ — Co za ró˙znica? Przecie˙z w ko´ncu wyprowadziły nas z tego pustkowia. Menion spojrzał na niego ostro i wzruszył ramionami. — Niby niewielka, ale czy nie wydaje ci si˛e, z˙ e dobrze byłoby wiedzie´c, kiedy mo˙zemy liczy´c na ich pomoc? Odetchnał ˛ gł˛eboko, splótł r˛ece za głowa˛ i utkwił wzrok w ognisko u swych stóp. Flick zaczał ˛ si˛e wierci´c i spogladał ˛ to na She˛e, to na ksi˛ecia. Brat milczaco ˛ wpatrywał si˛e w niewidzialny punkt. Zapadła długa cisza, która˛ ponownie przerwał ksia˙ ˛ze˛ . — Udało nam si˛e przeby´c nielichy szmat drogi — ogłosił rado´snie. — Ale teraz do dzieła, panowie. Przecie˙z to nie koniec wyprawy! Usiadł i na kawałku suchej ziemi naszkicował mapk˛e. Bracia tak˙ze usiedli i obserwowali ruchy jego rak. ˛ — Jeste´smy tutaj — wskazał punkt le˙zacy ˛ na skraju boru i szybko dodał: — Przynajmniej tak mi si˛e zdaje. Na północ od tego miejsca sa˛ Moczary Mgieł, a za nimi T˛eczowe Jezioro. Wpada do niego Srebrna Rzeka, której z´ ródła sa˛ w lasach Anaru. Jutro pójdziemy na północ, a˙z do Moczarów. Trzymajac ˛ si˛e ich brzegu, dotrzemy do ko´nca puszczy. Nast˛epnie pójdziemy jeszcze dalej na północ, do Srebrnej Rzeki. Posuwajac ˛ si˛e w gór˛e rzeki, powinni´smy w miar˛e bezpiecznie dotrze´c do Anaru. Spojrzał na braci. Plan wyra´znie nie przypadł im do gustu. — O co chodzi? — zapytał zdziwiony. — Obmy´sliłem plan, który pozwoli nam obej´sc´ Bór Czarnych D˛ebów. Poprzednim razem, kiedy si˛e w niego zagł˛ebili´smy, omal nie przypłacili´smy tego z˙ yciem. A wilki wcia˙ ˛z tam sa˛ i to przewa˙znie głodne. Shea skinał ˛ wolno głowa˛ na znak zgody, po czym spojrzał na Meniona i, marszczac ˛ brwi, zaczał ˛ niepewnie: — Plan jest ogólnie dobry, ale pewnie słyszałe´s o tym, co z˙ yje na Moczarach Mgieł. . . Menion klepnał ˛ si˛e w czoło. — Nie, błagam was. Tylko nie zaczynajcie tych babskich baja´n o Topielidle z Moczarów, co dybie na zbłakanych ˛ w˛edrowców. Chyba sami w to nie wierzycie? — Łatwo ci mówi´c, nie ma co — rozzło´scił si˛e Flick. — Pewnie ju˙z zapomniałe´s, kto tak pi˛eknie opowiadał, jak to cicho i spokojnie jest w Borze Czarnych D˛ebów, co? 58

— W porzadku, ˛ masz racj˛e — ksia˙ ˛ze˛ próbował załagodzi´c spraw˛e. — Wcale nie twierdziłem, z˙ e to całkowicie bezpieczna okolica i z˙ e nie ma tu jakich´s dziwnych stworów. Ale nikt z˙ ywy nie widział na własne oczy tego Topielidła, za to wszyscy wiemy, jak wyglada ˛ głodny wilk. Co wybieracie? — Chyba jednak twój plan — odrzekł pospiesznie Shea. — Ale proponuj˛e niewielka˛ poprawk˛e. Id´zmy na wschód wzdłu˙z Moczarów, nie podchodzac ˛ do brzegu, ale te˙z nie zagł˛ebiajac ˛ si˛e w bór. — Zgoda — powiedział Menion i dodał: — Ale to nie takie łatwe. Jak utrzymamy kierunek, nie widzac ˛ sło´nca przez trzy dni? — Zawsze mo˙zna wej´sc´ na drzewo — zasugerował swobodnie Flick. — Wej´sc´ na. . . drzewo! — wykrztusił Menion. — Ale˙z naturalnie! Dlaczego wcze´sniej nie przyszło mi to do głowy? Przecie˙z wystarczy tylko wdrapa´c si˛e na dwustustopowy, o´slizły pie´n pokryty mchem. — Przerwał i z udawanym podziwem doko´nczył: — Wiesz, Flick, czasem mnie przera˙zasz. Odwrócił si˛e do Shei, szukajac ˛ poparcia i zrozumienia, lecz stwierdził ze zdziwieniem, z˙ e tamten trzyma stron˛e brata. — Macie sprz˛et do wspinaczki? — zapytał jeszcze bardziej zdziwiony, a gdy bracia potwierdzili, klepnał ˛ Flicka w rami˛e. — Mamy specjalne buty, r˛ekawice i lin˛e — wyja´snił Shea ksi˛eciu. — Nie zapominaj, z˙ e Flick to wielki amator wspinaczki, najlepszy w całym Shady Vale. Tylko on mo˙ze wdrapa´c si˛e na takiego olbrzyma. Menion wcia˙ ˛z kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem. — Bezpo´srednio przed wspinaczka˛ smaruje si˛e buty i r˛ekawice specjalna˛ mikstura.˛ Powierzchnia robi si˛e na tyle szorstka, z˙ e mo˙zna si˛e utrzyma´c nawet na s´liskiej korze pokrytej wilgotnym mchem. Jutro Flick wdrapie si˛e na który´s dab ˛ i sprawdzi poło˙zenie sło´nca. Zadowolony z siebie Flick przytaknał ˛ skwapliwie. Ksia˙ ˛ze˛ Leah spojrzał na niego z wyra´znym zainteresowaniem i powiedział: — To niebywałe. Dziw nad dziwy. Flegmatycy potrafia˛ tak˙ze rusza´c głowa.˛ Kochani, mam wra˙zenie, z˙ e chyba nam si˛e uda. Obudzili si˛e rano. W lesie wcia˙ ˛z było ciemno, tylko gdzieniegdzie przez g˛este konary prze´switywało s´wiatło dnia. Mi˛edzy drzewami snuły si˛e pojedyncze smugi mgły znad Clete. Wygladały ˛ równie ponuro jak przez poprzednie pi˛ec´ dni. W lesie było zimno, ale chłód panujacy ˛ tutaj w niczym nie przypominał przenikliwego zimna znad Clete. Był s´wie˙zy i orze´zwiajacy ˛ jak poranne powietrze w wielkim borze. Po s´niadaniu Flick przygotował si˛e do wspinaczki. Zało˙zył mi˛ekkie buty z cholewami i r˛ekawice. Nast˛epnie Shea posmarował je lepkim mazidłem z niewielkiego pojemnika. Menion obserwował przygotowania z niedowierzaniem, które wkrótce ustapiło ˛ miejsca wielkiemu podziwowi, gdy masywnie zbudowany Flick objał ˛ pie´n i z zadziwiajac ˛ a˛ wprawa˛ zaczał ˛ si˛e wspina´c. Pracujac ˛ silnymi ramionami i nogami, w szybkim tempie dotarł do korony drzewa. Tam 59

musiał zwolni´c, gdy˙z g˛este konary znacznie utrudniały wspinaczk˛e. Na chwil˛e zniknał ˛ z oczu w gał˛eziach na czubku drzewa, po czym pojawił si˛e i szybko zszedł na dół. Spakowali ekwipunek i ruszyli na północny wschód. Na podstawie informacji o poło˙zeniu sło´nca obliczyli, z˙ e posuwajac ˛ si˛e w tym kierunku, powinni dotrze´c do wschodniego brzegu Moczarów Mgieł. Menion był przekonany, z˙ e uda im si˛e to w ciagu ˛ jednego dnia. Ruszyli wczesnym rankiem. Zale˙zało im na tym, by wydosta´c si˛e z Boru Czarnych D˛ebów przed zapadni˛eciem ciemno´sci. Szli g˛esiego, utrzymujac ˛ równe tempo, a tam, gdzie to było mo˙zliwe, starali si˛e przyspieszy´c. Prowadził Menion, który miał bystry wzrok i znakomicie rozwini˛ety zmysł orientacji. Tu˙z za nim poda˙ ˛zał Shea, a Flick zamykał pochód i co pewien czas spogladał ˛ za siebie. Zatrzymali si˛e tylko trzy razy na krótki odpoczynek i raz, by si˛e posili´c. Nie mówili zbyt wiele — od czasu do czasu wymienili kilka zda´n. Dzie´n minał ˛ szybko, pojawiły si˛e pierwsze oznaki nadchodzacej ˛ nocy. Nic nie zapowiadało, by las miał si˛e wkrótce przerzedzi´c. Przed soba˛ ciagle ˛ widzieli pnie wysokich d˛ebów. Co gorsza, pojawiały si˛e coraz liczniejsze i coraz g˛estsze smugi szarej mgły. Była inna ni˙z ta, która nie odst˛epowała ich na nizinie Clete. Swym wygladem ˛ i konsystencja˛ przypominała lepki dym. Czepiała si˛e ciała, chwytała za ubrania jak tysiace ˛ małych, lepkich, lodowatych raczek ˛ szukajacych ˛ sposobu na obezwładnienie w˛edrowców. Kł˛eby szarej mgły miały bardzo niemiły zapach. W˛edrowcy poczuli, z˙ e z˙ oładki ˛ podchodza˛ im do gardeł. Zdaniem Meniona cuchnace ˛ opary pochodziły znad Moczarów, a to oznaczało, z˙ e zbli˙zali si˛e do skraju lasu. Tym razem opary g˛estniały, ograniczajac ˛ widoczno´sc´ do kilku stóp. Menion zwolnił tempo. Posuwali si˛e naprzód blisko siebie, by nie straci´c si˛e z oczu. Dzie´n zako´nczył si˛e ju˙z dawno temu. W lesie panowały ciemno´sci, a g˛este kł˛eby mgły dodatkowo utrudniały marsz. Chwilami nie widzieli nawet własnych stóp. Czuli si˛e tak, jakby zacz˛eli si˛e unosi´c w nierealnym s´wiecie mgieł. Jedynie dotyk twardej ziemi pod stopami przywracał poczucie rzeczywisto´sci. W ko´ncu widoczno´sc´ spadła praktycznie do zera. Menion postanowił powiaza´ ˛ c wszystkich ze soba˛ lu´znym sznurem. Zabezpieczywszy si˛e przed rozdzieleniem, szli wolno dalej. Prowadzacy ˛ pochód ksia˙ ˛ze˛ wiedział, z˙ e sa˛ ju˙z blisko Moczarów i tym uwa˙zniej wypatrywał brzegu lasu w szarych oparach. O tym, z˙ e stan˛eli na skraju Boru Czarnych D˛ebów i moczarów, Menion przekonał si˛e dopiero, gdy usłyszał ciche bulgotanie. Stał po kolana w g˛estej zielonej wodzie. Był tak zaskoczony, z˙ e nie zareagował od razu i zaczał ˛ si˛e zapada´c. Dopiero gdy poczuł, z˙ e zimny muł wciaga ˛ go w topiel, ostrzegł przyjaciół. Ci zareagowali błyskawicznie. Pociagn˛ ˛ eli za sznur, którym byli przywiazani ˛ do siebie i wydostali go z grz˛ezawiska. Pod cienka˛ warstwa˛ m˛etnej, zielonej wody kryły si˛e olbrzymie masy mułu i szlamu. Bezdenne moczary wchłaniały wszystko, co nieostro˙znie postawiło na nich nog˛e. Ofiara zapadała si˛e w mulista˛ otchła´n jak w ruchome piaski, z tym, z˙ e nieco wolniej. Skutek był zawsze jednakowy. 60

Zwodniczo spokojna powierzchnia zmyliła niejednego w˛edrowca i nieostro˙znego poszukiwacza przygód. Wszyscy zgin˛eli powolna,˛ okrutna˛ s´miercia˛ przez uduszenie. Grz˛ezawisko nie oddało ani jednego ciała. Patrzyli w milczeniu na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e przed nimi Moczary Mgieł. Mroczne tajemnice bagna były przera˙zajace. ˛ Nawet Menion wzdrygnał ˛ si˛e na wspomnienie niedawnego, bliskiego spotkania z zachłannym zimnym mułem. Na szcz˛es´cie nie podzielił losu innych nieszcz˛es´ników. Przez ułamek sekundy zdawało im si˛e, z˙ e widza˛ parad˛e cieni s´mierci. — Co si˛e stało? — zawołał Shea. W martwej ciszy jego głos zabrzmiał jak ogłuszajacy ˛ grzmot. — Przecie˙z mieli´smy omina´ ˛c Moczary! Menion rozejrzał si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ale zboczyli´smy na zachód. Teraz musimy i´sc´ na wschód, trzymajac ˛ si˛e tych grz˛ezawisk, dopóki nie wydostaniemy si˛e z tej mgły i z boru — powiedział i próbował w przybli˙zeniu okre´sli´c por˛e dnia. — Ja tu nie zostan˛e — o´swiadczył kategorycznie Flick i uprzedzajac ˛ pytania pozostałych dodał: — Ju˙z raczej wol˛e i´sc´ cała˛ noc i cały dzie´n, a nawet dłu˙zej! Postanowili w˛edrowa´c wzdłu˙z brzegu grz˛ezawiska na wschód i zrobi´c postój dopiero po wyj´sciu na otwarta˛ przestrze´n. Shea przypomniał, z˙ e na otwartej prze´ strzeni stawali si˛e łatwym łupem dla czarnych Zwiastunów Smierci. Teraz jednak wszyscy pragn˛eli jak najszybciej znale´zc´ si˛e jak najdalej od puszczy i bagien. Przewiazali ˛ si˛e sznurem w pasie i ruszyli wzdłu˙z brzegu. Menion prowadził, starannie wybierajac ˛ drog˛e w´sród zdradliwych ro´slin i korzeni. Wokół nich przesuwały si˛e guzkowate gał˛ezie i poskr˛ecane konary. Nie było wiatru, a mimo to chwilami zdawało im si˛e, z˙ e niesamowite kształty poruszaja˛ si˛e, spogladaj ˛ a˛ na nich nienawistnie i szykuja˛ do ataku. Co pewien czas byli zmuszeni nadło˙zy´c drogi, obchodzac ˛ szerokim łukiem spore połacie grzaskiego ˛ gruntu. Drog˛e zagradzały tak˙ze pnie powalonych drzew, których korony powoli zapadały si˛e w bagno. Pogodzone z losem ofiary grz˛ezawiska czekały cierpliwie, a˙z zostana˛ wchłoni˛ete na zawsze. O ile ziemie Clete były bezludna,˛ wymarła˛ kraina,˛ to Moczary Mgieł ´ przypominały potwora czyhajacego ˛ na kolejna˛ ofiar˛e. Smier´ c czaiła si˛e za ka˙zdym drzewem i w ka˙zdym zakatku ˛ krainy, która˛ sama zniszczyła po to, by uczyni´c z niej swoje gniazdo. Zimno i wilgo´c nieustannie dawały si˛e we znaki w˛edrowcom. Zdawało im si˛e, z˙ e lepkie opary przesiakni˛ ˛ ete zapachem grz˛ezawiska sa˛ jego mackami, które chca˛ ich pochwyci´c i wciagn ˛ a´ ˛c pod wod˛e. Chocia˙z nie było wiatru, opary nagle drgn˛eły i zawirowały. Poza tym panował bezruch i cisza, jakby wszystko czekało na nadej´scie s´mierci, która rzadziła ˛ tutaj niepodzielnie. Upłyn˛eła nast˛epna godzina. Idacy ˛ w s´rodku Shea nasłuchiwał i rozgladał ˛ si˛e po drzewach i moczarach. Nie wiadomo skad ˛ pojawił si˛e niewytłumaczalny, pods´wiadomy l˛ek i wyostrzył jego zmysły. Wyra´znie czuł czyja´ ˛s obecno´sc´ . Kto´s lub co´s czaiło si˛e na bagnach, kryło za zasłona˛ lepkich oparów. Nie widzieli go, ale 61

ono widziało ich na pewno. Ze strachu chłopiec nie mógł si˛e odezwa´c ani wykona´c z˙ adnego ostrzegawczego ruchu. Szedł na sztywnych nogach i czekał na najgorsze. Po chwili z niemałym trudem opanował si˛e, zebrał my´sli i zdecydowanym ruchem zatrzymał pochód. Zdziwiony Menion rozejrzał si˛e szybko. Chciał co´s powiedzie´c, lecz Shea powstrzymał go, kładac ˛ palec na ustach, po czym wskazał r˛eka˛ na spowite mgła˛ bagna. Flick, który szóstym zmysłem wyczuł, z˙ e brat si˛e boi, tak˙ze patrzył w tamta˛ stron˛e. Stojac ˛ na brzegu grz˛ezawiska, próbowali przenikna´ ˛c wzrokiem g˛este opary wznoszace ˛ si˛e nad martwa˛ woda.˛ Wokoło panowała przera´zliwa cisza. — Chyba si˛e pomyliłe´s — szepnał ˛ Menion. — Bardzo zm˛eczony człowiek miewa przywidzenia. Shea przeczaco ˛ pokr˛ecił głowa˛ i spojrzał na Flicka. — No, nie wiem — zaczał ˛ brat. — Mnie te˙z si˛e zdawało, z˙ e co´s nas. . . — Na pewno Topielidło z Moczarów — przerwał mu drwiaco ˛ Menion. Shea pominał ˛ ostatnia˛ uwag˛e ksi˛ecia i nawiazał ˛ do poprzedniej, o zm˛eczeniu: — Chyba masz racj˛e, Menionie. Rzeczywi´scie jestem strasznie zm˛eczony. Pewnie dlatego zaczynam mie´c przywidzenia. Chod´zmy stad ˛ czym pr˛edzej. Szli dalej, utrzymujac ˛ przez kilka minut zdwojona˛ czujno´sc´ . Nic si˛e jednak nie wydarzyło, wi˛ec ka˙zdy zaczał ˛ rozmy´sla´c o czym innym. Shea zdołał w ko´ncu przekona´c sam siebie, z˙ e ostatnie sensacje były wytworem jego bujnej wyobra´zni i braku snu. Nagle Flick krzyknał, ˛ a Shea poczuł szarpni˛ecie sznura. Co´s pociagn˛ ˛ eło go w stron˛e grz˛ezawiska. Stracił równowag˛e i przewrócił si˛e. W g˛estych oparach nie zauwa˙zył niczego. Jedynie przez ułamek sekundy zdawało mu si˛e, z˙ e widzi Flicka zawieszonego kilka stóp nad ziemia.˛ Chwil˛e pó´zniej poczuł lodowaty u´scisk na swoich nogach. Grz˛ezawisko zacz˛eło go wciaga´ ˛ c. Uratował ich refleks ksi˛ecia Leah. Ju˙z po pierwszym szarpni˛eciu liny Menion odruchowo schwycił najbli˙zsza˛ gała´ ˛z, dzi˛eki czemu utrzymał si˛e na nogach. Gała´ ˛z nale˙zała do wielkiego d˛ebu, którego pie´n zapadł si˛e tak gł˛eboko, z˙ e najni˙zsze konary dotykały ziemi. Obejmujac ˛ ja˛ jedna˛ r˛eka,˛ druga˛ pociagn ˛ ał ˛ sznur. Shea zdołał ukl˛ekna´ ˛c i w tej pozycji próbował pomóc Menionowi. Usłyszeli krzyki Flicka. Dochodziły z ciemno´sci nad grz˛ezawiskiem. Odpowiedzieli, by doda´c mu otuchy. Napi˛eta lina mi˛edzy bra´cmi nagle zwiotczała i opadła. W szarych oparach ukazał si˛e kopiacy ˛ i szarpiacy ˛ si˛e Flick. Co´s utrzymywało go w powietrzu kilka stóp nad m˛etna˛ woda.˛ Była to brudnozielona macka pokryta szlamem i wodorostami. Ostry sztylet Flicka błyskał raz po raz, tnac ˛ wijacego ˛ si˛e jak wa˙ ˛z napastnika. Shea szarpnał ˛ za lin˛e łacz ˛ ac ˛ a˛ go z bratem, by pomóc mu si˛e wyswobodzi´c. Chwil˛e pó´zniej macka wypu´sciła chłopca i znikn˛eła we mgle, a szamoczacy ˛ si˛e Flick plusnał ˛ do wody. Zaledwie Shea wyciagn ˛ ał ˛ go z grz˛ezawiska i odczepił lin˛e, gdy z moczarów i mgły wystrzeliło kilka zielonkawych macek. Jedna z nich bez trudu powaliła wyczerpanego Flicka. Zanim Shea zda˙ ˛zył uskoczy´c, nast˛epna ju˙z owin˛eła si˛e wokół jego lewej r˛eki i zacz˛eła go ciagn ˛ a´ ˛c do bagna. Wyszarpnał ˛ sztylet i ciał ˛ mack˛e pokryta˛ 62

mułem i resztkami ro´slin. Zadajac ˛ kolejny cios, dostrzegł olbrzymi kształt wynurzajacy ˛ si˛e z bagna. W ciemno´sciach trudno było zorientowa´c si˛e co do prawdziwych rozmiarów monstrum, ale musiało by´c ogromne. Tymczasem nast˛epne dwie macki chwyciły Flicka za nogi i ciagn˛ ˛ eły do bagna. Shea pot˛ez˙ nym ci˛eciem zdołał uwolni´c si˛e od swojego napastnika i ruszył na pomoc bratu, lecz zanim zrobił nast˛epny krok, ju˙z kolejna macka owijała si˛e wokół jego nóg. Przewrócił si˛e. Padajac, ˛ uderzył głowa˛ o korze´n i stracił przytomno´sc´ . Znowu uratował ich Menion, który wyłonił si˛e z ciemno´sci i pewnym ci˛eciem wielkiego miecza uwolnił nieprzytomnego She˛e. Chwil˛e pó´zniej wyrabał ˛ sobie drog˛e w´sród atakujacych ˛ go macek i uwolnił Flicka. Brudnozielony napastnik, czy mo˙ze napastnicy, znikn˛eli w oparach nad grz˛ezawiskiem. Flick i Menion podbiegli do Shei, by przenie´sc´ go w bezpieczniejsze miejsce. Prawie dociagn˛ ˛ eli przyjaciela do brzegu, gdy macki zaatakowały ponownie. Zastawili She˛e własnymi ciałami i zacz˛eli odpiera´c atak. Jedynym odgłosem walki był s´wist ostrzy i przyspieszone oddechy szermierzy. Coraz wi˛ecej odci˛etych cz˛es´ci le˙zało u stóp Meniona i Flicka, lecz otrzymane razy nie zrobiły z˙ adnego wra˙zenia na napastniku, który atakował z taka˛ sama˛ zaciekło´scia.˛ Menion złorzeczył sobie w duchu, z˙ e nie przysposobił w por˛e swego łuku. By´c mo˙ze kilka strzał wypuszczonych w kierunku bagien zniech˛eciłoby napastnika. Poło˙zenie broniacych ˛ si˛e było coraz gorsze. — Shea! — wrzasnał ˛ zdesperowany ksia˙ ˛ze˛ . — Obud´z si˛e, Shea. Na wszystkie s´wi˛eto´sci, zbud´z si˛e albo ju˙z po nas! Le˙zacy ˛ dotad ˛ bezwładnie Shea drgnał. ˛ — Wstawaj, Shea! — błagał Flick zm˛eczonym, chrapliwym głosem. Czuł, z˙ e siły opuszczaja˛ go coraz szybciej. — We´z Kamienie! — krzyknał ˛ Menion. — Słyszysz?!! We´z Kamienie Elfów! Shea z trudem podniósł si˛e do kl˛eczek, ale nie mógł usta´c. Usłyszał krzyk Meniona i półprzytomny próbował wydoby´c sakiewk˛e. W tej samej chwili przypomniał sobie, z˙ e wło˙zył ja˛ do plecaka, który upu´scił pomagajac ˛ Flickowi. Dostrzegł go z prawej strony, w odległo´sci kilku jardów. Powiewały nad nim zabłocone macki. Menion tak˙ze zorientował si˛e w sytuacji i z dzikim okrzykiem przeszedł do kontrataku. Siekac ˛ na prawo i lewo, utorował sobie drog˛e w´sród macek. Flick nie odst˛epował go i robił dobry u˙zytek ze sztyletu. Shea zebrał resztk˛e sił i rzucił si˛e w stron˛e plecaka. Przemknał ˛ mi˛edzy mackami, złapał plecak i wsunał ˛ r˛ek˛e do s´rodka. W tym momencie pierwsza macka chwyciła go za nogi. Próbował si˛e jednocze´snie wyswobodzi´c i wydoby´c sakiewk˛e. Wreszcie znalazł ja˛ i wyszarpnał ˛ z plecaka. Druga macka zadała mu nieoczekiwany cios tak, z˙ e omal nie rozsypał kamieni. Przyciskajac ˛ woreczek do piersi, zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c rzemyki. Ust˛epujacy ˛ pod naporem macek Flick nie zauwa˙zył le˙zacego ˛ brata, potknał ˛ si˛e o niego i przewrócił. Macki zaatakowały obydwu le˙zacych. ˛ Na placu boju z olbrzymim napastnikiem pozostał tylko Menion. Trzymajac ˛ oburacz ˛ wielki miecz, Leah czekał na atak. 63

Wreszcie Shea wydobył kamienie i odczołgał si˛e do tyłu. Wstał i z tryumfalnym okrzykiem uniósł klejnoty na otwartej dłoni. Tym razem moc w nich zamkni˛eta zadziałała natychmiast. Bł˛ekitne s´wiatło zalało najbli˙zsza˛ okolic˛e. Flick i Menion cofn˛eli si˛e i osłonili oczy. Macki zakołysały si˛e niepewnie i zacz˛eły si˛e wycofywa´c. Gdy wszyscy trzej odwa˙zyli si˛e spojrze´c po raz drugi, zobaczyli, jak ostry bł˛ekitny promie´n z Kamieni Elfów wystrzelił w stron˛e mgły nad moczarami, przeciał ˛ ja˛ jak nó˙z i z druzgocac ˛ a˛ siła˛ uderzył w olbrzymiego napastnika, który ´ powoli zapadał si˛e w głab ˛ bagna. Swiatło nad znikajacym ˛ potworem osiagn˛ ˛ eło jasno´sc´ i sił˛e małego sło´nca. W oparach nad woda˛ pojawiły si˛e bł˛ekitne ogniki, które po chwili wystrzeliły w czarne niebo, po czym znikn˛eły tak nagle, jak si˛e pojawiły. Wróciła mgła i noc, a trzej przyjaciele znowu zostali sami w ciemno´sciach nad grz˛ezawiskiem. Szybko schowali bro´n, pozbierali rozrzucone rzeczy i usie dli. Moczary były ciche i nieruchome, jak przed niespodziewanym atakiem Topielidła — wcia˙ ˛z unosiła si˛e nad nim ta sama cuchnaca ˛ mgła. Oparci o masywne pnie przyjaciele siedzieli w milczeniu. Znowu udało im si˛e uj´sc´ z z˙ yciem. Zaci˛eta bitwa z Topielidłem rozegrała si˛e niezwykle szybko. Wydawało im si˛e nawet, z˙ e był to tylko bardzo realistyczny, lecz przelotny koszmar. Mimo to wcia˙ ˛z odczuwali jego skutki. Flick był przemoczony do suchej nitki, Shea tylko od pasa w dół. Obydwaj dygotali i szcz˛ekali z˛ebami. Nie pozwolili sobie jednak na dłu˙zszy postój. Postanowili rozgrza´c si˛e w marszu. Menion tak˙ze rozumiał, z˙ e nale˙zy jak najszybciej oddali´c si˛e od moczarów. Z trudem oderwał si˛e od wygodnego oparcia, którym był pochylony pie´n, i wprawnym ruchem zarzucił plecak na rami˛e. Shea i Flick zrobili to samo, lecz z nieco mniejsza˛ ochota.˛ Po krótkiej naradzie ustalili kierunek; nie mieli wielkiego wyboru. By unikna´ ˛c ponownego spotkania z Topielidłem, pozostawało im tylko uda´c si˛e w głab ˛ boru, nawet je´sli wiazało ˛ si˛e z tym ryzyko zabładzenia ˛ lub spotkania w˛edrownego stada głodnych wilków. Wcia˙ ˛z z˙ ywe echa stoczonej przed chwila˛ bitwy zniech˛eciły ich do dalszego marszu wzdłu˙z moczarów. Postanowili i´sc´ równolegle do grz˛ezawiska. Mieli nadziej˛e znale´zc´ si˛e na otwartej przestrzeni w ciagu ˛ najbli˙zszych kilku godzin. Podró˙z i zachowywanie maksymalnej czujno´sci na ka˙zdym kroku wyczerpały ich kondycj˛e umysłowa˛ do tego stopnia, z˙ e nawet rano, gdy umysł zazwyczaj jest s´wie˙zy i wypocz˛ety, nie byli w stanie rozsadnie ˛ my´sle´c. W głowach mieli tylko jedno — jak najpr˛edzej wydosta´c si˛e z lasu. Ot˛epiali z wyczerpania i w ciagłym ˛ strachu powoli tracili poczucie rzeczywistos´ci w nieznanym s´wiecie. Przebywanie w nim wymagało zachowania niezwykłej czujno´sci i przytomno´sci umysłu. Przemo˙zne pragnienie snu i widoku nieba osłabiło ich uwag˛e do tego stopnia, z˙ e przed wyruszeniem zapomnieli powiaza´ ˛ c si˛e lina.˛ Dalszy marsz przebiegał w ustalonym ju˙z porzadku: ˛ Menion na czele, kilka kroków za nim Shea, a na ko´ncu Flick. Starali si˛e utrzyma´c równe tempo. Pokrze64

piali si˛e my´sla,˛ z˙ e ju˙z wkrótce ujrza˛ szeroka,˛ trawiasta˛ równin˛e, która˛ dotra˛ do Anaru. Mgła powoli ust˛epowała. Sylwetka Meniona oddaliła si˛e i bardziej przypominała niewyra´zny cie´n we mgle ni˙z człowieka. Shea za wszelka˛ cen˛e starał si˛e poda˙ ˛za´c za nia.˛ Jednak co pewien czas, gdy wchodzili w g˛estsza˛ mgł˛e, tracili z oczu idacego ˛ przed soba˛ towarzysza. Wówczas trzeba było i´sc´ po s´ladach, które zostawiał Menion. Na skutek braku snu widzieli coraz mniej wyra´znie. Czas dłuz˙ ył si˛e niemiłosiernie. Mijały kolejne minuty i godziny, a oni wcia˙ ˛z brn˛eli przez zamglony Bór Czarnych D˛ebów. Nie byli w stanie obliczy´c, jaka˛ cz˛es´c´ drogi ju˙z przeszli i ile czasu min˛eło od ostatniego postoju. Wkrótce nawet to przestało ich obchodzi´c. Poruszali si˛e jak lunatycy w pół´snie. Nie nada˙ ˛zali rejestrowa´c kł˛ebia˛ cych si˛e my´sli, lecz jedynie czasem, przez chwil˛e czuli ich skutki. W tym nierealnym jak m˛eczacy ˛ koszmar s´wiecie tylko zm˛eczenie było prawdziwe. I nieko´nczacy ˛ si˛e szpaler tysi˛ecy czarnych drzew. Jedyna˛ odmiana˛ w monotonnym marszu był wiatr. Pojawił si˛e nagle jako lekki podmuch, potem stale, cho´c powoli, przybierał na sile. Jego szmer podziałał na zm˛eczone umysły w˛edrowców jak zakl˛ecie. Wiatr wołał do nich, przypominał o tym, jak krótkie jest ludzkie z˙ ycie i z˙ e nie sa˛ na swojej ziemi. Ostrzegał, z˙ e jako s´miertelne istoty nie licza˛ si˛e tu, w Wielkim Borze, lecz równocze´snie zach˛ecał do snu pod najbli˙zszym drzewem. Słuchali jego mowy i resztkami sił walczyli z rosnac ˛ a˛ pokusa.˛ My´sleli tylko o stawianiu kolejnych kroków. Odległo´sc´ mi˛edzy nimi stale si˛e zwi˛ekszała. Shea kierował si˛e tam, gdzie zobaczył Meniona. Jednak kiedy kolejny raz spojrzał przed siebie, nie dostrzegł ksi˛ecia. W pierwszej chwili nie zareagował i szedł dalej, liczac ˛ na to, z˙ e za chwil˛e w´sród rzedniejacej ˛ mgły znowu ujrzy plecy wysokiego ksi˛ecia z gór. Zatrzymał si˛e dopiero wtedy, gdy u´swiadomił sobie, z˙ e jednak si˛e rozdzielili. Gdy s´miertelnie zm˛eczony Flick zbli˙zył si˛e na zesztywniałych nogach i omal nie przewrócił na brata, Shea chwycił go za kaftan. Flick spojrzał na niego bezmy´slnym wzrokiem. Nie wiedział i nie chciał wiedzie´c, po co si˛e zatrzymali. My´slał tylko o tym, by ´ pa´sc´ na ziemi˛e i zasna´ ˛c. Swist wiatru w ciemno´sciach przechodził chwilami w radosne wycie. Zrozpaczony Shea nawoływał ksi˛ecia, ale na pró˙zno. W odpowiedzi słyszał tylko swój głos odbity wielokrotnym echem. Nie rezygnował jednak i nawoływał coraz gło´sniej. Krzyczał, a w jego głosie był strach i rozpacz. Ka˙zde wołanie wracało przytłumione wyciem wiatru i szumem li´sci. Raz zdawało mu si˛e, z˙ e usłyszał echo swojego imienia. Poderwał si˛e i ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ lecacego ˛ z nóg Flicka, rzucił si˛e na o´slep w stron˛e, skad, ˛ jak mu si˛e zdawało, dochodziło wołanie. Na pró˙zno. Opadł ci˛ez˙ ko na ziemi˛e i nawoływał tak długo, a˙z stracił głos. Tylko wiatr odpowiadał mu szyderczym chichotem. Zgubili ksi˛ecia Leah.

VII Shea obudził si˛e dopiero nazajutrz w południe. Ostre sło´nce za´swieciło prosto w jego na wpół otwarte oczy. Le˙zał na plecach w wysokiej trawie. Oprócz tego, z˙ e Menion odłaczył ˛ si˛e od nich w Borze Czarnych D˛ebów, nie pami˛etał nic wi˛ecej z poprzedniego wieczoru. Pozostajac ˛ wcia˙ ˛z w pół´snie, uniósł si˛e, podparł łokciem i spojrzał wokoło. Znajdował si˛e na otwartej przestrzeni. Za plecami miał ponury Bór Czarnych D˛ebów. Zdołał wydosta´c si˛e z niego ostatkiem sił po tym, jak stracił z oczu Meniona. Tego jednak nie mógł sobie przypomnie´c. Nie pami˛etał ani tego, co pomogło mu odnale´zc´ w sobie t˛e resztk˛e energii, ani chwili wyj´scia na otwarta˛ przestrze´n, ani dotyku traw porastajacych ˛ równin˛e, na która˛ patrzył. Prze˙zycia minionych dni, a w szczególno´sci wydarzenia ostatniej nocy wydały mu si˛e dziwnie odległe. Przetarł oczy i oddychajac ˛ gł˛eboko s´wie˙zym powietrzem, rozkoszował si˛e s´wiatłem słonecznym. Po raz pierwszy od wielu dni lasy Anaru były naprawd˛e blisko. Przypomniał sobie o Flicku i zaczał ˛ przeszukiwa´c wzrokiem traw˛e. Chwil˛e pó´zniej zauwa˙zył barczysta˛ posta´c brata w odległo´sci kilku jardów. Powoli wstał, przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i rozejrzał za plecakiem. Odnalazł go bez trudu. Szybko przetrza˛ snał ˛ zawarto´sc´ — Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Podniósł tobołek i poczłapał w stron˛e s´piacego ˛ brata. Delikatnie potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e. Flick burknał ˛ co´s pod nosem, wyra´znie niezadowolony z tego, z˙ e kto´s próbuje zakłóci´c mu pi˛ekny sen. Dopiero po kilku mocnych szarpni˛eciach brat z wielka˛ niech˛ecia˛ uchylił powieki i spojrzał kwa´sno na s´wiat. Ujrzawszy She˛e usiadł i rozejrzał si˛e. — O rety, udało si˛e! — zawołał. — Tylko wcia˙ ˛z nie wiem jak. Odkad ˛ zgubili´smy Meniona pami˛etam tylko, z˙ e szedłem i szedłem, a˙z poczułem, z˙ e nogi mi odpadaja.˛ Shea u´smiechnał ˛ si˛e i klepnał ˛ go w plecy. Wspominajac ˛ ostatnie przygody i trudy wyprawy, z wdzi˛eczno´scia˛ my´slał o Flicku, który mimo wszystko nie stracił poczucia humoru. Kochał go jak rodzonego brata, mo˙ze nawet bardziej, gdy˙z był tak˙ze jego jedynym i najwierniejszym przyjacielem. — Udało nam si˛e, to fakt — stwierdził z u´smiechem Shea. — I pewnie dalej te˙z jako´s b˛edzie, je´sli tylko uda mi si˛e oderwa´c ci˛e od wygodnego podło˙za.

66

— Skad ˛ w ludziach bierze si˛e tyle zło´sliwo´sci — mruknał ˛ Flick, kr˛ecac ˛ głowa˛ z udawanym niedowierzaniem. W ko´ncu jednak wstał i spojrzał pytajaco ˛ na brata: — A Menion. . . ? — Nie ma go. . . Zgubił si˛e gdzie´s. . . Nawet nie wiem kiedy. — Flick odwrócił wzrok. Wyczuwał, z˙ e bratu jest przykro. Z drugiej strony nie miał do´sc´ odwagi, by otwarcie przyzna´c przed sam soba,˛ z˙ e bez ksi˛ecia wcale nie wiodłoby im si˛e lepiej. Menion uratował mu z˙ ycie w czasie walki z Topielidłem i Flick to doceniał. Jego niech˛ec´ do ksi˛ecia była tylko odruchem, nad którym powinien zapanowa´c. Nie tracac ˛ wi˛ecej czasu na rozwa˙zania etyczne, klepnał ˛ brata w rami˛e i powiedział: — Nie martw si˛e tak o tego drania. Zobaczysz, zjawi si˛e, i w najmniej odpowiednim momencie. Shea skinał ˛ głowa,˛ po czym przeszli do spraw bie˙zacych. ˛ Ustalili, z˙ e najlepiej b˛edzie i´sc´ na pomoc do Srebrnej Rzeki, która wpadała do T˛eczowego Jeziora. Nast˛epnie nale˙zało skr˛eci´c na wschód i i´sc´ w gór˛e rzeki, a˙z do jej z´ ródeł w lasach Anaru. Przy odrobinie szcz˛es´cia Menion te˙z powinien dotrze´c do rzeki. Istniały spore szanse na to, z˙ e dogoni ich w ciagu ˛ najbli˙zszych dni. Las nie miał przed nim tajemnic, a to na pewno pomogło mu wydosta´c si˛e z Boru Czarnych D˛ebów. Był tak˙ze wy´smienitym tropicielem, wi˛ec bez trudu powinien ich odnale´zc´ , idac ˛ po s´ladach. Poczatkowo ˛ Shea odnosił si˛e z niech˛ecia˛ do sugestii, by zaniecha´c poszukiwa´n Meniona. Rozsadek ˛ podpowiadał jednak, z˙ e idac ˛ z pomoca˛ ksi˛eciu, sami mogli si˛e zgubi´c na dobre. Poza tym niebezpiecze´nstwo wynikajace ˛ z od´ krycia ich przez Zwiastuna Smierci było nieporównywalnie wi˛eksze od tego, co mogło spotka´c Meniona w borze. Pozostało zatem kontynuowa´c marsz. Ruszyli z˙ wawo przez zielona,˛ spokojna˛ równin˛e, liczac ˛ na to, z˙ e zdołaja˛ doj´sc´ do rzeki przed zapadni˛eciem nocy. Było pó´zne popołudnie. Wcia˙ ˛z nie orientowali si˛e, jak daleko jeszcze do Srebrnej Rzeki. Mimo to posuwali si˛e pewnie naprzód, majac ˛ sło´nce za przewodnika. Przej´scie przez równin˛e wydawało si˛e błahostka˛ w porównaniu z przeprawa˛ przez Bór Czarnych D˛ebów, gdzie przez wi˛ekszo´sc´ czasu musieli polega´c na bardzo zawodnym wyczuciu kierunku. Teraz gaw˛edzili swobodnie i cieszyli si˛e sło´ncem, które ogladali ˛ pierwszy raz od wielu dni. W duchu dzi˛ekowali dobremu losowi za to, z˙ e pomógł im w walce z Topielidłem. Co chwila w powietrze wzbijały si˛e ptaki, a w trawie słycha´c było szelest spłoszonej drobnej zwierzyny. W pewnym momencie Shei zdawało si˛e, z˙ e na wschód od nich, w oddali, zauwa˙zył przygarbiona,˛ oddalajac ˛ a˛ si˛e sylwetk˛e starego człowieka, jednak nie mógł stwierdzi´c tego z cała˛ pewno´scia.˛ Widoczno´sc´ pod koniec dnia pogorszyła si˛e, a poza tym znajdowali si˛e za daleko od tajemniczej postaci. Zreszta˛ tamten nie pojawił si˛e wi˛ecej. Flick nie zauwa˙zył niczego interesujacego, ˛ wobec czego obaj szybko zapomnieli o tym zdarzeniu. Przed zmierzchem ujrzeli długa,˛ srebrzysta˛ wst˛eg˛e wody. Dotarli do legendarnej Srebrnej Rzeki. Jej wody zasilały cudowne T˛eczowe Jezioro. Pojawiała si˛e ona w wielu opowie´sciach o wielkich przygodach. Wie´sc´ głosiła, z˙ e opieku67

je si˛e nia˛ mityczny Król Srebrnej Rzeki, władca pot˛ez˙ ny i bogaty, który nie dbał o pomna˙zanie swoich dóbr, lecz o to, by wody wielkiej rzeki były czyste i płyn˛eły swobodnie. Rzadko ukazywał si˛e podró˙znym, ale zawsze był na miejscu, gdy kto´s potrzebował pomocy lub gdy trzeba było ukara´c tych, którzy pogwałcili prawo jego ziem. W gasnacym ˛ s´wietle dnia rzeka wydała si˛e braciom niezwykle pi˛ekna, a jej barwa pasowała doskonale do l´sniacych, ˛ srebrzystych fal. Kiedy dotarli do jej brzegu było ju˙z za ciemno, by zobaczy´c jak czysta jest woda w Srebrnej Rzece. Skosztowali jej i stwierdzili, z˙ e nadaje si˛e do picia. Wyszukali spokojne miejsce na nocleg. Była to niewielka polana w cieniu dwóch starych, rozło˙zystych klonów. Krótki marsz przez trawiasta˛ równin˛e nie wyczerpał ich sił, ale mimo to postanowili nie ryzykowa´c dalszej w˛edrówki noca˛ na otwartej przestrzeni. Na kolacj˛e zjedli reszt˛e prowiantu, co oznaczało, z˙ e od nast˛epnego dnia b˛eda˛ musieli polowa´c. Nie była to miła perspektywa, zwa˙zywszy, z˙ e dysponowali tylko mało skutecznymi no˙zami my´sliwskimi. Jedyny łuk został przy Menionie. Nie rozpalili ognia, by nie zwabi´c kogo´s lub czego´s niepo˙zadane˛ go. Noc była bezchmurna, ksi˛ez˙ yc s´wiecił jak połówka srebrnej monety, a za nim migotały gwiazdy. Srebrzyste s´wiatło padało na rzek˛e i kładło si˛e niesamowita,˛ ciemnozielona˛ po´swiata˛ na równin˛e. Gdy sko´nczyli je´sc´ , Shea powiedział: — Czy my´slałe´s o tym, co my wła´sciwie robimy? O ucieczce i w ogóle o tym wszystkim? — Mnie o to pytasz? Wiesz co, jeste´s naprawd˛e zabawny — odparł Flick. — Chyba tak — przyznał z u´smiechem Shea. — Ale musz˛e sobie to starannie poukłada´c. W ko´ncu to wszystko przeze mnie. Wydaje mi si˛e, z˙ e rozumiem, o co chodziło Allanonowi, kiedy mówił o niebezpiecze´nstwie czyhajacym ˛ na spadkobierców Wielkiego Miecza. — Ale nie rozumiem, jaki sens ma chowanie si˛e w lasach Anaru. Przecie˙z temu Bronie chodzi na pewno o co´s wi˛ecej ni˙z Miecz Shannary, skoro zadał sobie tyle trudu, by wytropi´c potomków królewskiego elfów. O co mu chodzi. . . ? Flick wzruszył ramionami i rzucił do wody kamyk. Nie nada˙ ˛zał za my´slami brata. W głowie miał zam˛et. Nie potrafił da´c sensowne odpowiedzi. — Bo ja wiem. . . — zaczał. ˛ — Mo˙ze chodzi o wi˛eksza˛ władz˛e. Tak jak ka˙zdemu, kto w ogóle ma jaka´ ˛s władz˛e. — To nie ulega watpliwo´ ˛ sci — przytaknał ˛ Shea i zamy´slił si˛e. Wła´snie chciwo´sc´ i z˙ adza ˛ władzy doprowadziły do wojen i nieomal całkowitego zniszczenia ˙ z˙ ycia. Ale od ostatniej wojny upłyn˛eło ju˙z kilka stuleci. Zycie w małych, odizolowanych od siebie społeczno´sciach dawało wzgl˛edne zabezpieczenie przed wybuchami agresji które zwykle prowadziły do wojny. Było to jednak zabezpieczenie prowizoryczne. Pytanie, jak zachowa´c pokój na zawsze, wcia˙ ˛z pozostawało bez odpowiedzi. Zaprzatni˛ ˛ ety ta˛ niezbyt krzepiac ˛ a˛ my´sla,˛ zwrócił si˛e do Flicka, który przygladał ˛ mu si˛e badawczo: — A kiedy ju˙z dotrzemy do celu, to co dalej? 68

— Allanon nam powie — odrzekł niepewnie zapytany. — Allanon nie mo˙ze nam bez przerwy mówi´c, co dalej — z˙ achnał ˛ si˛e Shea. — Poza tym nie jestem przekonany, czy powiedział cała˛ prawd˛e o sobie. Flick przytaknał. ˛ Po raz kolejny przed oczami stan˛eła mu scena pierwszego spotkania, kiedy to mroczny olbrzym potraktował go jak szmaciana˛ lalk˛e. W zachowaniu wielkiego badacza była osobliwa siła — Allanon sprawiał wra˙zenie kogo´s, kto bez wzgl˛edu na okoliczno´sci zawsze postawi na swoim i w pełni kontroluje sytuacj˛e. Inne wspomnienie zwiazane ˛ z Allanonem, to spotkanie ze Zwia´ stunem Smierci. Wcia˙ ˛z wywoływało l˛ek. Nawet teraz chłopca przeszły dreszcze. Nie zapomniał, z˙ e wówczas to wła´snie Allanon go uratował. — Jako´s niespecjalnie mnie ta prawda interesuje — odpowiedział cicho. — Nie wiem, czy potrafiłbym ja˛ zrozumie´c. Shea odwrócił si˛e, wpatrzony w l´sniace ˛ wody Srebrnej Rzeki. — Mo˙ze dla Allanona jeste´smy tylko dwoma nieistotnymi drobiazgami, ale od dzi´s nie zamierzam si˛e nigdzie rusza´c bez wyra´znego powodu. — Mo˙ze tak, a mo˙ze. . . — zaczał ˛ Flick i umilkł. Shea uznał, z˙ e nie warto przedłu˙za´c rozmowy, po czym obaj wyciagn˛ ˛ eli si˛e wygodnie na trawie i zasn˛eli. Uporczywe my´sli szybko ustapiły ˛ miejsca barwnym sennym obrazom, które zapowiadały najwspanialszy odpoczynek dla skołatanych nerwów. Biegnac ˛ lub szybujac ˛ w´sród kolorowych plam i radosnych s´wiatów, zbierały siły, by pokona´c l˛ek, który niebawem mógł si˛e pojawi´c w nieznanej postaci i nie wiadomo skad. ˛ Chocia˙z zewszad ˛ dochodziły odgłosy le´snego z˙ ycia, chocia˙z otuchy dodawał kojacy ˛ szum dobrej Srebrnej Rzeki, to jednak gdzie´s na obrze˙zach s´wiadomo´sci pojawiło si˛e widmo strachu i zacz˛eło dra˙ ˛zy´c odpoczywajace ˛ umysły. W spokój i harmoni˛e sennych wizji wdzierał si˛e narastajacy ˛ szyderczy zgrzyt. Chłopcy rzucali si˛e przez sen i zadawali ciosy, jakby walczyli z niewidocznym przeciwnikiem. W ko´ncu ta jedna przera˙zajaca ˛ my´sl wyparła wszystkie inne. Bracia jednocze´snie usiedli i otworzyli oczy. Byli całkowicie rozbudzeni. By´c mo˙ze stało si˛e tak za sprawa˛ pod´swiadomego ostrze˙zenia lub specyficznej woni zwiastujacej ˛ niebezpiecze´nstwo. Siedzac, ˛ czuli, jak strach s´ciska ich gardła i si˛ega do płuc. Od razu rozpoznali jego przyczyn˛e. Patrzyli ot˛epiałym wzrokiem przed siebie i nasłuchiwali w całkowitym bezruchu. Mijały minuty, lecz nic si˛e nie poruszyło. Wyt˛ez˙ yli słuch, by w por˛e wyłowi´c znany złowrogi d´zwi˛ek. W ko´ncu usłyszeli łopot wielkich skrzydeł. Spo´sród traw na drugim brzegu rzeki uniósł ´ si˛e w powietrze złowieszczy cie´n Zwiastuna Smierci. Osiagn ˛ awszy ˛ zamierzona˛ wysoko´sc´ , monstrum zawisło nieruchomo, po czym łagodnym s´lizgiem ruszyło w stron˛e kryjówki braci. Zmartwiali ze strachu wpatrywali si˛e w zbli˙zajacego ˛ si˛e potwora. To, z˙ e bestia ich nie dostrzegła, a mo˙ze nawet nie wiedziała, z˙ e sa˛ tak blisko, nie miało dla nich teraz najmniejszego znaczenia. Przeczuwali, z˙ e za chwil˛e zostana˛ odkryci. W pobli˙zu nie było z˙ adnej kryjówki. Na ucieczk˛e tak˙ze było 69

ju˙z za pó´zno. Shea miał sucho w ustach. Przemkn˛eła mu przez głow˛e my´sl o Kamieniach Elfów, ale nie był w stanie si˛e skupi´c. Siedział obok brata i czekał na nieuchronny koniec. Koniec jednak nie nadszedł. Gdy ju˙z zdawało im si˛e, z˙ e sługa lorda Warlocka ich wypatrzył, jego uwag˛e odwrócił błysk s´wiatła na drugim brzegu. Płynnym ruchem zawrócił w tamta˛ stron˛e. Zobaczył nast˛epny błysk dalej, w dole rzeki. A mo˙ze to tylko złudzenie? Czarny Łowca przeszukiwał wzrokiem ka˙zdy cal. Przebiegły umysł podpowiadał, z˙ e poszukiwania dobiegły ko´nca, a długie polowanie zako´nczyło si˛e. Zdobycz w ko´ncu została osaczona. Mimo to monstrum nie było w stanie odszuka´c z´ ródła s´wiatła, które znów błysn˛eło w innym miejscu. ´ Roze´zlony stwór przypikował w tamta˛ stron˛e. Zródło s´wiatła musiało si˛e ukrywa´c w jednym z wawozów ˛ lub jarów na równinie. Błyski oddalały si˛e wyra´znie na północ, a Łowca poda˙ ˛zał za nimi. Na polance pod klonami przera˙zeni bracia tkwili w bezruchu dopóki czarny stwór nie zniknał ˛ z pola widzenia. Odczekali jeszcze dłu˙zsza˛ chwil˛e, zanim zdecydowali si˛e poruszy´c. Znowu udało im si˛e uj´sc´ s´mierci. Nasłuchiwali jeszcze prze chwil˛e; w ciszy znowu rozlegały si˛e coraz s´mielsze odgłosy owadów i zwierzat. ˛ Uspokojeni, spojrzeli na siebie z wielka˛ ulga.˛ Nie mogli poja´ ˛c, jak to si˛e stało, z˙ e monstrum odeszło. Zanim jednak zdołali powiedzie´c co´s na temat niezrozumiałego zachowania stwora, tajemnicze s´wiatło, które odciagn˛ ˛ eło go na pomoc, nieoczekiwanie błysn˛eło kilkaset jardów za ich plecami. Nast˛epny błysk był znacznie bli˙zszy. Zaskoczeni s´ledzili wzrokiem rozkołysany punkt s´wietlny zmierzajacy ˛ w ich stron˛e. Niebawem stanał ˛ przed nimi przygarbiony wiekiem m˛ez˙ czyzna. W s´wietle gwiazd jego białe włosy i starannie przystrzy˙zona broda l´sniły srebrzystym bla´ skiem. Miał na sobie ubranie typowe dla ludzi lasu. Swiatło, którego z´ ródło trzymał w r˛ece, z bliska wydawało si˛e bardzo silne. Nie wiedzieli, co je wytwarzało — w blasku dziwnej lampy nie zauwa˙zyli ani s´ladu płomienia. Nagle znikn˛eło, a w jego miejscu zobaczyli długi walcowaty przedmiot w s˛ekatej dłoni. Nieznajomy spojrzał na nich i u´smiechnał ˛ si˛e. Shea wpatrywał si˛e w twarz wiekowego m˛ez˙ a z rosnacym ˛ szacunkiem. — To. . . s´wiatło. . . — zaczał. ˛ — Jak ono. . . ? — To tylko zabawka ludzi z zamierzchłych czasów — odpowiedział nieznajomy spokojnym szeptem. — Ten zły, czarny stwór ju˙z odleciał. . . ´ Przerwał i wskazał na pomoc, gdzie zniknał ˛ Zwiastun Smierci. R˛ekaw zsunał ˛ mu si˛e przy tym ukazujac ˛ ko´sciste rami˛e, suche i pomarszczone jak ułamana gała´ ˛z. Shea nie spuszczał z przybysza pytajacego ˛ wzroku. — Idziemy na wschód. . . — nieoczekiwanie wtracił ˛ Flick. — Do Anaru — doko´nczył tamten i skinał ˛ głowa˛ ze zrozumieniem. Zaczał ˛ si˛e przyglada´ ˛ c badawczo braciom. Po chwili nieoczekiwanie podszedł do brzegu bystrej rzeki i dał im znak, by usiedli.

70

Wykonali polecenie bez wahania. Wiekowy ma˙ ˛z nie mógł przecie˙z mie´c złych zamiarów. Poczuli, z˙ e ogarnia ich zm˛eczenie. Powieki cia˙ ˛zyły im coraz bardziej, a˙z wreszcie same si˛e zamkn˛eły. — Teraz s´pijcie, dzielni w˛edrowcy. Podró˙z upłynie wam szybciej. Głos nieznajomego brzmiał coraz bardziej kategorycznie. Ju˙z nie prosił, lecz nakazywał, w pełni s´wiadomy tego, z˙ e umysły chłopców b˛eda˛ mu posłuszne. Rzeczywi´scie Flick i Shea stawali si˛e coraz bardziej ulegli i po chwili wyciagn˛ ˛ eli si˛e na mi˛ekkiej trawie. Zapadajac ˛ w rozkoszne, senne omdlenie, dostrzegli, z˙ e wiekowy ma˙ ˛z osobliwie odmłodniał. Zmieniło si˛e tak˙ze jego odzienie. Shea przez chwil˛e bronił si˛e przed snem i mruczał co´s pod nosem, ale w ko´ncu zasnał ˛ tak jak Flick. Co´s uniosło ich lekko i zacz˛eli płyna´ ˛c jak obłoki po niebie nad rodzinna˛ osada,˛ która˛ opu´scili wiele dni temu. Nast˛epnie jeszcze raz pow˛edrowali przez las Duln i przepłyn˛eli chłodna˛ rzek˛e Rappahalladran. W jednej chwili znikn˛eły wszystkie troski i l˛eki minionych dni. Przemierzali góry i doliny z niespotykana˛ swoboda.˛ Dotykali ro´slin i zwierzat, ˛ tak jakby pierwszy raz je widzieli. Zaczynali rozumie´c sens istnienia nawet najmniejszych z˙ yjatek. ˛ We s´nie byli jak wiatr, który syci si˛e zapachem pól i pi˛eknem madrej ˛ natury. Widoki i zapachy zmieniały si˛e jak w kalejdoskopie. Tylko czasem do ich uszu dochodziły kojace ˛ odgłosy znad spokojnych łak. ˛ Odeszły w niebyt długie dni na zimnych i niego´scinnych wrzosowiskach Clete, gdzie z˙ ywy organizm był jak pot˛epiona dusza, snujaca ˛ si˛e bez celu po wymarłej krainie. Znikn˛eła czer´n Wielkiego Boru i nie ko´nczacy ˛ si˛e szpaler gigantycznych drzew, który zasłaniał niebo i nie przepuszczał s´wiatła słonecznego, a mniej odpornych mógł doprowadzi´c do obł˛edu. Znikn˛eły tak˙ze widma To´ pielidła i tropiacego ˛ ich niezmordowanie Zwiastuna Smierci. Płyn˛eli przez s´wiat wolny od l˛eków i trosk, a czas zatrzymał si˛e, by zaprosi´c ich na druga˛ stron˛e t˛eczy, która wła´snie rozkwitła po burzy. Nie zdawali sobie sprawy, jak długo spali ani co si˛e w tym czasie stało. Pozostajac ˛ w pół´snie, poczuli, z˙ e ju˙z nie le˙za˛ nad brzegiem Srebrnej Rzeki, zdawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e obudza˛ si˛e w zupełnie innym s´wiecie. Nie l˛ekali si˛e tego. Wr˛ecz przeciwnie — czuli si˛e bezpiecznie i cieszyli si˛e na to spotkanie. Shea otworzył oczy, a gdy jego wzrok odzyskał ostro´sc´ , ujrzał wokół siebie ludzi wpatrzonych we´n i czekajacych ˛ na jego ruch. Uniósł si˛e i oparł na łokciu. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie widzom, dostrzegł, z˙ e byli niskiego wzrostu. Na twarzach pochylonych nad nim malowało si˛e napi˛ecie i wyczekiwanie. Za ich plecami wyrastała majestatyczna posta´c w lu´znym ubraniu. Zbli˙zyła si˛e do le˙zacego ˛ pochyliła nad nimi i poło˙zyła szeroka˛ dło´n na ramieniu Shei. — Flick! — zawołał nagle wystraszony chłopiec, przecierajac ˛ oczy i spogla˛ dajac ˛ z ukosa na twarz wysokiego m˛ez˙ czyzny. — Tu nic wam nie grozi, Sheo — powiedział pot˛ez˙ ny ma˙ ˛z. — Jeste´scie w Anarze. 71

Shea zamrugał i próbował wsta´c, ale tamten powstrzymał go delikatnie naciskajac ˛ jego rami˛e. Le˙zacy ˛ obok Flick powoli budził si˛e z gł˛ebokiego snu. Otaczały ich kr˛epe i przysadziste postacie, w których rozpoznał karły. Odszukał wzrokiem twarz wysokiego m˛ez˙ czyzny, a gdy zobaczył l´sniacy ˛ r˛ekaw złotej kolczugi i poczuł dotyk silnej dłoni na swym barku, zrozumiał, z˙ e marsz do Anaru dobiegł ko´nca. Odnale´zli Culhaven i Balinora. Tymczasem dla Meniona ostatni odcinek drogi do Anaru nie był łatwy. Gdy zorientował si˛e, z˙ e zgubił Flicka i She˛e, w pierwszej chwili wpadł w panik˛e. Bał si˛e nie tyle o siebie, co o młodych Ohmsfordów, którzy musieli przeby´c reszt˛e drogi przez bór zdani wyłacznie ˛ na siebie. Nawoływał braci do utraty głosu. W ko´ncu jednak z przykro´scia˛ u´swiadomił sobie, z˙ e poszukiwania przyjaciół w obecnych warunkach były bezsensowne. Wyczerpany i przygn˛ebiony poruszał si˛e naprzód z coraz wi˛ekszym trudem. Miał nadziej˛e utrzyma´c kierunek i odnale´zc´ braci w s´wietle dnia. Okazało si˛e jednak, z˙ e droga przez bór zaj˛eła mu wi˛ecej czasu ni˙z przewidywał. Ostatecznie znalazł si˛e na otwartej przestrzeni tego samego dnia co Ohmsfordowie, dopiero o s´wicie. Nie natrafił na Flicka i She˛e. Wyszedł z lasu południe od miejsca odpoczynku braci, o czym wówczas nie wiedział. Znalazłszy si˛e na pokrytej trawa˛ równinie był tak wyczerpany, z˙ e osunał ˛ si˛e na ziemi˛e i zasnał, ˛ zanim jej dotknał. ˛ Wydawało mu z˙ e spał bardzo długo, lecz w rzeczywisto´sci obudził si˛e godzin˛e lub dwie po tym, jak bracia ruszyli w stron˛e Srebrnej Rzeki. Przypuszczajac, ˛ z˙ e znalazł si˛e w sporej odległo´sci na południe od Flicka i Shea postanowił skierowa´c si˛e dokładnie na północ, liczac, ˛ z˙ e trafi na s´lady, zanim dotra˛ do rzeki. Z jego pobie˙znych wylicze´n wynikało, z˙ e gdyby nie natknał ˛ si˛e na ich s´lad jeszcze tego samego dnia oznaczałoby to, z˙ e najprawdopodobniej bracia wcia˙ ˛z bładz ˛ a˛ w borze. Zarzucił plecak, przewiesił łuk przez pier´s, przytroczył do pasa rodowy miecz Leah i szybkim krokiem ruszył na północ. Było pó´zne popołudnie. Idac, ˛ przygla˛ dał si˛e uwa˙znie gł˛ebokiej trawie. Wreszcie o zmierzchu zauwa˙zył s´lad. Kierował si˛e do Srebrnej Rzeki. Pochodził sprzed kilku godzin i niestety nie mówił nic o liczbie idacych. ˛ Menion przyspieszył kroku. Nie wiedział, kim był podró˙zny lub podró˙zni. Miał nadziej˛e zrówna´c si˛e z nim lub nimi, zanim zatrzymaja˛ si˛e ´ s´cigajacych ˛ braci. na noc. Przypomniał sobie o czarnych Zwiastunach Smierci Krwio˙zercze stwory nie mogły wiedzie´c o jego powiazaniach ˛ z Flickiem i Shea.˛ Gdyby nawet tak było, to i tak trzeba zaryzykowa´c, by pomóc przyjaciołom. Gdy sło´nce całkowicie znikn˛eło za horyzontem, zauwa˙zył z prawej strony, na wschód od siebie, posta´c zmierzajac ˛ a˛ w przeciwnym kierunku. Zawołał, ale tamten wystraszył si˛e i zaczał ˛ ucieka´c. Menion pobiegł za nim, cały czas zapewniajac ˛ o swoich przyjaznych zamiarach. Dogonił go po kilku minutach. Był to w˛edrowny handlarz sprz˛etów kuchennych. Mały, przygarbiony człowieczek dr˙zał ze strachu. Miał ku temu powa˙zne powody. Najpierw rosły m˛ez˙ czyzna nieoczekiwanie zaczał ˛ go s´ciga´c, a teraz, gdy go dopadł, okazało si˛e, z˙ e na dodatek ma wielki miecz 72

i łuk. Handlarz bał si˛e coraz bardziej. Słuchał wyja´snie´n Meniona z rosnacym ˛ niepokojem, a gdy ksia˙ ˛ze˛ powiedział, z˙ e wła´snie wyszedł z Boru Czarnych D˛ebów, człowieczek przestraszył si˛e nie na z˙ arty. Rosły prze´sladowca mówił tak, jakby był niespełna rozumu. Menion przez krótka˛ chwil˛e chciał nawet wyjawi´c mu swe prawdziwe nazwisko, ale zmienił zdanie. Opisał przyjaciół, z którymi rozłaczył ˛ si˛e w borze. Handlarz stwierdził, z˙ e widział kogo´s podobnego po południu, ale z du˙zej odległo´sci. Menion nie potrafił osadzi´ ˛ c, ile było prawdy w słowach handlarza, a ile skwapliwego przytakiwania człowieka dr˙zacego ˛ o własne z˙ ycie. Widzac, ˛ z˙ e niewiele wskóra, po˙zegnał wystraszonego człowieczka. Ten natychmiast wykorzystał sytuacj˛e i rad, z˙ e nie poniósł z˙ adnego uszczerbku na ciele i dobytku, pomknał ˛ na południe i zniknał ˛ w mroku. Było ju˙z zbyt ciemno, by kontynuowa´c poszukiwania. Ksia˙ ˛ze˛ rozejrzał si˛e za miejscem na nocleg. Najbli˙zsze, a zarazem najlepsze znajdowało si˛e mi˛edzy dwiema karłowatymi sosnami. Przez rzadkie igliwie wida´c było niebo i gwiazdy. ´ W takich warunkach Zwiastun Smierci z Nordlandii wypatrzyłby go bez trudu. Modlił si˛e w duchu, by braciom udało si˛e znale´zc´ lepsza˛ kryjówk˛e. Zło˙zył tobołek i łuk pod jedna˛ z sosen, po czym wczołgał si˛e pod nisko rosnace ˛ gał˛ezie drugiej. Zjadajac ˛ resztki zapasów, pomy´slał o braciach: im te˙z na pewno sko´nczyła si˛e z˙ ywno´sc´ . Narzekajac ˛ na zły los, który oddzielił go od Flicka i Shei, owinał ˛ si˛e w koc i zasnał. ˛ Obna˙zony miecz połyskiwał obok, w zasi˛egu jego r˛eki. Gdy obudził si˛e nast˛epnego ranka, miał ju˙z inny plan. Nie wiedział nic o tym, co zdarzyło si˛e nad Srebrna˛ Rzeka˛ w odległo´sci kilku od miejsca, gdzie spał. Postanowił zmieni´c nieco kierunek i uda´c si˛e na północny wschód. W ten sposób miał wi˛eksze szanse spotkania braci, którzy z pewno´scia˛ trzymali si˛e brzegu rzeki. Zrezygnował z marszu po s´ladach i ruszył przez równin˛e. Gdyby nie znalazł braci nad rzeka,˛ mógłby skr˛eci´c na zachód i szuka´c wzdłu˙z brzegu w kierunku T˛eczowego Jeziora. Poza tym nad woda˛ zawsze łatwo co´s upolowa´c. Szedł, pogwizdujac ˛ i pod´spiewujac. ˛ Cieszył si˛e spotkanie z przyjaciółmi. Wyobra˙zał sobie nawet, z jaka˛ mina˛ powita go Flick. Maszerował płynnym, równym krokiem dos´wiadczonej my´sliwego i człowieka lasu. W drodze rozmy´slał o wydarzeniach ostatnich dni. Niewiele wiedział o Wielkich Wojnach, Radzie Druidów, tajemniczym pojawieniu si˛e lorda Warlocka i jego kl˛esce w bitwie z połaczonymi ˛ siłami ludów. Najbardziej jednak irytowało go to, z˙ e prawie wcale nie zna historii Miecza Shannary, legendarnego or˛ez˙ a, symbolu wolno´sci; zdobytej odwaga˛ i po´swi˛eceniem. Okazało si˛e, z˙ e prawnie nale˙zy si˛e nieznanemu sierocie, półelfowi, półczłowiekowi. Mimo sympatii do Shei, Menion w z˙ aden sposób nie mógł go sobie wyobrazi´c jako spadkobierc˛e wielkiego Shannary. Pod´swiadomie czuł, z˙ e w tej historii brakuje bardzo istotnego elementu, bez którego nie mo˙zna przystapi´ ˛ c do odtworzenia obrazu. Dopóki ani on, ani bracia nie wiedzieli, o jaki element chodzi, musieli porusza´c si˛e po omacku.

73

Zdawał sobie równie˙z spraw˛e z tego, z˙ e brał udział w tej eskapadzie nie tylko w imi˛e przyja´zni. Poczciwy Flick miał całkowita˛ racj˛e. Mimo to Menion wcia˙ ˛z nie był pewien, dlaczego dał si˛e namówi´c na t˛e wypraw˛e. Był ksi˛eciem w pełnym znaczeniu tego słowa. Dotychczas nie interesował si˛e sprawami swoich poddanych i unikał rozmów na ten temat. Nigdy te˙z nie próbował zrozumie´c, na czym polegaja˛ sprawiedliwe rzady ˛ w monarchii, w której jedynym prawem było królewskie słowo. Mimo to uwa˙zał si˛e za równie warto´sciował jednostk˛e jak ka˙zdy człowiek. Shea uwa˙zał nawet, z˙ e z ksi˛ecia Meniona Leah mo˙zna bra´c przykład. Mo˙ze to i prawda, kto wie, pomy´slał. Faktem jednak było tak˙ze to, z˙ e dotychczas jego z˙ ycie był jednym pasmem awantur i szalonych przygód, które nie wnosiły nic twórczego. Trawiasta równina sko´nczyła si˛e. Dalsza droga wiodła przez nierówny, jałowy i pagórkowaty teren, poprzecinany licznymi jarami i wawozami ˛ o urwistych stokach. Wdrapał si˛e na najwy˙zsze wzgórze o stromych zboczach. Rozejrzał si˛e w poszukiwaniu równiejszego terenu, ale niestety na pró˙zno. Zszedł i z uporem ruszył naprzód. Doły i stromizny nie zniech˛ecały go ani troch˛e. Chyba tylko raz po˙załował zmiany decyzji. W tej samej chwili zdawało mu si˛e, z˙ e usłyszał ludzki głos. Nadstawił ucha, ale d´zwi˛ek nie powtórzył si˛e. Najprawdopodobniej był to odgłos wiatru, który rozbudził jego wyobra´zni˛e. Ju˙z chciał zrezygnowa´c, gdy głos zabrzmiał ponownie. Dobiegał z daleka. Był to cichy, ale wyra´zny głos s´piewajacej ˛ kobiety. Menion ruszył w jego stron˛e. Poczatkowo ˛ szedł z pewnym wahaniem, lecz gdy s´piew brzmiał coraz gło´sniej, przyspieszył kroku. Wkrótce ksia˙ ˛ze˛ , urzeczony pi˛eknem melodii, szedł jak zahipnotyzowany. Muzyka przenikała jego umysł. Wabiła i kazała poda˙ ˛za´c za soba.˛ Menion poruszał si˛e naprzód jak w transie i u´smiechał do czego´s, co widział oczami wyobra´zni. Zastanawiał si˛e przez chwil˛e, co mo˙ze robi´c kobieta na pustkowiu, wiele mil od ludzkich siedzib, ale melodyjne tony pie´sni płynacej ˛ z gł˛ebi czyjego´s serca wyparły resztki watpliwo˛ s´ci. Znowu wspiał ˛ si˛e na najwy˙zsze wzniesienie i zobaczył s´piewajac ˛ a.˛ Siedziała pod niewysokim drzewem o poskr˛ecanych, guzkowatych gał˛eziach podobnych do korzeni wierzby. Była to pi˛ekna dziewczyna. Siedziała i s´piewała swobodnie, jakby była u siebie w domu, nie dbajac ˛ o to, kto stanie w progu urzeczony jej głosem. Menion zbli˙zył si˛e do niej i u´smiechnał ˛ promiennie. Przed oczami miał najpi˛ekniejsze zjawisko pod sło´ncem. Dziewczyna odpowiedziała u´smiechem, lecz nie wstała na powitanie. Siedzac, ˛ nuciła bezustannie wesoła˛ melodi˛e. Menion zatrzymał si˛e kilka kroków od niej. Gestem zaprosiła go, by usiadł obok niej pod dziwacznym drzewem. W tej samej chwili szósty zmysł, który nie uległ czarowi melodii, ostrzegł ksi˛ecia. Dlaczego pi˛ekna dziewczyna zaprasza nieznajomego m˛ez˙ czyzn˛e, by usiadł tu˙z przy niej? Instynkt łowcy podpowiadał, z˙ e co´s tu nie jest w porzadku. ˛ Ksia˙ ˛ze˛ zatrzymał si˛e. W tej samej chwili dziewczyna i jej pie´sn´

74

rozwiały si˛e jak dym. Zostało tylko dziwacznie poskr˛ecane drzewo na jałowym wzniesieniu. Ksia˙ ˛ze˛ nie wierzył własnym oczom. Chciał jak najszybciej odej´sc´ z tego miejsca, ale krótka chwila wahania nieomal go zgubiła. Spod ziemi wysun˛eły si˛e pogi˛ete korzenie i błyskawicznie owin˛eły si˛e wokół jego kostek. Unieruchomiony Menion szarpnał ˛ si˛e do tyłu. Znalazł si˛e w dziwacznym poło˙zeniu. Chocia˙z wyrywał si˛e ze wszystkich sił, korzenie nie puszczały. Zaniepokoił si˛e nie na z˙ arty, widzac, ˛ z˙ e nieruchome dotad ˛ drzewo sunie w jego stron˛e, a coraz wi˛ecej poskr˛ecanych gał˛ezi ma wyra´zna˛ ochot˛e wzia´ ˛c go w obj˛ecia. Na ko´ncach gał˛ezi dostrzegł gro´znie wygladaj ˛ ace ˛ kolce. Jednym ruchem zrzucił plecak i łuk i wydobył wielki miecz. U´swiadomił sobie, z˙ e dziewczyna i jej pie´sn´ miały przyciagn ˛ a´ ˛c go do podst˛epnego drzewa. Krótki ci˛eciami i sztychami odciał ˛ kilka korzeni owini˛etych wokół nóg. Nie mógł cia´ ˛c z pełnym zamachem — było to zbyt ryzykowne. Pracował mieczem coraz szybciej. Gdy zobaczył, z˙ e mimo wszystko nie uda mu si˛e wydosta´c, zanim dosi˛egna˛ go kolczaste gał˛ezie, przeraził si˛e. Okrutna ro´slina była tu˙z nad nim. Wydał dziki okrzyk i pot˛ez˙ nym ci˛eciem skosił kilkana´scie pnaczy. ˛ Drzewo cofn˛eło si˛e i szarpn˛eło, tak jakby poczuło ból. Menion zorientował si˛e, z˙ e musi trafi´c drzewo dokładnie w splot nerwów. Tylko w ten sposób zdoła je zniszczy´c. Tymczasem ono zmieniło taktyk˛e. Owin˛eło gał˛ezie wokół pnia, po czym wypuszczało je pojedynczo tak, by kolce dosi˛egły w˛edrowca uwi˛ezionego przez korzenie. Wiele kolców chybiło, cz˛es´c´ odbiła si˛e od grubej bluzy i cholew, ale kilkana´scie utkwiło w nieosłoni˛etych dłoniach i twarzy. Czujac ˛ ukłucia, jedna˛ r˛eka˛ próbował zgarna´ ˛c lub strzepna´ ˛c kolce, a druga˛ si˛e osłaniał. Te, które utkwiły w ciele, odłamały si˛e i zostawiły pod skóra˛ jadowite koniuszki. Musiały zawiera´c narkotyk, gdy˙z ksia˙ ˛ze˛ poczuł, z˙ e traci czucie i ogarnia go senno´sc´ . Zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e gdy u´snie, ro´slina rozprawi si˛e z nim bez trudu. Z całych sił walczył ze snem i zadawał ciosy, lecz wkrótce jego mi˛es´nie zwiotczały i osunał ˛ si˛e na kolana. Mordercze drzewo zwyci˛ez˙ yło. Nagle, nie wiadomo dlaczego, zawahało si˛e. Ju˙z miało si˛egna´ ˛c po ofiar˛e, lecz zmieniło zamiar. Znowu owin˛eło si˛e kolczastymi gał˛eziami tak, jakby szykowało si˛e do ataku. Za plecami ksi˛ecia rozległ si˛e odgłos wolnych, ci˛ez˙ kich kroków, które zbli˙zały si˛e ostro˙znie. Menion nie miał siły, by si˛e odwróci´c. Gł˛eboki, niski głos nakazał mu le˙ze´c bez ruchu. Drzewo spr˛ez˙ yło si˛e do ataku, lecz zanim zdołało wypu´sci´c pierwsza˛ gała´ ˛z, zostało trafione pot˛ez˙ na˛ maczuga,˛ która przeleciała nad le˙zacym ˛ Menionem. Drzewo przewróciło si˛e, lecz pomimo obra˙ze´n wyprostowało si˛e i zamierzało kontratakowa´c. Za plecami ksi˛ecia zad´zwi˛eczała ci˛eciwa wielkiego łuku, a nad jego głowa˛ s´wisn˛eła długa, czarna strzała, która wbiła si˛e gł˛eboko w gruby pie´n. Korzenie oplatajace ˛ nogi ksi˛ecia pu´sciły i znikn˛eły w ziemi. Drzewo zatrz˛esło si˛e i młócac ˛ w´sciekle powietrze, rozsiewało zabójcze kolce. Chwil˛e pó´zniej skurczyło si˛e, zwi˛edło i legło na ziemi bez ruchu.

75

Menion, pozostajacy ˛ wcia˙ ˛z pod silnym wpływem narkotyku, poczuł, jak silne r˛ece wybawiciela przekr˛eciły go na brzuch, a nast˛epnie przy pomocy szerokiego no˙za my´sliwskiego odci˛eły resztki korzeni kr˛epujacych ˛ ruchy. Le˙zacy ˛ zadarł głow˛e i zobaczył przed soba˛ pot˛ez˙ nie zbudowanego przedstawiciela ludu karłów, ubranego w charakterystyczny zielono-brazowy ˛ strój człowieka lasu. Jak na karła był do´sc´ wysoki. Miał ponad pi˛ec´ stóp wzrostu. Pas opinajacy ˛ jego brzuch wygladał ˛ jak podr˛eczny arsenał, w którym znalazłoby si˛e skuteczna˛ bro´n na ka˙zda˛ okoliczno´sc´ . Spojrzał na le˙zacego ˛ podejrzliwie i powiedział basem: — Pewnie´scie nietutejszy, skoro´scie si˛e tak dali podej´sc´ . Kto ma olej w głowie, ten nie zadaje si˛e z Syrenami. — Jestem z Leah. . . na zachodzie — wyszeptał z wysiłkiem Menion. — Góral. Mo˙zna si˛e było domy´sli´c — stwierdził karzeł i za´smiał si˛e do siebie. — Mówicie, z˙ e´scie góral, to i pewnie tak jest. Nie martwcie si˛e, za par˛e dni wydobrzejecie. Trucizna z kolców nic wam nie zrobi, jak si˛e szybko tym zaja´ ˛c. Ale na razie b˛edziecie spali. Podszedł do zwi˛edni˛etego drzewa i odzyskał maczug˛e. Gdy wrócił, Menion chwycił go za kaftan. — Ja musz˛e. . . do Anaru do. . . Culhaven. Zbierz mnie do Balinora — wykrztusił i stracił przytomno´sc´ . Karzeł spojrzał na niego ostro i, mruczac ˛ co´s pod nosem, zebrał rozrzucona˛ bro´n i ekwipunek. Nast˛epnie z zadziwiajac ˛ a˛ siła˛ i wprawa˛ zarzucił sobie na plecy nieprzytomnego ksi˛ecia. Zachwiał si˛e pod niezwyczajnym ci˛ez˙ arem, po czym nie przestajac ˛ mrucze´c pod nosem, skierował si˛e w stron˛e lasów Anaru.

VIII Flick Ohmsford siedział na długiej, kamiennej ławie na jednym z górnych tarasów w ogrodach Meade w Culhaven. Rozkoszował si˛e widokiem wspaniałych budowli, bo chyba tak trzeba nazwa´c zadziwiajac ˛ a˛ konstrukcj˛e starannie dopasowanych kamiennych bloków, uło˙zonych schodkowo. Przypominały bajecznie kolorowy dywan spływajacy ˛ zielonym wodospadem. Do zało˙zenia tarasowych ogrodów sprowadzono specjalne gatunki darni i gleby. Pokryto nimi schody, czyli kolejne tarasy, i dopiero wtedy zasiano kwiaty. Ogrody wymagały niezwykle starannej opieki, ale te˙z odpłacały si˛e co najmniej w dwójnasób, rozkwitajac ˛ co roku jak kobierzec o tysiacu ˛ barwach. Sprzyjał temu łagodny klimat Anaru. Flick próbował liczy´c nieznane mu odcienie barw, ale wkrótce zrezygnował. Doszedł do wniosku, z˙ e porównanie barwy ogrodów do barw t˛eczy było jawna˛ niesprawiedliwo´scia˛ wobec tych pierwszych. Zatem zamiast szuka´c nast˛epnych odcieni barw, przeniósł wzrok na rozległa˛ pola u podnó˙za tarasów. Było to najbardziej ucz˛eszczane miejsce w osadzie karłów, której członkowie przechodzili tamt˛edy w drodze rozlicznych zaj˛ec´ . Obserwujac ˛ ich z wysoko´sci, Flick uznał, z˙ e jest to lud z˙ yjacy ˛ w rzadko spotykanym kulcie pracy i porzadku. ˛ Cokolwiek robili, było zaplanowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a˙z do przesady. Dra˙zniło to nawet jego, cho´c te˙z cenił sobie rozsadne ˛ planowanie. Mimo i˙z gospodarze byli przyja´znie nastawieni i usłu˙zni, co nie pozostało niezauwa˙zone przez braci, to jednak obaj chwilami czuli si˛e nieswojo w tym, bad´ ˛ z co bad´ ˛ z, dziwnym miejscu. Przebywali w Culhaven od dwóch dni. Przez cały ten czas nie zdołali ustali´c ani tego, jak si˛e tu znale´zli, ani celu pobytu, ani nawet tego, jak długo to potrwa. Balinor twierdził, z˙ e sam wie niewiele. Poradził im jedynie, by uzbroili si˛e w cierpliwo´sc´ , a wszystko si˛e wyja´sni w odpowiednim czasie. Ta ostatnia enigmatyczna uwaga mocno zirytowała Flicka. Co gorsza, wcia˙ ˛z nie mieli z˙ adnych wie´sci od Allanona. Jednak najbardziej dokuczały im dwie rzeczy: brak wiadomo´sci o Menionie oraz bezwzgl˛edny zakaz opuszczania osady. Flick ponownie spojrzał w dół. Przydzielona stra˙z osobista była na miejscu. Niezmordowanie s´ledziła wzrokiem ka˙zdy jego ruch. Takie traktowanie przez gospodarzy w pierwszej chwili rozgniewało She˛e, który ostro si˛e temu przeciw77

stawił. Ustapił ˛ dopiero po wysłuchaniu wyja´snie´n Balinora. Kto´s powinien stale obserwowa´c obydwu braci na wypadek kolejnego ataku monstrów z Nordlandii. ´ Flick wcia˙ ˛z miał w pami˛eci spotkanie ze Zwiastunem Smierci, wi˛ec zgodził si˛e z ochota.˛ Przerwał rozmy´slania, dostrzegłszy She˛e zbli˙zajacego ˛ si˛e zielonej, kr˛eta˛ alejka.˛ — Sa˛ jakie´s wie´sci? — zapytał z niepokojem, gdy brat usiadł obok niego. — Nie ma — odpowiedział Shea. Wcia˙ ˛z odczuwał skutki wyczerpania mordercza˛ ucieczka˛ z Shady Vale. W Culhaven traktowano ich bardzo dobrze, czasem wr˛ecz do przesady, a mieszka´ncy troszczyli si˛e o ich zdrowie i samopoczucie. Jednak na temat przyszło´sci nie padło ani jedno słowo. Wydawało si˛e, z˙ e wszyscy, w tym Balinor, na co´s czekaja.˛ Prawdopodobnie na powrót nieobecnego od wielu dni Allanona. Balinor nie potrafił wyja´sni´c im, w jaki sposób znale´zli si˛e w lasach Anaru. Powiedział jedynie, z˙ e zauwa˙zył tajemnicze s´wietlne błyski, udał si˛e w tym kierunku i znalazł braci s´piacych ˛ nad brzegiem rzeki, po czym natychmiast sprowadził ich do wioski. Miało to miejsce przed dwoma dniami. Nie słyszał o starym człowieku z biała˛ broda,˛ nie potrafił tak˙ze wyja´sni´c, w jaki sposób udało si˛e braciom dotrze´c tak daleko w gór˛e rzeki. Gdy Shea napomknał ˛ o legendzie Króla Srebrnej Rzeki, Balinor tylko wzruszył ramionami i dodał od niechcenia, z˙ e wszystko jest mo˙zliwe. — Jakie´s wie´sci o Menionie? — spytał Flick. — Tylko tyle, z˙ e karły wcia˙ ˛z go szukaja˛ — odpowiedział Shea. — To jeszcze potrwa. Co dalej, nie wiem. Flick po raz kolejny zauwa˙zył, z˙ e to ostatnie zdanie pojawiało si˛e najcz˛es´ciej w nieomal ka˙zdej rozmowie w ciagu ˛ minionych dwóch dni. Spogladaj ˛ ac ˛ w dół na polan˛e u stóp ogrodów, zauwa˙zył nagle o˙zywienie. Wokół imponujacej ˛ postaci, która niespodziewanie przybyła z lasu, rosło zbiegowisko karłów. Nawet z wysokiego punktu obserwacyjnego Flick rozpoznał pleciona˛ kolczug˛e i zielona˛ peleryn˛e Balinora. Nie słyszał jego słów, ale z wyrazu twarzy i skupienia w´sród zgromadzonych wywnioskował, z˙ e nadeszły wie´sci niemałej wagi. Ani on, ani brat nie wiedzieli wiele o ksi˛eciu Callahornu, ale zebrani u stóp ogrodów mieszka´ncy Culhaven darzyli go wielkim szacunkiem. Menion równie˙z miał o nim jak najlepsze zdanie. Callahorn, ojczyzna Balinora, był najbardziej wysuni˛eta˛ na pomoc cz˛es´cia˛ Sudlandii. Powszechnie mówiono o tych ziemiach „pogranicze”, jako z˙ e dalej ju˙z zaczynała si˛e strefa wpływów Nordlandii. Królestwo Callahorn było swego rodzaju strefa˛ buforowa˛ mi˛edzy dwiema krainami. Zamieszkiwali je przewa˙znie ludzie, ale w odró˙znieniu od innych krain i pa´nstw, w Callahornie nie istniało co´s takiego jak izolacja. Ludno´sc´ Callahornu była mieszanina˛ wielu ras. Na terenach tego pogranicznego królestwa stacjonował sławny Legion Graniczny — zawodowa armia, która˛ dowodził Ruhl Buckhannah, król Calahornu i ojciec Balinora. Od 78

niepami˛etnych czasów Legion pełnił funkcj˛e korpusu pogranicza Sudlandii, który pierwszy przyjmował ciosy naje´zd´zców i opó´zniał marsz na południe. Umo˙zliwiało to przygotowanie obrony w gł˛ebi kraju i zebranie sił do decydujacej ˛ bitwy. Legion istniał od pi˛eciu stuleci i wcia˙ ˛z był niezwyci˛ez˙ ony. Balinor zako´nczył przemow˛e do mieszka´nców Culhaven, wspiał ˛ si˛e na wzgórze i podszedł do ławy, na której siedzieli Flick i Shea. U´smiechnał ˛ si˛e na powitanie. Rozumiał ich zaniepokojenie brakiem wie´sci; o przyjacielu i zniecierpliwienie oczekiwaniem na decyzj˛e o najbli˙zszej przyszło´sci. Przysiadł si˛e do nich i po chwili milczenia zaczał: ˛ — Rozumiem, co czujecie i wiem, jak denerwujaca ˛ jest niepewno´sc´ . Wszyscy wojownicy karłów wyruszyli na poszukiwanie waszego przyjaciela. Tylko oni moga˛ go znale´zc´ na tym terenie. B˛eda˛ szuka´c do skutku. Macie na to moje słowo. Bracia skin˛eli głowami. Zdawali sobie spraw˛e z tego, z˙ e Balinor pragnie im pomóc ze wszystkich sił. — Dla ludu z tej osady nadeszły trudne czasy — kontynuował Balinor. — Allanon zapewne o tym nie wspominał, ale mieszka´ncom Anaru zagra˙za inwazja gnomów. Ju˙z od pewnego czasu dochodzi do star´c wzdłu˙z całej granicy w Górnym Anarze. Potwierdziły si˛e równie˙z wie´sci o tym, z˙ e na równinie Streleheim zbiera si˛e wielka armia. Oczywi´scie domy´slacie si˛e, z˙ e za tym wszystkim stoi Pan Wojny. — Czy to oznacza zagro˙zenie dla Sudlandii? — zapytał zaniepokojony Flick. — Bez watpienia ˛ — stwierdził Balinor. — To zreszta˛ jeden z głównych celów mojej wizyty. Mamy opracowa´c wspólny plan obrony dla wszystkich plemion karłów na wypadek zmasowanego ataku. — Ale gdzie w takim razie jest Allanon? — dopytywał si˛e Shea. — Czy mo˙zna liczy´c, z˙ e wkrótce przyb˛edzie? Czy Miecz Shannary ma z tym co´s wspólnego? Balinor spojrzał na zakłopotane twarze braci i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Uczciwie przyznaj˛e, z˙ e nie potrafi˛e odpowiedzie´c na z˙ adne z tych pyta´n. Allanon to bardzo zagadkowa posta´c, ale jeszcze nigdy nie zawiódł w potrzebie. Ostatni raz widziałem si˛e z nim kilka tygodni przed naszym spotkaniem w Shady Vale. Ustalili´smy wówczas, z˙ e spotkamy si˛e w Anarze. Allanon powinien przyby´c tu trzy dni temu. Sko´nczył i zamy´slił si˛e. W milczeniu przygladał ˛ si˛e tarasowym ogrodom i lasom Anaru. Wsłuchiwał si˛e w odgłosy dochodzace ˛ spomi˛edzy drzew i przyciszone rozmowy karłów na polanie poni˙zej. W grupce stojacej ˛ najbli˙zej tarasów kto´s nagle zawołał. Odpowiedziały mu liczne okrzyki dochodzace ˛ z lasu i na polan˛e zacz˛eli tłumnie przybywa´c mieszka´ncy Culhaven. Trójka siedzaca ˛ na ławie spojrzała w dół, wypatrujac ˛ niebezpiecze´nstwa. Balinor zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci szerokiego miecza osłoni˛etego peleryna.˛ Chwil˛e pó´zniej alejka˛ w ich stron˛e biegł jeden z karłów, krzyczac ˛ rado´snie: — Znale´zli go! Znale´zli! 79

Dobiegł do ko´nca alejki i niemal przewrócił si˛e o własna˛ nog˛e. Shea i Flick wymienili zaskoczone spojrzenia. Balinor chwycił zdyszanego herolda za rami˛e i zapytał: — Znale´zli Meniona Leah? Karzeł wcia˙ ˛z nie mógł złapa´c tchu, wi˛ec tylko skinał ˛ głowa.˛ Był rozpromieniony i cieszył si˛e, z˙ e pierwszy przyniósł go´sciom dobra˛ wiadomo´sc´ . Balinor ruszył na dół, a za nim Flick i Shea. Po chwili znale´zli si˛e na głównej polanie i pobiegli przez las s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do odległego o kilkaset jardów centrum Culhaven. Przed soba˛ słyszeli rosnac ˛ a˛ wrzaw˛e. Podnieceni mieszka´ncy cieszyli si˛e i gratulowali tym, którzy znale´zli ksi˛ecia z gór. Przecisn˛eli si˛e przez rozradowany tłum i skierowali na dziedziniec, gdzie znajdowała si˛e przyczyna ogólnego podniecenia. Dziedziniec poło˙zony był mi˛edzy dwoma budynkami, za´s od tyłu zamykał go wysoki, kamienny mur. Wej´scia od frontu pilnowali stra˙znicy, którzy na widok biegnacych ˛ rozstapili ˛ si˛e. Balinor, Flick i Shea zatrzymali si˛e za ich plecami. Zobaczyli Meniona. Le˙zał na długim drewnianym stole, był blady i nie dawał znaków z˙ ycia. Wokół niego uwijało si˛e kilku medyków, którzy szukali ran. Shea krzyknał ˛ i chciał podbiec do ksi˛ecia, ale Balinor powstrzymał go, chwytajac ˛ za rami˛e, i zawołał do stojacego ˛ najbli˙zej karła: — Hej, Pahn, co tu si˛e stało? Mocno zbudowany karzeł zbli˙zył si˛e do nich. Zapewne brał udział w poszukiwaniach, gdy˙z wcia˙ ˛z miał na sobie pancerz. — Nic mu nie b˛edzie. Ju˙z si˛e nim zaj˛eli. Dał si˛e zaplata´ ˛ c w syrenie drzewo na nizinie Battlemounds, na południe od Srebrnej Rzeki.To nie moja grupa go znalazła, tylko Hendel, który wracał z południowego Anaru. Balinor rozejrzał si˛e za wybawicielem Meniona. — Nie ma go tu — wyja´snił Pahn. — Poszedł zło˙zy´c raport do Domu Rady. Bracia ruszyli za Balinorem, przecisn˛eli si˛e przez tłum i skierowali do budynku po przeciwnej stronie głównej ulicy. Mie´sciły si˛e biura zarzadzaj ˛ acych ˛ osada˛ oraz aula. Znale´zli w niej Hendela. Posilał si˛e, siedzac ˛ na drewnianej ławie, a skryba spisywał jego raport. Nie przerywajac ˛ jedzenia, karzeł skinał ˛ ksi˛eciu Callahornu na powitanie i z ciekawo´scia˛ przyjrzał si˛e chłopcom. Balinor odprawił skryb˛e, czym wszyscy trzej usiedli naprzeciwko karła, który jadł w milczeniu Z pewno´scia˛ był głodny i wygladał ˛ na wyczerpanego. — Co za kiep porywa si˛e z mieczem na syrenie drzewo? — mruknał ˛ wreszcie. — Ale odwa˙zny to jest na pewno. Jak si˛e teraz czuje? — Opatruja˛ go medycy. Wkrótce wyjdzie z tego — Balinor u´smiechnał ˛ si˛e pocieszajaco ˛ do zmartwionych braci i zapytał Hendela: — Jak go znalazłe´s? — Usłyszałem krzyki — odpowiedział tamten, nie przerywaja˛ jedzenia. — Niosłem go na plecach całe siedem mil, zanim nad Srebrna˛ Rzeka˛ nie spotkałem Panna i jego ludzi. — Przerwał, spojrzał na słuchajacych ˛ uwa˙znie braci i przeniósł pytajacy ˛ wzrok na Balinora. 80

— To przyjaciele ksi˛ecia z gór i samego Allanona — wyja´snił rycerz, unoszac ˛ znaczaco ˛ głow˛e. Hendel skinał ˛ od niechcenia. — Nie wiedziałem co to za jeden, dopóki nie wypowiedział waszego imienia — dodał Hendel, wskazujac ˛ Balinora. — A swoja˛ droga,˛ dobrze byłoby zawczasu powiedzie´c, o co chodzi, a nie dopiero po fakcie. Nie chciał dłu˙zej rozmawia´c. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e do braci zdziwionych zachowaniem karła. Hendel był z natury skory do gniewu, o czym nie mogli wiedzie´c. Przysłuchiwali si˛e wi˛ec w milczeniu i czekali na dalszy ciag ˛ opowie´sci o uratowaniu Meniona. Balinor jednak zmienił temat. — Jak si˛e przedstawia sytuacja w Steme i Wayford? — zapytał. Chodziło o dwa du˙ze miasta Sudlandii, le˙zace ˛ odpowiednio na południe i zachód od Anaru. Hendel przestał je´sc´ i za´smiał si˛e. — Ojcowie tych wspaniałych miast obiecali rozwa˙zy´c spraw˛e i przesła´c raport. To dla nich typowe. Zreszta˛ czego si˛e mo˙zna spodziewa´c po nieudolnych urz˛edasach wybranych na stanowisko przez zoboj˛etniałe społecze´nstwo? Nie interesuja˛ si˛e sprawami miasta i my´sla˛ tylko o tym, z˙ eby znale´zc´ głupiego do roboty. A jak nie znajda,˛ to te˙z nie ma problemu. Ju˙z po pi˛eciu minutach mojej mowy patrzyli na mnie jak na głupka. To sa˛ ludzie, którzy nie zdaja˛ sobie sprawy z niebezpiecze´nstwa, dopóki kto´s im nie zacznie podrzyna´c gardeł. Dopiero wtedy krzycza˛ o pomoc. Wtedy najcz˛es´ciej jest ju˙z za pó´zno — zako´nczył wywód Hendel i zdegustowany tematem powrócił do jedzenia. — Mo˙zna si˛e było tego spodziewa´c — stwierdził zmartwiony Balinor. — W jaki sposób mo˙zna ich przekona´c o nadciagaj ˛ acym ˛ niebezpiecze´nstwie? Tak dawno nie było wojny, z˙ e nikt nie uwierzy w to, z˙ e mogłaby wybuchna´ ˛c. — Dobrze wiecie, z˙ e to nie jest najwi˛ekszy kłopot — wtracił ˛ wyra´znie rozgoryczony karzeł. — Oni po prostu cały czas chca˛ sta´c z boku i w nic si˛e nie miesza´c. Przecie˙z w ko´ncu ich granic bronia˛ karły, czyli my, zamki Callahornu i niepokonany Legion Graniczny, wi˛ec niby dlaczego nie miałyby robi´c tego dalej. Tak my´sla˛ ci z˙ ałosni głupcy. Doko´nczył zdanie i przełknał ˛ ostatni k˛es. Był zm˛eczony długa˛ wyprawa.˛ Przez trzy tygodnie w˛edrował po miastach Sudlandii i nadaremnie próbował ostrzec mieszka´nców przed nadchodzacym ˛ niebezpiecze´nstwem. Nic dziwnego, z˙ e czuł si˛e zawiedziony i rozgoryczony. — Zupełnie nie rozumiem, co si˛e stało — wolno powiedział Shea. — No to jest nas co najmniej dwóch — ponuro dodał Hendel. — Ja teraz id˛e do łó˙zka. Do zobaczenia za dwa tygodnie — dodał. Wstał i garbiac ˛ si˛e ze zm˛eczenia, poczłapał do wyj´scia. Cała trójka odprowadziła go wzrokiem. Gdy zniknał ˛ za drzwiami, Shea spojrzał pytajaco ˛ na Balinora. — Znowu ta stara jak s´wiat przypowie´sc´ o samozadowoleniu — zmartwiony Balinor westchnał ˛ ci˛ez˙ ko, wstał i rozprostował ko´sci. — Prawdopodobnie jeste81

s´my na kraw˛edzi wojny, najwi˛ekszej od tysiaca ˛ lat. Ale nikt nie chce sobie tego u´swiadomi´c. Przewa˙za rutynowe my´slenie: niech ci, co powinni, obsadza˛ mury, a my, cała reszta, wracajmy do swoich spraw. W nawyk weszło powierzanie bezpiecze´nstwa miast i osad garstce wybranych, na których spada cały ci˛ez˙ ar obrony. Przeci˛etni obywatele nie dbaja˛ o nia˛ wi˛ecej i spokojnie robia˛ to, co do nich nalez˙ y. Taki stan rzeczy mo˙ze trwa´c latami, a˙z pewnego dnia okazuje si˛e, z˙ e wszystkie bramy padły, a wróg ju˙z jest w mie´scie. — Czy naprawd˛e b˛edzie wojna? — zapytał przej˛ety Flick. — To trudne pytanie — odpowiedział wolno Balinor. — Nie ma w´sród nas tego, kto mógłby odpowiedzie´c. . . Spó´znia si˛e. . . Odnalezienie Meniona zaprzatn˛ ˛ eło uwag˛e chłopców do tego stopnia, z˙ e zapomnieli o Allanonie. Za jego sprawa˛ znale´zli si˛e w Anarze. Za jego sprawa˛ tak˙ze pojawiły si˛e w ich my´slach watpliwo´ ˛ sci i pytania, które wcia˙ ˛z pozostawały bez odpowiedzi. Ale im dłu˙zej czekali na wyja´snienie, tym lepiej znosili dr˛eczac ˛ a˛ nie˙ wiedz˛e. Zyjac ˛ w niepewno´sci, powoli uczyli si˛e poskramia´c nadmierna˛ ciekawo´sc´ i odsuwa´c na dalszy plan te watpliwo´ ˛ sci, które powracały w nieodpowiednim momencie. Zamy´sleni, nie zauwa˙zyli, z˙ e Balinor wstał i ruszył do wyj´scia. Dopiero gdy dał im znak, poszli w jego s´lady. — Nie przejmujcie si˛e tak Hendelem — powiedział rycerz, gdy wyszli. — On ju˙z taki jest. Ciagle ˛ burkliwy i troch˛e gburowaty. Ale wierzcie mi, potrafi by´c najwspanialszym i najwierniejszym przyjacielem i sprzymierze´ncem. Ju˙z nie raz przechytrzył gnomy, z którymi wielokrotnie si˛e spotykał w walce w Górnym Anarze. Dał im si˛e solidnie we znaki, broniac ˛ to swoich ziomków, to znowu zadowolonych z siebie mieszka´nców Sudlandii. Ci ostatni wcia˙ ˛z nie doceniaja˛ tego, co robia˛ dla nich karły. A gnomy tylko czekaja,˛ by go dosta´c w swoje r˛ece. Chłopcy siedzieli w milczeniu. Wstydzili si˛e za swoich samolubnych i niewdzi˛ecznych współbraci. Dopiero tu, w Anarze, zdali sobie spraw˛e ze swej niewiedzy. Bardzo zmartwił ich wzrost napi˛ecia i wrogo´sci w stosunkach mi˛edzy ró˙znymi ludami. Przypomnieli sobie lekcje historii o wielkich wojnach i gorzkich latach. Z trwoga˛ my´sleli o tym, z˙ e z wielkiej nienawi´sci mo˙ze wybuchna´ ˛c trzecia wielka wojna. — Mo˙ze lepiej wró´ccie do ogrodów — poradził ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Dam wam zna´c przez posła´nca, jak tylko stan Meniona si˛e poprawi. Bracia przystali na to z niech˛ecia.˛ W gruncie rzeczy nie mieli jednak wielkiego wyboru. Przed udaniem si˛e na spoczynek zatrzymali si˛e przy drzwiach do izby Meniona. Stra˙znik poinformował ich, z˙ e ich przyjaciel wcia˙ ˛z s´pi i nie nale˙zy go niepokoi´c. Menion obudził si˛e nazajutrz po południu. Bracia natychmiast zło˙zyli mu wizyt˛e. Nawet niech˛etny ksi˛eciu Flick ucieszył si˛e. Nie omieszkał jednak przypomnie´c, z˙ e on to wszystko trafnie przewidział, jeszcze zanim wyruszyli do Boru Czarnych D˛ebów. Ksia˙ ˛ze˛ i Shea zareagowali s´miechem na odwieczny pesymizm 82

Flicka. Tym razem jednak nie doszło do sporu. Shea opowiedział Menionowi, jak go odnalazł i dostarczył do Culhaven karzeł Hendel. Nast˛epnie opowiedział o tajemniczym spotkaniu z białobrodym m˛ez˙ czyzna˛ nad Srebrna˛ Rzeka.˛ Menion wysłuchał wszystkiego uwa˙znie, ale nawet on nie potrafił logicznie wyja´sni´c tego, co zaszło. Znajac ˛ stosunek Meniona do poda´n ludowych, Shea celowo pominał ˛ legend˛e o Królu Srebrnej Rzeki. Wieczorem tego samego dnia dotarła do nich wiadomo´sc´ o powrocie Allanona. Wybierali si˛e wła´snie z wizyta˛ do Meniona. Usłyszeli podniecone głosy na zewnatrz, ˛ a przez okno zobaczyli, z˙ e mieszka´ncy osady biegna˛ do Domu Rady. Ledwie wyszli za próg, otoczyło ich czterech stra˙zników. Eskorta utorowała im drog˛e do wej´scia i przeprowadziła przez zatłoczone korytarze do niewielkiego pomieszczenia, przylegajacego ˛ do głównej sali. Tam polecono im czeka´c. Zamkni˛eto drzwi od zewnatrz ˛ i zasuni˛eto rygle, a dowódca eskorty postawił przed izba˛ wart˛e zło˙zona˛ z dwóch karłów. Pomieszczenie było jasno o´swietlone. Jego umeblowanie stanowiły długie stoły i ławy. Zbici z tropu bracia usiedli. Okna izby tak˙ze zostały dokładnie zamkni˛ete i zaryglowane. Przez masywne drzwi dobiegał z sali pojedynczy niski głos mówcy. Kilka minut pó´zniej szcz˛ekn˛eły odsuwane rygle i w drzwiach stanał ˛ Menion. Miał wypieki na policzkach, ale poza tym wygladał ˛ dobrze. Wartownicy polecili mu wej´sc´ do s´rodka. Gdy zamkni˛eto drzwi, ksia˙ ˛ze˛ powiedział, z˙ e przyprowadzono go pod stra˙za˛ bocznym wej´sciem. Ze strz˛epów rozmów usłyszanych po drodze wywnioskował, z˙ e karły z Culhaven, a prawdopodobnie tak˙ze z całego Anaru, przygotowuja˛ si˛e do wojny. Wie´sci, które przyniósł Allanon, wywołały wielkie poruszenie. Ksia˙ ˛ze˛ powiedział tak˙ze, i˙z b˛edac ˛ ju˙z w budynku, przez otwarte główne drzwi katem ˛ oka dostrzegł Balinora stojacego ˛ na podwy˙zszeniu przed Domem Rady. Nie usłyszał jego słów, gdy˙z eskorta nie pozwoliła mu si˛e zatrzyma´c. Za drzwiami, w głównej sali nagle zawrzało i rozległ si˛e pot˛ez˙ ny okrzyk. Przyjaciele przerwali rozmow˛e i zacz˛eli uwa˙znie nasłuchiwa´c. Gwar nasilał si˛e, a zapoczatkowany ˛ w sali okrzyk podj˛eto tak˙ze na zewnatrz. ˛ Gdy wrzawa osiagn˛ ˛ eła ogłuszajace ˛ apogeum, drzwi nagle otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich Allanon. Szybko przywitał si˛e z bra´cmi i pogratulował udanej podró˙zy do Culhaven. Miał na sobie ten sam strój, co podczas pierwszego spotkania z Flickiem. Jego posta´c wcia˙ ˛z była imponujaca ˛ i tajemnicza. Powitał uprzejmie ksi˛ecia Leah, zajał ˛ główne miejsce przy stole i zaprosił wszystkich obecnych, by usiedli. Za nim do izby weszli Balinor i kilku karłów, którzy zapewne przewodzili osadzie. W´sród nich chłopcy dostrzegli burkliwego Hendela. Procesj˛e zamykały dwie szczupłe postacie w osobliwych zielonych strojach mieszka´nców lasu. Niecodzienni gos´cie zaj˛eli miejsca w pobli˙zu Allanona. Shea przyjrzał im si˛e dokładnie ze swojego miejsca w drugim ko´ncu stołu. Smukli przybysze byli elfami z Westlandii. Wyró˙zniali si˛e kształtem brwi i spiczastymi uszami. Spojrzawszy na Flicka i Meniona zauwa˙zył, z˙ e obaj od razu dostrzegli jego podobie´nstwo do elfów. Obydwaj 83

wiedzieli, z˙ e Shea jest półelfem, ale dopiero teraz mieli okazj˛e porówna´c opisy z rzeczywisto´scia.˛ — Przyjaciele — zaczał ˛ Allanon niskim głosem. Gdy wstał i wyprostował si˛e na cała˛ wysoko´sc´ , w izbie umilkły rozmowy. Wszystkie twarze zwróciły si˛e w jego stron˛e. — Musz˛e wam powiedzie´c co´s, o czym jeszcze nikt nie wie. Ponies´li´smy wielka˛ strat˛e — przerwał i spojrzał na zaniepokojone twarze. — Paranor padł. Wojska gnomów pod dowództwem lorda Warlocka zdobyły Miecz Shannary. Zapadła s´miertelna cisza, która˛ przerwały krzyki i tupanie oburzonych karłów. Balinor próbował ich uciszy´c. Bracia spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Jedynie Menion zachowywał si˛e tak, jakby wiadomo´sc´ wcale go nie zaskoczyła. Siedział na swoim miejscu i bacznie obserwował tajemnicza,˛ ciemna˛ posta´c mówcy. Gdy gwar ucichł, Allanon kontynuował: — Warowni˛e zdobyto podst˛epem, od wewnatrz. ˛ Nie macie chyba watpliwo´ ˛ sci, jaki los spotkał obro´nców i stra˙zników miecza. Doszły mnie wie´sci, z˙ e wszyscy zostali straceni. Nikt dokładnie nie wie, jak doszło do kl˛eski. — Czy ty tam byłe´s, Allanonie? — zapytał nagle Shea i prawie natychmiast zrozumiał, z˙ e pytanie było nie na miejscu. — Opu´sciłem Vale w wielkim po´spiechu, poniewa˙z dowiedziałem si˛e o próbach zabezpieczenia warowni. Przybyłem jednak za pó´zno i omal nie zostałem rozpoznany. To tak˙ze jeden z powodów mojego spó´znionego przybycia do Culhaven. — Ale je´sli Paranor padł i zdobyto Miecz, to. . . ? — Flick zawiesił głos. — To, co mo˙zemy zrobi´c w tej sytuacji? — doko´nczył za niego Allanon. — Zebrali´smy si˛e tu, by wspólnie poszuka´c odpowiedzi na to pytanie. Czas nagli. Opu´scił swoje miejsce i stanał ˛ za plecami Shei. Poło˙zył pot˛ez˙ na˛ dło´n na ramieniu chłopca i powiódł wzrokiem po skupionych twarzach zgromadzonych. — W r˛ekach lorda Warlocka Wielki Miecz Shannary jest bezu˙zyteczny, o czym on dobrze wie. Tylko potomek rodu Jerle’a Shannary mo˙ze nim włada´c. Zły Duch z Północy kazał wytropi´c i zniszczy´c wszystkich z rodu Shannary. Udało mu si˛e zgładzi´c wszystkich, których odnalazłem i miałem ochrania´c. Wszystkich oprócz jednego, młodego Shei, którego tu widzicie. Jest tylko w połowie elfem, ale za to wywodzi si˛e w prostej linii z rodu Jerle’a, który wiele lat temu władał Wielkim Mieczem. Teraz Shea wzniesie Miecz. Gdyby Allanon nie s´ciskał go za rami˛e, Shea zapewne wybiegłby z izby. Zrozpaczony spojrzał na brata, który te˙z miał przera˙zenie w oczach. Menion nie poruszył si˛e, ale wida´c było, z˙ e ponure słowa Allanona wywarły na nim wra˙zenie. Wielki badacz dziejów najwyra´zniej oczekiwał od Shei wi˛ecej, ni˙z ten mógł da´c. — Nasz młody przyjaciel jest zaniepokojony — powiedział Allanon i u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie wpadaj w rozpacz, chłopcze. Sprawy nie przedstawiaja˛ si˛e tak z´ le, jak sadzisz. ˛ 84

Wrócił na poprzednie miejsce i mówił dalej. — Za wszelka˛ cen˛e trzeba odzyska´c Miecz. Nie mamy wyboru. Je´sli nam si˛e nie uda, wybuchnie wielka wojna mi˛edzy ludami i rasami, podobna do tej, która dwa tysiace ˛ lat temu nieomal doprowadziła do całkowitego zniszczenia z˙ ycia. Kluczem do sprawy jest Wielki Miecz Shannary. Bez niego jeste´smy zdani na własne siły i znajomo´sc´ sztuki wojowania. Ka˙zda bitwa stoczona ogniem i z˙ elazem pochłania wiele ofiar. Teraz b˛edzie ich po stokro´c wi˛ecej. Za naje´zd´zca˛ stoi Duch Zła — lord Warlock. Nie pokonamy go bez pomocy Miecza i odwagi kilku wybranych spo´sród nas, obecnych w tej sali. Spojrzał na słuchajacych, ˛ jakby sprawdzał, czy jego słowa wywarły wła´sciwy skutek. Zgromadzeni patrzyli na wielkiego badacza dziejów w milczeniu. Cisz˛e przerwał Menion Leah, który powstał i zwrócił si˛e bezpo´srednio do Allanona. — Z twoich słów wynika, z˙ e mamy uda´c si˛e na poszukiwanie miecza a˙z do Paranoru. Ma˙ ˛z w czerni przytaknał. ˛ Powiódł badawczym wzrokiem po twarzach i czekał na reakcj˛e. Menion usiadł i z rosnacym ˛ niedowierzaniem słuchał dalszego ciagu. ˛ — Miecz jest wcia˙ ˛z w Paranorze. Najprawdopodobniej tam pozostanie. Ani ´ Brona, ani te˙z Zwiastuny Smierci nie sa˛ w stanie osobi´scie wynie´sc´ talizmanu. To, z˙ e Miecz istnieje, działa na nich jak klatwa ˛ i zaraza. Zetkni˛ecie z Mieczem lub przebywanie w jego obecno´sci dłu˙zej ni˙z kilka minut powoduje straszliwy ból całego ciała. Je´sli wi˛ec zdecyduja˛ si˛e go zabra´c z Paranoru, to tylko przy pomocy gnomów, które zdobyły warowni˛e. — Eventin i elfy, jego wojownicy, mieli za zadanie chroni´c warowni˛e druidów oraz Miecz. Chocia˙z stracili´smy Paranor, to jednak armia Eventina wcia˙ ˛z kontroluje południowy pas Równiny Streleheim, na pomoc od warowni. Wszelkie ruchy wroga na południe zostałyby z pewno´scia˛ zauwa˙zone przez patrole elfów. W czasie szturmu na Paranor Eventina nie było w fortecy. Jestem przekonany, z˙ e wszelkimi siłami b˛edzie si˛e starał odzyska´c Miecz lub przynajmniej udaremni´c próby wywiezienia go z Paranoru. Wie o tym lord Warlock, dlatego te˙z nie sadz˛ ˛ e, by ryzykował utrat˛e Miecza, powierzajac ˛ go gnomom. Raczej wzmocni załog˛e warowni, by utrzyma´c ja˛ do nadej´scia swojej armii z północy. — Jest całkiem mo˙zliwe, z˙ e lord Warlock nie spodziewa si˛e z˙ adnych prób odbicia Miecza, a ju˙z najmniej z naszej strony. By´c mo˙ze jest przekonany o tym, z˙ e ród Shannary przestał istnie´c. Mo˙ze tak˙ze spodziewa si˛e, z˙ e skupili´smy si˛e na organizowaniu obrony przed jego armia.˛ Je´sli bez dalszej zwłoki wy´slemy do Paranoru niewielka˛ grup˛e wybranych, to ma ona spore szanse dosta´c si˛e do warowni i odzyska´c miecz. To bardzo niebezpieczne zadanie, ale uwa˙zam, z˙ e je´sli istnieje chocia˙z cie´n szansy, to warto zaryzykowa´c. Balinor podniósł si˛e i dał znak, z˙ e chce zabra´c głos. Allanon zgodził si˛e i usiadł.

85

— Przyznaj˛e szczerze, z˙ e nie rozumiem, w czym tkwi moc Wielkiego Miecza i na czym polega jego przewaga nad lordem Warlockiem — zaczał ˛ ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Za to dobrze rozumiem, co oznacza najazd zast˛epów Brony na Sudlandi˛e i Anar. Raporty naszych zwiadowców potwierdzaja˛ przygotowania do wojny. Mój kraj pierwszy stawi czoło zagro˙zeniu. Jestem gotów uczyni´c wszystko, by zapobiec masakrze. Id˛e z Allanonem. Karły podskoczyły i z wielkim entuzjazmem poparły projekt. Allanon powstał i gestem uciszył zebranych. — Obok mnie siedza˛ dwaj przedstawiciele ludu elfów, a zarazem kuzyni Eventina. B˛eda˛ mi towarzyszy´c, jako z˙ e stawka jest dla nich równie wysoka. B˛edzie mi równie˙z towarzyszył Balinor oraz jeden z przywódców karłów. Tylko mała grupa do´swiadczonych łowców i tropicieli ma szans˛e — powiedział, po czym zwrócił si˛e do karłów: — Wybierzcie najlepszego spo´sród siebie. Spojrzał na przeciwległy koniec długiego stołu, gdzie siedzieli młodzi Ohmsfordowie. Byli kompletnie zbici z tropu. Menion Leah patrzył w przestrze´n i w milczeniu roztrzasał ˛ problem. Wyczekujace ˛ spojrzenie wielkiego historyka spocz˛eło na Shei. Chłopiec wiele przeszedł w ciagu ˛ ostatnich kilku dni. Patrzył z l˛ekiem na Allanona, jakby nie rozumiał, dlaczego po tylu trudach i niebezpiecze´nstwach, z których cudem wyszedł cało, teraz oczekuje si˛e od niego, by znowu ryzykował z˙ yciem, biorac ˛ udział w wyprawie na północ. Allanon w duchu ubolewał, z˙ e nie zda˙ ˛zył w por˛e uprzedzi´c go o nast˛epstwach, ale nie było na to czasu. Patrzył na wyl˛eknionego potomka Shannary i czekał na jego decyzj˛e. — Chyba lepiej pójd˛e z wami — o´swiadczył nieoczekiwanie Menion, wstajac. ˛ — Towarzyszyłem Shei przez cała˛ drog˛e, by upewni´c si˛e, z˙ e bezpiecznie dotarł do Culhaven. Tak te˙z si˛e stało, wi˛ec moje zobowiazanie ˛ wobec niego sko´nczyło si˛e. Mam jednak zobowiazania ˛ wobec mojego kraju i moich poddanych, których powinienem broni´c najskuteczniej jak mog˛e. — Co zatem proponujesz, ksia˙ ˛ze˛ ? — zapytał Allanon. Zaskoczyło go to, z˙ e Menion zgłosił si˛e bez uprzedniej konsultacji z Shea˛ i Flickiem, których o´swiadczenie ksi˛ecia wprawiło w zdumienie. — Jestem najlepszym łucznikiem w Sudlandii — odpowiedział Menion. — I chyba najlepszym tropicielem. Allanon zawahał si˛e. Spojrzał na Balinora, który odpowiedział wzruszeniem ramion. Przez chwil˛e ksia˙ ˛ze˛ Leah i wielki badacz dziejów mierzyli si˛e wzrokiem, próbujac ˛ odgadna´ ˛c swoje intencje. W ko´ncu Menion zwrócił si˛e do Allanona z chłodnym u´smiechem: — A w ogóle dlaczego mam tłumaczy´c si˛e przed toba? ˛ W izbie zrobiła si˛e cisza jak makiem zasiał. Zaskoczony Balinor cofnał ˛ si˛e o krok. Shea natychmiast si˛e zorientował, z˙ e Menion szuka zwady. Zrozumiał te˙z, z˙ e wszyscy zebrani wiedzieli o Allanonie co´s, czego nie wiedzieli ani on, ani brat, ani ksia˙ ˛ze˛ Leah. Flick, który dotad ˛ siedział z wypiekami na twarzy, zbladł na my´sl 86

o konfrontacji Meniona z Allanonem. W ko´ncu Shea nie wytrzymał napi˛ecia. Poderwał si˛e z ławy i odchrzakn ˛ ał. ˛ Wszyscy spojrzeli w jego stron˛e. — Chciałe´s co´s powiedzie´c? — zapytał ostro Allanon. Shea przytaknał ˛ i próbował opanowa´c nieoczekiwany natłok my´sli. Dobrze wiedział, czego oczekuja˛ od niego. Spojrzał na brata, który ledwie dostrzegalnym ruchem głowy dał znak, z˙ e akceptuje wszystko, co postanowi Shea. Ten ponownie odchrzakn ˛ ał ˛ i, nie bez trudu, powiedział: — Do wyprawy wnosz˛e to, z˙ e urodziłem si˛e nie w tej rodzinie co trzeba, ale tym zajm˛e si˛e pó´zniej. Flick i ja, no i Menion oczywi´scie, idziemy do Paranoru. Allanon przystał na to i u´smiechnał ˛ si˛e zadowolony z postawy chłopca. Shea musi teraz by´c silny. Był jedynym pozostałym przy z˙ yciu potomkiem rodu Shannara. Los wielu istnie´n zale˙zał teraz tylko od niego. Na drugim ko´ncu stołu Menion odpr˛ez˙ ył si˛e i odetchnał ˛ z ulga.˛ Mógł sobie pogratulowa´c. Sprowokował Allanona wyłacznie ˛ po to, by Shea wstawił si˛e za nim i wymógł na badaczu dziejów zgod˛e na jego udział w wyprawie. Zaryzykował i wygrał. W krytycznej chwili zdołał nakłoni´c chłopca, by zdecydował si˛e wzia´ ˛c go ze soba.˛ Naraził si˛e przy tym Allanonowi, ale tym razem miał szcz˛es´cie, gdy˙z do starcia nie doszło. Ale czy szcz˛es´cie b˛edzie si˛e dalej u´smiecha´c do nich w drodze do Paranoru?

IX Shea stał na zewnatrz ˛ Domu Rady. Było ciemno. Nocne powietrze chłodziło rozpalone policzki chłopca. Obok, po prawej stronie, stał Flick. W s´wietle ksi˛ez˙ yca wida´c było szeroki u´smiech na jego twarzy. Menion oparł si˛e plecami o wysoki dab ˛ nieopodal, po lewej stronie. Zebranie sko´nczyło si˛e jaki´s czas temu. Allanon poprosił trójk˛e przyjaciół, by zaczekali na zewnatrz, ˛ a sam został ze starszymi karłów, by zaplanowa´c obron˛e Górnego Anaru przed inwazja.˛ W naradzie uczestniczył tak˙ze Balinor, który koordynował działania Legionu Granicznego i sił obrony Anaru. Znalazłszy si˛e na zewnatrz, ˛ Shea mógł nareszcie spokojnie przemy´sle´c skutki swej nieoczekiwanej decyzji. Jego umysł zawsze lepiej pracował na s´wie˙zym powietrzu, a tego mu bardzo brakowało w zatłoczonej izbie. Podobnie jak brat, zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e nie uda im si˛e pozosta´c z dala od zam˛etu wokół Miecza Shannary. Obaj Ohmsfordowie mogli, co prawda, pozosta´c w Culhaven i odda´c si˛e pod opiek˛e karłów, ale wówczas czuliby si˛e jak wi˛ez´ niowie liczacy ˛ ´ na to, z˙ e stra˙znicy zapewnia˛ im skuteczna˛ ochron˛e przed Zwiastunami Smierci. Dobrowolna niewola mogłaby potrwa´c wiele lat, a˙z w ko´ncu wszyscy, by´c mo˙ze z wyjatkiem ˛ karłów, zapomnieliby o ich istnieniu. Byłoby to po stokro´c gorsze od tego, co mógł im zgotowa´c nieprzyjaciel. Po raz pierwszy w z˙ yciu Shea musiał pogodzi´c si˛e z my´sla,˛ z˙ e nie był ju˙z tylko adoptowanym synem Curzada Ohmsforda. Był tak˙ze potomkiem rodu Shannary, królewskim nast˛epca˛ i jedynym spadkobierca˛ prawa do Wielkiego Miecza. By´c mo˙ze wolałby co´s zupełnie innego, ale tak zdecydowało przeznaczenie. Patrzac ˛ na brata pogra˙ ˛zonego w rozmy´slaniach, zaczał ˛ z˙ ałowa´c, z˙ e wyciagn ˛ ał ˛ go na wypraw˛e. Flick był jego druhem i najwierniejszym przyjacielem. Kochał go jak rodzonego brata, a przecie˙z nie powinno si˛e nara˙za´c z˙ ycia najbli˙zszych. Z drugiej strony nie mógł przewidzie´c, z˙ e rozwój wydarze´n rzuci ich obu w samo serce wrogiego kraju. Nie chciał nara˙za´c Flicka, który przecie˙z nie miał nic wspólnego z cała˛ ta˛ historia.˛ Przez krótka˛ chwil˛e rozwa˙zał, czy nie byłoby rozsadniej ˛ przekona´c go do pozostania w osadzie lub nawet do powrotu do Shady Vale, ale zarzucił t˛e my´sl —

88

Flick nigdy by si˛e na to nie zgodził. Próby rozmowy na ten temat nie miały sensu. Brat od razu wyczułby, co si˛e s´wi˛eci. — Był kiedy´s taki czas — rozległ si˛e głos Flicka — i˙z gotów byłem przysi˛ega´c, z˙ e do ko´nca moich dni b˛ed˛e z˙ ył tylko w i dla Shady Vale. A teraz wyglada ˛ na to, z˙ e wezm˛e udział w wyprawie, która ma uratowa´c ludzko´sc´ . — Uwa˙zasz, z˙ e nie powinienem si˛e na to decydowa´c? — zapytał Shea po namy´sle. Flick potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Nic podobnego. Chyba nie zapomniałe´s, co kiedy´s mówili´smy o tej wyprawie. Zwłaszcza o tym, co jest poza nasza˛ kontrola˛ i o tym, czego nawet nie jeste´smy w stanie ogarna´ ˛c umysłem. Teraz chyba widzisz wyra´znie, z˙ e praktycznie nie mamy z˙ adnego wpływu na to, co si˛e dzieje — przerwał i po chwili dodał cicho: — Uwa˙zam, z˙ e twój wybór jest słuszny. Cokolwiek si˛e zdarzy, b˛ed˛e przy tobie. Shea u´smiechnał ˛ si˛e i poło˙zył dło´n na jego ramieniu. Spodziewał si˛e takiej reakcji. Dla kogo´s innego byłby to by´c mo˙ze zwykły gest, ale dla Shei znaczył on bardzo wiele. Za plecami wyczuł obecno´sc´ Meniona. Odwrócił si˛e i spojrzał mu w oczy. — Pewnie uznali´scie mnie za szale´nca po tym, co zrobiłem tam w sali — odezwał si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Ale ten szaleniec jest po tej samej stronie co Flick. Cokolwiek ma by´c, razem stawimy temu czoło. We trójk˛e. — Zaraz, chwileczk˛e. Czy to znaczy, z˙ e sprowokowałe´s całe to zaj´scie w sali po to, z˙ eby Shea zgodził si˛e i´sc´ ? — zapytał rozjuszony Flick. — Niesłychane! Nie spotkałem si˛e z wi˛eksza˛ podło´scia! ˛ — Daj˙ze spokój, Flick — wtracił ˛ si˛e Shea. — Menion wiedział, co robi i postapił ˛ słusznie. Ja i tak pewnie zdecydowałbym si˛e i´sc´ . Przynajmniej chc˛e wierzy´c, z˙ e tak by było. Ale do´sc´ ju˙z kłótni. Je´sli chcemy prze˙zy´c, musimy trzyma´c si˛e razem. — Jasne, tylko z˙ e ja wolałbym mie´c go zawsze na oku — odparował zło´sliwie Flick. Drzwi sali narad otworzyły si˛e i ukazała si˛e w nich o´swietlona od tyłu sylwetka Balinora. Rycerz spojrzał na trójk˛e przyjaciół stojacych ˛ w ciemno´sciach, zamknał ˛ za soba˛ drzwi i zbli˙zył si˛e do nich z u´smiechem na ustach. — Rad jestem, z˙ e wszyscy si˛e zdecydowali´scie. Musz˛e tak˙ze przyzna´c, z˙ e bez ciebie, Sheo, wyprawa nie miałaby sensu. Tylko potomek Shannary mo˙ze w pełni wykorzysta´c Miecz. W r˛ekach kogo´s innego jest to po prostu jeszcze jeden zaostrzony kawałek metalu. — A ty, co wiesz o Wielkim Mieczu, Balinorze? — zapytał Menion. — Odpowied´z na to pytanie pozostawiam Allanonowi. Za kilka minut b˛edzie z wami rozmawiał.

89

Menion skinał ˛ głowa.˛ Co prawda niezbyt cieszył si˛e na spotkanie z pos˛epnym badaczem, ale z drugiej strony intrygowała go legenda Miecza. Shea i Flick wymienili spojrzenia. Za chwil˛e dowiedza˛ si˛e wszystkiego o wydarzeniach w Nordlandii. — Powiedz, Balinorze, jak to si˛e stało, z˙ e znalazłe´s si˛e tutaj, w Culhaven? — zapytał Flick ostro˙znie, by rycerz nie poczuł si˛e dotkni˛ety tym, z˙ e kto´s wtraca ˛ si˛e w jego sprawy osobiste. — To do´sc´ długa, acz niezbyt ciekawa historia — odparł ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Flick uznał, z˙ e mimo wszystko naruszył prywatno´sc´ Balinora. Ten, widzac ˛ skruch˛e w oczach chłopca, u´smiechnał ˛ si˛e i dodał: — Moje stosunki z rodzina˛ nie układały si˛e ostatnio zbyt dobrze. Doszło do, powiedzmy, powa˙znej scysji mi˛edzy mna˛ a moim młodszym bratem. Uznałem, z˙ e b˛edzie lepiej, je´sli na jaki´s czas wyjad˛e z Callahornu. Wła´snie wtedy Allanon poprosił, bym mu towarzyszył w drodze do Anaru. Hendela i pozostałych znam od wielu lat, wi˛ec si˛e zgodziłem. — Chyba ju˙z gdzie´s słyszałem podobna˛ histori˛e — skomentował sucho Menion. — Sam nieraz miałem podobne kłopoty. Balinor skinał ˛ głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. Shea mimo to uznał, z˙ e dla ksi˛ecia Callahornu nie była to błaha rzecz. Cokolwiek zmusiło Balinora do wyjazdu, było z pewno´scia˛ rzecza˛ o wiele powa˙zniejsza˛ ni˙z rodzinne zatargi w Leah. — A co wiesz o Allanonie? — zapytał, by zmieni´c temat. — Zdaje si˛e, z˙ e wszyscy ufaja˛ mu bezgranicznie, a my wcia˙ ˛z nic o nim nie wiemy. Kim jest Allanon? Balinor uniósł brwi. Pytanie zaskoczyło go i poniekad ˛ rozbawiło. Oddalił si˛e od przyjaciół, by przemy´sle´c niełatwa˛ skadin ˛ ad ˛ odpowied´z. Wreszcie, do´sc´ nieoczekiwanie odwrócił si˛e do nich, i wskazujac ˛ r˛eka˛ na sal˛e zgromadze´n, zaczał: ˛ — Prawd˛e mówiac ˛ sam niewiele wiem o nim. Du˙zo podró˙zuje, bada skrupulatnie i opisuje ró˙zne krainy, a notatki umieszcza w kronikach. Jego wiedza jest wprost nadzwyczajna. Wi˛ekszo´sci tego, co wie Allanon, nie znajdziecie w z˙ adnych ksi˛egach. To bardzo wybitny. . . — Ale kto to jest? — nie ust˛epował Shea. Za wszelka˛ cen˛e chciał pozna´c prawd˛e o pochodzeniu wielkiego badacza dziejów. — Sam dokładnie nie wiem, mimo z˙ e ciesz˛e si˛e jego zaufaniem. Jestem dla niego prawie jak syn, ale. . . — ostatnie zdanie Balinor wypowiedział prawie szeptem. Słuchajaca ˛ go trójka zbli˙zyła si˛e, by nie uroni´c ani słowa z opowie´sci. — Starsi z ludu karłów, a tak˙ze ludzie w moim kraju twierdza,˛ z˙ e to najpot˛ez˙ niejszy z Rady Druidów. Tej samej, która przewodziła rodzajowi ludzkiemu tysiac ˛ lat temu. Mówia˛ te˙z, z˙ e jest w prostej linii potomkiem druida Bremena, a mo˙ze nawet samego Galaphile’a. Musi by´c w tym sporo prawdy. Allanon wielokrotnie przebywał w Paranorze. Czasami jego pobyt trwał bardzo długo. Wówczas zazwyczaj studiował dzieje i zapisywał swoje notatki w wielkiej kronice. 90

Gdy przerwał, Flick, Menion i Shea spojrzeli pytajaco ˛ po sobie. Czy˙zby ten pos˛epny badacz dziejów rzeczywi´scie był potomkiem którego´s z druidów? Shea miał niejasne przeczucie, z˙ e tak było w rzeczywisto´sci. Allanon posiadał niezmierzona˛ wiedz˛e historyczna.˛ Co wi˛ecej, lepiej ni˙z ktokolwiek inny rozumiał i przewidywał, skad ˛ nadciaga ˛ niebezpiecze´nstwo. Tymczasem Balinor powrócił do przerwanej odpowiedzi. — Nie potrafi˛e wyja´sni´c, skad ˛ bierze si˛e moja pewno´sc´ , z˙ e w towarzystwie Allanona mogliby´smy stana´ ˛c twarza˛ w twarz z lordem Warlockiem. Wierz˛e, z˙ e Allanon posiada wielka˛ moc, chocia˙z nie mam na to z˙ adnych dowodów. Moc ta jest wi˛eksza ni˙z mo˙zna to sobie wyobrazi´c. Jako przeciwnik byłby bardzo gro´zny. — Co do tego nie mam najmniejszych watpliwo´ ˛ sci — wtracił ˛ oschle Flick. Kilka minut pó´zniej drzwi otworzyły si˛e ponownie i ukazał si˛e w nich Allanon. W s´wietle pochodni wydawał si˛e ogromny i zatrwa˙zajacy, ˛ prawie tak jak ol´ brzymie Zwiastuny Smierci. Ruszył w stron˛e czwórki rozmawiajacych. ˛ Zasłaniajacy ˛ twarz czarny kaptur falował przy ka˙zdym posuwistym kroku. Czekali w milczeniu a˙z podejdzie i wypowie słowa, które zdecyduja˛ o ich najbli˙zszej przyszłos´ci. Zapewne domy´slił si˛e pytania nurtujacego ˛ trójk˛e przyjaciół, ale nie dał tego pozna´c po sobie. Posagowa ˛ twarz pozostała tajemnicza. Dopiero gdy zatrzymał si˛e i kolejno spojrzał na chłopców, zdawało im si˛e, z˙ e zauwa˙zyli przelotny błysk w jego oczach. Nikt nie odwa˙zył si˛e przerwa´c milczenia. Czekali, a˙z zrobi to Allanon. Rzeczywi´scie po chwili zaczał ˛ stanowczym głosem, zmuszajacym ˛ do posłuchu: — Nadszedł czas, aby´scie poznali cała˛ prawd˛e o Mieczu Shannary i opracowana˛ przeze mnie, pełna˛ histori˛e ludów. Rzecza˛ najwa˙zniejsza˛ jest to, by przede wszystkim Shea poznał i zrozumiał prawd˛e. Wy równie˙z uczestniczycie w tym ryzykownym przedsi˛ewzi˛eciu, wi˛ec tak˙ze powinni´scie ja˛ zna´c. To, co za chwil˛e usłyszycie, powinno pozosta´c naj´sci´slejsza˛ tajemnica,˛ dopóki nie uznam, z˙ e straciło znaczenie. Nie b˛edzie to dla was łatwe, ale musicie temu sprosta´c. Dał znak r˛eka,˛ by poszli za nim i skierował si˛e w głab ˛ ciemnego lasu. Uszli kilkadziesiat ˛ kroków i Allanon zatrzymał si˛e na małej polance, niewidocznej nawet w dzie´n. Usiadł na starym pniu i zach˛ecił pozostałych, by znale´zli sobie miejsce. Usadowili si˛e na pniach i kłodach i czekali w milczeniu. Zebrawszy my´sli Allanon zaczał ˛ mówi´c, wa˙zac ˛ ka˙zde słowo. — Bardzo dawno temu, wiele lat przed Wielkimi Wojnami, zanim pojawiły si˛e ludy, jakie znamy dzisiaj, ziemi˛e zamieszkiwało, jak powszechnie sadzono, ˛ tylko plemi˛e człowieka. Swoja˛ cywilizacj˛e budowało od tysi˛ecy lat. W trudzie i znoju poznawało tajemnice natury i wzbogacało swa˛ wiedz˛e, a˙z pewnego dnia prawie opanowało tajemnic˛e powstawania z˙ ycia. W tamtych czasach ludziom z˙ yło si˛e jak w bajce. Cieszyli si˛e rzeczami i zjawiskami, których wasze umysły nie zdołałyby ogarna´ ˛c nawet z moja˛ pomoca.˛ Najdoskonalszy opis nie oddałby atmosfery tamtych lat. Ale zgł˛ebiajac ˛ tajemnic˛e z˙ ycia i cieszac ˛ si˛e ka˙zdym jego przejawem 91

człowiek nie potrafił przezwyci˛ez˙ y´c irracjonalnej fascynacji s´miercia.˛ Nawet najbardziej rozwini˛ete wówczas narody nie umiały rozwiaza´ ˛ c tego problemu. Rzecza˛ osobliwa˛ było tak˙ze to, z˙ e katalizatorem wszystkich odkry´c było odwieczne pragnienie zgł˛ebiania nauki. Ale nie takiej, jaka˛ mamy dzi´s, czyli nauki o z˙ yciu zwierzat ˛ i ro´slin, o Ziemi, o podstawowych umiej˛etno´sciach. Przedmiotem tamtej nauki były maszyny i energia. Ówczesna nauka dzieliła si˛e na wiele wa˙znych dziedzin, a osiagni˛ ˛ ecia w ka˙zdej z nich wykorzystywano dwojako: albo do polepszenia warunków z˙ ycia, albo opracowania szybszych sposobów zabijania. Przerwał i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. Po chwili, zwróciwszy twarz ku słuchaja˛ cemu z uwaga˛ Balinorowi, mówił dalej: — To doprawdy zadziwiajace, ˛ ale po dokładniejszym przemy´sleniu zauwa˙zymy rzecz nast˛epujac ˛ a: ˛ najwi˛ecej czasu po´swi˛ecał człowiek temu, by równocze´snie osiagn ˛ a´ ˛c dwa przeciwstawne sobie cele. Co gorsza, nie zmienił zapatrywa´n nawet po tylu niepowodzeniach. Shea rozejrzał si˛e po twarzach słuchaczy. Wszystkie skierowane były na osob˛e mówiacego. ˛ Z chwilowego zamy´slenia wyrwał chłopca głos Allanona, kontynuujacego ˛ wykład: — Nauki o fizycznej sile, o mocy i władzy! Oto, czemu podporzadkowany ˛ został potencjał ludzkich umysłów. Dwa tysiace ˛ lat temu człowiek osiagn ˛ ał ˛ najwy˙zszy poziom rozwoju. Jego odwieczny wróg, czyli s´mier´c, zabierała tylko tych, którzy do˙zyli swych biologicznych lat. Prawie całkowicie wyeliminowano choroby, a wszystko wskazywało na to, z˙ e w niedługim czasie człowiek znajdzie sposób na przedłu˙zenie z˙ ycia. Niektórzy filozofowie twierdzili, z˙ e tajemnica z˙ ycia jest niedost˛epna dla istot s´miertelnych. Jak dotad ˛ nikt nie wykazał, z˙ e tak nie jest. By´c mo˙ze komu´s udałoby si˛e obali´c ten poglad, ˛ gdyby nie fakt, z˙ e olbrzymi potencjał, który doprowadził do uwolnienia ludzko´sci od chorób, zacz˛eto wykorzystywa´c do niszczenia z˙ ycia. Nadszedł czas Wielkich Wojen. Zaczynało si˛e zwykle od lokalnych nieporozumie´n i chocia˙z wszyscy zdawali sobie spraw˛e z konsekwencji rozszerzenia si˛e konfliktu, wkrótce przedmiotem wa´sni stawał si˛e nie jaki´s drobiazg, lecz kolor skóry, narodowo´sc´ , ziemia albo wiara. Wszystko mogło sta´c si˛e zarzewiem wojny. Doszło w ko´ncu do tego, z˙ e pewnego dnia ka˙zdy naród czy pa´nstwo było uwikłane w jaki´s spór. Zacz˛eła si˛e wymiana ciosów zaplanowanych na podstawie najnowszych osiagni˛ ˛ ec´ naukowych. Wiedza zdobywana przez dwa tysiace ˛ lat stała si˛e narz˛edziem, które w ciagu ˛ kilku minut nieomal doszcz˛etnie unicestwiło z˙ ycie na ziemi. — Wielkie Wojny. . . Tak, to bardzo trafne okre´slenie — ponury głos Allanona ucichł, a mówca spojrzał na słuchaczy. — Rzeczywi´scie, były to wielkie wojny, chocia˙zby ze wzgl˛edu na olbrzymia˛ ilo´sc´ energii u˙zytej do niszczenia. Uwolniono moc, która nie tylko zmiotła dorobek tysi˛ecy lat, lecz tak˙ze zmieniła kształt Ziemi. Najwi˛eksze zniszczenia spowodowało pierwsze uderzenie — ponad połowa z˙ ywych organizmów przestała istnie´c. Jego nast˛epstwem były liczne p˛ekni˛ecia 92

skorupy ziemskiej. Kontynenty rozpadły si˛e, a oceany wyschły. Wi˛ekszo´sc´ ziem nie nadawała si˛e do zamieszkania przez całe stulecia. Powinien to by´c koniec wszelkiej egzystencji, mo˙ze nawet koniec s´wiata. Ale zdarzył si˛e cud. — To niewiarygodne — wyrwało si˛e Shei. Allanon spojrzał na niego i z charakterystycznym u´smiechem odparł: — Przecie˙z wła´snie taka˛ histori˛e znasz, Sheo. Histori˛e cywilizowanego człowieka, czy˙z nie tak? — przerwał i po chwili podjał ˛ rzeczowym tonem: — Nas jednak bardziej interesuje, co stało si˛e pó´zniej. Pozostało´sci plemienia człowieka, które przetrwały kataklizm, z˙ yły w rozproszeniu, w niewielkich grupkach, zmuszonych walczy´c przetrwanie. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie zacz˛eły si˛e rozwija´c inne ludy znane obecnie — nowe plemi˛e człowieka, karły, gnomy, trolle. Niektórzy sadz ˛ a,˛ z˙ e tak˙ze elfy, ale to temat na osobna˛ histori˛e. Elfy istniały zawsze. Shea przypomniał sobie, z˙ e podobna˛ uwag˛e Allanon wygłosił podczas pobytu w Shady Vale. Chciał nawet przerwa´c wywód wielkiego badacza dziejów i poprosi´c o dokładniejsze wyja´snienie sprawy ludu elfów oraz swojego pochodzenia. Zrezygnował z tego jednak — pami˛etał, jak bardzo irytowało Allanona, gdy kto´s mu przerywał. — W´sród nielicznych ocalałych z pogromu było kilku, którzy zdołali zachowa´c w pami˛eci cz˛es´c´ tajemnic i sekretów nauki sprzed czasu zniszczenia. Była to zaledwie garstka ludzi. Ich poziom umysłowy niewiele przewy˙zszał ludy prymitywne. Poza tym ich wiedza była fragmentaryczna. Zdołali jednak przechowa´c naukowe ksi˛egi w nienaruszonej postaci. Opisano tam wi˛ekszo´sc´ najistotniejszych sekretów dawnej nauki. Zabezpieczono je i przechowywano w ukryciu przez kilka pierwszych stuleci. Ich posiadacze wówczas nie umieli z nich korzysta´c. Liczac, ˛ z˙ e taka chwila kiedy´s nadejdzie, czytali je i opowiadali sobie tak długo, a˙z znali ich tre´sc´ na pami˛ec´ . Czas nie oszcz˛edzał ksiag. ˛ Wkrótce rozpadły si˛e w proch, ale zawarta w nich wiedza znalazła si˛e w ludzkich umysłach. Ojciec przekazywał ja˛ ustnie synowi, dbajac ˛ przy tym, by nie wyszła poza krag ˛ rodziny. Nie mieli do nich dost˛epu ludzie nierzetelni lub tacy, po których mo˙zna było si˛e spodziewa´c, z˙ e zrobia˛ z niej niewła´sciwy u˙zytek. Ze wszystkich sił starano si˛e nie dopu´sci´c do powstania s´wiata, w którym mogłyby si˛e powtórzy´c Wielkie Wojny. Po wielu latach, gdy zapisywanie informacji znów stało si˛e mo˙zliwe, ci, którzy znali ksi˛egi na pami˛ec´ , odmówili ich spisania. Obawiali si˛e nast˛epstw takiego ruchu, ale tak˙ze bali si˛e samych siebie. Uznajac, ˛ z˙ e nowe ludy jeszcze nie dojrzały do korzystania z tej wiedzy, czekali na wła´sciwy moment. Mijały wieki. Nowe ludy rozwijały si˛e. Zacz˛eły powstawa´c pierwsze wspólnoty. Na gruzach starego s´wiata budowano nowe z˙ ycie, ale, jak ju˙z wspomniałem, zadanie to przerastało budowniczych. Zbyt wiele czasu i energii pochłaniały spory o ziemi˛e, które wielokrotnie stawały si˛e zarzewiem zbrojnych konfliktów. Wówczas potomkowie tych, którzy zachowali ksi˛egi oraz poznali tajemnice dawnego s´wiata, spostrzegli co´s niepokojacego: ˛ 93

sytuacja na Ziemi pogarszała si˛e, a rozwój wydarze´n zapowiadał rychłe powtórzenie kataklizmu sprzed kilkuset lat. Uznali, z˙ e czas zacza´ ˛c działa´c. Jeden z nich, ma˙ ˛z imieniem Galaphile, szybciej ni˙z inni zrozumiał, z˙ e je´sli sprawy pozostawi si˛e samym sobie, to wkrótce wszystkie ludy znajda˛ si˛e w stanie wojny. Zwołał zatem grup˛e wybranych m˛ez˙ ów. W jej skład weszli wszyscy posiadajacy ˛ wiedz˛e ze starych ksiag. ˛ W ten sposób powstała Rada z siedziba˛ w warowni Paranor. — Zatem tak powstała Pierwsza Rada Druidów. — Menion Leah nie krył podziwu. — Rada wszystkich posiadajacych ˛ wiedz˛e. Ich zespolona madro´ ˛ sc´ miała ocali´c ludy. Allanon zareagował u´smiechem. — Bardzo chwalebna interpretacja czego´s, co było desperacka˛ próba˛ ocalenia z˙ ycia na ziemi. Rzeczywi´scie, zamiary wszystkich członków Rady były dobre i szczere, przynajmniej na poczatku. ˛ Dysponujac ˛ wiedza,˛ która mogła z˙ ycie uczyni´c zno´sniejszym, Rada miała ogromny wpływ na ludy i plemiona. Była najlepszym przykładem pracy zespołowej. Wiedz˛e ka˙zdego jej członka wykorzystywano dla dobra ogółu. Zdołała zapobiec s´wiatowej wojnie i doprowadziła do pokoju mi˛edzy ludami, ale w tym samym czasie pojawiły si˛e inne, nieoczekiwane problemy. Wiedza, która˛ posiadał ka˙zdy członek Rady, została mu przekazana ustnie. W ustnych przekazach, jak wiadomo, łatwo o nie´scisło´sc´ . Nie zapominajmy, z˙ e tamta˛ wiedz˛e przekazywały sobie dziesiatki ˛ pokole´n, zatem jej posta´c, znana Radzie Druidów, mogła si˛e znacznie ró˙zni´c, nawet w kluczowych koncepcjach, od oryginału zapisanego w nieistniejacych ˛ ju˙z ksi˛egach. Sytuacj˛e dodatkowo komplikował fakt, z˙ e luki w zapisach utrudniały syntez˛e materiałów z´ ródłowych z ró˙znych dziedzin nauki. Ponadto, dla wielu członków Rady, wiedza przekazana przez przodków nie miała znaczenia praktycznego. Cz˛esto były to długie listy słów tworzacych ˛ bezsensowne zdania. Doszło do tego, z˙ e chocia˙z z jednej strony wiedza druidów słu˙zyła pomoca˛ ludom i plemionom, to jednak oni sami wielokrotnie nie byli w stanie odtworzy´c przesłania zawartego w tekstach, które znali na pami˛ec´ . Tak wi˛ec wiele koncepcji i my´sli naukowych pozostawało poza ich zasi˛egiem. Druidzi — jak nazwali siebie na pamiatk˛ ˛ e staro˙zytnych m˛ez˙ ów poszukujacych ˛ madro´ ˛ sci — byli przekonani, z˙ e poznanie najwa˙zniejszych my´sli dawnej nauki wywarłoby zbawienny wpływ na cywilizacj˛e. — W takim razie druidzi chcieli odbudowa´c stary s´wiat na swoich własnych zasadach — wtracił ˛ Shea. — Pragn˛eli zapobiec wojnom, które zniszczyły s´wiat ich przodków, a zarazem wykorzysta´c dobrodziejstwa dawnych nauk. Flick przysłuchiwał si˛e temu i kr˛ecił głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie rozumiał, jaki to wszystko ma zwiazek ˛ z lordem Warlockiem i Mieczem Shannary. — Słuszny wniosek — stwierdził rzeczowo Allanon. — Ale mimo olbrzymiej wiedzy i czystych intencji Rada przeoczyła istotny aspekt ludzkiej egzystencji. Otó˙z, je´sli inteligentna istota dysponuje wrodzonym pragnieniem poprawiania swoich warunków bytowych, to pr˛edzej czy pó´zniej znajdzie sposób, by tego 94

dokona´c. Druidzi zamkn˛eli si˛e w Paranorze. Tam, z dala od ludów i ich spraw, starali si˛e opanowa´c tajniki dawnych nauk. Wi˛ekszo´sc´ opierała si˛e na dost˛epnym materiale, czyli na wiedzy pojedynczych członków Rady przekazanej oficjalnie do wspólnego u˙zytku. Zajmowano si˛e głównie analiza˛ dawnych sposobów ujarzmiania mocy i energii. Nie odpowiadało to wszystkim członkom Rady. Znale´zli si˛e tacy, którzy uznali, z˙ e zamiast zgł˛ebia´c zasady działania oraz prawdziwy sens my´sli dawnej nauki, nale˙zy skupi´c si˛e na zdobywaniu wiedzy praktycznej, dajacej ˛ si˛e skonfrontowa´c z rzeczywisto´scia˛ i nowymi koncepcjami. Wiedz˛e t˛e mo˙zna by udoskonala´c na bie˙zaco. ˛ Stało si˛e wi˛ec tak, z˙ e kilku druidów, którym przewodził niejaki Brona, zacz˛eło si˛ega´c do starych tajemnic, nie czekajac ˛ na wyja´snienie ich za pomoca˛ dawnych nauk. Grup˛e Brony tworzyły bardzo wybitne, wr˛ecz genialne umysły. Poza tym były to postacie z˙ adne ˛ sukcesu, a nade wszystko pragnace ˛ opanowa´c moc, która miała słu˙zy´c ludom. Dziwnym zrzadzeniem ˛ losu ich odkrycia sprawiły, z˙ e coraz bardziej oddalali si˛e od głównego nurtu studiów. Dawne nauki pozostały w wi˛ekszo´sci zagadka.˛ Zacz˛eły si˛e miesza´c i nakłada´c na siebie. Powstał olbrzymi bałagan w´sród poj˛ec´ , symboli i my´sli, który zastapił ˛ im prawdziwy obraz nauki. Zwolennicy Brony zbli˙zyli si˛e niebezpiecznie do czego´s, nad czym nikt nie panował i czego nikt nie nazwałby nauka.˛ Zaj˛eli si˛e bowiem zgł˛ebianiem niesko´nczenie wielkich mocy magicznych, czyli czarów! Zdołali nawet pozna´c kilka tajników magii, ale Rada, dowiedziawszy si˛e o tym, nakazała zaprzestanie eksperymentów. Doszło równie˙z do ostrego sporu. Brona i jego poplecznicy w gniewie opu´scili Rad˛e. Postanowili kontynuowa´c swe praktyki z dala od Paranoru. Wkrótce słuch o nich zaginał. ˛ Allanon przerwał, by zebra´c my´sli przed dalszym ciagiem ˛ wyja´snie´n, na który czekali z niecierpliwo´scia.˛ — Wszyscy wiemy, co wydarzyło si˛e w nast˛epnych latach. Po wielu latach studiów i docieka´n Brona zdołał zgł˛ebi´c i opanowa´c najskrytsze tajemnice magii. Osiagn ˛ ał ˛ to za cen˛e utraty to˙zsamo´sci. Wkrótce moce, które tak usilnie chciał opanowa´c, zawładn˛eły jego dusza.˛ Zapomniał o dawnych naukach i ich znaczeniu dla ludzko´sci. Zapomniał o Radzie Druidów i ich da˙ ˛zeniach do budowy lepszego s´wiata. Pochłon˛eło go jedno pragnienie — wiedzie´c wi˛ecej o sztukach tajemnych i pozna´c wszystkie tajniki umysłu, by przenikna´ ˛c do innych s´wiatów. Powi˛ekszenie własnych mocy i zdominowanie s´wiata ludzi przy pomocy magii stało si˛e jego obsesja.˛ Doprowadziła ona do wybuchu Pierwszej Wojny Ludów. Wówczas udało mu si˛e zawładna´ ˛c umysłami słabych, zagubionych ludzi i popchna´ ˛c ich do wojny z innymi ludami. Plemi˛e człowieka znalazło si˛e we władzy kogo´s, kto przestał by´c istota˛ ludzka,˛ a nawet panem samego siebie. — A co z jego zwolennikami? — zapytał Menion. — Padli ofiara˛ tego samego za´slepienia co ich przywódca. Słu˙zac ˛ swemu panu, stali si˛e niewolnikami przedziwnych mocy magicznych. . . — Allanon zawie95

sił głos, jakby si˛e zastanawiał, czy nie powinien czego´s doda´c, ale po chwili zastanowienia mówił dalej: — Człowiek powinien wyciagn ˛ a´ ˛c wnioski z tego, co spotkało niefortunnych druidów, których wiedza i moc obróciły si˛e przeciwko nim samym. By´c mo˙ze, gdyby nie zarzucili studiów nad dawna˛ nauka˛ na rzecz eksperymentowania z magia,˛ udałoby si˛e odtworzy´c brakujace ˛ ogniwa. A tak odkryto straszliwa˛ moc s´wiata duchów, który z˙ ywił si˛e tym, co znalazł w ludzkich umysłach. Umysł człowieka nie jest przygotowany na spotkanie z rzeczywisto´scia˛ bytów niematerialnych. To zbyt wiele dla s´miertelnych. Zapadła złowró˙zbna cisza. Słuchacze zdali sobie spraw˛e z tego, jak pot˛ez˙ ny był ich przeciwnik. To ju˙z nie był człowiek, ale zmaterializowane w ludzkim kształcie ciemne moce. Nawet Allanon nie krył obaw, z˙ e moga˛ one zawładna´ ˛c ludzkim umysłem. — Reszt˛e w zasadzie ju˙z znacie — podjał ˛ po chwili. Jego słowa zabrzmiały ostro i rzeczowo. — Osobnik imieniem Brona, który ju˙z w niczym nie przypominał człowieka, był główna˛ siła˛ sprawcza˛ obydwu Wojen Ludów. Monstra, które ´ ju˙z widzieli´scie, zwane Zwiastunami Smierci, to nikt inny tylko byli członkowie Rady Druidów, którzy przyłaczyli ˛ si˛e do Brony. Dziela˛ los swego przywódcy i nie ma dla nich ratunku. Ich ciała przybrały kształty uosobiajace ˛ zło, któremu słu˙za.˛ Rzecza˛ najwa˙zniejsza˛ dla nas jest jednak to, z˙ e to wła´snie oni sa˛ mrocznymi zwiastunami nowej ery dla wszystkich krain. O ile wytwory dawnej nauki były darem niebios dla tych, którym słu˙zyły do polepszenia codziennego bytu, o tyle magia, która niebawem je zastapi, ˛ stanowi zagro˙zenie dla ludzkiego z˙ ycia. Nie miejcie ˙ co do tego z˙ adnych złudze´n, przyjaciele. Zyjemy w wieku czarnoksi˛ez˙ nika. Jego moc mo˙ze pochłona´ ˛c nas wszystkich. Słuchajacym ˛ zdawało si˛e, z˙ e nawet las wokół nich zamarł w bezruchu, przera˙zony słowami wielkiego badacza dziejów. Przygniatajac ˛ a˛ cisz˛e przerwał Shea: — Na czym polega tajemnica Miecza Shannary? — W czasie Pierwszej Wojny Ludów Brona nie miał zbyt wielkiej mocy — odpowiedział Allanon cicho, prawie szeptem. — Połaczone ˛ siły innych ludów wspomagane nauka˛ Rady Druidów pokonały armi˛e człowieka, która˛ dowodził. Brona musiał si˛e ukry´c. Mógł si˛e wycofa´c i do˙zy´c swych dni w spokoju, a Pierwsza Wojna Ludów byłaby kolejnym rozdziałem w dziejach konfliktów mi˛edzy s´miertelnymi istotami. Stało si˛e jednak inaczej. Brona poznał tajemnic˛e przedłuz˙ ania istnienia swej duchowej, niematerialnej postaci. Mógł istnie´c jeszcze wiele lat po tym, jak jego cielesna powłoka rozpadła si˛e. Korzystajac ˛ z nowych, tajemnych mocy, podtrzymywał istnienie swej niematerialnej istoty. Dał jej z˙ ycie niezale˙zne od s´wiata materialnego, s´wiata s´miertelnego. Sam stał si˛e mostem mi˛edzy s´wiatem, w którym z˙ yjemy i tym, który istnieje poza granicami naszego umysłu. Brona obudził widma i upiory. Przybyły ochoczo, by po kilkuset latach u´spienia uderzy´c razem z nim. Nie spieszył si˛e. Odczekał, a˙z nowe ludy odsuna˛ si˛e od siebie i poró˙znia.˛ Przewidział tak˙ze i to, z˙ e autorytet Rady Druidów zmaleje, gdy jej 96

członkowie osłabia˛ nadzór nad ludami i plemionami. Czekał do chwili, gdy zło, chciwo´sc´ i nienawi´sc´ zacz˛eły bra´c gór˛e nad dobrem i z˙ yczliwo´scia.˛ Wtedy uderzył. Bez trudu zawładnał ˛ t˛epymi i agresywnymi trollami z gór Charnal. Wzmocnił ich siły stworami ze s´wiata upiorów, któremu słu˙zył. Jego armia ruszyła na zwa´snione ludy. Wkrótce hordy trolli opanowały Paranor i zniszczyły Rad˛e Druidów. Ocaleli tylko ci, którym w por˛e udało si˛e uciec. Jednym z nich był wiekowy ma˙ ˛z imieniem Bremen. Przewidział nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ kl˛esk˛e i próbował ostrzec pozostałych. Niestety bezskutecznie. Jako członek Rady zajmował si˛e historia˛ i opisem dziejów. Wnikliwie przestudiował wszystko, co dotyczyło Pierwszej Wojny Ludów i samego Brony. Dociekania i eksperymenty tego ostatniego wzbudziły w nim słuszne, jak si˛e pó´zniej okazało, podejrzenia, z˙ e druid-odst˛epca wszedł w posiadanie nieznanych mocy. Bremen rozpoczał ˛ własne studia nad sztukami tajemnymi. Podszedł do zagadnienia z o wiele wi˛eksza˛ rozwaga.˛ Był s´wiadomy tego, z˙ e najmniejsza nieostro˙zno´sc´ mo˙ze uwolni´c zupełnie nieobliczalne moce. Po kilku latach docieka´n doszedł do wniosku, z˙ e, po pierwsze — Brona nadal istnieje, a po drugie, z˙ e nast˛epna˛ wojn˛e z udziałem ludzi rozp˛etaja˛ czary i czarna magia. One te˙z zadecyduja˛ o jej rozstrzygni˛eciu. Chyba wyobra˙zacie sobie, jak przyj˛eto jego odkrycie w Paranorze. Najpierw go wy´smiano, a potem wr˛ecz wyrzucono z grona Rady. Nie zniech˛econy tym Bremen kontynuował badania w samotno´sci. Dlatego nie było go w´sród tych, których pojmały zwyci˛eskie trolle, zajmujac ˛ warowni˛e druidów. Dowiedziawszy si˛e o upadku Paranoru i zlikwidowaniu Rady, od razu zrozumiał, z˙ e zwykli s´miertelnicy nie potrafili broni´c si˛e przed czarami i magia˛ i wkrótce padliby ofiara˛ Brony i jego sług. Jednak tym razem przyszło zmierzy´c si˛e z istota,˛ której nie imał si˛e z˙ aden znany or˛ez˙ i która istniała nieprzerwanie od pi˛eciuset lat. Udał si˛e zatem do najbardziej cywilizowanego i najlepiej zorganizowanego wówczas ludu elfów. Przewodził im król zwany Jerle Shannara. Jemu te˙z zaoferował Bremen swoja˛ pomoc. Lud elfów miał wielki szacunek dla Breme˙ w´sród nich na. Wydawało si˛e nawet, z˙ e elfowie rozumieli go lepiej ni˙z inni. Zył i studiował nauki tajemne wiele lat przed upadkiem Paranoru. — Nie rozumiem jednej rzeczy — nieoczekiwanie powiedział Balinor. — Skoro Bremen posiadł znajomo´sc´ sztuk magicznych, to dlaczego sam nie pokonał lorda Warlocka? Allanon nie odpowiedział wprost. — W ko´ncu doszło do starcia Bremena i Brony w czasie bitwy na równinie Streleheim. Walki, która˛ stoczyli, nie mógł widzie´c z˙ aden s´miertelny. Obaj znikn˛eli z oczu. Uwa˙zano nawet, z˙ e Bremen ostatecznie pokonał Króla Upiorów, ale czas pokazał, z˙ e było inaczej. Teraz za´s. . . — tu przerwał, by po krótkiej chwili zwykłym, rzeczowym tonem kontynuowa´c wyja´snienia. Jednak dziwna pauza została zauwa˙zona przez wszystkich słuchaczy.

97

— W ka˙zdym razie, Bremen u´swiadomił sobie, z˙ e do powstrzymania istoty takiej jak Brona potrzebna jest inna bro´n — talizman. Gdyby kto´s taki jak Brona pojawił si˛e w innych czasach, gdy nie byłoby nikogo władajacego ˛ moca˛ magii, bro´n ta miała ochroni´c mieszka´nców wszystkich czterech krain. W jego umy´sle zrodziła si˛e koncepcja magicznego miecza, którym mo˙zna b˛edzie pokona´c lorda Warlocka. Miecz wykuto ze stali tak szlachetnej, z˙ e na pró˙zno szukaliby´scie jej po całym naszym s´wiecie. Zakl˛eta jest w nim wielka moc, wiedza i m˛estwo jego stwórcy. Miecz rzeczywi´scie stał si˛e talizmanem chroniacym ˛ przed złym i nieznanym. Czerpał swa˛ moc ze szlachetnych intencji ludów s´miertelnych, których ´ bronił. Zródłem mocy Miecza było tak˙ze umiłowanie wolno´sci i gotowo´sc´ oddania z˙ ycia w jej obronie. Wła´snie dzi˛eki tej szlachetnej mocy Wielkiego Miecza Jerle Shannara zdołał pokona´c zdominowana˛ przez upiory i demony armi˛e naje´zd´zców z Nordlandii. Teraz potrzebujemy dokładnie tej samej mocy, by raz na zawsze wyprawi´c Króla Upiorów do s´wiata zapomnienia. Tam jest jego miejsce. Nale˙zy zniszczy´c wszystkie drogi jego powrotu do naszego s´wiata. Ale dopóki lord Warlock b˛edzie w posiadaniu Miecza Shannary, nikt nie zdoła obróci´c mocy Zła przeciwko niemu samemu. Ten stan rzeczy nie mo˙ze dłu˙zej trwa´c, przyjaciele. — Ale wobec tego dlaczego tylko potomek rodu Shannary mo˙ze. . . ? — zaczał ˛ Shea, lecz Allanon nie dał mu doko´nczy´c i wykrzyknał: ˛ — To najwi˛eksza zło´sliwo´sc´ losu! Je´sli uwa˙znie słuchali´scie tego, jak zmieniło si˛e z˙ ycie po Wielkich Wojnach, oraz tego, jak dawne nauki materialistyczne ustapiły ˛ miejsca dzisiejszej filozofii i nauce o sprawach mistycznych, to bez trudu zrozumiecie to, co za chwil˛e powiem. Jest to najdziwniejsze zjawisko, absolutny fenomen. Pami˛etacie zapewne, z˙ e dawna˛ nauk˛e tworzyły teorie i hipotezy oparte na do´swiadczeniu. Moc za´s współczesnej magii i sztuk tajemnych istnieje tylko wtedy, gdy si˛e w nia˛ wierzy. Jest to moc, której nie mo˙zna zmierzy´c ani nawet pozna´c przy pomocy zmysłów. Je´sli umysł nie znajdzie w sobie podstaw do wiary w istnienie tej mocy, to ona nie zaistnieje. Lord Warlock wie o tym. Jest tak˙ze s´wiadomy, z˙ e w ludzkich umysłach wcia˙ ˛z istnieje strach przed nieznanym, a zwłaszcza przed tym, czego człowiek nie mo˙ze poja´ ˛c swymi ograniczonymi zmysłami. Oto, co stanowi dla Króla Upiorów grunt do uprawiania sztuk tajemnych i magii, zwłaszcza czarnej, ju˙z od ponad pi˛eciuset lat. Na tej samej zasadzie — Miecz Shannary stanie si˛e skutecznym or˛ez˙ em tylko w r˛eku tego, kto uwierzy w jego moc oraz w to, z˙ e ma prawo go u˙zy´c. Dajac ˛ Miecz Jerle’owi Shannarze, Bremen popełnił bład, ˛ gdy˙z or˛ez˙ stał si˛e własno´scia˛ króla i jego rodu, a nie ludów wszystkich krain. I wła´snie dlatego z biegiem lat utrwaliła si˛e wiara, z˙ e Miecz jest wyłaczn ˛ a˛ własno´scia˛ króla elfów i tylko on lub jego potomkowie moga˛ go u˙zy´c przeciwko lordowi Warlockowi. Ludzki bład ˛ i historyczne nieporozumienie zniekształciły pierwotny zamysł. W rezultacie, sytuacja przedstawia si˛e tak: tylko potomek rodu Shannary, który bez zastrze˙ze´n uwierzy w swe prawo do Miecza, mo˙ze skutecznie wykorzysta´c cała˛ moc or˛ez˙ a. Z historii wiemy tak˙ze, 98

i˙z nagłe zjawienie si˛e kogo´s, kto z racji swego urodzenia ma prawo do Miecza, wywoła wiele watpliwo´ ˛ sci, a tych by´c nie mo˙ze, je´sli or˛ez˙ ma spełni´c swoje zadanie. Powtarzam, tylko wi˛ezy krwi i wiara potomka Shannary w sił˛e Miecza moga˛ uwolni´c zakl˛eta˛ w nim moc. W r˛ekach kogo´s innego Miecz jest pi˛ekna,˛ ale jedna˛ z wielu zwykłych stalowych broni. Gdy Allanon umilkł, zapadła gł˛eboka cisza. Temat został wyczerpany. Wielki badacz dziejów ponownie rozwa˙zył dana˛ sobie kiedy´s obietnic˛e. Nie powiedział wszystkiego. Przemilczał kilka spraw, które mogłyby przerazi´c słuchaczy tak bardzo, z˙ e zrezygnowaliby z wyprawy. Czuł si˛e wewn˛etrznie rozdarty przez przemo˙zne pragnienie wyjawienia całej prawdy i dokuczliwa˛ s´wiadomo´sc´ nieuchronnej pora˙zki misji, gdyby to uczynił. Tym razem powodzenie przedsi˛ewzi˛ecia było najwa˙zniejsze. Tylko on w pełni zdawał sobie z tego spraw˛e. Siedział w milczeniu przepełniony gorycza.˛ Sam narzucił sobie przykre ograniczenie, by nie wyjawi´c całej prawdy nawet tym, którzy teraz zdani byli wyłacznie ˛ na niego. — Zatem tylko Shea mo˙ze doby´c Miecza, gdy˙z. . . — Balinor przerwał cisz˛e, lecz Allanon wpadł mu w słowo: — Tak, tylko Shea ma takie prawo z racji urodzenia. Prawo pierworództwa przeszło na niego. Inni potomkowie Shannary nie z˙ yja.˛ Zapadła taka cisza, jakby nawet las umilkł pod wra˙zeniem ponurego stwierdzenia filozofa. Wszyscy zrozumieli, co ich czeka. Przyszło´sc´ nie zostawiła im wielkiego wyboru — mogli zwyci˛ez˙ y´c lub zgina´c. — Teraz zostawcie mnie i odejd´zcie na spoczynek — zarzadził ˛ Allanon. — Wy´spijcie si˛e dobrze, dopóki jeszcze mo˙zecie. Jutro o s´wicie wyruszamy do Paranoru.

X Noc min˛eła szybko, a s´wit zastał grupk˛e s´miałków w trakcie przygotowa´n do długiej drogi. Eventin, Balinor, Menion, Flick i Shea czekali w milczeniu na przybycie Allanona i kuzynów Eventina. Po pierwsze byli wcia˙ ˛z rozespani, a w tym stanie trudno o dobry humor i ch˛ec´ do rozmowy; po wtóre za´s wszyscy rozmys´lali o trudach i niebezpiecze´nstwie wyprawy. Bracia Ohmsfordowie siedzieli na kamiennej ławce i, patrzac ˛ przed siebie, rozwa˙zali wykład Allanona. Próbowali okre´sli´c, jakie mieli szanse na to, by odzyska´c Miecz Shannary, zniszczy´c przy jego pomocy lorda Warlocka i wróci´c do rodzinnej osady. Szanse te były znikome. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e zwłaszcza Shea, który miał odegra´c szczególna˛ rol˛e, był zatrwo˙zony. Teraz jednak strach przeszedł w ot˛epienie. Mimo to, gdzie´s w mroku niepewno´sci i l˛eku błyskała nie´smiało iskierka nadziei na to, z˙ e zdołaja˛ pokona´c wszystkie trudy i wypełni´c misj˛e w Paranorze. Potomek Shannary był przekonany, z˙ e w sprzyjajacych ˛ okoliczno´sciach iskierka rozbły´snie pełnym s´wiatłem. Teraz jednak poddał si˛e przemo˙znemu uczuciu bezradno´sci i niemocy. Siedział opatulony w krótka˛ peleryn˛e, która skutecznie chroniła przed porannym chłodem. Był ubrany tak jak Flick — w strój ludzi lasu. Otrzymali je w prezencie od go´scinnych karłów. Obydwaj mieli tak˙ze niewielkie tobołki, a za skórzane pasy zatkni˛ete krótkie no˙ze my´sliwskie, które zabrali jeszcze z Shady Vale. W plecakach znalazły si˛e skromne racje z˙ ywno´sciowe — droga prowadziła bowiem przez najlepsze tereny łowieckie w całej Sudlandii oraz przez osady sprzyjajace ˛ karłom i Allanonowi. Najwi˛eksze niebezpiecze´nstwo zagra˙zało im ze strony gnomów — odwiecznych wrogów karłów. Tylko niewielka grupka poruszajaca ˛ si˛e po kryjomu miała szans˛e przemkna´ ˛c obok ich patroli. Shea nie zapomniał o Kamieniach. Dyskretnie sprawdził zawarto´sc´ skórzanej sakiewki i wło˙zył ja˛ do kieszeni koszuli. Allanon nie wspomniał o nich ani razu, odkad ˛ zjawił si˛e w Culhaven. By´c mo˙ze było to zwykłe przeoczenie z jego strony, ale Shea postanowił nie rozstawa´c si˛e z jedyna˛ skuteczna˛ bronia.˛ Dotknał ˛ bluzy na piersi. Kamienie były na miejscu. W odległo´sci kilku kroków od braci przechadzał si˛e Menion Leah. Miał na sobie lu´zny strój my´sliwski w barwach ochronnych. Dzi˛eki temu wytrawny tropiciel stapiał si˛e z otoczeniem i mógł podej´sc´ ka˙zda˛ zwierzyn˛e. Jego buty były 100

zrobione z mi˛ekkiej skóry, a podeszwy nasycone specjalnymi olejami w taki sposób, z˙ e my´sliwy mógł porusza´c si˛e bezszelestnie w ka˙zdym terenie, nie raniac ˛ stóp. Rodowy miecz Leah ksia˙ ˛ze˛ umie´scił w pochwie i przywiazał ˛ na plecach. Gdy si˛e przechadzał, r˛ekoje´sc´ miecza połyskiwała gro´znie przy ka˙zdym kroku. Przez pier´s Menion przewiesił ulubiona˛ bro´n my´sliwego — długi jesionowy łuk i kołczan ze strzałami. Balinor był ubrany tradycyjnie w długa˛ peleryn˛e do ziemi. Pod nia,˛ jak zwykle, miał swój miecz i kolczug˛e, która l´sniła w porannym sło´ncu, ilekro´c jej włas´ciciel wysunał ˛ r˛ek˛e spod płaszcza. Do pasa Balinor przywiazał ˛ długi nó˙z my´sliwski i miecz. Był to najwi˛ekszy miecz, jaki bracia kiedykolwiek widzieli. Balinor nie obnosił si˛e z nim, raczej starał si˛e ukry´c go pod peleryna.˛ O tym, jak wielki był to or˛ez˙ , Flick i Shea przekonali si˛e rano, gdy Balinor dopinał go, idac ˛ w ich stron˛e. Mieczem tym mo˙zna było bez trudu przecia´ ˛c człowieka na pół. Czekanie sko´nczyło si˛e, gdy Allanon wyszedł z auli w towarzystwie dwóch drobnych elfów. Nie zatrzymujac ˛ si˛e pozdrowił zebranych i polecił, by ustawili si˛e w szyku, po czym ostrzegł ich, z˙ e po przekroczeniu Srebrnej Rzeki znajda˛ si˛e na terenach odwiedzanych przez gnomy, wobec czego wszelkie rozmowy nale˙zało ograniczy´c do minimum. Od Srebrnej Rzeki trasa prowadziła przez lasy Anaru w stron˛e gór le˙zacych ˛ na ich północnym skraju. Była trudniejsza ni˙z marsz przez stosunkowo równy teren na zachodzie, lecz tam musieliby porusza´c si˛e po otwartej przestrzeni. Niebezpiecze´nstwo odkrycia w lesie było o wiele mniejsze. Warunkiem powodzenia wyprawy było utrzymanie jej w tajemnicy. Odkrycie celu wyprawy przez lorda Warlocka oznaczało jej koniec. Nale˙zało zatem porusza´c si˛e w ciagu ˛ dnia, pod osłona˛ lasu, dopóki b˛edzie to mo˙zliwe. Wyj´scie na otwarta˛ ´ przestrze´n w nocy i ryzyko spotkania Zwiastunów Smierci postanowili odło˙zy´c do czasu, gdy znajda˛ si˛e daleko na północy i sko´nczy si˛e las. Przedstawicielem karłów w wyprawie był Hendel — małomówny tropiciel, który uratował Meniona przed syrenim drzewem. Objał ˛ przewodnictwo, gdy˙z najlepiej znał tereny wokół Culhaven. Obok niego, troch˛e z tyłu szedł Menion. Odzywał si˛e z rzadka. Skupił si˛e na tym, by nie wchodzi´c w drog˛e przewodnikowi. Starał si˛e równie˙z nie zwraca´c na siebie uwagi — Hendel uznał to za zbyteczne. Kilka kroków za nimi szły elfy. Poruszały si˛e jak cienie. Rozmawiały s´ciszonymi melodyjnymi głosami. Ka˙zdy z nich miał jesionowy łuk podobny do łuku Meniona. W odró˙znieniu od pozostałych nie mieli peleryn. Byli ubrani w stroje przylegajace ˛ do ciała — te same, co wczoraj podczas narady. Za nimi szli Flick i Shea, a za ich plecami dziarskim, zdecydowanym krokiem poda˙ ˛zał dowódca wyprawy i z pochylona˛ głowa˛ obserwował podło˙ze. Pochód zamykał Balinor. Bracia Ohmsfordowie od razu zorientowali si˛e, z˙ e wyznaczono im najbezpieczniejsze miejsce w szyku. Shea — najcenniejszy członek wyprawy — bole´snie zdawał sobie spraw˛e, z˙ e w ocenie pozostałych był całkowicie bezbronny w obliczu prawdziwego niebezpiecze´nstwa. 101

Wkrótce dotarli do Srebrnej Rzeki i przeprawili si˛e na drugi brzeg. Rozmowy ucichły. W milczeniu rozgladali ˛ si˛e po g˛estym lesie. Droga nie sprawiała trudno´sci, teren był w miar˛e równy, jedynie s´cie˙zka prowadzaca ˛ na północ ostro zakr˛ecała i zaczynała kluczy´c mi˛edzy drzewami. Długie smugi porannego sło´nca musiały przedrze´c si˛e przez splatane ˛ konary i gał˛ezie. Wokół panował miły chłód. Czasem pojedynczy promie´n przesunał ˛ si˛e po twarzy którego´s w˛edrowca i ogrzał ja˛ delikatnie. G˛esta s´ciółka, li´scie i drobne gałazki, ˛ nasiakni˛ ˛ ete poranna˛ rosa,˛ pochłaniały odgłosy kroków. Posuwali si˛e bezszelestnie, nie mac ˛ ac ˛ ciszy le´snego poranka. Nad ich głowami las budził si˛e do z˙ ycia. Kolorowe ptaki rozpocz˛eły poranne czynno´sci. Czasem w´sród gał˛ezi s´mign˛eła wiewiórka, spuszczajac ˛ na głowy w˛edrowców deszcz łupin i kawałków kory. G˛esto rosnace ˛ drzewa ograniczały widoczno´sc´ . Były masywne i rozło˙zyste, a grubo´sc´ pnia wahała si˛e od trzech do dziesi˛eciu stóp. Pot˛ez˙ ne korzenie wystawały spod ziemi jak monstrualne, guzkowate paluchy wciskajace ˛ si˛e w mi˛ekkie poszycie. Widoczno´sc´ była ograniczona ze wszystkich stron, wi˛ec by wydosta´c si˛e z zielonego labiryntu, musieli polega´c na Hendelu, który znał teren, oraz na tropicielskich umiej˛etno´sciach ksi˛ecia Leah. Pierwszy dzie´n minał ˛ bez przygód. Noc sp˛edzili w´sród wielkich drzew na północ od Srebrnej Rzeki i Culhaven. Tylko Hendel był w stanie dokładnie okre´sli´c poło˙zenie. Poinformował o tym Allanona podczas krótkiej narady. Zjedli zimna˛ kolacj˛e. Nie rozpalili ogniska, by nie zwróci´c na siebie uwagi. Shea skorzystał z okazji i porozmawiał z elfami. Byli bra´cmi i bliskimi kuzynami Eventina. Wybrano ich, by reprezentowali królestwo elfów w misji Allanona i poszukiwaniach Miecza Shannary. Starszy, smukły i spokojny mieszkaniec Westlandii miał na imi˛e Durin. Ju˙z na pierwszy rzut oka wydał si˛e obydwu Ohmsfordom osoba˛ godna˛ zaufania. Dayel, nie´smiały i ujmujacy, ˛ był niewiele młodszy od Shei. Jego chłopi˛ecy urok wywarł szczególne wra˙zenie na Balinorze i Hendelu. Ich z˙ ycie upłyn˛eło na ´ walce w obronie granic ojczyzny. Swie˙ za, młoda twarz Dayela zach˛ecała ich, by spróbowali odzyska´c chocia˙z czastk˛ ˛ e tego, co im umkn˛eło w z˙ ołnierskim trudzie i znoju. Shea dowiedział si˛e od Durina, z˙ e jego młodszy brat opu´scił rodzinny dom na kilka dni przed planowanym s´lubem z jedna˛ z najpi˛ekniejszych dziewczat ˛ w kraju elfów. Poczatkowo ˛ Shea nie wierzył, z˙ e Dayel był dorosły do o˙zenku, a tym bardziej w to, z˙ e kto´s mógłby wyjecha´c w przededniu własnego s´lubu. Durin zapewniał jednak, z˙ e brat sam podjał ˛ taka˛ decyzj˛e. W czasie pó´zniejszej rozmowy w cztery oczy z Flickiem, Shea stwierdził, z˙ e na ostateczna˛ decyzj˛e Dayela musiały wpłyna´ ˛c jego koneksje z królem Eventinem. Oprócz małomównego Hendela, który wcia˙ ˛z trzymał si˛e na uboczu, wszyscy uczestnicy wyprawy rozmawiali półgłosem. Shea po chwili te˙z si˛e wyłaczył ˛ z rozmowy. Zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy Dayel z˙ ałował tego, z˙ e zostawił narzeczona˛ po to, by wzia´ ˛c udział w ryzykownej wyprawie do Paranoru. W gł˛ebi duszy wolałby, by kuzyn Eventina pozostał w bezpiecznym zaciszu swego domu.

102

Tego samego wieczora Shea podszedł do Balinora i zapytał, kto i dlaczego zezwolił Dayelowi na udział w wyprawie. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu u´smiechnał ˛ si˛e. Doceniał trosk˛e Shei o Dayela. Ró˙znica wieku mi˛edzy chłopcami była dla niego prawie niezauwa˙zalna. Odpowiedział, z˙ e w czasie powszechnego zagro˙zenia pokoju na s´wiecie nie pytano, skad ˛ i dlaczego przychodzi ten, kto chciał pomóc. Dayel postanowił wzia´ ˛c udział w wyprawie, gdy˙z poprosił go o to król. Gdyby odmówił, straciłby szacunek dla samego siebie. Hendel za´s toczył bój z gnomami w obronie granic swojego kraju. Wyznaczono go do tego zadania ze wzgl˛edu na jego do´swiadczenie. Był najlepszym zwiadowca-tropicielem ˛ w całej Estlandii. W Culhaven miał z˙ on˛e i rodzin˛e. Widział si˛e z nimi raz w ciagu ˛ ostatnich dwóch miesi˛ecy i zapewne niepr˛edko zobaczy ich znowu. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli du˙zo do stracenia. „By´c mo˙ze wi˛ecej ni˙z przypuszczasz, Sheo” — powiedział rycerz i odszedł, by pomówi´c z Allanonem. Niezadowolony z zako´nczenia rozmowy Shea wrócił, by porozmawia´c z Flickiem, który dyskutował z elfami. — A jaki jest Eventin? — zapytał Flick, gdy brat dosiadł si˛e do nich. — Mówia,˛ z˙ e to najwspanialszy król elfów, z˙ e jest podziwiany i szanowany przez wszystkich. Jaki jest naprawd˛e? Durin u´smiechnał ˛ si˛e. Jego bratu pytanie wydało si˛e zabawne. — Có˙z mo˙zna powiedzie´c o naszym drogim kuzynie, z˙ eby przy tym nie plotkowa´c? — Jest wspaniałym władca˛ — zaczał ˛ powa˙znym tonem Durin. — Niejeden powiedziałby, z˙ e jest zbyt młody, by zasia´ ˛sc´ na tronie, ale nie to jest najwa˙zniejsze. Eventin ma przenikliwy umysł, dar przewidywania i jest przezorny. A najwa˙zniejsze jest to, z˙ e wszystko robi we wła´sciwym czasie. Kochaja˛ go i szanuja˛ wszyscy poddani. Poszliby za nim w ogie´n. Starsi członkowie rady królewskiej woleliby prowadzi´c polityk˛e izolacji, a przynajmniej niezaanga˙zowania. Uwa˙zaja,˛ z˙ e w ten sposób mo˙zna unikna´ ˛c wojny, co jest po prostu polityczna˛ głupota.˛ Eventin ostro si˛e temu przeciwstawia. Dobrze wie, z˙ e jedynym sposobem unikni˛ecia wojny, której wszyscy si˛e obawiamy, jest wyprzedzi´c uderzenie wroga i pozbawi´c go dowództwa. Oto dlaczego nasza wyprawa ma tak wielkie znaczenie dla Eventina. Nale˙zy zrobi´c wszystko, by powstrzyma´c naje´zd´zc˛e, zanim rozp˛eta si˛e wojna na skal˛e s´wiatowa.˛ Z przeciwległego ko´nca obozowiska wolnym krokiem podszedł Menion i przysiadł si˛e do rozmawiajacych. ˛ Usłyszał ostatnie zdanie wypowiedzi Durina, wi˛ec zaciekawiony zapytał: — Co wiecie o Mieczu Shannary? — Prawd˛e mówiac ˛ niewiele — stwierdził Dayel. — Dla nas Miecz Shannary to bardziej fakt historyczny ni˙z legenda. Miecz jest uciele´snieniem obietnicy danej królowi elfów. Miecz-talizman obroni wszystkich przed stworami ze s´wiata duchów i ciemnych mocy. Przez długi czas panowało przekonanie o tym, z˙ e zagro˙zenie znikn˛eło, gdy sko´nczyła si˛e Druga Wojna Ludów. Zapewne dlatego nikt 103

nie zwrócił uwagi na to, z˙ e ród Shannary wymiera. Pozostali jedynie nieliczni, rozproszeni po s´wiecie potomkowie tacy jak Shea, o których istnieniu nikt nie wiedział. Ród Eventina, czyli nasz ród Elessedil, objał ˛ tron prawie sto lat temu. Miecz Shannary, o którym przypomniano sobie niedawno, przez cały czas spoczywał bezpiecznie w Paranorze. — Na czym polega siła tego miecza? — nie ust˛epował Menion. Wzbudziło to nieufno´sc´ Flicka, który posłał bratu ostrzegawcze spojrzenie. — Nie umiem odpowiedzie´c na to pytanie — odparł Dayel i spojrzał na Durina. Ten wzruszył ramionami i potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Tylko Allanon zna odpowied´z — doko´nczył młodszy elf. Jednocze´snie spojrzeli na wysoka˛ posta´c na drugim ko´ncu polany. Allanon i Balinor prowadzili powa˙zna˛ rozmow˛e. — Na szcz˛es´cie dla nas — Durin zwrócił si˛e do słuchajacych ˛ go czterech w˛edrowców — jest z nami Shea, potomek rodu Shannary. Gdy odzyskamy Miecz, Shea uwolni zakl˛eta˛ w nim moc. Z jej pomoca˛ pokonamy lorda Warlocka, zanim wznieci wojn˛e, która zniszczy nas wszystkich. — Chciałe´s chyba powiedzie´c: „je´sli odzyskamy Miecz” — poprawił go Shea, a Durin przyjał ˛ t˛e uwag˛e z u´smiechem i skinał ˛ głowa.˛ — Mimo wszystko w całej tej historii co´s si˛e nie zgadza — o´swiadczył Menion, po czym wstał i zaczał ˛ szuka´c miejsca na spoczynek. Shea odprowadził go wzrokiem. Przyznawał racj˛e ksi˛eciu Leah. Sam był niezadowolony z tych wyja´snie´n, ale te˙z niewiele mógł na to poradzi´c. Prawd˛e mówiac ˛ nie robił sobie wielkich nadziei na to, z˙ e uda im si˛e odzyska´c Miecz. Skupił si˛e na sprawie jego zdaniem najwa˙zniejszej — dotrze´c szcz˛es´liwie do Paranoru. O tym, co dalej, na razie wolał nie my´sle´c. Nazajutrz o s´wicie wszyscy byli na szlaku. Prowadził Hendel. Szybko odnajdywał kr˛eta˛ s´cie˙zk˛e i mimo z˙ e las g˛estniał, zwi˛ekszał tempo marszu. W pewnej chwili droga zacz˛eła si˛e wznosi´c. Oznaczało to, z˙ e zbli˙zali si˛e do gór rozciaga˛ ´ jacych ˛ si˛e południkowo przez cały Srodkowy Anar. By wyj´sc´ na otwarta˛ przestrze´n w punkcie poło˙zonym mo˙zliwie najdalej na północ, nale˙zało pokona´c t˛e przeszkod˛e. Przez równin˛e prowadził szlak do warowni druidów. Rosło napi˛ecie w grupie — wchodzili coraz gł˛ebiej na ziemie gnomów. Coraz cz˛es´ciej odnosili wra˙zenie, z˙ e sa˛ obserwowani, a niewidoczny przeciwnik czeka na dogodna˛ chwil˛e. Niepokój nie udzielił si˛e jedynie Hendelowi, by´c mo˙ze dlatego, z˙ e poruszał si˛e po znanym terenie. W czasie marszu zachowywali bezwzgl˛edna˛ cisz˛e i bacznie obserwowali las. Około południa szlak zakr˛ecił ostro pod gór˛e. Zacz˛eli si˛e wspina´c. Odst˛epy mi˛edzy drzewami zwi˛ekszyły si˛e, przerzedziła si˛e tak˙ze platanina ˛ li´sci i gał˛ezi nad głowami. Coraz cz˛es´ciej widzieli bł˛ekitne niebo, na którym jak na razie nie było s´ladu chmur. Promienie sło´nca prawie bez przeszkód docierały do le´snego poszycia. Było ciepło i jasno. Pojawiały si˛e coraz liczniejsze głazy i skalne rumo104

wiska. W oddali przed soba˛ dostrzegli poszarpany górski grzbiet — zbli˙zali si˛e do południowego kra´nca pasma gór. Zacz˛eli odczuwa´c zmian˛e klimatu. Wchodzili w coraz chłodniejsze warstwy powietrza, ale równocze´snie, ze wzgl˛edu na wysoko´sc´ , zacz˛eły si˛e problemy z oddychaniem. Po kilku godzinach dotarli na skraj martwego, sosnowego boru. Stłoczone pnie ograniczały widoczno´sc´ do trzydziestu stóp. Bór rozciagał ˛ si˛e na kilkaset jardów we wszystkie strony i ko´nczył u podnó˙za skał strzelajacych ˛ pionowo w niebo. Poszarpane granie sterczały jak z˛eby piły kilkaset stóp nad ziemia.˛ Skały wygladały ˛ jak wbite w ziemi˛e kamienne płyty przełamane na pół. Mendel zarzadził ˛ krótki postój i przez kilka minut konferował z Menionem, wskazujac ˛ r˛eka˛ to na bór, to na skały. Allanon dołaczył ˛ do nich i przywołał pozostałych. Stan˛eli ciasnym kr˛egiem wokół przewodnika. — Góry przed nami to pasmo Wolfsktaag, ziemia niczyja dla karłów, a dla gnomów ziemia zakazana — wyja´sniał Hendel. — Wybrali´smy t˛e drog˛e, bo tu kr˛eci si˛e najmniej zwiadowców. Spotka´c si˛e ze zwiadem gnomów to znaczy stoczy´c regularna˛ bitw˛e. Mówia,˛ z˙ e w górach Wolfsktaag mieszkaja˛ dziwadła z innego s´wiata. Nie´zle powiedziane, prawda? — Do rzeczy — wtracił ˛ Allanon. — Chodzi o to — kontynuował karzeł niezmienionym tonem — z˙ e jakie´s pi˛etna´scie minut temu wypatrzył nas jeden albo dwóch zwiadowców gnomów. W okolicy pewnie jest ich wi˛ecej. Górski ksia˙ ˛ze˛ twierdzi, z˙ e widział s´lady duz˙ ej grupy. Co by nie mówi´c, ich zwiadowcy na pewno dadza˛ zna´c gdzie trzeba i s´ciagn ˛ a˛ posiłki. Znaczy to, z˙ e trzeba si˛e spr˛ez˙ y´c. — Co gorsza — dodał Menion — ze s´ladów wynika, z˙ e przed nami w borze albo zaraz za nim te˙z sa˛ gnomy. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie, góralu — Hendel wtracił ˛ si˛e ostro. — Ten bór cia˛ gnie si˛e prawie mil˛e naprzód, a po bokach dochodzi do samych skał. Tylko, z˙ e przy ko´ncu las si˛e ostro zw˛ez˙ a, a te dwie s´ciany skalne schodza˛ si˛e ze soba˛ tak, z˙ e zostaje tylko szczelina, która˛ nazywaja˛ Przeł˛ecza˛ Stryczka. Tamt˛edy wiedzie najkrótsza droga do Wolfsktaag. I tamt˛edy trzeba i´sc´ . Inna trasa to co najmniej dwa dni drogi, no i pewne spotkanie z gnomami. — Do´sc´ ju˙z tych dywagacji — stwierdził stanowczo Allanon. — Ruszajmy stad ˛ natychmiast. Góry zaczynaja˛ si˛e zaraz za przeł˛ecza.˛ Tam gnomy nie b˛eda˛ nas s´ciga´c. — Pocieszajaca ˛ perspektywa, nie ma co — mruknał ˛ pod nosem Flick. Ruszyli g˛esiego przez wyschni˛ety bór. W´sród g˛esto stojacych, ˛ zeschni˛etych pni pi˛etrzyły si˛e stosy suchego, brazowego ˛ igliwia, które tłumiło odgłos kroków. Wysokie pnie i długie konary pokryte zszarzała,˛ prawie biała˛ kora,˛ przypominały nieregularna˛ paj˛eczyn˛e podczepiona˛ do bł˛ekitnego nieba. Prowadzacy ˛ Hendel sprawnie wybierał tras˛e w´sród bezładnie stojacych ˛ pni i gał˛ezi. Przeszli kilkaset

105

kroków, gdy Durin zatrzymał pochód i gestem nakazał milczenie. Nast˛epnie rozejrzał si˛e i kilkakrotnie wciagn ˛ ał ˛ nosem powietrze. — To dym — zawołał. — Gnomy podpaliły las! — Ja nic nie czuj˛e — odpowiedział Menion, który równie˙z zaczał ˛ uwa˙znie wacha´ ˛ c. — Bo twoje powonienie nie dorównuje elfiemu — stwierdził sucho Allanon, a zwracajac ˛ si˛e do Durina, zapytał: — Czy mo˙zesz okre´sli´c, gdzie zaczał ˛ si˛e poz˙ ar? — Ja te˙z wyczuwam dym — powiedział Shea zaskoczony tym, z˙ e jego powonienie dorównuje zmysłowi elfa. Durin obrócił si˛e w miejscu i w˛eszac ˛ próbował okre´sli´c kierunek. — Wyglada ˛ na to, z˙ e podpalili bór w kilku miejscach. Je´sli tak, to za kilka minut wszystko stanie w płomieniach. Po chwili zastanowienia Allanon gestem zarzadził ˛ marsz do Przeł˛eczy Stryczka. Znacznie zwi˛ekszyli tempo, by jak najszybciej wydosta´c si˛e z ogniowej pułapki. Gdyby płomienie obj˛eły korony drzew, byliby bez szans. Allanon i Balinor szli długim i szybkim krokiem. Bracia Ohmsfordowie musieli cz˛esto podbiega´c, by nie zosta´c z tyłu. W pewnym momencie Allanon krzyknał ˛ co´s do Balinora, który zwolnił i zniknał ˛ z pola widzenia. Idacy ˛ na czele Menion i Hendel tak˙ze znikn˛eli z oczu Ohmsfordom, wobec czego bracia odnajdywali s´cie˙zk˛e, kierujac ˛ si˛e na migajace ˛ mi˛edzy martwymi drzewami smukłe sylwetki dwóch elfów. Za plecami słyszeli coraz bardziej natarczywe ponaglenia Allanona. Mi˛edzy pniami zauwa˙zyli kł˛eby g˛estego dymu. Toczyły si˛e w ich stron˛e jak walec z siwej mgły. Widoczno´sc´ pogarszała si˛e i coraz trudniej było oddycha´c. Jak dotad ˛ jednak nie zauwa˙zyli błysku płomienia, który zapewne był wcia˙ ˛z zbyt niski, by si˛egna´ ˛c do koron drzew. Dym g˛estniał, wciskał si˛e w oczy i do gardeł. Krztusili si˛e, a z podra˙znionych oczu płyn˛eły łzy. Allanon zawołał: — Stójcie! Uczynili to z wielka˛ niech˛ecia˛ i cierpliwie czekali na komend˛e do dalszego marszu. Tymczasem Allanon wypatrywał czego´s za nimi. W przesyconym dymem lesie jego twarz wydawała si˛e szara jak popiół. Wkrótce z białych kł˛ebów wyłonił si˛e Balinor. — Miałe´s racj˛e, sa˛ tu˙z za nami — wykrzytusił, łapiac ˛ oddech przed ka˙zdym słowem. — Podpalili las na całej szeroko´sci. Wyglada ˛ na to, z˙ e chca˛ nas zepchna´ ˛c do Przeł˛eczy Stryczka. — Zostaniesz z nimi — zakomenderował Allanon, wskazujac ˛ wystraszonych Ohmsfordów. — Musz˛e dogoni´c pozostałych, zanim dotra˛ do przeł˛eczy. Ruszył z niespotykana,˛ jak na tak wysokiego m˛ez˙ czyzn˛e szybko´scia˛ i nieomal natychmiast zniknał ˛ z oczu. Balinor skinał ˛ na braci, by poda˙ ˛zyli za nim. Cała trójka ruszyła za Allanonem, walczac ˛ z g˛estym dymem o ka˙zdy oddech. Po chwili, 106

ku swemu przera˙zeniu usłyszeli trzask suchego drewna, które ogarniały płomienie. Kł˛eby goracego ˛ dymu toczyły si˛e wokoło i pochłaniały resztki powietrza. Ogie´n był coraz bli˙zej. Kaszlac ˛ i prychajac, ˛ biegli przed siebie prawie na o´slep, byle dalej od rozszalałych płomieni. Shea spojrzał w gór˛e i ze zgroza˛ stwierdził, z˙ e długie j˛ezory ognia strzelaja˛ ponad koronami drzew. Ogie´n powoli ogarniał pnie drzew. Nieoczekiwanie w g˛estym dymie zamajaczyła skalna s´ciana. Balinor wskazał na nia˛ i skierowali si˛e w t˛e stron˛e. Wkrótce, poruszajac ˛ si˛e po omacku w g˛estym dymie, doszli do pozostałych. Tamci czekali na nich na niewielkiej polance na skraju płonacego ˛ lasu. Za ich plecami ostro pi˛eła si˛e pod gór˛e s´cie˙zka prowadzaca ˛ do Przeł˛eczy Stryczka. Gdy Balinor i Ohmsfordowie zrównali si˛e z reszta˛ grupy, płomienie ogarn˛eły ju˙z cały las. — Chca˛ nas zmusi´c, z˙ eby´smy wybrali mi˛edzy usma˙zeniem si˛e z˙ ywcem a przeprawa˛ przez przeł˛ecz — zawołał Allanon, przekrzykujac ˛ huk płonacego ˛ lasu. — Wiedza˛ te˙z, z˙ e mamy do wyboru dwie drogi. Ale oni te˙z musza˛ dokona´c wyboru. W tym miejscu traca˛ przewag˛e. Durinie, podejd´z jak najbli˙zej przeł˛eczy i sprawd´z, czy nie ma pułapki. Elf oddalił si˛e bez słowa. Biegł skulony przy skalnej s´cianie. Obserwowali go, dopóki nie zniknał ˛ za skalnym załomem. Shea przysunał ˛ si˛e do pozostałych. Bardzo chciał by´c w czym´s pomocny. — Gnomy nie sa˛ głupcami — dobiegł go głos Allanona. — Ci na przeł˛eczy zdaja˛ sobie spraw˛e z tego, z˙ e sa˛ odci˛eci od tych, którzy podpalili las. Chyba z˙ e dopadna˛ nas w tym miejscu. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby bez wyra´znych powodów ryzykowali powrót przez góry Wolfsktaag. Wniosek z tego, z˙ e albo zgromadzili du˙ze siły na przeł˛eczy, co nie mogłoby uj´sc´ uwagi Durina, albo wymy´slili co´s innego. A wprowadza˛ to w czyn na odcinku zwanym W˛ezłem, gdzie skały schodza˛ si˛e tak, z˙ e tylko jeden człowiek na raz mo˙ze si˛e przecisna´ ˛c — dopowiedział Hendel i przerwał. Zaczał ˛ rozwa˙za´c jeszcze inna˛ ewentualno´sc´ . — Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób chca˛ nas powstrzyma´c — wtracił ˛ si˛e Balinor. — Wspinaczka po prawie pionowej s´cianie jest długa i niebezpieczna. Niemo˙zliwe, z˙ eby gnomom udała si˛e ta sztuka w tak krótkim czasie, jaki upłynał ˛ od odkad ˛ nas dostrzegli po raz pierwszy! Allanon przytaknał. ˛ Zgadzał si˛e ze słowami do´swiadczonego rycerza z pogranicza. Sam równie˙z nie był w stanie przewidzie´c, co zgotowały im gnomy. Menion półgłosem zamienił kilka słów z Balinorem i oddalił si˛e od grupy. Idac ˛ w stron˛e waskiego ˛ przej´scia, uwa˙znie studiował wzrokiem ka˙zdy kawałek ziemi. Z płona˛ cego lasu wydobywały si˛e chmury białego dymu. Toczyły si˛e a˙z do skał, po czym unosiły si˛e w gór˛e, skutecznie ograniczajac ˛ widoczno´sc´ , dopóki nie rozpłyn˛eły si˛e w powietrzu. Na polance szóstka odwa˙znych czekała na powrót Durina i Meniona. Obserwowali ruchy szczupłej sylwetki ksi˛ecia Leah w kł˛ebach dymu u wej´scia

107

do przeł˛eczy. Pochylony tropiciel uwa˙znie badał teren. Wreszcie wyprostował si˛e i ruszył w stron˛e czekajacych. ˛ Dotarł do nich razem z powracajacym ˛ Durinem. ˙ — Na przeł˛eczy znalazłem s´lady stóp, ale nic poza nimi. Zadnych oznak z˙ ycia — o´swiadczył elf. — Do najw˛ez˙ szego miejsca wszystko wyglada ˛ normalnie. Dalej nie doszedłem. — Jest jeszcze co´s — wtracił ˛ Menion. — Przy wej´sciu na przeł˛ecz znalazłem dwie grupy s´ladów stóp kierujace ˛ si˛e do przeł˛eczy i dwie wychodzace. ˛ Wszystkie zostawiły gnomy! — Musieli przemkna´ ˛c przed nami, a wydostali si˛e, idac ˛ blisko przy s´cianie, zanim dotarli´smy do tego miejsca — stwierdził ze zło´scia˛ Balinor. — Je´sli jednak byli na przeł˛eczy przed nami, to ciekawe po co? — Na pewno nie dowiemy si˛e tego, siedzac ˛ tutaj w kucki — odrzekł zirytowany Allanon. — Nie ma czasu na zgadywanki. Hendelu, prowad´z. Góral idzie z toba.˛ I uwa˙zajcie na siebie. Reszta w poprzednim porzadku. ˛ Karzeł i ksia˙ ˛ze˛ Leah ruszyli kr˛etym podej´sciem do Przeł˛eczy Stryczka. Pozostali posuwali si˛e za nimi w odległo´sci kilku kroków, niespokojnie obserwujac ˛ nierówno´sci terenu. Shea obejrzał si˛e. Tu˙z soba˛ zobaczył Allanona, ale ani s´ladu Balinora. Zapewne głównodowodzacy ˛ znowu polecił mu pełni´c funkcj˛e tylnej stra˙zy i wypatrywania gnomów, które podchodziły od tyłu. Instynkt podpowiadał Shei, była to starannie obmy´slana i przygotowana przez podst˛epne gnomy pułapka. Przez około sto jardów s´cie˙zka pi˛eła si˛e ostro pod gór˛e, nast˛epnie biegła poziomo i zw˛ez˙ ała si˛e do tego stopnia, z˙ e tylko jeden człowiek mógł si˛e przecisna´ ˛c mi˛edzy pionowymi skałami. Przeł˛ecz była w gruncie rzeczy szczelina˛ w skalnym zagł˛ebieniu w kształcie półokragłego ˛ podci˛ecia. W górze dwie skały schodziły si˛e ze soba,˛ pozostawiajac ˛ wask ˛ a˛ szczelin˛e rysujac ˛ a˛ si˛e jak bł˛ekitna kreska mi˛edzy pionowymi skałami — s´cie˙zka była bardzo waska, ˛ prawie niewidoczna. Posuwali si˛e naprzód wolno, gdy˙z wszyscy wypatrywali w´sród skał pułapek zastawionych przez gnomy. Shea zastanawiał si˛e, jak daleko w głab ˛ przeł˛eczy zapu´scił si˛e Durin. Doszedł do wniosku, z˙ e elf pewno nie dotarł do miejsca, które Hendel nazwał W˛ezłem. Patrzac ˛ na skały zrozumiał, dlaczego tak je nazywano. Waskie ˛ przej´scie sprawiało, z˙ e idacy ˛ tamt˛edy odnosił wra˙zenie, jakby przeciskano mu głow˛e przez ciasna˛ p˛etl˛e stryczka, który za chwil˛e zaci´snie si˛e na szyi. Na policzku Shea czuł ci˛ez˙ ki oddech Flicka; ciasnota zaczynała go dusi´c. Pochyleni szli coraz wolniej i ostro˙zniej, by unikna´ ˛c zranienia o wystajace, ˛ ostre jak brzytwa skały. W pewnym momencie tempo marszu nieoczekiwanie spadło, tak z˙ e prawie stan˛eli w miejscu. Idacy ˛ z tyłu Allanon kategorycznym tonem za˙zadał, ˛ by go przepuszczono do przodu. Okazało si˛e to niemo˙zliwe. Shea wyt˛ez˙ ył wzrok i dostrzegł smug˛e ostrego s´wiatła przed przewodnikami. Oznaczało to, z˙ e szczelina zaczyna si˛e rozszerza´c. Byli ju˙z blisko wyj´scia z Przeł˛eczy Stryczka. Kiedy jednak zdawało mu si˛e, z˙ e ju˙z sa˛ bezpieczni na drugim ko´ncu przeł˛eczy, z przodu dały si˛e 108

słysze´c podniecone głosy i pochód zatrzymał si˛e. Menion rzucił zło´sliwa˛ uwag˛e, Allanon za´s gło´sno za˙zadał, ˛ by poda˙ ˛za´c dalej. Dopiero po pewnym czasie ruszyli i posuwajac ˛ si˛e cal po calu, wydostali si˛e na szeroka˛ półk˛e otoczona˛ pionowymi skałami. Nad głowami znowu zobaczyli niebo i sło´nce. — Tego si˛e obawiałem — Shea usłyszał mrukliwa˛ uwag˛e Hendela, gdy tylko wyszedł ze szczeliny za Dayelem. — Miałem nadziej˛e, z˙ e gnomom nie b˛edzie chciało si˛e zapuszcza´c tak daleko w góry, które dla nich sa˛ zakazane. Co´s mi si˛e widzi, góralu, z˙ e złapali nas w pułapk˛e — ostatnia uwaga skierowana była do Meniona. Shea dołaczył ˛ do pozostałych, którzy stali na skalnej półce. W s´ciszonych głosach rozmawiajacych ˛ brzmiały zło´sc´ i rozczarowanie. Po chwili ze szczeliny wysunał ˛ si˛e Allanon i bezzwłocznie zaczał ˛ oglada´ ˛ c nieoczekiwana˛ przeszkod˛e. Półka skalna, na której si˛e znajdowali, miała niewiele ponad pi˛etna´scie stóp długo´sci, po czym nagle si˛e ko´nczyła. Dalej była ciemna przepa´sc´ o gł˛eboko´sci kilkuset stóp, która nawet w pełnym s´wietle dnia wydawała si˛e bezdenna. Skalne s´ciany otaczały ja˛ nieregularnym półkolem, po czym urywały si˛e gwałtownie na granicy z lasem, dochodzacym ˛ do drugiego brzegu przepa´sci. Miejsce to było wielkim dziwem natury. Poszarpane skały układały si˛e w osobliwa˛ lini˛e przypominajac ˛ a˛ szubieniczna˛ p˛etl˛e po przeciwnej stronie otchłani zwisały resztki czego´s, co było kiedy´s lina˛ no´sna˛ waskiej ˛ drewnianej kładki. Jedynej drogi na druga˛ stron˛e. Osiem par oczu studiowało wnikliwie ka˙zdy cal skalnych s´cian, bezskutecznie poszukujac ˛ wyst˛epów i załomów, po których mogliby przej´sc´ . Wygladało ˛ na to, z˙ e pozostało im szybko nauczy´c si˛e fruwa´c. — Przekl˛ete gnomy sprytnie to wymy´sliły — zło´scił si˛e Menion. — Niszczac ˛ kładk˛e, złapali nas w pułapk˛e. Wybór mamy niewielki: albo gnomy, albo przepa´sc´ . Nawet si˛e nie musza˛ po nas fatygowa´c. Wystarczy, z˙ eby poczekały, a˙z umrzemy z głodu. Có˙z za bezmy´slno´sc´ z mojej strony, z˙ eby. . . Nie doko´nczył my´sli. Wszyscy patrzyli na siebie i czuli si˛e podobnie. Dali si˛e złapa´c w prymitywna,˛ ale skuteczna˛ pułapk˛e. Allanon zbli˙zył si˛e do kraw˛edzi, spojrzał w otchła´n, a nast˛epnie spojrzał na druga˛ stron˛e. Szukał jakiegokolwiek punktu zaczepienia. — Gdyby była odrobin˛e w˛ez˙ sza albo gdybym ja miał wi˛ecej miejsca na rozbieg, to chyba mógłbym przeskoczy´c — zaproponował Durin. — To ponad trzydzie´sci pi˛ec´ stóp — oszacował Shea i pokr˛ecił głowa˛ z powatpiewaniem. ˛ W takich warunkach Durin nie miał szans, nawet gdyby był najlepszym skoczkiem w dal na s´wiecie. — Chwileczk˛e! — zawołał nagle Menion. Jednym skokiem znalazł si˛e obok Allanona i wskazał jaki´s punkt na północy. — Widzicie to stare drzewo zwisajace ˛ ze skały, tam, z lewej strony? Spojrzeli we wskazanym kierunku, nie rozumiejac, ˛ do czego zda˙ ˛zał. Drzewo, które wskazywał, było wro´sni˛ete w skalna˛ s´cian˛e. Odległo´sc´ mi˛edzy nim, a skalna˛ 109

półka˛ wynosiła prawie sto pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów. Szary pie´n i gołe konary opadały w dół jak nogi olbrzyma, który idac ˛ zastygł w pół kroku. Było to jedyne drzewo na zasypanej kamieniami s´cie˙zce biegnacej ˛ od skały do lasu. Shea patrzył razem z innymi, ale on tak˙ze nie rozumiał, w czym drzewo mogło im pomóc. — Mógłbym do strzały przymocowa´c link˛e, a potem dobrze przymierzy´c z łuku. Kto´s lekki mógłby wspia´ ˛c si˛e po niej do drzewa i przeciagn ˛ a´ ˛c gruby sznur, po którym przeszliby pozostali — zaproponował ksia˙ ˛ze˛ Leah i zacisnał ˛ dło´n na wielkim, jesionowym łuku. Allanon gło´sno przeanalizował pomysł: — Stad ˛ do drzewa jest ponad sto jardów. Strzała dodatkowo i obcia˙ ˛zona linka.˛ Nie wiem czy mistrz s´wiata wcelowałby w pie´n, nie mówiac ˛ o tym, z˙ e strzała musiałaby si˛e wbi´c na tyle gł˛eboko, z˙ eby utrzyma´c ci˛ez˙ ar najl˙zejszego z nas. To raczej niewykonalne. — Trzeba co´s wymy´sli´c, i to zaraz, bo jak nie, to z˙ egnaj Mieczu Shannary i ty, kochany s´wiecie nasz — burknał ˛ czerwony ze zło´sci Hendel. — Mam pewien pomysł — powiedział nieoczekiwanie Flick i zrobił krok do przodu. Zaskoczeni spojrzeli na niego tak, jakby widzieli go po raz pierwszy. ´ — Swietnie. Wi˛ec podziel si˛e nim ze wszystkimi. Mów pr˛edko, co te˙z ci przyszło do głowy! — ponaglał Menion. — Gdyby w´sród nas był łucznik co si˛e zowie — tu Flick spojrzał jadowicie na Meniona — to mo˙ze trafiłby strzała˛ zako´nczona˛ sznurem w drewniane resztki kładki po tamtej stronie. Potem mo˙zna by ja˛ tu przyciagn ˛ a´ ˛c i. . . Allanon wpadł mu w słowo: — Znakomity pomysł! A teraz, kto mógłby. . . — Ja si˛e tym zajm˛e — nie dał mu doko´nczy´c Menion. Allanon skinał ˛ głowa.˛ Hendel wyciagn ˛ ał ˛ długa,˛ mocna˛ link˛e. Jeden koniec Menion przywiazał ˛ do strzały, a drugi do swojego pasa. Przyło˙zył strzał˛e do ci˛eciwy i zaczał ˛ szuka´c celu. Pozostali wpatrywali si˛e w miejsce na drugim brzegu, gdzie przymocowano lin˛e no´sna˛ kładki. Po chwili Menion odszukał wzrokiem wiszacy ˛ najni˙zej kawałek drewna, około trzydziestu stóp od przeciwległej kraw˛edzi. Wstrzymali oddech. Menion napiał ˛ łuk, starannie wycelował i wypu´scił strzał˛e. Zanim umilkło brz˛eczenie ci˛eciwy strzała utkwiła pewnie w celu. Przywiazana ˛ do niej linka zwisała lu´zno nad przepa´scia.˛ — Pi˛ekny strzał, Menionie. — Durin z uznaniem klepnał ˛ w rami˛e zadowolonego ksi˛ecia. Podciagn˛ ˛ eli ostro˙znie kładk˛e i starannie zwiazali ˛ przeci˛eta˛ lin˛e. Allanon bezskutecznie szukał kołka lub hufnala do zamocowania, jako z˙ e gnomy przezornie usun˛eły wszystkie cz˛es´ci łaczenia. ˛ Nie majac ˛ wyboru, Allanon i Hendel obj˛eli si˛e wpół i napi˛eli lin˛e no´sna.˛ Dayel ruszył powoli naprzód. Pracujac ˛ r˛ekami i nogami, przesuwał si˛e nad przepa´scia.˛ Do pasa miał przywiazan ˛ a˛ druga˛ lin˛e. W cza110

sie przeprawy zdarzyło si˛e kilka drobnych obsuni˛ec´ , ale wysoki siłacz w czerni i milczacy ˛ karzeł trzymali pewnie, wi˛ec niebawem młodszy elf stanał ˛ po drugiej stronie przepa´sci. Tymczasem do grupy dołaczył ˛ Balinor. Z jego relacji wynikało, z˙ e po˙zar dogasał, wi˛ec wkrótce tropiciele gnomów wyrusza˛ na Przeł˛ecz Stryczka. Dayel przymocował lin˛e po swojej stronie i odrzucił reszt˛e stojacym ˛ na skalnej półce. Przechwycili ja˛ i zamocowali do skalnego wyst˛epu przy wej´sciu do szczeliny. Nast˛epnie przeprawili si˛e kolejno na druga˛ stron˛e sposobem Dayela. Gdy wszyscy dotarli do celu, przeci˛eto obie liny i zrzucono resztki kładki w przepa´sc´ , by uniemo˙zliwi´c po´scig. Allanon nakazał całkowite milczenie. Gnomy nie powinny si˛e zbyt szybko zorientowa´c, z˙ e zdobycz wymkn˛eła si˛e z pułapki. Zanim wyruszyli w dalsza˛ drog˛e, przywódca podszedł do Flicka, poło˙zył dło´n na jego ramieniu i u´smiechnał ˛ si˛e: — Szedłe´s z nami, gdy˙z nie chciałe´s zostawi´c swego brata w potrzebie. Dzi´s za´s dokonałe´s czego´s, co stawia ci˛e w´sród nas jako równoprawnego członka wyprawy. To powiedziawszy Allanon odwrócił si˛e i dał znak Hendelowi, aby prowadził marsz. Shea spojrzał na rozpromieniona˛ twarz brata i serdecznie klepnał ˛ go w plecy. Dzisiejszym wyczynem Flick zasłu˙zył na to, by czu´c si˛e równym z pozostałymi. Shea musiał jeszcze na to poczeka´c.

XI Po przebyciu dziesi˛eciu mil w głab ˛ gór Wolfsktaag Allanon zarzadził ˛ postój. Przeł˛ecz Stryczka i zagro˙zenie ze strony gnomów były ju˙z za nimi. Znajdowali si˛e w gł˛ebi lasu. Po drodze nie napotkali z˙ adnych niespodzianek, a s´cie˙zki, którymi szli, wydawały si˛e osobliwie równe i proste, zwa˙zywszy, z˙ e poruszali si˛e po górach. Orze´zwiajacy ˛ chłód powietrza miał zbawienny wpływ na znu˙zonych s´miałków. Wszyscy byli w dobrych humorach. Wspinali si˛e po zboczu, na którym rosły k˛epy drzew wci´sni˛ete mi˛edzy skalne grzbiety i wypi˛etrzenia. Na czubkach drzew i poszarpanych skalnych graniach le˙zał s´nieg. Chocia˙z nawet karły uwaz˙ ały, z˙ e była to zakazana kraina, nikt nie wyczuwał zagro˙zenia. Przez cała˛ drog˛e towarzyszyły im naturalne odgłosy lasu, cykanie i bzyczenie owadów oraz radosne za´spiewy i c´ wierkanie wielobarwnych ptaków. Wygladało ˛ na to, z˙ e wybrali nie tylko najkrótsza; ˛ ale te˙z najprzyjemniejsza˛ tras˛e prowadzac ˛ a˛ do Paranoru. — Za kilka godzin staniemy na popas — oznajmił Allanon, zebrawszy cała˛ grup˛e. — Ja b˛ed˛e musiał wyruszy´c na zwiady jeszcze przed s´witem. Trzeba sprawdzi´c, czy lord Warlock i jego słudzy nie zasadzili si˛e na nas za górami Wolfsktaag. Gdy przejdziecie przez góry i waski ˛ pas lasu Anar, wyjdziecie na otwarta˛ równin˛e, rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e mi˛edzy masywem Smoczych Z˛ebów od południa, a warownia˛ druidów od północy. Musimy zawczasu wiedzie´c, czy nordlandzkie stwory albo ich sprzymierze´ncy nie zablokowali przej´scia. Gdyby tak si˛e stało, trzeba nam b˛edzie zmieni´c tras˛e. — Wyruszysz sam? — zapytał Balinor. — Tak b˛edzie bezpieczniej dla nas wszystkich. Mnie nic nie grozi, tymczasem wam moga˛ by´c potrzebne wszystkie r˛ece, nogi i głowy, zanim dojdziecie do lasów ´ Srodkowego Anaru. Gnomy na pewno obsadziły wszystkie przej´scia tak, z˙ e nikt si˛e nie przemknie. Hendel zna ró˙zne s´cie˙zki i obej´scia, wi˛ec nie poprowadzi was gorzej ni˙z ja sam. Spotkamy si˛e na szlaku, zanim dotrzecie do równiny. — Która˛ drog˛e wybierzemy? — zapytał Allanona Hendel. — Najbezpieczniejsza wydaje si˛e Nefrytowa Przeł˛ecz. Jak zwykle przetr˛e szlak i zaznacz˛e go skrawkami materiału. Czerwony znak to niebezpiecze´nstwo. Trzymajcie si˛e znaków białych. Póki co, korzystajmy z dnia i pogody. Przed nami długa droga. 112

Szli przez góry Wolfsktaag do zapadni˛ecia zmroku. Sło´nce skryło si˛e za zachodnim zboczem. Zapadła bezksi˛ez˙ ycowa noc. W słabej po´swiacie gwiazd majaczyły nieregularne kontury skał i głazów. Rozbili obóz pod skała,˛ która uko´snie wyrastała spod ziemi, osłaniajac ˛ od góry niedu˙za˛ polan˛e. Rosnace ˛ wokół niej drzewa tworzyły dodatkowa˛ osłon˛e. Mimo to nie zaryzykowali rozpalenia ognia. Hendel zaproponował całonocna˛ wart˛e. W nieznanym terenie była to konieczno´sc´ . Zmiana wypadała co dwie-trzy godziny. W tym czasie pozostali mogli odpoczywa´c. Ustalili porzadek ˛ wart i wszyscy, oprócz wartownika, zapadli w gł˛eboki sen. Nale˙zał im si˛e po całym dniu marszu. Shea zgłosił si˛e na pierwsza˛ zmian˛e. Chciał si˛e zasłu˙zy´c, zwróci´c na siebie uwag˛e. Nie mógł pozby´c si˛e uczucia, z˙ e mimo wszystko jest osoba˛ o specjalnym znaczeniu, chroniona,˛ która˛ pozostali bronia,˛ ryzykujac ˛ z˙ ycie. Wydarzenia ostatnich dni zmieniły stosunek chłopca do wyprawy. Obserwujac ˛ trosk˛e i pos´wi˛ecenie współtowarzyszy, zaczynał zdawa´c sobie spraw˛e z tego, jak wa˙zne było dla nich odzyskanie Miecza Shannary oraz jak wiele zale˙zało od tego, kto go u˙zyje przeciwko lordowi Warlockowi. Jeszcze nie tak dawno temu uciekał przed ´ czarnymi Zwiastunami Smierci i swoja˛ przeszło´scia.˛ Obecnie zmierzał ku jeszcze wi˛ekszemu niebezpiecze´nstwu, jakim niewatpliwie ˛ było nieuniknione spotkanie z nieznana,˛ pot˛ez˙ na˛ i zła˛ moca,˛ przeciwko której mieli stana´ ˛c tylko oni — o´smiu wybranych s´miertelników. Shea nie odnosił si˛e do przedsi˛ewzi˛ecia ze szczególnym zapałem, ale co´s podpowiadało mu, z˙ e gdyby odmówił udziału w wyprawie, poni˙zyłby si˛e we własnych oczach, stracił przyjaciół i zawiódł oczekiwania tych, których podziwiał: ludzi i elfów. Zrozumiał, i˙z nawet gdyby wiedział, z˙ e misja skazana jest na niepowodzenie, to i tak by spróbował. Allanon znalazł sobie miejsce na nocleg i zasnał ˛ prawie natychmiast. Przez dwie godziny swej warty Shea wpatrywał si˛e z zaduma˛ w ciemna˛ sylwetk˛e wielkiego historyka, po czym przekazał wart˛e Durinowi. Dopiero gdy posterunek objał ˛ Flick, Allanon drgnał ˛ i uniósł si˛e płynnym ruchem, a czarny kaptur nasunał ˛ mu si˛e gł˛eboko na twarz. Flickowi przypomniało si˛e ich pierwsze spotkanie w drodze do Shady Vale. Allanon powiódł wzrokiem po s´piacych, ˛ spojrzał na siedzacego ˛ nieruchomo wartownika i bez słowa czy gestu po˙zegnania ruszył w drog˛e. Po chwili zniknał ˛ w mroku nocy. Opu´sciwszy obozowisko, Allanon szedł, nie zatrzymujac ˛ si˛e, a˙z do s´witu. ´ Chciał jak najszybciej przeby´c Nefrytowa˛ Przeł˛ecz i Srodkowy Anar, by wyj´sc´ na równin˛e na zachód od lasów. Jego ciemna sylwetka poruszała si˛e zwinnie i szybko. Postronnemu obserwatorowi mogło si˛e wydawa´c, z˙ e w˛edrowiec przemykał jak duch, nie zostawiajac ˛ s´ladów na ziemi. Ju˙z po raz kolejny rozmy´slał nad celem wyprawy, jej uczestnikami i swoja˛ rola˛ w przedsi˛ewzi˛eciu. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, z˙ e niepotrzebnie ich nara˙zał. Zwatpił ˛ na moment we własne siły. Czy˙zby zaczynał si˛e starze´c? Członkowie wyprawy nie zdawali sobie sprawy z wielu rzeczy, nie znali całej prawdy o nim. Mogli jedynie snu´c domysły, a to 113

zbyt mało, by zwyci˛ez˙ y´c. Nie wyjawił pewnych spraw, a teraz coraz bardziej dr˛eczyło go, z˙ e był nieszczery wobec najbardziej mu oddanych przyjaciół. Jeszcze nie nauczył si˛e z˙ y´c z ta˛ my´sla.˛ Chwilami nienawidził siebie za to, co zrobił, ale równocze´snie zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie miał innego wyj´scia. Nikt nie widział jeszcze takiego rozgoryczenia i niezdecydowania na poszarzałej twarzy samotnego w˛edrowca. Co pewien czas w gł˛eboko osadzonych oczach pojawiał si˛e inny blask: determinacji i woli zwyci˛estwa, nawet za cen˛e z˙ ycia. ´ Swit zastał go w czasie przeprawy przez pas g˛estego lasu usianego głazami i powalonymi pniami na przestrzeni kilku mil. Od razu zauwa˙zył, z˙ e w lesie panowała nienaturalna cisza, jakby s´mier´c okryła ziemi˛e swym mrocznym całunem. Spojrzał za siebie. Białe skrawki materiału wyra´znie znaczyły szlak. Przez cała˛ drog˛e nie wydarzyło si˛e nic szczególnego, lecz teraz szósty zmysł ostrzegał, z˙ e co´s tu było nie w porzadku. ˛ Dotarł do miejsca, gdzie szlak si˛e rozdzielał. W lewo odchodziła szeroka, niezaro´sni˛eta s´cie˙zka biegnaca ˛ do s´ciany drzew, za która˛ zapewne le˙zała dolina. Prawe odgał˛ezienie pi˛eło si˛e pod gór˛e mi˛edzy krzakami rosnacymi ˛ tak g˛esto, z˙ e mo˙zna było je przeby´c tylko idac ˛ g˛esiego. Prowadziło ono do wysokiego grzbietu skalnego, biegnacego ˛ na ukos od Nefrytowej Przeł˛eczy. Allanon znieruchomiał. Wyczuł obecno´sc´ jakiej´s istoty, która miała zdecydowanie złe zamiary. . . Chowała si˛e gdzie´s za drzewami zasłaniajacymi ˛ wej´scie do doliny. Nic si˛e nie poruszyło, a wokół panowała złowró˙zbna cisza. Kimkolwiek był ów niewidoczny wróg, wolał zaczai´c si˛e na ofiar˛e gdzie´s po drodze. Allanon oderwał dwa kawałki materiału: czerwony i biały. Pierwszym oznaczył s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół, a drugim odgał˛ezienie biegnace ˛ do skalnego grzbietu. Jeszcze raz stanał ˛ i nasłuchiwał. Wcia˙ ˛z wyczuwał obecno´sc´ nieznanego niebezpiecze´nstwa. Czajacy ˛ si˛e w zasadzce stwór nie miał tej mocy, co Allanon, ale mógł by´c gro´zny dla tych, którzy b˛eda˛ t˛edy przechodzi´c. Sprawdziwszy oznakowanie szlaków, Allanon ruszył pod gór˛e i po chwili zniknał ˛ w zaro´slach. Dopiero po upływie godziny stwór czekajacy ˛ w zasadzce przy s´cie˙zce prowadzacej ˛ do doliny odwa˙zył si˛e wyj´sc´ na rekonesans. Był obdarzony inteligencja,˛ czego Allanon nie wział ˛ pod uwag˛e. Znał swoja˛ sił˛e i prawidłowo ocenił szanse w ewentualnym spotkaniu z wielkim badaczem dziejów. Miał tak˙ze dar wyczuwania czyjej´s obecno´sci. Potrafił te˙z my´sle´c logicznie. Uznał, z˙ e nie warto czeka´c dłu˙zej. Gdy znalazł si˛e na rozwidleniu dróg, od razu zauwa˙zył powiewajace ˛ na wietrze strz˛epki tkaniny. Uznał je za wyjatkowo ˛ naiwny sposób oznaczania drogi. Ci˛ez˙ kie, bezkształtne cielsko ruszyło w stron˛e znaków. Ostatnia˛ nocna˛ wart˛e pełnił Balinor. Gdy nad wschodnim grzbietem gór błysn˛eły pierwsze złociste promienie poranka, obudził pozostałych członków wyprawy. Wyrwani ze spokojnego snu w pierwszej chwili byli półprzytomni, ale orze´zwiajacy ˛ chłód sprawił, z˙ e wkrótce z zapałem zacz˛eli sposobi´c si˛e do dalszej drogi. Pospiesznie zjedli s´niadanie, a po energicznych c´ wiczeniach rozgrzali ciała przed czekajacym ˛ ich całodziennym marszem. Kto´s zapytał o Allanona. Zaspany 114

jeszcze Flick odpowiedział, z˙ e wielki badacz dziejów opu´scił obozowisko około północy, nie mówiac ˛ przy tym ani słowa. Nikt nie był specjalnie zaskoczony, z˙ e Allanon wyruszył tak wcze´snie, wi˛ec obyło si˛e bez dalszych komentarzy. Pół godziny pó´zniej grupa była ju˙z na szlaku i w milczeniu, zachowujac ˛ porza˛ dek szyku, posuwała si˛e naprzód równym tempem. Hendel przekazał prowadzenie ksi˛eciu Leah. Droga wiodła przez nieciekawy teren, pokryty li´sc´ mi i uschni˛etymi gał˛eziami. Mimo to Menion poruszał si˛e bezszelestnie i trafnie wybierał szlak. Hendel potrafił doceni´c zdolno´sci ksi˛ecia z gór. Obserwujac ˛ jego ruchy z rosna˛ cym szacunkiem, uznał, z˙ e ju˙z wkrótce nikt nie zdoła dorówna´c jego tropicielskim umiej˛etno´sciom. Na razie jednak brakowało Menionowi do´swiadczenia i umiej˛etno´sci samokontroli, co w nieznanym terenie miało nie mniejsze znaczenie ni˙z pomysłowo´sc´ i odwaga. Tylko ostro˙zni i zaprawieni w trudach ludzie lasu mogli przetrwa´c najgorsze, a jedynym sposobem, by to osiagn ˛ a´ ˛c, były wszechstronne c´ wiczenia i lata praktyki. Majac ˛ to na uwadze, małomówny karzeł pozwolił obja´ ˛c przewodnictwo ksi˛eciu Leah, a sam ograniczył si˛e do ponownego sprawdzenia s´ladów zauwa˙zonych przez Meniona. Uwag˛e starego, wytrawnego tropiciela zwrócił jeden szczegół, którego najwyra´zniej nie dostrzegł Menion. Jak to mo˙zliwe, by człowiek, który przeszedł t˛edy zaledwie par˛e godzin temu, nie zostawił ani jednego s´ladu stopy, zastanawiał si˛e Hendel. Zgodnie z umowa,˛ skrawki białej tkaniny pozostawiane były w regularnych odst˛epach, ale był to jedyny dowód, z˙ e Allanon szedł ta˛ droga.˛ Hendel wielokrotnie słyszał o szczególnych zdolno´sciach i mocy Allanona. Mimo to nie mógł uwierzy´c, z˙ e kto´s potrafiłby tak skutecznie zaciera´c swoje s´lady. Zamykajacy ˛ pochód Balinor tak˙ze rozmy´slał o zagadkowym m˛ez˙ u z warowni druidów. Wielki badacz dziejów miał olbrzymia˛ wiedz˛e. Wła´sciwie nic nie było mu obce. Przemierzył wszystkie znane krainy, a mimo to nikt nie znał go dokładnie. Nawet obraz, który udałoby si˛e zło˙zy´c z ró˙znych fragmentów, byłby niekompletny. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu znał Allanona od lat. Pierwsze, mgliste wspomnienia wielkiego m˛ez˙ a w czerni pochodziły z czasów pó´znego dzieci´nstwa i okresu dorastania. Balinor sp˛edził ten czas w królestwie swego ojca. We wspomnieniach z tego okresu Allanon był ciemna,˛ tajemnicza˛ postacia,˛ która zjawiała si˛e bez uprzedzenia, znikała bez po˙zegnania, ale przez cały czas pobytu darzyła młodego ksi˛ecia wielka˛ sympatia.˛ Nigdy te˙z badacz dziejów nie odpowiedział wprost na pytanie o swoje pochodzenie. Uczeni m˛ez˙ owie z Callahornu i innych miast twierdzili, z˙ e nikt nie mo˙ze si˛e równa´c z zagadkowym historykiem w czarnej pelerynie. Ci, którzy znali go jako w˛edrowca, mówili, z˙ e za go´scin˛e i straw˛e zawsze słu˙zył dobra,˛ praktyczna˛ rada.˛ W jego rozumowaniu nie brakowało krytyki i swoistej odmiany zdrowego rozsadku, ˛ jakim dysponuja˛ ludzie ci˛ez˙ ko do´swiadczeni przez los, ale nikt nie miał mu tego za złe. Zapatrzony w swego mistrza Balinor wkrótce zaczał ˛ mu bezgranicznie ufa´c, chocia˙z nigdy do ko´nca go nie zrozumiał. Idac ˛ na ko´ncu pochodu i rozmy´slajac ˛ o przeszło´sci, ze zdumieniem odkrył, z˙ e mimo 115

upływu czasu twarz Allanona nie zmieniła si˛e. Nie przybył jej ani jeden siwy włos i ani jedna zmarszczka. Szlak skr˛ecił pod gór˛e. Poruszali si˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka.˛ Drzewa i krzewy tworzyły g˛esta˛ zasłon˛e po obu stronach. Menion prowadził, bezbł˛ednie odnajdujac ˛ s´lady. Teren był coraz trudniejszy. Około południa dotarli do rozwidlenia s´cie˙zek. Menion zatrzymał si˛e. — To dziwne. Na tym rozwidleniu nie ma z˙ adnego znaku. Nic z tego nie rozumiem. Niemo˙zliwe, z˙ eby Allanon zapomniał. . . — Na pewno co´s tu si˛e wydarzyło. . . — zawyrokował Shea i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Któr˛edy teraz? Hendel uwa˙znie przyjrzał si˛e s´cie˙zkom. Odgi˛ete gałazki ˛ i kilka s´wie˙zo opadłych li´sci sugerowało, z˙ e kto´s niedawno szedł s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ w gór˛e, do skalnego grzbietu. Na drugim odgał˛ezieniu znalazł niewyra´zne s´lady stóp. Instynkt ostrzegał przed niebezpiecze´nstwem, które mogło si˛e czai´c na obydwu s´cie˙zkach. — Nie podoba mi si˛e to. Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — mruczał pod nosem. — ´Slady sa˛ dziwne. Jakby kto´s je celowo poprzestawiał. — Mo˙ze to całe gadanie o zakazanej ziemi nie jest tak całkiem bez sensu — zauwa˙zył kwa´sno Flick, rozsiadajac ˛ si˛e na zwalonym drzewie. Balinor i Hendel zacz˛eli si˛e naradza´c, jaka˛ wybra´c drog˛e do Nefrytowej Przeł˛eczy. Karzeł twierdził, z˙ e do celu dotra˛ szybciej, wybierajac ˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół, ale na z˙ adnym rozwidleniu nie było znaków Allanona. W ko´ncu zniecierpliwiony Menion gło´sno za˙zadał ˛ podj˛ecia jednej wspólnej decyzji. — Wszyscy wiemy, z˙ e Allanon nie mógł przej´sc´ t˛edy, nie zostawiajac ˛ znaku — mówił. — Nasuwa si˛e zatem nast˛epujacy ˛ wniosek: albo kto´s lub co´s usun˛eło znaki, albo co´s si˛e stało z Allanonem. Nie rozwikłamy tego, siedzac ˛ bezczynnie. Allanon powiedział, z˙ e b˛edzie czekał na Nefryrowej Przeł˛eczy albo w lesie za nia.˛ Głosuj˛e za tym, by ruszy´c tam najkrótsza˛ droga! ˛ Hendel jednak ponownie wyraził swe watpliwo´ ˛ sci na temat znaków i s´ladów. Przy okazji dodał co´s o niejasnym przeczuciu. Shea równie˙z si˛e niepokoił, zwłaszcza od chwili, gdy sko´nczyły si˛e znaki. Po krótkiej, lecz goracej ˛ dyskusji Balinor o´swiadczył, z˙ e wszyscy przystaja˛ na propozycj˛e ksi˛ecia Leah: pójda˛ krótsza˛ droga,˛ dopóki nie sko´ncza˛ si˛e góry. ´ zka opadała do´sc´ gwałtownie, wijac Menion objał ˛ przewodnictwo. Scie˙ ˛ si˛e w´sród g˛esto rosnacych ˛ wysokich drzew, po czym stopniowo rozszerzała si˛e. Gdy wydawało si˛e, z˙ e za chwil˛e przejdzie w szeroki trakt, rz˛edy g˛estych krzewów ponownie zbli˙zyły si˛e do siebie, za´s szlak prawie niezauwa˙zalnie zaczał ˛ si˛e obni˙za´c. Łatwiejsza, mniej wyczerpujaca ˛ droga osłabiła czujno´sc´ w˛edrujacych. ˛ Szli s´cie˙zka,˛ która zapewne była pozostało´scia˛ po arterii komunikacyjnej. Przed upływem godziny dotarli do dna doliny. Z miejsca, w którym si˛e znale´zli, trudno było okres´li´c poło˙zenie wzgl˛edem głównego ła´ncucha gór, gdy˙z widok zasłaniały zwarte 116

drzewa. Widzieli jedynie pas bł˛ekitnego nieba nad głowami i zarys s´cie˙zki w´sród drzew. W gł˛ebi doliny natrafili na dziwna˛ konstrukcj˛e przypominajac ˛ a˛ rusztowanie. Gdyby nie osobliwe proste kraw˛edzie, mogłoby si˛e wydawa´c, z˙ e maja˛ przed soba˛ fragment lasu, który rósł dookoła budowli. Gdy si˛e zbli˙zyli, ujrzeli konstrukcj˛e składajac ˛ a˛ si˛e z metalowych belek, wzdłu˙zników i d´zwigarów pokrytych gruba˛ warstwa˛ rdzy. Zwolnili i ostro˙znie obeszli dziwaczny obiekt — a nu˙z była to pułapka na nieostro˙znych podró˙znych. Nic si˛e jednak nie poruszyło, d´zwigary pozostały na swoich miejscach, wi˛ec zaciekawieni zbli˙zyli si˛e i czekali w napi˛eciu. Obchodzac ˛ rusztowanie, dotarli do ko´nca s´cie˙zki. Mimo upływu czasu i grubej warstwy rdzy metalowa konstrukcja stała mocno i pewnie jak przed wiekami. Była pozostało´scia˛ jakiej´s wielkiej budowli z zamierzchłych czasów. Miasto i jego mieszka´ncy odeszli w niebyt tak dawno temu, z˙ e nikt nie pami˛etał ani o nich, ani nawet o dolinie, w której z˙ yli. Zostało to rusztowanie — ostatni s´wiadek zaginionej cywilizacji. Czas i klimat odcisn˛eły swe pi˛etno na fundamentach tej budowli. Zrobiono je z czego´s w rodzaju kamienia, ale nie tak twardego. Tu i ówdzie mi˛edzy kratownicami pozostały resztki s´cian. Rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie, odkryli wi˛ecej podobnych konstrukcji stojacych ˛ blisko siebie, niby mur, który miał obroni´c sztuczne miasto przed niepokonana˛ przyroda.˛ Krzewy i drzewa ju˙z dawno znalazły sobie drog˛e w´sród belek i kratownic. Rosły bardzo g˛esto i ciasno oplatały metalowe belki. Czas i korozja zrobiły swoje. Teraz przyroda brała odwet. W˛edrowcy przygladali ˛ si˛e w milczeniu ponurej budowli — s´wiadkowi z innej epoki i innej cywilizacji. Patrzac ˛ na przerdzewiałe fragmenty budowli, Shea nie mógł pozby´c si˛e przykrego wra˙zenia, z˙ e tyle ludzkiego wysiłku poszło na marne. — Co to za miejsce? — zapytał s´ciszonym głosem. Hendel wzruszył ramionami: — Pewnie jakie´s miasto. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e nikogo tu nie było od kilkuset lat. Balinor przesunał ˛ dłonia˛ po najbli˙zszym d´zwigarze. Pod warstwa˛ kurzu i rdzy wcia˙ ˛z był szary metal. Obeszli konstrukcj˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie fundamentom zrobionym z substancji podobnej do kamienia. W pewnej chwili Balinor zatrzymał si˛e i starł kurz pokrywajacy ˛ jeden z bloków. W niby -kamieniu ukazały si˛e cyfry i litery — data z zamierzchłych czasów. Gdy wreszcie zdołali ja˛ odczyta´c, zaskoczony Shea krzyknał: ˛ — To przecie˙z jeszcze sprzed Wielkich Wojen! Nie do wiary. To na pewno najstarsza budowla na s´wiecie! — Allanon kiedy´s wspominał co´s o ludziach z tamtych czasów — wtracił ˛ zadumany Menion. — Podobno były to czasy s´wietno´sci. A zostało z nich tylko tyle — doko´nczył smutnym głosem, wskazujac ˛ r˛eka˛ przerdzewiały metal. — Zatrzymajmy si˛e tu na krótki odpoczynek — zaproponował Shea. — Chciałbym obejrze´c inne budowle.

117

Balinor i Hendel niech˛etnie przystali na pomysł Shei. Zgodzili si˛e na krótki postój pod warunkiem, z˙ e wszyscy b˛eda˛ trzyma´c si˛e w zasi˛egu wzroku. Flick i Shea skierowali si˛e do nast˛epnej zardzewiałej konstrukcji. Hendel usiadł na ziemi i z niech˛ecia˛ my´slał o ka˙zdej chwili sp˛edzonej w´sród obcej, przygn˛ebiajacej ˛ plataniny ˛ zardzewiałych, z˙ elaznych belek i d´zwigarów. Zat˛esknił do rodzinnych stron, domu i lasu, w którym zawsze czuł si˛e swojsko. Durin, Dayel, Balinor i Menion obeszli fundament. Po drugiej stronie odkryli napis, który by´c mo˙ze był czyim´s imieniem. Tymczasem Hendel na dobre pogra˙ ˛zył si˛e w marzeniach i s´nił na jawie o swoim domu w Culhaven. Nagle drgnał ˛ i rozejrzał si˛e. Oprzytomniał całkowicie, gdy stwierdził, z˙ e brakuje Flicka i Shei, którzy w poszukiwaniu s´ladów dawnej cywilizacji odeszli za daleko w las i znikn˛eli z pola widzenia pozostałych. Jego niepokój wzrósł, gdy zorientował si˛e, z˙ e wokoło zapadła s´miertelna cisza, a las zastygł w bezruchu. Słycha´c było jedynie s´ciszone głosy czwórki ogladaj ˛ a˛ cej rozpadajacy ˛ si˛e kawał dziwnego kamienia. Umilkły ptaki i owady, a powietrze było jakby nieruchome. Hendel oddychał ci˛ez˙ ko, chrapliwie. — Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — stwierdził, si˛egajac ˛ po maczug˛e. Tymczasem Flick zauwa˙zył kilka matowych, białych przedmiotów w kształcie pałek lub grubych patyczków. Le˙zały przy resztkach s´ciany budowli, która˛ ogladali ˛ z Shea.˛ Były cz˛es´ciowo przykryte ziemia,˛ wi˛ec podszedł bli˙zej, by przyjrze´c si˛e im dokładnie. Shea nie zwracał uwagi na brata i przeszedł do szczatków ˛ nast˛epnej budowli. Flick wcia˙ ˛z nie mógł rozpozna´c białawych przedmiotów. Dopiero gdy stanał ˛ nad nimi, poczuł chłód na plecach, a strach s´cisnał ˛ mu gardło. Patrzył na ludzkie ko´sci. ´ Za plecami usłyszał trzask łamanych gał˛ezi. Sciana lasu rozsun˛eła si˛e, a z niej wychyn˛eło szare, monstrualne dziwo o wielu ko´nczynach — mutant zbudowany z z˙ ywej tkanki i l´sniacych ˛ płyt. Na długiej, metalowej szyi, kiwała si˛e włochata głowa spotworniałego owada. Wygłodniałe monstrum kłapn˛eło na widok jedzenia. Nad rozpalonymi s´lepiami kołysały si˛e długie czułki zako´nczone ostrymi szpikulcami. Stworzony przez ludzi z dawnych czasów przetrwał kataklizm, prze˙zył swoich panów i rozpoczał ˛ samodzielny byt, uzupełniajac ˛ rozpadajace ˛ si˛e fragmenty ciała kawałkami metalu. Z biegiem czasu przekształcił si˛e w straszliwe dziwo z˙ ywiace ˛ si˛e ludzkim mi˛esem. Zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył zareagowa´c, był ju˙z przy pierwszej ofierze. Flick le˙zał powalony pot˛ez˙ nym kopni˛eciem. Kłapiace ˛ szcz˛eki ju˙z otwierały si˛e nad nieprzytomnym nieszcz˛es´nikiem, gdy Shea wrzasnał ˛ z całych sił, wyszarpnał ˛ zza pasa nó˙z i rzucił si˛e na pomoc bratu. Zanim potwór zacisnał ˛ szcz˛eki, Shea zaatakował go no˙zem. Zaskoczone monstrum cofn˛eło si˛e szybko jak zraniony gad. Pałajace, ˛ zielone s´lepia skierowały si˛e na napastnika, który wydawał si˛e tak s´miesznie mały. — Shea, stój! — krzyknał ˛ Menion. Ale Shea wbił ju˙z nó˙z we włochate ciało potwora. Ten syknał ˛ z w´sciekłos´cia˛ i machnał ˛ chuda˛ ko´nczyna˛ jak mieczem. Shea uskoczył w ostatniej chwili, 118

unikajac ˛ przygwo˙zd˙zenia do ziemi i natychmiast zadał nast˛epny cios. Monstrum zadr˙zało i otrzasn˛ ˛ eło si˛e jak pies. Przez chwil˛e zdawało si˛e, z˙ e Shea zginał ˛ w masie kłaków i z˙ elaza, po czym ujrzeli go le˙zacego ˛ tu˙z przy Flicku. Niewiele brakowało, by wyciagn ˛ ał ˛ nieprzytomnego brata, ale monstrum wygi˛eło si˛e w pałak ˛ i przewróciło chłopca. Na ułamek sekundy kurz przesłonił walczacych. ˛ Wszystko rozegrało si˛e tak szybko, z˙ e nikt inny nie zda˙ ˛zył zareagowa´c. Hendel po raz pierwszy w z˙ yciu zobaczył podobnego dziwolaga. ˛ Chocia˙z w chwili ataku był najdalej od walczacych, ˛ pospieszył z pomoca˛ jako pierwszy. Pozostali od razu dołaczyli ˛ do niego. Gdy kurz opadł na tyle, z˙ e odsłonił łeb stwora, brz˛ekn˛eły trzy ci˛eciwy i trzy strzały utkwiły we włochatym cielsku. Potwór uniósł si˛e na paj˛eczych nogach, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za nowymi napastnikami. Nie musiał długo szuka´c. Menion odrzucił łuk, wydobył wielki miecz i s´ciskajac ˛ oburacz ˛ r˛ekoje´sc´ , rzucił si˛e na potwora z bojowym okrzykiem: „Leah — Leah!” Błysn˛eło tak˙ze złowrogo pot˛ez˙ ne ostrze Balinora, a jego wła´sciciel ruszył na pomoc ksi˛eciu z gór. Durin i Dayel szyli z łuków, celujac ˛ w łeb i oczy. Dziwolag ˛ próbował broni´c si˛e przed strzałami, osłaniajac ˛ oczy przednimi czułkami, ale ze słabym skutkiem. Bezskutecznie próbował tak˙ze strzasn ˛ a´ ˛c strzały, które utkwiły w ciele. Menion pierwszy dotarł do potwora na odległo´sc´ miecza i zatopił ostrze w jednej z ko´nczyn tak gł˛eboko, z˙ e stal zgrzytn˛eła o ko´sc´ . Monstrum cofn˛eło si˛e i odepchn˛eło Meniona, lecz w tym samym momencie celnie rzucona maczuga Hendela trafiła go mi˛edzy oczy. Ułamek sekundy pó´zniej stał ju˙z przed nim Balinor. Peleryn˛e zsunał ˛ na plecy, odsłaniajac ˛ pleciona˛ kolczug˛e, aby w ten sposób sprawniej operowa´c wielkim mieczem. Zadał kilka szybkich, mocnych ciosów i po chwili druga noga stwora odpadła od ciała. Monstrum próbowało atakowa´c i przygwo´zdzi´c do ziemi cho´c jednego z napastników. Tymczasem oni, z bojowymi okrzykami na ustach, ci˛eli i siekli włochate cielsko, próbujac ˛ odciagn ˛ a´ ˛c je od le˙zacych ˛ bez ruchu braci Ohmsfordów. Pod gradem precyzyjnych ciosów monstrum miotało si˛e bezładnie. Durin i Dayel tak˙ze nie pró˙znowali, wypuszczajac ˛ na monstrum prawdziwa˛ ulew˛e strzał. Chocia˙z wiele z nich odbiło si˛e od metalowych płyt, to jednak te, które wbijały si˛e w cielsko, rozpraszały uwag˛e coraz bardziej rozw´scieczonego potwora. W pewnym momencie Hendel padł pod pot˛ez˙ nym uderzeniem i osunał ˛ si˛e bez czucia. Monstrum ruszyło szybko, by go dobi´c. Balinor, widzac, ˛ co si˛e dzieje, u˙zył całej swojej siły i zasypał potwora gradem morderczych ciosów. Dzi˛eki temu Menion zdołał odciagn ˛ a´ ˛c nieprzytomnego karła i ocuci´c go. Strzały elfów cz˛es´ciowo o´slepiły potwora. Z uszkodzonego oka monstrum obficie lała si˛e krew. Potwór zrozumiał, z˙ e przegrał bitw˛e i z˙ e za chwil˛e moz˙ e straci´c z˙ ycie. Zamarkował atak na najbli˙zszego przeciwnika i z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ pomknał ˛ do swej le´snej kryjówki. Menion ruszył w pogo´n, ale monstrum uciekało tak szybko, z˙ e nie sposób było go dogoni´c. Gdy ostatecznie znikn˛eło w´sród drzew, pi˛eciu zwyci˛eskich s´miałków pospieszyło z pomoca˛ nieprzy119

tomnym braciom. Skuleni le˙zeli nieruchomo na ziemi. Hendel, który znał sztuk˛e opatrywania ran odniesionych w walce, zbadał Flicka i She˛e. Byli silnie potłuczeni i mieli liczne zadrapania. Wygladało ˛ jednak na to, z˙ e ko´sci maja˛ nienaruszone. By´c mo˙ze odnie´sli jakie´s obra˙zenia wewn˛etrzne. Najbardziej zaniepokoiły go jednak s´lady po ukaszeniu. ˛ Potwór ukasił ˛ She˛e w rami˛e, Flick za´s miał ran˛e na karku. Miejsca te były silnie zaczerwienione i spuchni˛ete. Jad zaczynał si˛e rozchodzi´c po ciałach chłopców. Nie wiadomo, czy zagra˙zał ich z˙ yciu. Mimo usilnych zabiegów z˙ aden nie odzyskał przytomno´sci. Ich oddechy były płytkie i nieregularne, a skóra zszarzała. — Nie potrafi˛e ich z tego wyciagn ˛ a´ ˛c! — powiedział wreszcie zatroskany Hendel. — Trzeba jak najszybciej dostarczy´c ich do Allanona. On zna si˛e na tym lepiej. Na pewno im pomo˙ze. — Czy to znaczy, z˙ e moga˛ tego nie prze˙zy´c? — zapytał szeptem Menion. Hendel skinał ˛ głowa.˛ Zapadła cisza. Po chwili Balinor, który pierwszy otrza˛ snał ˛ si˛e z przygn˛ebienia, objał ˛ dowództwo. Polecił Menionowi i Durinowi przygotowa´c z˙ erdzie na nosze, sam za´s z Hendelem zaczał ˛ zaplata´c sznur. Po przymocowaniu go do z˙ erdzi otrzymali dwie pary noszy podobnych do hamaków. Pi˛etnas´cie minut pó´zniej nieprzytomnych braci owini˛eto w koce i uło˙zono na noszach. Przez cały czas Dayel stał na warcie na wypadek, gdyby potwór zaatakował ponownie. Nic takiego jednak si˛e nie wydarzyło. Gdy byli gotowi do drogi, Hendel objał ˛ prowadzenie, za´s pozostali zaj˛eli si˛e noszami. Szybko przebyli ostatni odcinek drogi przez wymarłe miasto i po kilku minutach doszli do s´cie˙zki, która˛ planowali wyj´sc´ z doliny. Na pos˛epnych twarzach malowała si˛e bezsilna zło´sc´ . Co pewien czas spogladali ˛ z wyrzutem na rdzewiejace ˛ konstrukcje. Wszyscy odczuwali gorycz pora˙zki. Zeszli w dolin˛e pełni wiary i optymizmu, a wychodzili pobici i zniech˛eceni, jak ofiary kapry´snego losu, który tym razem bole´snie sobie z nich zadrwił. Wyszedłszy z doliny, zacz˛eli si˛e wspina´c kr˛eta˛ s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do skalnego grzbietu. W lesie znów odezwały si˛e ptaki i owady — znak, z˙ e niebezpiecze´nstwo min˛eło. Wszyscy my´sleli o tym, co ich spotkało i o nieprzytomnych chłopcach. Hendel jako jedyny zwrócił uwag˛e na zmiany w le´snych odgłosach. Robił sobie wyrzuty, z˙ e zawczasu nie poinformował pozostałych. Rozmy´slał tak˙ze o tym, co mogło si˛e sta´c z samym Allanonem i znakami, które obiecał zostawia´c w regularnych odst˛epach. Doszedł do wniosku, z˙ e Allanon na pewno oznaczył rozwidlenie, po czym wybrał prawe odgał˛ezienie prowadzace ˛ pod gór˛e. Gdy odszedł, kto´s lub co´s domy´sliło si˛e, co oznaczaja˛ skrawki materiału, i usun˛eło je. By´c mo˙ze był to ten sam stwór, który zaatakował ich w dolinie. Hendel pokr˛ecił głowa.˛ Jak mógł nie wyczu´c podst˛epu on, do´swiadczony tropiciel i człowiek lasu! Zły na siebie wbił pi˛et˛e w ziemi˛e, a˙z zgrzytn˛eły kamyki. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, szli przez pas g˛estego lasu. Ci˛ez˙ kie konary splatały si˛e nad głowami i zasłaniały niebo. Szlak znowu zaczał ˛ si˛e zw˛ez˙ a´c. Niebo zmieniło 120

barw˛e na złotawoczerwona,˛ pó´zniej na fioletowa.˛ Hendel obliczył, z˙ e sło´nce zajdzie najdalej za godzin˛e. Nie potrafił natomiast powiedzie´c dokładnie, ile dzieli ich od Nefrytowej Przeł˛eczy. Wiedział jedynie, z˙ e byli ju˙z blisko. Dalej czekał ich całonocny marsz, prawie bez odpoczynku. Trudno było przewidzie´c, czy nast˛epnego dnia uda im si˛e złapa´c cho´c par˛e godzin snu. Musieli si˛e spieszy´c. Od tego zale˙zało z˙ ycie nieprzytomnych przyjaciół, których nie´sli na swoich barkach. Trzeba było dostarczy´c ich do Allanona, zanim jad dojdzie do serca. Wszyscy byli tego s´wiadomi, wi˛ec nikt nie protestował. Sło´nce skryło si˛e ju˙z za skalnym grzbietem. Czwórka niosaca ˛ nieprzytomnych coraz bardziej odczuwała zm˛eczenie, a ich barki i plecy były sztywne z wysiłku. Balinor zarzadził ˛ krótki postój. Padli na ziemi˛e i przez dłu˙zszy czas le˙zeli, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko. Gdy nadeszła noc, Hendel przekazał prowadzenie Dayelowi, który był najbardziej zm˛eczony, gdy˙z d´zwigał nosze z Rickiem. Na twarzach nieprzytomnych pojawił si˛e dziwny grymas i krople potu. Hendel sprawdził puls. Był ledwo wyczuwalny. Menion zaczynał traci´c panowanie nad soba.˛ Kra˙ ˛zył wokół Flicka i Shei i przysi˛egał zemst˛e wszystkiemu i wszystkim, którzy przyszli mu na my´sl. Miał twarz czerwona˛ z wysiłku, a z˙ e jeszcze nie odreagował niedawnej bitwy, szukał czego´s, na czym mógłby wyładowa´c gniew. Po dziesi˛eciu minutach ruszyli dalej. Nastała noc. Migoczace ˛ gwiazdy i blada po´swiata ksi˛ez˙ yca w nowiu rozja´sniały ciemno´sci. Musieli zwolni´c. W takich warunkach łatwo było o potkni˛ecie czy wywrócenie noszy. Prowadził Dayel. Jego zmysły były ostrzejsze, dzi˛eki czemu łatwiej znajdował drog˛e w ciemno´sci. Hendel zajał ˛ jego miejsce przy noszach z Flickiem. W jego głowie kł˛ebiły si˛e ponure my´sli, a zwłaszcza ta o znakowaniu szlaku, którym mieli si˛e wydosta´c z Wolfsktaag. Obiecane znaki przydałyby si˛e zwłaszcza teraz, kiedy od po´spiechu zale˙zało z˙ ycie dwóch Ohmsfordów. Jeszcze najmniej odczuwał zm˛eczenie, ci˛ez˙ ar noszy nie dawał si˛e tak we znaki, wi˛ec idac, ˛ patrzył oboj˛etnie na góry, które mijali. Dopiero po upływie kilku minut od chwili, gdy jego wzrok spoczał ˛ na dwóch szczytach, wy˙zszych od pozostałych, Hendel zorientował si˛e, z˙ e zbli˙zali si˛e do Nefrytowej Przeł˛eczy. W tej samej chwili Dayel obwie´scił, z˙ e szlak przed nimi rozchodzi si˛e w trzy ró˙zne strony. Hendel powiedział, z˙ e do przeł˛eczy prowadzi s´cie˙zka odchodza˛ ca w lewo. Nie zatrzymujac ˛ si˛e, ruszyli we wskazanym kierunku, a nawet przyspieszyli kroku podbudowani my´sla˛ o rychłym spotkaniu z Allanonem. Owini˛ete w koce ciała nieprzytomnych towarzyszy zacz˛eły pr˛ez˙ y´c si˛e i wygina´c. Rozpocz˛eła si˛e walka organizmów z jadem. Tym razem walce z powolna˛ s´miercia˛ bracia przeciwstawiali jedynie wol˛e z˙ ycia. Obserwujac ˛ nieprzytomnych, Hendel przeczuwał, z˙ e taka reakcja organizmu na trucizn˛e to dobry znak. Ciała chłopców nie zamierzały skapitulowa´c. Odwrócił si˛e do pozostałych i spostrzegł, z˙ e wszyscy wpatrywali si˛e w łun˛e, która pojawiła si˛e mi˛edzy bli´zniaczymi szczytami. Wkrót-

121

ce do uszu wszystkich dotarło echo gwaru wielu głosów i dudnienie. Balinor nie zarzadził ˛ postoju, lecz polecił Dayelowi pój´sc´ na zwiady w kierunku łuny. — Co to mo˙ze by´c? — zapytał Menion. — Trudno powiedzie´c. Jeste´smy za daleko. Brzmi jak odgłosy b˛ebnów i s´piewy — odpowiedział Durin. — To gnomy — o´swiadczył Hendel. Po nast˛epnej godzinie marszu znale´zli si˛e blisko z´ ródła s´wiatła i d´zwi˛eku. Okazało si˛e, z˙ e łuna pochodzi od kilkuset ognisk, za´s dudnienie jest rzeczywis´cie odgłosem b˛ebnów, które wtórowały za´spiewom i skandowaniu wielu gardeł. Gdy podeszli bli˙zej, hałas stał si˛e ogłuszajacy. ˛ Na tle ciemnego nieba rysowały si˛e w oddali bli´zniacze, skaliste góry. Mi˛edzy nimi znajdowało si˛e wej´scie do Nefrytowej Przeł˛eczy. Balinor wiedział, z˙ e je´sli obozujacy ˛ w oddali tłum był rzeczywi´scie zgromadzeniem gnomów, to na pewno nie rozstawili wart na zakazanej ziemi. Oznaczało to, z˙ e grupka s´miałków była bezpieczna, dopóki pozostawała w cieniu lasu, który prawie dochodził do przeł˛eczy. Nat˛ez˙ enie s´piewów i odgłosy b˛ebnów sugerowały, z˙ e zebrany tłum niepr˛edko si˛e rozejdzie. Oznaczało to, z˙ e wej´scie na przeł˛ecz jest zablokowane. Wkrótce dotarli do skraju lasu przy wej´sciu. Kryjac ˛ si˛e w cieniu, wyjrzeli, po czym szybko cofn˛eli si˛e w mrok na narad˛e. — Co tu si˛e dzieje? Co znacza˛ te b˛ebny i cały ten zgiełk? — pytanie Balinora skierowane było do Hendela, ledwo widocznego w cieniu drzewa. — Stad ˛ nic nie wida´c, chyba z˙ e si˛e umie czyta´c w my´slach — odburknał ˛ zirytowany Hendel. — Głosy sa˛ takie jak gnomów, ale nie słycha´c słów. Pójd˛e i sprawdz˛e. — Lepiej nie! — wtracił ˛ si˛e pospiesznie Durin. — To zadanie dla elfa. Chodz˛e szybciej i ciszej ni˙z ty, tropicielu. A poza tym pierwszy wyczuj˛e obecno´sc´ stra˙zników. — To mo˙ze ja pójd˛e — zaproponował Dayel. — Jestem przecie˙z mniejszy, l˙zejszy i szybszy ni˙z wy wszyscy. Zaraz wracam — powiedział i nie czekajac ˛ na zgod˛e, zniknał ˛ w ciemno´sciach. Durin zaklał ˛ pod nosem. Nie chciał nara˙za´c brata. Je´sli w istocie s´piewajacy ˛ wokół ognisk u wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy byli gnomami, to ka˙zdemu zabłakanemu ˛ elfowi groziła s´mier´c z ich rak. ˛ Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Hendel wzruszył ramionami, usiadł na ziemi, oparł si˛e o pie´n drzewa i czekał na powrót Dayela. Shea zaczał ˛ j˛ecze´c i rzuca´c si˛e gwałtownie. Zrzucił koce i nieomal spadł z noszy. Flick zachowywał si˛e podobnie, ale jego ruchy nie były tak gwałtowne. Menion i Durin szybko zawin˛eli braci w koce i przywiazali ˛ do noszy rzemieniami. Na szcz˛es´cie dudnienie b˛ebnów i s´piewy gnomów skutecznie zagłuszały j˛eki nieprzytomnych, których ogarn˛eły teraz konwulsje. Czekajac ˛ na powrót elfa, pozostała czwórka zacz˛eła intensywnie my´sle´c, jak przeprawi´c si˛e przez tłum zebrany przy przeł˛eczy. Wtem z ciemno´sci wynurzył si˛e Dayel. — Czy to gnomy? — zapytał Hendel. 122

— Setki albo tysiace ˛ gnomów — odpowiedział ponuro elf. — Rozbili obóz wzdłu˙z całego wej´scia do przeł˛eczy. Rozpalili mnóstwo ognisk. Pewnie obchodza˛ jaka´ ˛s uroczysto´sc´ , bo bez przerwy bija˛ w b˛ebny i zawodza.˛ Najgorsze, z˙ e cały czas siedza˛ twarzami do wej´scia. Nie ma szans, z˙ eby si˛e przemkna´ ˛c. Dayel przerwał, spojrzał na wstrzasane ˛ konwulsjami ciała braci Ohmsfordów, po czym zwrócił si˛e do Balinora: — Zbadałem całe wej´scie i dokładnie obejrzałem obie granie. Jedyna droga prowadzi przez obóz gnomów. Tym razem chyba naprawd˛e wpadli´smy w pułapk˛e.

XII Słowa Dayela wywołały gwałtowna˛ reakcj˛e. Menion poderwał si˛e, chwycił r˛ekoje´sc´ miecza i zaczał ˛ si˛e odgra˙za´c, z˙ e albo wyrabie ˛ sobie drog˛e przez tłum gnomów, albo sam zginie. Balinor próbował go powstrzyma´c, ale do rozjuszonego ksi˛ecia dołaczyli ˛ pozostali. Przez chwil˛e panował całkowity rozgardiasz. Hendel zadał roztrz˛esionemu Dayelowi kilka pyta´n, a nast˛epnie rozkazał, by si˛e uciszyli. Gdy Balinor w ko´ncu uspokoił Meniona, karzeł stwierdził: — Tam sa˛ tak˙ze wodzowie, czarownicy, kapłani i wszyscy mieszka´ncy osad poło˙zonych najbli˙zej Wolfsktaag. Uroczysto´sc´ taka jak ta odbywa si˛e raz w miesiacu. ˛ Zbieraja˛ si˛e koło przeł˛eczy przed zachodem sło´nca i s´piewaja˛ dzi˛ekczynne modły do bóstw, które pono´c chronia˛ ich przed złymi duchami z zakazanej ziemi. Trwa to przez cała˛ noc. Flick i Shea nie wytrzymaja˛ do rana. — Có˙z za wspaniały naród! — wybuchnał ˛ Menion. — Modla˛ si˛e o obron˛e przed złymi mocami, a sami kumaja˛ si˛e z Królestwem Czaszki! Nie wiem, co na to powiecie, ale ja nie mam zamiaru zrezygnowa´c tylko dlatego, z˙ e jakie´s zło´sliwe stworki musza˛ od´spiewa´c swoje kłamliwe zakl˛ecia. — Nikt nie mówi o poddaniu si˛e ani o rezygnowaniu — wtracił ˛ Balinor, gdy zacietrzewiony ksia˙ ˛ze˛ przerwał, by złapa´c oddech. - Jeszcze tej nocy przeprawimy si˛e przez góry. Za chwil˛e ruszamy. — Niby jak mieliby´smy tego dokona´c? — zapytał Hendel. — Przemaszerowa´c przez połow˛e gnomiej nacji? A mo˙ze przefruniemy? — Chwileczk˛e — wtracił ˛ Menion i pochylił si˛e nad nieprzytomnym Shea.˛ Przeszukał kieszenie i wydobył sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. — One nas stad ˛ wyprowadza! ˛ — Postradał rozum czy co? — zapytał Hendel, patrzac ˛ z niedowierzaniem na sakiewk˛e w dłoni ksi˛ecia. — To na nic, Menionie — powiedział półgłosem Balinor. — Tylko Shea mo˙ze u˙zy´c tych klejnotów. Poza tym Allanon powiedział mi, z˙ e mo˙zna ich u˙zy´c tylko przeciwko istotom posiadajacym ˛ magiczna˛ moc, która zagra˙załaby ludzkiemu umysłowi. Gnomy maja˛ ciała i sa˛ s´miertelne. Nale˙za˛ zatem do s´wiata rzeczywistego. To nie duchy ani zjawy.

124

— Nie rozumiem, o czym mówisz, ale pami˛etam, jak te kamienie pokonały Topielidło z Moczarów Mgieł. Sam widziałem, jaka˛ maja˛ moc. — Menion przerwał. Zastanowił si˛e nad tym, co powiedział i opu´scił sakiewk˛e. — Macie racj˛e. To nie ma sensu. Przepraszam. Sam nie wiem, co mówi˛e. — Musi by´c jaki´s sposób! — wtracił ˛ si˛e Durin. — Potrzebny nam dobry plan. Trzeba chocia˙z na pi˛ec´ minut odwróci´c uwag˛e gnomów. To wystarczy, z˙ eby si˛e przemkna´ ˛c. Menion o˙zywił si˛e. Pomysł Durina przypadł mu do gustu. My´slał goraczkowo, ˛ ale nic nie przychodziło mu do głowy. Balinor rozwa˙zał pomysł elfa, przechadzajac ˛ si˛e tam i z powrotem. Hendel zaproponował, z˙ e mógłby wej´sc´ w tłum i da´c si˛e pojma´c. Majac ˛ w r˛ekach tego, który najbardziej dał im si˛e we znaki, gnomy zapomniałyby o całym s´wiecie. Menion pu´scił mimo uszu ponury z˙ art. Obstawał przy swojej propozycji. W ko´ncu znowu stracił cierpliwo´sc´ i krzyknał: ˛ — Do´sc´ gadania! Trzeba obmy´sli´c jak si˛e stad ˛ wydosta´c, zanim b˛edzie za pó´zno dla Flicka i Shei. Zatem, co robimy? — Jak szeroka jest przeł˛ecz? — zapytał Balinor, nie przerywajac ˛ spaceru. — W miejscu, gdzie siedza˛ gnomy, około dwustu jardów — odpowiedział Dayel, unikajac ˛ wzroku Meniona. Zamy´slił si˛e, po czym nagle strzelił palcami i zawołał: — Mam! Prawa strona przeł˛eczy jest widoczna jak na dłoni, ale po lewej, wzdłu˙z skały ro´snie par˛e drzew i krzaków. To zawsze jaka´s osłona. — Za słaba — odpowiedział Hendel. — Przez t˛e przeł˛ecz mo˙ze si˛e przeprawi´c cały legion ustawiony w czworobok. Osłona jest tak skapa, ˛ z˙ e przej´scie tamt˛edy dzisiaj, w s´wietle ognisk, to samobójstwo. Znam dobrze t˛e przeł˛ecz. Zauwa˙zy nas ka˙zdy gnom, który przypadkiem spojrzy w tamta˛ stron˛e. — Trzeba zatem sprawi´c, by patrzyły gdzie´s indziej — powiedział Balinor. W jego umy´sle kiełkował pewien plan. Rycerz zatrzymał si˛e, kl˛eknał ˛ i naszkicował na ziemi wej´scie do przeł˛eczy. Spojrzał na Dayela i Hendela. Menion przestał złorzeczy´c i zainteresował si˛e szkicem. — Jak widzicie, z rysunku wynika, z˙ e a˙z do tego miejsca mamy osłon˛e — wyja´snił, wskazujac ˛ na punkt przy linii przedstawiajacej ˛ zarys skały z lewej strony. — Stok jest stosunkowo łagodny, poro´sni˛ety krzakami, które te˙z daja˛ osłon˛e. Dochodzac ˛ do tego miejsca, znajdziemy si˛e nad terenem zaj˛etym przez gnomy. Odtad ˛ za´s jest około trzydziestu jardów otwartej przestrzeni„ która dochodzi do lasu rosnacego ˛ na poczatku ˛ stromego zbocza. Na tym odcinku b˛edziemy tak o´swietleni, z˙ e ka˙zdy nas zauwa˙zy. Trzeba skierowa´c uwag˛e gnomów na co´s innego. Tylko wtedy mamy szans˛e przeby´c t˛e drog˛e. Cztery pary oczu wpatrywały si˛e w niego wyczekujaco. ˛ Był niezadowolony, z˙ e nie zdołał wykoncypowa´c czego´s mniej ryzykownego, ale czas naglił. Stan Ohmsfordów pogarszał si˛e. Gdyby Shea zmarł, wyprawa straciłaby sens. Tylko prawowity potomek rodu Shannary mógł w pełni wykorzysta´c moc Miecza. Je´sli 125

tego nie zrobi, wybuchnie wojna, która pochłonie wiele ofiar, by´c mo˙ze nawet wszystko, co z˙ yje. Wobec takiej perspektywy z˙ ycie siedmiu s´miałków było naprawd˛e niska˛ cena˛ za ocalenie ludów czterech krain. — Do wykonania tego planu potrzebny jest najlepszy łucznik — o´swiadczył ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. — Mamy takiego w´sród nas. To ksia˙ ˛ze˛ Leah. Zaskoczony Menion podniósł wzrok. Nie potrafił ukry´c wzruszenia i dumy z powodu wyró˙znienia. Tymczasem Balinor kontynuował: — B˛edziesz mógł odda´c tylko jeden strzał. Je´sli chybisz zginiemy. — Ale na czym polega ten plan? — dopytywał si˛e Durin. — Kiedy dojdziemy do ko´nca osłony, Menion wybierze sobie cel. B˛edzie to jeden z wodzów gnomów, którzy obozuja˛ po przeciwnej stronie wej´scia do przeł˛eczy. Trafienie i s´mier´c wodza spowoduje zamieszanie. Wykorzystamy je, by przeskoczy´c do lasu. — Widzi mi si˛e, z˙ e to si˛e na nic nie zda — stwierdził ponuro Hendel. — Jak tylko trafiony padnie, wszystkie gnomy zbiegna˛ si˛e przy wej´sciu do przeł˛eczy i zobacza˛ nas, a to koniec. Balinor zaprzeczył ruchem głowy i u´smiechnał ˛ si˛e, ale jako´s niepewnie. — Nie zobacza˛ nas, bo b˛eda˛ s´cigali kogo´s innego. Gdy wódz zostanie trafiony, jeden z nas poka˙ze si˛e im na skale z dala od wej´scia. Gnomy b˛eda˛ chciały go dopa´sc´ w pierwszej kolejno´sci. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby zdołali zorganizowa´c systematyczne i dokładne poszukiwania. Naszym sprzymierze´ncem b˛edzie zamieszanie w ich szeregach. Im wi˛eksze, tym lepiej dla nas. W milczeniu słuchali Balinora, spogladaj ˛ ac ˛ niespokojnie po twarzach towarzyszy. Wszystkich nurtowała jedna my´sl. Milczenie przerwał Menion: — Wszystko to brzmi pi˛eknie, ale nie dla tego, który ma si˛e pokaza´c gnomom. Czeka go pewna s´mier´c. — To mój plan, wi˛ec moim obowiazkiem ˛ jest zosta´c i wyciagn ˛ a´ ˛c gnomy w góry. Potem zatocz˛e koło i dołacz˛ ˛ e do was w ustalonym miejscu na skraju lasów Anaru. — Chyba nie wierzysz w to, z˙ e pozwol˛e ci zje´sc´ najlepszy kasek ˛ — zadrwił Menion. — Ja wybieram cel, ja strzelam, wi˛ec je´sli nie trafi˛e, to tylko ja. . . Nie doko´nczył zdania. Wzruszył ramionami i z u´smiechem klepnał ˛ Durina w rami˛e. Ten spojrzał z niedowierzaniem. Balinor ju˙z otwierał usta, by si˛e sprzeciwi´c, ale ubiegł go Hendel: — Plan nie jest zły i mo˙ze si˛e sprawdzi´c. Wiadomo wszystkim, z˙ e ten, który zostanie, s´ciagnie ˛ na siebie par˛e tysi˛ecy gnomów. W najlepszym razie nie wy´sla˛ za nim po´scigu, lecz zaczekaja,˛ a˙z głód wyp˛edzi go z gór. Musi to by´c kto´s, kto zna zwyczaje gnomów, ich pułapki i metody walki. Musi by´c biegły w tropieniu i unikaniu zasadzek. Tylko jeden z nas spełnia wszystkie te warunki, a poza tym ma niemałe do´swiadczenie bojowe. Ten kto´s to ja. . . Zreszta˛ wszyscy wiecie, jak

126

bardzo chca˛ mojej głowy. Takiej okazji nie przepuszcza˛ na pewno — zako´nczył ponuro. — Przecie˙z mówiłem — upierał si˛e Menion — z˙ e to wyłacznie ˛ mój. . . W tym momencie Balinor wkroczył zdecydowanie: — Hendel ma racj˛e. Spojrzeli zaskoczeni na ksi˛ecia Callahornu. Jedynie Hendel rozumiał decyzj˛e Balinora. Na jego miejscu postapiłby ˛ tak samo. — Ochotnik został zatwierdzony. Hendel ma najwi˛eksze szans˛e wyj´sc´ z tego cało. Odwrócił si˛e do masywnego karła i wyciagn ˛ ał ˛ dło´n. Hendel u´scisnał ˛ ja,˛ po czym szybko odwrócił si˛e, ruszył biegiem pod gór˛e i zniknał ˛ w mroku. Wszyscy odprowadzili go wzrokiem. Z zachodu docierały monotonne za´spiewy i jednostajne dudnienie b˛ebnów. — Zakneblujcie chłopców, z˙ eby nie krzyczeli — rozkaz Balinora wyrwał z zadumy wszystkich oprócz Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah stał nieruchomo i wpatrywał si˛e niewidzacymi ˛ oczami w s´cie˙zk˛e, która˛ odszedł Hendel. Balinor poło˙zył dło´n na jego ramieniu i powiedział: — Postaraj si˛e, mój ksia˙ ˛ze˛ , by twój strzał był równie wielki jak po´swi˛ecenie towarzysza, który nas opu´scił. Nieprzytomnych chłopców mocniej przywiazano ˛ do noszy, by nie spadli w czasie napadu drgawek. Kneble w ustach tłumiły j˛eki, ale pozwalały oddycha´c. Czwórka towarzyszy zebrała rzeczy i chwyciła nosze. Ruszyli do punktu poło˙zonego najbli˙zej wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy. Przed soba˛ widzieli czerwonozłota˛ łun˛e setek ognisk. B˛ebny wybijały równy, monotonny rytm. Dudnienie i s´piewy przybierały na sile. W pewnej chwili skradajacym ˛ si˛e s´miałkom zdawało si˛e, z˙ e na uroczysto´sc´ przybyły wszystkie z˙ yjace ˛ gnomy. D´zwigajac ˛ nosze, czuli si˛e tak, jakby wchodzili do odrealnionego s´wiata blasków i cieni. Zdawało im si˛e, z˙ e przechodza˛ przez ostatnia˛ bram˛e do Krainy Duchów i Widm. W oddali wida´c było dwie strome, prawie pionowe skały o nieregularnych graniach. Wygladały ˛ jak filary. Ta´nczyły na nich s´wietlne refleksy. Dominowała jedna barwa — barwa ognia. Na twarzach o´swietlanych blaskiem płomieni coraz cz˛es´ciej pojawiał si˛e strach. Dotarli do granicy cienia rzucanego przez drzewa. Byli wcia˙ ˛z poza zasi˛egiem wzroku gnomów. Zbocza przy wej´sciu pi˛eły si˛e ostro w gór˛e. Północny stok nie dawał osłony. Za to na południowym rosły karłowate drzewa i krzaki. Balinor wskazał lini˛e drzew jako najbli˙zszy cel. Obejrzał zbocze, wytyczył jego zdaniem najbezpieczniejsza˛ tras˛e i objał ˛ prowadzenie. Droga pod gór˛e zaj˛eła im wi˛ecej czasu ni˙z przypuszczali. Na dany znak zacz˛eli ostro˙znie, krok za krokiem, schodzi´c do wlotu do przeł˛eczy. Menion wykorzystał to, by przyjrze´c si˛e sylwetkom ta´nczacym ˛ przy ogniskach. Zewszad ˛ dochodziło ogłuszajace ˛ dudnienie i niskie, monotonne za´spiewy posyłane duchom z Wolfsktaag. Oczami wyobra´zni zoba127

czył siebie i swoich towarzyszy pojmanych przez wojownicze gnomy i zaschło mu w ustach. Zaczał ˛ si˛e ba´c o Hendela. Drzewa i krzaki rosły coraz rzadziej. Musieli zwolni´c tempo. Przemykali mi˛edzy plamami cienia, których było coraz mniej. Balinor obserwował gnomy. Dayel i Durin poruszali si˛e bezszelestnie, a ich sylwetki stapiały si˛e z ruchomymi cieniami ta´nczacych ˛ wojowników. Menion przygladał ˛ si˛e gnomom z rosnacym ˛ niepokojem. W blasku ognia ich l´sniace ˛ od potu ciała przesuwały si˛e jak zjawy. Cho´c tancerze patrzyli w przestrze´n sztywnymi, niewidzacymi ˛ oczami, to nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e zareaguja˛ na ka˙zdy odgłos. Wzywali swoich bogów, a ci przecie˙z nie mogli by´c daleko. Gdy dotarli do ostatniej plamy cienia, Balinor wskazał r˛eka˛ teren, który rozciagał ˛ si˛e mi˛edzy nimi a zbawcza˛ g˛estwina˛ lasów Anaru. Z miejsca, gdzie stali, wydawało si˛e to bardzo daleko. Odcinek mi˛edzy ostatnim kr˛egiem cienia a dnem przeł˛eczy wygladał ˛ bardzo niekorzystnie — oprócz kilku k˛ep trawy wypalonej przez sło´nce nie rosło tam nic. Poni˙zej, w niewielkiej odległo´sci, zaczynało si˛e obozowisko gnomów. Ta´nczacy ˛ wokół najbli˙zszych ognisk co pewien czas odchylali głowy do tyłu tak, z˙ e ich wzrok padał na nie osłoni˛ety fragment południowego stoku, po którym zamierzali si˛e przeprawi´c czterej s´miałkowie. Dayel nie mylił si˛e — próba przej´scia ta˛ droga˛ w obecnych warunkach była równoznaczna z samobójstwem. Dalszy marsz pod gór˛e z dwoma nieprzytomnymi na noszach uniemo˙zliwiała pionowa skała o wysoko´sci kilkuset stóp. Odwrócił si˛e i ocenił fragment otwartej przestrzeni, który musieli przeby´c. Z bliska wydawał si˛e szerszy. Balinor zwołał wszystkich na narad˛e. Stan˛eli w ciasnym kr˛egu. — Menion podejdzie do ko´nca osłony i wybierze cel — powiedział. — Gdy trafiony padnie, Mendel poka˙ze si˛e gnomom wysoko na zboczu. Powinien ju˙z by´c na miejscu. Korzystajac ˛ z zamieszania, przeskoczymy ten nieosłoni˛ety kawałek, gdy tylko gnomy rusza˛ w po´scig. Nie wolno si˛e zatrzymywa´c ani rozglada´ ˛ c. Słuchajac ˛ polece´n Balinora, spogladali ˛ na Meniona, który przygotowywał si˛e do wykonania zadania. Zdjał ˛ łuk z pleców i sprawdził naciagni˛ ˛ ecie ci˛eciwy. Wybrał długa,˛ czerwona˛ strzał˛e, ocenił ja˛ wzrokiem i przyło˙zył do oka, by sprawdzi´c, czy jest prosta i dobrze upierzona. Gdy jego wzrok spoczał ˛ na grocie, drgnał ˛ i spojrzał z wahaniem na tłum s´wi˛etujacych ˛ przy ogniskach. Dopiero teraz zrozumiał, z˙ e za chwil˛e b˛edzie musiał po raz pierwszy pozbawi´c kogo´s z˙ ycia nie w bitwie czy w uczciwym pojedynku, ale podst˛epnie, z ukrycia. Ofiara nie b˛edzie miała z˙ adnych szans. Czuł, z˙ e mo˙ze nie sprosta´c zadaniu. Nie miał za soba˛ tylu wojen co Balinor. Brakowało mu tak˙ze chłodnego opanowania i zdecydowania, które cechowały zaprawionego w boju Hendela. Wiedział, co znacza˛ takie poj˛ecia jak odwaga, brawura i po´swi˛ecenie. Był gotów stawi´c czoło ka˙zdemu, w polu lub w szrankach, ale nigdy nie był zmuszony zabi´c z ukrycia. Gdy si˛e odwrócił, jego oczy wyra˙zały wszystkie watpliwo´ ˛ sci.

128

— Musisz to zrobi´c! — powiedział z naciskiem Balinor. Twarz Durina zastygła w ponurym grymasie. Dayel patrzył na Meniona szeroko otwartymi oczami, jakby rozumiał i współczuł temu, który musiał popełni´c okrucie´nstwo. — Nie potrafi˛e zrobi´c tego. . . w ten sposób. . . nawet gdyby to miało ich uratowa´c. . . — powiedział wolno i dr˙zac ˛ na całym ciele, wskazał nieprzytomnych. Balinor patrzył na niego tak, jakby czekał na ciag ˛ dalszy. Po dłu˙zszej chwili Menion spojrzał jeszcze raz na tłum ta´nczacy ˛ w dolinie i nieoczekiwanie o´swiadczył: — Ju˙z wiem. Ale zrobi˛e to po swojemu. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e pozostałych, przesunał ˛ si˛e do k˛epy drzew i przykucnał ˛ przy najdalej wysuni˛etym tak, z˙ e wła´sciwie si˛e odsłonił. Obejrzał kiwajacy ˛ si˛e w magicznym transie tłum i wybrał cel. Był nim jeden z wodzów, który ze swoimi lud´zmi odprawiał modły stosunkowo daleko od wej´scia do przeł˛eczy. Stał na czele swej s´wity i, trzymajac ˛ w wyciagni˛ ˛ etych r˛ekach mis˛e z z˙ arzacymi ˛ si˛e bryłkami w˛egla, wpatrywał si˛e w skalne wrota gór Wolfsktaag. Oprócz ust, z których co pewien czas wydobywał si˛e monotonny za´spiew, ciało wodza nie poruszało si˛e. Menion Leah wydobył druga˛ strzał˛e, sprawdził ja˛ i poło˙zył przed soba˛ obok poprzedniej. Nast˛epnie kl˛eknał ˛ na jedno kolano i wysunał ˛ si˛e z cienia. Powoli zało˙zył pierwsza˛ strzał˛e i wycelował. Trójka ukryta nieco dalej wpatrywała si˛e w niego jak zauroczona. Gdy wszystkim zdawało si˛e, z˙ e s´wiat nagle zastygł w bezruchu, łucznik wypu´scił strzał˛e. Pomkn˛eła do celu, lecz zanim go osiagn˛ ˛ eła, druga strzała ju˙z była w drodze. Menion wypu´scił je płynnym ruchem i zapadł w cie´n najbli˙zszego drzewa. Wszystko stało si˛e tak szybko, z˙ e tylko trójka jego towarzyszy widziała, co zaszło. Pierwsza strzała trafiła dokładnie w podłu˙zna˛ mis˛e z roz˙zarzonymi w˛eglami. Wytraciła ˛ ja˛ z rak ˛ wodza. W˛egle wyprysn˛eły w gór˛e snopem iskier. Zanim zaskoczony mistrz ceremonii zda˙ ˛zył zareagowa´c, druga strzała utkwiła gł˛eboko w jego po´sladku. Trafiony zawył z bólu, a˙z echo odbiło si˛e o skały. Chwil˛e pó´zniej ugodzony w kłopotliwe miejsce wódz zwijał si˛e i skr˛ecał. Nikt si˛e nie domy´slał, skad ˛ spadł cios. Sprawca wcia˙ ˛z pozostawał nieznany. Tymczasem wodzem nadal miotał osobliwy taniec, który jego podwładni obserwowali z mieszanymi uczuciami. Nastroje zmieniły si˛e radykalnie, gdy wszyscy zrozumieli, co si˛e naprawd˛e wydarzyło. Kto´s o´smielił si˛e zakłóci´c s´wi˛ety obrzadek ˛ i zranił wodza w bardzo przykry sposób. Upokorzeni tancerze zawrzeli gniewem. Kilka sekund po tym, jak druga strzała trafiła w cel, wysoko na północnym skalnym filarze u wej´scia do Nefrytowej Przeł˛eczy zapłon˛eła pochodnia. Jej s´wiatło zgin˛ełoby zapewne w z˙ ółtoczerwonej łunie, gdyby nie to, z˙ e po chwili w tym samym miejscu strzeliły wysokie płomienie. Na ich tle ukazała si˛e sylwetka niskiego i kr˛epego wojownika wymachujacego ˛ maczuga.˛ Hendel patrzył z góry na tłum odwiecznych wrogów, a jego s´miech odbity wielokrotnym echem zadudnił w ich uszach jak grom. 129

— No chod´zcie tu, gnomie pomioty — szydził. — Stawajcie do walki, glisty i p˛edraki. Co? Strach was obleciał? Chod´zcie w pojedynk˛e albo kupa! ˛ Jak nie, to ja do was zejd˛e, a wtedy nawet wasze parszywe bóstwa z Wolfsktaag wam nie pomoga! ˛ Tłum gnomów zawrzał gniewem. Rzucili si˛e wszyscy ku Nefrytowej Przeł˛eczy. Złe duchy i widma z gór przestały si˛e liczy´c. Rozw´scieczeni, my´sleli tylko o tym, by dopa´sc´ sprawc˛e i pom´sci´c upokorzonego wodza. Ich odwieczny wróg, karzeł, znowu zalał im sadła za skór˛e, a jeszcze zniewa˙zył ich i blu´znił ich bogom. Wkrótce rozeszła si˛e wie´sc´ , z˙ e sprawca˛ zranienia wodza we wstydliwe miejsce był nie kto inny, lecz sam Hendel. Od dawna ostrzyli sobie z˛eby na niego i oto nadarzyła si˛e okazja. Wkrótce wszyscy mówili tylko o jednym — dopa´sc´ Hendela! Zapominajac ˛ o s´wi˛ecie, tłum rzucił si˛e w stron˛e skał. Czwórka s´miałków poderwała si˛e, chwyciła nosze z nieprzytomnymi i zacz˛eła si˛e wspina´c na jedyny i najtrudniejszy odcinek otwartej przestrzeni, dzielacy ˛ ich od lasów Anaru. Gdyby który´s gnom oprzytomniał na chwil˛e i spojrzał na szlak wiodacy ˛ do zakazanych gór Wolfsktaag, zobaczyłby długie cienie czwórki niosacej ˛ nosze. Przemykały pod nosem zacietrzewionych stworków jak widma. Po dokładniejszym przyjrzeniu si˛e mo˙zna je było zidentyfikowa´c. Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, s´miałkowie zda˙ ˛zali ku zbawczym ciemno´sciom. Dotarli do lasu niezauwa˙zeni i zatrzymali si˛e. Z trudem chwytajac ˛ oddech, słuchali odgłosów dochodzacych ˛ z przeł˛eczy. Przy samym wej´sciu było spokojnie. Tłum rozbiegł si˛e, pozostała jedynie grupka skupiona wokół pechowego wodza. Jeden z nich próbował wyciagn ˛ a´ ˛c strzał˛e tkwiac ˛ a˛ w jego po´sladku. Menion u´smiechnał ˛ si˛e w duchu. Był rozpromieniony. Rado´sc´ nie trwała jednak długo. Spojrzał na północny stok. Ognisko wcia˙ ˛z płon˛eło. Rozjuszone gnomy obiegły skały i wspinały si˛e po nich szybko i zwinnie. Czoło po´scigu dochodziło do ogniska. Nigdzie nie było wida´c Hendela, lecz, obserwujac ˛ rozwój wydarze´n, Menion doszedł do wniosku, z˙ e karzeł został osaczony gdzie´s w´sród skał. Balinor zarza˛ dził wymarsz. Nefrytowa Przeł˛ecz została za nimi. Weszli w głab ˛ lasu. Zmienili kolejno´sc´ szyku. Prowadzenie objał ˛ ksia˙ ˛ze˛ Leah, który otrzymał polecenie odnalezienia najbli˙zszego szlaku na zachód. Menion szybko wykonał zadanie i poprowadził ich s´cie˙zka˛ w głab ˛ lasów Anaru. Szli prawie po omacku. Grube splatane ˛ konary zasłaniały niebo, a pnie drzew rosły po obu stronach s´cie˙zki jak czarna s´ciana. Nieprzytomni bracia rzucali si˛e na noszach, a z ich zakneblowanych ust wydobywały si˛e coraz gło´sniejsze j˛eki i rz˛ez˙ enie. Niosacy ˛ ich towarzysze zaczynali traci´c nadziej˛e. Jad rozchodził si˛e po całym ciele, a gdy dojdzie do serca. . . Nie wiedzieli, jak daleko było do miejsca spotkania ani ile z˙ ycia zostało ukaszonym. ˛ Jedyny, który mógłby odpowiedzie´c na te pytania, został na Nefrytowej Przeł˛eczy i walczył o przetrwanie. Przeciwnik wynurzył si˛e z ciemno´sci tak nagle, z˙ e obie grupy stan˛eły w miejscu i dopiero po dłu˙zszej chwili rozpoznano, kto jest kim. Postawili nosze i sta130

n˛eli mi˛edzy nimi a napastnikami. Przed soba˛ mieli oddział gnomów. Kilkana´scie stworków zbiło si˛e w gromad˛e, od której po chwili odłaczyły ˛ si˛e dwa lub trzy cienie. — Wysłali ich po pomoc — szepnał ˛ Balinor. — Trzeba si˛e z nimi rozprawi´c, zanim dostana˛ wsparcie. Ledwie sko´nczył mówi´c, gdy przeciwnicy, wymachujac ˛ krótkimi mieczami, ruszyli do ataku z bojowym okrzykiem mro˙zacym ˛ krew w z˙ yłach. Strzały elfów i Meniona trafiły w cel. Trzech atakujacych ˛ padło, a pozostali stłoczyli si˛e nad nimi i zawyli jak wilki. Dayel nie wytrzymał naporu, padł przewrócony impetem gnomów i na chwil˛e zniknał ˛ z oczu. Balinor odparł uderzenie i odpowiedział pot˛ez˙ nym ci˛eciem. Wielki miecz przeciał ˛ na pół dwóch atakujacych. ˛ Przez nast˛epnych kilka minut dookoła słycha´c było krzyki rannych i ci˛ez˙ kie oddechy walczacych. ˛ Gnomy wyra´znie chciały si˛e dosta´c do nieprzytomnych, ale tego dnia nie miały szcz˛es´cia. Trafiły na niezrównanego szermierza. Wkrótce te˙z cały oddział wybito do nogi. Porozrzucane ciała poległych le˙zały jak szare kopczyki. W czasie potyczki Dayel został trafiony w bok. Miecz gnoma nie uszkodził z˙ eber, ale ran˛e trzeba było opatrzy´c jak najpr˛edzej. Menion i Durin te˙z odnies´li obra˙zenia, Balinor za´s, je´sli nie liczy´c kilku rozci˛ec´ na pelerynie, wyszedł ze starcia bez szwanku dzi˛eki swej kolczudze. Szybko przewiazali ˛ ran˛e Dayela i bezzwłocznie ruszyli dalej. Po´spiech był jak najbardziej wskazany. Tropiciele gnomów niebawem natkna˛ si˛e na ciała poległych i rozpoczna˛ po´scig wzmocnionymi siłami. Menion próbował okre´sli´c w przybliz˙ eniu por˛e nocy i poło˙zenie grupy według gwiazd. Z jego oblicze´n wynikało, z˙ e ju˙z min˛eła północ, ale nie wiadomo było, ile czasu zostało do s´witu. Zm˛eczenie walka˛ i wyczerpanie forsownym marszem coraz bardziej dawały o sobie zna´c. Posuwali si˛e do przodu tylko dzi˛eki woli przetrwania i s´wiadomo´sci, z˙ e od wytrzymało´sci ich mi˛es´ni zale˙zy z˙ ycie rannych. Nie min˛eło pół godziny od starcia z gnomami, gdy wyczerpany i osłabiony utrata˛ krwi Dayel osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Cucenie go zaj˛eło kilka minut. W ko´ncu zdołał si˛e podnie´sc´ i wróci´c na miejsce w szyku. Musieli znacznie zwolni´c tempo. Widzac, ˛ co si˛e dzieje, Balinor wkrótce zarzadził ˛ postój. Zbici w gromadk˛e w cieniu obok s´cie˙zki, nasłuchiwali odgłosów narastajacej ˛ wrzawy. Usłyszeli dudnienie znajomych b˛ebnów i stłumione okrzyki. Coraz wi˛ecej oddziałów gnomów wyruszało za zbiegami. W spokojnych lasach Anaru zaroiło si˛e od wojowniczych stworków. Kto´s ich zniewa˙zył, kto´s przemknał ˛ im pod nosem, kto´s zranił wodza we wstydliwe miejsce i kto´s zabił co najmniej dziesi˛eciu zwiadowców. Trzeba go dosta´c za wszelka˛ cen˛e. Menion rozmy´slał o tym, co czuja˛ s´cigajacy, ˛ i patrzył na nieprzytomnych przyjaciół. Nawet w mroku ich twarze były dziwnie białe i obficie zroszone potem. Z zakneblowanych ust wydobywały si˛e stłumione j˛eki, a ciałami chłopców wstrzasały ˛ drgawki. Jad przenikał coraz gł˛ebiej. Organizmy ukaszonych ˛ zaczyna131

ły si˛e poddawa´c. Menion robił sobie wyrzuty z powodu opieszało´sci, za która˛ teraz płacili jego przyjaciele. Zło´sciło go to, z˙ e dał si˛e wciagn ˛ a´ ˛c w szale´ncza˛ eskapad˛e ´ do Paranoru, której celem było odzyskanie jakiego´s reliktu przeszło´sci. Swiadomo´sc´ , z˙ e w ten sposób moga˛ uratowa´c s´wiat przed inwazja˛ ciemnych mocy i lordem Warlockiem, wcale nie podnosiła na duchu. Zdawał sobie równie˙z spraw˛e z tego, z˙ e w obecnej sytuacji nie nale˙zało kwestionowa´c tego, co od poczatku ˛ wydawało si˛e bardzo odległe i mało prawdopodobne. Zm˛eczonym wzrokiem spojrzał ˙ na Flicka. Załował, z˙ e nie udało im si˛e zaprzyja´zni´c. Ostrzegawcze „psst” Durina wyrwało ich z zadumy. Z trudem d´zwign˛eli nosze i przenie´sli je dalej od s´cie˙zki i ukryli si˛e za drzewami. Poło˙zyli si˛e płasko na ziemi i czekali z zapartym tchem. Z naprzeciwka rozległo si˛e tupanie wielu par nóg. Nadchodził silny oddział. Kierował si˛e wprost na prowizoryczna˛ kryjówk˛e s´miałków. Balinor od razu zorientował si˛e, jak liczny jest ten oddział. Poło˙zył dło´n na ramieniu Meniona i ostudził jego zapał. W spotkaniu z taka˛ liczba˛ gnomów nie mieli szans. Oddział maszerował w szyku i zbli˙zał si˛e do miejsca niedawnej potyczki. W s´wietle pochodni twarze wojowników miały dziwna˛ złotawa˛ barw˛e. Szeroko osadzone oczy czujnie s´ledziły czarny las, wypatrujac ˛ niebezpiecze´nstwa. Oddział minał ˛ ukrywajacych ˛ si˛e, nie zdajac ˛ sobie sprawy, jak blisko byli s´cigani. Gdy ucichł odgłos kroków, Menion zwrócił si˛e do Balinora: — Je´sli nie znajdziemy Allanona, to koniec. Bez pomocy nie damy rady z noszami nawet przez mil˛e. Balinor powa˙znie skinał ˛ głowa.˛ Słowa przyjaciela nie wymagały komentarza. Znał dobrze sytuacj˛e, ale te˙z był przekonany, z˙ e pozostanie w tym miejscu było bardziej niebezpieczne ni˙z spotkanie z kolejnym oddziałem gnomów. Jednoosobowy wypad w poszukiwaniu ratunku tak˙ze nie miał szans powodzenia. Tymczasem pomoc była coraz bardziej potrzebna. Na komend˛e powstali, bez słowa podnie´sli nosze i ruszyli. Mieli teraz wroga przed soba˛ i z tyłu. Menion my´slał o tym, jak sobie poradził Hendel. Wydawało si˛e fizyczna˛ niemo˙zliwo´scia,˛ by nawet kto´s tak biegły w sztuce podchodzenia i znikania bez s´ladu jak on, mógł w niesko´nczono´sc´ zwodzi´c cała˛ armi˛e rozjuszonych wrogów. Zapewne wiodło mu si˛e niewiele lepiej ni˙z im. W r˛ekach gnomów i tak czekał ich ten sam los. Durin pierwszy usłyszał odgłosy cichych kroków i ostrzegł pozostałych. Błyskawicznie skryli si˛e w cieniu. Ledwie zamaskowali si˛e w krzakach, zobaczyli na s´cie˙zce kilka postaci. Mimo słabej widoczno´sci Durin od razu spostrzegł dowódc˛e oddziału. Był szczupły, znacznie wy˙zszy od swoich ludzi i miał na sobie długa,˛ czarna˛ szat˛e do samej ziemi. Chwil˛e pó´zniej zauwa˙zyli go pozostali. Był to Allanon. Menion i Balinor ju˙z chcieli go zawoła´c, ale Durin ostrzegł ich gestem. Przyjrzeli si˛e dokładnie sylwetkom towarzyszy Allanona. Były to gnomy ubrane w białe płaszcze! — Zdradził nas! — syknał ˛ Menion i odruchowo zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci długiego, my´sliwskiego no˙za. 132

— Zaczekaj. Cisza — syknał ˛ Balinor i dał znak, by nie opuszczali kryjówki. Allanon posuwał si˛e wolno wzdłu˙z s´cie˙zki. Gł˛eboko osadzone oczy uwa˙znie ´ agni˛ obserwowały drog˛e. Sci ˛ ete brwi s´wiadczyły o skupieniu i intensywnej pracy umysłu. Menion instynktownie czuł, z˙ e za chwil˛e zostana˛ odkryci i przygotowywał si˛e do ciosu. Bardzo pragnał ˛ pierwszy dopa´sc´ zdrajc˛e. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e nie b˛edzie miał drugiej szansy. Ubrane na biało gnomy poda˙ ˛zały za prowadzacym ˛ posłusznie, ale bez typowej z˙ ołnierskiej karno´sci. Rozgladały ˛ si˛e wokoło oboj˛etnie. Ich twarze nie były rozpalone, a oczy nie pałały z˙ adz ˛ a˛ krwi. Nagle Allanon zatrzymał si˛e i rozejrzał wokoło. Zachowywał si˛e tak, jakby wyczuł czyja´ ˛s obecno´sc´ . Menion spr˛ez˙ ył si˛e do skoku, lecz ci˛ez˙ ka dło´n Balinora przycisn˛eła go do ziemi. — Balinorze! — zawołał wysoki podró˙znik w czerni, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na boki. — Odezwij si˛e! — Pu´sc´ mnie! — prychnał ˛ Menion z w´sciekło´scia.˛ — Oni nie maja˛ broni! — stwierdził szeptem Balinor. — Popatrz sam. Menion obejrzał dokładnie białe postacie i nie znalazł s´ladu or˛ez˙ a. Rycerz powoli uniósł si˛e z ziemi i z mieczem w dłoni ruszył w stron˛e Allanona. Górski ksia˙ ˛ze˛ szedł tu˙z za nim, a Durin przemykał mi˛edzy drzewami z łukiem gotowym do strzału. Dowódca białych gnomów zrobił krok w ich stron˛e. Zrozumiał przyczyny nieufno´sci przyjaciół. Ksia˙ ˛ze˛ Leah patrzył na niego z wielka˛ gorycza.˛ — Wszystko w porzadku, ˛ to przyjaciele — powiedział ma˙ ˛z w czerni, spogladaj ˛ ac ˛ na białe postacie stojace ˛ posłusznie za nim. — Nie maja˛ broni i nie sa˛ waszymi wrogami. To uzdrowiciele albo, jak wolicie, medycy. Jedni i drudzy mierzyli si˛e wzrokiem, stojac ˛ bez ruchu. Po chwili Balinor schował miecz i u´scisnał ˛ wyciagni˛ ˛ eta˛ dło´n Allanona. Menion poszedł w jego s´lady, chocia˙z wcia˙ ˛z nie mógł pozby´c si˛e nieufno´sci do białych gnomów. — Teraz mówcie, co si˛e stało — polecił Allanon, ponownie obejmujac ˛ dowództwo grupy. — Gdzie pozostali? Balinor opowiedział w skrócie o tym, co spotkało ich w górach Wolfsktaag, o tym jak pomylili szlak, o bitwie w ruinach dziwnego miasta i o przeprawie przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz pod nosem gnomów. Na polecenie Allanona medycy przystapili ˛ do ogl˛edzin nieprzytomnych; Menion poczatkowo ˛ si˛e sprzeciwił, ale Allanon zapewnił go, z˙ e członkowie białego orszaku sa˛ doskonałymi lekarzami. Rzeczywi´scie, bardzo zr˛ecznie przystapili ˛ do pracy. Posmarowali miejsca ukaszenia ˛ płynem, który nie´sli w kilku flaszkach. Menion nie spuszczał z nich oka. Wcia˙ ˛z nie rozumiał, czym białe gnomy ró˙znia˛ si˛e od z˙ ółtych gnomów, do których niedawno strzelał. Tymczasem Balinor zdawał relacj˛e Allanonowi, który słuchał jej, kr˛ecac ˛ głowa˛ z niezadowoleniem. — To wszystko moja wina — stwierdził wielki badacz dziejów. — Popełniłem powa˙zny bład ˛ w obliczeniach. Za bardzo skupiłem si˛e na sprawach odległych, nie baczac ˛ na bie˙zace ˛ problemy. Je´sli oni umra,˛ cała wyprawa na nic! 133

Wydał krótkie polecenie krzataj ˛ acym ˛ si˛e gnomom. Po chwili jeden z nich odłaczył ˛ si˛e i ruszył ku Nefrytowej Przeł˛eczy. — Wysłałem go, by si˛e dowiedział czego´s o Hendelu. Nie darowałbym sobie, gdyby co´s złego spotkało mego druha z Culhaven. Zlecił medykom opiek˛e nad noszami, po czym wszyscy ruszyli na zachód. Na czele pochodu medycy w białych szatach nie´sli nieprzytomnych. Za nimi, noga za noga,˛ ciagn˛ ˛ eli pozostali członkowie wyprawy. Rana Dayela okazała si˛e niegro´zna, wi˛ec po jej opatrzeniu mógł i´sc´ o własnych siłach. Po drodze Allanon wyja´snił, dlaczego po´scig spod Nefrytowej Przeł˛eczy nie zapu´scił si˛e na tereny, które obecnie przemierzali. — Zbli˙zamy si˛e do kraju Storów. Stamtad ˛ pochodza˛ medycy którzy przyszli ze mna.˛ Storowie to lud uzdrowicieli. Oddzielili si˛e od innych gnomów, by pos´wi˛eci´c si˛e niesieniu pomocy chorym i rannym. Stworzyli własne pa´nstwo i trzymaja˛ si˛e z dala od wszystkich wojowniczych plemion. Przyznacie, z˙ e ta sztuka nie udała si˛e nawet człowiekowi. W tej cz˛es´ci Estlandii sa˛ powszechnie szanowani za swój kunszt. Do kraju Storów bez ich zgody nie mo˙ze wej´sc´ z˙ aden oddział gnomów. Bad´ ˛ zcie spokojni. Dzi´s w nocy nikt nie otrzymał zgody na wej´scie. Oprócz nas. Nast˛epnie opowiedział o swej przyja´zni ze Storami. Znał ich od bardzo wielu ˙ ac lat. Zyj ˛ w´sród nich, nieraz przez kilka miesi˛ecy, poznawał ich sztuk˛e i słu˙zył rada.˛ Storowie ufali mu jak bratu, a on sam nigdy si˛e na nich nie zawiódł. Ich talenty uzdrowicieli były niezrównane Jeszcze raz zapewnił Meniona, z˙ e postacie w białych szatach wylecza˛ Flicka i She˛e. Przeczuwał, z˙ e co´s złego wydarzyło si˛e na przeł˛eczy lub w drodze do niej. Gdy dochodził do granicy kraju Storów, spotkał przera˙zonego gnoma, który uciekł z Nefrytowej Przeł˛eczy. Od niego dowiedział si˛e o tym, z˙ e duchy z zakazanych gór Wolfsktaag w czasie uroczysto´sci zaatakowały obóz gnomów, bo chciały zje´sc´ wszystkich zebranych. Natychmiast zawrócił i poprosił Storów o pomoc w poszukiwaniu swoich towarzyszy, których opu´scił za Przeł˛ecza˛ Stryczka. Słusznie przewidział, z˙ e moga˛ potrzebowa´c pomocy medycznej. — Nie wiedziałem, nie przypuszczałem nawet, z˙ e dziwna istota, której obecno´sc´ wyczułem na rozwidleniu szlaków, miała do´sc´ rozumu, by usuna´ ˛c moje znaki — przyznał z gorycza˛ Allanon. — Trzeba jednak było wzia´ ˛c to pod uwag˛e i zostawi´c te˙z inne znaki, by was ostrzec. Co gorsza, sam przeszedłem przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz wczesnym popołudniem. Nic nie wskazywało wówczas, z˙ e tego dnia gnomy miały si˛e zebra´c na modły do duchów gór. Zawiodłem was. To wyłacznie ˛ moja wina. — Nie tylko twoja — o´swiadczył Balinor. Menion przysłuchiwał si˛e rozmowie i nie podzielał jego zdania. On za´s mówił dalej: — Zapewniam ci˛e, z˙ e to nie tylko twoja wina, Allanonie. Gdyby´smy wszyscy zachowali nale˙zyta˛ czujno´sc´ ,

134

unikn˛eliby´smy tych pułapek. Teraz najwa˙zniejsze, by Flick i Shea wyzdrowieli, a Hendel wymknał ˛ si˛e gnomom. Szli dalej w milczeniu, zbyt zm˛eczeni, by roztrzasa´ ˛ c problem winy i odpowiedzialno´sci. My´sleli tylko o tym, by stawia´c stopy we wła´sciwej kolejno´sci. Kr˛eta s´cie˙zka do wioski Storów wydawała si˛e nie mie´c ko´nca. Kluczyli w´sród drzew i zaro´sli, a˙z wreszcie stracili poczucie czasu i miejsca. Noc powoli dobiegała ko´nca. Nadchodził s´wit. Dopiero po nast˛epnej godzinie marszu zobaczyli s´wiatło nocnych ognisk w osadzie Storów. Przyzwyczajeni do widoku drzew z zaskoczeniem stwierdzili, z˙ e otaczała ich gromada postaci podobnych do duchów. Mieszka´ncy osady nosili takie same szaty jak grupa, która˛ przyprowadził Allanon. Patrzyli na s´miertelnie zm˛eczonych w˛edrowców prawie nieruchomymi oczami. Gdy pochód stanał, ˛ natychmiast zaj˛eli si˛e przybyszami i odprowadzili ich na spoczynek. Znalazłszy si˛e w izbie, jak jeden ma˙ ˛z bez słowa padli na posłania. Kilka minut pó´zniej wszyscy zasn˛eli kamiennym snem. Tylko ksia˙ ˛ze˛ z gór wcia˙ ˛z prze˙zywał niedawne wydarzenia i gorycz pora˙zki. Napi˛ecie nerwowe jeszcze nie ustapiło. ˛ Rozejrzał si˛e po pomieszczeniu. Allanona nie było z nimi w izbie. Menion podniósł si˛e powoli i poczłapał do masywnych drewnianych drzwi. Za nimi znajdowało si˛e drugie pomieszczenie. Oparł si˛e ci˛ez˙ ko o nie, przyło˙zył ucho do szpary i słuchał. Dolatywały go strz˛epy rozmowy Allanona ze Storami. Usłyszał co´s o Flicku i Shei. Biali medycy twierdzili, z˙ e dzi˛eki ich medykamentom chłopcy wkrótce wyzdrowieja.˛ W tej samej chwili otworzyły si˛e inne drzwi i do pomieszczenia weszło kilka osób. Z odraza˛ i wzburzeniem zacz˛eli mówi´c o tym, co przed chwila˛ usłyszeli. — Czego si˛e dowiedzieli´scie? — głos Allanona przebił si˛e przez gwar. — Czy stało si˛e to, czego obawiali´smy si˛e najbardziej? — Schwytali kogo´s w górach — odpowiedział nie´smiały głos. — Jak z nim sko´nczyli, trudno było rozpozna´c, kto to był. Rozszarpali go na kawałki. — Hendel! Menion wzdrygnał ˛ si˛e pomimo zm˛eczenia. Nie mógł uwierzy´c w to, co usłyszał. Z niemałym wysiłkiem wyprostował si˛e i ruszył w stron˛e posłania. Poczuł niesamowita˛ pustk˛e w s´rodku. Pod sucha˛ powieka˛ zakr˛eciły si˛e łzy bezsilnej rozpaczy i gniewu. Zanim potoczyły si˛e po policzkach, ksia˙ ˛ze˛ Leah zasnał. ˛

XIII Shea obudził si˛e wczesnym popołudniem. Przetarł oczy, rozejrzał si˛e i stwierdził, z˙ e le˙zy na długim łó˙zku, w czystej po´scieli i pod kocem. Miał na sobie dziwnie lu´zne ubranie. Dotknał ˛ brzegu nocnej koszuli zawiazanej ˛ pod szyja.˛ Na sa˛ siednim łó˙zku spał Flick. Na jak zwykle pogodnej twarzy brata nie było ani s´ladu bólu czy cierpienia. Powrócił rumieniec i błogi u´smiech. Flick oddychał równo i spał mocnym, zdrowym snem. Znajdowali si˛e w niedu˙zej izbie. W poprzek gładkiego, gipsowego sufitu l´snia˛ cego biela,˛ biegły drewniane belki. Za oknami szumiał las Anar, a nad nim rozpo´scierało si˛e bł˛ekitne, popołudniowe niebo. Shea nie wiedział, jak długo był nieprzytomny ani w jaki sposób znalazł si˛e w tym miejscu. Pami˛etał, z˙ e omal nie zgin˛eli w paszczy bestii z Wolfsktaag oraz to, z˙ e zawdzi˛eczaja˛ z˙ ycie swoim pi˛eciu towarzyszom. Z zadumy wyrwał go odgłos otwieranych drzwi, w których stanał ˛ Menion Leah. — Stary druchu, jednak zdecydowali´scie si˛e wróci´c mi˛edzy z˙ ywych — powiedział ksia˙ ˛ze˛ Leah zamiast powitania i z u´smiechem podszedł do łó˙zka Shei. — Swoja˛ droga,˛ nie´zle´scie nas przestraszyli. — Ale udało si˛e nam, prawda? — Uszcz˛es´liwiony, z˙ e widzi przyjaciela, Shea u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. Menion potwierdził skinieniem głowy i odwrócił si˛e do le˙zacego ˛ na brzuchu Flicka. Usłyszawszy rozmow˛e, brat Shei przekr˛ecił głow˛e i otworzył oczy. Zobaczył wyszczerzona˛ w u´smiechu twarz Meniona. — Od razu wiedziałem. To zbyt pi˛ekne, z˙ eby było prawdziwe — j˛eknał. ˛ — Nawet po s´mierci nie daje mi spokoju. Czary czy co? Menion za´smiał si˛e. — Nasz Flick chyba ju˙z jest w pełni sił. Mo˙ze wreszcie doceni, co to znaczy taszczy´c jego cielsko przez dwa dni. — Widziałem niejedno, ale jak zobacz˛e Meniona spoconego z wysiłku, to b˛edzie dziw nad dziwy — powiedział pod nosem Flick, przecierajac ˛ zaspane oczy. Trwało to chwil˛e, a gdy zaczał ˛ widzie´c normalnie, u´smiechnał ˛ si˛e do brata. — Ale gdzie my jeste´smy? Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał Shea. Powoli usiadł na łó˙zku. Był wcia˙ ˛z osłabiony. 136

Menion przysiadł przy nim i rozpoczał ˛ opowie´sc´ . Opisał marsz do Nefrytowej Przeł˛eczy, spotkanie z gnomami, zr˛eczny wybieg z wodzem i jego skutki. Spowa˙zniał, mówiac ˛ o poszukiwaniach Hendela, który pozostał sam przeciwko wojowniczemu ludowi. Ze wzruszeniem słuchali opowiadania. Byli wyra´znie wstrza´ ˛sni˛eci, zarówno wiadomo´scia˛ o s´mierci Hendela, jak i tym, w jaki sposób zginał. ˛ Menion szybko doko´nczył relacj˛e, podajac ˛ najistotniejsze informacje oraz kilka uwag na temat Storów — ludu uzdrowicieli i medyków, w których wsi przebywali. — To plemi˛e gnomów, które po´swi˛eciło si˛e całkowicie leczeniu chorych i rannych. Ich umiej˛etno´sci sa˛ wprost niewiarygodne. Sporzadzili ˛ balsam, pod wpływem którego otwarta rana zamyka si˛e i zabli´znia w ciagu ˛ dwunastu godzin. Sam to widziałem. Posmarowali nim ran˛e Dayela. Shea kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem. Zanim jednak zda˙ ˛zył zada´c nast˛epne pytanie, do izby wszedł Allanon. Chłopcu zdawało si˛e, z˙ e po raz pierwszy chmurna twarz Allanona promieniała szcz˛es´ciem, a na zaci´sni˛etych ustach pojawił si˛e ciepły i serdeczny u´smiech. Wielki badacz dziejów zbli˙zył si˛e do rozmawiajacych ˛ i skinał ˛ głowa˛ z uznaniem. — Cieszy mnie bardzo, z˙ e rany szybko si˛e goja˛ i wracacie do zdrowia. Bardzo si˛e o was niepokoiłem, ale widz˛e, z˙ e moi przyjaciele, Storowie, jak zwykle stan˛eli na wysoko´sci zadania. Czy czujecie si˛e na siłach wsta´c i przespacerowa´c na pó´zny obiad? Shea spojrzał pytajaco ˛ na Flicka, po czym obaj skin˛eli głowami. ´ — Swietnie. Zatem przejd´zcie si˛e w towarzystwie Meniona i sprawd´zcie swoje siły. To bardzo wa˙zne, gdy˙z niebawem wyruszamy. To powiedziawszy, wyszedł i zamknał ˛ za soba˛ drzwi. Odprowadzili go wzrokiem, zastanawiajac ˛ si˛e, dlaczego ciagle ˛ jest wobec nich taki oficjalny. Menion wzruszył ramionami i zaoferował pomoc w odszukaniu my´sliwskich ubra´n chłopców, które oddano do czyszczenia. Wrócił niebawem, niosac ˛ koszule, spodnie, buty i pozostałe cz˛es´ci garderoby. Gdy bracia ubierali si˛e, opowiedział im o Storach. Przyznał, z˙ e poczatkowo ˛ nie ufał im, gdy˙z wywodzili si˛e z gnomów, ale jego obawy znikn˛eły, gdy zobaczył, jak opatrywali poszkodowanych. Na koniec dodał, z˙ e Durin, Dayel i Balinor obudzili si˛e wcze´sniej i wybrali si˛e na spacer po osadzie. Wyszli z izby i udali si˛e do obszernego budynku, w którym mie´sciła si˛e ogólna jadalnia, zdolna pomie´sci´c wszystkich mieszka´nców wioski. Z apetytem zjedli pierwszy od wielu dni goracy ˛ posiłek. Mimo osłabienia i ran, które wcia˙ ˛z dawały si˛e we znaki, Flick i Shea kilkakrotnie prosili o dokładk˛e. Po sko´nczonym posiłku Menion wyprowadził ich na zewnatrz. ˛ Spotkali elfy, które równie˙z szczerze ucieszyły si˛e, widzac ˛ braci na nogach. Menion zaproponował spacer do Bł˛ekitnego Stawu, na południowym skraju osady. W ciagu ˛ dnia usłyszał o nim od Storów i był bardzo ciekaw, jak wyglada. ˛ Dotarli do celu w kilka minut. Był to nieduz˙ y staw, a wła´sciwie wodne oczko. Usiedli pod rozło˙zysta˛ wierzba˛ i w milczeniu patrzyli na gładka˛ tafl˛e wody. Mówiono, z˙ e zawiera ona lecznicze składniki, nie 137

wyst˛epujace ˛ nigdzie na s´wiecie. Shea spróbował jej. Miała wyra´znie odmienny smak, nadawała si˛e do picia. Pozostali poszli w jego s´lady i tak˙ze wyrazili swe uznanie. Okolice Bł˛ekitnego Stawu wydały im si˛e oaza˛ spokoju Na chwil˛e zapomnieli o wyprawie, niebezpiecze´nstwach i złych mocach. Ka˙zdy wrócił my´slami do domu i swoich bliskich, których musiał opu´sci´c. — To miejsce przypomina mi dom w Beleal, w Westlandii — przerwał cisz˛e Durin, wodzac ˛ palcem po nieruchomej wodzie. — Ten sam spokój i cisza. . . — Zobaczysz, z˙ e wrócimy, zanim si˛e spostrze˙zesz — stwierdzał Dayel, po czym t˛esknym głosem dodał: — Zaraz po powrocie Lynliss i ja we´zmiemy s´lub. A potem b˛edziemy mieli cała˛ gromad˛e dzieci i. . . — Daj spokój — odezwał si˛e z udanym oburzeniem Menion. — Chłop z˙ onaty zbiera baty. — Nie widziałe´s jej, Menionie — ciagn ˛ ał ˛ nie zra˙zony Dayel. — Jest taka. . . jak. . . jak. . . nie ma drugiej takiej dziewczyny. Tak pi˛eknej i łagodnej, i dobrej, i czystej jak. . . woda w tym stawie. Menion współczujaco ˛ pokiwał głowa; ˛ załamał r˛ece, jakby rozpaczał, i u´smiechnał ˛ si˛e do elfa. Ironizował, ale mimo to podziwiał uczucie Dayela do wybranki serca. Przez kilka chwil w milczeniu sycili oczy widokiem na — zdawałoby si˛e — najspokojniejsze miejsce na Ziemi. — Czy naprawd˛e uwa˙zacie, z˙ e post˛epujemy słusznie? Chodzi mi o t˛e wypraw˛e, no i co dalej. Czy waszym zdaniem naprawd˛e warto? — zapytał młody Ohmsford. — Wiesz co, Shea? To naprawd˛e zabawne usłysze´c co´s takiego z twoich ust — odparł zamy´slony Durin. — Moim zdaniem to wła´snie ty masz najwi˛ecej do stracenia. W zasadzie cała wyprawa odbywa si˛e wyłacznie ˛ ze wzgl˛edu na ciebie. Naprawd˛e nie czujesz, z˙ e warto i z˙ e trzeba? Shea szukał odpowiedzi. Z pomoca˛ pospieszył mu Flick. — To nieuczciwe. Na takie pytanie powinien odpowiedzie´c kto´s inny. — Wła´snie, z˙ e to jest uczciwe i jak najbardziej na miejscu — wtracił ˛ ostro Shea. — Przecie˙z to dla mnie nara˙zacie si˛e od samego poczatku, ˛ a ja przez cały czas narzekam i zgłaszam ró˙zne watpliwo´ ˛ sci. Zupełnie jakbym nie wierzył w sens wyprawy. Ale na pytanie Durina nie potrafi˛e odpowiedzie´c. Nawet samemu sobie. Wiecie dlaczego? Bo wcia˙ ˛z nie do ko´nca rozumiem, w czym wła´sciwie uczestnicz˛e. Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby kto´s z nas miał pełny obraz sytuacji. — Rozumiem, do czego zmierzacie — poparł go Menion. — Allanon nie powiedział nam wszystkiego. Nie znamy dokładnie swoich celów i ról. Moim zdaniem chodzi o co´s wi˛ecej ni˙z Wielki Miecz Shannary. Wi˛ecej, ni˙z sobie wyobra˙zamy. — Czy kto´s w ogóle widział ten miecz? — zapytał Dayel, a gdy wszyscy odpowiedzieli przeczaco, ˛ dodał: — Mo˙ze go w ogóle nie ma.

138

— Je´sli o mnie chodzi, to wierz˛e, z˙ e Miecz istnieje — o´swiadczył Durin. — Ale co z nim zrobimy, kiedy go zdob˛edziemy? Jak ma si˛e nim posłu˙zy´c Shea, by pokona´c lorda Warlocka? Czy kto´s to wie? — W tej materii trzeba zaufa´c Allanonowi. W stosownym czasie wszystko nam wyja´sni — wtracił ˛ nieoczekiwanie szósty rozmówca, którego przybycia nie zauwa˙zyli. Odwrócili si˛e gwałtownie i ujrzawszy Balinora, odetchn˛eli z ulga.˛ Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu zbli˙zał si˛e do nich wolnym krokiem. Patrzac ˛ na niego, Shea zapytał siebie, dlaczego tylko w obecno´sci Allanona wszyscy czuli dziwny l˛ek. Balinor, bez wzgl˛edu na to, w jaki sposób si˛e zjawiał, nigdy nikogo nie przestraszył. Teraz u´smiechnał ˛ si˛e i przysiadł do rozmawiajacych. ˛ — Wyglada ˛ na to, z˙ e przeprawa przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz opłaciła si˛e. Bardzo si˛e ciesz˛e, z˙ e wrócili´scie do zdrowia. — Przykro mi z powodu Hendela — powiedział Shea, lecz jego własne słowa zabrzmiały mu dziwnie płytko. — To był twój serdeczny przyjaciel — dodał, chcac ˛ wyrazi´c swe współczucie. — Ryzyko wkalkulowane w cało´sc´ operacji — odparł cicho Balinor. — Wiedział, co go czeka, i znał swoje mo˙zliwo´sci. Zrobił to dla nas wszystkich. Ka˙zdy z nas by to zrobił. — Co robimy dalej? — zapytał Flick. — Czekamy na decyzj˛e Allanona. Wybierze tras˛e i okre´sli warunki marszu na ostatnim odcinku — odpowiedział Balinor. — A przy okazji, to ja naprawd˛e mu ufam. W ka˙zdym słowie i ka˙zdej sytuacji. To wspaniały i dobry człowiek, chocia˙z czasami sprawia zupełnie inne wra˙zenie. Faktem jest te˙z, z˙ e mówi nam tylko to, co jego zdaniem powinni´smy wiedzie´c. Mo˙zecie mi wierzy´c, z˙ e ka˙zda˛ spraw˛e analizuje bardzo dokładnie. Du˙ze watpliwo´ ˛ sci bierze na siebie, by pomóc nam w podejmowaniu naszych małych decyzji. Prosz˛e, nie sad´ ˛ zcie go pochopnie. — Zatem wiesz, z˙ e nie wyjawił nam wszystkiego — stwierdził sucho Menion. — Jestem przekonany, z˙ e przekazał nam wszystkie niezb˛edne informacje — powiedział Balinor. — Ale to jedyna osoba, która w pełni zdaje sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa, jakie zawisło nad wszystkimi czterema krainami. Ka˙zdy z nas wiele mu zawdzi˛ecza, wi˛ec mo˙ze w zamian za to zaufamy mu chocia˙z odrobin˛e. Zgodzili si˛e, ale raczej bez przekonania. Gorace ˛ zapewnienia Balinora zrobiły na nich mniejsze wra˙zenie ni˙z jego postawa, godna najwy˙zszego uznania. Zwłaszcza Menion cenił go bardzo, podziwiał jego odwag˛e i był gotów stana´ ˛c na ka˙zdy rozkaz ksi˛ecia z pogranicza. Poniewa˙z w kwestii zaufania do dowódcy nie było wi˛ecej uwag, zacz˛eli rozmawia´c o Storach, ich pochodzeniu i o przyja´zni łacz ˛ acej ˛ ich z Allanonem. Sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, gdy nieoczekiwanie nad Bł˛ekitnym Stawem pojawił si˛e sam przywódca wyprawy.

139

— Po zako´nczeniu narady obydwaj Ohmsfordowie maja˛ si˛e znale´zc´ w łó˙zkach i przespa´c kilka godzin. Pozostałym te˙z to nie zaszkodzi. Wyruszamy zaraz po pomocy. — Czy to dla nich nie za wcze´snie? Dopiero co odzyskali przytomno´sc´ — zatroskał si˛e Menion. — Nic na to nie poradzimy, góralu. — Ponura twarz odpowiadajacego ˛ nawet za dnia była szara. — Czas ucieka szybciej, ni˙zby´smy chcieli. Gdyby do lorda Warlocka dotarła chocia˙z jedna wzmianka o naszym pobycie u Storów, natychmiast kazałby usuna´ ˛c Miecz z Paranoru, a wówczas nasza wyprawa byłaby bezcelowa. — Damy rad˛e. To znaczy Flick i ja — o´swiadczył Shea. — Któr˛edy pójdziemy? — zapytał Balinor. — Jeszcze dzi´s przeprawimy si˛e przez równin˛e Rabb. To około dwóch godzin marszu. Przy odrobinie szcz˛es´cia łowcy spod znaku Czaszki, którzy poda˙ ˛zaja˛ za Shea,˛ nie powinni nas wypatrzy´c. Trzeba mie´c nadziej˛e, z˙ e nie wy´sledzili nas w Anarze. Nie mówiłem wam o tym wcze´sniej, aby oszcz˛edzi´c wam kłopotów, ale ka˙zde u˙zycie Kamieni Elfów pomaga Bronie okre´sli´c wasze poło˙zenie. Istoty ze s´wiata duchów natychmiast wyczuwaja,˛ kto i gdzie posługuje si˛e magiczna˛ moca.˛ — To znaczy, z˙ e kiedy Kamienie uratowały nas na Moczarach Mgieł. . . — Flick nie doko´nczył my´sli. — Wła´snie. Lord Warlock i jego słudzy wiedzieli dokładnie, gdzie jeste´scie — dopowiedział Allanon i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie. — Gdyby´scie nie zgubili si˛e we mgle, a potem w Borze Czarnych D˛ebów, ju˙z dawno by was schwytano. Shea zadr˙zał ze strachu. U´swiadomił sobie, z˙ e s´mier´c była blisko, wcia˙ ˛z jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka˛ moca˛ dysponuja˛ nocni łowcy. — Skoro o tym wiedziałe´s, to dlaczego nas nie uprzedziłe´s — zapytał rozgnie˙ wany. — Po co mi je dałe´s? Zeby mnie obroniły przed czym´s, o czym doskonale wiedziałe´s? — Przeczytałe´s ostrze˙zenie w li´scie, czy˙z nie tak, mój młody przyjacielu — odpowiedział Allanon, cedzac ˛ słowa, co zapowiadało nadciagaj ˛ acy ˛ wybuch gniewu. — Bez Kamieni Elfów byliby´scie zdani na łask˛e i niełask˛e równie niebezpiecznych osobników. Zreszta˛ same w sobie sa˛ doskonała˛ obrona˛ przed tymi skrzydlatymi upiorami. To powinno wam wystarczy´c. Słuchajac ˛ ogólnikowej odpowiedzi, Shea stawał si˛e coraz bardziej podejrzliwy. Nie ukrywał te˙z rosnacego ˛ niezadowolenia. Durin wyczuł nastrój chłopca i, by zapobiec wybuchowi konfliktu, potrzasn ˛ ał ˛ go delikatnie za rami˛e. — Skoro ju˙z mo˙zemy powróci´c do zasadniczego tematu, prosz˛e o wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia i nieprzerywanie pytaniami, dopóki nie sko´ncz˛e — podjał ˛ Allanon spokojniejszym tonem. — Marszruta na nast˛epne dni jest nast˛epujaca. ˛ W nocy przejdziemy przez równin˛e Rabb. Przed s´witem powinni´smy 140

dotrze´c do gór zwanych Smoczymi Z˛ebami. Zapewnia˛ nam one niezb˛edna˛ osłon˛e przed s´cigajacymi. ˛ Sprawa˛ najtrudniejsza˛ b˛edzie przej´scie przez góry i dotarcie do lasów otaczajacych ˛ warowni˛e druidów. Jestem pewien, z˙ e wszystkie znane przejs´cia obsadzono silnymi oddziałami sług lorda Warlocka. Ka˙zda próba kosztowałaby nas wiele ofiar. Pójdziemy zatem droga,˛ której na pewno nie zablokowali. — Zaraz, zaraz. Chyba nie zamierzasz przeprowadzi´c nas przez Grobowiec Królów? — wtracił ˛ zaskoczony Balinor. — Je´sli zale˙zy nam na zachowaniu tajemnicy, obawiam si˛e, z˙ e nie mamy wyboru. Wejdziemy do Wiecznej Rezydencji Królów o wschodzie sło´nca, a przed zachodem dotrzemy do Paranoru. Stra˙ze na drogach niczego nie zauwa˙za.˛ — Ale przecie˙z nikomu z˙ ywemu nie udało si˛e przej´sc´ tamt˛edy. Ci, co weszli, zostali na zawsze — dodał Durin, idac ˛ w sukurs Balinorowi. — My nie l˛ekamy ˙ si˛e z˙ ywych. Grobowca Królów strzega˛ duchy zmarłych. Zadnej z˙ ywej istocie nie udało si˛e go przeby´c. Tylko duchy zmarłych moga˛ tego dokona´c. Balinor skinał ˛ głowa.˛ Zgadzał si˛e ze słowami przyjaciela. Wszyscy spogla˛ dali na siebie z niepokojem. Menion i bracia Ohmsfordowie nigdy nie słyszeli o miejscach, które wzbudzały tak s´miertelna˛ trwog˛e. Allanon wysłuchał uwag elfa. U´smiechał si˛e przy tym dziwnie, ukazujac ˛ rzad ˛ białych z˛ebów. Jego twarz przybrała gro´zny wyraz. — Nie całkiem masz racj˛e, Durinie. Osobi´scie przeszedłem przez Wieczna˛ Rezydencj˛e Królów i zapewniam, z˙ e jest to mo˙zliwe. Oczywi´scie droga jest niebezpieczna. Jaskini˛e naprawd˛e zamieszkuja˛ duchy zmarłych. Oto, dlaczego Brona wierzy, z˙ e z˙ ywi nie o´smiela˛ si˛e tam wej´sc´ . Ale moja moc powinna wystarczy´c do pokonania tej przeszkody. Menion zdziwił si˛e, dlaczego nawet Balinor, nieustraszony wojownik, nie krył obaw. Uznał jednak, z˙ e powód musiał by´c naprawd˛e wa˙zny. Sam nie wierzył w „babskie bajania” o widmach z moczarów i dziwolagach ˛ z gór, dopóki na własnej skórze nie przekonał si˛e, ile jest w nich prawdy. W gruncie rzeczy jednak jego umysł zaprzatała ˛ inna my´sl: o jakiej mocy mówił ten, który zamierzał przeprawi´c ich przez Smocze Z˛eby i czy to mo˙zliwe, z˙ eby potrafił ich obroni´c przed duchami? — Ryzyko było wkalkulowane w przedsi˛ewzi˛ecie od samego poczatku ˛ — podjał ˛ Allanon. — Zanim podj˛eli´scie decyzj˛e, ka˙zdy z was wiedział, z˙ e wyprawa b˛edzie niebezpieczna. Czy uwa˙zacie, z˙ e trzeba zrezygnowa´c i zawróci´c, czy te˙z decydujemy si˛e doprowadzi´c rzecz do ko´nca? — Idziemy z toba˛ — o´swiadczył Balinor. — Przecie˙z dobrze o tym wiesz. Podejmiemy ka˙zde ryzyko, byle tylko odzyska´c Miecz. Allanon u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie i spojrzał ka˙zdemu w oczy; na koniec zatrzymał wzrok na Shei. Chłopiec odpowiedział spojrzeniem pełnym młodzie´nczej determinacji i zapału. Patrzac ˛ w ciemne oczy wielkiego historyka, czuł, jak tamten przenika jego my´sli. Na pewno wyczuł te˙z niepewno´sc´ i zwatpienie. ˛

141

— Dobrze zatem. Teraz id´zcie odpocza´ ˛c — powiedział Allanon i szybkim krokiem skierował si˛e do wioski Storów. Balinor poda˙ ˛zył za nim, by zapyta´c o szczegóły. Odprowadzili ich wzrokiem. Sło´nce prawie skryło si˛e za horyzontem, a niebo stało si˛e fioletowobł˛ekitne. Zmrok zapadał szybko. Po krótkiej chwili wstali, wrócili do wioski i udali si˛e na spoczynek. Do północy pozostało zaledwie kilka godzin. Shea poczuł silny ucisk na ramieniu. Kto´s nim energicznie potrzasał. ˛ Przecie˙z dopiero co zasnałem, ˛ o co chodzi, pomy´slał przez sen. Szarpni˛ecie powtórzyło si˛e. Otworzył oczy i natychmiast je zamknał, ˛ o´slepiony s´wiatłem pochodni. Powoli uchylił powieki i zobaczył twarz Meniona. W niespokojnych oczach ksi˛ecia Leah wyczytał, z˙ e nadeszła pora, by rusza´c w drog˛e. Uniósł si˛e niepewnie na łokciu i po chwili wahania wyskoczył z łó˙zka. Do połowy ubrany Flick u´smiechnał ˛ si˛e porozumiewawczo. Wokół panowała niesamowita cisza. Zakładajac ˛ ubranie, Shea poczuł nagle przypływ energii. Z wiara˛ i determinacja˛ spogladał ˛ w najbli˙zsza˛ przyszło´sc´ . Był pewien, z˙ e przejda˛ równin˛e Rabb i Smocze Z˛eby, i wszystko, co trzeba b˛edzie przej´sc´ , by dotrze´c do celu. Wyszli z izby i udali si˛e na miejsce zbiórki. W wiosce panował spokój i cisza. Domy Storów majaczyły w ciemno´sciach jak masywne, sze´scienne bryły. Noc była bezksi˛ez˙ ycowa. Po niebie przesuwały si˛e ciemne chmury w nieokre´slonym kierunku. Stwarzało to idealne warunki do marszu w tajemnicy. To z kolei dodało Shei otuchy i pewno´sci siebie — wysłannikom lorda Warlocka trudno b˛edzie cokolwiek wypatrzy´c. Po drodze zauwa˙zył, z˙ e prawie nie zostawiali s´ladów, mimo z˙ e ziemia była wilgotna. Wygladało ˛ na to, z˙ e los im sprzyjał. Na miejscu zbiórki, które wyznaczono na zachodniej granicy kraju Storów, byli ju˙z wszyscy oprócz Allanona. Durin i Dayel poruszali si˛e w ciemno´sciach jak duchy. Ich ciała stapiały si˛e z otoczeniem, a chwilami wydawały si˛e przezroczyste. Przechodzac ˛ obok jednego z nich, Shea przyjrzał si˛e twarzy elfa. Zaskoczyły go kontury szpiczastego ucha i cienkie brwi zachodzace ˛ wysoko na czoło. Ciekaw był, czy jego wyglad ˛ równie˙z wzbudzał podobne zainteresowanie. Czy naprawd˛e elfy to inna rasa? Bardzo interesowała go historia tego ludu. Allanon wspomniał o nich raz, ale nie powrócił do tematu. Chłopiec słusznie przeczuwał, z˙ e historia ludu elfów to tak˙ze jego historia, a przechodzac ˛ obok jednego z nich, nabrał całkowitej pewno´sci. Chciał si˛e dowiedzie´c czego´s wi˛ecej, chocia˙zby po to, by lepiej zrozumie´c swoja˛ rol˛e spadkobiercy Jerle’a Shannary. Spojrzał na wysoka˛ posta´c Balinora. Rycerz stał jak posag. ˛ W ciemno´sciach nie było wida´c jego twarzy. Mimo to był on jedyna˛ osoba,˛ przy której chłopiec czuł si˛e pewnie i bezpiecznie. Wojownik ów roztaczał wokół siebie osobliwa˛ aur˛e. Był jak opoka — niezniszczalny i niezawodny. Ch˛etnie brał pod swe skrzydła tych, którym chwilowo zabrakło odwagi. Aura, jaka˛ roztaczał wokół siebie Allanon, była zupełnie innego rodzaju, chocia˙z niewatpliwie ˛ jego moc przewy˙zsza-

142

ła moc ksi˛ecia Callahornu. By´c mo˙ze wszechwiedzacy ˛ badacz dziejów wiedział o tym i dlatego miał przy sobie Balinora. — Bardzo trafne spostrze˙zenie, Sheo — powiedział kto´s cicho wprost do ucha chłopca. Zaskoczony Shea a˙z podskoczył i odwrócił si˛e w stron˛e dochodzacego ˛ do´n głosu. Mijajacy ˛ go wielki badacz dziejów dał znak wszystkim, by si˛e zbli˙zyli, po czym powiedział: — Musimy dotrze´c do celu pod osłona˛ nocy. Trzymajcie si˛e ˙ blisko siebie i obserwujcie idacego ˛ przed wami. Zadnych rozmów po drodze. Bez dalszych komentarzy odwrócił si˛e i poprowadził grup˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ na zachód. Shea szedł tu˙z za Menionem. Allanon przestraszył go tak, z˙ e wcia˙ ˛z nie mógł zebra´c my´sli. Gdy po dłu˙zszej chwili wreszcie mu si˛e to udało, poprzysiagł ˛ sobie, z˙ e w przyszło´sci nie b˛edzie roztrzasał ˛ podobnych watpliwo´ ˛ sci w obecno´sci Allanona. Zaczynał podejrzewa´c, z˙ e opowie´sci o dziwnych zdolno´sciach wielkiego badacza dziejów nie były wytworem czyjej´s bujnej wyobra´zni. Dotarli do równiny Rabb szybciej, ni˙z oczekiwał. Niebo było czarne, widoczno´sc´ słaba. Mimo to Shea i Flick wyczuwali w oddali złowró˙zbna˛ obecno´sc´ Smoczych Z˛ebów. Spojrzeli na siebie, po czym zacz˛eli uwa˙znie wpatrywa´c si˛e w ciemno´sc´ . Allanon narzucił ostre tempo. Równina Rabb była zupełnie płaska, bez naturalnych przeszkód, a w nocy wygladała ˛ jak wymarła. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewa i k˛epy bezlistnych krzaków. Szli po wyschni˛etej i sp˛ekanej ziemi. Wokoło panował bezruch i cisza. Cho´c wszyscy nadstawiali ucha, nie usłyszeli niczego. W trzeciej godzinie marszu Dayel dał znak, by si˛e zatrzymali. Wskazał r˛eka˛ do tyłu i gestem wyja´snił, z˙ e usłyszał co´s w ciemno´sciach. Znieruchomieli i na chwil˛e wstrzymali oddech. Nic si˛e jednak nie wydarzyło. Allanon wzruszył ramionami i dał znak, by wrócili do szyku. Zgodnie z planem dotarli do podnó˙za Smoczych Z˛ebów tu˙z przed s´witem. Po niebie przesuwały si˛e ciemne plamy chmur. Oczom w˛edrowców, które zda˙ ˛zyły przywykna´ ˛c do ciemno´sci, ukazał si˛e ła´ncuch gór o osobliwym kształcie. Były wysokie, szpiczaste i przypominały szpaler lekko spłaszczonych szpikulców na szczycie z˙ elaznej kraty. Shea i Flick o´swiadczyli, z˙ e nie czuja˛ si˛e jeszcze zm˛eczeni szybkim marszem. Było to po my´sli Allanona, który zachowywał si˛e tak, jakby si˛e spieszył na wa˙zne spotkanie. Nie zwlekajac, ˛ ruszyli za nim. Usiana kamykami s´cie˙zka pi˛eła si˛e łagodnie pod gór˛e szerokimi zakosami a˙z do zagł˛ebienia w skale. Po drodze Flick rozgladał ˛ si˛e na boki. Musiał mocno zadziera´c głow˛e, by dostrzec szczyt poszarpanej grani. Nazwa „Smocze Z˛eby” idealnie pasowała do tego miejsca. Idac ˛ dalej szlakiem prowadzacym ˛ do skalnego zagł˛ebienia, zaobserwowali, z˙ e góry znacznie zbli˙zały si˛e do siebie, a i szczyty wr˛ecz pochylały si˛e nad s´cie˙zka.˛ Przeszli przez płytka˛ przeł˛ecz i zobaczyli przed soba˛ nast˛epny ła´ncuch gór, ciagn ˛ acy ˛ si˛e równolegle do poprzedniego. Były wysokie, niedost˛epne; ten, kto chciałby je przeby´c, musiałby przedtem opanowa´c sztuk˛e latania.

143

W czasie marszu Shea podniósł kamyk i przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. Kamyk był wyjatkowo ˛ gładki, prawie tak jak szkło, czarny i l´sniacy. ˛ Przypominał równo odłupany kawałek paliwa zwanego w˛eglem, którego u˙zywano w południowej Sudlandii. Wydawał si˛e jednak twardszy ni˙z w˛egiel, jakby został sprasowany i wyszlifowany. Sko´nczywszy ogl˛edziny podał kamyk bratu. Ten obejrzał go jednak bez specjalnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odrzucił. ´ zka wiła si˛e mi˛edzy wysokimi głazami Doszli do skalnego rumowiska. Scie˙ i odłamkami skał, które zasłoniły góry. Przeprawa zabrała sporo czasu. Przewodnik prowadził tak, jakby zupełnie nie obchodziło go, czy idacy ˛ za nim orientuja˛ si˛e, gdzie sa.˛ Dotarli do miejsca przypominajacego ˛ podwórzec otoczony skałami. Byli blisko skalnego zagł˛ebienia — celu ich wspinaczki oraz najwy˙zszego punktu szlaku. Przewidywali, z˙ e dalej s´cie˙zka albo poprowadzi w dół, albo zbiegnie po skałach na tym samym poziomie. Usłyszeli cichy gwizd i zatrzymali si˛e. Balinor zamienił kilka słów z Durinem, który jeszcze u podnó˙za gór został kilka kroków w tyle, po czym obaj zwrócili si˛e do Allanona. Rycerz był wyra´znie zaniepokojony. — Durin twierdzi z cała˛ pewno´scia,˛ z˙ e usłyszał za nami kroki. Ja tak˙ze nie mam watpliwo´ ˛ sci. Kto´s idzie za nami! Allanon spojrzał w niebo i zmarszczył brwi. Skierował pytajacy ˛ wzrok na Durina. — Tym razem jestem absolutnie pewien — powiedział elf. — Kto´s nas s´ledzi! — Nie mam teraz czasu, by zaja´ ˛c si˛e tym osobi´scie — o´swiadczył szorstko Allanon. — Musz˛e koniecznie by´c w dolinie przed s´witem. Trzeba za wszelka˛ cen˛e zatrzyma´c tego kogo´s, dopóki nie sko´ncz˛e. To sprawa najwy˙zszej wagi. Shea po raz pierwszy usłyszał tak zdenerwowanego Allanona. Flick i Menion spojrzeli po sobie zdziwieni. Chcieli wierzy´c, z˙ e to, co Allanon miał do załatwienia w dolinie, było absolutnie najwa˙zniejsze nie tylko dla niego. — Zostan˛e z tyłu — zadeklarował si˛e Balinor i wyciagn ˛ ał ˛ miecz. — Zaczekajcie na mnie w dolinie. — Ale nie sam — szybko dodał Menion. — Zostaj˛e z toba.˛ Na wszelki wypadek. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Allanon w pierwszej chwili chciał zaoponowa´c, ale szybko zrezygnował i skinał ˛ na pozostałych, by ruszyli za nim. Elfy wypełniły polecenie od razu, lecz Flick i Shea zareagowali dopiero, gdy Menion ich ponaglił. Shea opierał si˛e jeszcze przez chwil˛e. Zrozumiał jednak, z˙ e tylna stra˙z nie miałaby z niego wielkiego po˙zytku. Balinor i Menion zaj˛eli stanowiska i czekali z mieczami w r˛eku. Ich sylwetki stapiały si˛e z otoczeniem. Allanon przeprowadził pozostała˛ czwórk˛e przez skalne rumowisko. Doszli do ´ zka prowadziła dalej pod gór˛e i ko´nmiejsca, gdzie lita skała rozdzielała si˛e. Scie˙ czyła si˛e na skalistym brzegu tajemniczej doliny. Kilka minut pó´zniej byli na kraw˛edzi. Ich oczom ukazała si˛e dolina pokryta odłamkami ostrych skał i głazami 144

w kolorze kamyka, który Shea znalazł na s´cie˙zce. Z trudem rozró˙zniali zarysy czarnych, skalnych bloków. Na ich tle wyra´zniej rysowało si˛e jedynie niewielkie jezioro. Nie było wiatru, a mimo to po ciemnej powierzchni wody co pewien czas rozchodziły si˛e fale. Wygladało ˛ na to, z˙ e woda w jeziorze z˙ yje własnym z˙ yciem. Shea obserwował ja˛ zafascynowany. Spojrzał na milczacego ˛ Allanona i ze zdumieniem stwierdził, z˙ e jego ciemna twarz promienieje dziwnym blaskiem. Wielki badacz dziejów skupił cała˛ swoja˛ uwag˛e na wodzie w jeziorze. Wpatrywał si˛e w tafl˛e t˛esknym wzrokiem. — To Dolina Skalnych Złomów, przedsionek Wiecznej Rezydencji Królów, siedziby duchów ze wszystkich czasów — przemówił gł˛ebokim głosem, który dudnił tak, jakby wydobywał si˛e spod ziemi. — Przed nami jezioro Hadeshorn. Jego wody sa˛ martwe dla zwykłych s´miertelników. Zejdziecie ze mna˛ w dolin˛e, ale dalej musz˛e i´sc´ sam. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e chłopców, zaczał ˛ schodzi´c. Idac, ˛ nie patrzył pod nogi, chocia˙z nietrudno było trafi´c na ruchomy kamie´n. Stawiał stopy pewnie i zdecydowanie, jakby znał t˛e drog˛e na pami˛ec´ . Przez cały czas wpatrywał si˛e w jezioro. Poda˙ ˛zali za nim w ciszy. Przeczuwali, z˙ e za chwil˛e wydarzy si˛e co´s wa˙znego dla nich wszystkich. Wydawało im si˛e, z˙ e w tej dolinie, w´sród czarnych głazów, Allanon był u siebie. Tu było jego królestwo. Gdy dotarli do dna doliny, wielki badacz dziejów odwrócił si˛e do nich i powiedział: — Czekajcie na mnie w tym miejscu. Cokolwiek si˛e stanie, nie wolno wam si˛e do mnie zbli˙zy´c. Pozostaniecie tu, dopóki nie sko´ncz˛e. Tam, gdzie id˛e, jest tylko s´mier´c. Stali jak wro´sni˛eci w ziemi˛e i patrzyli na oddalajac ˛ a˛ si˛e spokojna,˛ ciemna˛ posta´c. Czarna peleryna falowała nieznacznie przy ka˙zdym kroku. Shea spojrzał na brata. Flick obserwował Allanona. Miał twarz zastygła˛ ze strachu. Na ułamek sekundy Shei za´switała my´sl o ucieczce, ale natychmiast ja˛ odrzucił. Zacisnał ˛ dło´n na kieszeni koszuli. Kamienie Elfów były na miejscu. Poczuł si˛e pewniej, chocia˙z zdawał sobie spraw˛e, z˙ e trzy klejnoty nie na wiele by si˛e zdały, gdyby przyszło mu si˛e zmierzy´c z czym´s tak gro´znym, z˙ e nie podołałby temu sam Allanon. Spojrzał na pozostałych. Wszyscy obserwowali w napi˛eciu m˛ez˙ a w czerni, który zbli˙zał si˛e do brzegu jeziora. Doszedłszy do tafli zatrzymał si˛e. Czekał na kogo´s. Elfy i bracia Ohmsfordowie wpatrywali si˛e w niego jak zahipnotyzowani. Zapadła martwa cisza. Wtem Allanon powoli wzniósł r˛ece do nieba. Woda w jeziorze poruszyła si˛e gwałtownie, jakby niezadowolona z tego, z˙ e kto´s zakłócił jej spokój. Ziemia w dolinie zadr˙zała. Kto´s obudził jaka´ ˛s wielka˛ istot˛e z długiego snu. Czwórka przyjaciół rozgladała ˛ si˛e rozpaczliwie na boki, czekajac ˛ na monstrum, które zjawi si˛e lada chwila, by ich połkna´ ˛c. Jezioro zacz˛eło bulgota´c. Po chwili nad woda˛ uniósł si˛e kłab ˛ mgły. Syczał i falował, jakby był rad z tego, z˙ e kto´s uwolnił go z wi˛ezienia w gł˛ebinach. Chwil˛e pó´zniej w ciemno´sciach nocy rozległ si˛e cichy j˛ek, jakby 145

pot˛epione dusze wyra˙zały niezadowolenie z tego, z˙ e kto´s próbuje je obudzi´c. Słuchali i patrzyli z rosnacym ˛ przera˙zeniem. Czuli, jak obudzone widma przenikaja˛ ich umysły. Lada chwila brutalnie pozbawia˛ resztek odwagi, a potem porwa˛ bezbronnych do swoich siedzib. Nie byli w stanie wykona´c najmniejszego ruchu. Odgłosy z innego s´wiata swobodnie przenikały ich ciała i umysły, jakby chciały ostrzec ich przed tym, co zaczyna si˛e dopiero po z˙ yciu na Ziemi i czego nie pojmie z˙ aden s´miertelnik. W´sród j˛eków i krzyków mro˙zacych ˛ krew w z˙ yłach jezioro Hadeshorn zacz˛eło si˛e rozst˛epowa´c z głuchym dudnieniem. W jego s´rodku powstał olbrzymi wir. Wyłoniła si˛e z niego przygarbiona posta´c starego człowieka. Zjawa zatrzymała si˛e nad woda.˛ Było to widmo wysokiego, szczupłego m˛ez˙ czyzny — szare, przezroczyste, połyskujace ˛ jak wody Hadeshornu. Flick zbladł jak kreda. Pojawienie si˛e widma potwierdziło jego najgorsze obawy — był pewien, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. Przez cały czas Allanon stał nieruchomo na brzegu jeziora. Opu´scił r˛ece i wpatrywał si˛e w zjaw˛e z jeziora. Rozmawiał z widmem. Obserwujac ˛ t˛e scen˛e, czwórka s´miałków słyszała jedynie nieludzkie j˛eki. Przybierały one na sile, gdy widmo ruszało r˛ekami. Dziwna rozmowa trwała kilka minut i sko´nczyła si˛e, gdy widziadło odwróciło si˛e w stron˛e obserwujacych ˛ i wskazało jednego z nich przezroczysta˛ r˛eka.˛ Ciało Shei przeniknał ˛ chłód, który dotarł a˙z do ko´sci. Powiew s´mierci. W ko´ncu widmo odwróciło si˛e, gestem po˙zegnało Allanona i wolno pogra˙ ˛zyło w gł˛ebinach. Gdy znikn˛eło, woda w jeziorze zabulgotała. W j˛ekach i zawodzeniu brzmiała zło´sc´ i rozczarowanie. Po chwili wszystko ucichło, tafla jeziora wygładziła si˛e, a obserwatorzy zostali sami. Gdy nadszedł s´wit, nieruchomy dotad ˛ Allanon zachwiał si˛e i osunał ˛ na ziemi˛e. Przypomnieli sobie jego ostrze˙zenie i dopiero po dłu˙zszej chwili ruszyli w kierunku le˙zacego. ˛ Biegli, potykajac ˛ si˛e o nierówno´sci terenu. Poczatkowo ˛ nie wiedzieli, co robi´c. Durin pochylił si˛e nad le˙zacym, ˛ delikatnie potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e i wymówił jego imi˛e. Shea rozcierał pot˛ez˙ ne r˛ece nieprzytomnego. Były wyjatkowo ˛ zimne i niepokojaco ˛ blade. Chwil˛e pó´zniej Allanon drgnał ˛ i otworzył oczy. Odetchn˛eli z ulga.˛ Dowódca spojrzał kolejno w ich twarze i powoli usiadł. Przykucn˛eli naprzeciwko. — To przem˛eczenie. Za du˙zy wysiłek umysłowy — powiedział do siebie i przesunał ˛ dłonia˛ po czole. — Zapadłem w ciemno´sc´ po utracie kontaktu. Zaraz mi przejdzie. — Kim było to widmo? — zapytał Flick. Bał si˛e, z˙ e zjawa mo˙ze powróci´c. Allanon zamy´slił si˛e i popatrzył w przestrze´n. Po jego twarzy przemknał ˛ grymas bezsilnej zło´sci. Dopiero gdy si˛e uspokoił, przemówił smutnym głosem. — To zagubiona dusza. Zapomniana przez s´wiat i ludzi. Kto´s, kto sam siebie skazał na niby-˙zycie, gdzie´s mi˛edzy s´wiatem realnym a s´wiatem duchów zmarłych. By´c mo˙ze pozostanie tam na zawsze. 146

— Nie rozumiem — stwierdził Shea. Allanon zbył t˛e uwag˛e: — Teraz nie to jest najwa˙zniejsze. Pos˛epne widmo, z którym rozmawiałem, to duch Bremena, przeciwnika lorda Warlocka. Powiedziałem mu o Mieczu Shannary i o naszej wyprawie do Paranoru. Nie dowiedziałem si˛e wiele. Dał mi do zrozumienia, z˙ e nie zdecydowano jeszcze o losie nas wszystkich. Nastapi ˛ to w bli˙zej nieokre´slonej przyszło´sci. Nie dotyczy to jednego z nas. — Co chcesz przez to powiedzie´c? Co to ma znaczy´c! — dopytywał si˛e Shea. Allanon podniósł si˛e powoli i rozejrzał wokoło, jakby chciał si˛e upewni´c, z˙ e spotkanie z duchem Bremena zako´nczyło si˛e definitywnie. Nast˛epnie odwrócił si˛e do zaniepokojonych słuchaczy. — Niełatwo mi o tym mówi´c, zwłaszcza teraz, gdy jeste´smy tak blisko celu. Ale macie prawo wiedzie´c. Duch Bremena, którego przywołałem ze s´wiata zapomnienia, przekazał mi dwie przepowiednie. Znajac ˛ cel wyprawy, uspokoił mnie, z˙ e zanim sło´nce wzejdzie dwa razy, ujrzymy Miecz Shannary. To pierwsze proroctwo. Drugie mówi, z˙ e jeden z nas nie przejdzie na druga˛ stron˛e Smoczych Z˛ebów, ale b˛edzie pierwszym, którego r˛ece dotkna˛ magicznego ostrza. — Wcia˙ ˛z nic nie rozumiem — o´swiadczył po chwili Shea. — Przecie˙z ju˙z stracili´smy Hendela. Widmo na pewno mówiło o nim. — Niestety, mylisz si˛e, przyjacielu — powiedział Allanon. — Przekazujac ˛ mi druga˛ cz˛es´c´ przepowiedni, cie´n Bremena wskazał r˛eka˛ na wasza˛ czwórk˛e. Oznacza to, z˙ e jeden z was nie dotrze do Paranoru! *

*

*

Menion Leah przykucnał ˛ w cieniu wielkiego głazu przy s´cie˙zce prowadzacej ˛ do doliny i czekał na tajemnicza˛ istot˛e, która rzekomo poda˙ ˛zała za nimi w kierunku Smoczych Z˛ebów. Po drugiej stronie s´cie˙zki w ciemnym zakatku ˛ zaczaił si˛e ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Jego miecz stał ostrzem w dół oparty o kamie´n. Prawa r˛eka Balinora spoczywała na r˛ekoje´sci. Menion s´cisnał ˛ mocniej swój miecz i wpatrywał si˛e w ciemno´sc´ . Nic nie zakłócało ciszy. Z zasadzki widzieli zaledwie kilkana´scie jardów s´cie˙zki, która znikała za skalnym rumowiskiem. Czekali od ponad pół godziny, lecz mimo zapewnie´n Durina, nikt nie pojawił si˛e na szlaku. Przez chwil˛e Menion był skłonny przypuszcza´c, z˙ e osobnik s´ledzacy ˛ ich był jednym z wysłan´ ników lorda Warlocka. Wykluczył jednak t˛e ewentualno´sc´ , gdy˙z Zwiastun Smierci nie trudziłby si˛e marszem. Po prostu przefrunałby ˛ nad zasadzka˛ i dogonił swa˛ zdobycz. Chciał podzieli´c si˛e swymi spostrze˙zeniami z Balinorem, lecz w tej samej chwili usłyszał jaki´s d´zwi˛ek za skalnym rumowiskiem. Przywarł całym ciałem do głazu i znowu s´cisnał ˛ r˛ekoje´sc´ miecza. Odgłos zbli˙zał si˛e, był coraz wyra´zniejszy. Kto´s szedł kr˛eta,˛ kamienista˛ s´cie˙zka.˛ Kimkolwiek był, nie mógł wiedzie´c o zasadzce. Nie zachowywał z˙ adnych 147

s´rodków ostro˙zno´sci. Zachowywał si˛e tak, jakby mu w ogóle na tym nie zale˙zało. Chwil˛e pó´zniej zza rumowiska poni˙zej ich kryjówki wynurzyła si˛e jaka´s posta´c. Menion wychylił si˛e i spojrzał na nadchodzacego. ˛ Masywne kształty przypominały Hendela. Ksia˙ ˛ze˛ Leah jeszcze raz s´cisnał ˛ r˛ekoje´sc´ miecza i przygotował si˛e do ataku. Plan był prosty. Menion miał zaatakowa´c od przodu, a Balinor odcia´ ˛c odwrót. Leah wyskoczył zza skały, zablokował drog˛e idacemu ˛ i zło˙zywszy si˛e do ci˛ecia, za˙zadał, ˛ by tamten si˛e zatrzymał. Nieznajomy skulił si˛e i płynnym ruchem wydobył pot˛ez˙ na˛ maczug˛e nabijana˛ z˙ elazem. Sekund˛e pó´zniej, gdy obaj zmierzyli si˛e wzrokiem, uzbrojone r˛ece opadły, a zaskoczony ksia˙ ˛ze˛ Leah zawołał: — Hendel?! Czy to ty? Balinor wyszedł ze swojej kryjówki akurat, gdy podniecony Menion podskoczył z dzikim okrzykiem rado´sci i rzucił si˛e, by u´sciska´c karła. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wsunał ˛ miecz do pochwy i odetchnał ˛ z ulga.˛ U´smiechał si˛e i kr˛ecił głowa˛ z niedowierzaniem, widzac ˛ w obj˛eciach Meniona towarzysza, którego wszyscy uznali za poległego. Po raz pierwszy od przeprawy przez Wolfkstaag i Nefrytowa˛ Przeł˛ecz czuł, z˙ e sukces jest ju˙z blisko i z˙ e wkrótce cała ósemka stanie w Paranorze przed Mieczem Shannary.

XIV Nastał zimny i szary s´wit. Taki poczatek ˛ dnia nie zach˛eca nawet do tego, by wsta´c z łó˙zka, nie mówiac ˛ o wspinaczce po stromych górach. Chmury i mgła nie przepuszczały słonecznego ciepła. Zawisły nad skałami i z˙ lebami jak lodowy baldachim. Silny wiatr, który chłostał niemiłosiernie zbocza gór i przyginał do ziemi skarłowaciałe drzewa i krzaki, nie zdołał poruszy´c zasłony chmur. Przenikał przez ubranie, wciskał si˛e w ka˙zdy zakamarek, ale w niewytłumaczalny sposób przemykał pod chmurami i mi˛edzy kł˛ebami mgły, nie poruszajac ˛ ich ani odrobin˛e. Gwizdał, wył i huczał jak fale oceanu, toczace ˛ si˛e złowrogo ku brzegom. Odgłosy te w połaczeniu ˛ z mgła˛ i chmurami wypełniały przestrze´n, okrywały góry jak gruby, szary koc, który pochłaniał wszystkie d´zwi˛eki. Co chwila w powietrze wzbijały si˛e pojedyncze ptaki, ale szybko rezygnowały z zapasów z wiatrem i chowały si˛e do gniazd w skalnych rozpadlinach. Czasem który´s pisnał, ˛ ale wszystkie odgłosy tłumił s´wist wiatru. Z przedstawicieli fauny w górach z˙ yły jedynie kozice oraz mutanty myszy pokryte gruba˛ sier´scia,˛ dzi˛eki której mogły wytrzyma´c najni˙zsze temperatury, chowajac ˛ si˛e w skalnych zagł˛ebieniach i szczelinach. Powietrze było zimne, ale na skutek silnego wiatru wydawało si˛e wr˛ecz lodowate. Najwy˙zsze partie Smoczych Z˛ebów pokrywały wieczne s´niegi. Bez wzgl˛edu na por˛e roku temperatura w tych rejonach utrzymywała si˛e w przedziale od kilku do kilkunastu stopni poni˙zej zera. Były to góry wielkie, pot˛ez˙ ne i zdradliwe. Tego ranka, gdy dotarło do nich o´smiu s´miałków, w górach wyczuwało si˛e dziwna˛ atmosfer˛e napi˛ecia i oczekiwania. Nie trzeba było długo czeka´c, by dru˙zyna z Culhaven, zagł˛ebiajac ˛ si˛e w chłód i szaro´sc´ , zacz˛eła si˛e pod´swiadomie niepokoi´c. Im wy˙zej si˛e znajdowali, tym wi˛ecej mieli obaw. Wynikały one nie tylko ze złowró˙zbnej przepowiedni Bremena i wizji przeprawy przez Grobowiec Królów. Du˙zy udział miały w tym warunki atmosferyczne, ale przede wszystkim działał osobliwy klimat, wytworzony przez kogo´s lub co´s, co chciało pokrzy˙zowa´c im szyki. Kimkolwiek było, czekało cierpliwie, miało do´sc´ sprytu, by nie ujawnia´c si˛e za wcze´snie, a ponadto szczerze nienawidziło wszystkich o´smiu członków wyprawy, którzy z takim trudem pokonywali olbrzymie góry dzielace ˛ ich od Paranoru. Okrywajac ˛ si˛e szczelnie wełnianymi płaszczami i, pochylajac ˛ głowy przed porywistym wiatrem, uparcie szli 149

na pomoc w lu´znym szyku. Ka˙zdy nieostro˙zny krok groził upadkiem w przepa´sc´ lub rozpadlin˛e. Trzeba było posuwa´c si˛e bardzo ostro˙znie po ruchomych kamieniach, by nie spowodowa´c lawiny. Ka˙zdy z nich co najmniej raz si˛e przewrócił albo zjechał kilkana´scie jardów po kamieniach, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ grudy zamarzni˛etej ziemi. Istota, która na nich czekała w ukryciu, dała ju˙z zna´c o swej obecno´sci. Teraz postanowiła odczeka´c, a˙z zwatpienie ˛ ogarnie o´smiu zuchwałych. Ujawni si˛e, gdy niepewno´sc´ pozbawi ich woli i wiary w siebie. Wówczas mys´liwy stanie si˛e łatwa˛ zdobycza.˛ Na pierwsze efekty nie musiała długo czeka´c. Zm˛eczone umysły stanowiły doskonała˛ po˙zywk˛e dla przygn˛ebienia. Wystarczyło poruszy´c kilka gł˛eboko skrywanych l˛eków i tajemnic, by w jak˙ze sprzyjajacych ˛ warunkach przybrały posta´c widm i upiorów, od których trudno si˛e uwolni´c. Rozproszeni, odizolowani od towarzyszy przez zimno i wycie wiatru, byli łatwym celem. Warunki w górach uniemo˙zliwiały porozumiewanie si˛e za pomoca˛ głosu, zatem ka˙zdy skazany był na siebie i towarzystwo upiora, który wyro´snie na gruncie umiej˛etnie podsycanego niepokoju. Tylko Hendel, z natury małomówny i lubiacy ˛ samotno´sc´ , odporny był na zakusy siewcy zwatpienia. ˛ W czasie podchodów i zwiadu w pojedynk˛e nauczył si˛e kontrolowa´c pod´swiadomy strach. Jego ostatni wyczyn — niewiarygodna ucieczka z terenu opanowanego przez rozjuszone gnomy — sprawił, z˙ e na dłu˙zszy czas przestał ba´c si˛e s´mierci. Na Nefrytowej Przeł˛eczy była bardzo blisko. Uniknał ˛ jej wyłacznie ˛ dzi˛eki instynktowi. Gnomy osaczyły go ze wszystkich stron jak stado wygłodniałych wilków. Tylko przelanie krwi znienawidzonego wroga mogło ich zaspokoi´c. Po zapaleniu ognia i serii obelg Hendel odskoczył w zaro´sla na skraju masywu Wolfkstaag i zaczaił si˛e. Czoło po´scigu, pewne swej przewagi liczebnej, rozciagn˛ ˛ eło si˛e i wojownicy stracili kontakt ze soba.˛ Jeden podszedł bardzo blisko kryjówki Hendela. Chwil˛e pó´zniej ogłuszony gnom miał na sobie peleryn˛e karła, ten za´s gło´sno zawołał o pomoc. Było ciemno. W rozgardiaszu nikt nie sprawdził, kto krył si˛e pod peleryna.˛ Wystarczyło, z˙ e zobaczyli peleryn˛e karła. Gnomy zapewne do dzi´s nie wiedza,˛ z˙ e rozdarły na strz˛epy jednego ze swoich. Hendel pozostał w ukryciu i nast˛epnego ranka przeszedł przez przeł˛ecz. Znowu mu si˛e udało. Flick, Shea i kuzyni Eventina nie dysponowali tak silna˛ wiara˛ we własne siły jak Hendel. Przepowiednia Bremena podziałała na nich jak uderzenie obuchem. Słowa widma wcia˙ ˛z d´zwi˛eczały im w uszach i coraz gł˛ebiej zapadały w pami˛ec´ . Kto´s z czwórki obserwujacej ˛ spotkanie nad jeziorem miał zgina´ ˛c. Co prawda duch Bremena wyraził to inaczej, ale nie zmieniało to sensu jego słów. Nikt nie chciał si˛e pogodzi´c z ta˛ my´sla.˛ Woleli si˛e łudzi´c, z˙ e albo sami znajda˛ wyj´scie, albo przepowiednia si˛e nie spełni. Daleko na przedzie zgi˛ety wpół Allanon zmagał si˛e z wichrem i rozmy´slał o tym, co si˛e stało w Dolinie Skalnych Złomów. Analizował szczegóły osobli150

wego spotkania z duchem Bremena, który miał pozosta´c w s´wiecie zapomnienia, dopóki lord Warlock nie zostanie ostatecznie zniszczony. Gn˛ebiło go nie tyle spotkanie z zapomnianym druidem, ile straszliwa prawda, której nie mógł wyjawi´c. Potknał ˛ si˛e o kamyk, ale szybko odzyskał równowag˛e. Gdzie´s wysoko zakwilił jastrzab ˛ i spadł na zdobycz, która˛ wypatrzył w´sród odległych skał. Allanon odwrócił si˛e. Jego towarzysze poda˙ ˛zali za nim, starajac ˛ si˛e utrzyma´c tempo marszu. Od ducha Bremena dowiedział si˛e znacznie wi˛ecej ni˙z im przekazał. Nie powiedział wszystkiego tym, którzy mu zaufali i dla niego ryzykowali z˙ ycie. Nie powiedział im tak˙ze wszystkiego o Mieczu Shannary. My´sli te dr˛eczyły go do tego stopnia, z˙ e nawet chciał wyjawi´c cała˛ prawd˛e. Dali z siebie bardzo wiele, a to był dopiero poczatek. ˛ . . Chwil˛e pó´zniej odp˛edził od siebie t˛e my´sl. W jego panteonie ´ ´ KONIECZNOSC miała wy˙zsza˛ rang˛e ni˙z PRAWDA. Szary poranek stał si˛e wkrótce nie mniej szarym południem. Czas dłu˙zył si˛e. Skały i zbocza wydawały si˛e takie same. Odnosili wra˙zenie, z˙ e drepcza˛ w tym samym miejscu. Od pomocy horyzont zasłaniało pasmo wysokich, skalistych szczytów, rysujacych ˛ si˛e wyra´znie na tle nieba. Z miejsca, gdzie si˛e znajdowali, góry wygladały ˛ jak skalny monolit nie do przebycia. Weszli do kanionu, który zw˛ez˙ ał si˛e i opadał gwałtownie, stajac ˛ si˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ mi˛edzy dwiema pionowymi skałami, która dalej znikała w g˛estej mgle. Allanon poprowadził ich w dół. Wkrótce horyzont zniknał, ˛ wiatr ucichł, a wokół były tylko skały. Wycie wichru nagle ustało, a w uszach zacz˛eła im dzwoni´c cisza. Zdawało im si˛e, z˙ e skały szepcza˛ do siebie. Dalej przeł˛ecz ponownie rozszerzała si˛e i dochodziła do ogromnego wej´scia do pieczary. Grobowiec Królów. Imponujace, ˛ majestatyczne wej´scie wzbudzało l˛ek. Po bokach stały dwa olbrzymie posagi ˛ wykute w ciemnej skale, ka˙zdy o wysoko´sci ponad stu stóp. Przedstawiały stra˙zników w pancerzach. Stali oparci o nagie miecze skierowane klinga˛ w dół. Wiatr i upływ czasu odcisn˛eły swoje pi˛etno na brodatych twarzach. Kamienne oczy stra˙zników patrzyły na o´smiu s´miertelników, którzy stan˛eli przed wej´sciem do Rezydencji. Nad ich głowami wyrze´zbiono na skale trzy słowa. W dawno ju˙z zapomnianym j˛ezyku oznaczały one ostrze˙zenie dla tych, którzy zamierzali wej´sc´ do grobowca. Dalej była ciemno´sc´ i cisza. Allanon zebrał wszystkich wokół siebie. — Wiele lat temu, jeszcze przed Pierwsza˛ Wojna˛ Ludów, na s´wiecie z˙ yli czciciele s´mierci. Kapłani tej sekty słu˙zyli bóstwom zwiazanym ˛ wyłacznie ˛ ze s´miercia.˛ W tej pieczarze grzebano zmarłych władców ze wszystkich czterech krain, tak˙ze ich rodziny, krewnych i osobisty majatek. ˛ Wiele lat pó´zniej zrodziła si˛e legenda, z˙ e w pieczarze moga˛ przebywa´c wyłacznie ˛ duchy zmarłych. Magowie dbali o to, by nikt nie zakłócił spokoju tych, którzy odeszli. Wielu s´miertelników weszło do pieczary, ale z˙ aden nie wyszedł. Z biegiem lat zapomniano o kulcie s´mierci i jego wyznawcach, ale złe moce, które tam si˛e zadomowiły, nigdy nie 151

opu´sciły Grobowca. Tak silna była ich wi˛ez´ z kapłanami. Nie zmieniła si˛e nawet wiele lat po tym, jak ich ko´sci rozsypały si˛e w proch. Tylko nielicznym udało si˛e przej´sc´ przez Sal˛e Wiecznego Spoczynku. . . Katem ˛ oka dostrzegł pytanie w oczach słuchajacych ˛ go towarzyszy. — Byłem tam. Jestem jedynym spo´sród dzi´s z˙ yjacych, ˛ któremu si˛e to udało. Wkrótce wy te˙z dołaczycie ˛ do tego grona. Jestem ostatnim z˙ yjacym ˛ druidem. . . Studiowałem magi˛e, tak jak Bremen i Brona. Jestem magiem i czarnoksi˛ez˙ nikiem. Nie mam tak wielkiej mocy jak lord Warlock, ale zar˛eczam, z˙ e mog˛e was przeprowadzi´c przez pieczar˛e na druga˛ stron˛e Smoczych Z˛ebów. — A dalej? — zapytał cicho Balinor. — Dalej pójdziemy wask ˛ a,˛ skalna˛ s´cie˙zka,˛ zwana˛ Smocza˛ Grania.˛ Biegnie ona po stromej skale, a˙z do podnó˙za gór. Stamtad ˛ wida´c Paranor. Zapanowała dziwna cisza. Allanon dobrze wiedział, o czym my´sla˛ słuchacze, ale niezra˙zony ich watpliwo´ ˛ sciami kontynuował: — Za tymi wrotami zaczyna si˛e labirynt sal i korytarzy, w którym zgubi si˛e ka˙zdy, kto nie zna drogi. Tylko niektóre przej´scia i komnaty sa˛ niebezpieczne. Pierwsze niebezpiecze´nstwo zagra˙za nam w Tunelu Sfinksów. To olbrzymie rze´zby przedstawiajace ˛ półczłowieka, półlwa. Ktokolwiek spojrzy im w oczy, zamienia si˛e w kamie´n. Dlatego te˙z w tej komnacie b˛edziecie mieli zawiazane ˛ oczy. Powia˙ ˛zecie si˛e tak˙ze lina,˛ by utrzyma´c si˛e w grupie. Musicie skupi´c wszystkie wasze my´sli na mnie. Moc sfinksów jest tak wielka, z˙ e je´sli cho´c na chwil˛e odsuniecie wasze my´sli ode mnie, to ulegniecie jej i zerwiecie opask˛e, by spojrze´c im w oczy. Słuchajacy ˛ spojrzeli po sobie z powatpiewaniem. ˛ Byli coraz bardziej nieufni. — Za Tunelem Sfinksów zaczyna si˛e ciag ˛ niegro´znych komnat i przej´sc´ prowadzacych ˛ do Korytarza Wiatrów. Jest to tunel zamieszkały przez niewidzialne istoty zwane banshee. Ich nazwa pochodzi od legendarnych boginek wiatru i mgieł, które czczono kilka tysi˛ecy lat temu na pewnej zielonej wyspie. Sa˛ to tylko głosy znikad, ˛ ale ich brzmienie mo˙ze doprowadzi´c ka˙zdego s´miertelnika do obł˛edu. W Korytarzu Wiatrów b˛edziecie mieli zatkane uszy. Ponadto znowu musicie skupi´c swe my´sli wyłacznie ˛ na mojej osobie. To jedyny sposób, by moja moc ochroniła wasze uszy przed banshee. Rozlu´znijcie si˛e i nie opierajcie mojej woli. Czy wszystko rozumiecie? Skin˛eli potakujaco. ˛ — Przeszedłszy Korytarz Wiatrów, wejdziemy do Grobowca Królów. Do pokonania zostanie tylko jedna przeszkoda. . . Allanon przerwał i spojrzał na ciemne wej´scie do pieczary. Czekali, by doko´nczył, ale stało si˛e inaczej. Dał znak r˛eka,˛ by ruszali. Stojac ˛ mi˛edzy kamiennymi olbrzymami, czuli si˛e tak, jakby za chwil˛e mieli wej´sc´ do rozwartej paszczy gigantycznego drapie˙znika. Po chwili ka˙zdy otrzymał szeroka˛ opask˛e. Zanim je zało˙zyli, powiazali ˛ si˛e lina.˛ Pierwszy za Allanonem miał i´sc´ Durin, za´s tylna˛ stra˙z 152

stanowił jak zwykle Balinor. Sprawdzili w˛ezły, zawiazali ˛ sobie oczy, wzi˛eli si˛e za r˛ece i ostro˙znie zagł˛ebili si˛e w ciemno´sc´ . Wokoło zapanowała cisza. Wiatr ustał całkowicie. Starali si˛e i´sc´ jak najciszej, ale mimo to słyszeli odgłos swoich kroków. Szli po równym, kamiennym podło˙zu. Na skutek braku s´wiatła i ciepła wszyscy dr˙zeli z zimna. Zgodnie z poleceniem Allanona zachowywali milczenie i starali si˛e maksymalnie rozlu´zni´c. Wielki badacz dziejów prowadził ich pewnie kr˛etymi korytarzami i tunelami. Przez opaski na oczach nie było nic wida´c, a mimo to czuli przez skór˛e, z˙ e otaczaja˛ ich ciemno´sci Flick u´scisnał ˛ mocnej dło´n Shei. Od ucieczki z Shady Vale prze˙zyli niejedno i wyszli razem z niejednej opresji. To łaczy ˛ ludzi i utrwala przyja´zn´ . Stali si˛e dla siebie kim´s wa˙zniejszym ni˙z przyrodni bracia. Wytworzyła si˛e mi˛edzy nimi szczególna, niezwykle silna wi˛ez´ . Shea był przekonany, z˙ e wi˛ezy te nigdy nie osłabna.˛ Nigdy te˙z nie zapomni, jak wiele zawdzi˛eczaja˛ Menionowi. My´slac ˛ o ksi˛eciu Leah, u´smiechnał ˛ si˛e w duchu. W ciagu ˛ ostatnich kilku dni Menion bardzo si˛e zmienił, był nie do poznania. Coraz rzadziej dochodził do głosu dawny szaławiła, a coraz cz˛es´ciej odzywał si˛e inny człowiek. Shea nie potrafił okre´sli´c, na czym dokładnie polegała ta zmiana w Menionie, czuł tylko, z˙ e była to zmiana na lepsze. W gruncie rzeczy wszyscy si˛e troch˛e zmienili. Przygody i niebezpiecze´nstwa, które mieli za soba,˛ odcisn˛eły pi˛etno na ka˙zdym z nich. She˛e interesowało, czy Allanon dostrzegł w nim jaka´ ˛s odmian˛e. Dotychczas bowiem traktował on młodego Ohmsforda bardziej jak chłopca ni˙z m˛ez˙ czyzn˛e. Zwolnili i zatrzymali si˛e. Zapadła gł˛eboka cisza. Druid przekazał im w mys´lach ostrze˙zenie: „Pami˛etajcie o tym, by zwróci´c wszystkie wasze my´sli ku mnie, skoncentrujcie si˛e wyłacznie ˛ na mojej osobie”. Ruszyli naprzód. Znów wokół siebie słyszeli echo własnych kroków na kamiennym dnie pieczary. Znowu poczuli obecno´sc´ jakiej´s istoty, która spokojnie i wytrwale czekała, a˙z si˛e zbli˙za.˛ Czas mijał powoli. O´smiu odwa˙znych zagł˛ebiało si˛e w ciemny tunel. Wyczuwali obecno´sc´ olbrzymich, kamiennych figur po obu stronach. Były to mityczne stwory, półludzie, półlwy. Sfinksy. Oczami wyobra´zni widzieli, jak oczy tamtych to zbli˙zaja˛ si˛e, to znowu oddalaja˛ od wizerunku Allanona, który stał na przedzie. Z niemałym trudem skoncentrowali si˛e na osobie druida. Sfinksy uparcie próbowały wcisna´ ˛c si˛e w s´wiadomo´sc´ ka˙zdego z dru˙zyny, by wyprze´c wszystkie my´sli oprócz jednej „Spójrzmy sobie w oczy”. Ich moc była tak wielka, z˙ e ka˙zdy z siedmiu dzielnych m˛ez˙ ów prze˙zył chwil˛e zwatpienia ˛ i przynajmniej raz zapragnał ˛ zerwa´c opask˛e i spojrze´c w oczy kamiennym stworom. Kiedy wydawało si˛e, z˙ e wszyscy ulegna˛ podszeptom przewrotnych widm i zapomna˛ o Allanonie, moc druida oddaliła rozterki. Usłyszeli w my´slach: „Słuchajcie tylko mnie” i natychmiast wykonali polecenie, odsuwajac ˛ od siebie podst˛epne namowy i przemo˙zna˛ ch˛ec´ spojrzenia w oczy sfinksom. Bezgło´sna bitwa toczyła si˛e przez cała˛ drog˛e w tunelu. Tylko przyspieszone oddechy i krople potu były niemym s´wiadectwem tego, co działo si˛e w umysłach siedmiu s´miałków. Powia˛ 153

zani ze soba˛ lina,˛ szli za niesłyszalnym wezwaniem Allanona. Przez cały czas trzymali si˛e mocno za r˛ece. Druid prowadził ich mi˛edzy posagami. ˛ Maksymalnie skoncentrowany odpierał ataki wrogich mocy i wytwarzał osłon˛e wokół swych towarzyszy. Wreszcie oblicza napastliwych stworów, które próbowały przenikna´ ˛c tak˙ze do jego ja´zni, zacz˛eły blednac ˛ i oddala´c si˛e, a po chwili znikn˛eły. Wokoło zapanowała cisza. Szli kr˛etymi korytarzami. Po pewnym czasie Allanon zatrzymał pochód i polecił zdja´ ˛c opaski. Znajdowali si˛e w waskim, ˛ kamiennym tunelu, którego s´ciany i sufit s´wieciły osobliwym, zielonym blaskiem. Sprawdzili, czy nikogo nie brakuje. W zielonkawej po´swiacie ich twarze nabrały niesamowitego wyrazu. Allanon przeszedł wzdłu˙z siedmioosobowej kolumny i sprawdził lin˛e, która˛ byli powiaza˛ ni. Uprzedził, z˙ e niedługo wejda˛ do Korytarza Wiatrów. Zatkali uszy kawałkami materiału, opaski za´s zawiazali ˛ lu´zno nad czołem, tak by zatyczki nie wypadły z uszu. Czekało ich spotkanie z odgłosami, jakie wydawały banshee. Ponownie wzi˛eli si˛e za r˛ece i ruszyli. W waskim ˛ przej´sciu nie słyszeli odgłosów swoich kroków. Posuwali si˛e w ciszy. Zielona po´swiata sko´nczyła si˛e. Tunel rozszerzył si˛e gwałtownie w olbrzymi i ciemny korytarz. Czuli, z˙ e s´ciany i sufit oddaliły si˛e i znikn˛eły. Stapali ˛ ostro˙znie po kamiennej podłodze — był to ich jedyny fizyczny kontakt z rzeczywisto´scia.˛ Allanon prowadził ich w mrok pewnie, bez cienia watpliwo´ ˛ sci. Odgłosy dotarły do nich w najmniej oczekiwanym momencie, gdy jeszcze nie byli w pełni przygotowani. Wpadli w panik˛e. Po pierwszym uderzeniu s´wist i wycie przybrały na sile. W ko´ncu zdawało im si˛e, z˙ e wszystkie wiatry na ziemi złaczyły ˛ si˛e w jeden wicher, który wył i huczał z niebywała˛ moca.˛ W s´lad za hukiem pojawiły si˛e inne odgłosy — nieludzkie krzyki, j˛eki i zawodzenie tysi˛ecy głosów, które atakowały ciała w˛edrowców. Mimo zatyczek, wwiercały si˛e do uszu i opanowywały my´sli. Takie d´zwi˛eki mogły wydawa´c jedynie dusze skazane na wieczny pobyt mi˛edzy s´wiatem z˙ ywych, a s´wiatem duchów. Słyszeli w nich w´sciekło´sc´ i rozpacz po utracie nadziei na wybawienie. D´zwi˛ek był coraz wy˙zszy, w ko´ncu przeszedł w pisk i przekroczył próg słyszalno´sci. Wówczas zaatakował ja´zn´ s´miertelników pod postacia˛ niesłyszalnych wibracji przenikajacych ˛ do mózgu. Byli bliscy obł˛edu. Przera´zliwe odgłosy atakowały ze wszystkich stron, przechwytywały gł˛eboko ukryte l˛eki, wzmacniały je do granic mo˙zliwo´sci i wciskały z powrotem do s´wiadomo´sci bezbronnego. Pora˙zone nerwy przewodziły bł˛edne informacje. Wibracje osiagn˛ ˛ eły takie nat˛ez˙ enie, z˙ e w˛edrowcom zdawało si˛e, i˙z ich ciała zacz˛eły oddziela´c si˛e od ko´sci. Na szcz˛es´cie trwało to zaledwie dziesiat ˛ a˛ cz˛es´c´ sekundy. W nast˛epnej niechybnie postradaliby zmysły. Przed — zdawałoby si˛e — nieuniknionym obł˛edem, któremu ulegliby jak pozbawione woli ludzkie manekiny, uratowała ich moc Allanona. Przebiła si˛e przez wibracje i osłoniła bezbronne umysły. Znowu ka˙zdy zobaczył w swoich my´slach zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e twarz Allanona, który mówił: „Rozlu´z154

nijcie si˛e i uspokójcie. My´slcie tylko o mnie”. Wówczas odgłosy cichły, oddalały si˛e. Posuwali si˛e w ciemno´sciach niepewnym krokiem. Co chwila kto´s si˛e potknał ˛ albo zatoczył. Skupili my´sli na osobie druida, który był ich jedyna˛ nadzieja˛ na odzyskanie pełnej s´wiadomo´sci. Co chwila odgłosy wracały odbite wielokrotnym echem. Po pewnym czasie dołaczyło ˛ do nich głuche dudnienie dochodzace ˛ spod podłogi. Banshee przypu´sciły jeszcze jeden atak, ale osłona wytworzona przez moc Allanona w pod´swiadomo´sci jego podopiecznych wytrzymała szturm, jak si˛e okazało, ostatni. Wyczerpane banshee ucichły. Chwil˛e pó´zniej korytarz zw˛eził si˛e równie nieoczekiwanie, jak si˛e przedtem rozszerzył. Przeprawa zako´nczyła si˛e szcz˛es´liwie. Banshee zostały za nimi. Gdy Allanon zatrzymał pochód, na twarzach jego dru˙zyny wcia˙ ˛z było wida´c s´lady niedawnych prze˙zy´c, a ich czoła pokrywały g˛este krople potu. Zastygli w dziwnych pozach jak manekiny. Dopiero gdy uporzadkowali ˛ natłok my´sli, przyj˛eli normalna˛ postaw˛e, po czym zdj˛eli opaski i wyj˛eli zatyczki z uszu. Znajdowali si˛e w niedu˙zej jaskini. Zobaczyli kamienne drzwi z z˙ elaznymi okuciami. Ze s´cian i sufitu saczyło ˛ si˛e zielonkawe s´wiatło — takie samo jak przed wej´sciem do Korytarza Wiatrów. Allanon odczekał, a˙z wszyscy wróca˛ do siebie i dał znak, by ruszali. Zatrzymał si˛e przed kamiennym portalem. Oparł wielka˛ dło´n o drzwi. Otworzyły si˛e lekko i bezszelestnie. — Sala Wiecznego Spoczynku Królów — oznajmił szeptem. Był jedynym, który przeszedł przez Grobowiec Królów w ciagu ˛ minionego tysiaclecia. ˛ Oprócz niego nikt nie dotarł do pot˛ez˙ nej pieczary; było to wn˛etrze gigantycznej kopuły o gładkich s´cianach, l´sniacych ˛ zielonkawym blaskiem. Wzdłu˙z s´cian stały kamienne posagi ˛ zmarłych władców. Ka˙zdego monarch˛e wyrze´zbiono zapewne w typowej dla niego, dumnej i swobodnej pozie, ich twarze skierowane były do s´rodka rotundy. Znajdował si˛e tam ołtarz podobny do zwini˛etego spiralnie w˛ez˙ a. Przed ka˙zda˛ statua˛ pi˛etrzył si˛e stos uło˙zony z rzeczy osobistych, z przedmiotów nale˙zacych ˛ do majatku ˛ zmarłego władcy — futer, klejnotów, kunsztownej broni i ulubionych drobiazgów. Bezpo´srednio za plecami posagu ˛ w skalnej s´cianie prostokatne ˛ płyty zasłaniały miejsce wiecznego spoczynku cielesnych szczatków ˛ króla, jego rodziny i słu˙zby. Inskrypcje nad ka˙zda˛ krypta˛ opowiadały w skrócie histori˛e zmarłego hegemona, spisana˛ w dawno zapomnianym j˛ezyku. Wn˛etrze grobowca ton˛eło w zielonym s´wietle. Metalowe i kamienne cz˛es´ci zdawały si˛e pochłania´c ciemnozielone s´wiatło. Ka˙zdy krok wzbijał obłoczek kurzu, który gromadził si˛e od tysiaca ˛ lat. Dzi´s kto´s zakłócił jego spokój. Przez całe tysiaclecie ˛ nikt nie próbował otworzy´c kamiennych drzwi do okragłej ˛ komnaty. Nikt oprócz Allanona. A teraz. . . Shea zadr˙zał. Nagle poczuł, z˙ e nie powinien był tu wchodzi´c. Głos z oddali mówił to wyra´znie. Nie dlatego, z˙ e wst˛ep do Sali Wiecznego Spoczynku był zabroniony, ale dlatego, z˙ e był to przede wszystkim grobowiec — miejsce spo155

˙ czynku zmarłych. Zywi nale˙zeli do innego s´wiata. Kto´s dotknał ˛ jego ramienia. Shea drgnał ˛ i odwrócił si˛e. Allanon spojrzał mu gł˛eboko w oczy, zmarszczył brwi i ruchem r˛eki przywołał pozostałych. Gdy si˛e zebrali wokół niego, potoczył wzrokiem po twarzach o´swietlonych zielonkawym s´wiatłem. — Za Sala˛ Wiecznego Spoczynku jest Komnata Czekajacych ˛ — powiedział, wskazujac ˛ kamienne odrzwia w odległej cz˛es´ci grobowca. — Za tamtymi drzwiami zaczynaja˛ si˛e długie schody biegnace ˛ w dół do podłu˙znego stawu, zasilanego woda˛ ze z´ ródła znajdujacego ˛ si˛e gdzie´s pod góra,˛ wewnatrz ˛ której si˛e znajdujemy. Mi˛edzy stawem, a podnó˙zem schodów znajduje si˛e Stos Zmarłych. Szczatki ˛ zmarłego władcy składano najpierw na tym stosie. Czas oczekiwania na zło˙zenie w krypcie zale˙zał od rangi i majatku. ˛ Wierzono bowiem, z˙ e dusza zmarłego moz˙ e chcie´c powróci´c mi˛edzy z˙ ywych, zatem nale˙zało da´c jej ku temu sposobno´sc´ . Musimy przedosta´c si˛e przez t˛e komnat˛e, by dotrze´c do przej´scia prowadzacego ˛ do Smoczej Grani po drugiej stronie góry. Przerwał i wział ˛ gł˛eboki oddech. — Kiedy przemierzałem t˛e cz˛es´c´ drogi sam, mogłem bez trudu skry´c si˛e przed wzrokiem stworów, których zadaniem jest zniszczenie ka˙zdego intruza. Niestety nie mog˛e zapewni´c osłony tak licznej grupie. W Komnacie Czekajacych ˛ jest co´s, co by´c mo˙ze ma moc wi˛eksza˛ ni˙z moja. Istota ta nie jest w stanie wyczu´c mojej obecno´sci, za to ja od razu zlokalizowałem jej kryjówk˛e w stawie. Poni˙zej schodów zaczynaja˛ si˛e dwie waskie ˛ kładki biegnace ˛ wzdłu˙z brzegów do wyj´scia. Innej drogi nie ma. To, co strze˙ze Stosu Zmarłych, zaatakuje, gdy b˛edziemy na kładce. Wejdziemy do Komnaty Czekajacych ˛ i rozdzielimy si˛e. Balinor, Menion i ja pójdziemy lewa˛ kładka˛ i wywabimy stwora z kryjówki. Gdy tylko nas zaatakuje, Hendel poprowadzi pozostałych prawa˛ kładka˛ do wyj´scia. Zatrzymacie si˛e dopiero na Smoczej Grani. Czy wszystko jasne? Powoli skin˛eli głowami. Shea czuł si˛e tak, jakby znalazł si˛e w pułapce. W obecnej sytuacji niewiele by zyskał, dzielac ˛ si˛e swoimi watpliwo´ ˛ sciami. Allanon wyprostował si˛e i odsłonił białe z˛eby w gro´znym u´smiechu. Chłopiec zadr˙zał. Za z˙ adne skarby nie chciałby by´c przeciwnikiem tego druida. Balinor płynnym ruchem wydobył miecz. Stal zad´zwi˛eczała melodyjnie. Hendel ruszył pierwszy z maczuga˛ w r˛eku. Menion zrobił krok i zatrzymał si˛e. Spojrzał na stosy złota i klejnotów przed posagami. ˛ A gdyby tak wzia´ ˛c kilka kamyków? — pomy´slał. Chyba nie byłoby to wielkim uszczerbkiem. Bracia Ohmsfordowie, Dayel i Durin ruszyli za Hendelem i Balinorem. Allanon zało˙zył r˛ece na piersi pod płaszczem i obserwował ksi˛ecia Leah. Ten poczuł na sobie wzrok i odwrócił si˛e. — Na twoim miejscu nie robiłbym tego — ostrzegł go druid. — Wszystkie kosztowno´sci pokryto trujac ˛ a˛ substancja.˛ Niszczy ona wszystko, z czym si˛e ze´ tknie. Ka˙zdy z˙ ywy organizm. Smier´ c nast˛epuje w ciagu ˛ niecałej minuty. Zaskoczony Menion patrzył z niedowierzaniem w twarz wielkiego maga. Posłał po˙zegnalne spojrzenie skarbom zmarłych i zrezygnowany pokr˛ecił głowa.˛ 156

W połowie drogi do drzwi zatrzymał si˛e. Za´switał mu pewien pomysł. Wyjał ˛ z kołczana dwie długie, czarne strzały i podszedł do pierwszej otwartej skrzyni. Powoli zanurzył obydwa groty w złocie, obrócił strzały w palcach i wyciagn ˛ ał ˛ za upierzone ko´nce. Ostro˙znie wło˙zył je do kołczana, dbajac, ˛ by groty nie zetkn˛eły si˛e z lotkami pozostałych strzał. U´smiechnał ˛ si˛e przewrotnie i dołaczył ˛ do pozostałych. Cokolwiek czekało za kamiennymi drzwiami, b˛edzie miało rzadka˛ okazj˛e sprawdzi´c swa˛ odporno´sc´ na trucizn˛e, która pono´c zabija wszystko, co z˙ yje. W grobowcu zapadła cisza. Słycha´c było jedynie oddechy o´smiu nieustraszonych m˛ez˙ czyzn, stojacych ˛ przed kamiennymi drzwiami. Shea spojrzał na Grobowiec Królów. Oprócz kilku s´ladów stóp na podłodze nic nie wskazywało na to, z˙ e kto´s zakłócił spokój zmarłych władców. Obłoczki kurzu, które wzbili idac ˛ mi˛edzy posagami, ˛ zaczynały powoli osiada´c. Wkrótce znikna˛ tak˙ze jedyne znaki ich pobytu tutaj. Drzwi otworzyły si˛e lekko. Przekroczyli próg Komnaty Czekajacych ˛ i znale´zli si˛e na wysokim pode´scie, prowadzacym ˛ do przestronnej alkowy, od której biegło w dół kilkana´scie kamiennych schodków. Za nimi zaczynała si˛e imponujaca ˛ pieczara, ukształtowana całkowicie przez najwspanialszego z artystów — natur˛e. Z wysokiego sklepienia zwisały długie, wysmukłe stalaktyty, jak gigantyczne sople lodu. Bezpo´srednio nad nimi rozpo´scierała si˛e prostokatna, ˛ ciemnozielona tafla wody. Od czasu do czasu pojedyncza kropla oderwała si˛e od kamiennego sopla. Rozlegał si˛e wówczas plusk i powstawała tylko jedna fala, a po chwili powierzchnia wody była znowu gładka jak szkło. Doszli do kraw˛edzi podestu i spojrzeli na kamienne schody. Dochodziły one do wysokiego, kamiennego katafalku stojacego ˛ mi˛edzy najni˙zszym schodkiem, a brzegiem stawu. Katafalk był pop˛ekany ze staro´sci, a w niektórych miejscach kamienny trzon zaczał ˛ si˛e rozpada´c. W pieczarze panował gł˛eboki półmrok. Jedynym z´ ródłem s´wiatła były fosforyzujace ˛ warstwy zalegajace ˛ za s´cianami skalnymi. Nieliczne promienie przedostawały si˛e przez p˛ekni˛ecie, rzucajac ˛ niesamowite, zielone refleksy na wybrane punkty wn˛etrza. Zeszli ostro˙znie po schodach. Na kamiennej płycie ołtarza odczytali słowo ´ ´ Idac VALG. Pochodziło ono ze starej mowy gnomów i oznaczało SMIER C. ˛ słyszeli echo własnych kroków. W jaskini panował bezruch i cisza, jakby czas stanał ˛ w miejscu. Dotarłszy do ko´nca schodów, zatrzymali si˛e i utkwili zaniepokojone spojrzenia w gładkiej powierzchni wody. Allanon ponaglił Hendela, by ruszył ze swoja˛ grupa˛ do prawej kładki, a sam z Balinorem i Menionem skierował si˛e w lewo. Kładki były tak waskie, ˛ z˙ e ka˙zdy nieostro˙zny krok groził wpadni˛eciem do wody. Shea obserwował sylwetki trzech towarzyszy przesuwajace ˛ si˛e wzdłu˙z lewej s´ciany; starał si˛e nie zbli˙za´c do wody, która wcia˙ ˛z była nieruchoma. Gdy Balinor, Allanon i Menion przebyli połow˛e drogi, Shea odetchnał ˛ gł˛eboko. Nagle ze stawu wystrzeliło w gór˛e straszliwe monstrum. Przypominało olbrzymiego w˛ez˙ a. Jego zwoje wypełniły cała˛ pieczar˛e. Pot˛ez˙ ne cielsko uniosło si˛e 157

a˙z do stropu, mia˙zd˙zac ˛ stalaktyty. Nad głowami przetoczył si˛e ryk rozw´scieczonej bestii. Jej cielsko wynurzało si˛e z wody, pr˛ez˙ yło i wyginało gro´znie. Długie, przednie ko´nczyny, uzbrojone w haczykowate pazury, ci˛eły powietrze. Pot˛ez˙ ne szcz˛eki kłapały w´sciekle, ukazujac ˛ dwa rz˛edy sczerniałych, ostrych z˛ebów. Szeroko osadzone czerwone s´lepia płon˛eły jak z˙ agwie w´sród nabrzmiałych guzów i karłowatych rogów na łbie potwora. Cielsko pokryte łuska,˛ jak ciało gada, ociekało błotem i szlamem chyba z samego dna najgł˛ebszego grz˛ezawiska na Ziemi. Z paszczy wydzielał si˛e jad, który w zetkni˛eciu z woda˛ zamieniał si˛e w cuchna˛ cy dym. Monstrum wlepiło wzrok w trójk˛e s´miertelników na kładce i sykn˛eło. Nast˛epnie odchyliło łeb, rozwarło paszcz˛e i pewne łatwej zdobyczy, zaatakowało. Wszyscy trzej zareagowali błyskawicznie. Dwukrotnie zadzwoniła ci˛eciwa łuku Meniona i dwie zatrute strzały utkwiły w rozwartej paszczy. Potwór cofnał ˛ si˛e. Balinor przesunał ˛ si˛e bli˙zej kraw˛edzi i ciał ˛ w nieosłoni˛eta˛ przednia˛ łap˛e gada. Ze zdziwieniem i przera˙zeniem stwierdził, z˙ e ostrze ze´slizn˛eło si˛e po łuskach, odłupujac ˛ jedynie kawałek zaschni˛etego szlamu. Bestia zaatakowała prawa˛ łapa,˛ Balinor zrobił unik. Szpony gada przeleciały o włos od jego ramienia. Tymczasem po przeciwnej stronie grupka Hendela ruszyła biegiem do wyj´scia. Prowadzili Ohmsfordowie, za nimi elfy, a na ko´ncu karzeł. Nagle od s´ciany odpadł ci˛ez˙ ki głaz i zasłonił otwór. Kto´s musiał przypadkiem nadepna´ ˛c na przycisk zwalniajacy ˛ pułapk˛e. Hendel podskoczył i pchnał ˛ głaz z całej siły, niestety na pró˙zno. Odgłos spadajacego ˛ kamienia zaintrygował potwora. Odwrócił si˛e od Meniona i Balinora i dostrzegł pi˛ec´ małych postaci, które wydawały si˛e znacznie łatwiejszym łupem. Zapewne sko´nczyliby w paszczy ziejacej ˛ jadem, gdyby nie przytomno´sc´ umysłu karła. Widzac ˛ niebezpiecze´nstwo, Hendel odskoczył od głazu i zaatakował stwora maczuga.˛ Nabijany z˙ elaznymi c´ wiekami or˛ez˙ trafił w czerwone s´lepie i roztrzaskał z´ renic˛e. Gad podskoczył z bólu i nadział si˛e na pozostałe stalaktyty. Wymachujac ˛ na o´slep, stracał ˛ kamienne sople. Odłamek jednego z nich trafił Flicka w głow˛e. Chłopiec spadł z kładki i wyladował ˛ obok Hendela, przygniecionego kawałkami kamiennych sopli. Pozostała trójka oparła si˛e plecami o kamie´n blokujacy ˛ wyj´scie, a pot˛ez˙ ny napastnik wyrósł przed nimi, gotów do zadania s´miertelnego ciosu. W tym momencie do bitwy właczył ˛ si˛e Allanon. Wzniósł do góry r˛ece, a jego palce zapłon˛eły jak kule ognia. Wystrzeliły z nich bł˛ekitne błyskawice i uderzyły w łeb szalejace ˛ monstrum. Cios był tak silny, z˙ e potwór uniósł si˛e, zawył i zaczał ˛ wymachiwa´c wszystkimi ko´nczynami. Allanon szybko przesunał ˛ si˛e do przodu. Kolejne błyskawice z jego palców odwróciły łeb potwora. Drugie uderzenie odrzuciło gada pod s´cian˛e, w której znajdowało si˛e wyj´scie zamkni˛ete głazem. Bijac ˛ na o´slep, bestia przypadkowo trafiła na głaz. Pazury zgrzytn˛eły na kamieniu i przesun˛eły go, odsłaniajac ˛ przej´scie. Shea, Durin i Dayel w ostatniej chwili odciagn˛ ˛ eli nieprzytomnego Flicka, którego zmia˙zd˙zyłoby cielsko przewracajacego ˛ si˛e potwora. Usłyszeli zgrzytni˛ecie odsuwanego głazu i krzykn˛eli, z˙ e droga jest 158

wolna. Balinor odczekał, a˙z stwór znajdzie si˛e w jego zasi˛egu, i ciał ˛ w chwiejacy ˛ si˛e łeb. Allanon nie spuszczał wzroku z gada. Jedynie Menion usłyszał wołanie z przeciwnej strony i gestem ponaglił krzyczacych ˛ do ucieczki z pieczary. Dayel i Shea d´zwign˛eli Flicka i wnie´sli go do tunelu. Durin ruszył za nimi, ale zwolnił, zobaczywszy Hendela pod zwałem roztrzaskanych stalaktytów. Zawrócił, chwycił nieprzytomnego za r˛ek˛e i bezskutecznie próbował go wyciagn ˛ a´ ˛c spod stosu odłamków. — Uciekaj! — krzyknał ˛ Allanon, gdy zauwa˙zył poczynania Durina. Wykorzystujac ˛ zamieszanie w szeregach przeciwnika, potwór zaatakował ponownie. Pot˛ez˙ nym ciosem łapy uzbrojonej w szpony zmiótł Balinora z półki i cisnał ˛ nim o s´cian˛e. Menion wysforował si˛e naprzód. Kolejny cios zbił go z nóg i ksia˙ ˛ze˛ Leah zniknał ˛ z pola widzenia. Mimo ran i bólu gad my´slał jedynie o tym, by rozprawi´c si˛e raz na zawsze z wrogiem w czarnej pelerynie. Miał w swoim arsenale jeszcze inna˛ bro´n i wła´snie postanowił jej u˙zy´c. Ociekajace ˛ jadem szcz˛eki rozwarły si˛e nad samotna˛ i pozornie bezbronna˛ ofiara,˛ stojac ˛ a˛ na kładce. Z przepastnej gardzieli wyskoczyły j˛ezyki ognia i ogarn˛eły cała˛ posta´c druida. Przeraz˙ ony Durin j˛eknał. ˛ Stojacy ˛ na poczatku ˛ tunelu Shea i Dayel patrzyli ze zgroza˛ na szalejace ˛ płomienie. Chwil˛e pó´zniej jednak ogie´n zgasł, Allanon za´s stał nietkni˛ety w tym samym miejscu. Jeszcze raz uniósł r˛ece. Z palców wystrzeliły błyskawice skierowane prosto w łeb potwora. Trafione monstrum uniosło si˛e w gór˛e, wykonało powolne salto w tył i spadło do stawu. Nad woda˛ uniosły si˛e z sykiem kł˛eby pary, która wymieszała si˛e z kurzem i dymem. Uformowała si˛e ci˛ez˙ ka, g˛esta chmura i zasłoniła wszystkich walczacych. ˛ Po chwili z brudnoszarej masy niedaleko Durina wyłonił si˛e Balinor. Jego zielona peleryna była rozdarta, a kolczuga wgnieciona w kilku miejscach. Zakrwawiona twarz l´sniła od potu. Razem wydobyli Hendela spod zwału odłamków skał i stalaktytów. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu jedna˛ r˛eka˛ zarzucił sobie nieprzytomnego karła na plecy, a druga˛ dał znak Durinowi, by dołaczył ˛ do Shei i Dayela, pilnuja˛ cych nieprzytomnego Flicka. Kazał im go podnie´sc´ i nie czekajac ˛ na wypełnienie polecenia, zagł˛ebił si˛e w tunel. W wolnej r˛ece trzymał obna˙zony miecz. Durin i Dayel szybko wykonali rozkaz, lecz Shea zwlekał przez chwil˛e, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za Menionem. Komnata Czekajacych ˛ przypominała pobojowisko. Pod sufitem nie zachował si˛e ani jeden stalaktyt, s´ciany były podrapane i pop˛ekane, a kładki praktycznie przestały istnie´c. Nad wszystkim unosiły si˛e szare opary. Woda w stawie wcia˙ ˛z wrzała i bulgotała. Łuskowaty gad wił si˛e w agonii. Wcia˙ ˛z nie było wida´c Meniona i Allanona. Dopiero po pewnym czasie jednocze´snie wynurzyli si˛e z mgły. Menion utykał lekko. W jednej r˛ece s´ciskał rodowy miecz, a w drugiej wierny jesionowy hak. Allanon szedł pewnie. Nie odniósł obraz˙ e´n, a jedynym s´ladem zako´nczonej bitwy były błoto i kurz na czarnej pelerynie. Druid dał znak, by Shea dołaczył ˛ do elfów, i po chwili wszyscy trzej przecisn˛eli si˛e przez cz˛es´ciowo zawalone wyj´scie z Komnaty Czekajacych. ˛ 159

Niewiele zapami˛etali z dalszej cz˛es´ci przeprawy przez tunele i korytarze Grobowca Królów. D´zwigajac ˛ nieprzytomnych, starali si˛e jak najszybciej doj´sc´ do wyj´scia. W ciemno´sciach czas płynał ˛ bardzo wolno. Gdy ju˙z zdawało im si˛e, z˙ e ida˛ cała˛ wieczno´sc´ , do´sc´ nieoczekiwanie znale´zli si˛e na zewnatrz. ˛ Mru˙zac ˛ oczy, czekali, a˙z przywykna˛ do s´wiatła dziennego. Stali na skraju urwiska. Po prawej stronie zaczynała si˛e Smocza Gra´n, waska ˛ s´cie˙zka biegnaca ˛ szczytem skalnej grani, która stopniowo opadała w kierunku wzgórz. Nagle skała pod ich stopami zadr˙zała i rozległo si˛e głuche dudnienie. Allanon ponaglił wszystkich zdecydowana˛ komenda.˛ Na czele szedł Balinor, niosacy ˛ nieprzytomnego Hendela. Kilka kroków za nim Menion, potem Durin i Dayel, d´zwigajacy ˛ Flicka. Za nimi szedł Shea, a Allanon zamykał pochód. Głuche dudnienie powtórzyło si˛e w gł˛ebi góry. Waska ˛ s´cie˙zka uniemo˙zliwiała szybkie schodzenie. Wiodła po wyst˛epach i półkach skalnych. Niektóre były tak waskie, ˛ z˙ e ledwie wystarczało miejsca, by postawi´c stop˛e. Wówczas przesuwali si˛e bokiem, przywierajac ˛ plecami do skały. Nieostro˙zny krok groził upadkiem na skalne rumowisko kilkaset jardów ni˙zej. Szlak zasługiwał na swa˛ nazw˛e. Był kr˛ety i niebezpieczny. Kluczył w´sród skał, biegł po nierównych półkach skalnych i wyst˛epach nad przepa´scia.˛ Marsz dodatkowo utrudniały powtarzajace ˛ si˛e wstrzasy. ˛ Przebyli zaledwie niewielki odcinek drogi, gdy do ich uszu dotarł inny d´zwi˛ek — huk pot˛ez˙ niejszy ni˙z dudnienie z gł˛ebi Ziemi. Shea nie potrafił zlokalizowa´c jego z´ ródła, dopóki nie znalazł si˛e nad nim. Za ostrym wci˛eciem w zboczu góry wyszli na skalna˛ półk˛e, skierowana˛ dokładnie na północ. Pod nia˛ pienił si˛e olbrzymi wodospad. Masy wody z ogłuszajacym ˛ hukiem spadały do płynacej ˛ kilkaset stóp ni˙zej szerokiej, rwacej ˛ rzeki. Rzeka ta płyn˛eła na wschód wzdłu˙z górskiego masywu, po czym rozdzielała si˛e na kilka strumieni, które docierały do równiny Rabb. Skalna półka, na której stali, znajdowała si˛e nad miejscem, gdzie woda kaskada˛ wpadała do rzeki. Spienione fale biły o brzeg i skały. Shea popatrzył w dół, ale ponaglany przez Allanona przyspieszył kroku. Tymczasem pozostali znacznie si˛e oddalili i znikn˛eli za skałami. Shea przeszedł ju˙z około trzydziestu jardów, gdy góra si˛e zatrz˛esła. Wstrzas ˛ był o wiele silniejszy ni˙z poprzednie. Fragment półki, na którym stał, oderwał si˛e i zaczał ˛ si˛e obsuwa´c po stromym zboczu. Shea był całkowicie bezradny. Krzyknał ˛ rozpaczliwie i próbował si˛e czego´s chwyci´c. R˛ece jednak nie trafiły na z˙ adne oparcie. Zje˙zd˙zał z kawałem skały do stromego nawisu skalnego, wystajacego ˛ bezpo´srednio nad biała˛ kipiela˛ u stóp wodospadu. Allanon rzucił si˛e w jego stron˛e, krzyczac: ˛ — Złap si˛e czego´s! Trzymaj si˛e! Shea odruchowo zaciskał palce, ale wcia˙ ˛z nie znajdował z˙ adnego oparcia. R˛ece s´lizgały si˛e po gładkiej skale. Wreszcie, na skraju nawisu, jego dło´n trafiła na wystajacy ˛ kawałek skały. Chwycił si˛e go kurczowo i przywarł całym ciałem do

160

prawie pionowej s´ciany. Nie miał sił, by si˛e wspia´ ˛c. Czuł, z˙ e zm˛eczone r˛ece za chwil˛e odmówia˛ posłusze´nstwa. — Trzymaj si˛e, Shea! — wołał Allanon. — Zaraz przynios˛e lin˛e. Nie ruszaj si˛e! Allanon krzyknał ˛ co´s do pozostałych. Tamci jednak znacznie si˛e oddalili. Chłopiec nie dowiedział si˛e, czy towarzysze zareagowali na wołanie Allanona. Zanim wybrzmiało echo nawoływa´n druida, góra znowu zadr˙zała w posadach. Pot˛ez˙ ne szarpni˛ecie wyrwało z rak ˛ Shei zbawczy kawałek skały. Chłopiec zsunał ˛ si˛e z nawisu i zanim zdołał si˛e czegokolwiek chwyci´c, odpadł od skały. Wymachujac ˛ r˛ekami i nogami, spadał głowa˛ w dół wprost w rwacy ˛ nurt. Bezradny Allanon patrzył, jak Shea pogra˙ ˛zył si˛e w rzece; po chwili wypłynał, ˛ ale silny nurt porwał go na wschód. Jeszcze kilka razy wynurzył si˛e z kipieli jak kawałek korka, który nie chciał da´c za wygrana,˛ po czym zniknał ˛ w oddali.

XV Flick stał u stóp Smoczych Z˛ebów i patrzył przed siebie niewidzacymi ˛ oczami. W promieniach zachodzacego ˛ sło´nca jego kr˛epa posta´c rzucała długi cie´n a˙z do pierwszych skał wielkiej góry za jego plecami. Przez chwil˛e przysłuchiwał si˛e cichym rozmowom towarzyszy z lewej strony i ptasim nawoływaniom dochodzacym ˛ z lasu, na który skierował wzrok. Co chwila zdawało mu si˛e, z˙ e słyszy rozpaczliwe wołanie brata, dzi˛eki któremu zdołali wyj´sc´ obronna˛ r˛eka˛ z wielu niebezpiecze´nstw. Teraz Shei nie było przy nim. By´c mo˙ze utonał ˛ w wodach jednego z wielu nieznanych potoków, które zaniosły go na równin˛e Rabb. Dotknał ˛ r˛eka˛ pot˛ez˙ nego guza na czole — s´ladu po uderzeniu odłamkiem stalaktytu, który pozbawił go przytomno´sci i uniemo˙zliwił pomoc bratu, gdy ten był w potrzebie. ´ Unikn˛eli szponów Zwiastunów Smierci. Wymkn˛eli si˛e hordzie rozjuszonych gnomów. Stawili czoła widmom i strachom w Grobowcu Królów. Czy tylko po to, by kaprys przyrody zniszczył ich zamiary? Wypadek na Smoczej Grani wydawał si˛e jawna˛ niesprawiedliwo´scia.˛ By´c moz˙ e krzyk przyniósłby mu ulg˛e, ale nie był w stanie wydoby´c z siebie głosu. Została mu tylko gorycz po niepowetowanej i bezsensownej stracie. Zupełnie inaczej uzewn˛etrzniał swe uczucia ksia˙ ˛ze˛ Leah. Chodził przygarbiony nerwowym krokiem kilka jardów od nieruchomego Flicka. Rozsadzała go w´sciekło´sc´ na s´wiat i na samego siebie. Zachowywał si˛e jak zwierz˛e schwytane w pułapk˛e, z której nie ma wyj´scia. Pozostawał jedynie honor i nienawi´sc´ do sprawców. Doskonale wiedział, z˙ e nie mógł pomóc Shei. Mimo to nie potrafił pozby´c si˛e poczucia winy za to, z˙ e nie było go obok przyjaciela, gdy gzyms si˛e odłamywał. Gdyby nie zostawił Shei samego z druidem, by´c mo˙ze dałoby si˛e. . . Rozumiał, z˙ e Allanon nie ponosi odpowiedzialno´sci za wypadek. Zrobił wszystko, co było w jego mocy. . . Przy ka˙zdym kroku ze zło´scia˛ dziurawił ziemi˛e obcasami. Nie chciał pogodzi´c si˛e z my´sla,˛ z˙ e wyprawa wła´snie si˛e zako´nczyła i trzeba było sobie otwarcie powiedzie´c „przegrali´smy”, chocia˙z Miecz Shannary był ju˙z w zasi˛egu r˛eki. Zatrzymał si˛e. Wcia˙ ˛z nie rozumiał do ko´nca tej historii. Co mógł zrobi´c pot˛ez˙ nemu lordowi Warlockowi kilkunastoletni półelf, półczłowiek, nawet gdyby dysponował Magicznym Mieczem? Pytanie to najprawdopodobniej pozostanie bez odpo162

wiedzi, gdy˙z według wszelkich znaków Shea albo nie z˙ ył, albo w najlepszym razie zaginał. ˛ Bez niego kontynuowanie wyprawy nie miało sensu. . . W tym momencie ksia˙ ˛ze˛ nagle zdał sobie spraw˛e, jak wiele znaczyła dla niego przyja´zn´ z młodym Ohmsfordem. W gruncie rzeczy nigdy o tym nie rozmawiali, nigdy nie nazwali tego po imieniu, a mimo to obaj wysoko cenili siebie nawzajem i to, co ich ła˛ czyło. Teraz to si˛e sko´nczyło. Menion przygryzł warg˛e ze zło´scia˛ i kontynuował marsz. Pozostali zgromadzili si˛e u podnó˙za Smoczej Grani, która zaczynała si˛e tu˙z za ich plecami. Durin i Dayel rozmawiali półgłosem. Na ich twarzach malowała si˛e troska i niepokój. Unikali swojego wzroku i przewa˙znie patrzyli w ziemi˛e. Obok nich siedział Hendel oparty plecami o pot˛ez˙ ny głaz. Zwykle małomówny, dzisiaj był wyjatkowo ˛ burkliwy, wr˛ecz nieprzyst˛epny. Miał zabanda˙zowane rami˛e i nog˛e, a twarz posiniaczona˛ i podrapana˛ — efekt starcia z gadem w Komnacie Czekajacych. ˛ Na chwil˛e wrócił my´slami do rodzinnej wioski, z˙ ony i dzieci, i bardzo zapragnał ˛ cho´c raz ujrze´c Culhaven, zanim wszystko si˛e sko´nczy. Wiedział, z˙ e bez Miecza Shannary i Shei jego kraj szybko ulegnie armiom z Nordlandii. Podobne obawy miał Balinor, który utkwił wzrok w wysokiej, czarnej postaci stojacej ˛ nieruchomo obok k˛epy drzew. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wiedział, z˙ e za chwil˛e trzeba b˛edzie podja´ ˛c najtrudniejsza˛ decyzj˛e — albo zawróci´c i odszuka´c She˛e, albo kontynuowa´c wypraw˛e i odzyska´c Miecz Shannary bez udziału zaginionego Ohmsforda. Wybór był trudny i na pewno nie zadowoliłby z˙ adnego z uczestników. Ze smutkiem pokr˛ecił głowa,˛ gdy przypomniał sobie ostatnia˛ sprzeczk˛e z bratem, pełna˛ gorzkich wyrzutów i pretensji. Wła´snie po tej kłótni dosiadł konia i odjechał. Powrót do Tyrsis wiazał ˛ si˛e z podj˛eciem nieprzyjemnej osobistej decyzji. Dotad ˛ nie wspominał o tym nikomu, by unikna´ ˛c rozdrapywania ran i wciagania ˛ obcych w sprawy rodzinne. Teraz była to sprawa drugorz˛edna. Allanon odwrócił si˛e na pi˛ecie i spojrzał na pozostałych tak, jakby wła´snie podjał ˛ decyzj˛e. Podszedł do nich pewnym krokiem, a z jego twarzy pomimo dotkliwej pora˙zki bił optymizm i determinacja. Menion znieruchomiał. Z bijacym ˛ sercem czekał na nieunikniona˛ konfrontacj˛e swoich planów z zamierzeniami Allanona. Miał pewno´sc´ , z˙ e zamiary te były kra´ncowo ró˙zne. Menion bał si˛e mocy Allanona, ale przemógł swe obawy. Flick wyczytał to z jego twarzy. Konfrontacja była nieunikniona. Wstali niepewnie i zbli˙zyli si˛e do postaci wielkiego maga. Zm˛eczeni i zniech˛eceni, nagle poczuli przypływ sił i wiary w siebie. Zdołali odsuna´ ˛c przykra˛ my´sl o pora˙zce. Bez wzgl˛edu na to, co rozka˙ze Allanon, zaszli zbyt daleko i dali z siebie zbyt wiele, by teraz zrezygnowa´c. Druid stanał ˛ przed nimi. W jego oczach pojawiły si˛e błyski, a twarz przypominała granitowy głaz, który oparł si˛e wszystkim kaprysom natury. Gdy przemówił, jego słowa ci˛eły powietrze jak stal.

163

— By´c mo˙ze zostali´smy pokonani, ale zawróci´c z niczym to poni˙zy´c si˛e w oczach tych, którzy nam zaufali oraz w naszych własnych. Je´sli postanowiono, z˙ e złe moce z Nordlandii pokonaja˛ nas, to znaczy z˙ e im musimy stawi´c czoło w pierwszym rz˛edzie. Nic nie ocali nas przed siłami ciemno´sci, je˙zeli zwatpimy ˛ w siebie. A je´sli nadejdzie s´mier´c, to powitamy ja˛ godnie, z bronia˛ w r˛eku i Mieczem Shannary. — Ostatnie zdanie wypowiedział tak dobitnie, z˙ e nawet Balinor poczuł dreszcz podniecenia. Patrzyli na m˛ez˙ a w czerni z podziwem dla jego niezłomnej wiary w zwyci˛estwo. Czuli si˛e dumni z tego, z˙ e byli jego dru˙zyna˛ — dru˙zyna˛ wybranych do niebezpiecznej misji o wielkim znaczeniu. — A co z Shea? ˛ — zapytał nieoczekiwanie Menion. Przenikliwy wzrok druida padł na twarz ksi˛ecia Leah. — Co si˛e z nim stało? Przecie˙z ta wyprawa odbywa si˛e tylko ze wzgl˛edu na niego! Allanon zamy´slił si˛e nad losem zaginionego Ohmsforda i wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Wiem tyle samo, co wy. Ostry prad ˛ zniósł go w kierunku równiny. By´c mo˙ze jeszcze z˙ yje, ale na razie nie mo˙zemy mu pomóc. — Zatem proponujesz, z˙ eby´smy po prostu zapomnieli o jednym z nas, jakby w ogóle nie istniał, i szukali Miecza, który w niewła´sciwych r˛ekach jest tylko zwykłym kawałkiem stali o zaostrzonych kraw˛edziach! Mam racj˛e, magu? — krzyczał Menion, dajac ˛ upust nagromadzonej zło´sci. — W takim razie wiedz, z˙ e nie zrobi˛e kroku naprzód, dopóki si˛e nie dowiem, co si˛e stało z Shea,˛ nawet jes´li to oznacza rezygnacj˛e z wyprawy. B˛ed˛e go szukał do skutku. Nie opuszcz˛e przyjaciela w potrzebie! — Zwa˙z, co mówisz, góralu — powiedział powoli i z ironia˛ Allanon. — Nie bad´ ˛ z głupcem. Obwinianie mnie za strat˛e Shei to absurd. Mnie najbardziej zalez˙ ało na tym, by nic mu si˛e nie stało. W twoich słowach nie ma ani krzty zdrowego rozsadku! ˛ — Do´sc´ tych madro´ ˛ sci, magu! — Menion zrobił krok naprzód, nie dbajac ˛ o nast˛epstwa. Młody i porywczy ksia˙ ˛ze˛ nie mógł dłu˙zej znie´sc´ tego, z˙ e o stracie najwa˙zniejszego członka wyprawy i jego przyjaciela kto´s mówił spokojnie i beznami˛etnie. — Od wielu tygodni poda˙ ˛zamy za toba,˛ nara˙zamy z˙ ycie i ani razu nie zakwestionowali´smy twoich słów. O´swiadczam ci, z˙ e mam tego dosy´c. Nie jestem byle z˙ ebrakiem ani niewolnikiem, który posłusznie spełnia wszystkie polecenia i dba tylko o siebie. Jestem ksi˛eciem Leah. Ty nigdy sobie nic nie robiłe´s z mojej przyja´zni z Shea,˛ ale dla mnie była ona wi˛ecej warta ni˙z tysiac ˛ Mieczy Shannary dla ciebie! A teraz usu´n si˛e. Ja id˛e swoja˛ droga! ˛ — Głupcze! Nic nie rozumiesz. Masz w sobie wi˛ecej z błazna ni˙z z ksi˛ecia, skoro s´miesz tak do mnie mówi´c. — Rozgniewany Allanon patrzył w oczy Meniona, zaciskajac ˛ pi˛es´ci. Pozostali zbledli ze strachu, słuchajac ˛ tej nagłej kłótni. Gdy zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e dojdzie do walki, rozdzielili skłóconych i zacz˛eli przekonywa´c, z˙ e rozłam w grupie oznaczałby definitywna˛ przegrana.˛ Jedynie 164

Flick si˛e nie poruszył, by pogodzi´c zwa´snione strony. Wcia˙ ˛z rozmy´slał o bracie. Czuł si˛e coraz bardziej bezsilny i niepotrzebny. Słowa Meniona wyraziły tak˙ze jego watpliwo´ ˛ sci. Bardzo pragnał ˛ dowiedzie´c si˛e czego´s o losie Shei. Starał si˛e tak˙ze zrozumie´c racje Allanona. Dzi˛eki swej wiedzy i do´swiadczeniu wielki badacz dziejów podejmował na ogół trafne decyzje. Flick rozwa˙zał, co Shea zrobiłby w podobnej sytuacji i co zaproponowałby towarzyszom. Zanim si˛e zorientował, odpowied´z przyszła sama. — Allanonie, chyba mam pomysł! — zawołał, przekrzykujac ˛ wrzaw˛e. Wszystkie głowy natychmiast zwróciły si˛e w jego stron˛e. Zdecydowany ton zaskoczył jego druhów. Allanon skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e słucha uwa˙znie. — Masz moc, która pozwala ci rozmawia´c ze zmarłymi. Wszyscy to widzielis´my w Dolinie Skalnych Złomów. Zatem chyba mo˙zesz sprawdzi´c, czy Shea z˙ yje, prawda? Je´sli mo˙zesz przywoła´c ducha umarłego, to na pewno potrafisz odszuka´c z˙ yjacego. ˛ Prawda, z˙ e potrafisz? Patrzyli na druida, czekajac ˛ na jego reakcj˛e. Allanon wbił wzrok w ziemi˛e i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. W jednej chwili zapomniał o utarczce z Menionem i skoncentrował si˛e na propozycji Flicka. — Mog˛e — odpowiedział. Zaskoczeni odetchn˛eli z ulga.˛ — Mog˛e, ale nie zrobi˛e tego. Je´sli u˙zyj˛e swojej mocy, by odszuka´c She˛e, bez wzgl˛edu na to czy jest z˙ ywy, czy martwy, zdradz˛e miejsce naszego pobytu. Lord Warlock i jego Zwiastun ´ Smierci b˛eda˛ na nas czeka´c w Paranorze. — O ile w ogóle tam dojdziemy — wtracił ˛ ponuro Menion. Allanon zareagował gwałtownie i znowu pozostali musieli ich rozdziela´c. — Przesta´ncie wreszcie — za˙zadał ˛ Flick. — W ten sposób niczego nie osia˛ gniemy, a tylko zaszkodzimy Shei. . . je´sli jeszcze z˙ yje. Od poczatku ˛ wyprawy nie prosiłem o nic, czy tak, Allanonie? Nie miałem zreszta˛ prawa prosi´c o cokolwiek. Sam si˛e zgłosiłem, nikt mnie nie wyznaczył. Ale teraz uwa˙zam, z˙ e mam prawo prosi´c. Shea jest moim bratem, co prawda nie przyrodnim, ale najlepszym i jedynym. Jest tak˙ze moim przyjacielem. Prosz˛e zatem, by´s u˙zył swej mocy, aby dowiedzie´c si˛e, czy Shea z˙ yje, a je´sli tak, to co si˛e z nim dzieje. Je´sli tego nie zrobisz, zostan˛e z Menionem i b˛ed˛e go szukał do skutku. — On ma racj˛e, Allanonie — Balinor poparł Flicka, kładac ˛ pot˛ez˙ na˛ dło´n na jego ramieniu. — Bez wzgl˛edu na to, co si˛e z nami stanie, Menion i Flick maja˛ prawo wiedzie´c, czy Shea z˙ yje. Jestem w pełni s´wiadomy ryzyka ujawnienia naszej wyprawy, ale uwa˙zam, z˙ e to konieczne. Durin i Dayel przytakn˛eli skwapliwie. Allanon przeniósł wzrok na Hendela. Karzeł nie poruszył si˛e nawet, lecz spojrzał mu prosto w oczy. Nast˛epnie wielki mag przyjrzał si˛e badawczo ka˙zdej twarzy z osobna, by oceni´c szczero´sc´ intencji i gotowo´sc´ podj˛ecia ryzyka ka˙zdego członka wyprawy. Musiał odpowiedzie´c sobie na pytanie, czy cel — Wielki Miecz — wart jest po´swi˛ecenia kolejnych uczestników. Zamy´slony patrzył na sło´nce zachodzace ˛ za górami i purpurowofioletowa˛ 165

zorz˛e mijajacego ˛ dnia. Mieli za soba˛ długa,˛ wyczerpujac ˛ a˛ drog˛e. Dali z siebie bardzo du˙zo, a w zamian nie dostali niczego. Co wi˛ecej, ten, dla którego podj˛eli si˛e misji, przepadł bez wie´sci. Mogli si˛e czu´c pokrzywdzeni. Wielki mag rozumiał to. Zdawał sobie te˙z spraw˛e z ogólnej niech˛eci do wyprawy, która zrzadzeniem ˛ s´lepego losu nagle straciła dla nich sens. Powoli skinał ˛ głowa˛ i odwrócił si˛e do swoich towarzyszy. Spojrzeli na niego z ulga˛ i wdzi˛eczno´scia.˛ Skinienie głowy, którym wyraził zrozumienie dla ich aktualnego nastroju, wzi˛eli za zgod˛e na propozycj˛e Flicka. Allanon zdecydowanie pokr˛ecił głowa.˛ — Dokonali´scie wyboru. Spełni˛e wasza˛ pro´sb˛e. Teraz cofnijcie si˛e i nie zbliz˙ ajcie do mnie, dopóki was nie wezw˛e. Wykonali polecenie. Druid zło˙zył r˛ece na piersiach pod długa˛ peleryna,˛ lekko pochylił głow˛e i pogra˙ ˛zył si˛e w medytacji. Na jego twarzy pojawił si˛e wyraz maksymalnego skupienia. W wieczornej ciszy słycha´c było odgłosy gasnacego ˛ dnia. Nagle mag zastygł w bezruchu, a wokół jego postaci rozbłysła biała aureola. Była tak jasna, z˙ e wszyscy musieli zasłoni´c oczy. W ułamku sekundy s´wiatło wypełniło cała˛ przestrze´n wokół nich, Allanon za´s zniknał. ˛ Chwil˛e pó´zniej s´wiatło zgasło; nieruchoma czarna posta´c stała znów na poprzednim miejscu. Po chwili mag osunał ˛ si˛e na ziemi˛e, przyciskajac ˛ dło´n do czoła. Lekcewa˙zac ˛ polecenie, podbiegli do niego. Druid nie ukrywał niezadowolenia. Ju˙z chciał ich zruga´c za nieposłusze´nstwo, gdy we wszystkich twarzach pochylonych nad nim zobaczył trosk˛e i niepokój. W pierwszej chwili nie mógł uwierzy´c własnym oczom, ale w lot zrozumiał, co wyra˙zały zatroskane spojrzenia. Był gł˛eboko wzruszony ich postawa.˛ Od razu zrobiło mu si˛e cieplej na duszy. Tych sze´sciu s´miałków z ró˙znych krain, ró˙znych kultur i ludów, pomimo niepowodze´n wcia˙ ˛z mu ufało. Po raz pierwszy, odkad ˛ stracili She˛e, Allanon wyra´znie odczuł ulg˛e. Wstał niepewnie i zachwiał si˛e. Balinor podtrzymał go ramieniem. Wyczerpany poszukiwaniami ducha Shei, druid milczał przez chwil˛e, po czym odzyskawszy siły u´smiechnał ˛ si˛e. — Nasz młody przyjaciel z˙ yje. To zaiste cud, którego nie umiem wyja´sni´c. Zlokalizowałem z´ ródło jego siły z˙ ycia po drugiej stronie gór, prawdopodobnie nad jedna˛ z odnóg rzeki, która go porwała. Nie był sam. Otaczały go inne z˙ ywe istoty. Nie mogłem okre´sli´c ich zamiarów, gdy˙z wymagałoby to dokładnego i długiego seansu. Wówczas ujawniliby´smy dokładnie nasze poło˙zenie lordowi Warlockowi, a tak˙ze osłabiłoby to moja˛ moc tak bardzo, z˙ e stałbym si˛e przez dłu˙zszy czas bezu˙zyteczny. — Ale Shea na pewno z˙ yje? — zapytał zniecierpliwiony Flick. Allanon potwierdził skinieniem głowy. Wszyscy u´smiechn˛eli si˛e i odetchn˛eli. Menion klepnał ˛ Flicka w plecy i odta´nczył krótki taniec. — W takim razie problem rozwiazał ˛ si˛e sam — ksia˙ ˛ze˛ Leah nie posiadał si˛e z rado´sci. — Trzeba wróci´c na równin˛e przez Smocze Z˛eby, odszuka´c She˛e, a potem szybko do Paranoru po Miecz! 166

U´smiech zniknał ˛ z twarzy ksi˛ecia, gdy zobaczył, z˙ e Allanon pokr˛ecił przecza˛ co głowa.˛ Reakcja druida zaskoczyła wszystkich. Oczekiwali, z˙ e jednak zawróca˛ po chłopca. — Shea znajduje si˛e w r˛ekach patrolu gnomów — stwierdził sucho Alla˙ non. — Prowadza˛ go na północ, najprawdopodobniej do Paranoru. Zeby go uwolni´c, musieliby´smy przeprawi´c si˛e przez Smocze Z˛eby, pokona´c stra˙ze na przejs´ciach, a potem przedziera´c si˛e przez równin˛e, opanowana˛ przez gnomy. Znacznie wydłu˙zyłoby to czas wyprawy, pomijajac ˛ fakt, z˙ e natychmiast by´smy si˛e zdradzili. — Teraz te˙z nie mamy pewno´sci, z˙ e nas nie odkryli — krzyknał ˛ zdenerwowany Menion. — Przecie˙z sam mówiłe´s. W jaki sposób mamy pomóc Shei, je´sli wpadnie w r˛ece lorda Warlocka? Co nam po Mieczu bez prawowitego spadkobiercy Shannary? — Nie mo˙zemy go teraz zostawi´c — nalegał Flick i zrobił krok naprzód. Pozostali w milczeniu czekali na odpowied´z Allanona. Nad górzysta˛ kraina˛ zapadła noc. Wysokie szczyty gór zasłaniały ksi˛ez˙ yc. W słabej po´swiacie widzieli jedynie niewyra´zne zarysy swoich twarzy. — Przypomnijcie sobie, co mówiła przepowiednia — podjał ˛ spokojnie Allanon. — W drugiej cz˛es´ci powiedziano, z˙ e jeden z nas nie dojdzie do ko´nca Smoczych Z˛ebów, ale te˙z dodano, z˙ e b˛edzie pierwszym, który dotknie Miecza Shannary. Teraz wiemy, z˙ e ta˛ osoba˛ jest Shea. Co wi˛ecej, przepowiednia głosiła, z˙ e ci, którzy przejda˛ szcz˛es´liwie przez Smocze Z˛eby, zobacza˛ Miecz Shannary, zanim sło´nce wzejdzie dwa razy. Wyglada ˛ na to, z˙ e los wkrótce połaczy ˛ nas z Shea.˛ — By´c mo˙ze tobie wystarczy proroctwo, ale dla mnie to stanowczo za mało — o´swiadczył zdecydowanie Menion, a Flick skwapliwie przyłaczył ˛ si˛e do niego. — Czy mo˙zna wierzy´c zwariowanej przepowiedni wygłoszonej przez ducha? Przecie˙z w tej chwili oczekujesz, z˙ e zaryzykujemy z˙ ycie naszego towarzysza, bo tego sobie z˙ yczy jakie´s widmo? Allanon stłumił kolejny wybuch zło´sci, spojrzał spokojnie na dwóch oponentów i z niezadowoleniem pokr˛ecił głowa.˛ — Uwierzyli´scie w legend˛e, za sprawa˛ której odbywa si˛e ta wyprawa, czy˙z nie? Czy sami, na własne oczy, nie widzieli´scie, z˙ e s´wiat niematerialny odcisnał ˛ trwałe pi˛etno w duszach nas wszystkich? Czy˙z od samego poczatku ˛ nie walczymy głównie z istotami z innego s´wiata, których pot˛egi nie pojmie z˙ aden s´miertelnik? Przecie˙z widzieli´scie, jaka˛ moc maja˛ Kamienie Elfów. Dlaczego wi˛ec teraz nie odwrócicie si˛e plecami do tego, w co wierzycie i nie pójdziecie za głosem waszego zdrowego rozsadku? ˛ Mechanizm bodziec-reakcja doskonale sprawdza si˛e w waszym materialnym s´wiecie. Poj˛ecia waszego s´wiata nie maja˛ odpowiedników w s´wiecie bytów niematerialnych. Sa˛ one zatem poza waszym zasi˛egiem. A skoro tak, to dlaczego wierzy si˛e w duchy?

167

Wpatrywali si˛e w jego twarz bez słowa. Miał racj˛e, ale z drugiej strony nie chcieli zaniecha´c poszukiwa´n Shei. Rzeczywi´scie, wyruszali w podró˙z za sprawa,˛ jak wtedy mniemali, snów i legend z dawnych czasów, jak˙ze dalekich od codzienno´sci i zdrowego rozsadku. ˛ W obecnej sytuacji podj˛ecie konkretnej decyzji opartej na zdrowym rozsadku ˛ wydawało si˛e czystym absurdem. Flick uznał, z˙ e od ucieczki z Shady Vale nie zasługiwał na okre´slenie „trze´zwo my´slacy ˛ chłopiec”. — Nie bierzcie sobie moich słów zbyt mocno do serca — powiedział Allanon i, by załagodzi´c spór, poło˙zył swe wielkie szare dłonie na ramionach oponentów. — Shea wcia˙ ˛z ma przy sobie Kamienie Elfów. One go osłonia,˛ a mo˙ze nawet zaprowadza˛ do Miecza Shannary. Je´sli dopisze nam szcz˛es´cie, znajdziemy i jego, i Miecz. Dzi´s wszystkie drogi wioda˛ do warowni druidów. Musimy tam dotrze´c, by w por˛e udzieli´c Shei niezb˛ednej pomocy. Zebrali bro´n, rzeczy osobiste i stan˛eli w szyku, gotowi do wymarszu. Ich sylwetki rysowały si˛e na tle szarych gór pod ciemnym gwia´zdzistym niebem. Flick patrzył na pomoc, gdzie rozciagała ˛ si˛e pagórkowata nizina. Wokół Paranoru rósł g˛esty ciemny las. W jego s´rodku znajdował si˛e masyw skalny, od którego miejsce wzi˛eło swa˛ nazw˛e. Na szczycie stała warownia druidów. Tam ukryto Miecz Shannary — cel ich wyprawy. Na chwil˛e zatrzymał wzrok na najwy˙zszej, samotnej wie˙zy fortecy, po czym spojrzał na Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah niech˛etnie skinał ˛ głowa.˛ — Idziemy z toba,˛ Allanonie — powiedział szeptem Flick. *

*

*

Rwacy ˛ nurt bił zaciekle o skały, które ograniczały jego koryto. Cokolwiek we´n wpadło, rzeka porywała i rzucała tym tak długo, a˙z roztrzaskało si˛e o skalisty brzeg. Cz˛es´c´ klocków i pni, które miały wi˛ecej szcz˛es´cia, bystry prad ˛ unosił na wschód, a˙z do Równiny Raab. Nie była to łatwa przeprawa. Rzeka, jakby niezadowolona z tego, z˙ e zbyt łagodnie obeszła si˛e z klocem lub kłoda˛ w´sród skał, porywała je w dziki taniec mi˛edzy ostrymi głazami. Wkrótce jednak dawała za wygrana˛ i rozdzielała si˛e na wiele odnóg, które toczyły swe wody wolno i spokojnie ku równinie. Wła´snie na jedna˛ z takich odnóg wpłyn˛eła mocno pokiereszowana kłoda i niesiona leniwym pradem ˛ zatrzymała si˛e na płyci´znie przy brzegu. Przypi˛ety do niej skórzanym pasem człowiek był nieprzytomny. Poszarpane i poskr˛ecane ubranie s´wiadczyło o tym, jak potraktowała go rzeka. Nie miał na sobie butów. Szara, zzi˛ebni˛eta twarz nosiła liczne s´lady uderze´n i zadrapa´n — skutki przeprawy przez wiry i skały. Poruszył głowa˛ i zaczał ˛ dochodzi´c do siebie. Le˙zał na ziemi. Z trudem odwiazał ˛ si˛e od kłody i ruszył na czworaka w stron˛e brzegu. Opadł w wysoka˛ traw˛e i odruchowo szukał czego´s przy pasku. Gdy jego r˛eka dotkn˛eła skórzanej sakiewki, odetchnał ˛ z ulga˛ i zapadł w gł˛eboki sen. 168

Obudził si˛e pó´znym popołudniem, gdy poruszane wiatrem chłodne li´scie trawy coraz s´mielej zacz˛eły dotyka´c jego twarzy. Poczuł tak˙ze co´s innego — szósty zmysł ostrzegał go przed niebezpiecze´nstwem. Powoli usiadł i rozejrzał si˛e. W tej samej chwili na szczycie najbli˙zszego wzgórza ukazało si˛e kilkana´scie postaci. Zanim zda˙ ˛zył zareagowa´c, tamci zbiegli i otoczyli go ciasnym kr˛egiem. Nie zadali sobie trudu, by obejrze´c, czy nie był ranny. Wprawnym ruchem obrócili go na brzuch i zwiazali ˛ r˛ece na plecach tak mocno, z˙ e rzemienie zacz˛eły wrzyna´c si˛e w nadgarstki. Potem zwiazali ˛ mu nogi i przewrócili go na plecy. Dopiero wtedy zobaczył, kim sa˛ oprawcy. Potwier˙ dziły si˛e jego najgorsze obawy. Zółtawe, zdeformowane twarze, ubrania charakterystyczne dla mieszka´nców lasu, szerokie, krótkie miecze zgadzały si˛e idealnie z opisem gnomów, jaki dał Menion, który dobrze im si˛e przyjrzał na Nefrytowej Przeł˛eczy. Gnomy patrzyły na je´nca, nie kryjac ˛ zdziwienia. Pierwszy raz bowiem zobaczyły człowieka, który był podobny do elfa. Dowódca oddziału pochylił si˛e i obszukał le˙zacego. ˛ Ten próbował si˛e sprzeciwi´c, ale kilka silnych ciosów w twarz zniech˛eciło go do dalszych protestów. Dowódca odczepił od jego paska sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. Wysypał jej zawarto´sc´ na dło´n. Podkomendni stłoczyli si˛e wokoło i zaciekawieni wpatrywali si˛e w bł˛ekitne klejnoty, l´sniace ˛ w promieniach zachodzacego ˛ sło´nca. Odbyli krótka˛ narad˛e, z˙ ywo przy tym gestykulujac. ˛ Pojmany nie zrozumiał ani słowa. Gnomy zastanawiały si˛e, skad ˛ wział ˛ te kamienie i do czego były mu potrzebne. W ko´ncu postanowiono odtransportowa´c je´nca i klejnoty do głównej bazy w Paranorze. Tam na pewno znajdzie si˛e kto´s kompetentny. Postawiono ofiar˛e na nogi i rozci˛eto p˛eta, by mógł i´sc´ o własnych siłach. W ko´ncu oddział gnomów ruszył na pomoc, popychajac ˛ i poszturchujac ˛ je´nca, gdy ten, wcia˙ ˛z osłabiony, za bardzo zwalniał tempo. Zachód sło´nca zastał ich w marszu. W tym samym czasie po drugiej stronie gór, zwanych Smoczymi Z˛ebami, druid dowodzacy ˛ druz˙ yna˛ sze´sciu s´miałków stał nieruchomo i maksymalnie skoncentrowany próbował okre´sli´c, gdzie znajduje si˛e najwa˙zniejszy członek grupy — Shea Ohmsford. *

*

*

Noc wcia˙ ˛z spowijała s´wiat szczelnym całunem usianym srebrnymi migocza˛ cymi punkcikami gwiazd, gdy idaca ˛ ciemnym borem dru˙zyna Ailanona dotarła do skał Paranoru. Pierwsze spotkanie z tym miejscem na długo pozostało w ich pami˛eci. W ciemno´sciach rozja´snianych jedynie migotaniem gwiazd i słaba˛ pos´wiata˛ ksi˛ez˙ yca zobaczyli najpierw gładka,˛ stroma˛ skał˛e, bez półek skalnych i zagł˛ebie´n. W porównaniu z nia˛ wysokie d˛eby i sosny w lesie, który wła´snie przebyli, prezentowały si˛e jak karzełki skulone przed dostojnym olbrzymem. Pełne pokory 169

dochodziły do wyznaczonego miejsca i nie s´miały pia´ ˛c si˛e wy˙zej. Na szczycie majestatycznej skały znajdowała si˛e wzniesiona ludzka˛ r˛eka˛ warownia druidów. Z wygladu ˛ przypominała zamczysko z licznymi wie˙zami i strzelistymi wie˙zyczkami. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e forteca, wzniesiona olbrzymim nakładem sił, oparłaby si˛e nawet najliczniejszej i najsilniejszej armii. Była siedziba˛ i schronieniem wymarłego ludu druidów. W sercu warowni zbudowanej z kamienia i z˙ elaza spoczywał symbol zwyci˛estwa nad siłami nadprzyrodzonymi, symbol odwagi i nadziei wszystkich ludów wszech czasów, symbol zapomniany jak pokolenie i legendy, które z nim odeszły — magiczny Miecz Shannary. Gdy tak podziwiali warowni˛e druidów, Flick przypominał sobie, co si˛e wydarzyło od chwili, gdy wyruszyli spod Smoczych Z˛ebów o zachodzie sło´nca. Najpierw szybko przebyli pas trawiastych równin dzielacy ˛ ich od lasów wokół Paranoru. Nie min˛eło kilka godzin i byli bezpieczni w cieniu drzew. Zrobili postój, by si˛e naradzi´c. Allanon wyznaczył zadania i ogólnie opisał wst˛epna˛ cz˛es´c´ trasy. Według jego słów przeprawa przez las była niebezpieczna, zwa˙zywszy liczne przeszkody i pułapki, które lord Warlock zapewne kazał zastawi´c, by zniech˛eci´c potencjalnych s´miałków. Były one naprawd˛e gro´zne, ale nie dla tego, kto potrafił je obej´sc´ . Pierwsza˛ przeszkoda˛ były stada głodnych wilków wał˛esajacych ˛ si˛e po lesie i gotowych rozszarpa´c ka˙zdego, gdy poczuły krew. Druga˛ przeszkod˛e stanowił pas ciernistych krzewów rosnacych ˛ tu˙z przy skale Paranoru. Ich kolce zawierały trucizn˛e, na która˛ nie działało z˙ adne antidotum. Na takie pułapki wielki mag był przygotowany. Na dany znak zagł˛ebili si˛e w lesie. Wybrali najkrótsza˛ drog˛e do warowni. Allanon polecił jedynie, by trzymali si˛e jak najbli˙zej niego. Menion na chwil˛e zostawił ich z tyłu, ale gdy usłyszał wycie wygłodniałych wilków, cofnał ˛ si˛e i szedł posłusznie z cała˛ grupa.˛ Kilka minut pó´zniej szare bestie przypu´sciły atak. W ciemno´sci zaroiło si˛e od s´wietlistych punkcików, a zewszad ˛ dochodziło kłapanie i mlaskanie, które nie wró˙zyło nic dobrego. Zanim podnieceni zapachem krwi drapie˙zcy rzucili si˛e na siedmiu w˛edrowców, Allanon wyjał ˛ krótki gwizdek. Rozległ si˛e wysoki pisk, ledwie słyszalny dla ludzkiego ucha. Atakujace ˛ wilki rozbiegły si˛e skowyczac ˛ i popiskujac. ˛ Odgłosy te brzmiały jeszcze przez dłu˙zszy czas, nawet gdy Allanon przestał gwizda´c. Wilki zaatakowały jeszcze dwukrotnie. Nie udało si˛e stwierdzi´c, czy było to to samo stado. Obserwujac ˛ uwa˙znie zachowanie zwierzat, ˛ Flick twierdził, z˙ e nie. Za ka˙zdym razem reakcja na gwizdek była taka sama — zwierz˛eta kuliły si˛e ze strachu, skowyczały i popiskiwały, po czym uciekały z podwini˛etymi ogonami. Dotarli do zapory z ciernistych krzewów. Na pierwszy rzut oka wydawało si˛e, z˙ e nawet niezwyci˛ez˙ ony dotad ˛ Allanon nie da sobie z nia˛ rady. W tym momencie, jakby czytajac ˛ w ich my´slach, wielki mag przypomniał, z˙ e znajdowali si˛e na terenach druidów, a nie lorda Warlocka. Wkrótce przekonali si˛e, co oznaczały jego słowa. Poprowadził ich w prawo, wzdłu˙z trujacych ˛ krzewów. Gdy odnalazł interesujace ˛ go miejsce, zatrzymał swa˛ dru˙zyn˛e. Podszedł do jednego d˛ebu, który 170

nawet zdaniem Flicka niczym si˛e nie wyró˙zniał, i zrobił znak na ziemi tu˙z przed przeszkoda˛ z trujacych ˛ krzewów. Dał znak pozostałym, z˙ e w tym miejscu rozpocznie si˛e przeprawa przez ciernie. Widzac ˛ niedowierzanie na twarzach obrócił si˛e na pi˛ecie i zagł˛ebił w kłujace ˛ krzaki. Po chwili wrócił nietkni˛ety. Ostre kolce nie wyrzadziły ˛ najmniejszej szkody nawet jego czarnej, falujacej ˛ pelerynie. Wyja´snił szeptem, z˙ e w tym miejscu trujacy ˛ z˙ ywopłot był nieszkodliwy. Dotarli do jednego z tajnych wej´sc´ do warowni. Pozostałe znali tylko wtajemniczeni. Szybko przeprawili si˛e przez g˛este, kolczaste krzewy i stan˛eli pod murami Paranoru. Flick nie mógł uwierzy´c, z˙ e dotarli do tego miejsca. Kiedy szli, zdawało mu si˛e, z˙ e nigdy tu nie dojda.˛ Spotkali po drodze wiele niebezpiecze´nstw. Mimo to doszli do Paranoru. Pozostało jedynie wspia´ ˛c si˛e po skałach i zdoby´c Miecz. To wcale nie było łatwe, ale te˙z niewiele trudniejsze od tego, co mieli ju˙z za soba.˛ Spojrzał na blanki i osłony strzelnicze o´swietlone pochodniami. Za nimi krył si˛e nieprzyjaciel broniacy ˛ dost˛epu do Miecza. Ciekawe, kim był ów nieprzyjaciel? Albo czym był. . . Nie chodziło tu o gnomy czy trolle, ale tego, który nale˙zał do innego s´wiata, a teraz chciał podporzadkowa´ ˛ c sobie wszystkie ludy na Ziemi. Chłopiec zastanawiał si˛e, czy kiedykolwiek b˛edzie mu dane pozna´c prawdziwy powód tej wyprawy, czy kiedykolwiek dowie si˛e, dlaczego zwykli s´miertelnicy stali si˛e nagle poszukiwaczami zaginionej legendy, której sens znał i rozumiał tylko druid w czerni. Ka˙zdy uczestnik przedsi˛ewzi˛ecia kiedy´s wyciagnie ˛ stosowna˛ nauk˛e dla siebie. Ta przeznaczona dla niego wcia˙ ˛z mu si˛e wymykała. Na razie pragnał ˛ przede wszystkim zako´nczy´c wypraw˛e I znale´zc´ si˛e jak najdalej od tego miejsca. Rozmy´slania Flicka przerwał Allanon, który gestem polecił, by szli za nim wzdłu˙z pionowej s´ciany. Druid znowu czego´s szukał. Rzeczywi´scie, po kilku minutach zatrzymał si˛e przed gładka˛ s´ciana˛ i dotknał ˛ czego´s w niewidocznym zagł˛ebieniu. Otworzyły si˛e drzwi do tajnego przej´scia. Zniknał ˛ w ciemnym otworze, a gdy si˛e pojawił, trzymał w r˛eku drzewce niezapalonych pochodni. Wr˛eczył je ka˙zdemu i polecił i´sc´ za soba.˛ Weszli do s´rodka i zatrzymali si˛e, słyszac, ˛ jak kamienne drzwi zamkn˛eły si˛e za nimi. W ciemno´sciach z niemałym trudem wypatrzyli zarys kamiennych schodów prowadzacych ˛ w gór˛e. Zbli˙zyli si˛e do jedynej płonacej ˛ pochodni, od której zapalili swoje. Allanon poło˙zył palec na ustach — od tej chwili nale˙zało zachowa´c absolutna˛ cisz˛e. Nast˛epnie odwrócił si˛e i zaczał ˛ wchodzi´c po wilgotnych, kamiennych stopniach. Cie´n falujacej ˛ peleryny padał na wej´scie i schody. Poda˙ ˛zyli za nim bez słowa. Rozpoczał ˛ si˛e cichy szturm na warowni˛e druidów. Na kr˛etych schodach wznoszacych ˛ si˛e spiralnie łatwo było straci´c poczucie czasu. Powietrze w przej´sciu było coraz cieplejsze. Wzrastajaca ˛ temperatura i wysoko´sc´ ułatwiały oddychanie, a wilgo´c wkrótce znikn˛eła bez s´ladu. Coraz cz˛es´ciej rozlegało si˛e echo szurania skórzanych, my´sliwskich butów. Wreszcie, gdy ju˙z nie mogli doliczy´c si˛e, która to setka schodów, Allanon zatrzymał si˛e przed pot˛ez˙ ny171

mi, drewnianymi drzwiami. Były okute z˙ elazem i wisiały na stalowych zawiasach przymocowanych do skały. Druid znowu pokazał, z˙ e dobrze zna drog˛e. Dotknał ˛ drzwi w sobie tylko wiadomym miejscu, a one otworzyły si˛e bezszelestnie. Za nimi zaczynały si˛e korytarze o´swietlone płonacymi ˛ pochodniami. Allanon szybko rozejrzał si˛e wokół i dał znak pozostałym, by si˛e zbli˙zyli. — Jeste´smy dokładnie pod głównym zamkiem — poinformował szeptem. — Je´sli uda nam si˛e niepostrze˙zenie przemkna´ ˛c do sali, gdzie znajduje si˛e Miecz, to by´c mo˙ze wydostaniemy si˛e stad ˛ bez walki. — Co´s tu jest nie w porzadku ˛ — zauwa˙zył Balinor. — Gdzie sa˛ stra˙ze? Allanon pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ Nie potrafił odpowiedzie´c na to pytanie, ale równie˙z wyczuwał co´s dziwnego. — To przej´scie prowadzi do głównego kanału grzewczego i słu˙zbowej klatki schodowej, która˛ dojdziemy do głównej sali. Nie odzywajcie si˛e ani słowem i miejcie oczy szeroko otwarte. Nie czekajac ˛ na reakcj˛e swoich podkomendnych, odwrócił si˛e i zagł˛ebił w jednym z tuneli. Nie zwlekajac, ˛ poszli w jego s´lady. Korytarz prowadził spiralnie w gór˛e i kilkakrotnie zakr˛ecał. Chwilami zdawało im si˛e, z˙ e za nast˛epnym zakr˛etem zobacza˛ plecy tego, który szedł za nimi. Najpierw Balinor, a w jego s´lad pozostali odrzucili pochodnie i si˛egn˛eli po bro´n. Drog˛e o´swietlały pochodnie umieszczone w z˙ elaznych uchwytach na kamiennej s´cianie, w ich blasku skulone sylwetki rzucały niesamowite, ruchome cienie. Patrzac ˛ na nie, mo˙zna było odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e grupka wystraszonych stworków ucieka przed s´wiatłem. Na poczatku ˛ skradał si˛e Allanon, za nim Menion i Balinor, nast˛epnie Flick i kuzyni Eventina. Ostatni szedł Hendel. Rozgladali ˛ si˛e uwa˙znie na boki. Wszyscy byli podekscytowani my´sla˛ o tym, z˙ e za kilka chwil dotra˛ do celu wyprawy. Rozciagni˛ ˛ eci na długim odcinku schodów posuwali si˛e naprzód, krok za krokiem w gór˛e, do serca warowni. Temperatura w pomieszczeniu rosła. Słycha´c było tak˙ze stłumione odgłosy — jakby kto´s miał kłopoty z oddychaniem. Dotarli do kamiennych drzwi z z˙ elazna˛ klamka.˛ Przez szczelin˛e mi˛edzy skrzydłem a framuga˛ saczyło ˛ si˛e jasne s´wiatło. Tajemnicze posapywanie okazało si˛e odgłosem wydawanym przez miechy pod kamienna˛ podłoga.˛ Na znak Allanona zbli˙zyli si˛e do drzwi. Gdy druid otworzył ci˛ez˙ kie kamienne wrota, fala goraca ˛ uderzyła w ich twarze. Zaskoczeni, otworzyli usta. Gorace ˛ powietrze wdarło si˛e do płuc i z˙ oładków. ˛ Stan˛eli w miejscu i dopiero, gdy zdołali złapa´c oddech, ociagaj ˛ ac ˛ si˛e weszli do nagrzanego pomieszczenia. Kamienne drzwi zamkn˛eły si˛e cicho za nimi. Od razu domy´slili si˛e, co to za miejsce. Stali u podnó˙za waskiej ˛ kładki biegnacej ˛ spiralnie wzdłu˙z s´ciany szybu. Pod nia˛ znajdowała si˛e kamienna półka z z˙ elazna˛ por˛ecza.˛ Za por˛ecza,˛ kilkaset stóp ni˙zej, było z´ ródło ciepła. Co pewien czas z roz˙zarzonej masy strzelał w gór˛e wysoki płomie´n a˙z do z˙ elaznej por˛eczy. W suficie i w s´cianach pomieszczenia znajdowały si˛e wloty do kanałów rozprowadzajacych ˛ ciepło 172

po całej warowni. Ilo´sc´ dostarczanego ciepła regulował system miechów znajduja˛ cy si˛e za kamienna˛ s´ciana.˛ Była noc i wi˛ekszo´sc´ miechów nie pracowała, wskutek czego temperatura przy kładce była stosunkowo niska. Gdyby uruchomiono miechy tłoczace ˛ powietrze, wszyscy usma˙zyliby si˛e z˙ ywcem w ciagu ˛ kilku sekund. Menion, Flick i elfy podeszli do por˛eczy, by przyjrze´c si˛e dokładnie osobliwemu ogrzewaniu. Hendel trzymał si˛e z tyłu. Kamienne s´ciany zamkni˛etego pomieszczenia działały na niego przygn˛ebiajaco. ˛ O wiele lepiej czuł si˛e w lesie lub w górach. Allanon podszedł do Balinora. W czasie krótkiej narady spogladał ˛ z wyra´znym niepokojem na drzwi, za którymi znajdowała si˛e główna sala. Nast˛epnie wskazał na spiralne schody prowadzace ˛ do górnych pomieszcze´n fortecy. W ko´ncu uzgodniwszy plan działania skin˛eli głowami i dali znak pozostałym, by si˛e zbli˙zyli. Hendel pierwszy ochoczo wykonał polecenie. Menion, Durin i Dayel odsun˛eli si˛e od por˛eczy i dołaczyli ˛ do grupy. Zapatrzony w palenisko Flick zareagował z pewnym opó´znieniem. Jego nast˛epstwa były nieoczekiwane. Gdy oderwał wreszcie wzrok od czerwonopomara´nczowych płomieni i spojrzał przed siebie, zobaczył po przeciwnej stronie pomieszczenia ponury ciemny kształt Zwiastuna ´ Smierci. Flick zastygł w bezruchu. Czarny stwór tkwił przyczajony naprzeciwko. Oddzieleni szeroko´scia˛ szybu mierzyli si˛e wzrokiem. Nawet w s´wietle płomieni monstrum było granitowoczarne. Zwini˛ete skrzydła unosiły si˛e przy ka˙zdym oddechu. Miał pokraczne, krzywe ko´nczyny i palce u nóg zako´nczone szponami, którymi mógł przecia´ ˛c głaz. Mi˛edzy pot˛ez˙ ne ramiona wci´sni˛eta była dziwacznie mała głowa, czarna i porysowana jak bryła w˛egla. Bestia utkwiła jadowite spojrzenie w oniemiałym chłopcu, który jak zahipnotyzowany zbli˙zał si˛e do por˛eczy nad paleniskiem. Wygladało ˛ na to, z˙ e Flick za chwil˛e skorzysta z zaproszenia s´mierci i skoczy w płomienie. Tymczasem stwór zbli˙zał si˛e, zgrzytajac ˛ pazurami po kamiennej s´cianie i sapiac ˛ przy ka˙zdym kroku. Flick chciał krzycze´c i ucieka´c, ale hipnotyzujacy ˛ wzrok potwora unieruchomił go na dobre. Czuł, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. Pozostali zauwa˙zyli znieruchomiała˛ posta´c brata Shei i, poda˙ ˛zajac ˛ za jego wzrokiem, odkryli czarna˛ sylwetk˛e łowcy, przesuwajac ˛ a˛ si˛e w ich kierunku brzegiem szybu. Allanon jednym skokiem znalazł si˛e mi˛edzy chłopcem a potworem, odwrócił Flicka do s´ciany, by wyrwa´c go z mocy magicznego wzroku upiora. Oszołomiony Flick zatoczył si˛e i wpadł prosto w wyciagni˛ ˛ ete ramiona Meniona. Pozostali stan˛eli za plecami druida z bronia˛ w r˛eku. Monstrum zatrzymało si˛e kilka jardów od Allanona i wcia˙ ˛z skulone uniosło szponiasta˛ dło´n i skrzydło, by osłoni´c swe ohydne s´lepia przed z˙ arem. Sapiac ˛ i rz˛ez˙ ac, ˛ wpatrywało si˛e w ciemna˛ posta´c, która zasłoniła soba˛ jego niedoszła˛ zdobycz. — Jeste´s głupcem, druidzie — syczacy ˛ głos stwora wydobywał si˛e gdzie´s z gł˛ebi jego zniekształconej głowy. — Wszyscy jeste´scie głupcami. Wasz los jest

173

przesadzony. ˛ Był przesadzony ˛ od chwili, gdy postanowili´scie odzyska´c Miecz. Mój pan wiedział, z˙ e tu przyjdziecie. Słyszycie: on wiedział. — Zejd´z mi z drogi, póki jeszcze mo˙zesz, maszkaro — powiedział gro´znie wielki mag. Jeszcze nigdy nie słyszeli, by mówił takim tonem. — Nie l˛ekamy si˛e ciebie. Przyszli´smy po Miecz i we´zmiemy go. Nawet ty nam nie przeszkodzisz. Na bok, pokraczny sługusie. Niech twój pan sam si˛e tu objawi. ´ Słowa Allanona uderzały w Zwiastuna Smierci jak kule ognia. Ten syknał ˛ z w´sciekło´scia,˛ zrobił krok naprzód i skulił si˛e. Pałajace ˛ nienawi´scia˛ s´lepia utkwił w druida. Sapanie było coraz szybsze. — Zniszcz˛e ci˛e, Allanonie. A wtedy ju˙z nikt nie sprzeciwi si˛e memu panu. Od poczatku ˛ byłe´s naszym pionkiem w tej grze, ale jako´s na to nie wpadłe´s. A teraz mamy ci˛e w swoich r˛ekach. A tak˙ze twoich drogich sprzymierze´nców. A najwa˙zniejsze, z˙ e przyprowadziłe´s nam ostatniego potomka Shannary! Tu stwór wskazał szponem na Flicka. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. Czarne monstrum najwyra´zniej nie wiedziało, jak wygladał ˛ ostatni potomek Shannary, albo nie usłyszało o wypadku z Shea˛ na Smoczej Grani. Zapadło milczenie. Nad paleniskiem uniósł si˛e płomie´n wi˛ekszy ni˙z dotychczas. W twarze dru˙zyny Allanona uderzyła fala goraca. ˛ Stwór wyciagn ˛ ał ˛ szpony w ich stron˛e i oznajmił: — Nadszedł wasz koniec. Poniesiecie s´mier´c, na jaka˛ zasłu˙zyli´scie.

XVI Po ostatnim słowie czarnego monstrum wydarzenia potoczyły si˛e błyskawicznie. Druid wydał krótki rozkaz i pchnał ˛ swoja˛ dru˙zyn˛e w kierunku otwartego wej´scia na schody prowadzace ˛ do głównej sali warowni. Wyrwani z dziwnego transu i chwilowego ot˛epienia, pu´scili si˛e biegiem ku kr˛etym schodom. Tymczasem czarny łowca zaatakował Allanona. Zderzyli si˛e ze soba˛ z takim impetem, z˙ e nawet uciekajacy, ˛ którzy ju˙z wbiegli na schody, usłyszeli odgłos uderzenia. Ostatni w kolejce do schodów był Flick. Chocia˙z rozumiał, z˙ e trzeba ucieka´c, zawahał si˛e i stanał. ˛ Chwil˛e pó´zniej na jego oczach rozegrał si˛e pojedynek mocarzy. Po zwarciu odskoczyli od siebie i stan˛eli twarza˛ w twarz na tle coraz wy˙zszych płomieni. Flick stał u podnó˙za schodów i chocia˙z słyszał, z˙ e jego towarzysze oddalaja˛ si˛e, nie pobiegł za nimi. Chwil˛e pó´zniej odgłosy ich kroków ucichły, a chłopiec został sam jako jedyny s´wiadek niezwykłego pojedynku. Dwie czarne postacie zamarły w bezruchu na kraw˛edzi paleniska. Ich ciemne twarze znalazły si˛e naprzeciw siebie w odległo´sci kilku cali. Wbijajac ˛ wzrok w oczy przeciwnika, próbowali przenikna´ ˛c jego my´sli. Gdy doszło do nast˛epnego zwarcia, wielki mag pewnie chwycił zako´nczone ostrymi szponami r˛ece przeciwnika. Ten starał si˛e zbli˙zy´c je do nieosłoni˛etej szyi Allanona i przecia´ ˛c mu gardło. W ten sposób mógłby pozby´c si˛e znienawidzonego druida raz na zawsze. Zatrzepotał skrzydłami, by zwi˛ekszy´c sił˛e uderzenia. W goracym ˛ powietrzu słycha´c było coraz gło´sniejsze sapanie i rz˛ez˙ enie. Nagle monstrum zr˛ecznym kopni˛eciem z˙ ylasta˛ noga˛ podci˛eło Allanona. Ten stracił równowag˛e i upadł na plecy tu˙z przy kraw˛edzi paleniska. Podst˛epny stwór był ju˙z nad nim i wyciagał ˛ szpony po — zdawałoby si˛e — pewny łup. Ofiara jednak nie dała za wygrana.˛ Zrobiła zwinny unik, a ju˙z po chwili druid wyswobodził si˛e z u´scisku. Flick usłyszał odgłos rozdzieranego materiału. Wi˛ec jednak szpon doszedł celu. Chłopiec przestraszył si˛e. Tymczasem mag podniósł si˛e zwinnie, jakby nie odniósł z˙ adnych obra˙ze´n. Z wyciagni˛ ˛ etych rak ˛ druida wystrzeliły błyskawice i odrzuciły czarnego łowc˛e na por˛ecz. W czasie pojedynku w Grobowcu Królów błyskawice skutecznie poraziły w˛e´ z˙ owatego potwora, jednak na Zwiastunie Smierci nie wywarły wielkiego wra˙zenia. Opó´zniły jedynie o kilka sekund nast˛epny atak. Czarny łowca sapnał ˛ ze zło175

s´cia˛ i ruszył. Z jego oczu wystrzeliły czerwone smugi. Allanon zasłonił si˛e peleryna.˛ Smugi odbiły si˛e od niej i uderzyły w s´cian˛e. Nast˛epnie przeciwnicy zacz˛eli kra˙ ˛zy´c wokół siebie jak dwaj le´sni drapie˙zcy przed decydujacym ˛ uderzeniem. Była to walka na s´mier´c i z˙ ycie. Dla zwyci˛ez˙ onego nie b˛edzie lito´sci. Temperatura w pomieszczeniu rosła. Flick uznał, z˙ e na zewnatrz ˛ pewnie zaczał ˛ si˛e dzie´n i obsługa miechów przystapiła ˛ do pracy. Zapotrzebowanie na ciepło było znacznie wi˛eksze w ciagu ˛ dnia. Warownia budziła si˛e do z˙ ycia. Obsługujacy ˛ miechy nie wiedzieli o pojedynku toczacym ˛ si˛e na kładce w komorze pieca i jak co rano uruchomili nawiew. Wkrótce w komorze wytworzy si˛e odpowiednio wysoka temperatura do ogrzania wszystkich pomieszcze´n zamku. Oznaczało to, z˙ e ci, którzy pozostana˛ wewnatrz, ˛ upieka˛ si˛e z˙ ywcem. Płomienie si˛egały coraz wyz˙ ej. Pot s´ciekał po twarzy jedynego widza i wsiakał ˛ w grube ubranie. Mimo to Flick nie zamierzał odej´sc´ . Gdyby Allanon zginał, ˛ los wyprawy byłby przesadzo˛ ny, a Miecz Shannary bezu˙zyteczny. Wynik walki druida ze sługa˛ lorda Warlocka mógł zdecydowa´c o przyszło´sci ras i ludów. Flick Ohmsford pierwszy musiał wiedzie´c czy zwyci˛ez˙ y ten, który reprezentował s´miertelnych, czy te˙z monstrum słu˙zace ˛ Władcy Duchów i Upiorów. Allanon zaatakował ponownie, uderzajac ˛ w łowc˛e seria˛ błyskawic. Liczył na to, z˙ e zdezorientowany przeciwnik popełni bład. ˛ Wystarczyło, by z´ le postawił stop˛e albo potknał ˛ si˛e. Bestia okazała si˛e jednak wytrawnym i do´swiadczonym wojownikiem. Ci, którzy si˛e o tym przekonali osobi´scie, ju˙z dawno odeszli w niebyt. Zr˛ecznie unikajac ˛ trafienia błyskawica,˛ potwór posuwał si˛e powoli naprzód i przygotowywał do zadania decydujacego ˛ ciosu. Nagle rozpostarł skrzydła i wzbił si˛e w gorace ˛ powietrze nad paleniskiem, zatoczył koło i runał ˛ prosto na Allanona. Uzbrojone w szpony r˛ece wystrzeliły ku zdobyczy. Przez chwil˛e Flickowi zdawało si˛e, z˙ e druid uległ. Tymczasem wy´sliznał ˛ si˛e on atakujacemu, ˛ przejał ˛ inicjatyw˛e i przerzucił go przez barki. Czarny łowca zatrzepotał dziko skrzydłami i uderzył w s´cian˛e. Poderwał si˛e błyskawicznie, ale uderzenie odniosło skutek. Skrzydlaty stwór zachwiał si˛e. Wyra´znie stracił szybko´sc´ i zanim si˛e otrzasn ˛ ał ˛ po niefortunnym uderzeniu o s´cian˛e, pot˛ez˙ ny druid spadł na niego jak jastrzab. ˛ Złaczeni ˛ w morderczym u´scisku toczyli si˛e jak czarne kulki wzdłu˙z s´ciany. Gdy wreszcie obaj stan˛eli na nogach, Flick zobaczył, z˙ e Allanon wcia˙ ˛z jest za plecami monstrum i dusi go ramieniem. Czarne skrzydła bezładnie młóciły powietrze, a r˛ece stwora bezskutecznie szukały słabszego punktu w ramionach zaciskajacych ˛ si˛e wokół szyi jak stalowa obr˛ecz. Z oczu stwora wystrzeliły czerwone smugi i wypaliły w s´cianie ciemne, dymiace ˛ otwory. Zapa´snicy zakołysali si˛e ponownie, odbili od s´ciany i potoczyli do niskiej barierki na kraw˛edzi paleniska. Flickowi zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e przeleca˛ nad nia˛ i znikna˛ w płomieniach, lecz Allanon wyprostował si˛e gwałtownie i odciagn ˛ ał ˛ przeciwnika. W tym momencie wzrok stwora z Nordlandii padł na wychylajacego ˛ si˛e zza s´ciany Flicka. Była to wprost wymarzona okazja, by odwróci´c uwag˛e druida i wyzwoli´c si˛e z morder176

czego chwytu. Z oczu stwora wystrzeliły dwie czerwone smugi i uderzyły w skał˛e przy wej´sciu. Flick skoczył do przodu na z˙ elazna˛ kładk˛e i odruchowo zasłonił twarz r˛ekami. Ostre jak brzytwa kamienne odłamki wystrzeliły we wszystkie strony. Gdy odsunał ˛ si˛e na wzgl˛ednie bezpieczna˛ odległo´sc´ , s´ciana wokół wej´scia zadr˙zała i posypały si˛e skalne bryły. Nad wszystkim uniósł si˛e g˛esty obłok kurzu. Drzwi zamieniły si˛e w skalne rumowisko. Przera˙zony Flick znalazł si˛e na podłodze. Płomienie si˛egały coraz wy˙zej i po chwili spotkały si˛e z obłokiem kurzu z zawalonego przej´scia. Allanon na ułamek sekundy rozlu´znił chwyt. To wystarczyło, by stwór wy´sliznał ˛ si˛e jak wa˙ ˛z i natychmiast rozpoczał ˛ kontratak. Pot˛ez˙ nym ciosem z góry trafił w głow˛e chwilowo zdekoncentrowanego przeciwnika. Allanon opadł na kolana. Napastnik jednak nie zda˙ ˛zył wyprowadzi´c s´miertelnego ciosu, gdy˙z druid poderwał si˛e i skierował dwie bł˛ekitne błyskawice w nieosłoni˛eta˛ głow˛e atakujacego. ˛ Zanim tamten otrzasn ˛ ał ˛ si˛e po uderzeniu, mag poprawił seria˛ celnych ciosów w twarz, czoło i skronie. Oszołomiony przeciwnik znowu znalazł si˛e w morderczym u´scisku jego ramion. Tym razem druid zdołał tak˙ze wykr˛eci´c mu r˛ece na plecach i zablokowa´c skrzydła. Łowca wił si˛e i skr˛ecał, ale nie był w stanie uwolni´c si˛e z u´scisku. Wielki mag u´smiechnał ˛ si˛e złowieszczo, odsłaniajac ˛ białe z˛eby, i wzmocnił u´scisk. Flick obserwował te zmagania, le˙zac ˛ na kamiennej podłodze. W pewnym momencie nagle usłyszał trzask i chrupni˛ecie. Ułamek sekundy pó´zniej zapa´snicy znowu potoczyli si˛e w stron˛e paleniska. Płomienie o´swietliły zaci˛eta˛ twarz Allanona i wynaturzone rysy jego przeciwnika. Ciałem zgi˛etego wpół czarnego łowcy wstrzasn ˛ ał ˛ pojedynczy s´miertelny skurcz. Wiedzac, ˛ z˙ e wybiła ostatnia godzina, nordlandzka poczwara ostatkiem sił przechyliła si˛e przez por˛ecz, pociagn˛ ˛ eła za soba˛ znienawidzonego druida i obaj znikn˛eli w płomieniach. Oszołomiony Flick wstał powoli. Był wstrza´ ˛sni˛ety i przera˙zony tym, co si˛e ˙ stało. Zar wzmagał si˛e i bił w jego pokiereszowana˛ twarz. Musiał si˛e cofna´ ˛c. Nie od razu dał za wygrana.˛ Pot zalewał mu oczy i mieszał si˛e ze łzami bezsilno´sci i rozgoryczenia. Mimo to spróbował jeszcze raz zbli˙zy´c si˛e do paleniska. Płomienie strzeliły ponad z˙ elazna˛ por˛ecz i zacz˛eły liza´c kamienne s´ciany, cieszac ˛ si˛e jakby, z˙ e w nienasycona˛ gardziel wpadły dwie masywne czarne postacie. Flick patrzył w płomienie, chocia˙z oczy piekły go i zachodziły mgła.˛ Widział tylko bezkształtna˛ mas˛e z˙ aru i płomieni. Zrozpaczony, desperacko nawoływał druida. Odpowiedziało mu tylko echo zniekształcone falami goraca. ˛ Został sam. Ogie´n huczał coraz gło´sniej. Allanona nie było. Gdy to zrozumiał, ogarn˛eła go panika. Odczołgał si˛e od kraw˛edzi i ruszył w stron˛e schodów. Zaczał ˛ wspina´c si˛e po rumowisku, lecz zrezygnował, gdy˙z wyj´scie zostało zawalone. Zatrzymał si˛e i ci˛ez˙ ko klapnał ˛ na stos kamieni. By otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z ot˛epienia, spróbował energicznie porusza´c głowa.˛ Odczuł, jak by˙ wzmagał si˛e i trzeba było czym pr˛edzej si˛e wydosta´c, z˙ eby nie ło goraco. ˛ Zar da´c si˛e upiec z˙ ywcem. Pozbierał si˛e i ruszył niepewnym krokiem do najbli˙zszych 177

kamiennych drzwi. Szarpnał ˛ za klamk˛e. Drzwi były zamkni˛ete od zewnatrz. ˛ Ponowił prób˛e, s´cierajac ˛ sobie r˛ece do krwi. Drzwi nie ustapiły. ˛ Odszukał wzrokiem nast˛epne i poczłapał w ich kierunku. Były zamkni˛ete od zewnatrz ˛ tak jak poprzednie. Zaczał ˛ traci´c nadziej˛e, z˙ e uda mu si˛e wydosta´c z tej pułapki. Na sztywnych nogach dotarł do trzecich drzwi i szarpnał ˛ je resztkami sił. Musiał przy tym przypadkiem nacisna´ ˛c kamie´n zwalniajacy ˛ blokad˛e zamka. Ukryty w skale mechanizm szcz˛eknał ˛ i wrota otworzyły si˛e. Chłopiec krzyknał ˛ z rado´sci i wtoczył si˛e w ciemny otwór. Kopni˛eciem zatrzasnał ˛ drzwi, za którymi został z˙ ar i płomienie s´mierci. Przez kilkana´scie minut le˙zał wyczerpany na kamiennej podłodze korytarza. Nareszcie oddychał chłodnym powietrzem, a dotyk kamieni przyniósł ulg˛e rozgrzanemu ciału. Nie chciał my´sle´c ani wspomina´c tego, co si˛e stało. Pragnał ˛ tylko móc rozkoszowa´c si˛e chłodem kamiennego tunelu. W ko´ncu niepewnie uniósł si˛e na kolana, powoli wstał i oparł si˛e o zimna˛ s´cian˛e. W tej pozycji czekał, a˙z wróca˛ mu siły. Obejrzał swoje ubranie. Było poprzypalane w wielu miejscach i podarte. Poparzona twarz i r˛ece zacz˛eły piec. Rozejrzał si˛e wokoło, wyprostował i oderwał od s´ciany. W oddali przy´cmione s´wiatło pochodni wskazywało kierunek. Zataczajac ˛ si˛e i odbijajac ˛ od s´cian, dobrnał ˛ do uchwytu, w którym tkwiła płonaca ˛ szczapa. Wyszarpnał ˛ ja˛ i ruszył dalej, o´swietlajac ˛ sobie drog˛e. Z przodu dobiegły go stłumione krzyki i nawoływania. Odruchowo wydobył swój krótki nó˙z mys´liwski. Krzyki wyra´znie oddaliły si˛e, a po kilku minutach ucichły. Pusty korytarz prowadził w´sród skał, wielokrotnie zakr˛ecał, ale nie rozgał˛eział si˛e i biegł na tym samym poziomie. Flick minał ˛ kilka zamkni˛etych drzwi i kilkana´scie pochodni rozmieszczonych w regularnych odst˛epach. W ich blasku jego ciało rzucało pokraczny cie´n, przypominajacy ˛ widmo uciekajace ˛ przed s´wiatłem. Korytarz nagle rozszerzał si˛e, a z przodu dochodziło silniejsze s´wiatło. Flick zawahał si˛e, s´cisnał ˛ mocniej r˛ekoje´sc´ no˙za. Gdy zebrał odwag˛e, ruszył w stron˛e migotliwej po´swiaty. Wokoło panowała absolutna cisza. Domy´slał si˛e, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej powinien doj´sc´ do schodów prowadzacych ˛ do głównej sali warowni druidów. Na razie jednak jego poszukiwania były bezowocne, a sił było coraz mniej. Robił sobie wyrzuty za to, z˙ e ulegajac ˛ ciekawo´sci, został w tyle i oddzielił si˛e od dru˙zyny. Teraz został sam w nieprzebytym labiryncie tuneli i korytarzy pod głównym zamkiem Paranoru. Jego przyjaciołom mogło przydarzy´c si˛e niejedno, a tymczasem on nie do´sc´ , z˙ e ich opu´scił, to prawdopodobnie nigdy nie zdoła si˛e wydosta´c z labiryntu. Przywierajac ˛ plecami do s´ciany, krok za krokiem, zbli˙zył si˛e do zakr˛etu i wyjrzał ostro˙znie. Zdziwił si˛e bardzo na widok tego, co zobaczył. Stał na progu okragłej ˛ komnaty o´swietlonej pochodniami. Odchodziło od niej kilka korytarzy. W komnacie nie było nikogo. Odetchnał ˛ z ulga,˛ ale w tej samej chwili u´swiadomił sobie, z˙ e jego poło˙zenie wcale si˛e nie poprawiło. Korytarze były dokładnie takie same, jak ten, którym przyszedł. Nie znalazł z˙ adnych drzwi ani schodów, ani nawet znaku wskazujacego ˛ kierunek. Rozgladał ˛ si˛e z ro178

snacym ˛ niepokojem i bezskutecznie szukał cho´cby najdrobniejszego szczegółu, który pomógłby rozró˙zni´c korytarze. Zbity z tropu pokr˛ecił głowa.˛ Podszedł do s´ciany, oparł si˛e o nia˛ plecami i ci˛ez˙ ko osunał ˛ na podłog˛e. Zamknał ˛ oczy. Z gorycza˛ stwierdził, z˙ e si˛e zgubił. *

*

*

Na rozkaz Allanona pozostała piatka ˛ podbiegła do schodów. Stojacy ˛ najbli˙zej nich Durin i Dayel zwinnie pokonywali stopnie. Byli l˙zejsi i szybsi od pozostałych. Gdy ostatni z grupy wbiegał na pierwszy stopie´n, kuzyni Eventina ju˙z mieli za soba˛ połow˛e drogi. Mkn˛eli w gór˛e, prawie nie dotykajac ˛ kamiennych stopni. Mendel, Menion i Balinor posuwali si˛e znacznie wolniej. Ka˙zdy z nich wa˙zył o wiele wi˛ecej ni˙z przeci˛etny elf, a teraz byli dodatkowo obcia˙ ˛zeni bronia˛ i tobołkami. Waskie, ˛ kr˛ete schody stanowiły dodatkowe utrudnienie. Potykali si˛e o nie, zataczali i wpadali na siebie, lecz mimo to niezmordowanie parli do wyj´scia. Zazwyczaj byli dobrze zorganizowani, ale tym razem w grupie zapanowało kompletne zamieszanie. Niewatpliwie ˛ przyczynił si˛e do tego strach przed kolejnym ´ spotkaniem ze Zwiastunem Smierci. Byli tak zaj˛eci soba,˛ z˙ e nikt nie zauwa˙zył braku Flicka. Durin pierwszy dopadł wyj´scia, przeskoczył drzwi i zachwiał si˛e. Tu˙z za nim wpadł Dayel. Bracia stan˛eli zaskoczeni. Znale´zli si˛e w olbrzymiej sali. Była prostokatna, ˛ wysoka, zwie´nczona masywnym sklepieniem. Kamienne s´ciany wyłoz˙ ono przed laty solidnym drewnem. Konserwowana i polerowana przez całe stulecia boazeria w z˙ ółtawym s´wietle pochodni l´sniła swoistym blaskiem wzbogaconym pierwszymi promieniami s´witu, które coraz s´mielej wpadały do s´rodka przez wysokie, pochyłe okna. Drewniane panele ozdobiono licznymi malowidłami, pomi˛edzy którymi umieszczono r˛ecznie tkane gobeliny. Zawieszone pod sufitem si˛egały a˙z do l´sniacej ˛ marmurowej posadzki. Na gustownych wysi˛egnikach i półkach znajdowały si˛e statuetki i posa˙ ˛zki. Wzdłu˙z s´cian ustawiono tak˙ze masywne, z˙ elazne i kamienne posagi ˛ z dawnych czasów. Przetrwały swych twórców, swoja˛ epok˛e i wszystkie zawieruchy. W ko´ncu trafiły do jedynego miejsca, które udzieliło im schronienia — do warowni druidów. Stały pod s´cianami jak milczacy ˛ stra˙znicy skarbów przeszło´sci. Przestronna sala była w rzeczywisto´sci imponujacym ˛ korytarzem. W jego s´cianach znajdowało si˛e kilkana´scie masywnych drewnianych drzwi. Otwierało si˛e je poprzez naci´sni˛ecie mosi˛ez˙ nej klamki, która˛ zamocowano z˙ elaznymi c´ wiekami. Cz˛es´c´ drzwi była otwarta. Za nimi znajdowały si˛e komnaty równie bogato i kunsztownie zdobione jak korytarz. W s´wietle poranka ukazywały si˛e nast˛epne dzieła sztuki, meble i bibeloty. Durin i Dayel nie zda˙ ˛zyli nacieszy´c oczu wspaniało´sciami zgromadzonymi w komnatach. Ledwie odzyskali równowag˛e po przebyciu kr˛etych schodów, gdy 179

jak sfora psów opadły ich gnomy. Pojawiły si˛e nagle, nie wiadomo skad ˛ i w okamgnieniu otoczyły zaskoczonych braci. Zza drzwi, posagów ˛ i gobelinów wychodziły nast˛epne pokraczne stworki o zniekształconych, z˙ ółtych twarzach. Pierwsze uderzenie przyjał ˛ Durin. Odpowiedział celnym pchni˛eciem, ale potknał ˛ si˛e i zniknał ˛ przygnieciony przez tłum atakujacych. ˛ Dayel ruszył na pomoc bratu, zadajac ˛ napastnikom ciosy długim łukiem. Po kilku uderzeniach łuk p˛ekł. Wygla˛ dało na to, z˙ e zajadłe karzełki rozszarpia˛ ich na kawałki, zanim nadejdzie pomoc. Tymczasem Durin zdołał wyrwa´c si˛e gnomom i wyszarpnał ˛ pik˛e jednemu z nieruchomych, z˙ elaznych stra˙zników. Kłujac ˛ i tnac ˛ zamaszy´scie, rozproszył tych, którzy zbli˙zali si˛e do brata. Atakujacy ˛ jednak szybko zebrali siły, przegrupowali si˛e i przystapili ˛ do kolejnego natarcia. Bracia powoli cofali si˛e do s´ciany. Walka z przewa˙zajacym ˛ liczebnie przeciwnikiem powa˙znie ich osłabiła. Oddychali z trudem, a ich ciosy cz˛esto nie dochodziły do celu. Ich ciała i ubrania poplamione były krwia˛ wroga. Tymczasem gnomy stłoczyły si˛e i wymachujac ˛ krótkimi mieczami, ruszyły do kolejnego szturmu. Zamierzały przemkna´ ˛c pod pika,˛ której grot przelatywał ze s´wistem przed nimi. Zbite w czarna˛ gromadk˛e, spr˛ez˙ yły si˛e do ataku i ruszyły z dzikim bojowym okrzykiem. Popełniły jednak bład. ˛ Nie zostawiły nikogo przed drzwiami, którymi weszli Durin i Dayel. Za´slepione z˙ adz ˛ a˛ krwi z˙ ółte karzełki nie wzi˛eły pod uwag˛e tego, z˙ e elfy mogły nie by´c same. Gdy ruszyły do decydujacego ˛ starcia, do sali wpadli Menion, Hendel i Balinor i zaatakowali ich od tyłu. Gnomy najwyra´zniej po raz pierwszy w z˙ yciu spotkały kogo´s wzrostu i postury Balinora. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu posuwał si˛e powoli do przodu i, wprawnie wywija´c mieczem, wyrabywał ˛ sobie s´cie˙zk˛e w tłumie stworków. Gnomy rzuciły si˛e do panicznej ucieczki. Potykajac ˛ si˛e, popychajac, ˛ biegły na o´slep wprost na Hendela, który robił wła´sciwy u˙zytek ze swej maczugi. Te, które pobiegły w przeciwna˛ stron˛e, znalazły si˛e w zasi˛egu miecza Meniona. Ksia˙ ˛ze˛ Leah szybko i zwinnie posyłał kolejnych napastników na tamten s´wiat. Gnomy próbowały si˛e zorganizowa´c, ale atakowane przez pi˛eciu wojowników zdecydowanych na wszystko najpierw cofn˛eły si˛e, a po chwili rozbiegły na wszystkie strony. Nadzieje na zwyci˛estwo w tej bitwie prysły jak ba´nka mydlana. Tymczasem pi˛eciu s´miałków, przeskakujac ˛ meble i ciała zabitych, rozpocz˛eło po´scig za napastnikami. W korytarzu słycha´c było jedynie s´wist or˛ez˙ a i tupot obutych nóg. Gnomy, które nie uciekały, lecz próbowały stawia´c opór, wkrótce le˙zały nieruchomo na marmurowej posadzce. Menion, Hendel, Balinor i elfy w pełni zasłu˙zyli sobie na to skromne zwyci˛estwo. W odległym ko´ncu korytarza pokrytego rannymi i zabitymi gnomy zbiły si˛e w gromadk˛e, po czym uformowały klin przed rz˛edem okratowanych drzwi. W ich r˛ekach złowrogo l´sniły krótkie miecze. Gnomy najwyra´zniej postanowiły drogo sprzeda´c swoja˛ skór˛e. Miał to by´c ostatni atak. Oddział pu´scił si˛e biegiem, celujac ˛ mi˛edzy Meniona a Balinora. Rozgrzani walka˛ rycerze po kilku minutach odrzucili przeciwnika, ale walka z przewa˙zajacym ˛ liczebnie wrogiem wyczerpała 180

tak˙ze i ich siły. Byli spoceni, z trudem łapali oddech, a ponadto odnie´sli liczne obra˙zenia. Durin osunał ˛ si˛e na kolana. Miecze gnomów kilkakrotnie raniły go w nog˛e, Menion został uderzony w głow˛e dzida.˛ Rana nie była gł˛eboka, ale krwawiła obficie. Prawdopodobnie wcia˙ ˛z nie wiedział, z˙ e został ranny. Trzeba było mo˙zliwie najszybciej doprowadzi´c do rozstrzygni˛ecia. Dru˙zyna Allanona, pomimo zm˛eczenia, postanowiła zaatakowa´c. Za okratowanymi drzwiami, przed którymi zbierały si˛e gnomy przed kolejna˛ desperacka˛ próba,˛ musiało by´c co´s wa˙znego. Po krótkiej i zaci˛etej walce wr˛ecz z˙ ółte stworki zdołały odeprze´c szturm, płacac ˛ za to połowa˛ zabitych. Pi˛eciu wojowników zdało sobie spraw˛e, z˙ e gnomy próbuja˛ opó´zni´c ich marsz. Czas działał na niekorzy´sc´ atakujacych. ˛ Allanon wcia˙ ˛z si˛e nie zjawiał, a gnomy lada chwila mogły otrzyma´c posiłki, co uniemo˙zliwiłoby dru˙zynie dotarcie do Miecza Shannary, o ile rzeczywi´scie znajdował si˛e on w komnacie, której broniły z taka˛ zaciekło´scia.˛ Balinor podbiegł do okragłego, ˛ kamiennego cokołu w odległym ko´ncu korytarza. Na cokole znajdowała si˛e metalowa urna. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu naparł na nia˛ całym ci˛ez˙ arem i przewrócił. Marmurowa podłoga zatrz˛esła si˛e, a wszystkich w sali przeszedł dreszcz. Otworzyli odruchowo usta, by nie ogłuszył ich huk uderzenia kamienia o marmur. Wbrew oczekiwaniom gnomów cokół nie rozpadł si˛e na kawałki. Hendel pospieszył z pomoca˛ Balinorowi. Napierajac ˛ na ko´nce okragłego ˛ kamiennego bloku, zacz˛eli go toczy´c w stron˛e ustawiajacego ˛ si˛e w klin oddziału gnomów. Pot˛ez˙ ny walec powoli nabierał pr˛edko´sci i, mia˙zd˙zac ˛ wszystko na swej drodze, toczył si˛e z głuchym dudnieniem do celu. Przera˙zone gnomy spojrzały po sobie. Zrozumiały, z˙ e poniosły kl˛esk˛e, i rzuciły si˛e do ucieczki. Nie wszyscy zda˙ ˛zyli odskoczy´c. Kamienny walec zmia˙zd˙zył pechowców i uderzył w okratowa˙ ne drzwi. Zelazne okucia i zawiasy wyprysn˛eły ze s´cian, ale — rzecz dziwna — drewniane skrzydła drzwi nie ustapiły. ˛ Dopiero gdy sam Balinor naparł na nie całym ci˛ez˙ arem, wyskoczyły z zawiasów. Pi˛eciu s´miałków wbiegło do komnaty. Miecza nie było w s´rodku. Zaskoczeni patrzyli na okna, falujace ˛ swobodnie zasłony i arcydzieła malarstwa na s´cianach. Ujrzeli kilka niedu˙zych, bogato zdobionych mebli w ró˙znych miejscach, ale ani s´ladu upragnionego Miecza. Zawiedzeni patrzyli to na siebie, to na malowidła. Wyczerpany walka˛ i osłabiony utrata˛ krwi Durin był bliski omdlenia. Osunał ˛ si˛e na kolana. Dayel pospieszył mu z pomoca.˛ Z kawałka niezabrudzonego materiału szybko zrobił szarpie. Z wprawa˛ obwiazał ˛ zranione miejsce, po czym d´zwignał ˛ brata i posadził go na najbli˙zszym krze´sle. Menion uwa˙znie przypatrywał si˛e s´cianom, szukajac ˛ wyjs´cia. Balinor przechadzał si˛e równym krokiem po marmurowej posadzce. Był to jego wypróbowany sposób na odzyskanie spokoju i koncentracj˛e. Nagle zatrzymał si˛e, wydał stłumiony okrzyk i wskazał na s´rodek posadzki. Zauwa˙zyli, z˙ e marmur w tym miejscu był ciemniejszy. Kto´s całkiem niedawno próbował zatrze´c ten s´lad. W s´rodku komnaty przez wiele lat musiało sta´c co´s du˙zego i ci˛ez˙ kiego, o kwadratowej podstawie. 181

— To s´lad po bloku TreStone! — zawołał Menion. — Był tu jeszcze niedawno. Wła´sciwie to chyba usuni˛eto go tu˙z przed naszym przybyciem. Skoro tak, to dlaczego gnomy tak zaciekle broniły tych drzwi? — zastanawiał si˛e gło´sno Balinor. — Mo˙ze nie wiedzieli, z˙ e go usuni˛eto? — zasugerował Menion. — To mo˙ze by´c pułapka. . . — wtracił ˛ nieoczekiwanie Hendel. — Ale po co zadawa´c sobie tyle trudu. . . To zupełnie bez sensu. . . chyba z˙ e. . . — Kto´s chciał nas tu zatrzyma´c, bo Miecz wcia˙ ˛z był na terenie warowni — doko´nczył za niego Balinor. — Do ostatniej chwili zwlekali z odtransportowaniem Miecza. Dlatego wciagn˛ ˛ eli nas w zasadzk˛e. Wobec tego, gdzie jest Miecz? W czyich r˛ekach si˛e znalazł? Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. ´ Czy˙zby Zwiastun Smierci mówił prawd˛e? Czy lord Warlock rzeczywi´scie od poczatku ˛ wiedział o wszystkim? Nikt nie znał dokładnego planu odzyskania Miecza. Załoga warowni była zaskoczona ich przybyciem. Co zatem mogło si˛e sta´c z Mieczem od chwili, gdy Allanon widział go po raz ostatni? — Chwileczk˛e! — zawołał Durin i wstajac ˛ z wysiłkiem, powiedział wolno: — Kiedy razem z Dayelem wbiegali´smy na schody, zdawało mi si˛e, z˙ e słyszałem jakie´s odgłosy z innych schodów. Jakby wielu ludzi wciagało ˛ co´s ci˛ez˙ kiego. — Wie˙za! — krzyknał ˛ Hendel i pop˛edził do otwartych drzwi. — Ukryli Miecz w wie˙zy! Balinor i Menion pobiegli za nim, zapominajac ˛ o zm˛eczeniu. Miecz Shannary był blisko, wcia˙ ˛z w zasi˛egu r˛eki. Elfy ruszyły za nimi. Posuwały si˛e wolniej ni˙z tamci, gdy˙z Dayel podtrzymywał rannego brata. Wi˛ec jeszcze nie wszystko stracone. . . Nadzieja dodawała im sił. Komnata opustoszała. *

*

*

Przygn˛ebiony i zniech˛econy Flick zmusił si˛e w ko´ncu, by wsta´c i szuka´c wyjs´cia. Pozostało mu wybra´c na chybił trafił jeden z korytarzy i trzyma´c si˛e go a˙z do ko´nca. Tam by´c mo˙ze trafi na schody do wy˙zszych partii fortecy. Wspomniał swych towarzyszy, którzy zapewne ju˙z dotarli do Miecza Shannary. By´c mo˙ze cieszyli si˛e z odzyskania talizmanu, ale na pewno nie wiedzieli o tym, co spotkało Allanona. Jeszcze mniej wa˙zny był teraz on, Flick. Łudził si˛e, ze mo˙ze zaczna˛ go szuka´c, ale równocze´snie doskonale wiedział, z˙ e Miecz był wa˙zniejszy. Watpli˛ we, by chciało im si˛e traci´c czas na poszukiwania opieszałego kompana. Przede wszystkim powinni wydosta´c si˛e z warowni, zanim lord Warlock przy´sle Zwiastu´ ny Smierci. Zbierajac ˛ siły do dalszej drogi, rozmy´slał tak˙ze o losie swego brata. Czy Shea prze˙zył? Czy kto´s udzielił mu pomocy? Był przekonany, z˙ e Shea nie zrezygnowałby z poszukiwa´n, dopóki widziałby chocia˙z cie´n szansy na to, z˙ e jego brat wcia˙ ˛z z˙ yje. Ale tego niestety Shea nie mógł wiedzie´c, jak równie˙z tego, co 182

spotkało Flicka i Allanona w komorze pieca. Ponure my´sli nie napawały chłopca optymizmem; dalsza w˛edrówka korytarzami Paranoru wydawała si˛e bezcelowa. Znalazł si˛e w sytuacji nie do pozazdroszczenia. W jednym z wielu tuneli rozległ si˛e tupot obutych stóp na kamiennej podłodze. Tupanie zbli˙zało si˛e. Jaka´s grupa biegła prosto do okragłej ˛ komnaty. Flick pospiesznie skrył si˛e w cieniu innego tunelu i przywarł plecami do s´ciany. Z no˙zem w r˛eku zbli˙zył si˛e do granicy cienia, by widzie´c wn˛etrze rotundy. Kilka chwil pó´zniej z tunelu wypadł tłum uciekajacych ˛ gnomów i natychmiast zniknał ˛ w innym korytarzu. Odgłosy ucieczki wkrótce ucichły. Chowajacego ˛ si˛e w cieniu chłopca wcale nie interesowało, przed kim lub przed czym uciekały gnomy. O wiele wa˙zniejsze było, skad ˛ uciekały. Wszystko wskazywało na to, z˙ e ucieczka z˙ ółtych stworków rozpocz˛eła si˛e w jednej z komnat w górnej cz˛es´ci warowni. Wła´snie tam postanowił uda´c si˛e Flick. Ostro˙znie wyszedł z cienia i skierował si˛e do tunelu, z którego wybiegły gnomy. Wypatrujac ˛ s´ladów niedawnej ucieczki, powoli zagł˛ebiał si˛e w ciemny korytarz. W wyciagni˛ ˛ etej r˛ece trzymał nó˙z. Zanim zrobił krok naprzód, badał jego ostrzem przestrze´n przed soba.˛ Wkrótce blask pierwszej pochodni rozja´snił mrok. Przyspieszył kroku i po chwili miał w r˛eku przeno´sne z´ ródło s´wiatła. Z pochodnia˛ w dłoni s´mielej ruszył naprzód, szukajac ˛ wzrokiem w kamiennej s´cianie s´ladów drzwi lub wej´scia na schody. Przebył w ten sposób około stu jardów. Nagle cz˛es´c´ skalnej s´ciany załamała si˛e na wysoko´sci jego łokcia. W czarnym otworze ukazał si˛e gnom. Spojrzeli na siebie. Gnom był zapewne jednym z maruderów, ciagn ˛ acym ˛ za główna˛ grupa˛ uciekajacych. ˛ Na widok intruza zareagował jak do´swiadczony stra˙znik. Wyszarpnał ˛ krótki miecz i zaatakował, zanim wi˛ekszy i zapewne silniejszy przeciwnik zda˙ ˛zył si˛egna´ ˛c po bro´n. Ostrze s´wisn˛eło gro´znie. Flick zrobił unik. Atakujacy ˛ chybił i zachwiał si˛e. Flick skoczył na niego, przygniótł do ziemi i próbował wyrwa´c miecz. W szamotaninie zgubił swój my´sliwski nó˙z. Mimo niekorzystnego poło˙zenia gnom miał nad nim przewag˛e. Chłopiec stoczył niewiele walk wr˛ecz, a z˙ adna z nich nie była walka˛ na s´mier´c i z˙ ycie. Gnom za´s zabił ju˙z wielu wrogów i bez wahania zabiłby nast˛epnego. Pierwszy przeciwnik wyra´znie nie miał zamiaru go zabi´c. Wyra´znie da˙ ˛zył do rozbrojenia i obezwładnienia napastnika, by nast˛epnie uciec. Przetoczyli si˛e kilkakrotnie po podłodze, a˙z wreszcie gnom wyswobodził si˛e i ciał ˛ chytrze prosto w głow˛e chłopca. Flick odskoczył i zaczał ˛ goraczkowo ˛ szuka´c wzrokiem no˙za. Nie znalazłszy go, schwycił porzucona˛ pochodni˛e. Ju˙z zaciskał palce, by ja˛ pochwyci´c, gdy miecz gnoma ugodził go w nieosłoni˛ete rami˛e. Nie zwa˙zajac ˛ na ból, Flick poderwał pochodni˛e i z całej siły uderzył płonac ˛ a˛ głownia˛ z góry. Łuczywo trafiło w cel z takim impetem, z˙ e zadr˙zała mu r˛eka. Trafiony padł na ziemi˛e bez czucia. Flick odzyskał równowag˛e i po chwili odnalazł swój nó˙z. Ból zranionego ramienia nasilał si˛e, krew wsiaka˛ ła w tunik˛e i spływała ciepłym strumieniem po r˛eku. Przestraszył si˛e. Nie chciał umrze´c z upływu krwi. Oderwał kilka pasków z tuniki gnoma i ciasno obwia˛ 183

zał sobie rami˛e powy˙zej miejsca zranienia. Po chwili krwawienie ustało. Podniósł miecz le˙zacego ˛ i zagł˛ebił si˛e w ciemny otwór. Trzeba było sprawdzi´c, dokad ˛ prowadził. Zobaczył kr˛ete schody prowadzace ˛ w gór˛e i odetchnał ˛ z ulga.˛ Naparł na uchylona˛ płyt˛e zdrowym ramieniem i po kilku próbach zdołał ja˛ zatrzasna´ ˛c. Na schodach o´swietlonych nielicznymi pochodniami panował gł˛eboki półmrok. Flick zaczał ˛ ostro˙znie wchodzi´c. Wokoło panowała cisza. Skape ˛ s´wiatło umo˙zliwiało zlokalizowanie nast˛epnego stopnia, ale nic poza tym. Zatrzymał si˛e przy pierwszych drzwiach u szczytu schodów i przyło˙zył ucho do szpary mi˛edzy z˙ elaznymi okuciami. Za drzwiami panowała cisza. Pchnał ˛ je ostro˙znie i spojrzał w powstała˛ szczelin˛e. Zobaczył wn˛etrze jednej z najstarszych sal Paranoru. Wi˛ec jednak dotarł do celu. Otworzył drzwi szerzej i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e, ostro˙znie przekroczył próg sali. W tym momencie poczuł na ramieniu u´scisk silnej dłoni i kto´s wciagn ˛ ał ˛ go do s´rodka. *

*

*

Hendel pierwszy dobiegł do schodów prowadzacych ˛ na szczyt wie˙zy. Zatrzymał si˛e i spojrzał niepewnie w gór˛e. Pozostali stan˛eli za nim i równie˙z wpatrywali si˛e w ponury, szeroki komin. Po jego s´cianie pi˛eły si˛e spiralnie uło˙zone kamienne stopnie. Były waskie, ˛ niepewne, a miejscami wygladały ˛ zdradliwie. We wn˛etrzu baszty panował gł˛eboki półmrok, przechodzacy ˛ w ponura˛ ciemno´sc´ . Na kamiennych s´cianach nie było ani jednej pochodni. Z miejsca, gdzie si˛e znajdowali, wida´c było zaledwie dwa lub trzy zwoje schodów. Nieostro˙zny krok groził upadkiem w czarna˛ i gł˛eboka˛ czelu´sc´ . Menion ostro˙znie zbli˙zył si˛e do kraw˛edzi, rzucił w otchła´n kamyk i odliczajac ˛ sekundy, nasłuchiwał, kiedy kamyk uderzy w dno. Nie doczekał si˛e jednak z˙ adnego odgłosu. Spojrzał ponownie na zdradliwe schody bez por˛eczy i na ponure wn˛etrze wie˙zy, po czym odwrócił si˛e do pozostałych. — To wyglada ˛ jak zaproszenie do wej´scia prosto w pułapk˛e. — Najwyra´zniej — Balinor zrobił krok naprzód, by przyjrze´c si˛e dokładnie obiektowi ich zainteresowania. — Ale tak czy owak, musimy si˛e dosta´c na gór˛e. Menion skinał ˛ głowa,˛ oboj˛etnie wzruszył ramionami i postapił ˛ w kierunku schodów. Pozostali bez słowa poda˙ ˛zyli za nim. Tym razem Hendel szedł jako drugi, Balinor w s´rodku, a Durin i Dayel zamykali pochód. Schody były waskie ˛ i nierówne. Piatka ˛ s´miałków posuwała si˛e ostro˙znie, krok za krokiem, szukajac ˛ ewentualnych pułapek. Starali si˛e trzyma´c jak najdalej czarnej czelu´sci, wi˛ec co chwila ocierali si˛e ramionami o s´cian˛e. Wchodzili w coraz gł˛ebsza˛ ciemno´sc´ . Wokoło unosił si˛e zapach ple´sni. Menion uwa˙znie sprawdzał ka˙zdy stopie´n, szukajac ˛ zapadni i skobli uruchamiajacych ˛ pułapki. Co pewien czas rzucał ci˛ez˙ szy kamie´n 184

na schodek. Niektóre pułapki uruchamiały si˛e dopiero pod naciskiem wi˛ekszej masy. Jak dotychczas nie wydarzyło si˛e nic szczególnego. Nic te˙z nie poruszyło si˛e w czelu´sci wewnatrz ˛ wie˙zy. Słycha´c było tylko szuranie długich, my´sliwskich butów na waskich ˛ schodach. Wreszcie, wysoko w górze, zobaczyli słaby blask pochodni. Płomie´n chwiał si˛e i przygasał, zapewne pod wpływem silniejszych podmuchów opadajacego, ˛ zimnego powietrza. Na szczycie schodów ukazał si˛e niedu˙zy podest dochodzacy ˛ do kamiennych drzwi w z˙ elaznych okuciach. Były zamkni˛ete. Za nimi znajdowała si˛e najwy˙zej poło˙zona komnata warowni druidów. Menion postawił stop˛e na kolejnym schodku i uruchomił pierwsza˛ pułapk˛e. Ze szczelin w kamiennej s´cianie wystrzeliły długie, metalowe kolce. Gdyby Menion nie cofnał ˛ nogi, wbiłyby si˛e w jego nieosłoni˛eta˛ gole´n. Trafiony w ten sposób straciłby równowag˛e i spadł w ciemna˛ otchła´n. Hendel w por˛e usłyszał szcz˛ek zwalnianych blokad i, zanim kolce wyskoczyły ze szpar, s´ciagn ˛ ał ˛ ksi˛ecia ze stopnia. Zachwiali si˛e i zsun˛eli na idacych ˛ za nimi. Na szcz˛es´cie nie stracili ˛ nikogo w przepa´sc´ . Przywarli plecami do s´ciany i oddychali z trudem. Metalowe kolce wcia˙ ˛z zagradzały drog˛e. Karzeł roztrzaskał je kilkoma celnymi uderzeniami maczugi i objał ˛ prowadzenie. Ostro˙zniejszy ju˙z Menion zajał ˛ miejsce za Balinorem. Niebawem Hendel odkrył druga˛ podobna˛ pułapk˛e. Wprawnie zwolnił blokad˛e, a nast˛epnie zniszczył kolce. Dochodzili do podestu i gdy zdawało im si˛e, z˙ e za chwil˛e si˛e na nim znajda,˛ Dayel krzyknał ˛ ostrzegawczo. Czujnym uchem wyłowił ledwie słyszalne stukni˛ecie. Oznaczało ono zwykle zwolnienie blokady pułapki. Zamarli w bezruchu, wypatrujac ˛ i nasłuchujac. ˛ D´zwi˛ek jednak nie powtórzył si˛e. Hendel wszedł na nast˛epny stopie´n. Nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec szedł dalej. Pozostali nie ruszali si˛e z miejsca. Dopiero gdy karzeł znalazł si˛e na pode´scie, pu´scili si˛e za nim biegiem. Po chwili wszyscy stali przed kamiennymi drzwiami i niespokojnie spogladali ˛ w dół na waskie ˛ i kr˛ete schody. Wcia˙ ˛z nie potrafili sobie wyobrazi´c, w jaki sposób unikn˛eli trzeciej pułapki. Balinor twierdził, z˙ e zawiódł nie konserwowany od lat mechanizm, ale Hendel nie był co do tego przekonany. Dr˛eczyło go dziwne uczucie, z˙ e wszyscy co´s przeoczyli. Wie˙za stała jak pot˛ez˙ ny słup cienia nad bezdenna˛ otchłania.˛ Zbudowano ja˛ z olbrzymich, kamiennych bloków wiele lat temu. Przetrwała wszystkie burze i zawieruchy, a nawet trz˛esienia ziemi. Jej s´ciany były zawsze wilgotne i chłodne. Kamienne drzwi okute z˙ elaznymi sztabami wydawały si˛e zapora˛ nie do przebycia. Mocowania i zawiasy wygladały ˛ pewnie i solidnie, prawie tak jak w dniu, kiedy przytwierdzono je do kamienia pot˛ez˙ nymi, z˙ elaznymi c´ wiekami. Na pierwszy rzut oka wydawało si˛e, z˙ e te drzwi mogło otworzy´c tylko trz˛esienie ziemi. Balinor zbli˙zył si˛e do kamiennej przeszkody. Powoli przesunał ˛ r˛ekami po okuciach, ryglach i mocowaniu zamka, szukajac ˛ ruchomego bolca lub c´ wieka zwalniajace˛ go blokad˛e. Gdy to nie dało rezultatu, zacisnał ˛ dło´n na okragłej ˛ klamce, obrócił ja˛

185

i popchnał ˛ drzwi. Zgrzytn˛eły zardzewiałe zawiasy i kamienny blok zadr˙zał i usta˛ pił. Chwil˛e pó´zniej zatrzymał si˛e na s´cianie i odsłonił wn˛etrze. W s´rodku okragłej ˛ komnaty na wprost wej´scia stał masywny, starannie oszlifowany kamienny blok TreStone. Jaka´s mocarna r˛eka wbiła we´n obosieczny miecz. W przytłumionym s´wietle or˛ez˙ rzucał długi cie´n w kształcie krzy˙za. Nad wystajac ˛ a˛ cz˛es´cia˛ klingi połyskiwała zdobiona złotem i srebrem r˛ekoje´sc´ legendarnego Miecza Shannary. Ostrze l´sniło w promieniach sło´nca, które zdołały si˛e przedosta´c przez wysokie, okratowane okna komnaty. Przytłumiony blask miecza i blok oszlifowanego kamienia wywarły wielkie wra˙zenie na dru˙zynie Allanona. Co prawda z˙ aden z nich nie widział wcze´sniej Miecza Shannary, a mimo to wszyscy uwierzyli, z˙ e oto maja˛ go przed oczami. Stojac ˛ w drzwiach, wpatrywali si˛e w przedmiot, który był celem ich wyprawy. Wielokrotnie zwatpili ˛ w swe siły. Wyczerpani długim marszem, rozlicznymi niespodziankami i trudno´sciami w pewnej chwili chcieli nawet si˛e podda´c. Teraz wcia˙ ˛z nie mogli uwierzy´c, z˙ e patrza˛ na ten miecz. Nale˙zał do nich. Przechytrzyli lorda Warlocka. Powoli weszli do komnaty i z u´smiechem na ustach zacz˛eli zbli˙za´c si˛e do kamienia TreStone. Zapomnieli o ranach, pora˙zkach i niewygodach. W milczeniu wpatrywali si˛e w talizman i podziwiali go z wdzi˛eczno´scia.˛ Zatrzymali si˛e kilka kroków od kamiennego bloku. Nie mieli do´sc´ odwagi, by podej´sc´ bli˙zej i przynajmniej spróbowa´c wyciagn ˛ a´ ˛c Miecz z kamienia. Był s´wi˛eto´scia,˛ a oni nie czuli si˛e godni. Nie było w´sród nich Allanona, Shea przepadł, a gdzie jest. . . ? — Gdzie jest Flick? — zapytał nagle Dayel. Dopiero teraz zorientowali si˛e, z˙ e brakuje drugiego Ohmsforda. Rozgladali ˛ si˛e po sali i szukali odpowiedzi w twarzach towarzyszy. Zaniepokojony Menion spojrzał na Miecz i zobaczył, jak niemo˙zliwe staje si˛e mo˙zliwym. Pot˛ez˙ ny kamienny blok i tkwiacy ˛ w nim or˛ez˙ zadr˙zały, zafalowały i znikn˛eły. W ciagu ˛ kilku sekund obraz TreStone i Miecza Shannary rozwiał si˛e jak dym. Pi˛eciu zdziwionych s´miałków patrzyło na opustoszały fragment kamiennej podłogi. Miecz zniknał. ˛ — Oto trzecia pułapka! — krzyknał ˛ Menion, gdy minał ˛ wewn˛etrzny wstrzas. ˛ Zanim ucichło echo jego słów, usłyszeli za swoimi plecami szmer, a po chwili drzwi, którymi weszli, zatrzasn˛eły si˛e z przera´zliwym zgrzytem przerdzewiałych zawiasów. Menion rzucił si˛e ku nim. Zanim doskoczył, kamienny blok okuty z˙ elazem tkwił pewnie na dawnym miejscu. Zrozpaczony, powoli osunał ˛ si˛e na porysowana,˛ kamienna˛ podłog˛e. Jego serce biło jak oszalałe. Pozostali nie zrobili nawet kroku w jego stron˛e. Zawiedzeni i rozgoryczeni wpatrywali si˛e w skulona˛ posta´c ksi˛ecia. Menion ukrył twarz w dłoniach. Zapadła cisza. Powoli, metodycznie wdzierał si˛e w nia˛ czyj´s szyderczy s´miech. Słyszeli go wyra´znie pomimo grubych s´cian, które nie przepuszczały odgłosów z zewnatrz. ˛ A jednak ten stłumiony s´miech wcia˙ ˛z d´zwi˛eczał im w uszach. Kto´s naigrawał si˛e z pi˛eciu nieudaczników. Komu´s bardzo zale˙zało na tym, by ich pora˙zka była naprawd˛e bolesna.

XVII Smugi siwej mgły spływały z ponurego, zimnego nieba na skalne granie otaczajace ˛ samotna,˛ pos˛epna˛ gór˛e. W niej to wła´snie znajdowała si˛e nordlandzka siedziba lorda Warlocka. Wokół samotnego szczytu zwanego Góra˛ Czaszki cia˛ gn˛eła si˛e równina Królestwa Czaszki, którego granice wyznaczały od południa Góry Ostrza No˙za, a od północy Góry Brzytwy. Oba pasma stanowiły strome, trójkatne ˛ góry przypominajace ˛ zardzewiałe z˛eby piły. Dla s´miertelnych istot były zapora˛ nie do przebycia. Złowroga góra stała dokładnie w s´rodku tego obszaru. Wygladała ˛ tak, jakby przyroda o˙zywiona zapomniała o jej istnieniu. Tylko czas i wiatr były tu stałymi go´sc´ mi. Skały i granie otaczała aura s´mierci, która raz przylgnawszy ˛ do skał, uznała je za swa˛ własno´sc´ na wieki. W tej okolicy panowały niepodzielnie chłód i zło. Ich domena si˛egała daleko, a˙z do pasa równin. Dopiero poza jej granicami mogły da´c upust swej nienawi´sci do nielicznych, ocalałych bastionów z˙ ycia, dobra i pi˛ekna, które przetrwały i nie zamierzały ulec nordlandzkiemu złu. Lecz teraz w Królestwie Czaszki, dominium lorda Warlocka, Władcy Duchów, nadchodził czas s´mierci dla ostatnich, watłych ˛ przebłysków z˙ ycia, które b˛eda˛ musiały schroni´c si˛e gł˛eboko pod ziemi˛e. Na zewnatrz ˛ zostanie tylko ona. Niegdy´s tak pi˛ekna i wspaniała okolica, pozostanie i b˛edzie trwa´c jako martwa skała w s´wiecie opanowanym przez s´mier´c. Wn˛etrze samotnej góry przecinały setki jaski´n, tuneli i korytarzy. Były szare i pos˛epne jak niebo w Nordlandii. Wiły si˛e w´sród skał i wciskały jak w˛ez˙ e w masyw góry. We mgle spowijajacej ˛ to królestwo duchów była tylko cisza i s´mier´c. Rado´sc´ i swobod˛e pogrzebano dawno temu. Zgasł te˙z ostatni promyk nadziei. Mimo to wsz˛edzie wyczuwało si˛e jaki´s nieokre´slony ruch, lecz całkowicie odmienny od ludzkiego o nim wyobra˙zenia. Jego z´ ródło znajdowało si˛e w czarnej komnacie na szczycie góry. Przez okno monstrualnej sali saczyło ˛ si˛e przytłumione szare s´wiatło. W oddali wida´c było pasmo pos˛epnych gór — północne wrota do Królestwa Czaszki. Masywne s´ciany nie chroniły przed zimnem i wilgocia,˛ które wciskały si˛e w ka˙zdy zakatek. ˛ W komnacie wielkiej jak pieczara panowało osobliwe poruszenie. Po podłodze na całej jej powierzchni pełzała, tłoczyła si˛e i przelewała czarna masa — słudzy Władcy Duchów. Wn˛etrze jaskini wypełniało nerwowe szeptanie. Pozbawieni ko´sc´ ca, który osobi´scie zmia˙zd˙zył lord 187

Warlock, snuli si˛e jak bezkształtna masa, całkowicie podporzadkowana ˛ swemu władcy. Chodzenie byłoby dla nich prawdziwa˛ pokuta.˛ Istnieli tylko po to, by słuz˙ y´c temu, który pozbawił ich to˙zsamo´sci, odebrał zdolno´sc´ my´slenia i zamienił w niewolników. Nad czarna˛ masa˛ unosiły si˛e stłumione wołania, j˛eki i zawodzenia konajacych. ˛ Na s´rodku komnaty znajdował si˛e kamienny piedestał z wielka,˛ marmurowa˛ czara˛ wypełniona˛ nieruchoma,˛ m˛etna˛ woda.˛ Co pewien czas która´s z pełzajacych ˛ istot zbli˙zała si˛e do niej, niespokojnie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na boki, unosiła si˛e nad kraw˛ed´z naczynia i spogladała ˛ w nieruchoma˛ tafl˛e. Po chwili zsuwała si˛e po piedestale i znikała w cieniu. Wówczas zewszad ˛ rozlegał si˛e szmer wyl˛eknionych głosów. „Gdzie nasz Pan? Gdzie nasz Pan?” — pytały. „Przyjdzie tu, przyjdzie tu, przyjdzie tu” — odpowiadały szeptem inne, dochodzace ˛ z zawiesiny sinej mgły. Powietrze zawirowało gwałtownie, jakby wła´snie wyswobodziło si˛e i zapragn˛eło uciec przed naporem s´cian i sufitu. Pasma mgły s´ciemniały i zlały si˛e w olbrzymi, czarny cie´n, który ruszył w kierunku kamiennej misy. Mgła g˛estniała i wirowała, a˙z wreszcie uformowała si˛e na kształt olbrzymiej czarnej postaci okrytej długim płaszczem. Był to lord Warlock we własnej osobie. Zatrzymał si˛e i przez moment trwał bez ruchu w mrocznej przestrzeni. Kształt peleryny uniósł si˛e tak, jakby kto´s wznosił ramiona, ale pod nia˛ nie było ramion. Peleryna te˙z była tylko gra˛ cieni i przezroczystym widmem, płynna˛ czernia˛ zlewajac ˛ a˛ si˛e z kamienna˛ posadzka.˛ „Nasz Pan, nasz Pan” — szeptała jednym głosem masa przera˙zonych czarnych stworów i cofajac ˛ si˛e w cie´n, gi˛eła si˛e w ukłonach przed Władca˛ Duchów. Lord Warlock zwrócił si˛e w ich stron˛e ta˛ cz˛es´cia˛ swej osoby, gdzie pod kapturem powinna by´c twarz. W ciemnej czelu´sci słudzy dostrzegli błyski zadowolenia. Ich Pan wła´snie zaspokoił nienawi´sc´ i z˙ adz˛ ˛ e zemsty. Po chwili cała jego posta´c z mgły zal´sniła jadowitym, zielonym blaskiem. Nast˛epnie Władca Duchów odwrócił si˛e w stron˛e czary i utkwił wzrok w martwej wodzie. Czekał na pojawienie si˛e obrazu, który wła´snie przywołał. Nie min˛eło kilka sekund, gdy na ciemnej tafli m˛etnej wody ukazało si˛e wn˛etrze głównej komnaty grzewczej w Paranorze. ´ Dru˙zyna Allanona stała naprzeciwko Zwiastuna Smierci. Pałajace ˛ zielonym blaskiem oczy lorda Warlocka spocz˛eły na postaci młodego Ohmsforda. Nast˛epnie uwa˙znie obserwowały walk˛e druida z Łowca˛ i ich upadek w płomienie. Seans przerwało nieoczekiwane zjawieni si˛e dwóch Zwiastunów, którzy weszli do komnaty i zatrzymali si˛e przy drzwiach. Lord Warlock usłyszał ich kroki i nieznacznie odwrócił głow˛e. Nie był jeszcze gotowy na ich przyj˛ecie. Zrozumieli to i czekali cierpliwie. Tymczasem ich Pan ponownie skupił wzrok na wodzie w czarze. Po chwili pojawił si˛e w niej obraz komnaty w najwy˙zszej wie˙zy Paranoru, gdzie dru˙zyna Allanona wpatrywała si˛e w kamienny blok TreStone i Miecz Shannary. Przez kilka sekund Władca Duchów bawił si˛e emocjami pi˛eciu s´miałków. Pozwolił, by odczuli rado´sc´ i ulg˛e po wykonaniu trudnego zadania. Gdy zbli˙zyli si˛e do Miecza, jak myszy zn˛econe zapachem skwarki w pułapce, rozwiał ich upragniony 188

obraz, utkany z mgły złudzenia. Z rosnacym ˛ zadowoleniem przygladał ˛ si˛e zdezorientowanym i rozgoryczonym s´miałkom, a gdy kamienne drzwi zatrzasn˛eły ich w pułapce, odczuł pełna˛ satysfakcj˛e. Nie wydostana˛ si˛e z niej do ko´nca swych dni. Stojacy ˛ przy wej´sciu dwaj czarni łowcy wyczuli, jak niematerialna˛ postacia˛ ich Pana wstrzasn ˛ ał ˛ sardoniczny s´miech. Nie odwracajac ˛ twarzy w stron˛e czekajacych, ˛ lord Warlock szybkim gestem wskazał na otwór w północnej s´cianie komnaty. Bez wahania ruszyli w t˛e stron˛e. Znali swe zadanie: mieli zabi´c uwi˛ezionego w Paranorze ostatniego potomka Shannary i jedynego spadkobierc˛e znienawidzonego Miecza. Gdy tego dokonaja,˛ Miecz przestanie si˛e liczy´c. Zniknie ostatnie i jedyne zagro˙zenie dla ich Pana. Nikt nie b˛edzie miał mocy takiej jak Władca Duchów. Znienawidzony Miecz opu´scił wła´snie Paranor i był w drodze do Nordlandii, gdzie zostanie wrzucony na samo dno przepastnych czelu´sci Góry Czaszki i zapomniany na zawsze. Lord Warlock odprowadził wzrokiem swych dwóch emisariuszy. Człapiac ˛ i szurajac, ˛ doszli do otworu w s´cianie. Nast˛epnie płynnym ruchem wzbili si˛e w powietrze, zatoczyli koło na ponurym, szarym niebie i skierowali si˛e na południe. Król elfów, Eventin — ostatni wielki przywódca i ostatnia nadzieja wolnych ludów — podejmie nieudana˛ prób˛e odzyskania Miecza i zostanie pojmany. Władca Duchów u´smiechnał ˛ si˛e zjadliwie w gł˛ebi swej bezlitosnej duszy. Miecz Shannary był w jego r˛ekach. Wkrótce Eventin zostanie jego je´ncem. Ostatni potomek rodu Shannary lada chwila b˛edzie martwy. Najwi˛ekszy i najbardziej znienawidzony wróg — druid Allanon — spłonał ˛ w Paranorze. Bitwa zako´nczyła si˛e, zanim si˛e zacz˛eła. Z Trzeciej Wojny Ludów na pewno nie wyjdzie pokonany. Przecie˙z ju˙z zwyci˛ez˙ ył. Przezroczysta peleryna drgn˛eła. Zniknał ˛ obraz warowni druidów i zdezorientowane twarze pi˛eciu s´miertelników. Woda znów stała si˛e czarna i m˛etna. Powietrze nad zakapturzonym cieniem zawirowało gwałtownie i sylwetka lorda Warlocka rozpłyn˛eła si˛e. Smugi siwej mgły rozpełzły si˛e po pieczarze i po chwili znikn˛eły. Zapadła martwa cisza. Płaszczace ˛ si˛e w cieniu, czarne kształty wyl˛eknionych sług Władcy Duchów przez długi czas tkwiły w bezruchu. Dopiero gdy upewniły si˛e, z˙ e ich Pan odszedł, odwa˙zyły si˛e wyj´sc´ . Podpełzły do kamiennej czary i, patrzac ˛ w m˛etna,˛ chłodna˛ tafl˛e, zapłakały z rozpaczy nad swoim losem. Czterej zm˛eczeni s´miałkowie chodzili tam i z powrotem po swej komnaciepułapce. Piaty, ˛ Durin, siedział nieruchomo pod s´ciana.˛ Rana była zbyt bolesna. Balinor podszedł do zakratowanego okna. Zaczał ˛ si˛e lekko kołysa´c na obcasach. Wpatrywał si˛e w długie smugi s´wiatła, w których unosiły si˛e drobinki kurzu z kamiennej podłogi. Słoneczne promienie przechodziły przez okna i z niezmienna,˛ odwieczna˛ oboj˛etno´scia˛ padały na masywne, kamienne płyty posadzki. Od godziny tkwili w tej pułapce. Jedynym wyj´sciem z niej były kamienne drzwi okute z˙ elazem. Nie zdobyli Miecza i stracili nadziej˛e na zwyci˛estwo. Przez pierwsze kilka minut czekali cierpliwie, liczac ˛ na to, z˙ e Allanon pokona kamienna˛ zapor˛e i pomo˙ze im si˛e uwolni´c. Nawoływali go wszyscy po kolei, ale niestety bez skut189

ku. Menion przypomniał im o Flicku, który prawdopodobnie próbował odszuka´c swoich towarzyszy w labiryncie korytarzy Paranoru. Wkrótce jednak zacz˛eli traci´c nadziej˛e na to, z˙ e kiedykolwiek wydostana˛ si˛e z pułapki. Ogarn˛eło ich rosna˛ ce zwatpienie ˛ i gorycz pora˙zki. Coraz cz˛es´ciej przewa˙zały ponure my´sli. Pomoc ´ pewnie nie nadejdzie. Allanona i Flicka rozszarpał Zwiastun Smierci. Wszystko wskazywało na to, z˙ e lord Warlock zwyci˛ez˙ ył. Menion rozmy´slał o tym, co przydarzyło si˛e Shei. Zrobili wszystko, co było w ich mocy, by go ochroni´c, ale okazało si˛e to niewystarczajace. ˛ Wiedzieli jedynie, z˙ e z˙ yje. Niemniej jednak ka˙zdy z osobna obawiał si˛e tego, co mogło spotka´c ich towarzysza na niebezpiecznych równinach Estlandii. By´c mo˙ze teraz ju˙z nie z˙ ył. Allanon zapewniał ich, z˙ e odnajdujac ˛ Miecz, odnajda˛ tak˙ze She˛e, ale jak dotad ˛ talizman wcia˙ ˛z był poza ich zasi˛egiem, za´s ostatni potomek Shannary zaginał. ˛ Co gorsza, Allanon pozostał w komnacie głównego paleniska. Nawet je´sli nie zginał, ˛ to na pewno został uwi˛eziony w lochach warowni druidów. Wszystko wskazywało na to, z˙ e piatka ˛ uwi˛ezionych s´miałków dokona z˙ ywota w kamiennej pułapce, a ich po´swi˛ecenie b˛edzie daremne. Na twarzy ksi˛ecia Leah pojawił si˛e ponury u´smiech. Bardzo pragnał ˛ cho´c raz zmierzy´c si˛e z ich prawdziwym wrogiem i zada´c lordowi Warlockowi cho´cby jeden cios. W obecnej sytuacji było to jednak niemo˙zliwe. Dayel drgnał ˛ i gestem nakazał cisz˛e. Wszyscy chodzacy ˛ zastygli w bezruchu ze wzrokiem utkwionym w masywnych drzwiach. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Kto´s zbli˙zał si˛e po schodach, ostro˙znie stawiajac ˛ stopy. Menion przykucnał ˛ i bezszelestnie wydobył miecz. Balinor wcze´sniej uczynił to samo. Podbiegli do drzwi. Nawet ranny Durin dołaczył ˛ do nich. Stan˛eli ciasnym półkolem. Kroki za drzwiami ucichły. Zapadła złowró˙zbna cisza. Zgrzytn˛eły zawiasy i ci˛ez˙ kie, kamienne drzwi otworzyły si˛e do s´rodka. W ciemnym prostokacie ˛ ukazała si˛e twarz Flicka Ohmsforda. Widzac ˛ obna˙zone miecze i twarze ludzi zdecydowanych na wszystko, przestraszył si˛e nie na z˙ arty. Dopiero gdy wszyscy uwierzyli, z˙ e to nie przywidzenie, powoli opu´scili bro´n. Flick z wyra´zna˛ niech˛ecia˛ przestapił ˛ próg komnaty-pułapki. Za nim pojawiła si˛e czarna posta´c Allanona. Pi˛eciu byłych wi˛ez´ niów w milczeniu patrzyło na druida, nie wierzac ˛ własnym oczom. Jego czarna peleryna była pokryta gruba˛ warstwa˛ popiołu i sadzy. Nie zdejmujac ˛ dłoni z ramienia Flicka, Allanon zrobił krok do s´rodka, u´smiechnał ˛ si˛e do swych towarzyszy i powiedział: — To ja. We własnej osobie. Nic mi nie jest. Flick pokr˛ecił głowa.˛ Wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c w to, z˙ e druid go znalazł. — Ja widziałem, jak Allanon wpadł. . . tam. . . — zaczał ˛ niepewnie. — Nic mi nie jest, Flick. Przekonaj si˛e sam — Allanon klepnał ˛ chłopca w rami˛e. Balinor zbli˙zył si˛e o krok i uwa˙znie obejrzał czarna˛ posta´c. Gdy upewnił si˛e, z˙ e nie patrzy na kolejna˛ zjaw˛e, powiedział cicho: 190

— My´sleli´smy, z˙ e. . . zginałe´ ˛ s. Na twarzy druida pojawił si˛e dobrze znany, ironiczny u´smiech. — Cz˛es´ciowa˛ win˛e za to, co si˛e stało, ponosi ten oto nasz młody przyjaciel — o´swiadczył, wskazujac ˛ Flicka. — Widział, jak ja i ten czarnoskrzydły spadli´smy w płomienie i dlatego uznał, z˙ e ja zginałem. ˛ Nie wiedział, bo i skad ˛ miał wiedzie´c, o pewnym szczególe. W s´cianach paleniska zamontowano metalowe szczeble, z których korzystali konserwatorzy, gdy piec wygaszano. Tylko druid mógł wiedzie´c o tym drobiazgu. W ko´ncu Paranor wznie´sli jego przodkowie. Gdy czarne monstrum pocia˛ gn˛eło mnie za soba,˛ uchwyciłem si˛e szczebla kilka stóp poni˙zej kraw˛edzi. Flick tego nie widział, a ogie´n huczał tak gło´sno, z˙ e zagłuszył moje wołanie. — Allanon przerwał i otrzepał peleryn˛e. — Nasz młody przyjaciel wydostał si˛e z komory, ale pó´zniej zbładził ˛ w labiryncie tuneli i korytarzy — kontynuował. — Moja moc chroni mnie przed płomieniami. Byłem jednak bardzo zm˛eczony walka,˛ wi˛ec zanim dobrnałem ˛ do kraw˛edzi szybu, upłyn˛eło sporo czasu. Potem rozpoczałem ˛ poszukiwania Flicka, który zgubił si˛e w plataninie ˛ korytarzy. Gdy go znalazłem, był s´miertelnie przera˙zony. Potem zacz˛eli´smy szuka´c was. Jak wida´c, z dobrym skutkiem. Ale teraz musimy czym pr˛edzej opu´sci´c to miejsce. — A Miecz. . . ? — zapytał rzeczowo Mendel. — Nie ma go tu. Zabrano go jaki´s czas temu. Porozmawiamy o tym pó´zniej. Tu robi si˛e coraz bardziej niebezpiecznie. Gnomy wkrótce otrzymaja˛ wsparcie, a lord Warlock na pewno ju˙z wysłał swoje upiory, by nas tu dopadły. Władca Duchów jest przekonany, z˙ e nie wydostaniecie si˛e z pułapki. Miecz Shannary jest w jego r˛ekach. W tej sytuacji skoncentruje si˛e na organizowaniu najazdu na pozostałe krainy. Je´sli zdob˛edzie Callahorn i opanuje pogranicze, to reszt˛e Sudlandii zajmie bez walki. — Zatem si˛e spó´znili´smy — stwierdził z gorycza˛ Menion. — T˛e walk˛e przegrali´smy. Allanon pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ — Jeszcze nie. Kto´s nas przechytrzył, ale nie pokonał, mój ksia˙ ˛ze˛ . Lord Warlock zapewne ju˙z zaczał ˛ upaja´c si˛e sukcesem. Jest przekonany, z˙ e nas zniszczył i tym samym wyeliminował ostatnie zagro˙zenie dla swych niecnych zamiarów. Pozwólmy mu wierzy´c w zwyci˛estwo i wykorzystajmy t˛e wiar˛e przeciwko niemu. Jeszcze nie czas na łzy rozpaczy. A teraz chod´zcie za mna.˛ Wyszli z komnaty, spogladaj ˛ ac ˛ niepewnie na masywne drzwi. Chwil˛e pó´zniej w ich niedawnej pułapce zapanowała niczym nie zmacona ˛ cisza.

XVIII Oddział gnomów prowadził She˛e na pomoc a˙z do zachodu sło´nca. Jeniec był tak wyczerpany, z˙ e gdy zatrzymali si˛e na nocny postój, zasnał, ˛ zanim ponownie skr˛epowano mu nogi. Rozpocz˛eli marsz nad brzegiem nieznanej rzeki. Przebywszy trawiasta˛ równin˛e, znale´zli si˛e na pagórkowatej wy˙zynie, której wschodnia˛ granic˛e wyznaczał las Anar. Dalej na pomoc zaczynały si˛e niego´scinne tereny Nordlandii. Idac ˛ przez cały czas na północ, dotarli do pasma wzgórz. Z daleka wydawały si˛e łagodne, ale stanawszy ˛ u ich podnó˙za, ka˙zdy w˛edrowiec mógł straci´c resztki optymizmu. Rzeczywi´scie po pewnym czasie okazało si˛e, z˙ e oddział tracił najwi˛ecej czasu na wspinaczk˛e i obchodzenie trudno dost˛epnych zboczy. Cz˛esto zmieniali kierunek, by omina´ ˛c przeszkod˛e. Droga wiodła przez urokliwa˛ krain˛e, mi˛edzy zagajnikami i k˛epami zielonych drzew. Wspaniałe, rozro´sni˛ete korony spływały wdzi˛ecznie do ziemi i kołysały si˛e lekko na wietrze. Shea nie zwracał uwagi na wiosenny krajobraz. Ot˛epiały, wyczerpany i skr˛epowany mys´lał jedynie o tym, by zrobi´c nast˛epny krok, zanim popchnie go albo kopnie który´s nadgorliwy gnom. Przed nadej´sciem nocy znale´zli si˛e w gł˛ebi pagórkowatej krainy. Gdyby lepiej znał teren i nie był a˙z tak zm˛eczony, zorientowałby si˛e, z˙ e gnomy postanowiły rozbi´c obóz w miejscu poło˙zonym na wschód od Paranoru. Ostatnim zapami˛etanym wra˙zeniem tego wieczoru było mu´sni˛ecie trawy po policzku. Gnomy przezornie zwiazały ˛ je´nca i zacz˛eły przygotowywa´c ognisko na wieczorny posiłek. Wystawiły tak˙ze jednoosobowa˛ wart˛e. Wydawało si˛e to zbyteczne. W tej cz˛es´ci ich kraju nie powinno si˛e im nic przytrafi´c. Wyznaczono tak˙ze stra˙znika do pilnowania chłopca. Dowódca najwyra´zniej wcia˙ ˛z nie zdawał sobie sprawy z tego, kim jest pojmany ani jaka˛ warto´sc´ maja˛ trzy Kamienie Elfów. Mógł jedynie snu´c domysły w tej sprawie. Dlatego te˙z uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie odstawi´c i wi˛ez´ nia, i kamienie do Paranoru, gdzie najmadrzej ˛ zadecyduja˛ o ich losie. Był w ko´ncu tylko z˙ ołnierzem i dowódca˛ małego patrolu, wi˛ec interesowało go jedynie sumienne wykonywanie rozkazów. Od my´slenia i planowania na wi˛eksza˛ skal˛e byli inni. Gnomy szybko uwin˛eły si˛e z ogniskiem i równie szybko zjadły skromny posiłek, na który zło˙zyły si˛e chleb i paski mi˛esa. Nast˛epnie zebrały si˛e przy ognisku. 192

Pod wpływem nalega´n podkomendnych dowódca wyjał ˛ sakiewk˛e z Kamieniami ˙ Elfów i wysypał zawarto´sc´ na dło´n. Zółtawe twarze pochyliły si˛e nad klejnotami. Który´s z ciekawskich wysunał ˛ r˛ek˛e, by ich dotkna´ ˛c, ale dowódca powstrzymał te zap˛edy celnym i mocnym ciosem. W´scibski gnom padł jak długi. Tymczasem dowódca sam zaczał ˛ bawi´c si˛e Kamieniami, które migotały w blasku ogniska. Pozostali wpatrywali si˛e w ciemnobł˛ekitne punkciki jak urzeczeni. Wbrew ich oczekiwaniom nic si˛e nie wydarzyło, wi˛ec po pewnym czasie odeszli zniech˛eceni. Klejnoty pow˛edrowały z powrotem do sakiewki, a dowódca wsunał ˛ ja˛ za tunik˛e. Kto´s wyciagn ˛ ał ˛ butl˛e piwa na rozgrzewk˛e. Kra˙ ˛zyła z rak ˛ do rak, ˛ a jej zawarto´sc´ pomogła zapomnie´c o kłopotach. Na pomarszczonych twarzach pojawiły si˛e u´smiechy, a w oczach błyski rado´sci. Kto´s opowiedział dowcip, który przyj˛eto ze s´miechem. Wkrótce posypały si˛e nast˛epne. Samotny wartownik uznał swoja˛ słu˙zb˛e za zbyteczna˛ i widzac, ˛ z˙ e dowódca nie protestuje, dołaczył ˛ do biesiaduja˛ cych. Podtrzymywali ogie´n, dopóki nie sko´nczyło si˛e piwo. Wówczas uło˙zyli si˛e ciasnym kr˛egiem wokół ogniska i przykryli kocami. Najbardziej przytomny stra˙znik rzucił koc na s´piacego ˛ je´nca. Doszedł do wniosku, z˙ e z´ le by si˛e stało, gdyby w Paranorze chłopiec zaczał ˛ bredzi´c w goraczce. ˛ Wkrótce w obozie zapadła cisza. Wszyscy spali w najlepsze oprócz samotnego wartownika, który, stojac ˛ w cieniu tu˙z poza kr˛egiem s´wiatła z dogasajacego ˛ ogniska, kiwał si˛e sennie na boki. Shea spał niespokojnie. Co chwila rzucał si˛e, zadawał ciosy i przewracał z bo´ ku na bok. Sniły mu si˛e prze˙zycia z czasu dramatycznej przeprawy z Leah do Culhaven. Nast˛epnie pojawiły si˛e obrazy z pełnej niepowodze´n wyprawy do Paranoru. Od˙zyły wszystkie zjawy i potwory napotkane po drodze i nawiedzały go po kolei. Najpierw poczuł lodowate w dotyku, o´slizłe macki Topielidła z Moczarów Mgieł. Nast˛epnie dały zna´c o sobie strach i rozpacz, gdy w Borze Czarnych D˛ebów stracili z oczu Meniona. Przera˙zenie chłopca spot˛egowało to, z˙ e w tym upiornym s´wiecie nie było ani s´ladu brata. Osamotniony, zdany wyłacznie ˛ na siebie, Shea błakał ˛ si˛e do utraty sił. Zewszad ˛ słyszał wycie zbli˙zajacych ˛ si˛e wilków. Biegł na o´slep, potykajac ˛ si˛e o korzenie. Jak bardzo wówczas pragnał ˛ wydosta´c si˛e z le´snego labiryntu! Chwil˛e pó´zniej pojawił si˛e obraz ruin dziwnego miasta w górach Wolfsktaag. Ogladał ˛ z bratem zardzewiałe d´zwigary i belki, nie zdajac ˛ sobie sprawy z tego, z˙ e w le´snej g˛estwinie za ich plecami czai si˛e niebezpiecze´nstwo. Wyczuł je, ale gdy chciał ostrzec pozostałych, nie mógł wydoby´c głosu. Monstrum zaatakowało jego towarzyszy, a on stał jak słup. Nad głowa˛ zobaczył potwora składajacego ˛ si˛e głównie z czarnej sier´sci i z˛ebów. Na koniec zobaczył siebie w spienionych, rwacych ˛ wodach rzeki. Prad ˛ ciskał nim o skały i kamienie jak szmaciana˛ lalka.˛ Walczac ˛ o ka˙zdy oddech, starał si˛e utrzyma´c głow˛e nad powierzchnia.˛ Wiry co chwila wciagały ˛ go pod wod˛e. Zaczynał si˛e dusi´c. Desperacko kopał wod˛e i bił w nia˛ r˛ekoma, ale czuł, z˙ e za chwil˛e ulegnie. Prad ˛ wciagał ˛ go coraz gł˛ebiej. . .

193

Nagle otworzył oczy i stwierdził, z˙ e nie s´pi. Na niebie zobaczył pierwsze przebłyski nadchodzacego ˛ poranka. Był zzi˛ebni˛ety i zdr˛etwiały. Rzemienie na nogach i r˛ekach wrzynały si˛e w ciało. Spojrzał niespokojnie na dopalajace ˛ si˛e w ognisku w˛egielki i na nieruchome sylwetki gnomów pogra˙ ˛zonych w gł˛ebokim s´nie. Wokoło panowała taka cisza, z˙ e słyszał własny oddech i bicie serca. Rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e ostro˙znie, dostrzegł tak˙ze wartownika na skraju polany pod rozro´sni˛etym krzakiem. Z tej odległo´sci w pierwszej chwili wydawało mu si˛e, z˙ e gnom był cz˛es´cia˛ ro´sliny. Powoli uniósł si˛e i podparł łokciem. Zacisnał ˛ mocno powieki, przetarł oczy i ponownie rozejrzał si˛e po obozowisku. Nast˛epnie zaczał ˛ pracowa´c nad kr˛epujacymi ˛ go rzemieniami. Liczył na to, z˙ e uda mu si˛e je rozwiaza´ ˛ c i uciec, zanim gnomy si˛e obudza.˛ Po kilkunastu bezowocnych próbach zrezygnował. Wi˛ezy trzymały mocno i nie mo˙zna było ich rozlu´zni´c ani odrobin˛e. Nie miał do´sc´ sił, by próbowa´c je rozerwa´c. Wpatrywał si˛e bezradnie w ziemi˛e pewien, z˙ e nadszedł nieuchronny koniec. Gnomy wkrótce dostarcza˛ go do Paranoru i przeka˙za˛ Zwia´ stunom Smierci. Nagle usłyszał szelest. Nadstawił ucha i znowu rozejrzał si˛e uwa˙znie. Ledwie słyszalny d´zwi˛ek dobiegał z półmroku za wartownikiem. Shea skupił si˛e i wypatrywał zmian w najbli˙zszym otoczeniu, ale dysponujac ˛ nawet bystrym wzrokiem elfa, nie zauwa˙zył niczego. Gnomy spały w najlepsze. W porannej szarówce nieruchoma sylwetka wartownika zlewała si˛e z otoczeniem i na tle szarego krzewu była praktycznie niewidoczna. Nagle od krzaka oddzielił si˛e czarny cie´n, zakrył wartownika, po czym zniknał ˛ tak szybko jak si˛e pojawił. Wartownik tak˙ze zniknał. ˛ Shea nie mógł uwierzy´c własnym oczom. Mrugnał ˛ kilkakrotnie, ale wzrok go nie mylił. Krzak pozostał na miejscu, a wartownika nie było. Rozpocz˛eło si˛e nerwowe czekanie. Czas płynał ˛ bardzo wolno. Zaczał ˛ si˛e wschód sło´nca. Ostatnie cienie nocy wycofywały si˛e na zachód. Spoza odległych wzgórz na wschodzie wysunał ˛ si˛e złoty brzeg słonecznej tarczy. Shea usłyszał jaki´s odgłos z lewej strony, szarpnał ˛ si˛e i odwrócił. Czego´s podobnego jeszcze nie widział. Z zagajnika wynurzyła si˛e posta´c odziana w strój o niespotykanym odcieniu szkarłatu. Ka˙zda cz˛es´c´ ubioru nieznajomego mieniła si˛e czerwienia.˛ Przez chwil˛e Shei zdawało si˛e, z˙ e to Menion. Przypomniał sobie, z˙ e widział kiedy´s ksi˛ecia Leah w podobnym ubraniu. Nie był to jednak Menion Leah; po chwili okazało si˛e, z˙ e nieznajomy w niczym nie przypomina ksi˛ecia z gór. Ró˙znili si˛e wzrostem, postura˛ i sposobem poruszania. W słabym s´wietle nie było wida´c twarzy. Osobnik w szkarłacie w jednym r˛eku trzymał my´sliwski nó˙z, a w drugim jaki´s spiczasty przedmiot. Podczołgał si˛e do Shei i znalazł za jego plecami, zanim chłopiec zda˙ ˛zył spojrze´c mu w twarz. Zr˛ecznie przeciał ˛ rzemienie i uwolnił je´nca. Wówczas Shea ujrzał co´s niesamowitego — nieznajomy nie miał lewej r˛eki. W jej miejscu znajdował si˛e długi, gro´zny szpikulec.

194

— Ani słowa — powiedział oswobodziciel chrapliwym głosem wprost do ucha Shei. — Nie rozgladaj ˛ si˛e i nie my´sl za du˙zo. Widzisz te drzewa po lewej? Tam zaczekasz. A teraz ruszaj! Nie zadajac ˛ zb˛ednych pyta´n, Shea wykonał polecenie. Dotad ˛ nie miał okazji przyjrze´c si˛e twarzy nieznajomego, ale, sadz ˛ ac ˛ po głosie i odci˛etej r˛ece, nie był to kto´s, kto toleruje nieposłusze´nstwo. Najciszej jak mógł opu´scił obozowisko i schylony pobiegł do zagajnika. Znalazłszy si˛e pod osłona˛ drzew, zatrzymał si˛e, by zaczeka´c na swego wybawiciela. Spojrzał na obozowisko i ze zdumieniem stwierdził, z˙ e tamten spokojnie i metodycznie przeszukuje s´piace ˛ gnomy. Wyra´znie czego´s szukał. Tymczasem ju˙z cała tarcza sło´nca wynurzyła si˛e zza wzgórz na horyzoncie. Jednor˛eki m˛ez˙ czyzna był widoczny jak na dłoni. Pochylił si˛e na skulonym dowódca˛ patrolu. Dło´n w szkarłatnej r˛ekawicy w´slizn˛eła si˛e zr˛ecznie pod tunik˛e s´piacego ˛ gnoma i po chwili nieznajomy wydobył skórzana˛ sakiewk˛e z Kamieniami Elfów. Spojrzał na swa˛ zdobycz, lecz zanim ja˛ schował, dowódca patrolu obudził si˛e. Jedna˛ r˛eka˛ chwycił nadgarstek złodzieja, a druga˛ wyszarpnał ˛ miecz i ciał ˛ z półobrotu. Zapewne uporałby si˛e z nieznajomym błyskawicznie, gdyby nie to, z˙ e tamten nie był nowicjuszem. Z zadziwiajac ˛ a˛ łatwo´scia˛ zablokował ci˛ecie metalowym szpikulcem. Metal zgrzytnał ˛ o metal, miecz odskoczył, a szpikulec rozdarł nieosłoni˛ete gardło gnoma. Szkarłatna posta´c podniosła si˛e z ziemi i zacz˛eła ucieka´c. Niestety szcz˛ek or˛ez˙ a i odgłosy szamotaniny postawiły na nogi cały oddział. Gnomy rzuciły si˛e na intruza z mieczami w r˛ekach i otoczyły go. Przeciwko tuzinowi zbrojnych miał krótki my´sliwski nó˙z i długi szpikulec zamiast lewej r˛eki. Widzac ˛ przewag˛e po stronie gnomów, Shea chciał pospieszy´c z pomoca˛ osaczonemu, który na pierwszy rzut oka nie miał z˙ adnych szans. Tymczasem jego szkarłatny wybawiciel wytrzymał impet pierwszego bezładnego uderzenia, strza˛ snał ˛ z siebie atakujacych ˛ jak natr˛etne robaki i przeszedł do kontrataku. Gnomy odskoczyły, zostawiajac ˛ dwóch s´miertelnie rannych towarzyszy. Przegrupowały si˛e i zaatakowały ponownie. Wówczas szkarłatny wojownik wydał ostry, wysoki okrzyk bojowy. Z cienia po przeciwnej stronie obozowiska wynurzyła si˛e pot˛ez˙ na, czarna sylwetka z wielka˛ maczuga˛ i ruszyła na z˙ ółte stworki. Zaskoczone gnomy nie zareagowały dostatecznie szybko. Wielki czarny napastnik rozprawił si˛e z nimi w okamgnieniu. Maczuga s´wisn˛eła kilkakrotnie. Zapewne z˙ aden cios nie chybił, gdy˙z po chwili wszystkie stworki le˙zały nieruchomo na ziemi. Nast˛epna scena wprawiła She˛e w osłupienie. Czarny olbrzym podszedł do bezr˛ekiego m˛ez˙ czyzny jak pies, który wypełnił polecenie swego pana i w nagrod˛e zostanie pogłaskany. M˛ez˙ czyzna przez kilka chwil przemawiał łagodnym, spokojnym głosem do swego dziwnego pomocnika, po czym ruszył w stron˛e Shei. Olbrzym został z tyłu i obserwował le˙zace ˛ gnomy.

195

— To by chyba było wszystko w tej sprawie — powiedział m˛ez˙ czyzna, zbliz˙ ajac ˛ si˛e do chłopca. W zdrowej r˛ece trzymał skórzany woreczek z Kamieniami Elfów. Shea przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e twarzy nieznajomego, niepewny tego, kim był jego wybawiciel i jakie miał zamiary. Obserwujac ˛ ruchy i twarz nieznajomego w szkarłacie, doszedł do wniosku, z˙ e jest to wyjatkowo ˛ arogancki typ, którego niezachwiana pewno´sc´ siebie mo˙ze si˛e równa´c jedynie z niezaprzeczalnym kunsztem wojownika. Opalona, poorana bruzdami twarz była starannie ogolona. Jedynym s´ladem zarostu były dwie cienkie i równe kreski wasów ˛ nad górna˛ warga.˛ Była to twarz z gatunku tych, z których trudno odczyta´c wiek osoby. Nieznajomy nie był stary, ale te˙z nie wygladał ˛ na młodzie´nca. Okre´slenie w „´srednim wieku” równie˙z niezbyt do niego pasowało, zwłaszcza biorac ˛ pod uwag˛e jego sprawno´sc´ fizyczna.˛ Poruszał si˛e z młodzie´ncza˛ pewno´scia˛ i swoboda.˛ Dopiero gdy spojrzało si˛e uwa˙znie w gł˛eboko osadzone oczy i zmarszczki wokół nich, wida´c było, z˙ e nie ma czterdziestu lat, ale na ciemnych włosach pojawiły si˛e ju˙z siwe pasemka. Wyrazista, dostojna twarz i szerokie usta na pierwszy rzut oka wzbudzały zaufanie. Jednak jaki´s szósty zmysł ostrzegał She˛e, by nie dał si˛e omami´c powierzchowno´scia˛ tamtego. Taka twarz mogła by´c tylko maska˛ zr˛ecznie kryjac ˛ a˛ niecne zamiary wła´sciciela. Nieznajomy stał spokojnie i u´smiechał si˛e. Widzac ˛ niepewno´sc´ chłopca, cierpliwie czekał, a˙z ocalony nabierze zaufania do swoich wybawicieli. — Chc˛e wam podzi˛ekowa´c — zaczał ˛ pospiesznie Shea. — Gdyby me wy, ju˙z byłoby po mnie. . . ´ eta racja. Co prawda uwalnianie je´nców nie jest naszym pod— Racja. Swi˛ stawowym zaj˛eciem, ale te typki były gotowe po´cwiartowa´c ci˛e dla rozrywki. Pochodz˛e z Sudlandii. Co prawda dawno mnie tam nie było, ale bad´ ˛ z co bad´ ˛ z, to moja ojczyzna. Z wygladu ˛ sadz ˛ ac, ˛ ty te˙z pochodzisz z tamtych stron. Pewnie z której´s osady na wzgórzach. Płynie w tobie równie˙z krew elfów. . . Nieznajomy przerwał. Przez chwil˛e Shea miał wra˙zenie, z˙ e tamten zna go zbyt dobrze. Poczuł si˛e tak, jakby trafił z deszczu pod rynn˛e. A je´sli m˛ez˙ czyzna w szkarłacie wiedział o jego zwiazkach ˛ z rodem Shannary. . . ? Spojrzał ukradkiem na olbrzyma pilnujacego ˛ gnomy. Włochaty towarzysz jednor˛ekiego nie był ´ Zwiastunem Smierci. W tym momencie szkarłatny nieznajomy zapytał: — Kim jeste´s i skad ˛ pochodzisz, przyjacielu? Shea odpowiedział na obydwa pytania. Nast˛epnie powiedział, z˙ e udał si˛e na samotna˛ wypraw˛e, a wła´sciwie samotny spływ jedna˛ z rzek na południe od równiny, łód´z wywróciła si˛e, a silny prad ˛ zaniósł ja˛ w nieznane okolice. Był tak zm˛eczony walka˛ z rwac ˛ a˛ woda,˛ z˙ e ledwie wydostał si˛e na brzeg, zaraz zasnał ˛ jak kamie´n. Kiedy si˛e obudził, otaczał go oddział gnomów. Była to rzecz jasna tylko cz˛es´c´ prawdy. Cz˛es´ciowo zmy´slona historia powinna brzmie´c na tyle wiarygodnie, by nieznajomy uwierzył w nia.˛ Z dalszymi wyja´snieniami Shea postanowił 196

si˛e wstrzyma´c do czasu, gdy lepiej pozna swoich oswobodzicieli. Zako´nczył opowie´sc´ , mówiac ˛ o tym, jak gnomy wzi˛eły go do niewoli. Nieznajomy w szkarłacie przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie, bawiac ˛ si˛e skórzanym woreczkiem. U´smiechał si˛e tak, jakby historia Shei była naprawd˛e zabawna. — Có˙z, osobi´scie watpi˛ ˛ e, z˙ e powiedziałe´s mi cała˛ prawd˛e — powiedział w ko´ncu i za´smiał si˛e. — Z drugiej strony trudno mie´c do ciebie pretensje. Na twoim miejscu te˙z nie powiedziałbym wszystkiego, zwłaszcza dziwnym nieznajomym. Ale jak mówia,˛ wszystko w swoim czasie. Nazywam si˛e Panamon Creel. Shea serdecznie u´scisnał ˛ szeroka˛ dło´n i skrzywił si˛e z bólu. Panamon Creel miał z˙ elazny chwyt. Widzac ˛ zakłopotanie i grymas bólu na twarzy chłopca, rozlu´znił go i wskazujac ˛ na ciemnego olbrzyma, powiedział: — To jest Keltset, mój kompan i wspólnik. Działamy razem od bez mała dwóch lat. W z˙ yciu nie miałem lepszego przyjaciela. Chocia˙z prawd˛e mówiac, ˛ czasem wolałbym kogo´s bardziej rozmownego. Keltset jest niemowa.˛ — Ale kim on jest? Z jakiego. . . ? — Shea nie doko´nczył pytania. Zamy´slony przygladał ˛ si˛e olbrzymiej sylwetce przechadzajacej ˛ si˛e po polanie. — Od razu wida´c, z˙ e´s nietutejszy — Panamon był wyra´znie rozbawiony. — Keltset to górski troll. Kiedy´s mieszkał w górach Charnal, ale ziomkowie wyp˛edzili go z rodzinnej wioski. Ja tak˙ze jestem w pewnym sensie wyrzutkiem. Có˙z, s´wiat bywa niewdzi˛eczny dla tych, których nie lubi. Pewnego dnia z˙ ycie dało nam obu gorsze karty. A teraz ju˙z nie mamy wyboru. — Górski troll? — powtórzył z niedowierzaniem Shea. — Pierwszy raz w z˙ yciu widz˛e trolla. Mówili, z˙ e sa˛ dzikie i okrutne, jak zwierz˛eta. Jak to si˛e stało, z˙ e ty. . . ? — Uwa˙zaj, co mówisz, przyjacielu — ostrzegł Panamon. — Keltset jest niemowa,˛ ale słyszy bardzo dobrze. I bardzo nie lubi, jak si˛e go porównuje do zwierz˛ecia. Pilnuj si˛e, bo jeszcze zagnie na ciebie parol. Kłopot z toba,˛ Shea, polega na tym, z˙ e patrzysz na niego i widzisz przede wszystkim potwora, niewydarzona˛ kreatur˛e, niepodobna˛ do z˙ adnego z nas. Dlatego najpierw zapytałe´s si˛e siebie, czy to „co´s” jest niebezpieczne. Kiedy powiedziałem ci, z˙ e to górski troll, byłe´s przekonany, z˙ e mój towarzysz to zwierz˛e. Masz powa˙zne braki w wykształceniu i bardzo małe do´swiadczenie, mój chłopcze. Gdyby´s zamiast chodzi´c do szkół, powłóczył si˛e troch˛e ze mna,˛ to gwarantuj˛e, z˙ e nauczyłby´s si˛e o wiele wi˛ecej. By´c mo˙ze nawet zrozumiałby´s, z˙ e u´smiechajac ˛ si˛e, pokazujemy tak˙ze z˛eby. Shea przyjrzał si˛e uwa˙znie Keltsetowi, który przechadzał si˛e mi˛edzy powalonymi gnomami i sprawdzał, czy nie przeoczył czego´s, przeszukujac ˛ ich odzie˙z i uzbrojenie. Miał ludzkie kształty i proporcjonalne ko´nczyny. Był ubrany w spodnie do kolan i tunik˛e przewiazan ˛ a˛ w pasie zielonym sznurem. Na szyi i wokół nadgarstków nosił ochronne metalowe obr˛ecze. Tym, co go zdecydowanie odró˙zniało od ludzi, była skóra — pomarszczona i chropowata jak kora drzew, o barwie dobrze przypieczonego, lecz jeszcze nie przypalonego mi˛esa. Miał sto197

sunkowo mała˛ głow˛e, twarz bez wyrazu, grube zro´sni˛ete brwi i gł˛eboko osadzone oczy. Inna˛ rzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy ró˙znica˛ anatomiczna˛ był brak małego palca u obydwu dłoni. Kciuk funkcjonował tak jak kciuk człowieka, natomiast pozostałe palce były dłu˙zsze i prawie tak grube jak r˛eka Shei w nadgarstku. — Wcale nie wyglada ˛ na łagodnego i oswojonego — stwierdził cicho Shea. — Ty znowu swoje! Nast˛epny nieprzemy´slany i bezpodstawny sad. ˛ Tylko dlatego, z˙ e Keltset nie wyglada ˛ na uczonego i sprawia wra˙zenie osobnika o niskiej inteligencji, ty przyklejasz mu etykietk˛e z napisem „zwierz˛e”? Mo˙zesz mi wierzy´c, Sheo, z˙ e mój druh troll jest wra˙zliwy i, tak jak my, czuje. Bycie trollem w Nordlandii jest równie normalne i naturalne jak bycie elfem w Westlandii, karłem w Estlandii i tak dalej. To my, ty i ja, przyjacielu, jeste´smy obcy w tej cz˛es´ci s´wiata. Shea spojrzał uwa˙znie w szeroka,˛ wyrazista˛ twarz i uspokajajacy ˛ u´smiech na twarzy Panamona. U´smiech ten pojawiał si˛e zbyt cz˛esto i zbyt szybko. Instynkt podpowiadał, z˙ e nie nale˙zy ufa´c ani jednor˛ekiemu w szkarłacie, ani jego kompanowi. Nie wygladali ˛ na zwyczajnych podró˙zników przemierzajacych ˛ południowa˛ Nordlandi˛e. Watpliwe ˛ było tak˙ze to, z˙ e udzielili mu pomocy z dobrego serca i sympatii dla kogo´s w potrzebie. Podeszli do obozu jak wytrawni tropiciele, a gdy ich odkryto, wyr˙zn˛eli cały patrol z przera˙zajac ˛ a˛ wprawa.˛ Nie pozostawili z˙ adnych s´wiadków zaj´scia. Górski troll wygladał ˛ gro´znie, ale Panamon Creel był o wiele bardziej niebezpieczny. Co do tego Shea nie miał z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. — Z cała˛ pewno´scia˛ znasz te tereny lepiej ni˙z ja — powiedział chłopiec, starannie dobierajac ˛ słowa. — Ja pochodz˛e z Sudlandii, do tej pory niewiele podróz˙ owałem poza jej granicami, a w tej cz˛es´ci s´wiata jestem po raz pierwszy. Obaj uratowali´scie mi z˙ ycie, wi˛ec prosz˛e podzi˛ekuj ode mnie Keltsetowi. Panamon Creel u´smiechnał ˛ si˛e. Z nieskrywana˛ przyjemno´scia˛ przyjał ˛ podzi˛ekowanie i nieoczekiwany komplement. — Nie trzeba nam podzi˛ekowa´n. Ju˙z ci to mówiłem — odparł. — Chod´z, sia˛ dziemy sobie gdzie´s tutaj. Chyba dotrzymasz mi towarzystwa. Trzeba poczeka´c, a˙z Keltset sko´nczy. Musimy porozmawia´c o tym, co ci˛e sprowadza w te strony. To niebezpieczne okolice, zwłaszcza dla samotnych w˛edrowców. Podszedł do najbli˙zszego drzewa, usiadł i oparł si˛e o pie´n. W zdrowej r˛ece trzymał woreczek z Kamieniami Elfów. Shea uznał, z˙ e jeszcze nie nadeszła pora, by wyjawi´c tajemnic˛e zawarto´sci woreczka. Liczył na to, z˙ e oswobodziciel pierwszy o nie zapyta, zwróci mu jego własno´sc´ i wtedy b˛edzie mógł bezzwłocznie wyruszy´c do Paranoru. Jego towarzysze na pewno go szukaja˛ na wschodniej grani Smoczych Z˛ebów albo w pobli˙zu warowni druidów. — Dlaczego Keltset obszukuje gnomy? — zapytał chłopiec po chwili milczenia.

198

— Có˙z, mo˙ze znajdziemy co´s, co nam podpowie, skad ˛ sa˛ i dokad ˛ szli. Mo˙ze maja˛ co´s do jedzenia. Ja troch˛e zgłodniałem. Kto wie. . . Mo˙ze znajdzie przy nich co´s hm. . . cennego. . . ? Panamon nie doko´nczył zdania. Odwrócił si˛e ku Shei i spojrzał mu w twarz pytajaco. ˛ Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ek˛e z woreczkiem i zaczał ˛ bawi´c si˛e nim jak przyn˛eta.˛ Shea przełknał ˛ gło´sno. Zwlekał z odpowiedzia.˛ U´swiadomił sobie nagle, z˙ e tamten od samego poczatku ˛ wiedział, do kogo nale˙zał woreczek. Trzeba było co´s zrobi´c, co´s szybko wymy´sli´c, z˙ eby si˛e nie zdradzi´c. — To moje. Woreczek i kamienie sa˛ moje. — Naprawd˛e? Teraz te˙z? — Panamon Creel u´smiechnał ˛ si˛e jadowicie. — Jako´s nie widz˛e twojego imienia na woreczku. Zapomniałe´s podpisa´c, h˛e? Skad ˛ je masz? — Dostałem od ojca — skłamał Shea. — Mam je od wielu lat. Zawsze je nosz˛e przy sobie. To co´s w rodzaju amuletu. Kiedy złapały mnie gnomy, zabrały mi i woreczek, i kamienie. Ale one sa˛ moje. M˛ez˙ czyzna w szkarłacie u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie, rozlu´znił rzemyki i wysypał kamyki na otwarta˛ dło´n, a woreczek powiesił na szpikulcu. Klejnoty zal´sniły w porannym s´wietle. M˛ez˙ czyzna zbli˙zył je do oczu i z podziwem wpatrywał si˛e w przepi˛ekne bł˛ekitne kryształy. Po chwili odwrócił si˛e do Shei, z˙ artobliwie uniósł brwi i powiedział z powatpiewaniem. ˛ — Mo˙ze mówisz prawd˛e, ale równie dobrze mogłe´s je po prostu komu´s ukra´sc´ . Sa˛ zbyt cenne, z˙ eby nosi´c je jak jaki´s talizman. Chyba lepiej b˛edzie, je´sli ja je zatrzymam. Przynajmniej do czasu, a˙z si˛e przekonam, z˙ e jeste´s ich prawowitym wła´scicielem. — Ale˙z ja musz˛e i´sc´ dalej. Mam spotka´c si˛e z przyjaciółmi — nalegał Shea. — Przecie˙z nie mog˛e zosta´c z toba,˛ a˙z sprawdzisz, czy mówi˛e prawd˛e. Panamon Creel podniósł si˛e powoli, spojrzał z góry na chłopca i u´smiechajac ˛ si˛e, schował Kamienie Elfów za pazuch˛e. — Ale˙z to z˙ aden problem. Powiedz, gdzie ci˛e szuka´c, a gdy tylko sprawdz˛e twoja˛ histori˛e, odnios˛e ci je na pewno. Za par˛e miesi˛ecy wracam do Sudlandii, wi˛ec sam rozumiesz. Rozzłoszczony Shea poderwał si˛e z ziemi. — Ty złodzieju! Jeste´s zwykłym przydro˙znym rabusiem! Oddaj mi. . . — Nie doko´nczył i chwycił tamtego wpół jak zapa´snik. Tymczasem Panamon Creel wybuchnał ˛ s´miechem, od którego a˙z niosło si˛e echo. Zachowanie chłopca tak go rozbawiło, z˙ e nie potrafił si˛e opanowa´c. Dopiero gdy ju˙z nie miał siły s´mia´c si˛e, z niedowierzaniem pokr˛ecił głowa˛ i wytarł łzy. Zdumiony Shea patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, nie rozumiejac, ˛ co go tak bardzo roz´smieszyło. Nawet Keltset przerwał poszukiwania i zwrócił w ich stron˛e ciemna˛ twarz bez wyrazu.

199

— Och, Shea, Shea. Zawsze podziwiałem tych, którzy szczerze mówia,˛ co my´sla˛ — powiedział Panamon, krztuszac ˛ si˛e ze s´miechu. — A twoja spostrzegawczo´sc´ jest wprost niebywała. Rozzłoszczony chłopiec chciał zrewan˙zowa´c si˛e ka´ ˛sliwa˛ uwaga,˛ lecz powstrzymał si˛e, gdy u´swiadomił sobie pewne fakty, a wła´sciwie gdy nie znalazł odpowiedzi na nast˛epujace ˛ pytania: Co robia˛ ci dwaj w tych opustoszałych rejonach Nordlandii? Dlaczego w ogóle zdecydowali si˛e mu pomóc? Skad ˛ wiedzieli, z˙ e był je´ncem gnomów? Dopiero teraz zdał sobie spraw˛e, z kim ma do czynienia. Przecie˙z to było jasne od samego poczatku. ˛ — Panamon Creel, wspaniałomy´slny wybawca — szydził chłopiec. — Nic dziwnego, z˙ e tak ci˛e roz´smieszyły moje słowa. Przecie˙z ty i twój kompan jeste´scie złodziejami. Rabusie i bandyci! Od samego poczatku ˛ chodziło ci tylko o klejnoty. Jak nisko trzeba upa´sc´ , z˙ eby. . . — Opami˛etaj si˛e i pow´sciagnij ˛ swój pr˛edki j˛ezyk, młodzieniaszku — warknał ˛ Panamon i podskoczył do Shei, potrzasaj ˛ ac ˛ gro´znie szpikulcem. Twarz wykrzywił mu grymas w´sciekło´sci, oczy zapłon˛eły gniewem, a z˛eby błysn˛eły złowrogo. — To, co my´slisz o nas, lepiej zachowaj dla siebie. Ju˙z długo chodz˛e po tym s´wiecie i nikt mi nic nie dał za darmo. A skoro tak jest, to nie pozwol˛e, z˙ eby mi kto´s co´s zabrał. Shea cofnał ˛ si˛e ostro˙znie. Zrozumiał, z˙ e posunał ˛ si˛e za daleko. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e oswobodzicieli interesowały przede wszystkim klejnoty, ale obiektywnie patrzac, ˛ dzi˛eki tym dwóm rabusiom odzyskał wolno´sc´ . Teraz przekonał si˛e ostatecznie, z˙ e nie warto igra´c z kim´s takim jak Panamon Creel, a pochopne sady ˛ i słowne zniewagi mo˙zna przypłaci´c z˙ yciem. Rabu´s patrzył z góry i mia˙zd˙zył wzrokiem wystraszonego chłopca. Trwało to dłu˙zsza˛ chwil˛e, po czym cofnał ˛ si˛e o krok i uspokoił, a na jego twarzy pojawił si˛e znowu dobroduszny u´smiech. — Wła´sciwie to masz racj˛e, wi˛ec po co si˛e spiera´c o fakty. . . — powiedział spokojnie, jakby w zamy´sleniu. Zaczał ˛ powolny spacer tam i z powrotem. Nagle zatrzymał si˛e w pół kroku i spojrzał ze zło´scia˛ w oczy Shei. — Oczywi´scie, z˙ e masz racj˛e. Jeste´smy w˛edrowcami fortuny. Podró˙znikami, z woli losu zdanymi wyłacznie ˛ na siebie, swój spryt i intuicj˛e. Pod tym wzgl˛edem nie ró˙znimy si˛e od innych. Ale có˙z, jak słusznie zauwa˙zyłe´s, nasze metody bardzo si˛e ró˙znia˛ od tych uznawanych przez tak zwane społeczno´sci. To podstawowa ró˙znica. Druga˛ istotna˛ ró˙znica˛ jest nasza pogarda dla obłudy i s´wi˛etoszkowato´sci. Wszyscy ludzie sa˛ na swój sposób złodziejami. Zamiast kra´sc´ jako władca, nadzorca czy z˙ ołdak, wol˛e kra´sc´ jako złodziej. Przynajmniej nie mam si˛e czego wstydzi´c. Tak jest chyba uczciwiej. — Jak trafili´scie na obozowisko gnomów? — zapytał nie´smiało Shea, by zmieni´c temat. Pragnał ˛ unikna´ ˛c nast˛epnego wybuchu zło´sci rabusia w szkarłacie. Panamon Creel w gniewie wygladał ˛ naprawd˛e gro´znie. 200

— Wczoraj pod wieczór, niedługo po zachodzie sło´nca, zobaczyli´smy ogie´n. Podszedłem bli˙zej i zobaczyłem, jak nasi z˙ ółtoskórzy znajomi bawia˛ si˛e trzema niebieskimi błyskotkami. Zobaczyłem te˙z ciebie. Sprowadziłem Keltseta, ocenili´smy sytuacj˛e i postanowili´smy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz chyba ju˙z wiesz, z˙ e nie kłamałem, mówiac, ˛ jak bardzo nie lubi˛e widoku moich ziomków w r˛ekach tych z˙ ółtoskórych drani. Shea przytaknał ˛ skwapliwie. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył si˛e z odzyskanej wolno´sci, ale z drugiej strony watpił, ˛ czy obecne poło˙zenie było korzystniejsze ni˙z niewola u gnomów. — Przesta´n si˛e ba´c, przyjacielu — powiedział Panamon, wyczuwajac ˛ niepokój Shei i dodał: — Nie zrobimy ci krzywdy. Chodzi nam tylko o te kamyki. Sa˛ sporo warte, a my akurat cierpimy na brak grosza. Co do ciebie za´s, to mo˙zesz i´sc´ , skad ˛ przyszedłe´s, kiedy tylko zechcesz. Nie b˛edziemy ci˛e zatrzymywa´c. Sko´nczył, odwrócił si˛e na pi˛ecie i podszedł do Keltseta, który czekał posłusznie przy stosie broni, ubra´n i co bardziej warto´sciowych drobiazgów zabranych poległym gnomom. Przy górskim trollu Panamon Creel wygladał ˛ jak karzełek. Keltset przypominał masywne brazowe ˛ drzewo o chropowatym pniu i guzkowatych konarach rzucajace ˛ cie´n na człowieka w szkarłatnym stroju. Odbyli krótka˛ poufna˛ narad˛e, w czasie której Panamon mówił cicho i łagodnie a jego druholbrzym odpowiadał na migi. Nast˛epnie przejrzeli stert˛e zdobyczy. Panamon wybrał warto´sciowe przedmioty, a reszt˛e odrzucił na bok. Shea obserwował t˛e scen˛e, nie wiedzac, ˛ co robi´c dalej. Utraciwszy Kamienie Elfów, był zupełnie bezbronny w dzikim kraju. Wcze´sniej, na Smoczej Grani, stracił kontakt z towarzyszami i przyjaciółmi, którzy na pewno teraz pomogliby mu odzyska´c klejnoty. Przebył szmat drogi i był tak blisko celu, z˙ e rzecza˛ nie do pomy´slenia wydawało si˛e to, i˙z mógłby zrezygnowa´c i zawróci´c. Nie mógł sprawi´c zawodu tym, którzy bardzo na niego liczyli, a przede wszystkim nie mógł opu´sci´c Flicka i Meniona. Panamon spojrzał przez rami˛e i zdziwił si˛e, widzac ˛ She˛e w tym samym miejscu, gdzie go zostawił. Chłopiec najwyra´zniej nie zamierzał odej´sc´ . — Na co jeszcze czekasz? Dlaczego nie idziesz? — zapytał. Shea wolno pokr˛ecił głowa.˛ Nie potrafił odpowiedzie´c na te pytania. Panamon popatrzył na niego przez chwil˛e, po czym u´smiechnał ˛ si˛e i zaprosił do kompanii. — W takim razie zapraszamy na uczt˛e. Dla ciebie te˙z znajdzie si˛e co´s na zab. ˛ Przynajmniej nie pu´scimy ci˛e głodnym w powrotna˛ drog˛e do Sudlandii. Pi˛etna´scie minut pó´zniej siedzieli wokół małego ogniska i obserwowali paski suszonej wołowiny ogrzewane nad płomieniem. Obok Shei siedział Keltset. Twarz zwrócił do ognia i wpatrywał si˛e w mi˛eso. Podciagn ˛ ał ˛ kolana do brody jak zzi˛ebni˛ete dziecko i objał ˛ nogi ramionami. Shea chciał wyciagn ˛ a´ ˛c r˛ek˛e i dotkna´ ˛c chropowatej skóry trolla. Z bliska twarz Keltseta wydawała si˛e osobliwie łagodna, wr˛ecz dobrotliwa. Olbrzymi troll siedział nieruchomo jak skała, która˛ omijaja˛ nawet czas i wiatr. Panamon katem ˛ oka zauwa˙zył, z˙ e Shea przyglada ˛ si˛e 201

bacznie jego kompanowi. U´smiechnał ˛ si˛e serdecznie i klepnał ˛ chłopca w rami˛e. Zaskoczony Shea drgnał ˛ i spojrzał na szkarłatnego rabusia, który z nieodłacznym ˛ u´smiechem powiedział: — Nie bój si˛e, nie ugryzie. Przynajmniej, dopóki nie jest głodny. Powtarzam ci to ju˙z który´s raz z rz˛edu, a ty wcia˙ ˛z nie słuchasz. Ach, wy młodzi. . . w głowie tylko szale´nstwa i zabawy. A czy który´s kiedy´s pomy´sli powa˙znie o z˙ yciu? Nie, bo i po co? Keltset jest taki jak ty i ja, tylko troch˛e wi˛ekszy i cichszy, co w naszej profesji nie jest bez znaczenia. Zar˛eczam ci, z˙ e zna swój fach lepiej ni˙z niejeden człowiek, a pracowałem z wieloma ró˙znymi typami. — Zapewne jest gotów wykona´c ka˙zde twoje polecenie — stwierdził z przekasem ˛ Shea. — Naturalnie — odparł szybko Panamon, po czym pochylił si˛e nad ogniskiem i dla dodania powagi swym słowom uniósł r˛ek˛e zako´nczona˛ szpikulcem. — Ale, z˙ eby´smy si˛e dobrze zrozumieli, przyjacielu. Zapami˛etaj sobie raz na zawsze jedno: nigdy mi nawet przez my´sl nie przeszło, z˙ e ten troll to zwierz˛e. Kiedy trzeba, potrafi my´sle´c i to błyskawicznie. Zostałem jego przyjacielem, kiedy wszyscy go odepchn˛eli. W z˙ yciu nie widziałem silniejszej istoty. Gdyby chciał, mógłby mnie zmia˙zd˙zy´c. Ale to ja go pokonałem pewnego pi˛eknego dnia i od tej pory nie odst˛epuje mnie ani na krok. Panamon przerwał, by sprawdzi´c, jakie wra˙zenie zrobiły jego słowa. Chłopiec patrzył na niego szeroko otwartymi oczami i wyra´znie mu nie dowierzał. Panamon za´smiał si˛e i rozbawiony reakcja˛ Shei, klepnał ˛ si˛e r˛eka˛ w kolano. — Pokonałem go nie siła,˛ lecz serdeczno´scia˛ i przyja´znia.˛ Dostrzegłem w nim człowieka, ludzka˛ istot˛e, która˛ szanuj˛e i ceni˛e. Byłem pierwszym człowiekiem, który potraktował go jak równego rodzajowi ludzkiemu. W ten sposób zyskałem najbardziej lojalnego kompana. Widz˛e, z˙ e jeste´s cokolwiek zaskoczony, h˛e? U´smiechajac ˛ si˛e pod wasem, ˛ szkarłatny rabu´s zdjał ˛ z ognia z˙ erd´z z podgrzanym mi˛esem i podsunał ˛ je Keltsetowi, który wział ˛ kilka kawałków i zaczał ˛ je´sc´ z apetytem. Shea tak˙ze wział ˛ porcj˛e i, dopiero gdy zbli˙zył pachnace ˛ mi˛eso do ust, u´swiadomił sobie, jak bardzo był głodny. Nie pami˛etał, kiedy ostatnio jadł. Pochłonał ˛ pierwszy pasek w okamgnieniu. Panamon pokr˛ecił głowa˛ i podał mu nast˛epny pasek pieczonego mi˛esiwa, po czym sam wział ˛ jeden i zaczał ˛ je´sc´ . W milczeniu spo˙zywali pierwszy goracy ˛ posiłek od wielu godzin. Shea zaspokoił pierwszy głód i postanowił dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o swoich towarzyszach. — Jak to si˛e stało. . . z˙ e zostali´scie rozbójnikami? — zapytał. — Co was do tego skłoniło? Panamon uniósł brwi i zdziwiony spojrzał na She˛e. — A dlaczego ci˛e to interesuje? Chcesz zosta´c naszym biografem? — odpowiedział pytaniem. W towarzystwie tego chłopca zbyt szybko tracił cierpliwo´sc´ . — To z˙ aden sekret, Sheo. Po pierwsze, to nigdy mi nie wychodziło tak zwane uczciwe zarabianie na chleb. Chyba nie nadaj˛e si˛e do systematycznej pracy. 202

Byłem zwariowanym dzieckiem, kochałem przygody i przestrzenie, za to szczerze nie znosiłem pracowa´c. Pewnego dnia w wypadku straciłem dło´n. Bez r˛eki trudno było o prac˛e, z której mo˙zna by wy˙zy´c na odpowiednim poziomie i zaspokoi´c swoje potrzeby. Mieszkałem wówczas w Talhan, w Sudlandii. Raz i drugi znalazłem si˛e w tarapatach. Kłopotów przybywało, a pieni˛edzy nie. No wi˛ec pewnego dnia spakowałem si˛e i odszedłem. Włóczyłem si˛e po wszystkich krainach i, jak mówia,˛ z˙ yłem z rozboju. To s´mieszne, ale pewnego dnia okazało si˛e, z˙ e jestem w tym tak dobry, z˙ e szkoda byłoby si˛e wycofa´c. No i sprawiało mi to wielka˛ przyjemno´sc´ . Oto cały ja, mo˙ze nie najbogatszy, ale na pewno szcz˛es´liwy. . . u schyłku młodo´sci albo — jak wolisz — na poczatku ˛ wieku dojrzałego. — Nigdy nie pomy´slałe´s, z˙ eby wróci´c? Nie my´slałe´s o domu, o. . . — dopytywał si˛e Shea, nie mogac ˛ uwierzy´c w to, z˙ e Panamon był uczciwy wobec samego siebie. — Drogi chłopcze, sko´ncz ten ckliwy watek, ˛ bo si˛e rozpłacz˛e albo gorzej — padn˛e przed toba˛ na kolana i b˛ed˛e błagał o przebaczenie grzechów młodo´sci. Panamon wypowiedział te słowa, s´miejac ˛ si˛e coraz gło´sniej, a gdy sko´nczył mówi´c, nieomal zaczał ˛ si˛e tarza´c ze s´miechu. Nawet spokojny i oboj˛etny na wszystko troll poruszył si˛e, przerwał jedzenie i spojrzał na swego kompana. Po chwili obaj wrócili do przerwanych czynno´sci. Shea jadł z wypiekami na twarzy. Zachowanie Panamona wprawiło go w zakłopotanie, za´s dziki, niepohamowany s´miech dra˙znił i zło´scił. Po kilku minutach złodziej opanował si˛e. Wcia˙ ˛z rozbawiony kr˛ecił głowa˛ i mi˛edzy jednym k˛esem, a drugim trzasł ˛ si˛e ze s´miechu. W ko´ncu, bez ponaglania podjał ˛ opowie´sc´ . ˙ — Zycie Keltseta, zanim do mnie przystał, było zupełnie inne ni˙z moje. Prawd˛e mówiac, ˛ ja nie miałem szczególnych powodów do tego, by zosta´c tym, kim jestem. Po prostu tak si˛e zło˙zyło i kwita. Za to Keltset miał ich a˙z nadto. Przede wszystkim jest niemowa˛ od urodzenia, a trolle nie przepadaja˛ za ułomnymi, kalekami i mutantami. Kiepski z˙ art, zwłaszcza w wydaniu czteropalcych z gór Charnal. Keltset nie miał u nich łatwego z˙ ycia. Był dy˙zurnym kozłem ofiarnym i chłopcem do bicia. Odreagowywali na nim wszystkie swoje niepowodzenia i upokorzenia. Był po´smiewiskiem swojej osady, z˙ ywym symbolem matołectwa i oci˛ez˙ ało´sci. Czuł, z˙ e robia˛ mu krzywd˛e. Mimo to nie potrafił odej´sc´ . Byli dla niego wszystkim, co miał, chocia˙z oni stale go odrzucali. Gdy dorósł i zm˛ez˙ niał, stał si˛e najwy˙zszy i najsilniejszy w´sród swoich. Wtedy zacz˛eli si˛e go ba´c. Pewnej nocy paru młodzików próbowało zrobi´c mu wielka˛ krzywd˛e. Chcieli, z˙ eby sobie poszedł raz na zawsze albo umarł gdzie´s w kacie. ˛ Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Posun˛eli si˛e za daleko. Wtedy Keltset zareagował. Trzech zabił, a pozostałych mocno poturbował. Wówczas przep˛edzili go z rodzinnej wioski. Troll ˙ wyp˛edzony z rodzinnej wsi staje si˛e wyrzutkiem dla pozostałych trolli. Zadna inna wie´s, z˙ aden szczep nie udzieli mu schronienia. W ten sposób Keltset został sam. Kiedy go spotkałem, włóczył si˛e bez celu po okolicy. 203

Panamon przerwał i spojrzał na nieruchoma˛ twarz swego olbrzymiego kompana. Keltset z niezmaconym ˛ spokojem prze˙zuwał ostatnie k˛esy wołowiny. — Dobrze wie, co robimy i zdaje mi si˛e, z˙ e rozumie, z˙ e to nie jest uczciwe zaj˛ecie — podjał ˛ Panamon. — Jest jak odrzucone i poni˙zone dziecko. Nie ufa innym i nie szanuje ich, gdy˙z od nikogo nie zaznał niczego dobrego. Poza tym t˛e cz˛es´c´ kraju zamieszkuja˛ przewa˙znie gnomy i karły — naturalni wrogowie trolli. Nie zapuszczamy si˛e ani w głab ˛ Nordlandii, ani zbyt daleko na południe. W ten sposób unikamy kłopotów i na ogół wychodzimy na swoje. Wział ˛ do ust nast˛epny k˛es i z˙ ujac ˛ patrzył na dopalajace ˛ si˛e szczapy. Poruszył jedna˛ czubkiem buta. Kilka iskier strzeliło w gór˛e, rozbłysło, a potem zgasło i wróciło na ziemi˛e w postaci jasnoszarych drobinek. Shea w milczeniu sko´nczył posiłek. Zaczał ˛ rozmy´sla´c o tym, jak odzyska´c Kamienie Elfów. Bardzo pragnał ˛ znowu by´c w´sród przyjaciół. Chwil˛e pó´zniej Keltset tak˙ze sko´nczył je´sc´ . Wówczas Panamon wstał i kopni˛eciem rozrzucił z˙ arzace ˛ si˛e w˛egielki. Niemy kompan poszedł w jego s´lady. Spojrzeli z góry na siedzacego ˛ chłopca i odeszli do stosu łupów. Shea wstał i odprowadził ich wzrokiem. Panamon wrzucił wybrane drobiazgi i bro´n do worka, który podał Keltsetowi, po czym odwrócił si˛e do chłopca, skinał ˛ głowa˛ i powiedział: — Miło było ci˛e pozna´c, Sheo. Du˙zo szcz˛es´cia i wszystkiego do brego. B˛ed˛e ci˛e wspominał, ilekro´c pomy´sl˛e o tych trzech bł˛ekitnych kamykach. Szkoda, z˙ e straciłe´s te błyskotki, ale przynajmniej uratowałe´s głow˛e, a wła´sciwie to ja ja˛ uratowałem. Pomy´sl sobie, z˙ e podarowałe´s mi te kamyki w dowód wdzi˛eczno´sci. A teraz ruszaj w drog˛e i spr˛ez˙ aj si˛e, je´sli chcesz w miar˛e szybko dotrze´c do bezpiecznych terenów. Niedaleko stad, ˛ na południowy zachód le˙zy miasto Yarfleet. Tam znajdziesz pomoc. Trzymaj si˛e otwartego terenu. A teraz bywaj! Odwrócił si˛e i dał znak Keltsetowi, by ruszał za nim. Uszedł kilka kroków i obejrzał si˛e. Shea stał nieruchomo jak zauroczony. Panamon pokr˛ecił głowa,˛ zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał si˛e. Zachowanie chłopca wyra´znie go zirytowało. Wyczuwał, z˙ e Shea wcia˙ ˛z stał w tym samym miejscu. — Co si˛e z toba˛ dzieje? — rzucił gniewnie przez rami˛e. — Tylko nie zaczynaj swojej s´piewki o kamykach. Lepiej, z˙ eby ci nie przychodziły do głowy ró˙zne dziwne pomysły, na przykład jak je odzyska´c! — Chyba nie chcesz, z˙ eby´smy rozstawali si˛e w gniewie. Po co niszczy´c sympatyczny układ, który tak dobrze si˛e zapowiadał? Przesta´n, bo ci co´s obetn˛e. I nie stój jak słup. Ruszaj, i to zaraz! — Nie rozumiesz, ile naprawd˛e sa˛ warte te kamienie! — zawołał zrozpaczony Shea. — Chyba jednak si˛e mylisz — odparł Panamon. — Dobrze wiem, ile sa˛ warte, przynajmniej dla mnie i Keltseta. Dostaniemy za nie sporo grosza. A to znaczy, z˙ e przez jaki´s czas nie b˛edziemy musieli kra´sc´ albo z˙ ebra´c. Rozumiesz wi˛ec, z˙ e dla nas te kamienie to bardzo konkretne i wcale nieliche pienia˙ ˛zki. Zgadza si˛e? 204

Shea pu´scił si˛e biegiem za oddalajacymi ˛ si˛e złodziejami. Pragnał ˛ za wszelka˛ cen˛e odzyska´c klejnoty. Panamon obserwował desperackie zachowanie chłopca i coraz bardziej wierzył w to, z˙ e zrozpaczony jest gotów na wszystko. Czuł rosnacy ˛ podziw dla determinacji młodego w˛edrowca. Z czym´s takim spotkał si˛e pierwszy raz w z˙ yciu. Zwrócił komu´s wolno´sc´ , a ten wyra´znie pragnał ˛ czego´s wi˛ecej. Zdyszany Shea zatrzymał si˛e w odległo´sci kilku jardów od Panamona. Niebezpiecznie zbli˙zył si˛e do granicy ryzyka i zrozumiał, z˙ e nast˛epny krok mo˙ze przypłaci´c z˙ yciem. Nie tak dawno temu jego wybawiciele pokazali, jak obchodza˛ si˛e z tymi, którzy staja˛ im na drodze. — Nie powiedziałem wam wszystkiego. . . całej prawdy — wykrztusił z trudem chłopiec. — Nie mogłem, bo. . . sam. . . jej nie znam. . . Te kamienie sa˛ bardzo. . . wa˙zne. Nie tylko. . . dla mnie. Dla nas wszystkich. . . dla wszystkich. . . ras i ludów. . . ze wszystkich. . . krain. . . nawet dla. . . ciebie. . . Panamonie. Szkarłatny rabu´s spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nie wierzył chłopcu, a mimo to czekał w milczeniu na dalszy ciag ˛ wyja´snie´n. — Musicie mi uwierzy´c! Prosz˛e was! — krzyczał Shea. — Tu chodzi o co´s wi˛ecej, ni˙z sobie wyobra˙zacie! — Zdaje si˛e, z˙ e przynajmniej ty w to wierzysz — odparł spokojnie Panamon i spojrzał na stojacego ˛ obok olbrzymiego Keltseta. Dziwne zachowanie Shei Panamon skomentował wzniesieniem ramion. Troll nagle zwrócił si˛e w kierunku chłopca. Ten skurczył si˛e ze strachu. Szkarłatny rabu´s uniósł dło´n i powstrzymał kompana. — Posłuchajcie mnie! Błagam, wy´swiadczcie mi t˛e jedna˛ przysług˛e — mówił szybko chłopiec, próbujac ˛ opanowa´c panik˛e. — We´zci˛e mnie ze soba˛ do Paranoru. — Chyba oszalałe´s! — krzyknał ˛ złodziej zaskoczony niezwykłej pro´sba.˛ — Co ci˛e ciagnie ˛ do tej czarnej warowni? To naprawd˛e niemiła okolica. Nie prze˙zyłby´s tam sam nawet pi˛eciu minut! Daj spokój, chłopcze. Porzu´c te mrzonki i wracaj do domu, do Sudlandii. I lepiej zostaw nas w spokoju. — Ja musz˛e do Paranoru — upierał si˛e Shea. — Tam szedłem, kiedy schwytały mnie gnomy. Moi przyjaciele czekaja˛ na mnie. B˛eda˛ mnie szuka´c. Musz˛e ich odnale´zc´ jak najpr˛edzej! — Paranor to siedlisko zła w Nordlandii. Ja sam bałbym si˛e tam i´sc´ — odparł poruszony do gł˛ebi Panamon. — Twierdzisz, z˙ e tam sa˛ twoi przyjaciele. Czy przypadkiem nie zamierzasz wciagn ˛ a´ ˛c Keltseta i mnie w jaka´ ˛s pułapk˛e, byle tylko odzyska´c kamyki? Lepiej przyznaj si˛e od razu! Czy wła´snie o to ci chodzi? Je´sli tak, to daj sobie spokój. Posłuchaj mojej rady i ruszaj na południe, dopóki to jeszcze mo˙zliwe! — Czy˙zby strach ci˛e obleciał? — prychnał ˛ Shea. — Boisz si˛e Paranoru i spotkania z moimi przyjaciółmi. To jasne jak sło´nce! Wi˛ec jednak brak ci odwagi. . . Shea przerwał, widzac, ˛ jak oczy szkarłatnego rabusia zapłon˛eły w´sciekło´scia,˛ a na twarzy pojawił si˛e rumieniec. Oskar˙zenie było powa˙zne i Panamon Creel tak 205

je odebrał. Zatrzasł ˛ si˛e ze zło´sci i przeszył She˛e wzrokiem pełnym w´sciekło´sci. Lecz chłopiec nie ruszył si˛e z miejsca. Postawił wszystko na jedna˛ kart˛e. — Skoro nie chcecie mi towarzyszy´c do Paranoru, to pójd˛e sam. Na własna˛ odpowiedzialno´sc´ — powiedział po chwili. Nie zareagowali od razu, wi˛ec kontynuował: — Prosz˛e tylko o to, z˙ eby´scie doprowadzili mnie do granicy. Nie wciagn˛ ˛ e was w pułapk˛e. Macie moje słowo. Po raz kolejny tego dnia Panamon pokr˛ecił głowa.˛ Wysłuchał słów Shei spokojnie, bez s´ladu gniewu w bystrych, przenikliwych oczach. Zacisnał ˛ usta i przeniósł wzrok na pot˛ez˙ nego trolla. Ten wzruszył ramionami i skinał ˛ głowa.˛ — Wła´sciwie czego mamy si˛e ba´c? — zapytał ironicznie szkarłatny rabu´s. — W ko´ncu to ty nadstawiasz karku, Sheo. Zatem w drog˛e.

XIX Osobliwa trójka w˛edrowała na północ przez pagórkowata˛ krain˛e, monotonna˛ i pos˛epna˛ nawet w ciagu ˛ dnia. Około południa zrobili krótki postój na posiłek. Marsz po nierównym terenie okazał si˛e bardziej wyczerpujacy ˛ ni˙z przypuszczali. W gruncie rzeczy przez cała˛ drog˛e wi˛ecej si˛e wspinali na nieprzyst˛epne strome pagórki, ni˙z faktycznie posuwali naprzód. Olbrzymi Keltset tak˙ze z trudem znajdował solidne oparcie dla stóp i, chcac ˛ nie chcac, ˛ musiał i´sc´ na czworaka. Pagórkowata kraina była niego´scinna i opustoszała. Jej widok był zaiste przygn˛ebiajacy. ˛ Nastroju obserwatora nie mogły poprawi´c nawet rozrzucone nieregularnie placki zieleni. Tworzyły je pojedyncze karłowate drzewa, krzaki i k˛epki bladozielonej trawy. Najmniej zielonych punktów znajdowało si˛e na rachitycznych, prawie bezlistnych drzewkach. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e trzech w˛edrowców ogarniało coraz wi˛eksze przygn˛ebienie. Po kilku godzinach marszu przez tak dzika˛ i opustoszała˛ krain˛e ka˙zdy poczułby si˛e co najmniej nieswojo. Wysoka trawa na wzgórzach miała brzegi ostre jak brzytwa. Zako´nczone długimi, cienkimi kolcami li´scie czepiały si˛e materiału i kłuły w˛edrowców w nogi. Były przy tym niezwykle spr˛ez˙ yste. Przygniecione ci˛ez˙ kimi butami prostowały si˛e ju˙z po kilku sekundach. Shea spojrzał za siebie. Tam gdzie spodziewał si˛e zobaczy´c swoje s´lady, teren wygladał ˛ tak, jakby od wielu miesi˛ecy nikt tamt˛edy nie przechodził. Rachityczne, prawie bezlistne drzewa przypominały swym wygladem ˛ niechciane dzieci. Matka natura wydała je na s´wiat, a z˙ e nie okazały si˛e pi˛ekne i dorodne, pozostawiła je własnemu losowi. Od poczatku ˛ drogi przez t˛e krain˛e trzej w˛edrowcy nie spotkali ani jednego zwierz˛ecia, a dzi´s od rana ani jednej z˙ ywej istoty. Mogli zatem rozmawia´c do woli. Głównym pomysłodawca˛ tematów był Panamon. Shea chwilami zaczynał watpi´ ˛ c czy szkarłatny rabu´s rozumie słowo -”milczenie”. Panamon był jednak niezmordowany. Przez cały ranek rozmawiał albo ze swymi towarzyszami, albo z samym soba,˛ albo po prostu mówił w powietrze. Jak nakr˛econy plótł o wszystkim, co przyszło mu do głowy, nawet o sprawach, o których nie miał zielonego poj˛ecia. Jedynym zagadnieniem, którego dotad ˛ starannie unikał była sprawa Shei. Szkarłatny rabu´s zachowywał si˛e tak, jakby chłopiec był jego starym kompanem i kolega˛ po fachu, któremu mo˙zna powiedzie´c wszystko, nie nara˙zajac ˛ si˛e na krytyk˛e lub docinki. Przez cały czas z rozmysłem jednak nie wracał do 207

sprawy pochodzenia; Shei, celu marszu i klejnotów, które sobie przywłaszczył. Najwyra´zniej uznał, z˙ e lepiej b˛edzie odstawi´c kłopotliwego chłopca do granicy Paranoru i jego przyjaciół, po czym bezzwłocznie ruszy´c w swoja˛ stron˛e. Shea nie wiedział, dokad ˛ zmierzali Panamon i Keltset, zanim natkn˛eli si˛e na gnomy, które wzi˛eły go do niewoli. Niewykluczone z˙ e szkarłatny rabu´s i jego wspólnik sami dobrze nie wiedzieli. Shea cierpliwie słuchał monologu Panamona. Gdy uznał to za stosowne lub gdy tamten go poprosił, komentował niektóre wypowiedzi. Jednak wi˛ekszo´sc´ uwagi po´swi˛ecił rozwa˙zaniom ró˙znych sposobów odzyskania Kamieni Elfów. W obecnej sytuacji było to niezwykle trudne. Obaj złodzieje doskonale wyczuwali jego zamiary. Nale˙zało zatem wymy´sle´c co´s oryginalnego. Shea był przekonany, z˙ e przebiegły rabu´s postanowił si˛e zabawi´c jego kosztem. Najpierw zach˛eci do działania, mo˙ze nawet poluzuje sznur, a gdy ofiara poczuje si˛e swobodna i wyjawi swój plan, z zimna˛ krwia˛ zaci´snie p˛etl˛e wokół jego szyi. W czasie marszu Shea spogladał ˛ co pewien czas na górskiego trolla i zastanawiał si˛e, co kryje si˛e pod maska˛ oboj˛etno´sci i spokoju na twarzy olbrzyma. Panamon twierdził, z˙ e Keltset był osobnikiem skłóconym z z˙ yciem i odepchni˛etym przez swoich ziomków. Przystał do gadatliwego rabusia i szaławiły tylko dlatego, z˙ e tamten okazał mu ciepło, zrozumienie i przyja´zn´ . Banalna historia zabrzmiała do´sc´ prawdziwie, ale nie do ko´nca. W zachowaniu i postawie Keltseta było co´s, co poddawało w watpliwo´ ˛ sc´ twierdzenie, jakoby troll był zwykłym banita.˛ Keltset nosił si˛e prosto i z godno´scia,˛ nie chował głowy w ramiona i nie strzelał nerwowo oczami. Przez cały czas nie odezwał si˛e słowem — chyba jednak był niemowa.˛ W gł˛eboko osadzonych oczach malowały si˛e spokój, rozwaga i madro´ ˛ sc´ . Shea uznał, z˙ e troll ma osobowo´sc´ znacznie bogatsza˛ i bardziej zło˙zona,˛ ni˙z wynikało to ze słów Panamona. Zachowanie Panamona pod pewnymi wzgl˛edami przypominało zachowanie Allanona. Obaj nie mieli zwyczaju od samego poczatku ˛ mówi´c całej prawdy. Jednak w przeciwie´nstwie do druida, Panamon był tylko zr˛ecznym kłamca,˛ za´s Allanon starannie dobierał słowa i mówił tylko to, co uznał za niezb˛edne. Shea wierzył, z˙ e druid kiedy´s na pewno wyjawi cała˛ prawd˛e, podczas gdy złodziejowi po prostu nie ufał. Cho´cby dlatego, z˙ e w przedstawionej przez niego historii Keltseta było zbyt wiele luk i nie´scisło´sci. Panamon albo celowo zniekształcił fakty, albo po prostu ich nie znał. On sam był tak˙ze dla Shei zagadka.˛ Kto´s, kto podejmuje walk˛e z liczniejszym przeciwnikiem, ratuje z˙ ycie wi˛ez´ nia, po czym z kamiennym spokojem okrada oswobodzonego nie mo˙ze by´c tylko pospolitym złodziejaszkiem. Gdy Keltset zebrał naczynia po sko´nczonym posiłku, Panamon stwierdził, z˙ e dotarli do północnej granicy pagórkowatej krainy, w pobli˙ze przeł˛eczy Jannisson, za która˛ zaczyna si˛e równina Streleheim. Posuwajac ˛ si˛e na zachód, powinni wkrótce dotrze´c do granicy Paranoru. Panamon podkre´slił z naciskiem, z˙ e tam ich drogi si˛e rozejda.˛ Shea b˛edzie mógł 208

postapi´ ˛ c według swego uznania — albo zacznie szuka´c przyjaciół, albo pójdzie prosto do warowni druidów. Chłopiec skinał ˛ głowa˛ na znak, z˙ e przystaje na t˛e propozycj˛e. W głosie Panamona zabrzmiały dziwne nutki — jakby złodziej znudzony długim czekaniem na ruch przeciwnika chciał da´c do zrozumienia, z˙ e czas ucieka. Shea nie zareagował na t˛e chytra˛ zach˛et˛e ani te˙z nie dał po sobie pozna´c, z˙ e wie do czego tamci zmierzaja.˛ Postanowił nie da´c si˛e sprowokowa´c. Gdy zebrał swój skromny dobytek i stanał ˛ gotowy do dalszej drogi, wyruszyli. Kluczac ˛ w´sród pagórków, zmierzali do ła´ncucha niewysokich gór, który ukazał si˛e w oddali. Shea był przekonany, z˙ e góry widoczne po lewej stronie były przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. Pasmo, które pojawiło si˛e z prawej strony, w niczym nie przypominało trójkatnych, ˛ stromych skał na Smoczej Grani, musiało zatem by´c cz˛es´cia˛ innego masywu. Przeł˛ecz Jannisson znajdowała si˛e zapewne mi˛edzy tymi dwoma ła´ncuchami gór. Byli tak blisko Nordlandii, z˙ e z tego miejsca po prostu nie wypadało zawróci´c. Tymczasem Panamon rozpoczał ˛ nast˛epna˛ seri˛e mniej lub bardziej niestworzonych historii o swych przygodach. Rzecz dziwna, ale bardzo rzadko wyst˛epował w nich Keltset. Dla Shei był to kolejny dowód, z˙ e szkarłatny złodziejaszek wie znacznie mniej o swym kompanie, ni˙z mówi. Niewykluczone, z˙ e troll jest dla Panamona kim´s równie zagadkowym jak dla Shei. Gdyby, jak twierdził złodziej, rzeczywi´scie działali ze soba˛ od dwóch lat, to Keltset musiałby pojawia´c si˛e znacznie cz˛es´ciej w opowie´sciach swego gadatliwego przyjaciela. Co wi˛ecej, o ile poczatkowo ˛ Shea porównywał post˛epowania trolla do zachowania wiernego i posłusznego psa, o tyle po dokładki niejszej obserwacji okazało si˛e, z˙ e Keltset trzyma si˛e szkarłatnego złodziejaszka z zupełnie innych, sobie tylko znanych powodów. Do tego wniosku Shea doszedł, porównujac ˛ opowie´sc´ Panamona z własnymi obserwacjami milczacego ˛ trolla. Zachowanie Keltseta, jegdl sposób poruszania si˛e, dumna postawa i chłodny dystans do rzeczywisto´sci fascynowały chłopca. W czasie potyczki z gnoma troll z przera˙zajac ˛ a˛ wprawa˛ wybił w pie´n cały oddział, nie pozostawiajac ˛ ani jednego s´wiadka kl˛eski. Nie uczynił tego jednak po to, by zadowoli´c przyjaciela lub zdoby´c klejnoty. Po prostu zrobił co słusznie uznał za konieczne. Mo˙zna było snu´c ró˙zne domysły na temat przeszło´sci Keltseta, ale dla Shei jedno stało si˛e pewne: milczacy ˛ kompan Panamona był kim´s wi˛ecej ni˙z tylko upokorzonym i znienawidzonym banita,˛ sponiewieranym przez los i swoich ziomków. Dzie´n był ciepły, wi˛ec wkrótce Shea zaczał ˛ si˛e poci´c z wysiłku. Ukształtowanie terenu nie zmieniło si˛e, a wspinaczka i obchodzenie niedost˛epnych stromizn powa˙znie utrudniały marsz. Na Panamonie jednak nie robiło to wra˙zenia. Usta mu si˛e nie zamykały, zanim sko´nczył jedna˛ opowie´sc´ , zaczynał nast˛epna.˛ Robił przy tym wiele dygresji, s´miał si˛e i z˙ artował z Shea, jakby byli starymi przyjaciółmi szukajacymi ˛ kolejnej wielkiej przygody. Szkarłatny złodziej opowiedział chłopcu o wszystkich czterech krainach. Był wsz˛edzie, poznał mieszka´nców wszystkich krain, uczył si˛e ich j˛ezyka i podpatrywał zwyczaje. 209

Rzecz dziwna, ale jego wiadomo´sci o Westlandii okazały si˛e nadzwyczaj skape. ˛ Ponadto Shea stwierdził w duchu, z˙ e jego nader rozmowny towarzysz niewiele wie o rasie elfów. Uznał jednak, z˙ e na razie lepiej nie roztrzasa´ ˛ c tej sprawy. Słuchał cierpliwie opowie´sci o kobietach z˙ ycia Panamona. Była w´sród nich oczywis´cie pi˛ekna ksi˛ez˙ niczka krwi, której uratował z˙ ycie, a potem zakochał si˛e z wzajemno´scia,˛ ale zazdrosny ojciec rozłaczył ˛ go z ukochana˛ i potajemnie wyprawił ja˛ do dalekiej krainy. Shea westchnał ˛ z udawanym współczuciem, a w gł˛ebi ducha s´miał si˛e z tej ckliwej i oklepanej historyjki. Panamon zako´nczył ja˛ stwierdzeniem, z˙ e nigdy nie zaprzestał poszukiwania ukochanej. Shea z˙ yczył mu z całego serca, by ja˛ odnalazł i dodał, z˙ e by´c mo˙ze połaczywszy ˛ si˛e z ukochana,˛ Panamon porzuci złodziejski proceder. Szkarłatny rabu´s spojrzał na niego bystro. W oczach chłopca nie znalazł jednak ani s´ladu drwiny. Zatem propozycja była powa˙zna. . . Rabu´s zamy´slił si˛e. Dwie godziny pó´zniej dotarli do Przeł˛eczy Jannissona. Okazała si˛e ona szeroka˛ przerwa˛ mi˛edzy dwoma ła´ncuchami górskimi, prowadzac ˛ a˛ z równiny po drugiej stronie gór. Zgodnie z przewidywaniami Shei ła´ncuch wysokich gór na południu był przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. O drugim pa´smie tworzacym ˛ pomocna˛ s´cian˛e przeł˛eczy chłopiec nigdy nie słyszał. Mógł si˛e jedynie domy´sla´c, z˙ e jest to najdalej wysuni˛ete na południe pasmo z masywu Charnal, który zamieszkuja˛ górskie trolle. Okolice były dzikie, wyludnione i w wi˛ekszo´sci niezbadane, a wojownicze usposobienie ich mieszka´nców zniech˛ecało potencjalnych badaczy i podró˙zników. Górskie trolle stanowiły najliczniejsza˛ zorganizowana˛ społeczno´sc´ . Oprócz nich w tej cz˛es´ci Nordlandii mieszkały tak˙ze inne szczepy trolli. Obserwujac ˛ Keltseta, Shea doszedł do wniosku, z˙ e górskie trolle sa˛ ludem znacznie bardziej cywilizowanym, ni˙z powszechnie sadzono ˛ w Sudlandii. Niewiedza jego rodaków w tej materii wydała mu si˛e niepokojaca ˛ i krzywdzaca ˛ ludy z Północy. Jak mo˙zna zadowoli´c si˛e skapymi, ˛ zniekształconymi i cz˛esto niesprawdzonymi wiadomo´sciami o innych ludach na ziemi? Nawet w podr˛ecznikach, które kiedy´s przegladał, ˛ trolle przedstawiane były jako matołkowaci barbarzy´ncy. Przy wej´sciu do przeł˛eczy Panamon kazał si˛e zatrzyma´c. Wysunał ˛ si˛e kilka kroków do przodu i uwa˙znie przyjrzał si˛e obydwu zboczom schodzacym ˛ do przeł˛eczy. Po wst˛epnych ogl˛edzinach polecił Keltsetowi sprawdzi´c, czy nie ma niespodzianek w dalszej cz˛es´ci przeł˛eczy. Troll zakr˛ecił si˛e na pi˛ecie i zniknał ˛ w labiryncie pagórków, i głazów. Panamon zaproponował, z˙ eby Shea usiadł i przez cały u´smiechał si˛e jakby był bardzo zadowolony z siebie i swej przezorno´sci. Przedsi˛ewział ˛ dodatkowe s´rodki ostro˙zno´sci, by unikna´ ˛c pułapek, które mogli zastawi´c towarzysze Shei. Sam chłopiec nie gro´zny. Panamon bardziej obawiał si˛e jego przyjaciół, wi˛ec na wszelki wypadek nie spuszczał go z oka. Czekajac ˛ na powrót Keltseta, szkarłatny gaduła rozsnuł kolejna˛ trzymajac ˛ a˛ w napi˛eciu opowie´sc´ o swych nieprawdopodobnych przygodach na drogach i bezdro˙zach w bli˙zej nieokre´slonej okolicy. Shea odniósł si˛e do niej tak, jak do poprzednich historii. Kie210

dy Panamon zaczał ˛ jaki´s temat, to zwykle nie wiedział, kiedy i jak go zako´nczy´c. Opowiadanie niestworzonych historii sprawiało mu niewatpliwie ˛ wi˛eksza˛ przyjemno´sc´ , ni˙z jego słuchaczom. Upajał si˛e tymi opowie´sciami, pie´scił je i ubarwiał tak starannie, z˙ e zawsze brzmiały jak nowe. Shea słuchał kolejnych opowie´sci ze stoickim spokojem i u´smiechem na twarzy. Jednak przez cały my´slał o czym´s innym — próbował okre´sli´c swoje poło˙zenie wzgl˛edem Paranoru. Do granicy strefy warowni pozostało niewiele drogi. Gdy tam dotra,˛ Panamon i Keltset zostawia˛ go i pójda˛ w swoja˛ stron˛e. B˛edzie musiał szybko odnale´zc´ przyjaciół, gdy˙z w przeciwnym czeka go pewna s´mier´c. Lord Warlock i jego emisariusze na pewno nie zaprzestali poszukiwa´n. Je´sli trafia˛ na jego s´lad, zanim odnajda˛ Allanona i towarzyszy, los wyprawy b˛edzie przesadzony. ˛ Niewykluczone, z˙ e dru˙zyna Allanona zdołała tymczasem przenikna´ ˛c do warowni druidów i wydosta´c Miecz Shannary. Mo˙ze ju˙z odnie´sli zwyci˛estwo. . . Na przeł˛eczy ukazał si˛e Keltset i dał znak, by si˛e zbli˙zyli, podbiegli do niego, zwolnili i idac ˛ blisko siebie, rozpocz˛eli przepraw˛e. Chocia˙z nie było to konieczne, ubezpieczali si˛e nawzajem. Na przeł˛eczy znajdowało si˛e niewiele miejsc, w których mogła si˛e zaczai´c grupa napastników. Oddalone od siebie pojedyncze głazy i niewielkie wyrwy mogły da´c osłon˛e najwy˙zej dwóm osobom. Ostro˙zno´sc´ jednak nie zawadzi. Przeł˛ecz była długa, przeprawa trwała prawie godzin˛e. W sumie byłby to do´sc´ miły spacer, gdyby szli dla przyjemno´sci. Gdy dotarli do wylotu przeł˛eczy, zobaczyli rozległa˛ równin˛e, która rozciagała ˛ si˛e na zachód. Jej naturalna˛ granica˛ od pomocy i wschodu były góry ciagn ˛ ace ˛ si˛e od przeł˛eczy a˙z po horyzont, od południa za´s ograniczała ja˛ łagodnym półkolem s´ciana wielkiego lasu. Gdy wyszli z przeł˛eczy, zatrzymali si˛e na poczatku ˛ olbrzymiej łaki, ˛ cz˛es´ci wielkiej równiny. Okre´slenie to pasowało do podło˙za, które rzeczywi´scie było bardzo równe, by nie powiedzie´c gładkie. Ziemia jednak była sp˛ekana. Tu i ówdzie rosły k˛epki bladozielonej trawy oraz rzadkie, prawie uschni˛ete krzaczki, które si˛egały najwy˙zej do kolan Shei — najni˙zszego z trójki w˛edrowców. Równina ta chyba nigdy si˛e w pełni nie zazieleniła, a jedynymi formami z˙ ycia były tu trawa i skarłowaciałe krzaki. Panamon nagle zmienił kierunek marszu. Skr˛ecił ostro na zachód. Po lewej r˛ece rozciagał ˛ si˛e las. Szli wzdłu˙z jego skraju, zachowujac ˛ bezpieczna˛ odległo´sc´ . Shea zorientował si˛e, z˙ e musieli zbli˙za´c si˛e do celu i zapytał Panamona jak daleko jeszcze do Paranoru. Ten u´smiechnał ˛ si˛e chytrze i odparł, z˙ e sa˛ coraz bli˙zej, z˙ e ju˙z niebawem dotra˛ do celu. Zadawanie nast˛epnych pyta´n było bezcelowe. Shea uznał, z˙ e ju˙z wkrótce sprawa wyja´sni si˛e sama. Panamon w ko´ncu doprowadzi go do miejsca, w którym ich drogi si˛e rozejda.˛ Tymczasem zwrócił uwag˛e szkarłatnego, jednor˛ekiego rabusia na rozległa˛ poła´c otwartego terenu ciagn ˛ acego ˛ si˛e na zachód a˙z do horyzontu. Bezmiar przestrzeni, pustka i martwa cisza fascynowały i napawały l˛ekiem. Co´s podobnego Shea widział po raz pierwszy w z˙ yciu. Nic wi˛ec dziwnego, z˙ e w pewnej chwili ogarnał ˛ go strach przed nieznanym, ale 211

pó´zniej wzi˛eła gór˛e ciekawo´sc´ . Bardzo z˙ ałował, z˙ e obok nie ma Flicka. Mogliby teraz z bratem wyruszy´c na t˛e jedyna,˛ wymarzona˛ i najdłu˙zsza˛ w z˙ yciu w˛edrówk˛e. Niezmierzony przestwór wciagał ˛ i kusił. Patrzac ˛ w bezmiar nieba nad olbrzymia˛ połacia˛ otwartego terenu, Shea zrozumiał, z˙ e taka˛ w˛edrówk˛e ka˙zdy powinien odby´c. Zrozumiał tak˙ze, i˙z nawet gdyby przyszło mu zgina´ ˛c, przepa´sc´ gdzie´s bez wie´sci i przegra´c batali˛e o Miecz, to i tak warto było podja´ ˛c t˛e prób˛e. Wczesnym popołudniem temperatura na otwartej przestrzeni stała si˛e nie do zniesienia. Pot zalewał czoła w˛edrujacych, ˛ zm˛eczenie dawało si˛e we znaki i coraz trudniej było utrzyma´c nerwy na wodzy. Nawet zwykle spokojny Keltset odsunał ˛ si˛e na bok, by nie wchodzi´c nikomu w drog˛e. Nic nie zmieniło si˛e w jego ruchach i postawie, lecz w ciemnych oczach przybywało zło´sci na cały s´wiata, zwłaszcza na dokuczliwy upał. Panamon umilkł, wyra´znie zm˛eczony i zirytowany marszem. My´slał jedynie o tym, by jak najszybciej pozby´c si˛e Shei, którego, obecno´sc´ cia˙ ˛zyła mu coraz bardziej. Shea tak˙ze odczuwał zm˛eczenie. Wszystko go dra˙zniło, a dwa dni forsownego marszu wyczerpały organizm i powa˙znie nadwatliły ˛ zapasy młodzie´nczego wigoru. Szli w stron˛e sło´nca, które s´wieciło prosto w ich twarze. Oczy i policzki piekły coraz mocniej. Sło´nce tymczasem zni˙zyło si˛e, a jego blask znacznie utrudniał widzenie. Horyzont rozmył si˛e i falował. Wszystk wokoło s´wieciło ostrym, z˙ ółtym blaskiem. Shea próbował rozglad ˛ si˛e na boki, osłaniajac ˛ oczy dłonia,˛ ale zrezygnował. Pozostało jedynie zda´c si˛e na tropicielskie umiej˛etno´sci Panamona. Zbli˙zali si˛e do ko´nca ła´ncucha gór, który otaczał t˛e cz˛es´c´ równiny od wschodu i północy. Wysun˛eli si˛e poza ostatnia˛ gór˛e, z prawej strony ich oczom ukazał si˛e niezmierzony, płaski teren. Na widnokr˛egu w oddali bł˛ekit niebo opadało na spieczona˛ ziemi˛e. Shea zapytał, czy to, co widza,˛ to Równina Streleheim. Panamon nie odpowiedział od razu. Dopiero po pewnym czasie przytaknał ˛ skinieniem głowy. Nie rozmawiali wi˛ecej ani o szczegółach obecnego poło˙zenia wzgl˛edem warowni druidów, ani o planach Panamona wzgl˛edem Shei. W milczeniu szli przez wschodnie kra´nce równiny Streleheim. Rozległy, otwarty teren rozciagał ˛ si˛e na zachód i północ a˙z do horyzont Jego południowa˛ granica˛ były lasy wokół Paranoru, a wschodnia˛ przedłu˙zenie gór Charnal. Z daleka wielka równina wydawała płaska i monotonna, lecz gdy dotarli do ko´nca wielkiej łaki, ˛ okazało si˛e, z˙ e teren przed nimi jest nierówny. Wspi˛eli si˛e na pierwszy pagórek i, spogladaj ˛ ac ˛ za siebie, zobaczyli, z˙ e łaka, ˛ która˛ wła´snie przebyli jest szeroka˛ dolina˛ w kształcie podkowy, wci´sni˛eta˛ mi˛edzy góry północy i wschodu oraz las od południa. Na wielkiej równinie tymczasem zobaczyli k˛epy niedu˙zych drzew, połacie g˛estych krzewów oraz co´s, co absolutnie nie pasowało do otoczenia. Zatrzymali si˛e na znak Panamona i wyt˛ez˙ yli wzrok. Shea osłonił dłonia˛ oczy przed ostrym sło´ncem. Zobaczył dziwne długie tyczki wbite w ziemi˛e. Wkoło nich w promieniu kilkudziesi˛eciu jardów le˙zały osobliwe wzgórki okryte ró˙znokolorowym materiałem, a tu i ówdzie pomi˛edzy mi błyszczały kawałki szkła lub metalu. Chłopiec wypatrzył tam 212

niedu˙ze czarne przedmioty poruszajace ˛ si˛e w´sród kolorowych stosów i błyszcza˛ cych odpadków. Panamon gło´sno zawołał liczac, ˛ na to, z˙ e kto´s go usłyszy. Wówczas nagle zatrzepotało kilkadziesiat ˛ czarnych skrzydeł i rozległ si˛e przera´zliwy ptasi wrzask. Czarne kształty poruszajace ˛ si˛e w´sród kolorowych stosów okazały si˛e s˛epami, którym przerwano uczt˛e. Olbrzymi padlino˙zercy niech˛etnie wzbili si˛e w powietrze i zacz˛eli kra˙ ˛zy´c nad głowami w˛edrowców. Kompletnie zaskoczeni Panamon i Shea stali jak wro´sni˛eci w ziemi˛e. Keltset zrobił kilka kroków naprzód i wyt˛ez˙ ył wzrok. Po chwili odwrócił si˛e i dał znak Panamonowi. Szkarłatny rabu´s skinał ˛ głowa˛ i powiedział: — Kto´s tu niedawno stoczył bitw˛e. Te kolorowe stosy to zabici. Ruszyli w stron˛e pobojowiska. Po przebyciu kilkudziesi˛eciu metrów ich oczom ukazał si˛e przera˙zajacy ˛ widok. Shea nagle zwolnił i został w tyle. Przeraził si˛e na my´sl, z˙ e w´sród poległych zobaczy swoich przyjaciół. Dziwne tyczki, które zobaczyli z daleka, okazały si˛e pikami, dzidami i kopiami wbitymi w ziemi˛e, za´s połyskujace ˛ przedmioty mieczami i sztyletami. Cz˛es´c´ z nich porzucili uciekajacy, ˛ lecz niektóre wcia˙ ˛z tkwiły w zaci´sni˛etych dłoniach zabitych. Kolorowe stosy materiału okazały si˛e zakrwawionymi ubraniami na ciałach poległych. Martwi wojownicy le˙zeli w dziwnych, poskr˛ecanych pozach tam, gdzie dopadła ich s´mier´c i piekli si˛e w bezlitosnym sło´ncu. Shea poczuł zapach rozkładajacych ˛ si˛e ciał i zaczał ˛ si˛e krztusi´c. Zewszad ˛ dochodziło nerwowe brz˛eczenie spłoszonych much. Panamon odwrócił si˛e do chłopca i u´smiechnał ˛ ponuro. Jak słusznie przypuszczał, Shea nigdy przedtem nie widział s´mierci z tak bliska. Był przekonany, z˙ e tego prze˙zycia chłopiec nigdy nie zapomni. Shea zdołał opanowa´c wymioty i zmusił si˛e do dalszego marszu przez pole bitwy, w której poległo kilkuset wojowników. Ich ciała le˙zały rozrzucone na duz˙ ej przestrzeni. Oprócz nich i s˛epów nic si˛e nie poruszało. Panamon przyjrzał si˛e uło˙zeniu ciał. Na całym polu bitwy nie znalazł z˙ adnego skupiska trupów. Wywnioskował z tego, z˙ e bitwa musiała by´c długa i zaci˛eta. Walczono na s´mier´c i z˙ ycie — nikt nikogo nie oszcz˛edzał. W´sród powykr˛ecanych dziwacznie z˙ ółtych ciał odnalazł tak˙ze gnomy. Z ustaleniem to˙zsamo´sci ich przeciwików w tej bitwie miał wi˛ecej kłopotu. Dopiero gdy uwa˙znie przyjrzał si˛e kilku skulonym kształtom, rozpoznał ciała elfów. Doszli do s´rodka pobojowiska i zatrzymali si˛e. Panamon czuł si˛e zagubiony. Shea patrzył z przera˙zeniem na s´lady masakry; chodził jak ot˛epiały mi˛edzy ciałami gnomów i elfów, potykał si˛e o nie i stapał ˛ jak s´lepy. Panamon nie rozumiał, o co chodziło czarnemu intruzowi. Uwa˙znie przyjrzał si˛e zniekształconej czarnej twarzy, po czym spojrzał na wystraszonego She˛e. Zorientował si˛e, z˙ e skrzydlata pokraka jest wrogiem chłopca. Nadeszła bardzo niebezpieczna chwila. — Nie zaprzeczaj, marny człowiecze! Wiem, z˙ e masz Miecz — o´swiadczył ´ chrapliwym głosem Zwiastun Smierci. — Wiem, z˙ e Miecz jest w´sród was. Musz˛e 213

go mie´c. Nie sprzeciwiajcie mi si˛e. To bezcelowe. Dla was bitwa si˛e zako´nczyła. Ostatni z rodu Shannary został schwytany i zniszczony. A teraz oddacie mi Miecz! Panamon wcia˙ ˛z był pod wra˙zeniem. Zupełnie nie rozumiał, o czym mówił skrzydlaty intruz. Co gorsza, zorientował si˛e tak˙ze, i˙z wszelkie próby wyja´snienia były bezcelowe. Czarne monstrum podj˛eło decyzj˛e — tych trzech musi zgina´ ˛c. Panamon uniósł lewe rami˛e, pogładził wasy ˛ czubkiem długiego szpikulca i, spogladaj ˛ ac ˛ ukradkiem na swego olbrzymiego kompana, u´smiechnał ˛ si˛e zawadiacko. Obaj wiedzieli, z˙ e czeka ich walka na s´mier´c i z˙ ycie. — Zwa˙zcie, co chcecie zrobi´c. Nie bad´ ˛ zcie głupcami — syknał ˛ upiór z Nordlandii. — Nie chodzi mi o was, tylko o Miecz. Mog˛e si˛e z wami rozprawi´c nawet w dzie´n! W ostatnim zdaniu łowcy Shea dostrzegł promyk nadziei. Swego czasu Allanon powiedział mu, z˙ e moc stworów z Nordlandii słabnie w ciagu ˛ dnia. Mo˙ze zatem, gdy s´wieci sło´nce, nie sa˛ niepokonani! Mo˙ze to szansa dla kilku rabusiów. . . Ale czy dwóch s´miertelników zdoła pokona´c ducha? Czy mogli si˛e mierzy´c z nies´miertelna˛ i niematerialna˛ istota,˛ która przyj˛eła fizyczna˛ posta´c skrzydlatego potwora? Przez kilka chwil przeciwnicy stali nieruchomo. Pierwszy poruszył si˛e Zwiastun. W tym samym momencie błysnał ˛ długi miecz Panamona. Szakarłatny rabu´s przygotował si˛e do ataku. Jego kompan drgnał ˛ i zbli˙zył si˛e do czarnego intruza; w niczym nie przypominał teraz ospałego olbrzyma, jakim był zwykle. W ułamku sekundy przeistoczył si˛e w pot˛ez˙ na˛ maszyn˛e do zabijania. Zbli˙zał si˛e ´ do Zwiastuna Smierci na ugi˛etych nogach, i z maczuga˛ gotowa˛ do ciosu. Upión z północy zawahał si˛e. Odwrócił si˛e od Panamona i skierował czerwone s´lepia na trolla. Nagle drgnał, ˛ wytrzeszczył oczy ze zdumienia i wycharczał: — Keltset! Zanim zaskoczony Panamon zapytał siebie, skad ˛ troll zna nordlandzkiego ´ stwora, a ten ochłonał ˛ z wra˙zenia, Keltset zaatakował. Swisn˛ eła maczuga i zadudniła na piersi czarnego monstrum. Panamon natychmiast przyszedł w sukurs swemu milczacemu ˛ kompanowi i rzucił si˛e na przeciwnika, celujac ˛ szpikulcem i mieczem w gardło skrzydlatego łowcy. Ten jednak błyskawicznie otrzasn ˛ ał ˛ si˛e po ciosie maczuga˛ i sparował pchni˛ecie pazurami jednej r˛eki z taka˛ siła,˛ z˙ e szkarłatny rabu´s stracił równowag˛e i padł na ziemi˛e. Czerwone s´lepia zapłon˛eły, a z obu oczodołów wydobyły si˛e cienkie stru˙zki dymu. W stron˛e le˙zacego ˛ wystrzeliły dwie jaskrawoczerwone smugi. W ostatniej chwili Panamon przetoczył si˛e na bok. Zabójcze promienie musn˛eły tylko r˛ekaw tuniki, ale wystarczyło to, by ponownie ´ powali´c wstajacego ˛ rabusia. Zanim Zwiastun Smierci wział ˛ poprawk˛e i ponowił atak, Keltset spadł mu na kark jak jastrzab ˛ i przygniótł do ziemi całym ci˛ez˙ arem. W porównaniu z masywnym trollem Łowca wydawał si˛e dziwnie mały, ale wytrzymał napór i zwarł si˛e z Keltsetem w s´miertelnym pojedynku. Przez chwil˛e toczyli si˛e jak bezkształtna czarna masa, z której co chwila tryskała krew. Na wpół zamroczony Panamon zdołał d´zwigna´ ˛c si˛e na kolana. Shea tak˙ze otrzasn ˛ ał ˛ 214

si˛e, odzyskał władz˛e w nogach i podbiegł do kl˛eczacego ˛ złodzieja. Chwycił go za rami˛e, krzyknał: ˛ — Daj mi Kamienie! Szybko! Daj Kamienie. Wiem, jak ich u˙zy´c! Panamon odwrócił pokiereszowana˛ twarz. W jego oczach pojawiły si˛e dobrze znane gniewne błyski. Zerwał r˛ek˛e Shei z ramienia i odepchnał ˛ go brutalnie. — Milcz i trzymaj si˛e z daleka! — huknał, ˛ wstajac. ˛ — Dosy´c tych sztuczek. Stój z boku i nie wtracaj ˛ si˛e! Podniósł miecz i ruszył na pomoc Keltsetowi. Ciał ˛ kilkakrotnie, ale nie stra˛ cił czarnego łowcy. Po chwili walczacy ˛ tworzyli wirujacy ˛ kłab, ˛ który toczył si˛e po pobojowisku, mia˙zd˙zac ˛ ciała poległych. Panamon nie dorównywał siła˛ dwóm czarnym zapa´snikom, był jednak szybki i wytrzymały. Przyjał ˛ wiele ciosów, z których ka˙zdy mógłby powali´c wołu, a mimo to nie zrezygnował z walki. Zr˛ecznie unikał zabójczych czerwonych smug i uparcie kontratakował. Keltset okazał si˛e równie silny jak nordlandzkie monstrum, które pod gradem ciosów zaczynało traci´c kontrol˛e. Ciemna skóra trolla była w wielu miejscach przypalona, lecz Keltset, nie zwa˙zajac ˛ na ból, atakował zaciekle. Shea chciał właczy´ ˛ c si˛e do walki i pomóc. Rozumiał jednak, z˙ e jego nó˙z nie na wiele by si˛e zdał. Gdyby tylko mógł u˙zy´c Kamieni Elfów. . . Tymczasem jednak obaj s´miertelnicy zacz˛eli odczuwa´c skutki morderczej walki ze stworem, któremu wcale nie ubywało sił. Ich ciosy były coraz słabsze, ´ coraz mniej trafiało w cel. Co gorsza, okazało si˛e, z˙ e Zwiastun Smierci nie odniósł z˙ adnych powa˙zniejszych obra˙ze´n. Stało si˛e jasne, z˙ e z˙ adna ludzka siła nie jest w stanie go pokona´c. Panamon i Keltset przegrywali. Nagle Keltset potknał ˛ si˛e i przykl˛eknał. ˛ Czarny łowca wypu´scił rami˛e na cała˛ długo´sc´ . Szpony dosi˛egły trolla i rozci˛eły skór˛e na piersi od szyi do pasa. Keltset runał ˛ na ziemi˛e. Panamon wydał dziki okrzyk i ciał ˛ z całej siły. Łowca znowu sparował cios. Odtracił ˛ uzbrojone rami˛e złodzieja z taka˛ siła,˛ z˙ e ten zachwiał si˛e i odsłonił. Wówczas z czerwonych s´lepiów stwora wystrzeliły dwie smugi, osmaliły twarz i trafiły w pier´s przeciwnika, zanim tamten zda˙ ˛zył zaatakowa´c szpikulcem. Panamon padł jak długi i stracił przytomno´sc´ . Łowca z pewno´scia˛ dobiłby le˙zacego, ˛ gdyby nie Shea, który pokonał strach, chwycił kawałek złamanej włóczni i cisnał ˛ nia˛ w nieosłoni˛eta˛ głow˛e monstrum. Sługa lorda Warlocka spó´znił si˛e z zasłona.˛ Włócznia trafiła w cel. Łowca sapnał ˛ z bólu i złapał si˛e r˛ekami za twarz. Panamon wcia˙ ˛z nie odzyskiwał przytomno´sci. Tymczasem Keltset otrzasn ˛ ał ˛ i si˛e po ciosie, wstał i zacisnał ˛ pot˛ez˙ ne ramiona wokół karku łowcy. Nordlandzki stwór znalazł si˛e w morderczym u´scisku. Dzi˛eki akcji trolla Shea miał kilka sekund na odzyskanie Kamieni Elfów. Nie tracac ˛ czasu, podbiegł do nieprzytomnego Panamona i krzyknał: ˛ „Wstawaj”. Szkarłatny rabu´s uniósł si˛e ostatkiem sił, ale był tak poturbowany, z˙ e nie zdołał utrzyma´c si˛e na nogach i padł. Shea bezskutecznie szarpał go i krzyczał: „Tylko Kamienie Elfów moga˛ nas uratowa´c! Błagam, oddaj mi je! To nasza ostatnia deska 215

ratunku!” Odwrócił si˛e w stron˛e zapa´sników walczacych ˛ w zwarciu i z przera˙zeniem stwierdził, z˙ e troll traci siły, a czarny stwór lada chwila mo˙ze uwolni´c si˛e z u´scisku. W tym momencie Panamon wcisnał ˛ r˛eki Shei skórzany woreczek. Z Kamieniami w r˛eku odskoczył od le˙zacego, ˛ rozerwał rzemyki i wysypał ´ klejnoty na dło´n. Tymczasem Zwiastun Smierci zdołał si˛e wyswobodzi´c i przymierzał si˛e do zadania ostatecznego ciosu trollowi. Shea krzyknał ˛ i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e z klejnotami w stron˛e czarnego monstrum. Łowca usłyszał krzyk, lecz zanim zda˙ ˛zył si˛e odwróci´c Kamienie Elfów zal´sniły o´slepiajacym ˛ blaskiem. Zobaczył go za pó´zno. Ostatni potomek Shannary zda˙ ˛zył uwolni´c magiczna˛ moc. Za pó´zno było tak˙ze na strzał zabójczymi czerwonymi promieniami. Smugi, co prawda, wystrzeliły z oczu łowcy, ale znikn˛eły w zetkni˛eciu z bł˛ekitnym s´wiatłem. Nat˛ez˙ enie s´wiatła rosło, bł˛ekitna zasłona stała si˛e o´slepiajaco ˛ biała˛ kula,˛ która pomkn˛eła w kierunku skrzydlatego monstrum, a z trzech klejnotów wystrzeliły trzy bł˛ekitne ´ smugi. Swiatło sparali˙zowało potwora i zacz˛eło wysysa´c ducha z ohydnej skrzydlatej powłoki. Emisariusz lorda Warlocka przeklinał chrapliwym głosem moc, która bezlito´snie niszczyła jego jestestwo. Czarna powłoka kurczyła si˛e i zapadała w ziemi˛e. Keltset wstał, chwycił włóczni˛e, wyprostował si˛e, wział ˛ pot˛ez˙ ny zamach i z całej siły uderzył w kark monstrum. Łowca zatrzasł ˛ si˛e, zaskrzeczał przera´zliwie i osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Czarna powłoka rozpadła si˛e w proch. Po chwili w miejscu, gdzie stał przed chwila˛ czarny łowca, była tylko kupka szare´ go popiołu. Swietlista kula zawisła nad nia,˛ a bł˛ekitne smugi z trzech klejnotów jeszcze przez chwil˛e s´wieciły nad tym miejscem. W powietrze wzbiła si˛e smuga czarnego dymu i prawie natychmiast znikn˛eła. Bł˛ekitne smugi i s´wietlista kula zgasły. Trzej s´miertelnicy stali na zbroczonej krwia˛ ziemi jak kamienne posagi. ˛ Bitwa sko´nczyła si˛e tak nagle, z˙ e przez dłu˙zszy czas nie mogli w to uwierzy´c. Shea i Keltset wpatrywali si˛e w miejsce, gdzie le˙zały popioły cielesnej powłoki ´ Zwiastuna Smierci, jakby czekali na to, z˙ e monstrum powstanie jak Feniks. Panamon le˙zał wsparty na łokciu. Poparzone oczy piekły go przy najmniejszym ruchu. Mimo to rozgladał ˛ si˛e, szukajac ˛ czarnego potwora, który powalił go na ziemi˛e i zniknał. ˛ W ko´ncu Keltset zbli˙zył si˛e do kupki popiołu — jedynej pozostałos´ci po łowcy i na wszelki wypadek rozgarnał ˛ ja˛ noga.˛ Shea przygladał ˛ si˛e jego poczynaniom nieruchomymi oczami. Mechanicznym ruchem schował Kamienie Elfów do woreczka i wsunał ˛ go za pazuch˛e. Przypomniał sobie o poturbowanym Panamonie i odwrócił si˛e w jego stron˛e. Szkarłatny rabu´s zda˙ ˛zył troch˛e ochłona´ ˛c. Zebrawszy siły usiadł i z zaciekawieniem patrzył na chłopca. Keltset zbli˙zył si˛e do siedzacego, ˛ by pomóc mu wsta´c. Na twarzy i torsie m˛ez˙ czyzny widniały liczne ciemne plamy, otwarte krwawiace ˛ rany, ale ko´sci wygladały ˛ na nienaruszone. Panamon spojrzał ostro i odtracił ˛ rami˛e siłacza. Nast˛epnie wstał i utykajac, ˛ zbli˙zył si˛e do Shei o własnych siłach. — Jednak nie myliłem si˛e co do ciebie, chłopcze — powiedział, oddychajac ˛ z trudem, po czym wolno pokr˛ecił głowa˛ i kontynuował: — Przyznaj, z˙ e od po216

czatku ˛ ukrywałe´s co´s przed nami. Teraz rozumiem, do czego potrzebne ci były te kamyki. Dlaczego od razu mi nie powiedziałe´s? — Bo na pewno by´s mi nie uwierzył. Ty tak˙ze nie wyjawiłe´s całej prawdy o sobie ani o Keltsecie — odparł Shea i spogladaj ˛ ac ˛ na olbrzymiego trolla, dodał: — Moim zdaniem w gruncie rzeczy niewiele wiesz o swoim kompanie. Rabu´s spojrzał z niedowierzaniem na chłopca. Jednak po chwili na jego twarzy pojawił si˛e u´smiech. Na pozór wygladało ˛ to tak, jakby Panamon odzyskał łotrowski kontenans, ale gdy Shea spojrzał mu gł˛eboko w oczy, nieoczekiwanie dostrzegł w nich szacunek i podziw dla siebie. — By´c mo˙ze masz racj˛e. Czasem rzeczywi´scie wydaje mi si˛e, z˙ e wcale go nie znam — powiedział Panamon i u´smiechnał ˛ si˛e zagadkowo. Katem ˛ oka spojrzał na swego mocarnego towarzysza i wspólnika, po czym zwrócił si˛e do Shei: — Uratowałe´s nam z˙ ycie. Od dzi´s jeste´smy twoimi dłu˙znikami. By´c mo˙ze nigdy si˛e nie wypłacimy, ale na poczatek ˛ zwrócimy ci klejnoty. Zachowaj je i zako´nczmy chocia˙z t˛e spraw˛e. Niech to b˛edzie pierwsza rata. Ponadto solennie obiecuj˛e, z˙ e stawi˛e si˛e na ka˙zde twoje wezwanie. Od tej chwili mo˙zesz dysponowa´c moja˛ osoba˛ i moim or˛ez˙ em, kiedy tylko zechcesz. Wystarczy jedno twoje słowo. . . W tym miejscu Panamon przerwał, by złapa´c oddech. Obra˙zenia doznane ´ w czasie morderczej walki ze Zwiastunem Smierci coraz bardziej dawały zna´c o sobie. Widzac, ˛ z˙ e szkarłatny rabu´s zachwiał si˛e, Shea pospieszył z pomoca,˛ ale tamten powstrzymał go przeczacym ˛ ruchem głowy, po czym cicho i z niezwykła˛ powaga˛ dodał: — Zapewne kiedy´s zostaniemy przyjaciółmi. Bardzo bym tego pragnał. ˛ Ale nie b˛edzie to mo˙zliwe, dopóki nie zdob˛edziemy si˛e na szczero´sc´ wobec siebie. Moim zdaniem zasłu˙zyłem na to, by´s wyja´snił mi to i owo, zwłaszcza w sprawie kamyków. Nie powiem, z˙ eby nie interesowało mnie równie˙z twoje zdanie w kwestii tej skrzydlatej i poczwary, która nieomal doprowadziła do przedwczesnego zako´nczenia mojej złodziejskiej kariery. No i oczywi´scie chciałbym si˛e dowiedzie´c paru rzeczy o tym przekl˛etym mieczu, za który nadstawiałem karku, a o którym usłyszałem pierwszy raz w z˙ yciu. W zamian za to obiecuj˛e dokładnie wyja´sni´c wszystkie watpliwe ˛ kwestie na temat Keltseta i mojej skromnej osoby. Czy przystajesz na ten układ? Shea podejrzliwie zmarszczył brwi i próbował odczyta´c, co kryło si˛e za pokiereszowana,˛ ale wcia˙ ˛z nieprzenikniona˛ maska˛ na twarzy Panamona. Po dłu˙zszym namy´sle skinał ˛ głowa˛ na znak zgody, a nawet si˛e u´smiechnał. ˛ — Słuszna decyzja, mój chłopcze — o´swiadczył z zadowoleniem Panamon i serdecznie klepnał ˛ She˛e w rami˛e. Był to jednak zbyt du˙zy wysiłek, gdy˙z w tej samej chwili poturbowany rabu´s zachwiał si˛e i osunał ˛ na ziemi˛e. Shea i Keltset pospieszyli mu z pomoca˛ i mimo protestów nie pozwolili mu wsta´c. Troll delikatnie wytarł jego twarz mokra˛ szmata.˛ Shea ze zdziwieniem przygladał ˛ si˛e, jak maszyna do zabijania z gór Charnal w jednej chwili stała si˛e najtroskliwsza˛ piel˛e217

gniarka.˛ Przeczucie podpowiedziało chłopcu, z˙ e musiał istnie´c jaki´s zwiazek ˛ mi˛e´ dzy lordem Warlockiem, Keltsetem i Mieczem Shannary. To, z˙ e Zwiastun Smierci rozpoznał trolla, nie było przypadkowe. Wszystko wskazywało na to, z˙ e olbrzym z gór i skrzydlaty emisariusz spotkali si˛e kiedy´s i nie rozstali w przyja´zni. Panamon był przytomny, ale w obecnym stanie nie nadawał si˛e do drogi. Rogata dusza kazała mu wstawa´c, ale olbrzymi kompan łagodnie i konsekwentnie kładł go na ziemi˛e. W ko´ncu Panamon zaczał ˛ złorzeczy´c i za˙zadał, ˛ by go podnie´sli. Opiekunowie zdecydowanie odmówili. Widzac, ˛ z˙ e niczego nie wskóra, poprosił, by chocia˙z przenie´sli go w cie´n. Shea rozejrzał si˛e. Na jałowej wyschni˛etej równinie nie było cienia. Najbli˙zsze ocienione miejsce znajdowało si˛e na skraju lasów otaczajacych ˛ Paranor od północy. Aby tam dotrze´c, musieli pokona´c spory kawałek drogi. Panamon zaprotestował. Nie ze wzgl˛edu na brak sił, co na konieczno´sc´ zbli˙zenia si˛e do warowni druidów, czego chciał unikna´ ˛c za wszelka˛ cen˛e. Jednak Shea i Keltset uznali, z˙ e tym razem nie usłuchaja˛ jego nalega´n. Chłopiec wskazał na las, od którego dzieliła ich niecała mila, a troll przytaknał ˛ skwapliwie. Widzac ˛ co si˛e s´wi˛eci, poturbowany rabu´s wrzasnał, ˛ z˙ e nie da si˛e zaciagn ˛ a´ ˛c do lasu, nawet gdyby przyszło mu umrze´c tam, gdzie le˙zał. Shea próbował go przekona´c, z˙ e ze strony jego przyjaciół nic mu nie grozi, ale Panamon najwyra´zniej przykładał wi˛eksza˛ uwag˛e do plotek i baja´n o warowni druidów ni˙z do słów chłopca, które mu zawdzi˛eczał z˙ ycie. Ten za´s cierpliwie słuchał utyskiwa´n jednor˛ekiego rabusia i wspominajac ˛ jego niedawne przechwałki, u´smiechał si˛e dyskretnie. Tymczasem Keltset wstał powoli i patrzył wokoło, jakby podziwiał krajobraz. W pewnym momencie pochylił si˛e nad rozmawiajacymi ˛ i zrobił energiczny znak r˛eka.˛ Panamon od razu zrozumiał, o co chodzi i zbladł, a po chwili wolno skinał ˛ głowa.˛ Shea zaczał ˛ si˛e podnosi´c, ale szkarłatny rabu´s poło˙zył mu dło´n na ramieniu i powiedział cicho: — Keltset zauwa˙zył, z˙ e kto´s albo co´s poruszyło si˛e za tym krzakiem na południe od nas. Z tej odległo´sci nie wida´c dokładnie. Chodzi o krzak na skraju pobojowiska, mniej wi˛ecej w połowie drogi mi˛edzy nami a lasem. Twarz Shei zrobiła si˛e popielata. — Przygotuj swoje kamyki, bo widzi mi si˛e, z˙ e moga˛ si˛e przyda´c — kontynuował spokojnie Panamon, sugerujac, ˛ z˙ e za krzakiem mógł si˛e czai´c nast˛epny czarny łowca, który zwlekał z atakiem do zapadni˛ecia zmroku. — Co teraz zrobimy? — zapytał Shea, s´ciskajac ˛ w r˛eku woreczek z Kamieniami Elfów. — Wybór mamy do´sc´ skromny. Musimy go załatwi´c, zanim on dobierze si˛e do nas — odburknał ˛ Panamon i dał znak Keltsetowi, by pomógł mu wsta´c. Troll pochylił si˛e nad nim, objał ˛ jedna˛ r˛eka˛ i ostro˙znie przewiesił go sobie przez bark. Shea podniósł miecz Panamona i powoli ruszył za Keltsetem, który maszerował pewnym i swobodnym krokiem. Poturbowanemu rabusiowi nie zamykały si˛e usta. Przez cały czas przynaglał She˛e i narzekał, z˙ e Keltset nie nadaje 218

si˛e na piel˛egniark˛e, bo jest za mało delikatny. Shea nie podchwycił z˙ artobliwego tonu. Bezskutecznie próbował si˛e odpr˛ez˙ y´c, ale sko´nczyło si˛e to jeszcze wi˛ekszymi nerwami. W rezultacie został z tyłu. Szedł i strzelajac ˛ oczami na boki, próbował wypatrze´c, pod którym krzakiem zaczaił si˛e wróg; W prawej r˛ece trzymał woreczek z Kamieniami Elfów — jedyna˛ skuteczna˛ bro´n przeciwko sługom lorda Warlocka. Kiedy znale´zli si˛e w odle gło´sci około stu jardów od miejsca bitwy ´ ze Zwiastunem Smierci, Panamon nagle dał znak, by si˛e zatrzyma´c, i zaczał ˛ si˛e głosu uskar˙za´c na silny ból w ramieniu. Keltset ostro˙znie postawił go na ziemi i wyprostował si˛e. — Moje biedne rami˛e nie wytrzyma dłu˙zej takiego barbarzy´nskiego traktowania i całkowitego braku szacunku dla obolałych ko´sci — o´swiadczył wynio´sle Panamon i spojrzał znaczaco ˛ na She˛e. Chłopiec zrozumiał sygnał; wydobył woreczek zza tuniki i dr˙zacymi ˛ r˛ekami zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c rzemyki. Wyjał ˛ Kamienie Elfów i czekał. Keltset zajał ˛ pozycj˛e po drugiej stronie złorzeczacego ˛ Panamona i wa˙zył w r˛eku maczug˛e. Shea rozejrzał si˛e niespokojniej i zatrzymał wzrok na najbli˙zszej k˛epie z lewej strony; serce podskoczyło mu do gardła. Krzak si˛e poruszył. Keltset obrócił si˛e na pi˛ecie, wpadł w sam s´rodek zaro´sli i zniknał ˛ im z oczu.

XX Rozp˛etało si˛e piekło. Najpierw rozległ si˛e przera´zliwy wrzask i krzak zatrzasł ˛ si˛e gwałtownie. Panamon z wielkim trudem d´zwignał ˛ si˛e na kolana i krzyknał, ˛ by Shea rzucił mu miecz, który ten przez cały czas s´ciskał kurczowo w lewej r˛ece. Chłopiec nie zareagował od razu. Stał jak wro´sni˛ety w ziemi˛e i mnac ˛ nerwowo w prawej dłoni woreczek z Kamieniami Elfów, czekał na atak nieznanego stwora, który szamotał si˛e w krzakach. Wyczerpany i osłabiony Panamon umilkł i osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Rany okazały si˛e powa˙zniejsze, ni˙z sadził. ˛ Bez pomocy trolla nie był w stanie zrobi´c kroku. Tymczasem w g˛estych zaro´slach krótka walka dobiegała ko´nca. Rozległo si˛e jeszcze kilka dzikich wrzasków przeplatanych głuchymi uderzeniami i po chwili z zaro´sli wynurzył si˛e Keltset. W opuszczonej r˛ece trzymał swa˛ wierna˛ maczug˛e, a w drugiej niósł wrzeszczacego ˛ i kopiacego ˛ gnoma. Na tle olbrzymiego trolla z˙ ółty stworek wygladał ˛ jak niegrzeczne dziecko wyrywajace ˛ si˛e z r˛eki masywnego i zdenerwowanego rodzica, który przyłapał go na psotach i za chwil˛e wymierzy stosowna˛ i niewatpliwie ˛ bolesna˛ kar˛e. Ko´nczyny schwytanego wiły si˛e jak cztery w˛ez˙ e trzymane jedna˛ r˛eka˛ za ogony. Gnom miał na sobie taki strój jak z˙ ołnierze z patrolu — skórzana˛ bluz˛e, wysokie buty i pas. Przy pasie brakowało pochwy z charakterystycznym, krótkim mieczem. W czasie szamotaniny Keltset rozbroił swa˛ ofiar˛e, która˛ teraz zaniósł Panamonowi i pokazał w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Szkarłatny rabu´s uniósł si˛e z niemałym trudem i spojrzał ciekawie na miotajacego ˛ si˛e je´nca. — Pu´sc´ mnie, słyszysz. Puszczaj, przekl˛ety draniu! — wrzeszczał gnom. — Nie masz prawa mnie tak. . . Nic nie zrobiłem. Zobacz, nawet nie mam broni. Pu´sc´ mnie! Panamon odetchnał ˛ z ulga˛ i szczerze ubawiony osobliwym widokiem, zwrócił si˛e do Keltseta: — Ale ci si˛e trafił mocarz, no, no. Pewnie si˛e strasznie z nim nam˛eczyłe´s. Nie do wiary! Gdyby´s go nie złapał, załatwiłby nas wszystkich jak dwa a dwa cztery. A my´smy my´sleli, z˙ e to jeden z tych czarnych ze skrzydłami! Wspomnienie o niedawnym spotkaniu z przera˙zajacym, ˛ czarnym monstrum bynajmniej nie wprawiło Shei w lepszy humor. Jego do´swiadczenia w tej materii były zgoła nieprzyjemne. Podobne odczucia wzbudzały w nim z˙ ółte stworki 220

o pomarszczonej skórze. Przekonał si˛e, jak bardzo sa˛ niebezpieczne i przemy´slne. Był daleki od tego, by uwa˙za´c ich za słabe i zupełnie nieszkodliwe. Ka´ ˛sliwe uwagi Panamona pod adresem gnoma przyjał ˛ z powa˙zna˛ mina.˛ Szkarłatny rabu´s dostrzegł to w spojrzeniu chłopca i zmienił ton. — Nie gniewaj si˛e na mnie, Sheo. To siła przyzwyczajenia, a nie brak rozsad˛ ´ ku przemawia przeze mnie. Smiej˛ e si˛e z bardzo wielu rzeczy. Chyba dzi˛eki temu mam wra˙zenie, z˙ e wcia˙ ˛z jestem przy zdrowych zmysłach. Chocia˙z zdarza mi si˛e przesadza´c. Ale na razie do´sc´ w tej kwestii. Mamy inny problem, mianowicie, co pocza´ ˛c z tym oto małym, szkaradnym draniem? Gnom patrzył na Panamona z rosnacym ˛ przera˙zeniem, a gdy usłyszał ostatnie pytanie wypowiedziane s´ciszonym, gro´znym głosem, zatrzasł ˛ si˛e ze strachu i uderzył w błagalny ton: — Prosz˛e, błagam was, pu´sc´ cie mnie. Pójd˛e sobie cichutko i nic nikomu nie powiem. Zrobi˛e wszystko, co chcecie. Spełni˛e ka˙zde wasze z˙ yczenie, dobrzy ludzie, tylko mnie pu´sc´ cie. Keltset wcia˙ ˛z trzymał skomlacego ˛ gnoma za kark kilkana´scie cali nad ziemia.˛ Kołnierzyk przy tunice zaciskał si˛e przy tym coraz mocniej. Gnom z trudem chwytał powietrze. Panamon dostrzegł błaganie w zachodzacych ˛ mgła˛ oczach. Dał znak, by Keltset postawił zdobycz na ziemi i rozlu´znił chwyt. Nast˛epnie spojrzał na She˛e i po chwili namysłu znaczaco ˛ przymru˙zył oko. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, z chłopcem, ponownie odwrócił si˛e do je´nca i gwałtownie zbli˙zył swoje zako´nczone szpikulcem rami˛e do jego gardła. — Nie widz˛e z˙ adnych powodów, z˙ eby darowa´c ci z˙ ycie, paskudny gnomie, nie mówiac ˛ o puszczeniu ci˛e wolno — powiedział gro´znie. — Chyba dla nas wszystkich byłoby lepiej poder˙zna´ ˛c ci gardło na miejscu i przynajmniej mielibys´my jeden paskudny kłopot z głowy. Shea nie mógł uwierzy´c, z˙ e rabu´s mówił powa˙znie, chocia˙z wskazywała na to jego postawa i gro´zny ton. Przera˙zony jeniec przełknał ˛ gło´sno i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece, błagajac ˛ o lito´sc´ . Shea poczuł si˛e zakłopotany. Zrobiło mu si˛e z˙ al nieszcz˛esnego stworka. Panamon za´s pozostał niewzruszony i patrzył gro´znie w przera˙zona,˛ z˙ ółta˛ twarz pechowca. — Nie, błagam, nie róbcie tego — j˛eczał gnom, spogladaj ˛ ac ˛ zielonymi oczami na twarze swoich przyszłych oprawców. — Darujcie mi z˙ ycie! Mog˛e wam si˛e przyda´c. Naprawd˛e mog˛e pomóc? Powiem wam wszystko o Mieczu Shannary. Nawet mog˛e go dla was zdoby´c! Usłyszawszy o Mieczu Shannary, Shea drgnał ˛ i ze zdziwienia otworzył szerzej oczy. W uspokajajacym ˛ ge´scie poło˙zył dło´n na ramieniu Panamona. — A wi˛ec wiesz co´s o tym mieczu? — powiedział rabu´s lodowato, przybierajac ˛ oboj˛etny wyraz twarzy. — Gnom nie powinien wyczu´c, jak bardzo interesowało ich wszystko, co wia˙ ˛ze si˛e z Mieczem Shannary. Dlatego te˙z Panamon zignorował znak Shei i ponaglił gnoma: — Gadaj pr˛edko! I bez kr˛ecenia! 221

˙ Zółty stworek uspokoił si˛e, a jego oczy wróciły do normalnych rozmiarów. Wcia˙ ˛z jednak rozgladał ˛ si˛e nerwowo, jakby nie wierzył w to, z˙ e zdołał na chwil˛e uratowa´c głow˛e. W jego niespokojnych oczach Shea dostrzegł co´s dziwnego. Nie potrafił tego okre´sli´c, ale przez ułamek sekundy chłopcu zdawało si˛e, z˙ e w roz˙ bieganych oczach gnoma pojawiły si˛e szelmowskie błyski. Zółty spryciarz jednak błyskawicznie ukrył swe prawdziwe uczucia pod maska˛ całkowitej uległo´sci. — Je´sli chcecie, zaprowadz˛e was do Miecza — wyszeptał konfidencjonalnie, jakby si˛e bał, z˙ e sa˛ podsłuchiwani. — Darujcie mi z˙ ycie, a poka˙ze˛ wam, gdzie jest ukryty. Panamon odsunał ˛ szpikulec od gardła gnoma. Na z˙ ółtej szyi pojawiła si˛e stru˙zka krwi. Keltset wcia˙ ˛z stał nieruchomo i nie okazywał najmniejszego zainteresowania przebiegiem rozmowy. Rewelacje gnoma mogły mie´c niebagatelne znaczenie, gdyby okazało si˛e, z˙ e z˙ ółty stworek mówił prawd˛e. Mo˙ze wi˛ec wcia˙ ˛z istniały szanse na odzyskanie Miecza Shannary. Shea chciał podzieli´c si˛e ta˛ my´sla˛ z Panamonem, ale zorientował si˛e, z˙ e szkarłatny rabu´s woli trzyma´c je´nca w niepewno´sci. Poza tym wcia˙ ˛z nie było wiadomo, co Panamon wiedział na temat legendarnego talizmanu. Rabu´s nie okazywał du˙zego zainteresowania przyszło´scia˛ s´wiata. W ogóle poza pełnym z˙ oładkiem ˛ i pełna˛ sakiewka˛ niewiele go interesowało, trudno wi˛ec sadzi´ ˛ c, z˙ e kiedykolwiek zwrócił uwag˛e na w sumie drobny epizod z zamierzchłej przeszło´sci. Tymczasem gniewne chmury znikn˛eły z twarzy Panamona, a na jego ustach pojawił si˛e nieznaczny u´smiech. — Ile jest wart ten miecz, gnomie? — zapytał chytrze rabu´s, nie spuszczajac ˛ wzroku z twarzy je´nca. — Ile złota mo˙zna za niego dosta´c? — Dla jednych to najdro˙zsza pamiatka. ˛ . . najcenniejszy skarb. . . — odpowiedział skwapliwie. — Jest te˙z wielu takich, którzy gotowi sa˛ da´c o wiele wi˛ecej, byle tylko go zdoby´c. Na przykład w Nordlandii. . . Gnom przerwał w pół zdania, jakby si˛e nagle zorientował, z˙ e powiedział za du˙zo. Panamon u´smiechnał ˛ si˛e chciwie. Skinał ˛ porozumiewawczo w stron˛e Shei i z nieukrywanym szyderstwem wycedził: — Gnom twierdzi, z˙ e za ten miecz mo˙zna dosta´c dobra˛ cen˛e. Du˙zo złota. Gnom nie oszukiwałby nas. Prawda, z˙ ółta glisto? Jeniec przytaknał ˛ skwapliwie. — Có˙z, mo˙ze wobec tego darujemy ci. . . par˛e dni z˙ ycia, z˙ eby´s si˛e zda˙ ˛zył wypłaci´c — cedził wolno Panamon. — Ale pami˛etaj: Co si˛e odwlecze, to nie uciecze. Lepiej, z˙ eby to, o czym mówisz, okazało si˛e naprawd˛e warte zachodu. Nie nale˙zy przepuszcza´c dobrej okazji, nawet gdy mo˙zna zaspokoi´c swoja˛ przemo˙zna˛ ch˛ec´ poder˙zni˛ecia gardła ka˙zdemu gnomowi, który wpadnie w r˛ece. Interes przede wszystkim. Dobrze mówi˛e, gnomie? ˙ te˙z i lepiej nie mo˙zna. Przekonacie si˛e, ile jestem wart. Zrobicie dosko— Ze nały interes — przymilał si˛e z˙ ółty stworek. Przypadł do kolan rabusia i zgiał ˛ si˛e 222

w gł˛ebokim ukłonie. — Zobaczycie, z˙ e nie po˙załujecie. Dzi˛eki mnie b˛edziecie bogaci. R˛ecz˛e za to! Panamon u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie i poło˙zył zdrowa˛ r˛ek˛e na ramieniu gnoma. Z daleka wygladali ˛ jak starzy przyjaciele. Nast˛epnie poklepał gnoma po plecach, spojrzał na She˛e i Keltseta, po czym utkwił wzrok w twarzy z˙ ółtego ludzika. — A teraz powiedz nam, skad ˛ si˛e tu wziałe´ ˛ s i jak ci˛e zwa,˛ gnomie. — Zwa˛ mnie Orl Fane. Jestem wojownikiem ze szczepu Pelle z Górnego Anaru — odpowiedział szybko. — Ja miałem. . . to znaczy dostałem. . . jestem posła´ncem. W drodze do Paranoru trafiłem na to pobojowisko. Oni wszyscy tam. . . byli martwi, wi˛ec. . . nic nie mogłem zrobi´c i wtedy. . . usłyszałem was i si˛e schowałem. My´slałem, z˙ e jeste´scie. . . elfami. Spojrzał niepewnie na She˛e. Był wyra´znie skonsternowany, widzac ˛ elfie rysy chłopca. Ten jednak nie poruszył si˛e. Czekał na reakcj˛e Panamona. Szkarłatny rabu´s obdarzył gnoma przyjaznym spojrzeniem i u´smiechnał ˛ si˛e wyrozumiale. — Jeste´s zatem Orl Fane ze szczepu Pelle — powtórzył za przedmówca.˛ — Sławny to szczep i dzielni wojownicy — dodał po chwili, po czym pokr˛ecił głowa˛ z za˙zenowaniem, jakby po˙załował komplementu. Nast˛epnie spojrzał Orlowi w oczy i dodał z naciskiem: — Posłuchaj mnie teraz uwa˙znie, Orlu Fane. Je´sli mamy co´s wspólnie osia˛ gna´ ˛c i by´c dla siebie u˙zytecznymi, musimy przede wszystkim mie´c do siebie zaufanie. Najdrobniejsze kłamstwo mo˙ze zniweczy´c dobrze zapowiadajacy ˛ si˛e układ. Na polu bitwy rzeczywi´scie były znaki szczepu Pelle, czyli twojego szczepu. Zatem na pewno brałe´s udział w bitwie. Gnom zaniemówił. W jego zielonych oczach pojawiła si˛e mieszanina strachu i niepewno´sci. Panamon nie zwrócił na to uwagi, lecz spokojnie i z u´smiechem kontynuował: — Szkoda, z˙ e si˛e nie widzisz, Orlu Fane. Jeste´s pokrwawiony, a nad czołem masz s´wie˙za˛ ran˛e. Dlaczego od razu nie powiedziałe´s nam prawdy. Przecie˙z musiałe´s tam by´c w czasie bitwy, zgadza si˛e? Gnom dał si˛e zwie´sc´ spokojnemu głosowi Panamona i przytaknał. ˛ — Przecie˙z to oczywiste, z˙ e byłe´s tam przez cały czas, Orlu Fane. Otoczony przez elfy walczyłe´s do upadłego i zraniono ci˛e w czoło. Wówczas straciłe´s przytomno´sc´ i le˙załe´s w zaro´slach, a˙z usłyszałe´s nas. Tak si˛e rzecz miała, prawda, Orlu Fane? — Tak, tak. Wła´snie tak było — goraczkowo ˛ potakiwał wypytywany. — Jaka szkoda, z˙ e obaj jeste´smy w bł˛edzie. Zapadła grobowa cisza. Panamon wcia˙ ˛z u´smiechał si˛e dobrotliwie, za´s zaskoczony Orl Fane zesztywniał, a w jego oczach znowu pojawił si˛e niepokój. Gładkie słowa wytrawnego złodzieja u´spiły jego czujno´sc´ . Dał si˛e podej´sc´ jak łatwowierny oferma. U´smiech, który pojawił si˛e teraz na jego ustach, przypominał dziwaczny

223

grymas. Tymczasem Shea z rosnacym ˛ zaciekawieniem spogladał ˛ to na jednego, to na drugiego, nie rozumiejac, ˛ o co wła´sciwie chodzi. — Słuchaj no, ty podła gnido — zaczał ˛ Panamon lodowatym tonem. Jego u´smiech zniknał, ˛ a na twarzy pojawił si˛e okrutny grymas. — Kłamiesz od samego poczatku. ˛ Ka˙zdy wojownik Pelle nosi barwy swego szczepu. Ty nie nosisz z˙ adnych barw. Nie zostałe´s ranny w bitwie. Czerwona kreska nad czołem to dra´sni˛ecie. Jeste´s dezerterem, szczurze. Dezerterem i hiena˛ cmentarna,˛ taka jest prawda! Mówiac ˛ ostatnie słowa, chwycił go za tunik˛e i potrzasn ˛ ał ˛ nim tak energicznie, z˙ e gnom zadzwonił z˛ebami. Przyłapany na kłamstwie z˙ ółty ludzik wił si˛e jak piskorz. Nie mógł złapa´c tchu i wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c w to, z˙ e sprawy przybrały a˙z tak niekorzystny obrót. — Tak. . . było. . . tak. . . jak mówisz — wykrztusił. Wydusiwszy z oszusta przyznanie si˛e do winy, Panamon rzucił go Keltsetowi. — Zdradziłe´s swoich ziomków. Uciekłe´s z pola walki — Panamon cedził słowa z nieukrywanym obrzydzeniem i najwi˛eksza˛ pogarda,˛ jaka˛ mógł okaza´c temu, do którego mówił. — Najni˙zsza, najpodlejsza kreatura, jaka chodzi po ziemi, to dezerter, który grabi poległych. Kto´s taki jak ty. Gdzie masz swoje łupy, Orlu Fane? Sheo, bad´ ˛ z łaskaw sprawdzi´c w tych krzakach, tam gdzie ten szczur si˛e chował przed nami. Zanim Shea zrobił pierwszy krok w kierunku zaro´sli, szarpiacy ˛ si˛e gnom wrzasnał ˛ przera´zliwie, jakby Keltset wła´snie ukr˛ecał mu kark. Panamon u´smiechnał ˛ si˛e uspokajajaco ˛ i gestem zach˛ecił chłopca. Było oczywiste, z˙ e przebiegły stworek co´s tam ukrył. Shea przedostał si˛e przez sztywne gał˛ezie i znalazłszy si˛e w s´rodku zaro´sli, zaczał ˛ rozglada´ ˛ c si˛e za dołkiem, górka˛ lub kopczykiem, gdzie z˙ ółty stworek mógłby schowa´c swoje łupy. Nie było to łatwe zadanie, jako z˙ e w czasie krótkiej, acz gwałtownej szamotaniny Keltset i jego ofiara zryli obcasami ka˙zda˛ pi˛ed´z ziemi. Rozgladał ˛ si˛e wi˛ec wokoło bez przekonania. Jednak gdy ju˙z miał zamiar zrezygnowa´c, katem ˛ oka dostrzegł w g˛estwinie li´sci i połamanych gał˛ezi co´s dziwnego. Przybli˙zył si˛e i, pomagajac ˛ sobie my´sliwskim no˙zem, wkrótce wydobył podłu˙zny worek. Jego zawarto´sc´ grzechotała przy ka˙zdym ruchu. Wewnatrz ˛ musiały si˛e znajdowa´c jakie´s twarde, zapewne metalowe przedmioty. Dał znak, z˙ e co´s znalazł. Wywołało to kolejna˛ szamotanin˛e i seri˛e wrzasków je´nca. W ko´ncu Shea wydobył worek i przerzucił go ponad gał˛eziami. Zawarto´sc´ zagrzechotała, a jeniec krzyknał ˛ wniebogłosy. Keltset musiał u˙zy´c obu rak, ˛ by utrzyma´c je´nca. Panamon zlekcewa˙zył wrzaski, u´smiechnał ˛ si˛e porozumiewawczo do Shei i si˛egajac ˛ po worek, powiedział: — Zdaje mi si˛e, z˙ e w s´rodku jest co´s cennego. Przynajmniej dla naszego z˙ ółtego przyjaciela. Shea stanał ˛ za plecami rabusia. Panamon rozwiazał ˛ rzemienie i zanurzył r˛ek˛e w tajemniczym znalezisku. Zanim jednak dosi˛egnał ˛ zawarto´sci zdrowa˛ r˛eka,˛

224

zmienił zdanie. Wyciagn ˛ ał ˛ dło´n, chwycił worek za spód i wysypał zawarto´sc´ na ziemi˛e. Pozostali spojrzeli ciekawie na osobliwy stosik. — Złom i s´miecie — stwierdził zawiedziony rabu´s. — Ta gnida jest głupsza, ni˙z my´slałem. Nie wie nawet, co ukra´sc´ zabitemu. Shea nie zareagował na słowa rabusia, lecz uwa˙znie przegladał ˛ zawarto´sc´ opró˙znionego worka. Składały si˛e na´n no˙ze, sztylety, miecze, niektóre wcia˙ ˛z w skórzanych pochwach. Błysn˛eło kilka po´slednich ozdób i kamieni oraz par˛e drobnych monet, które miały warto´sc´ tylko dla gnomów. Znalezisko wygladało ˛ na całkowicie bezwarto´sciowe ale szamoczacy ˛ si˛e zaciekle Orl Fane był wyra´znie innego zdania. Shea spojrzał na niego współczujaco ˛ i pokiwał głowa.˛ Bad´ ˛ z co bad´ ˛ z z˙ ółty stworek, dezerter i hiena cmentarna, stracił wszystko, co mogło przedstawia´c jakakolwiek ˛ warto´sc´ . Całym jego dobytkiem i majatkiem ˛ było to, co miał na grzbiecie i w worku — troch˛e złomu i kilka prawie bezwarto´sciowych błyskotek. Teraz zanosiło si˛e na to, z˙ e zapłaci z˙ yciem za nieostro˙zne kłamstwo, a Panamon Creel nie wygladał ˛ na kogo´s, kto pobła˙za kr˛etaczom. — Da´c si˛e zabi´c za kup˛e złomu. . . Ale có˙z, gnomie, skoro taka twoja wola. . . — stwierdził ponuro rabu´s i dał znak wspólnikowi. Keltset uniósł maczug˛e. — Nie, błagam was. Powstrzymajcie si˛e — skomlał gnom, przekonany, z˙ e wybiła jego ostatnia godzina. — To o Mieczu było prawda,˛ przysi˛egam. Mog˛e go zdoby´c. Dla was. Za Miecz Shannary Pan Ciemno´sci obsypie was złotem! Shea powstrzymał opadajace ˛ rami˛e Keltseta. Troll powoli opu´scił maczug˛e i spojrzał pytajaco ˛ na chłopca. Panamon chciał zaoponowa´c, ale si˛e powstrzymał. Trzeba si˛e wreszcie dowiedzie´c, dlaczego niepozorne sudlandzkie chłopi˛e zapus´ciło si˛e a˙z do Nordlandii. Musiało to mie´c jaki´s zwiazek ˛ z tajemniczym Mieczem Shannary. Odwrócił si˛e wi˛ec do Keltseta, oboj˛etnie wzruszył ramionami i powiedział: — Nie ma po´spiechu. Zawsze zda˙ ˛zymy ci˛e u´smierci´c, Orlu Fane, je´sli jeszcze raz spróbujesz nas oszuka´c. Keltset, zwia˙ ˛z go i we´z na arkan tak, z˙ eby mógł i´sc´ . A ty, Shea, bad´ ˛ z łaskaw pomóc mi wsta´c. Przy odrobinie wsparcia doczłapi˛e do lasu. Keltset zatroszczy si˛e o naszego dezertera. Shea spełnił jego pro´sb˛e. Osłabiony złodziej wsparł si˛e na jego ramieniu i zrobił kilka kroków na prób˛e. Keltset zwiazał ˛ r˛ece gnomowi i zało˙zył mu na szyj˛e p˛etl˛e z długa˛ lina.˛ Orl Fane nie protestował, ale był czym´s wyra´znie zaniepokojony. Shea nie wierzył w jego opowie´sci o Mieczu. Uwa˙zał, z˙ e kłamliwy stworek wymy´slił je, by zyska´c czas na opracowanie skutecznego planu wydostania si˛e z rak ˛ oprawców. Zapewne liczył na to, z˙ e zdoła si˛e uwolni´c, zanim Panamon odkryje kłamstwo i ka˙ze go zabi´c. Shea nie miał zamiaru krzywdzi´c gnoma. Chocia˙z nie darzył go ani sympatia,˛ ani współczuciem nie chciał, by stworkowi wyrzadzo˛ no krzywd˛e. Orl Fane był dezerterem, tchórzem i kłamca.˛ Zdradził swe plemi˛e, stracił dom i przyjaciół. My´slał jedynie o tym, jak ocali´c głow˛e. Przy tym był 225

z natury podst˛epny i przebiegły. Biorac ˛ to wszystko pod uwag˛e, Shea doszedł do wniosku, z˙ e uległo´sc´ i błagania gnoma były starannie przemy´slana˛ sztuczka˛ w celu zmylenia przeciwnika. Nie miał tak˙ze złudze´n co do tego, z˙ e gdyby role si˛e odwróciły, Orl Fane zabiłby ich bez wahania. Nawet zaczynał z˙ ałowa´c, z˙ e Keltset nie rozprawił si˛e z je´ncem tak, jak zamierzał. Chyba wszyscy trzej odczuliby wyra´zna˛ ulg˛e. Zadowolony z wyniku próby Panamon dał znak, z˙ e jest gotowy do marszu. Ruszyli w kierunku lasu. Ledwie uszli kilka kroków, gnom zaczał ˛ gło´sno protestowa´c. O´swiadczył, z˙ e nie ruszy si˛e z miejsca, je´sli nie zwróca˛ mu worka i jego zawarto´sci. Wyprowadzony z równowagi Panamon ju˙z chciał roztrzaska´c nienawistna,˛ z˙ ółta˛ głow˛e gnoma, lecz Shea powstrzymał go: — To przecie˙z nie ma znaczenia — powiedział. — Niech sobie zatrzyma te swoje skarby, skoro tak mu na nich zale˙zy. Pozb˛edziemy si˛e ich pó´zniej, gdy si˛e troch˛e uspokoi. — Niech b˛edzie. Tym razem ustapi˛ ˛ e — o´swiadczył, a gnom natychmiast ucichł. — Ale je´sli ta gnida j˛eknie chocia˙z raz, to osobi´scie wyrw˛e mu j˛ezyk. Keltset, trzymaj ten worek z dala od jego z˙ ółtych łap i ode mnie. Nie wolno ryzykowa´c. Gdyby temu draniowi wpadł w r˛ece najmniejszy, zaostrzony kawałek ´ z˙ elaza, załatwiłby nas od razu. Smier´ c od miecza to szybka s´mier´c, ale ten szmelc z jego worka mógłby najwy˙zej wywoła´c zaka˙zenie. Ostatnia uwaga roz´smieszyła She˛e. Rzeczywi´scie no˙ze i sztylety i nie prezentowały si˛e okazale. Na uwag˛e zasługiwał jedynie długi; miecz, na którego r˛ekoje´sci wyrze´zbiono płonac ˛ a˛ pochodni˛e. Nie był nowy. Na pozłacanej r˛ekoje´sci widniały liczne odpryski i p˛ekni˛ecia. Tak jak inne miecze z kolekcji dezertera tkwił w pochwie, zatem nie wiadomo, w jakim stanie była klinga. Niemniej jednak w r˛eka zwinnego Orla Fane mógł sta´c si˛e gro´zna˛ bronia.˛ Keltset zarzucił sobie worek na rami˛e i wznowili marsz do lasu. Chocia˙z do skraju lasu było ju˙z niedaleko, Shea, który podtrzymywał, a włas´ciwie d´zwigał rosłego Panamona, zm˛eczył si˛e, zanim tam dotarli. Szkarłatny rabu´s dał znak, by si˛e zatrzyma´c, i polecił Keltsetowi zatrze´c s´lady. Troll uwinał ˛ si˛e z tym szybko, a ponadto zostawił wiele fałszywych tropów dla zmylenia ewentualnego po´scigu. Sprytny wybieg trolla miał jednak swoje złe strony. Utrudnił zadanie dru˙zynie Allanona, która na pewno rozpocz˛eła poszukiwa´c Shei. Mimo to chłopiec nie sprzeciwiał si˛e poczynaniom Keltseta gdy˙z wa˙zniejsze w chwili obecnej było unikniecie spotkania ze zwiadowcami gnomów i nast˛epnymi skrzy´ dlatymi Zwiastunami Smierci. Przywiazawszy ˛ gnoma do drzewa, Keltset wrócił na pobojowisko, by zatrze´c pozostałe s´lady, które mogłyby ułatwi´c zadanie poszukujacym. ˛ Panamon klapnał ˛ ci˛ez˙ ko na ziemi˛e i oparł si˛e o szeroki klon. Zm˛eczony Shea usadowił si˛e naprzeciwko. Poło˙zył si˛e na niewysokim kopczyku pokrytym g˛esta˛ trawa˛ i gł˛eboko wdychajac ˛ s´wie˙ze, le´sne powietrze, patrzył zadumanym wzrokiem na czubki drzew. Sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi. Na niebie pojawi226

ły si˛e pierwsze fioletowo-niebieskie smugi nadchodzacego ˛ wieczoru. Do zachodu pozostała niecała godzina. Pod osłona˛ nocy łatwiej było si˛e ukry´c. Shea nagle zapragnał ˛ znale´zc´ si˛e w´sród swych przyjaciół. Poczuł, jak bardzo brakowało mu Allanona — madrego ˛ dowódcy i opiekuna. Zat˛esknił za Balinorem, Hendelem, Durinem, Dayelem i Menionem, ale najbardziej brakowało mu obecno´sci Flicka — brata i najbli˙zszego przyjaciela, którego wierno´sc´ , szczero´sc´ i po´swi˛ecenie wielokrotnie pomogły mu odzyska´c optymizm i wiar˛e we własne siły. W towarzystwie Panamona czuł si˛e dobrze, ale nie łaczyły ˛ go z nim z˙ adne bli˙zsze wi˛ezi uczuciowe. Trudno było liczy´c na to, z˙ e kto´s, kto z˙ yje z dnia na dzie´n, z daleka od ludzi, zdany wyłacznie ˛ na siebie i swój spryt byłby w stanie zrozumie´c problemy i watpliwo´ ˛ sci dorastajacego ˛ chłopca w takich sprawach jak uczciwo´sc´ i prawda. Osobna˛ zagadka,˛ nawet dla Panamona, był troll. — Tam, na pobojowisku, wspomniałe´s co´s o Keltsecie — powiedział cicho ´ Shea. — Mówiłe´s, z˙ e Zwiastun Smierci skad´ ˛ s go znał. . . Nie było odpowiedzi, wi˛ec chłopiec uniósł si˛e, by sprawdzi´c, czy Panamon usłyszał pytanie. Szkarłatny rabu´s spojrzał mu prosto w oczy. ´ — Zwiastun Smierci? Co´s mi si˛e zdaje, z˙ e w tej sprawie ty wiesz o wiele wi˛ecej ni˙z ja. Podziel si˛e ze mna˛ swoimi spostrze˙zeniami, Sheo. — To, co powiedziałe´s mi po tym, jak uwolnili´scie mnie z rak ˛ gnomów, to nie była prawda, zgadza si˛e? Keltset nie jest banita˛ ani odmie´ncem. Jego ziomkowie nie wyp˛edzili go z osady. By´c mo˙ze napastowali go i dr˛eczyli, ale zabił z innego powodu. Panamon roze´smiał si˛e i pogładził wasy ˛ ko´ncem szpikulca. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie. Jak było naprawd˛e, nie wiem sam. Wydawało mi si˛e, z˙ e musiało mu si˛e przytrafi´c co´s bardzo przykrego. Kto´s lub co´s zrobiło mu wielka˛ krzywd˛e. Inaczej nie zwiazałby ˛ si˛e z kim´s takim jak ja. Na pewno nie jest złodziejem, ale kim jest naprawd˛e, nie wiem. Dla mnie to kompan i wspólnik. W tej sprawie ci˛e nie okłamałem. Po chwili milczenia Shea zapytał: — Skad ˛ przybył Keltset? — Znalazłem go jakie´s dwa miesiace ˛ temu, kawałek drogi stad ˛ na północ. Wła´snie zszedł z gór Charnal. Był pokiereszowany i ledwie z˙ ywy. Do dzi´s nie wiem, co si˛e stało. Nigdy o tym nie mówił, a ja nie pytałem. Jego przeszło´sc´ , jego sprawa. Nie wnikałem w ten temat. Opiekowałem si˛e nim przez kilka tygodni. Znam troch˛e j˛ezyk znaków. Okazało si˛e, z˙ e on te˙z, wi˛ec mogli´smy si˛e porozumie´c. Poznałem jego imi˛e, ka˙zdy z nas powiedział co´s o sobie, ale niewiele, tyle ile uznał za stosowne. Kiedy wyzdrowiał, zaproponowałem, z˙ eby si˛e do mnie przyłaczył. ˛ Zgodził si˛e i od tego czasu zrobili´smy razem par˛e rzeczy. Rozumiesz, co mam na my´sli? Ale tak naprawd˛e to nie jest jego powołanie. Shea pokr˛ecił głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Panamon nigdy si˛e nie zmieni. Nie rozumiał, z˙ e mo˙zna z˙ y´c inaczej, a nawet nie starał si˛e zrozumie´c. Powa˙znie 227

traktował jedynie tych, którym mógł odebra´c ich własno´sc´ , a z dobrodziejstw tego s´wiata cenił jedynie przyja´zn´ . Tej nigdy nie odrzucał. Shea z pewnym zdziwieniem stwierdził, z˙ e sam skłaniał si˛e coraz bardziej ku temu, z˙ e Panamon — złodziej, lekkoduch i szaławiła — dał si˛e lubi´c. Było jednak mało prawdopodobne, z˙ e ich wzajemna sympatia przerodzi si˛e w przyja´zn´ . Mieli kra´ncowo odmienne charaktery i systemy warto´sci. Mimo to patrzyli na siebie z szacunkiem. Starali si˛e zrozumie´c, co czuje ten drugi, nie dopytywali si˛e dlaczego, a co najwa˙zniejsze — pokonali wroga wspólnymi siłami. W sprzyjajacych ˛ okoliczno´sciach mogło sta´c si˛e to podstawa˛ szczerej i trwałej przyja´zni. — Skad ˛ czarny łowca mógł zna´c Keltseta? — dopytywał si˛e Shea. Panamon skwitował jego pytanie oboj˛etnym wzruszeniem ramion, jakby nie znał odpowiedzi i jakby niewiele go ona interesowała; do tego ostatniego Shea miał pewne watpliwo´ ˛ sci. Był dobrym obserwatorem i nie uszło jego uwagi, z˙ e Panamon bardzo chciałby si˛e wiedzie´c, co si˛e wydarzyło, zanim spotkał Keltseta. Łowca zamieniony w gar´sc´ popiołu przez Kamienie Elfów zapewne odegrał niemała˛ i chyba niezbyt chlubna˛ rol˛e w z˙ yciu trolla. Po pierwsze rozpoznał Keltseta, a po drugie wcale si˛e nie cieszył ze spotkania. W czerwonych s´lepiach stwora wida´c było autentyczny strach. Znajac ˛ moc ´ Zwiastuna Smierci, Shea nie potrafił sobie wyobrazi´c, kto lub co ze s´wiata materialnego mogło go tak przestraszy´c. Panamon równie˙z to dostrzegł i zapewne zadawał sobie podobne pytanie. Pojedyncze promienie rozja´sniały gł˛eboki, le´sny półmrok. Po wykonaniu zadania Keltset dołaczył ˛ do odpoczywajacych. ˛ Zatarł wszystkie s´lady ich bytnos´ci na pobojowisku oraz pozostawił sporo fałszywych tropów. Panamon odzyskał do´sc´ sił, by i´sc´ samodzielnie, ale mimo to poprosił Keltseta o pomoc. W lesie zmrok zapadał szybko. Nale˙zało czym pr˛edzej znale´zc´ miejsce na popas, bo szkarłatny rabu´s nie był w najlepszej formie. Shea miał pilnowa´c i prowadzi´c skr˛epowanego Orla. Cho´c zadanie to nie przypadło mu do gustu, wykonał je posłusznie. Panamon ponownie chciał zostawi´c sfatygowany worek gnoma, lecz potulny dotad ˛ jeniec dał kolejny koncert wrzasków, wi˛ec szkarłatny rabu´s kazał go zakneblowa´c. Odtad ˛ słyszeli jedynie stłumione j˛eki z˙ ółtego stworka. Gdy zamierzali ruszy´c w dalsza˛ drog˛e, jeniec rzucił si˛e na ziemi˛e. Zirytowany Panamon kopnał ˛ go kilka razy, ale gnom był uparty. Co prawda Keltset niewatpliwie ˛ dałby rad˛e d´zwiga´c Orla i podtrzymywa´c Panamona, ale był to zbyt du˙zy kłopot. W ko´ncu szkarłatny rabu´s zgrzytnał ˛ z˛ebami i posłał kilka siarczystych przekle´nstw pod adresem kłopotliwego je´nca. Nast˛epnie polecił Keltsetowi zabra´c precjoza gnoma. Orl Fane umilkł — mogli kontynuowa´c marsz. Wkrótce w lesie zrobiło si˛e tak ciemno, z˙ e nie sposób było okre´sli´c kierunku. Panamon zarzadził ˛ postój na niewielkiej polance w´sród olbrzymich d˛ebów, których konary tworzyły g˛esta˛ paj˛eczyn˛e. Przywiazawszy ˛ je´nca do drzewa, zaj˛eli si˛e przygotowaniem ogniska i posiłku. Trzeba było nieco rozlu´zni´c p˛eta gnomowi, by 228

mógł je´sc´ . Szkarłatny rabu´s nie znał ich dokładnego poło˙zenia, niemniej jednak uznał, z˙ e byli na tyle bezpieczni, by rozpali´c skromne ognisko. By´c mo˙ze rabu´s nie zezwoliłby na to, gdyby wiedział wi˛ecej o niebezpiecze´nstwach czajacych ˛ si˛e w nieprzeniknionym lesie wokół Paranoru. Na szcz˛es´cie słudzy lorda Warlocka rzadko zapuszczali si˛e w te rejony. Zm˛eczeni całodzienna˛ w˛edrówka˛ zjedli posiłek w milczeniu. Nawet wrzaskliwy gnom pochłonał ˛ swoja˛ porcj˛e bez słowa skargi. Przez cały czas jednak obserwował twarze ciemi˛ez˙ ycieli i próbował zbli˙zy´c zzi˛ebni˛eta,˛ z˙ ółta˛ twarz do ognia. Shea nie zwracał uwagi na starania gnoma. Rozmy´slał intensywnie o tym, co powiedzie´c Panamonowi o sobie, o przyjaciołach, a przede wszystkim o Mieczu Shannary. Do ko´nca kolacji nie podjał ˛ z˙ adnej decyzji. Tymczasem je´nca ponownie skr˛epowano i przywiazano ˛ do najbli˙zszego d˛ebu, a gdy przyrzekł, z˙ e b˛edzie cicho, wyj˛eto mu knebel. Nast˛epnie Panamon usadowił si˛e wygodnie przy dogasajacym ˛ ognisku i zwrócił si˛e do Shei. — Chyba nadeszła pora, z˙ eby´s powiedział mi co´s wi˛ecej o sprawie z Mieczem. Tylko prosz˛e bez kr˛ecenia, półprawd i przemilcze´n. Obiecałem ci pomoc, ale najpierw musz˛e si˛e przekona´c, z˙ e mo˙zna ci˛e darzy´c zaufaniem. Rzecz jasna nie takim, o jakim rozmawiałem z ta˛ z˙ ółta˛ gnida.˛ Byłem i jestem z toba˛ szczery, wi˛ec pora si˛e odwzajemni´c. Wówczas Shea opowiedział mu wszystko, cho´c poczatkowo ˛ nie miał takiego zamiaru. Wcia˙ ˛z nie był pewien, ile mo˙ze wyjawi´c, ale wydarzenia same uło˙zyły si˛e w logiczny ciag, ˛ ka˙zde nast˛epne wynikało z poprzedniego, wi˛ec wkrótce Panamon wiedział wszystko to co Shea. Chłopiec rozpoczał ˛ opowie´sc´ od spotka´ nia z Allanonem, po czym wspomniał o pojawieniu si˛e Zwiastuna Smierci, który zmusił jego i Flicka do ucieczki z Shady Vale. Dalej opowiedział o podró˙zy do Leah, spotkaniu z ksi˛eciem Menionem i dramatycznej ucieczce przez Bór Czarnych D˛ebów do Culhaven, gdzie dołaczyli ˛ do Allanona. Powiedział te˙z o przeprawie przez Smocze Z˛eby, która w jego pami˛eci była tylko mglistym wspomnieniem. Zako´nczył, opisujac ˛ odpadni˛ecie od skały na Smoczej Grani i walk˛e z rwacym ˛ nurtem rzeki, która zaniosła go na równin˛e Rabb, gdzie wpadł w r˛ece gnomów. Panamon słuchał opowie´sci z rosnacym ˛ zainteresowaniem. Nie przerwał ani razu, a gdy Shea sko´nczył, długo patrzył na niego z autentycznym podziwem. Milczacy ˛ Keltset tak˙ze siedział zasłuchany i wpatrywał si˛e w twarz opowiadajacego. ˛ Jedynie Orl Fane wiercił si˛e, mruczał co´s pod nosem i nerwowo strzelał oczami, jakby bał si˛e, z˙ e wyst˛epujacy ˛ wielokrotnie w opowie´sci lord Warlock miał si˛e zjawi´c lada chwila. — W z˙ yciu nie słyszałem czego´s równie zdumiewajacego ˛ i fascynujacego ˛ — powiedział wreszcie Panamon. — To brzmi tak fantastycznie, z˙ e a˙z niewiarygodnie. Ale ja ci wierz˛e. Wierz˛e, bo wcia˙ ˛z pami˛etam bitw˛e ze skrzydlatym monstrum i widziałem na własne oczy moc zakl˛eta˛ w Kamieniach Elfów. Mam jednak pew-

229

ne watpliwo´ ˛ sci co do samego Miecza, no i do tego, z˙ e jeste´s jedynym z˙ yjacym ˛ spadkobierca˛ Shannary. Czy ty sam nie masz z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci? — Z poczatku ˛ miałem ich du˙zo, teraz nie wiem, co my´sle´c — odpowiedział powoli Shea. — Wydarzyło si˛e wiele dziwnych rzeczy, spotkałem wielu dziwnych ludzi. Sam ju˙z nie wiem, komu i w co wierzy´c. Ale jakkolwiek by było, musz˛e dołaczy´ ˛ c do Allanona. By´c mo˙ze udało im si˛e odzyska´c Miecz. Kto wie, mo˙ze tak˙ze znale´zli rozwiazanie ˛ zagadki mojego pochodzenia i klucz do mocy zakl˛etej w Mieczu. Od drzewa, do którego przywiazano ˛ je´nca, dobiegł wysoki, gło´sny chichot. Orl Fane le˙zał i skr˛ecał si˛e ze s´miechu. — Nie liczcie na to. Oni nie maja˛ Miecza — piszczał gnom, tarzajac ˛ si˛e ze s´miechu jak błazen, rozbawiony własnym konceptem. — Tylko ja wiem, gdzie jest Miecz Shannary! Tylko ja mog˛e go wam pokaza´c. Ja, jeden jedyny! Mo˙zecie sobie go szuka´c do sadnego ˛ dnia, cha, cha, cha. Beze mnie i tak go nie znajdziecie. Tylko ja wiem, gdzie jest. Wiem, kto go ma. Tylko ja to wiem! — On chyba zwariował — stwierdził z u´smiechem Panamon i polecił Keltsetowi ponownie zakneblowa´c je´nca. — Rano dowiemy si˛e, o co chodzi. Je´sli rzeczywi´scie co´s wie o Mieczu, w co watpi˛ ˛ e, to rano wszystko nam wy´spiewa. — Naprawd˛e sadzisz, ˛ z˙ e on mo˙ze co´s wiedzie´c? — zapytał powa˙znie Shea. — Miecz ma wielkie znaczenie. Nie tylko dla nas tutaj, ale dla ludów wszystkich krain. Trzeba koniecznie sprawdzi´c, co ten gnom wie. — Doprawdy, chłopcze, wzruszyłe´s mnie tak, z˙ e si˛e chyba popłacz˛e — zadrwił Panamon. — Co mnie obchodza˛ te wszystkie twoje ludy i krainy? Gwi˙zd˙ze˛ na nich koncertowo. No, mo˙ze z wyjatkiem ˛ tych, co podró˙zuja˛ samotnie z pełnym mieszkiem, ale takich nie masz teraz wielu. — Złodziej przerwał, spojrzał w oczy Shei, a widzac ˛ w nich rozczarowanie, lekcewa˙zaco ˛ wzruszył ramionami i dodał: — Ale sprawa Miecza wcia˙ ˛z mnie intryguje, wi˛ec chyba jednak ci pomog˛e. Wy´swiadczyłe´s mi niemała˛ przysług˛e. Tego si˛e nie zapomina. Tymczasem Keltset zako´nczył kneblowanie trajkoczacego ˛ gnoma i wrócił do ogniska. Orl Fane, mimo wi˛ezów i knebla, wcia˙ ˛z prychał, chichotał i skr˛ecał si˛e ˙ ze s´miechu. Shea spojrzał na niego i zaniepokoił si˛e. Zółty stworek zachowywał si˛e jak op˛etany przez złego ducha — j˛eczał, st˛ekał i przewracał dziko oczami. Panamon znosił dokuczliwe odgłosy, ale w ko´ncu stracił cierpliwo´sc´ . Poderwał si˛e i wyszarpnał ˛ sztylet, by ucia´ ˛c gnomowi j˛ezyk. Orl Fane natychmiast ucichł i uspokoił si˛e. Na chwil˛e pozwolił im zapomnie´c o swoim istnieniu. Panamon ochłonał ˛ i zapytał: — Jak ci si˛e zdaje, Shea, dlaczego ten skrzydlaty z Nordlandii twierdził, z˙ e schowali´smy przed nim Miecz Shannary? Nawet nie dopuszczał my´sli, z˙ e mogło by´c inaczej! Skad ˛ ta jego pewno´sc´ ? Mówił, z˙ e wyczuwa obecno´sc´ miecza. Jak by´s to wyja´snił?

230

Shea namy´slał si˛e przez chwil˛e, po czym niepewnie wzruszył ramionami i powiedział cicho: — To chyba za sprawa˛ Kamieni Elfów. — Mo˙zliwe, z˙ e masz racj˛e. — Panamon w zamy´sleniu pogładził si˛e zdrowa˛ r˛eka˛ po brodzie. — Ale prawd˛e mówiac, ˛ wcia˙ ˛z nic z tego nie rozumiem. A ty co na to, Keltset? Troll spojrzał powa˙znie w twarze rozmówców i wykonał seri˛e znaków r˛ekoma. Panamon s´ledził je uwa˙znie, a gdy Keltset sko´nczył, powiedział do Shei: — On te˙z uwa˙za, z˙ e Miecz ma wielka˛ warto´sc´ i z˙ e lord Warlock jest bardzo niebezpieczny. Keltset bardzo nam pomógł, prawda Sheo? — dodał ka´ ˛sliwie. — Ten Miecz naprawd˛e ma wielka˛ warto´sc´ — powtórzył Shea z naciskiem. Gdy jego słowa wybrzmiały, zapadła cisza pełna zadumy. Było pó´zno. Nie zauwa˙zyli, kiedy zapadła noc. Ciemno´sci rozja´sniał jedynie czerwonawy blask dopalajacego ˛ si˛e drewna. W le´snej kryjówce czuli si˛e bezpiecznie. Wokoło rozlegały si˛e spokojne, monotonne odgłosy owadów, które wyruszyły na nocne z˙ erowanie. Mi˛edzy g˛estymi, czarnymi konarami drzew tu i ówdzie prze´switywało ciemnoniebieskie niebo i pojedyncze gwiazdy. Dopóki drwa nie wypaliły si˛e na popiół, Panamon gło´sno my´slał o tym, co przed chwila˛ usłyszał. W ko´ncu wstał, rozgarnał ˛ popiół i zadeptał ostatnie iskry i z˙ yczac ˛ wszystkim dobrej nocy, zako´nczył wszelkie rozmowy. Zanim Shea znalazł sobie miejsce na spoczynek, Keltset zawinał ˛ si˛e w koc i zasnał ˛ twardym snem. Wszyscy odczuwali zm˛eczenie trudami dnia i bitwa˛ z nordlandzkim emisariuszem. Rozło˙zywszy koc, Shea zrzucił buty, uło˙zył si˛e wygodnie i oboj˛etnym wzrokiem patrzył na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e na tle granatowego nieba g˛esta,˛ czarna˛ paj˛eczyn˛e konarów. Powróciły wspomnienia i watpliwo´ ˛ sci co do sensu wyprawy, która zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Wiele spraw wcia˙ ˛z pozostało niewyja´snionych. Chwilami zdawało mu si˛e, z˙ e a˙z nazbyt wiele. Przebył olbrzymi szmat drogi, pokonał wiele niebezpiecze´nstw i wiele wycierpiał, lecz wcia˙ ˛z nie rozumiał sensu przedsi˛ewzi˛ecia, nie wiedział o co naprawd˛e chodzi. Rozwikłanie zagadki Miecza, wyja´snienie tajemnicy lorda Warlocka oraz swego pochodzenia wydawało si˛e równie odległe i nieosiagalne ˛ jak na poczatku ˛ wyprawy. Gdzie´s, by´c mo˙ze niedaleko, Allanon, wielki mag i badacz dziejów, na pewno szukał zaginionego potomka Shannary. Shea nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e druid zna odpowied´z na wszystkie pytania. Tym bardziej intrygowało go to, z˙ e wielki mag nie powiedział mu całej prawdy, lecz dozował ja,˛ kropla po kropli. Dlaczego w wyja´snieniach Allanona zawsze pozostawało jakie´s niedopowiedzenie, dlaczego czarnoksi˛ez˙ nik zachowywał si˛e tak, jakby za wszelka˛ cen˛e chciał odwlec moment odkrycia przez swoich towarzyszy wrót do tajemnicy Miecza Shannary? Shea obrócił si˛e na bok i patrzył na ciemna˛ posta´c s´piacego ˛ Panamona. Za plecami słyszał ci˛ez˙ ki, równy oddech trolla. Orl Fane nie spał. Siedział prosto, przywierajac ˛ plecami do drzewa, i utkwił nieruchome, kocie oczy w Shei. Ten 231

spojrzał w nie uwa˙znie, ale nie dostrzegłszy niczego niepokojacego, ˛ odwrócił si˛e i zamknał ˛ oczy. Przed za´sni˛eciem odruchowo zacisnał ˛ dło´n na woreczku pod tunika˛ — Kamienie Elfów były na swoim miejscu. Ciekawe, czy ich moc b˛edzie go chroni´c tak skutecznie jak dotychczas. Nad ranem She˛e obudziły krzyki i przekle´nstwa, którymi obficie sypał rozw´scieczony Panamon. Otworzywszy oczy, chłopiec w porannej szaro´sci ujrzał krzataj ˛ acego ˛ si˛e nerwowo szkarłatnego rabusia. Panamon miotał si˛e i hojnie rozdawał kopniaki wszystkiemu, co stan˛eło mu na drodze. Upłyn˛eło sporo czasu, zanim Shea obudził si˛e na dobre. Nerwowym ruchem wytarł resztki snu z zaspanych oczu. Dopiero wtedy u´swiadomił sobie, co spowodowało wybuch zło´sci Panamona. Uniósł si˛e nieco i chocia˙z wcia˙ ˛z opadały mu powieki, powoli d´zwignał ˛ strudzone ciało, podparł si˛e łokciem i obserwował nerwowe ruchy złodzieja. Czuł si˛e jak kto´s wyrwany z najgł˛ebszego snu. Ka˙zdy mi˛esie´n dawał zna´c o sobie, a w głowie panował niewyobra˙zalny zam˛et. Panamon przemierzał polan˛e nerwowym krokiem, a milczacy ˛ Keltset kl˛eczał pod wielkim drzewem. Orla Fane’a nie było. Shea zerwał si˛e z posłania i podbiegł do drzewa. Stało si˛e to, czego obawiał si˛e najbardziej. Pod drzewem, przy którym kl˛eczał Keltset, le˙zały poszarpane kawałki sznura. Gnom uciekł, a wraz z nim znikn˛eła jedyna szansa odnalezienia Miecza Shannary. — Jak to si˛e stało? — zapytał ostro. — My´slałem, z˙ e dobrze go zwiazali´ ˛ scie i umie´scili´scie z daleka od wszystkich ostrych przedmiotów! Panamon spojrzał na zdenerwowanego chłopca jak na okaz najczystszej głupoty, do której czuł organiczny wstr˛et. — Masz mnie za durnia? Sam go zwiazałem ˛ i odsunałem ˛ wszystkie narz˛edzia na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Nawet kazałem go zakneblowa´c. A ty gdzie byłe´s, co? Ta gnida wcale nie przeci˛eła wi˛ezów. Ani knebla. Poszarpał wszystko z˛ebami, rozumiesz? Poprzegryzał. Shea nie potrafił opanowa´c zdziwienia. — Mówi˛e powa˙znie — ciagn ˛ ał ˛ Panamon ze zło´scia.˛ — Te sznury zostały prze˙ gryzione najprawdziwszymi z˛ebami. Zółta gnida okazała si˛e bardziej pomysłowa, ni˙z przewidywałem. — Tonacy ˛ brzytwy si˛e chwyta — stwierdził zamy´slony Shea. — Swoja˛ droga˛ ciekawe, dlaczego nas nie zabił. Bad´ ˛ z co bad´ ˛ z miał do´sc´ powodów. Nie byli´smy dla niego zbyt mili. — Te˙z co´s. Ty chyba nie masz sumienia. Jak mo˙zesz tak mówi´c. My? Niemili? Co´s podobnego! — rzucił ka´ ˛sliwie szkarłatny złodziej, po czym dodał oboj˛etnie: — Miał niejeden powód. Po pierwsze, bał si˛e, z˙ e go za mocno przyci´sniemy. Po drugie, był dezerterem, czyli najgorszym tchórzem. A tchórza sta´c tylko na to, by ucieka´c. Byle dalej od miejsca przest˛epstwa. A tobie o co znowu chodzi, Keltset? 232

Troll wolno podszedł do swojego kompana i przekazał mu na migi jaka´ ˛s wiadomo´sc´ . Kilkakrotnie wskazał r˛eka˛ na północ. Zaniepokojony Panamon powiedział po chwili: ˙ — Zółta poczwara czmychn˛eła o s´wicie, czyli dobrych kilka godzin temu. Co gorsza, na północ. To niezbyt zdrowe okolice, zwłaszcza dla nas. Je´sli wpadnie w r˛ece swoich, to rozprawia˛ si˛e z nim od razu, co oszcz˛edzi nam trudu. Kto jak kto, ale gnomy nie popuszcza˛ dezerterowi. I dobrze mu tak. A nam lepiej bez niego. To, co wygadywał o Mieczu Shannary, to pewnie wierutna bzdura. Shea skinał ˛ głowa˛ bez przekonania. Gnom mówił wiele rzeczy, przy pewnych kwestiach był wyra´znie podenerwowany, jakby mimo wszystko co´s ukrywał. A jes´li z˙ ółty dezerter naprawd˛e wiedział, gdzie i w czyich r˛ekach był Miecz? My´sl ta nie dawała chłopcu spokoju. . . Je´sli Orl Fane naprawd˛e co´s wiedział. . . a mo˙ze szedł po. . . — Zapomnij o tym, przyjacielu — rozmy´slania Shei przerwał zrezygnowany Panamon. — Przecie˙z ten gnom bał si˛e nas bardziej ni˙z ognia. Wymy´slił t˛e bajk˛e o Mieczu, z˙ eby zyska´c na czasie. Najpierw wymknał ˛ si˛e kostusze spod kosy, a potem wykombinował, jak zwia´c. Popatrz tylko, wyrywał w takim tempie, z˙ e zapomniał o swoich precjozach! Shea przypomniał sobie o worku gnoma i odszukał go wzrokiem. Worek lez˙ ał na drugim ko´ncu polanki, w innym miejscu ni˙z poprzedniego dnia. Wydało mu si˛e dziwne, z˙ e Orl Fane porzucił swoje skarby, za które jeszcze wczoraj dałby si˛e posieka´c. Z daleka bezwarto´sciowy tobołek wygladał ˛ tak, jakby jego zawarto´sc´ pozostała nienaruszona. Shea podszedł do niego powoli i uwa˙znie przyjrzał si˛e wybrzuszeniom na materiale. Sprawa przedstawiała si˛e podejrzanie. Chłopiec obrócił worek dnem do góry. Miecze, sztylety i błyskotki wypadły z brz˛ekiem na le´sna˛ s´ciółk˛e, tworzac ˛ bezładny stos. Przygladaj ˛ ac ˛ si˛e złomowi, poczuł obecno´sc´ Keltseta. Troll przysunał ˛ si˛e i z kamienna˛ twarza˛ wpatrywał si˛e w z˙ elastwo. Porzucone „skarby” gnoma wygladały ˛ jak osobliwe znalezisko, kryjace ˛ w sobie jaka´ ˛s tajemnic˛e. Panamon burknał ˛ co´s z niesmakiem i dołaczył ˛ do stojacych ˛ nieruchomo towarzyszy. — Czas w drog˛e. Im szybciej, tym lepiej — stwierdził beznami˛etnie. — Trzeba odnale´zc´ twoich przyjaciół, Sheo. Mo˙ze oni po moga˛ nam odnale´zc´ ten tajemniczy Miecz. No, co si˛e tak gapicie. Przecie˙z ten złom ju˙z z˙ e´scie ogladali. ˛ Szukasz czego´s nowego? W tym momencie Shea powiedział wolno: — Chyba co´s mam. Brakuje jednej du˙zej sztuki. Pewnie wział ˛ ja˛ ze soba.˛ — Jakiej sztuki? O czym ty mówisz? — prychnał ˛ Panamon i zdecydowanym kopni˛eciem rozrzucił stosik. — O starym mieczu w podniszczonej pochwie. Miał r˛ekoje´sc´ z wyrze´zbiona˛ pochodnia.˛

233

Panamon zmarszczył brwi i uwa˙znie obejrzał porozrzucane miecze. Keltset wyprostował si˛e i spojrzał przenikliwie na She˛e. On tak˙ze zrozumiał, co si˛e stało. — Wział ˛ sobie jeden miecz. Trudno, niech mu b˛edzie — powiedział Panamon bez zastanowienia. — Ale przecie˙z niemo˙zliwe, z˙ eby. . . Szkarłatny rabu´s przerwał w pół zdania. Zesztywniał i stał z szeroko otwartymi ustami. Po chwili zrozumiał, co si˛e stało, przewrócił oczami i j˛eknał. ˛ — Nie, tylko nie to. . . To niemo˙zliwe. Niemo˙zliwe! Czy wy te˙z. . . ? To znaczy, z˙ e ta z˙ ółta, paskudna i cwana poczwara naprawd˛e ma. . . Dalsze słowa uwi˛ezły mu w gardle. Zakrztusił si˛e i spojrzał na She˛e. Chłopiec powoli skinał ˛ głowa.˛ Potwierdziły si˛e jego najgorsze przeczucia. — Tak. Ta z˙ ółta poczwara ma Miecz Shannary — doko´nczył głucho za Panamona.

XXI Tego ranka, gdy Shea i jego dwaj towarzysze ze zgroza˛ stwierdzili, z˙ e gnom Orl Fane zbiegł, zabierajac ˛ Miecz Shannary, Allanon i reszta dru˙zyny równie˙z znale´zli si˛e w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Dzi˛eki druidowi wydostali si˛e szcz˛es´liwie z labiryntu tuneli pod warownia˛ druidów i weszli do lasu otaczajace˛ go Paranor. Nie liczac ˛ kilku zabłakanych ˛ i wystraszonych gnomów — maruderów z rozbitych oddziałów inwazyjnych — nie napotkali po drodze powa˙zniejszych przeszkód. Wyj´scie z labiryntu i przeprawa przez trudno dost˛epne partie lasu zaj˛eły cały dzie´n, tak wi˛ec dopiero wieczorem znale´zli si˛e we wzgl˛ednie bezpiecznym miejscu na północ od warowni. Allanon był przekonany, z˙ e gnomy usun˛eły Miecz Shannary jeszcze przed walka,˛ która˛ stoczył z czarnym łowca˛ w komorze głównego paleniska, ale nie potrafił dokładnie okre´sli´c, kiedy to si˛e stało. Oddziały króla elfów, Eventina, patrolowały północne rubie˙ze Paranoru, zatem ka˙zda próba przetransportowania miecza ta˛ droga˛ spotkałaby si˛e ze zdecydowanym oporem karnych i bitnych oddziałów z Westlandii. Niewykluczone, z˙ e król elfów był ju˙z w posiadaniu Miecza, a mo˙ze nawet przechwycił zaginionego She˛e. Allanon coraz bardziej l˛ekał si˛e o chłopca, zwłaszcza po tym, jak nie znalazł go w warowni druidów. W czasie telepatycznego kontaktu z Shea˛ upewnił si˛e, z˙ e chłopiec był zdrów i cały, ale te˙z z˙ e nie był sam. Ostatni potomek Jerle’a Shannary przebywał w podejrzanym towarzystwie i zmierzał na północ. Przeczucie podpowiadało mu, z˙ e chłopiec i jego towarzysze z nieznanych powodów zmienili kierunek marszu. Jedynym pocieszeniem był fakt, z˙ e Shea nie poddawał si˛e łatwo, był pomysłowy i nie rozstawał si˛e z Kamieniami Elfów — skuteczna˛ bronia˛ przed zakusami lorda Warlocka. Pozostawało zatem mie´c nadziej˛e, z˙ e odnajda˛ si˛e niebawem, bez powa˙zniejszych komplikacji, oraz z˙ e ostatni potomek Shannary b˛edzie równie˙z zdrów i cały. Na razie jednak trzeba było upora´c si˛e z kilkoma bardziej naglacymi ˛ problemami, które wymagały osobistego zaanga˙zowania druida. Po pierwsze, poczatko˛ wo zdezorientowana załoga gnomów, którymi obsadzono twierdz˛e, na pewno ju˙z si˛e otrzasn˛ ˛ eła i dostała silne wsparcie. Wkrótce wi˛ec zorientuja˛ si˛e, z˙ e Allanon i jego dru˙zyna opu´scili warowni˛e i ukryli si˛e w Nieprzebytym Lesie otaczajacym ˛ Paranor. W gruncie rzeczy gnomy nie znały zbiegów. Wiedziały jedynie, z˙ e kto´s 235

zakradł si˛e do warowni i z˙ e tego kogo´s nale˙zy przechwyci´c i zniszczy´c. Emisariusze lorda Warlocka jeszcze nie dotarli do miejsca ostatnich wydarze´n, a on sam najwyra´zniej nie zdawał sobie sprawy z tego, z˙ e pozornie łatwa zdobycz znowu mu si˛e wynikn˛eła. Zadowolony z siebie pozostawał w mrocznych komnatach Góry Czaszki i komentował si˛e złudnym przekonaniem, z˙ e znienawidzony druid Allanon spłonał ˛ w głównym palenisku warowni, z˙ e ostatni potomek Shannary nie z˙ ył, a jego towarzysze znale´zli si˛e w niewoli oraz tym, z˙ e jego specjalny wysłannik przejał ˛ Miecz, który wła´snie jest w drodze do Nordlandii. Był przekonany, z˙ e teraz ju˙z nikt nie spróbuje odzyska´c talizmanu. W tej sytuacji posiłki gnomów skierowane do warowni mogły bez obaw zaja´ ˛c si˛e przeczesywaniem pier´scienia lasu wokół Paranoru. Tajemniczy intruzi, kimkolwiek byli, musieli ucieka´c na południe. Tam te˙z skierowano wi˛ekszo´sc´ patroli. Tymczasem dru˙zyna Allanona posuwała si˛e równym tempem w przeciwnym kierunku. Co pewien czas musieli zwalnia´c i ukrywa´c si˛e przed licznymi oddziałami zwiadowczymi gnomów, patrolujacymi ˛ północna˛ cz˛es´c´ Nieprzebytego Lasu. Gdyby skierowali si˛e na południe, zostaliby błyskawicznie wytropieni i zniszczeni. Idac ˛ na północ, mieli wi˛eksze szanse. W tej cz˛es´ci lasów patrole gnomów były co prawda silne, ale te˙z było ich znacznie mniej ni˙z w cz˛es´ci południowej. Łatwiej było si˛e przed nimi ukry´c i kontynuowa´c marsz, gdy oddział zniknał. ˛ O s´wicie dru˙zyna Allanona znalazła si˛e na skraju lasu, skad ˛ rozpo´scierał si˛e widok na gro´zna˛ równin˛e Streleheim. Je´sli po´scig trafił na ich s´lady, mógł by´c tu˙z, tu˙z. Allanon zatrzymał si˛e i spojrzał na swoich towarzyszy. Chocia˙z twarz miał powa˙zna˛ i zatroskana,˛ w jego oczach wcia˙ ˛z błyszczały upór i determinacja. Troch˛e zdziwiło ich to, z˙ e przygladał ˛ si˛e ka˙zdemu tak, jakby widział go po raz pierwszy. Wreszcie jednak druid przerwał milczenie. — Dotarli´smy do celu naszej wyprawy — zaczał ˛ wolno i z wyra´zna˛ niech˛ecia.˛ — Był nim Paranor, warownia druidów. W˛edrówka nasza dobiegła ko´nca. Czas wi˛ec si˛e rozsta´c i niech ka˙zdy rusza w swoja˛ stron˛e. Nie udało nam si˛e zdoby´c Miecza Shannary, przynajmniej na razie. Shea wcia˙ ˛z si˛e nie odnalazł i nie wiadomo, jak długo trzeba byłoby go szuka´c. Ale sprawa˛ najwa˙zniejsza˛ jest gro´zba inwazji z północy. Gro´zba realna i coraz bli˙zsza. Musimy za wszelka˛ cen˛e obroni´c przed nia˛ ludy ze wszystkich krain i nas samych. Nie natrafili´smy na z˙ adne s´lady armii Eventina, chocia˙z miał on strzec Paranoru wła´snie od pomocy, na równinie Streleheim. Wyglada ˛ na to, z˙ e wojska elfów wycofały si˛e z tego rejonu. Manewr ten miały wykona´c w ostateczno´sci, to znaczy, gdyby armie lorda Warlocka ruszyły na południe. — Wi˛ec jednak inwazja si˛e rozpocz˛eła — stwierdził Balinor. Allanon przytaknał, ˛ a pozostali wymienili zaniepokojone spojrzenia. — Bez Miecza Shannary nie pokonamy lorda Warlocka, zatem musimy przynajmniej spróbowa´c powstrzyma´c jego armie. W tym celu nale˙zy jak najszybciej zjednoczy´c siły wszystkich wolnych ludów. By´c mo˙ze jest ju˙z na to za pó´zno. 236

´ Pierwszym celem Brony b˛edzie Srodkowa Sudlandia. By nia˛ zawładna´ ˛c, musi najpierw rozbi´c Legion Graniczny z Callahornu. Balinorze, Legion musi przyja´ ˛c i wytrzyma´c pierwsze uderzenie oraz utrzyma´c miasta Callahornu. To da pozostałym ludom czas na zebranie sił do kontruderzenia. Durin i Dayel b˛eda˛ ci towarzyszy´c do Tyrsis, po czym udadza˛ si˛e do swego kraju. Przeka˙za˛ Eventinowi, by niezwłocznie ruszył na równin˛e Streleheim i stamtad ˛ wsparł Tyrsis. Je´sli to si˛e nie uda, wojska lorda Warlocka wejda˛ klinem mi˛edzy sprzymierzonych, co praktycznie uniemo˙zliwi połaczenie ˛ obu armii. Co gorsza, Sudlandia pozostanie bez osłony. Jej mieszka´ncy nie zdołaja˛ na czas zebra´c własnego wojska. Legion Graniczny jest ich jedyna˛ szansa.˛ Balinor zgodził si˛e z Allanonem i zwrócił si˛e do Hendela: — Na jakie wsparcie mo˙zemy liczy´c ze strony karłów? — Kluczowym punktem obrony wschodniego Callahornu jest miasto Yarfleet — rozpoczał ˛ Hendel. — Moi bracia musza˛ przede wszystkim zabezpieczy´c si˛e przed inwazja˛ na Anar, ale mamy do´sc´ sił, by wesprze´c obron˛e Yarfleet. Miasta Kern i Tyrsis musicie obroni´c sami.! — Chwileczk˛e! — wykrzyknał ˛ z niedowierzaniem Menion. — Czy˙zby´scie przypadkiem o czym´s nie zapomnieli? Co b˛edzie z Shea? ˛ — Ksia˙ ˛ze˛ Leah wcia˙ ˛z pr˛edzej mówi, ni˙z my´sli — stwierdził ponuro Allanon. Menion poczerwieniał ze zło´sci, ale opanował si˛e i czekał na dalszy ciag ˛ wypowiedzi Allanona. — Ja nie zamierzam zrezygnowa´c z poszukiwania mojego brata — wtracił ˛ cicho Flick. — Wcale tego nie proponuj˛e, chłopcze — Allanon spojrzał na niego i u´smiechnał ˛ si˛e uspokajajaco. ˛ — Ty, Menion i ja b˛edziemy kontynuowa´c po´ szukiwania Shei i Miecza Shannary. Smiem twierdzi´c, z˙ e znalazłszy She˛e, znajdziemy przy nim Miecz. Przypomnij sobie słowa ducha Bremena: Shea b˛edzie pierwszym z nas, którego r˛eka dotknie Miecza Shannary. Niewykluczone, z˙ e ju˙z tak si˛e stało. — W takim razie ruszajmy, nie zwlekajac ˛ — zniecierpliwił si˛e Menion, unikajac ˛ przy tym wzroku Allanona. — Wła´snie ruszamy — oznajmił druid, po czym zwrócił si˛e bezpo´srednio do Meniona. — A ty, mój ksia˙ ˛ze˛ , staraj si˛e panowa´c nad swoim j˛ezykiem. Osobie twego urodzenia i pozycji doprawdy nie przystoi pop˛edliwo´sc´ i brak rozwagi, a gniew jest najgorszym doradca.˛ Menion zgodził si˛e niech˛etnie z powy˙zszymi uwagami. Nast˛epnie wszyscy po˙zegnali si˛e, nie kryjac ˛ mieszanych uczu´c i ruszyli w drog˛e. Balinor, Hendel i kuzyni Eventina skierowali si˛e na zachód wzdłu˙z lasu, w którym Shea i jego dwaj towarzysze sp˛edzili noc. Grupa Balinora wybrała t˛e tras˛e, by omina´ ˛c Nieprzebyty Las, a nast˛epnie przej´sc´ przez pagórkowate tereny le˙zace ˛ na pomoc od Smoczych Z˛ebów. Mieli nadziej˛e dotrze´c do Kernu i Tyrsis w ciagu ˛ dwóch dni. 237

Allanon i jego dwaj towarzysze udali si˛e na wschód, by szuka´c s´ladów Shei. Druid był przekonany, z˙ e brat Flicka wydostał si˛e z Lasu gdzie´s na północ od Paranoru. Niewykluczone, z˙ e został pojmany przez gnomy i był przetrzymywany w którym´s z ich licznych obozów. Wydostanie chłopca z niewoli było zadaniem trudnym i niebezpiecznym, lecz Allanon bardziej obawiał si˛e czego´s innego — gdyby wie´sci o schwytaniu dziwnego je´nca dotarły do lorda Warlocka, ten niewatpliwie ˛ rozpoznałby She˛e i kazał go natychmiast u´smierci´c. Wówczas Miecz Shannary stałby si˛e całkowicie bezu˙zyteczny, a obl˛ez˙ one krainy, zdane wyłacznie ˛ na swoje siły, padłyby kolejno pod naporem hord z Nordlandii. By odsuna´ ˛c od siebie przygn˛ebiajace ˛ my´sli, druid skierował swa˛ uwag˛e na teren rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nimi. Menion wysunał ˛ si˛e naprzód i uwa˙znie badał wzrokiem ka˙zdy s´lad i ka˙zdy odcisk stopy na ziemi. Niepokoiła go mo˙zliwo´sc´ nagłej zmiany pogody. Przelotny deszcz i silny wiatr, które były cz˛estymi zjawiskami na równinie Streleheim zatarłyby wszystkie s´lady. Pochód zamykał Flick. Był milczacy ˛ i przygn˛ebiony. Wcia˙ ˛z miał nadziej˛e, z˙ e trafia˛ na s´lad brata, ale te˙z coraz cz˛es´ciej wracała straszliwa my´sl, z˙ e mo˙ze go ju˙z nigdy nie zobaczy´c. Dochodziło południe. Rozgrzane białym, o´slepiajacym ˛ sło´ncem powietrze falowało nad równina,˛ a ziemia w oddali l´sniła niesamowitym blaskiem. Przez cały czas trzymali si˛e skraju lasu, by jakj najdłu˙zej pozosta´c w cieniu. Na Allanonie skwar nie robił z˙ adnego wra˙zenia. Jego ciemna twarz pozostawała spokojna i nie było na niej wida´c ani jednej kropli potu. Tymczasem Flick był bliski omdlenia, a Menion coraz dotkliwiej odczuwał skutki upału. Oczy piekły niemiłosiernie, obraz stawał si˛e zamazany, a chwilami zawodziły tak˙ze inne zmysły. Zaczynał mie´c przywidzenia. W udr˛eczonym słonecznym z˙ arem umy´sle rozlegały si˛e odgłosy, których nikt nie wydawał. Zawodziło go nawet powonienie. Widzac ˛ wyczerpanie Flicka i Meniona, Allanon zarzadził ˛ postój w cieniu. W milczeniu spo˙zyli skromny posiłek, na który zło˙zył si˛e chleb bez smaku i kawałki suszonego mi˛esa. Flick chciał zapyta´c Allanona, jakie szanse miał Shea, by prze˙zy´c w tej odludnej, pustynnej krainie, ale nie był w stanie wyda´c z siebie głosu. Odpowied´z nasuwała si˛e sama. Znowu poczuł si˛e dziwnie samotny. Allanon pozostawał wcia˙ ˛z kim´s obcym i nieprzyst˛epnym, a jego czarnoksi˛eskie moce wzbudzały niepokój. Wydawał si˛e olbrzymi, niezniszczalny i równał niebezpiecz´ ny jak s´cigajace ˛ ich uparcie czarne, skrzydlate Zwiastu Smierci. Był fizycznym wcieleniem nie´smiertelnego ducha Bremena, który ukazał si˛e im nad wodami jeziora w Dolinie Skalnych Złomów. Dysponował moca˛ tak ogromna,˛ jakby pochodziła z innego s´wiata. Bardziej ni˙z s´miertelnika przypominał zjaw˛e ze s´wiata lorda Warlocka; ze s´wiata, którym rzadzi ˛ strach i do którego rozum nie si˛ega. Flick wcia˙ ˛z miał w pami˛eci obraz straszliwej walki Allanona z czarnym łowca˛ w komorze paleniska w podziemiach Paranoru. Druid wyszedł z niej zwyci˛esko, a tego nie dokonałby z˙ aden s´miertelnik. To nie było niesamowite — to było wprost przera˙zajace. ˛ Z całej dru˙zyny tylko Balinor wiedział, jak post˛epowa´c z druidem. Flick 238

miał w nim oparcie, ale teraz, gdy ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wyruszył z misja,˛ czuł si˛e jeszcze bardziej osamotniony i bezradny. Jeszcze mniej pewnie czuł si˛e Menion. Powodem tego nie był strach przed pot˛ez˙ nym magiem, lecz s´wiadomo´sc´ , z˙ e znalazł si˛e w dru˙zynie na doczepk˛e. Allanon wział ˛ go, gdy˙z tego domagał si˛e Shea — jedyny, który w niego wierzył nawet wtedy, gdy Flick zwatpił ˛ w szczero´sc´ jego intencji. Ale Shea, jedyny sprzymierzeniec, zaginał. ˛ W tej sytuacji wystarczyło tylko rozgniewa´c Allanona, by ten pozbył si˛e kłopotliwego ksi˛ecia Leah raz na zawsze. Siedział wi˛ec cicho i nie odzywał si˛e. Pow´sciagliwo´ ˛ sc´ w słowach tak˙ze mo˙ze by´c dowodem m˛estwa. Ledwie sko´nczyli skromny posiłek, druid zarzadził ˛ wymarsz. Szli wzdłu˙z lasu, nie zmieniajac ˛ kierunku. Spalone sło´ncem twarze piekły coraz bardziej. Zm˛eczonymi oczami wypatrywali s´ladów zaginionego Shei na jałowej równinie. Po nast˛epnym kwadransie zauwa˙zyli co´s dziwnego w monotonnym krajobrazie. Pierwszy dostrzegł to Menion. Były to s´lady licznego oddziału gnomów. Pochodziły sprzed kilku dni. Gnomy szły w ci˛ez˙ kich butach i zapewne były uzbrojone. ´ Slady prowadziły na północ. Ruszyli za nimi i pół mili dalej zobaczyli ze wzniesienia szczatki ˛ gnomów i elfów poległych w bitwie. Rozkładajace ˛ si˛e ciała le˙zały porozrzucane w odległo´sci niecałych stu jardów od szczytu wzniesienia. Zbli˙zyli si˛e do nich. Trupi odór przyprawiał o mdło´sci. Flick zrezygnował pierwszy. Zatrzymał si˛e i powstrzymujac ˛ wymioty, obserwował Meniona i Allanona, którzy zbli˙zali si˛e do pobojowiska. Mag patrzył na ciała zabitych oboj˛etnym wzrokiem. Bardziej interesowały go porozrzucane znaki bojowe i bro´n. Tymczasem Menion dostrzegł nowsze s´lady i przystapił ˛ do ich sprawdzania. Po chwili okazało si˛e, z˙ e s´lady prowadziły w ró˙znych kierunkach. Wytrwały tropiciel i zwiadowca chodził po pobojowisku ze wzrokiem utkwionym w ziemi˛e. Z daleka wygladało ˛ to tak, jakby szukał czego´s na chybił trafił. Flick stał zbyt daleko, by zobaczy´c o co chodzi, ale z ruchów i gestów Meniona wywnioskował, z˙ e tamten co chwila gubił si˛e w plataninie ˛ tropów. Ksia˙ ˛ze˛ przystawał, przecierał spuchni˛ete oczy i patrzył w ziemi˛e z rosnacym ˛ niedowierzaniem. Wygladało ˛ to tak, jakby wcia˙ ˛z trafiał na swoje własne s´lady. Po pewnym czasie Menion zrezygnował i zawrócił na południe w kierunku lasu. Zbli˙zał si˛e powoli z opuszczona˛ głowa.˛ Gdy dotarł do k˛epy krzaków, zatrzymał si˛e i przykl˛eknał, ˛ by dokładnie przyjrze´c si˛e kolejnemu znalezisku. Zaciekawiony Flick w jednej chwili przemógł si˛e i, nie baczac ˛ na odór rozkładajacych ˛ si˛e ciał, podbiegł do Meniona. Ledwie stanał ˛ przy kl˛eczacym ˛ tropicielu, usłyszał zdziwiony okrzyk Allanona. Spojrzeli w jego stron˛e. Druid stał na s´rodku pobojowiska i przygladał ˛ si˛e czemu´s z wielka˛ uwaga.˛ Po chwili upewniwszy si˛e, z˙ e wzrok go nie myli, odwrócił si˛e i ruszył w ich stron˛e szybkim krokiem. Był wyra´znie podekscytowany, a gdy si˛e zbli˙zył ujrzeli na jego twarzy dobrze znany, szeroki i odrobin˛e ironiczny u´smiech, który pojawiał si˛e, gdy sprawy układały si˛e pomy´slnie.

239

— To doprawdy zdumiewajace! ˛ Nasz młody przyjaciel okazał si˛e bardziej pomysłowy ni˙z przypuszczałem. Wyobra´zcie sobie, z˙ e tam na s´rodku odkryłem s´lady popiołu. Kto´s rozgarnał ˛ go przezornie, ale ja dobrze wiem, skad ˛ wział ˛ si˛e ´ popiół w tym miejscu. Jest to s´cierwo Zwiastuna Smierci. Nie pokonał go z˙ aden s´miertelny. Zginał ˛ od mocy Kamieni Elfów. — A wi˛ec Shea był tutaj! — zawołał Flick z nadzieja˛ w głosie. — Tak. Tylko Shea jest w stanie uwolni´c moc zakl˛eta˛ w Kamieniach Elfów — zapewnił druid. — Ze s´ladów wynika tak˙ze, i˙z nie był sam. Nie potrafi˛e stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia,˛ czy ci, którzy z nim byli, to przyjaciele. Nie wiem te˙z, czy czarny łowca został, zgładzony w czasie bitwy gnomów z elfami, czy te˙z po jej zako´nczeniu. A ty co znalazłe´s, ksia˙ ˛ze˛ ? — Du˙zo fałszywych s´ladów pozostawionych przez bardzo inteligentnego trolla — odparł z przekasem ˛ Menion. — Niewiele mogłem z nich odczyta´c, ale jednego jestem pewien: na tym pobojowisku przebywał olbrzymi górski troll. Niestety wszystkie jego s´lady albo si˛e urywaja,˛ albo prowadza˛ donikad. ˛ Ta k˛epa wyglada ˛ tak, jakby miała tu miejsce gwałtowna szamotanina. Zwró´ccie uwag˛e na dziwnie wykrzywione gałazki ˛ i s´wie˙zo oberwane li´scie. Odkryłem tak˙ze s´lady ludzkie. Zostawił je kto´s szczupły i niewysoki. By´c mo˙ze to s´lady stóp Shei. — Czy uwa˙zasz, z˙ e został pojmany przez tego trolla, o którym mówiłe´s — Flick nie ukrywał obaw. Menion u´smiechnał ˛ si˛e i wzruszył ramionami. — Skoro zniszczył jednego z tych czarnych, skrzydlatych stworów, to osobis´cie watpi˛ ˛ e, by nie dał rady trollowi. — Kamienie Elfów nie obronia˛ go przed istota˛ s´miertelna˛ zauwa˙zył chłodno Allanon. — Ale czy wiadomo, w która˛ stron˛e udał si˛e ten troll? Odpowiedzia˛ był przeczacy ˛ ruch głowa,˛ po czym tropiciel dodał: ´ — Odczytałbym to, gdyby´smy dotarli tu zaraz po bitwie. Slady nie sa˛ s´wie˙ze. Zostawiono je dzie´n, mo˙ze dwa dni temu. Ten troll nie był nowicjuszem. Dobrze wiedział, co robi. Idac ˛ po jego s´ladach mogliby´smy szuka´c cała˛ wieczno´sc´ . Flick poczuł, z˙ e zamarło mu serce. Je´sli Shea rzeczywi´scie był w r˛ekach trolla, to znowu znale´zli si˛e w s´lepym zaułku. Dalsze rozwa˙zania przerwał Allanon. — Znalazłem co´s jeszcze — powiedział. — Zniszczony proporzec rodu Elessedil. Osobisty znak Eventina. By´c mo˙ze król elfów brał udział w bitwie. Mo˙zliwe te˙z, z˙ e został zabity lub dostał si˛e do niewoli. Jest te˙z bardzo prawdopodobne, z˙ e oddział gnomów, które próbowały uciec z Paranoru z Mieczem Shannary, został otoczony przez z˙ ołnierzy Eventina. Je´sli tak si˛e stało, to w chwili obecnej Shea, król elfów i Miecz Shannary sa˛ w r˛ekach wroga. — Co do jednego nie mam z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci — wtracił ˛ pospiesznie Me´ nion. — Slady stóp trolla i s´lad szamotaniny w krzakach sa˛ wczorajsze, natomiast bitwa elfów z gnomami miała miejsce kilka, mo˙ze kilkana´scie dni temu.

240

— Tak. . . Ja te˙z nie mam co do tego watpliwo´ ˛ sci — stwierdził druid. — Wiele wydarzyło si˛e w tym miejscu, s´lady sa˛ mylace ˛ i zwietrzałe. Na ich podstawie nie da si˛e odtworzy´c przebiegu zdarze´n. Obawiam si˛e, z˙ e nast˛epnych wskazówek trzeba szuka´c gdzie indziej. — Wobec tego uporzadkujmy ˛ nasze wiadomo´sci — poprosił Flick. ´ — Slady prowadzace ˛ na zachód kieruja˛ si˛e na równin˛e Streleheim — gło´sno my´slał Allanon, patrzac ˛ w tamta˛ stron˛e. — Sa˛ niewyra´zne. Mogli je zostawi´c uciekajacy, ˛ którzy prze˙zyli bitw˛e. . . — przerwał i spojrzał pytajaco ˛ na milczacego ˛ Meniona. — Nasz tajemniczy troll niestety nie poszedł w t˛e stron˛e — odpowiedział pos˛epnie ksia˙ ˛ze˛ . — Nie zadawałby sobie tyle trudu z fałszywymi s´ladami. To mi si˛e nie podoba. Wcale a wcale! — Wobec tego co mamy do wyboru? — naciskał Allanon. — Jedyne wyra´zne s´lady odchodzace ˛ z tego miejsca prowadza˛ na zachód. Musimy si˛e ich trzyma´c i mie´c nadziej˛e, z˙ e co´s znajdziemy. W s´wietle faktów Flick uznał ten nieoczekiwany przypływ optymizmu za nieuzasadniony i zupełnie nie pasujacy ˛ do pos˛epnego druida. Nie ulegało jednak wat˛ pliwo´sci, z˙ e nie mieli wyboru. Mo˙ze ten, kto zostawił fałszywy trop, wiedział co´s o Shei. Spojrzał wi˛ec na Meniona i wyraził milczac ˛ a˛ zgod˛e na propozycj˛e Allanona. Ksia˙ ˛ze˛ nie ukrywał zdziwienia. Najwyra´zniej był przekonany, z˙ e nale˙zało odszuka´c inne s´lady trolla, które mogłyby powiedzie´c co´s wi˛ecej o spotkaniu ze ´ Zwiastunem Smierci. Tymczasem Allanon wskazał r˛eka˛ kierunek marszu. Ruszyli na równin˛e Streleheim. Musieli przeby´c szmat drogi, by doj´sc´ do terenów le˙za˛ cych na zachód od Paranoru. Zapowiadał si˛e długi marsz w słonecznej spiekocie. Flick po raz ostatni spojrzał na pole bitwy. Ciała poległych le˙zały na spalonej sło´ncem ziemi, zdane na łask˛e i niełask˛e natury. Bezsensowna s´mier´c i zapomnienie. Czy ich, dru˙zyn˛e Allanona, te˙z czekał taki koniec? Chłopiec pokr˛ecił głowa˛ i zadumany ruszył przed siebie. Przez reszt˛e dnia posuwali si˛e równym tempem na zachód. Ka˙zdy z nich miał o czym my´sle´c, wi˛ec odzywali si˛e do siebie rzadko. Poda˙ ˛zali bezwiednie po niewyra´znych s´ladach, patrzac ˛ na jasnoczerwone sło´nce, które powoli zni˙zało si˛e nad horyzontem. Kontynuowali marsz, dopóki wida´c było s´lady na wypalonej ziemi. W ko´ncu Allanon zdecydował, z˙ e czas rozbi´c obóz na noc. Zeszli ze szlaku i zatrzymali si˛e w miejscu poło˙zonym w północno-zachodniej cz˛es´ci Nieprzebytego Lasu. Nie było ono zbyt bezpieczne. Najwi˛eksze zagro˙zenie stanowiły tu patrole gnomów i stada głodnych wilków. Allanon uspokajał towarzyszy, mówiac, ˛ z˙ e cho´c co prawda niebezpiecze´nstwo wykrycia przez wroga nie znikn˛eło, to z pewno´scia˛ znacznie si˛e zmniejszyło. Skoro gnomy nie znalazły ich do tej pory, to zapewne zrezygnowały z po´scigu, by zaja´ ˛c si˛e wa˙zniejszymi sprawami. Oczywi´scie, trzeba było zachowa´c maksymalna˛ czujno´sc´ , a zatem postanowiono nie rozpala´c ogniska i wystawi´c całonocna˛ wart˛e na wypadek ataku wilków. Flick 241

modlił si˛e w duchu o to, by wygłodniałe bestie nie podeszły do skraju lasu, lecz raczej ruszyły na nocne łowy gdzie´s bli˙zej warowni druidów. Zjedli skromny, niesmaczny posiłek i przygotowali si˛e do snu. Menion zgłosił si˛e na pierwsza˛ wart˛e. Flick zasnał ˛ ledwie przyło˙zył głow˛e do posłania. Wydawało mu si˛e, z˙ e przespał nie wi˛ecej ni˙z kilka minut, gdy poczuł, z˙ e kto´s potrzasn ˛ ał ˛ go za rami˛e. Chciał zaprotestowa´c, ale szybko zrezygnował. Trzeba było zmieni´c Meniona na posterunku. Około północy podszedł do niego Allanon i kazał mu i´sc´ spa´c. Chłopiec objał ˛ wart˛e dopiero przed godzina,˛ ale wykonał polecenie bez sprzeciwu. Kiedy dwaj Sudlandczycy obudzili si˛e, zaczynało s´wita´c. Cienkie, z˙ ółtoczerwone smugi s´wiatła słonecznego przecisn˛eły si˛e przez korony drzew i powoli rozja´sniały wn˛etrze lasu. Otworzyli szeroko oczy, Allanon odpoczywał oparty o pie´n wysokiego wiazu. ˛ Patrzył na le˙zacych. ˛ Jego nieruchoma sylwetka stapiała si˛e z otoczeniem. Pod g˛estymi brwiami l´sniły gł˛eboko osadzone, bystre i przenikliwe oczy. Domy´slili si˛e, z˙ e druid pełnił wart˛e przez cała˛ noc i nie zmru˙zył oka. To, co zobaczyli chwil˛e pó´zniej, wydawało si˛e fizyczna˛ niemo˙zliwo´scia.˛ Druid uniósł si˛e lekko i szybko. Był wypocz˛ety, wyspany i nawet si˛e nie przeciagn ˛ ał. ˛ Szybko zjedli skromne s´niadanie, zwin˛eli obóz i wyszli na równin˛e. Chwil˛e pó´zniej stan˛eli jak wryci. Niebo nad ich głowami było jasnobł˛ekitne, o´slepiajace ˛ sło´nce powoli wynurzało si˛e zza gór. Na północy, nad horyzontem, wyrosła s´ciana ciemnos´ci. Wygladało ˛ to tak, jakby wszystkie najgro´zniejsze chmury burzowe s´wiata zlały si˛e w jedna,˛ monstrualna,˛ czarna˛ zasłon˛e. Ponura s´ciana rosła i pot˛ez˙ niała z ka˙zda˛ chwila.˛ Wkrótce rozciagała ˛ si˛e nad cała˛ odległa,˛ niedost˛epna˛ Nordlandia.˛ W s´rodku tej nawałnicy znajdowało si˛e królestwo lorda Warlocka — Pana Wojny. Niesamowite zjawisko zapowiadało nadej´scie bezlitosnej i nieuchronnej nocy bez ko´nca. — Co to jest? Co si˛e. . . ? — wykrztusił Menion. Allanon zwlekał z odpowiedzia.˛ Wpatrywał si˛e w milczeniu w rosnac ˛ a˛ s´cian˛e ciemno´sci. Jego twarz pociemniała i przybrała barw˛e nadciagaj ˛ acej ˛ chmury. Zaci´sni˛ete szcz˛eki i przymru˙zone oczy druida były milczacym ˛ potwierdzeniem nadej´scia burzy. Dopiero po dłu˙zszej chwili skupienia Allanon przypomniał sobie pytanie ksi˛ecia i odwrócił si˛e ze słowami: ´ — To poczatek ˛ ko´nca. Brona wła´snie dał znak do rozpocz˛ecia inwazji. Sciana ciemno´sci, która˛ widzicie, b˛edzie posuwa´c si˛e w s´lad za jego hordami, maszeruja˛ cymi na podbój wolnych krain. Zło ruszy na południe, potem na wschód i zachód, a˙z wreszcie opanuje cała˛ ziemi˛e. Zasłoni sło´nce we wszystkich krainach i zniszczy ducha wolnych narodów. ˙ zostali´smy pokonani? Czy naprawd˛e — Czy to znaczy, z˙ e przegrali´smy? Ze nie ma ju˙z dla nas z˙ adnej nadziei? — zapytał Flick.

242

Jego niepokój poruszył czuła˛ strun˛e. Wielki druid spojrzał gł˛eboko w szeroko otwarte i smutne oczy wyl˛eknionego chłopca. — Jeszcze nie, mój druhu. Jeszcze nie — powtórzył uspokajajaco, ˛ po czym zarzadził ˛ dalszy marsz. Przez nast˛epnych kilka godzin posuwali si˛e na zachód wzdłu˙z lasu, wypatru´ jac ˛ uwa˙znie znaków nadciagaj ˛ acego ˛ wroga. Zwiastuny Smierci najpewniej b˛eda˛ czyhały tak˙ze za dnia. Nie musieli si˛e ju˙z ukrywa´c skoro inwazja si˛e rozpocz˛eła. Gdy ich pan i władca opu´sci swa˛ kryjówk˛e w Nordlandii, drapie˙zne straszydła wyrusza˛ jako przednia stra˙z. Lord Warlock z pewno´scia˛ da im moc pozwalajac ˛ a˛ wytrzyma´c s´wiatło dnia i działa´c równie skutecznie jak w nocy. B˛edzie to ta sama zła moc, która teraz sun˛eła na południe w postaci s´ciany ciemno´sci. Ciemno´sc´ ta wkrótce spowije s´wiat. Dni sło´nca, s´wiatła i z˙ ycia były policzone. Nazajutrz rano trzej w˛edrowcy skierowali si˛e na południe. Przemierzali równin˛e Streleheim, trzymajac ˛ si˛e zachodnich kra´nców lasu otaczajacego ˛ Paranor. ´Slady, którymi poda˙ ˛zali do tej pory, połaczyły ˛ si˛e z innymi, prowadzacymi ˛ z północy. Wszystkie zmierzały do Callahornu. Było ich wiele, a ci, którzy je zostawili, nawet nie próbowali ich zatrze´c. Ciagn˛ ˛ eły si˛e szerokim pasem. Zdaniem Meniona kilka dni wcze´sniej przemaszerowała t˛edy kilkutysi˛eczna armia gnomów i trolli — cz˛es´c´ nordlandzkich zast˛epów lorda Warlocka. Allanon nabrał całkowitego przekonania, z˙ e olbrzymie siły wroga zmierzaja˛ do rejonu koncentracji na północ od Callahornu, skad ˛ miało nastapi´ ˛ c uderzenie w trzech kierunkach. Jego celem było uniemo˙zliwieniu połaczenia ˛ wojsk trzech krain. Do głównych sił dołaczały ˛ kolejne grupy i oddziały. Kilka mil dalej s´lady pomieszały si˛e i nie sposób było okre´sli´c, czy jaka´s grupa odłaczyła ˛ si˛e gdzie´s po drodze. Niewykluczone, z˙ e She˛e i Miecz Shannary poprowadzono inna˛ droga.˛ Szanse na odnalezienie s´ladu chłopca w takiej masie odcisków zmalały do zera. Dalszy marsz w tym kierunku wydawał si˛e niecelowy. Mimo to szli szybko dalej przez cały dzie´n, robiac ˛ tylko krótkie przerwy na odpoczynek i posiłek. Mieli nadziej˛e dogoni´c kolumny wroga jeszcze przed noca.˛ ´ Slady były wyra´zne, wi˛ec Menion tylko z obowiazku ˛ spogladał ˛ na nie od czasu do czasu. Wkrótce jałowa ziemia Streleheimu ustapiła ˛ miejsca zielonej, trawiastej równinie. Flickowi w pierwszej chwili zdawało si˛e, z˙ e wraca do domu i z˙ e za nast˛epnym wzniesieniem zobaczy znajome wzgórza wokół Shady Vale. Zmieniła si˛e tak˙ze aura. Znale´zli si˛e w masie ciepłego i wilgotnego powietrza, a ponadto teren, po którym szli, z ka˙zdym krokiem stawał si˛e coraz bardziej przyjazny. Chocia˙z do Callahornu pozostał szmat drogi, nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e wkrótce znajda˛ si˛e w rodzinnych stronach, a ponura chmura z Nordlandii zostanie daleko z tyłu. Czas mijał im szybko, wróciły tak˙ze ch˛eci do rozmowy. Allanon uległ naleganiom Flicka i opowiedział o Radzie Druidów, wspomniał tak˙ze ze szczegółami histori˛e rozwoju człowieka od czasów Wielkich Wojen Ludów, a˙z do chwili obecnej.

243

Menion mówił niewiele. Z zainteresowaniem słuchał wykładu druida i uwa˙znie obserwował okolic˛e. Kiedy wyruszyli rano, było ciepło i słonecznie. Po południu pogoda zmieniła si˛e gwałtownie. Niebo zasnuło si˛e ci˛ez˙ kimi, niskimi chmurami deszczowymi, a wilgo´c stała si˛e dokuczliwa dla nie osłoni˛etych cz˛es´ci ciała. Ci˛ez˙ kie, wilgotne, wr˛ecz lepkie powietrze zapowiadało nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ burz˛e. Znajdowali si˛e w pobli˙zu skraju Nieprzebytego Lasu, jego odcinka najdalej wysuni˛etego na południe. W oddali, na ciemniejacym ˛ horyzoncie rysowały si˛e ostre, trójkatne ˛ szczyty Smoczych Z˛ebów. Nie znale´zli s´ladów s´wiadczacych ˛ o przemarszu wielkiej armii, wi˛ec Menion zaczał ˛ rozwa˙za´c, jak daleko na południe mogły dotrze´c wrogie zast˛epy. Zbliz˙ ali si˛e do północnej granicy Callahornu, która przebiegała u stóp Smoczych Z˛ebów. Je´sli hordy z Nordlandii zaj˛eły Callahorn, to koniec był naprawd˛e blisko. Popołudniowa szaruga sko´nczyła si˛e nagle, a niebo zasłoniła ponura ciemno´sc´ . O zmierzchu po raz pierwszy tego dnia usłyszeli złowieszcze, głuche dudnienie odbite echem od gór. Menion od razu je rozpoznał. Słyszał ju˙z takie b˛ebny w lasach Anaru, na Nefrytowej Przeł˛eczy. Były to b˛ebny gnomów. Rytmiczne dudnienie unosiło si˛e w wilgotnym powietrzu, pot˛egujac ˛ napi˛ecie. Ziemia dr˙zała, a wszystko co z˙ yło zamarło ze strachu. Z nat˛ez˙ enia wibracji wywnioskował, z˙ e gnomów było o wiele wi˛ecej ni˙z podczas przeprawy przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz, prawdopodobnie kilka tysi˛ecy. Allanon i jego towarzysze nie zwolnili tempa marszu. Złowieszcze dudnienie dochodziło ze wszystkich stron i roztaczało si˛e nad głowami. Ci˛ez˙ kie, szare chmury wcia˙ ˛z zasłaniały niebo, poruszali si˛e wi˛ec prawie w ciemno´sci. Flick i Menion zaczynali traci´c orientacj˛e, lecz Allanon prowadził pewnie, jakby znał ka˙zda˛ pi˛ed´z ziemi na nizinie u podnó˙za Paranoru. Poda˙ ˛zali za nim w milczeniu. Strach wzmógł ich czujno´sc´ , a złowieszcze dudnienie dra˙zniło ka˙zdy nerw. Obóz wroga był blisko. Rze´zba terenu zmieniła si˛e. Sko´nczyły si˛e łagodne pagórki, a ich miejsce zaj˛eły strome wzgórza, poci˛ete gł˛ebokimi bruzdami, usiane głazami i zdradliwymi odłamkami skalnymi. Mimo to Allanon nie zwolnił, a Flick i Menion poda˙ ˛zali posłusznie za mroczna˛ postacia,˛ która mimo ciemno´sci rysowała si˛e wyra´znie na tle otoczenia. Według rozeznania ksi˛ecia Leah dotarli do pasma gór i wzgórz b˛edacych ˛ przedłu˙zeniem Smoczych Z˛ebów. Allanon wybrał t˛e tras˛e, by unikna´ ˛c spotkania z oddziałami z Nordlandii. Nie mo˙zna było z cała˛ pewno´scia˛ okre´sli´c poło˙zenia obozu wroga, ale z odgłosu b˛ebnów wynikało, z˙ e znajdowali si˛e powy˙zej niego. Przez ponad godzin˛e kluczyli w´sród głazów i zaro´sli, chwilami poruszali si˛e po omacku. Ostre gał˛ezie i skały szarpały ubrania, a na odsłoni˛etych cz˛es´ciach ciała przybywało si´nców i zadrapa´n, lecz milczacy ˛ druid nie pozwolił si˛e zatrzyma´c ani zwolni´c tempa. Nagle stanał, ˛ odwrócił si˛e i poło˙zył palec na ustach. Nast˛epnie poprowadził ich do wielkiego rumowiska. Po kilku minutach wspinaczki dotarli na szczyt. W oddali zobaczyli migotliwe, z˙ ółte błyski wielu 244

ognisk. Podczołgali si˛e do kraw˛edzi rumowiska i wyjrzeli ostro˙znie. To, co ujrzeli, zaparło im dech w piersiach. Widok zaiste wzbudzał trwog˛e. Jak okiem si˛egna´ ˛c płon˛eły ogniska wroga — tysiace ˛ migotliwych, z˙ ółtych plamek, punkcików na czarnej równinie. Wokół nich krzatały ˛ si˛e niewysokie, ciemne sylwetki muskularnych gnomów i masywnych, zwalistych trolli. Nieprzeliczone zast˛epy uzbrojonych wojowników gotowe do najazdu na królestwo Callahornu. Flickowi i Menionowi wydawało si˛e niepoj˛ete, by nawet sławetny Legion Graniczny zdołał przeciwstawi´c si˛e tej pot˛ez˙ nej sile. Wygladało ˛ na to, z˙ e na równinie zgromadziły si˛e wszystkie gnomy i trolle z całego s´wiata. Dotychczas, dzi˛eki do´swiadczeniu Allanona, nie natkn˛eli si˛e na z˙ aden patrol. Wybrana przez niego trasa wzdłu˙z zachodniego skraju Smoczych Z˛ebów pozwoliła im tego unikna´ ˛c. Teraz znale´zli si˛e na skalnym rumowisku, kilkaset stóp nad wrogim obozem. Widok olbrzymich sił wroga wstrzasn ˛ ał ˛ nimi do gł˛ebi. Z przygn˛ebieniem pomy´sleli o rozproszonych oddziałach swoich rodaków, którzy nie zda˙ ˛za˛ si˛e przygotowa´c do obrony. Słuchajac ˛ nasilajacego ˛ si˛e dudnienia, ogla˛ dali obóz nordlandzki. Przez dłu˙zszy czas nie mogli uwierzy´c w to, co widzieli. Dopiero teraz zrozumieli, z czym przyjdzie im si˛e zmierzy´c. Przedtem mogli to sobie wyobrazi´c tylko na podstawie opowie´sci Allanona. Teraz zobaczyli na własne oczy pot˛eg˛e wroga i zrozumieli sens po´swi˛ecenia i potrzeb˛e jak najszybszego odnalezienia Miecza Shannary. Tylko Miecz miał moc wi˛eksza˛ ni˙z uosobienie Zła, lord Warlock, za sprawa˛ którego powstała olbrzymia armia i ruszyła na podbój wolnych krain. Wydawało si˛e, z˙ e na ratunek ju˙z za pó´zno. Przez kilka długich minut wpatrywali si˛e w obozowisko wroga, nie mówiac ˛ ani słowa. Wreszcie Menion nie wytrzymał. Dotknał ˛ ramienia Allanona, lecz zanim otworzył usta, druid zakrył mu je dłonia,˛ a druga˛ r˛eka˛ wskazał co´s u podnó˙za stoku, na którym znajdowała si˛e ich skalna kryjówka. Flick i ksia˙ ˛ze˛ Leah spojrzeli w dół. W ciemno´sciach, u stóp zbocza dostrzegli niewyra´zne kontury patrolu gnomów. Nie mogli uwierzy´c w to, z˙ e nieprzyjaciel wystawił posterunki tak daleko od głównego obozu. Wszystko wskazywało na to, z˙ e tym razem przedsi˛ewzi˛eto daleko idace ˛ s´rodki ostro˙zno´sci. Allanon dał znak, by zeszli ze skały. Gdy wykonali polecenie, sprowadził ich powoli na dół. Droga nie była łatwa. Schodzili z rumowiska ostro˙znie, szukajac ˛ oparcia dla stóp. Nieostro˙zne szurni˛ecie butem, czy odgłos spadajacego ˛ kamyka mógł zaalarmowa´c wroga. Dopiero gdy znale´zli si˛e w bezpiecznej odległo´sci od skalnej półki, druid przysunał ˛ si˛e do nich, by odby´c narad˛e. — Trzeba zachowa´c absolutna˛ cisz˛e — o´swiadczył szeptem. — Ka˙zde nasze słowo, ka˙zdy d´zwi˛ek odbije si˛e echem od tych skał i usłysza˛ go ci, tam na dole. Zatem cisza! Menion i Flick skin˛eli głowami. — Sytuacja jest powa˙zniejsza, ni˙z przypuszczałem — kontynuował szeptem druid. — Wyglada ˛ na to, z˙ e cała armia Nordlandii zebrała si˛e tutaj, by uderzy´c na 245

Callahom. Zamiarem Brony jest jak najszybsze zdławienie ewentualnego oporu. Zadaniem tej armii jest uniemo˙zliwienie połaczenia ˛ wojsk Westlandii i Estlandii. Je´sli do tego dojdzie, to Brona rozprawi si˛e kolejno z ka˙zda˛ kraina.˛ Zły Duch ju˙z zagarnał ˛ wszystko na północ od Callahornu. Trzeba jak najszybciej ostrzec Balinora i pozostałych! Przerwał na chwil˛e i spojrzał wyczekujaco ˛ na ksi˛ecia Leah. — Nie, nie mog˛e tego zrobi´c, zwłaszcza teraz — wyszeptał goraczkowo ˛ Menion. — Przede wszystkim trzeba odnale´zc´ She˛e! — Nie ma czasu na zb˛edne dyskusje o tym, co dla kogo jest wa˙zniejsze — odparł gro´znym szeptem Allanon, a jego wskazujacy ˛ palec zatrzymał si˛e na wysoko´sci twarzy ksi˛ecia, jak sztylet przed zadaniem s´miertelnego ciosu. — Je´sli nie ostrze˙zemy Balinora, Callahorn padnie, a za nim cała Sudlandia, w tym tak˙ze Leah. Najwy˙zszy czas, mój ksia˙ ˛ze˛ , z˙ eby´s zaczał ˛ my´sle´c o swoich poddanych. Shea to tylko jednostka, pojedynczy człowiek, któremu w chwili obecnej ani ty, ani ja w z˙ aden sposób nie mo˙zemy pomóc. Ale ty mo˙zesz zrobi´c co´s wa˙znego i wielkiego dla tysi˛ecy mieszka´nców Sudlandii, którym grozi s´mier´c lub niewola, je´sli ich kraj padnie! Słuchajac ˛ gro´znych słów Allanona, Flick poczuł zimno na plecach. Napi˛ecie rosło, a ka˙zda s´mielsza odpowied´z ksi˛ecia Leah groziła wybuchem. Menion jednak zdołał utrzyma´c j˛ezyk na wodzy i wysłuchał go do ko´nca. Przez nast˛epne kilka chwil przeciwnicy patrzyli sobie w oczy z nieukrywanym gniewem, po czym nagle Menion odwrócił si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Flick odetchnał ˛ z ulga.˛ — Niech b˛edzie — mruknał ˛ ze zło´scia.˛ — Pójd˛e do Callahornu i przeka˙ze˛ ostrze˙zenie Balinorowi. Ale potem wróc˛e. I znajd˛e was. — Najpierw odszukaj pozostałych, ksia˙ ˛ze˛ . Potem masz wolna˛ r˛ek˛e — chłodno skwitował jego wypowied´z Allanon. — Ale w drodze powrotnej odradzam wszelkie próby przebijania si˛e lub przekradania przez linie wroga. To szale´nstwo i strata czasu. Flick i ja spróbujemy dowiedzie´c si˛e czego´s o Mieczu i o Shei. Nie zaniechamy poszukiwa´n. Masz na to moje słowo, góralu. Menion spojrzał mu prosto w oczy. Były jasne i szczere. Tym razem mag niczego przed nim nie ukrywał. — Trzymaj si˛e tych gór i pagórków. Ciagn ˛ a˛ si˛e daleko poza najbardziej wysuni˛ete czujki wroga — radził Menionowi. — Dojdziesz do rzeki Mermidon powy˙zej miasta Kern. Przepraw si˛e przez nia˛ i wejd´z do miasta przed s´witem. Wiele przemawia za tym, z˙ e i pierwszy cios spadnie na Kern. Szanse na utrzymanie miasta sa˛ niewielkie, dlatego cała˛ ludno´sc´ nale˙zy bezzwłocznie wyprawi´c do Tyrsis, dopóki wróg nie odciał ˛ dróg ewakuacji. Miasto Tyrsis le˙zy na płaskowy˙zu u podnó˙za góry. Przy dobrze zorganizowanej obronie mo˙ze broni´c si˛e co najmniej przez kilka dni. Przez ten czas Durin i Dayel powinni dotrze´c do swego kraju i sprowadzi´c posiłki z Westlandii. Tak˙ze Hendel zyska czas niezb˛edny do zorganizowania pomocy z Estlandii. By´c mo˙ze uda si˛e dłu˙zej utrzyma´c Callahorn. 246

W ten sposób zyskaliby´smy dodatkowy czas na zebranie wi˛ekszej armii i przygotowanie przeciwuderzenia połaczonymi ˛ siłami wszystkich krain. Bez Miecza Shannary nic wi˛ecej nie zrobimy. Menion ponownie skinał ˛ głowa˛ i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e do Flicka. Ten u´scisnał ˛ serdecznie prawic˛e ksi˛ecia i powiedział: — Powodzenia, Menionie. Allanon zbli˙zył si˛e do ksi˛ecia i poło˙zył ci˛ez˙ ka˛ dło´n na jego szczupłym ramieniu. — Wiele zale˙zy teraz od ciebie, ksia˙ ˛ze˛ . Pami˛etaj o tym. Bezwzgl˛ednie trzeba ostrzec mieszka´nców Callahornu o tej inwazji. Je´sli si˛e zawahaja˛ lub b˛eda˛ ocia˛ ga´c, zgina˛ wszyscy, a z nimi Sudlandia. Nie spraw wi˛ec zawodu, ksia˙ ˛ze˛ Leah. Wysłuchawszy słów Allanona, Menion zakr˛ecił si˛e w miejscu i ruszył w drog˛e. Odprowadzili wzrokiem smukły cie´n ksi˛ecia, przemykajacy ˛ mi˛edzy głazami i skałami. Gdy zniknał ˛ z oczu, przez chwil˛e stali w zamy´sleniu. Milczenie przerwał Allanon. — Teraz naszym zadaniem jest dowiedzie´c si˛e, co si˛e stało z Shea˛ i z Mieczem — zaczał ˛ i usiadł ci˛ez˙ ko na kamieniu. Flick zbli˙zył si˛e do niego, a druid mówił dalej: — Niepokoj˛e si˛e o Eventina. Na polu bitwy znalazłem królewski sztandar głowy rodu Elessedil. Mo˙zliwe, z˙ e Eventin dostał si˛e do niewoli. Je´sli tak, to armia Westlandii mo˙ze zwleka´c z wymarszem. Jest dla nich zbyt wa˙zny, wi˛ec nie b˛eda˛ ryzykowa´c jego z˙ ycia nawet za cen˛e utraty Sudlandii. — Czy to znaczy, z˙ e ludowi elfów jest oboj˛etne, co si˛e stanie z mieszka´ncami Sudlandii? — zapytał z niedowierzaniem Flick. — Czy˙zby nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka, je´sli lord Warlock zawładnie Sudlandia? ˛ — To wszystko nie jest takie proste, jak si˛e wydaje — stwierdził Allanon i westchnał ˛ ci˛ez˙ ko. — Zwolennicy Eventina rozumieja˛ powag˛e sytuacji i zdaja˛ sobie spraw˛e z niebezpiecze´nstwa. Ale jest tak˙ze wielu, którzy nie chca˛ anga˙zowa´c si˛e w sprawy innych krain, dopóki nie ma bezpo´sredniego zagro˙zenia dla królestwa Eventina. Teraz, gdy go nie ma w kraju, ci ostatni podnosza˛ głos. Mo˙ze upłyna´ ˛c du˙zo czasu zanim wyja´snia˛ si˛e kwestie sporne i zostanie podj˛eta ostateczna decyzja. Wiadomo jednak, z˙ e bez niej armia elfów nie wyruszy w pole albo wyruszy, gdy b˛edzie ju˙z za pó´zno. Flick pokr˛ecił głowa˛ ze smutkiem. Przypomniał sobie gorzkie uwagi na temat Sudlandii i postawy jej mieszka´nców, które Hendel przedstawił po powrocie do Culhaven. Wydawało mu si˛e rzecza˛ niepoj˛eta,˛ z˙ e w obliczu gro´zby fizycznego wyniszczenia ludzie, zamiast działa´c, traca˛ czas na jałowe dyskusje. Przypomniał sobie, jak on i jego brat zareagowali na pierwsza˛ wzmiank˛e o pochodzeniu Shei ´ i zagro˙zeniu ze strony Zwiastunów Smierci. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy zobaczyli z bliska jednego z nich. . . — Musz˛e si˛e dowiedzie´c czego´s wi˛ecej o sytuacji w obozie — szept Allanona przerwał rozmy´slania Flicka. Chłopiec drgnał ˛ i odwrócił si˛e do druida. — Czy mój młody przyjaciel Flick nie zechciałby na pewien czas sta´c si˛e na przykład. . . gnomem?

XXII W tym samym czasie, gdy Allanon, Flick i Menion niestrudzenie szukali s´ladów zaginionego Shei, pozostała czwórka rozdzielonej teraz dru˙zyny przyjaciół dotarła do twierdzy Tyrsis. Mieli za soba˛ prawie dwa dni niebezpiecznej przeprawy przez wrogie linie armii Nordlandii, która˛ powstrzymywały, jak dotad, ˛ tylko pot˛ez˙ ne góry oddzielajace ˛ Callahorn i Paranor. Pierwszy dzie´n bardzo im si˛e dłuz˙ ył, ale minał ˛ zupełnie spokojnie. Zmierzali na południe przez puszcze sasiaduj ˛ a˛ ce z Nieprzebytym Lasem, ku nizinom le˙zacym ˛ u podnó˙za złowrogich Smoczych Z˛ebów. Zwiadowcy gnomów pilnie strzegli wszystkich przeł˛eczy; przebycie ich bez zbrojnej potyczki wydawało si˛e prawie niemo˙zliwe. Dzi˛eki s´miałemu fortelowi udało si˛e jednak odciagn ˛ a´ ˛c wi˛ekszo´sc´ stra˙zników od wej´scia prowadzacego ˛ do kr˛etej, wysokiej przeł˛eczy Kennon. Pozwoliło to czterem odwa˙znym podró˙znikom przekroczy´c granic˛e gór. Równie trudno było wszak˙ze wydosta´c si˛e poza ich obr˛eb; w ko´ncu polała si˛e jednak krew. I nie wiadomo, jak by si˛e to wszystko sko´nczyło, gdyby pozostała dwudziestka zwiadowców nie uciekła nagle w popłochu, przekonana, z˙ e to cały Legion Graniczny Callahornu opanował przeł˛ecz i zmierza teraz ku nim, aby wszystkich wycia´ ˛c w pie´n. Hendel był tym tak rozbawiony, z˙ e gdy dotarli do bezpiecznego miejsca w lasach na południe od Kennon, musieli si˛e na chwil˛e zatrzyma´c, aby mógł odzyska´c równowag˛e. Durin i Dayel spogladali ˛ na siebie niepewnie, w drodze do Paranoru bowiem karzeł zdawał im si˛e postacia˛ małomówna.˛ Nigdy przedtem nie widzieli, z˙ eby si˛e s´miał; zdało im si˛e te˙z, z˙ e takie zachowanie nie przystoi powa˙znemu Hendelowi. Potrzasali ˛ wi˛ec z niedowierzaniem głowami i pytajaco ˛ patrzyli na Balinora. Olbrzym wzruszył tylko ramionami, od dawna bowiem przyja´znił si˛e z Hendelem i znał jego zmienny charakter. Poza tym dobrze było znów usłysze´c s´miech kompana. Zmierzchało ju˙z, a sło´nce malowało daleki horyzont czerwienia˛ i purpura,˛ gdy czterej s´miałkowie ujrzeli wreszcie cel swej w˛edrówki. Ich ciała były zm˛eczone i obolałe, a tak bystre zazwyczaj umysły — odr˛etwiałe brakiem snu i m˛eczac ˛ a˛ podró˙za.˛ Jedynie dusze w˛edrowców drgn˛eły ze wzruszenia na widok majestatycznych wie˙z Tyrsis. Zatrzymali si˛e na chwil˛e na skraju lasu ciagn ˛ acego ˛ si˛e na południe od Smoczych Z˛ebów. Na wschodzie le˙zało miasto Yarfleet, które strzegło jedynej du˙zej przeł˛eczy prowadzacej ˛ w kierunku gór Runne, niewielkiego ła´ncu248

cha otaczajacego ˛ legendarne T˛eczowe Jezioro. Na małej wysepce le˙zało miasto Kern. Powy˙zej Tyrsis swe wody toczył przez las leniwy Mermidon. Jego z´ ródło znajdowało si˛e dalej na zachód, na rozległych pustkowiach równiny Streleheim. Szeroka rzeka stanowiła naturalna˛ i niezawodna˛ zapor˛e dla ka˙zdego wroga. Gdy Mermidon wzbierał, jego wody były rwace ˛ i gł˛ebokie; trwało to niemal przez cały rok, dotychczas wi˛ec z˙ aden nieprzyjaciel nie zdołał zawładna´ ˛c miastem. Wydawało si˛e, z˙ e zarówno Kern otoczony wodami Mermidonu, jak i Yarfleet poło˙zone w górach Runne, sa˛ gro´zne, pot˛ez˙ ne i niedost˛epne. To wła´snie staro˙zytne miasto Tyrsis i jego niezawodny w walce Legion Graniczny od niezliczonych pokole´n z powodzeniem strzegły granic Sudlandii przed wszelka˛ inwazja.˛ To Legion Graniczny brał na swe barki ci˛ez˙ ar ataków przeciw ludziom i był zawsze pierwsza˛ linia˛ obrony. Legionowi Granicznemu z Callahornu poczatek ˛ dało Tyrsis, które jako twierdza nie miało sobie równych. Stare Tyrsis uległo zniszczeniu w Pierwszej Wojnie Ludów. Potem, podniesione z ruin i rozbudowywane przez wiele lat, stało si˛e najwi˛ekszym miastem Sudlandii. Było te˙z, jak dotad, ˛ najsilniejszym miastem regionu północnego. Była to twierdza zdolna oprze´c si˛e ka˙zdej sile. Fortec˛e otoczona˛ wysokimi murami i wałami obronnymi zbudowano na wyniesionym nad okolic˛e płaskowy˙zu. Ka˙zde pokolenie wnosiło swój wkład w budow˛e i z ka˙zdym pokoleniem miasto rosło w sił˛e i pot˛eg˛e. Przed siedmioma stuleciami wzniesiono wielki Mur Zewn˛etrzny, rozciagaj ˛ ac ˛ granice Tyrsis tak daleko, jak pozwalała na to sama natura, a˙z po sam skraj stromego urwiska. Poni˙zej twierdzy rozcia˛ gała si˛e z˙ yzna równina z polami uprawnymi i wsiami, które zapewniały miastu z˙ ywno´sc´ . Ziemia była tam czarna i płodna, hojnie obdarowywana przez z˙ yciodajne wody Mermidonu płynacego ˛ na wschód i południe. Domostwa i wi˛eksze osiedla rozrzucone były na du˙zej przestrzeni, na tyle jednak blisko, by mo˙zna si˛e było szybko schroni´c w obr˛ebie pot˛ez˙ nych murów miasta. W ciagu ˛ stuleci po Pierwszej Wojnie Ludów miasta Callahornu skutecznie odpierały wszelkie ataki ˙ nieprzyjaznych sasiadów. ˛ Zaden z trzech grodów nie uległ wrogowi, a osławiony Legion Graniczny nigdy nie poniósł kl˛eski. Callahorn jednak˙ze nigdy nie potykał si˛e z tak wielka˛ armia,˛ jaka przybyła teraz z rozkazu lorda Warlocka. Miała to by´c prawdziwa próba siły i odwagi. Balinor spogladał ˛ na odległe wie˙ze swojego miasta z mieszanymi uczuciami. Ojciec jego był wielkim królem i dobrym człowiekiem, lecz czas płynał ˛ nieubłaganie, odejmujac ˛ mu z ka˙zdym rokiem sił. Dowodził Legionem Granicznym przez całe lata i prowadził armi˛e przeciw nieust˛epliwym gnomom z Estlandii. Wiele razy musiał przewodzi´c długim i kosztownym wyprawom przeciw wielkim trollom z Nordlandii lub te˙z broni´c swej ziemi przed licznymi plemionami, które próbowały miasta obróci´c w ruiny, a ludno´sc´ zniewoli´c. Balinor był najstarszym synem i prawowitym nast˛epca˛ tronu. Wiele zawdzi˛eczał starannym naukom wpajanym cierpliwie przez ojca. W trudzie zdobywał wiedz˛e i umiej˛etno´sci, był te˙z powszechnie lubiany w´sród ludzi, których przyja´zn´ mo˙zna było zdoby´c li tyl249

ko przez szacunek i zrozumienie. Pracował przeto z nimi, walczył rami˛e w rami˛e, wiele si˛e od nich nauczył. Wiedział wi˛ec teraz, co czuja˛ i my´sla.˛ Kochał t˛e ziemi˛e, kochał wystarczajaco ˛ mocno, by za nia˛ walczy´c, jak to zreszta˛ czynił przez lata całe. Dowodził oddziałem Legionu Granicznego, który nosił jego znak — pr˛ez˙ a˛ cego si˛e do skoku leoparda; z˙ ołnierze ci byli sercem całej armii. Dla Balinora ich szacunek i po´swi˛ecenie cenne były nade wszystko. Nie było go w mie´scie przez kilka miesi˛ecy; udał si˛e w podró˙z z tajemniczym Allanonem i kompania˛ z Culhaven. Ojciec prosił go, by przemy´slał swoja˛ decyzj˛e i nie wyje˙zd˙zał, ale Balinor nie zmienił zdania. Nie wahał si˛e ani przez chwil˛e; wiedział, z˙ e musi pomóc Allanonowi. Nie mógł postapi´ ˛ c inaczej, nawet przez wzglad ˛ na ojca. Teraz spogladał ˛ na swoje rodzinne miasto i marszczył brwi, czujac ˛ w sercu dziwne przygn˛ebienie. Nie´swiadomie podniósł dło´n ku twarzy i dotknał ˛ blizny biegnacej ˛ przez prawy policzek. — Znów my´slisz o swoim bracie? — zapytał Hendel, lecz jego pytanie zabrzmiało jak stwierdzenie. Balinor spojrzał na niego speszony i skinał ˛ powoli głowa.˛ — Musisz wreszcie przesta´c rozpami˛etywa´c t˛e cała˛ spraw˛e — powiedział karzeł beznami˛etnie. — Je´sli b˛edziesz o nim my´slał jak o bracie, a nie o człowieku, mo˙ze ci˛e to doprowadzi´c do zguby. — Niełatwo zapomnie´c, z˙ e zwiazek ˛ krwi czyni nas czym´s wi˛ecej ni˙z tylko synami jednego ojca — odparł smutno Balinor. — Nie mog˛e zignorowa´c ani zapomnie´c wi˛ezów, jakie nas łacz ˛ a.˛ Durin i Dayel spojrzeli po sobie, nie rozumiejac, ˛ o czym rozmawia pozostała dwójka. Wiedzieli, z˙ e Balinor ma brata, ale nigdy go nie widzieli, a i podczas podró˙zy z Culhaven nie słyszeli o nim ani słowa. Balinor dostrzegł zmieszanie na twarzach braci elfów i u´smiechnał ˛ si˛e do nich. — Nie jest tak z´ le, jakby si˛e mogło wydawa´c — zapewnił ich cichym głosem. Hendel potrzasn ˛ ał ˛ bezradnie głowa˛ i zamilkł na kilka chwil. — Mój młodszy brat Pallance i ja jeste´smy jedynymi synami Ruhla Buckhannaha, króla Callahornu — wyja´snił Balinor i spojrzał ku odległemu miastu, jakby chciał zyska´c na czasie. — Jako chłopcy byli´smy sobie bardzo bliscy, tak jak wy obaj. Gdy doro´slis´my, wszystko si˛e zmieniło: nasze spojrzenie na z˙ ycie, nasze osobowo´sci. Dzieje si˛e tak ze wszystkimi lud´zmi bez wzgl˛edu na to, czy sa˛ bra´cmi, czy nie. Ja, b˛edac ˛ starszym, dziedzicz˛e tron. Pallance oczywi´scie zawsze o tym wiedział i to nas rozdzieliło, gdy doro´sli´smy. Głównie dlatego, z˙ e jego poglady ˛ na temat sprawowania władzy nie zawsze były zbie˙zne z moimi. . . Trudno to wytłumaczy´c. — Wcale nietrudno — Hendel prychnał ˛ znaczaco. ˛ — Dobrze, zatem wcale nietrudno — przyznał ze znu˙zeniem Balinor. — Pallance jest przekonany, z˙ e Callahorn nie powinien dłu˙zej słu˙zy´c jako pierwsza linia obrony w razie ataku na ludy Sudlandii. Chce rozwiaza´ ˛ c Legion Graniczny i oddzieli´c Callahorn od reszty krainy. Lecz tego przyja´ ˛c nie sposób. . . — Olbrzym pogra˙ ˛zył si˛e na chwil˛e w gorzkim milczeniu. 250

— Powiedz im reszt˛e, Balinorze — odezwał si˛e chłodno Hendel. — Mój podejrzliwy przyjaciel sadzi, ˛ z˙ e Pallance nie jest ju˙z panem samego siebie i z˙ e mówi o sprawach, których nie pojmuje. Ma doradc˛e, mistyka o imieniu Stenmin, człowieka, jak twierdzi Allanon, bez czci i honoru, który w ko´ncu doprowadzi go do zguby. Stenmin powiedział ojcu i ludziom, z˙ e to Pallance powinien obja´ ˛c władz˛e, a nie ja. Wtedy wyjechałem, poniewa˙z nawet mój brat uwa˙zał, z˙ e nie po trafi˛e sprawowa´c pieczy nad Callahornem. — A ta blizna. . . ? — spytał cicho Durin. — To wynik kłótni, do której doszło przed moja˛ podró˙za˛ z Allanonem — odparł Balinor i pokr˛ecił głowa˛ na wspomnienie tej chwili. — Nie pami˛etam nawet, jak to si˛e zacz˛eło. Przypominam sobie tylko w´sciekło´sc´ Pallance’a i nienawi´sc´ bijac ˛ a˛ z jego spojrzenia. Obróciłem si˛e ju˙z ku wyj´sciu, gdy on si˛egnał ˛ po bicz i uderzył mnie w twarz. Dlatego te˙z zdecydowałem si˛e opu´sci´c Callahorn na pewien czas i da´c mu szans˛e na odzyskanie zmysłów. Gdybym wtedy został, mogliby´smy. . . Balinor zamilkł, a Hendel posłał elfom znaczace ˛ spojrzenie, które nie pozostawiało watpliwo´ ˛ sci, co mogłoby si˛e sta´c, gdyby doszło mi˛edzy bra´cmi do jeszcze jednej sprzeczki. Durin zmarszczył ze zdziwieniem brwi, zastanawiajac ˛ si˛e, jaki˙z to s´miałek mógł si˛e przeciwstawi´c komu´s takiemu jak Balinor. Podczas niebezpiecznej podró˙zy do Paranoru olbrzym niejednokrotnie dowiódł swej odwagi i siły charakteru, Allanon za´s bardzo mu ufał. Tymczasem jego własny brat, za´slepiony zazdro´scia,˛ obrócił si˛e przeciwko niemu. Elf współczuł gł˛eboko dzielnemu wojownikowi, który nawet w´sród najbli˙zszych nie mógł znale´zc´ spokoju. — Wierzcie mi, mój brat nie zawsze był taki. Jestem pewien, z˙ e nie jest złym człowiekiem — ciagn ˛ ał ˛ Balinor, chcac ˛ przekona´c bardziej siebie ni˙z pozostałych. — Ten Stenmin cieszy si˛e znacznym powa˙zaniem u Pallance’a, wznieca w nim nienawi´sc´ do mnie i wszystkiego, co mój brat uwa˙zał kiedy´s za słuszne. — Tu wszelako chodzi o co´s wi˛ecej — przerwał ostro Hendel. — Pallance jest fanatykiem z˙ adnym ˛ władzy. Wyst˛epuje przeciw tobie, a wszystko to pozornie dla dobra ludu. Dławi si˛e własna˛ obłuda.˛ — Mo˙ze i masz racj˛e — przyznał cicho Balinor. — Ale nadal jest moim bratem i. . . kocham go. — I to wła´snie czyni go tak niebezpiecznym — stwierdził karzeł. — On ju˙z ci˛e nie kocha — powiedział, patrzac ˛ Balinorowi prosto w oczy. Olbrzym nie odpowiedział. Spogladał ˛ na rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e na zachodzie równiny i le˙zace ˛ za nimi Tyrsis. Ksia˙ ˛ze˛ pogra˙ ˛zył si˛e w swych niewesołych my´slach. W ko´ncu zwrócił w stron˛e pozostałych spokojna˛ ju˙z, pogodna˛ twarz. Wygladał ˛ tak, jakby nic si˛e nie wydarzyło. — Czas rusza´c w drog˛e. Musimy dotrze´c do miasta przed zmierzchem.

251

— Nie id˛e z wami dalej, Balinorze — powiedział szybko Hendel. — Musz˛e wraca´c do swego kraju i pomóc armii karłów w przygotowaniach do obrony przed inwazja˛ Anaru. — Có˙z, mo˙zesz przecie˙z sp˛edzi´c noc w Tyrsis i wyruszy´c jutro — zaproponował Dayel, zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e wszyscy sa˛ bardzo zm˛eczeni. Poza tym niepokoił si˛e o bezpiecze´nstwo przyjaciela. Hendel u´smiechnał ˛ si˛e wyrozumiale i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, musz˛e podró˙zowa´c noca.˛ Je´sli zostan˛e w Tyrsis, strac˛e cały dzie´n, a czas jest przecie˙z dla nas bardzo cenny. Los całej Sudlandii zale˙zy od tego, jak szybko zdołamy zebra´c nasze siły i uderzy´c na lorda Warlocka. Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e stracili´smy She˛e i Miecz Shannary, jedyna˛ nadzieja˛ b˛eda˛ nasze wojska. Pójd˛e do ˙ Yarfleet i tam, odpoczn˛e. Bad´ ˛ zcie zdrowi, przyjaciele. Zycz˛ e wam powodzenia. — My tobie równie˙z, dzielny Hendelu. — Balinor wyciagn ˛ ał ˛ wielka˛ dło´n. Karzeł s´cisnał ˛ ja˛ mocno, potem podał r˛ek˛e elfom i ruszył w głab ˛ lasu, machajac ˛ na po˙zegnanie. Balinor i jego towarzysze czekali, a˙z zupełnie zniknie im z oczu, po czym ruszyli do Tyrsis. Sło´nce skryło si˛e ju˙z za horyzontem, a niebo zmieniło barw˛e z purpurowej na szarogranatowa.˛ Nadciagała ˛ noc. Byli w połowie drogi do miasta, gdy zapadła gł˛eboka ciemno´sc´ , a na firmamencie błysn˛eły pierwsze gwiazdy. Gdy zbli˙zali si˛e do osławionego grodu, którego ogrom czerniał na tle nocnego nieba, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu opowiedział pokrótce elfom jego histori˛e. Miasto zbudowano na wysokim płaskowy˙zu, który był zwie´nczeniem niewielkiego, lecz zdradliwego urwiska. Chronił on płaskowy˙z od południa, a cz˛es´ciowo tak˙ze od zachodu i wschodu. Nie wygladał ˛ co prawda tak gro´znie i nie był tak wysoki jak góry Smocze Z˛eby czy Charnal, lecz za to był niewiarygodnie stromy. Od południa wyrastał niemal pionowo w gór˛e i nigdy nikomu si˛e nie udało na´n wedrze´c. Tak wi˛ec od tej strony miasto było dobrze zabezpieczone i nie musiano stawia´c tam z˙ adnych fortyfikacji ani umocnie´n. Płaskowy˙z, na którym zbudowano miasto, miał w najszerszym miejscu jedynie ponad trzy mile; od północy i zachodu opadał ostro ku równinie, przez która˛ płynał ˛ Mermidon, a od wschodu ku lasom Callahornu. Rwaca ˛ rzeka była w istocie pierwsza˛ linia˛ oporu i niewielu armiom udało si˛e ja˛ przeby´c, by si˛e potem wspia´ ˛c na płaskowy˙z i mury miasta. Wróg, który zdołał przeby´c Mermidon, musiał si˛e zmierzy´c ze stromym zboczem. Jedyna˛ droga˛ na płaskowy˙z była pot˛ez˙ na rampa zbudowana z kamienia i metalu, która˛ opuszczano przez wybicie sworzni z głównych podpór. Cały ten wymy´slny mechanizm znajdował si˛e w baszcie na Murze Zewn˛etrznym. Je´sli za´s nawet wroga armia zdołała si˛e tam wspia´ ˛c, czekała ja˛ trzecia przeszkoda, dotad ˛ nie do przebycia. Był nia˛ wła´snie ów ogromny Mur Zewn˛etrzny, wznoszacy ˛ si˛e niecałe dwa jardy od kraw˛edzi płaskowy˙zu i otaczajacy ˛ całe miasto. Jego brzegi si˛egały s´cian klifu, zabezpieczajac ˛ w ten sposób miasto od południa. Zbudowany był z wielkich kamiennych bloków połaczonych ˛ zaprawa.˛ 252

Ich powierzchnie były dokładnie wygładzone, by uniemo˙zliwi´c wspinaczk˛e. Mur wznosił si˛e prawie na wysoko´sc´ stu stóp; był pot˛ez˙ ny i nie do zdobycia. Na jego szczycie zbudowano obronne parapety i zwie´nczono je blankami. Wyznaczono w nich równie˙z specjalne miejsca dla łuczników; mogli oni strzela´c z ukrycia do odsłoni˛etych napastników. Mur był bardzo stary i grubo ciosany, ale z powodzeniem odpierał ataki na˙ je´zd´zców przez prawie tysiac ˛ lat. Zaden wróg nie zdołał si˛e wedrze´c do miasta od czasu Pierwszej Wojny Ludów, gdy go zbudowano. Tu˙z za Murem Zewn˛etrznym w podłu˙znych, pochyłych koszarach stacjonowali z˙ ołnierze Legionu Granicznego. Znajdowały si˛e tam równie˙z budynki gospodarcze i zbrojownie. Przez cały czas jedna trzecia Legionu była na słu˙zbie, pozostali z˙ ołnierze za´s przebywali w domach z rodzinami, oddajac ˛ si˛e swym cywilnym zaj˛eciom; najcz˛es´ciej byli robotnikami, rzemie´slnikami i sklepikarzami. W razie potrzeby koszary były w stanie pomie´sci´c cała˛ armi˛e, lecz teraz przebywała w nich jedynie cz˛es´c´ wojowników. Za zabudowaniami wojskowymi i placem apelowym wznosił si˛e drugi kamienny mur, który oddzielał je od samego miasta. Tam, wzdłu˙z kr˛etych, czystych ulic stały domy mieszka´nców Tyrsis, wszystkie starannie zbudowane i wyko´nczone. Miasto rozciagało ˛ si˛e niemal na całym płaskowy˙zu, si˛egajac ˛ od drugiego muru do urwiska strzegacego ˛ strony południowej. Wewnatrz ˛ grodu postawiono trzeci mur, który otaczał zabudowania i pałac królewski wraz z dziedzi´ncem i ogrodami. Zadrzewione parki okalajace ˛ pałac były jedynymi terenami le´snymi na płaskowy˙zu. Trzeci mur nie słu˙zył celom obronnym; był tylko linia˛ wydzielajac ˛ a˛ tereny przynale˙zne jedynie królowi. Mieszka´ncy miasta mogli korzysta´c z parków publicznych. Balinor długo i dokładnie rozwodził si˛e i nad historia˛ miasta, by wykaza´c elfom, z˙ e królestwo Callahornu jest jedna˛ z niewielu s´wiatłych monarchii, jakie pozostały na s´wiecie. Rzadził ˛ nia˛ król wspierany przez parlament, zło˙zony z przedstawicieli ludu Callahornu, którzy pomagali mu w stanowieniu praw. Mieszka´ncy Callahornu byli dumni ze swego rza˛ du i Legionu Granicznego, i w którym ka˙zdy z nich kiedy´s słu˙zył. Byli wolnymi lud´zmi i ta wolno´sc´ była warta, by odda´c za nia˛ z˙ ycie. Callahorn łaczył ˛ w sobie zarówno przeszło´sc´ , jak i przyszło´sc´ . Jego miasta były w istocie fortecami, zdolnymi powstrzyma´c cz˛este ataki wrogo usposobionych sasiadów. ˛ Legion Graniczny za´s powstał jeszcze w dawnych czasach, gdy młode narody bezustannie toczyły wojny i gdy fanatyczne poczucie narodowej dumy nie pozwalało im si˛e do siebie zbli˙zy´c. Prosta˛ architektur˛e i staromodny wystrój mo˙zna było spotka´c wsz˛edzie w szybko powstajacych ˛ miastach dalekiej Sudlandii; stawały si˛e one coraz bardziej o´srodkami kulturalnymi, a mniej twierdzami. Tak samo było z Tyrsis, z jego grubo ciosanymi s´cianami z kamienia i dzielnymi wojownikami, którzy stali na stra˙zy Dolnej Sudlandii i przyczyniali si˛e do wzrostu jej pot˛egi. Z drugiej strony mo˙zna było równie˙z dostrzec oznaki tego, co miało nadej´sc´ w niedalekiej przyszło´sci. Była to jednomy´slno´sc´ ludzi wyra˙za253

jaca ˛ si˛e w tolerancji wobec wszystkich ras i narodów. W Callahornie, tak samo jak w innych krainach Sudlandii, ka˙zdego ceniono za to, kim jest, i traktowano sprawiedliwie. Tyrsis le˙zało u zbiegu trzech krain i przez jego granice przewijali si˛e przedstawiciele ró˙znych nacji. Dzi˛eki temu mieszka´ncy grodu mieli mo˙zno´sc´ przekonania si˛e, z˙ e ró˙znice w wygladzie ˛ poszczególnych ras sa˛ bez znaczenia. Najwa˙zniejsza była osobowo´sc´ i ja˛ przede wszystkim nale˙zało ocenia´c. Olbrzymi górski troll nie był tu wy´smiewany z powodu swego groteskowego wygladu ˛ i nie musiał si˛e wstydliwie ukrywa´c, gdy˙z przedstawiciele tej rasy byli w Callahornie bardzo popularni. Gnomy, elfy i karły ró˙znych typów i rodzajów równie˙z były tu mile widziane, je´sli tylko miały pokojowe zamiary. Balinor u´smiechnał ˛ si˛e do siebie, mówiac ˛ o tym coraz bardziej powszechnym zjawisku, które powoli obejmowało wszystkie krainy. Był dumny, z˙ e jego naród jako jeden z pierwszych odrzucił uprzedzenia w poszukiwaniu przyja´zni i zrozumienia. Durin i Dayel słuchali go w milczeniu. Elfy zdawały sobie spraw˛e, co oznacza samotno´sc´ w´sród innych nacji, które nie toleruja˛ nikogo poza soba.˛ Balinor zako´nczył swoja˛ opowie´sc´ , gdy wychodzili z poro´sni˛etej wysoka˛ trawa˛ równiny na szeroka˛ drog˛e. W oddali majaczył w ciemno´sciach pot˛ez˙ ny płaskowy˙z. Byli ju˙z do´sc´ blisko, by dostrzec s´wiatła miasta i ruch sylwetek na kamiennej rampie. Wej´scie prowadzace ˛ przez Mur Zewn˛etrzny było jasno o´swietlone, a olbrzymie wrota, strze˙zone przez stra˙zników w ciemnych szatach, stały otworem. Gdy min˛eli bramy, zobaczyli dziedziniec i stojace ˛ na nim koszary, lecz mimo z˙ e paliły si˛e w nich s´wiatła, nie było słycha´c s´miechu ani wesołych rozmów. Balinor bardzo si˛e zdziwił, gdy˙z dochodzace ˛ do niego głosy były s´ciszone i przytłumione, jakby nikt nie chciał, by go słyszano. Olbrzym przyjrzał si˛e wszystkiemu z uwaga; ˛ co´s było nie w porzadku. ˛ Wsz˛edzie panowała nienaturalna cisza. Przyjaciele wspinali si˛e w milczeniu za Balinorem po grobli prowadzacej ˛ ku pogra˙ ˛zonemu w mroku urwisku. Min˛eło ich kilka osób, które sprawiały wra˙zenie wstrza´ ˛sni˛etych widokiem ksi˛ecia Callahornu. Balinor, skupiony na obserwacji coraz lepiej widocznego miasta, nie zauwa˙zył ich zdziwienia. Nie umkn˛eło to jednak uwagi braci elfów, którzy wymienili ostrzegawcze spojrzenia. Działo si˛e co´s naprawd˛e niedobrego. Po jakim´s czasie, gdy byli ju˙z na płaskowy˙zu, dotarło to równie˙z do Balinora. Ksia˙ ˛ze˛ spojrzał bacznie w kierunku bram miasta, a potem przeniósł wzrok na twarze mijajacych ˛ ich ludzi, którzy, rozpoznawszy go, pierzchali bez słowa w noc. Przez jaki´s czas cała trójka stała w milczeniu, obserwujac ˛ znikajacych ˛ w mroku przechodniów. — Co si˛e dzieje, Balinorze? — zapytał w ko´ncu Durin. — Nie wiem — odparł zaniepokojony ksia˙ ˛ze˛ . — Spójrzcie na insygnia z˙ ołnie˙ rzy stojacych ˛ przy bramie. Zaden z nich nie nosi wizerunku leoparda — symbolu mojego Legionu Granicznego. Zamiast tego maja˛ znak sokoła, którego nie znam. A ci ludzie? Zauwa˙zyli´scie ich spojrzenia? 254

Obaj bracia skin˛eli swymi waskimi ˛ głowami i rozejrzeli si˛e wokół z nie skrywanym l˛ekiem. — To bez znaczenia — stwierdził krótko Balinor. — To ciagle ˛ jest miasto mojego ojca, a ci ludzie sa˛ moimi rodakami. Dowiemy si˛e wszystkiego, gdy dotrzemy do pałacu. Ksia˙ ˛ze˛ ruszył w stron˛e pot˛ez˙ nych wrót prowadzacych ˛ przez Mur Zewn˛etrzny; elfy poda˙ ˛zały za nim w odległo´sci dwóch kroków. Ksia˙ ˛ze˛ nie próbował ukry´c swej twarzy i gdy zbli˙zyli si˛e do czterech uzbrojonych stra˙zników, jego widok wywołał u nich taka˛ sama˛ reakcj˛e jak u zatrwo˙zonych przechodniów. Nie uczynili ani jednego ruchu, by go zatrzyma´c, i nie wymienili mi˛edzy soba˛ ani jednego słowa. Jeden z nich opu´scił pospiesznie swój posterunek i zniknał ˛ za Murem Wewn˛etrznym prowadzacym ˛ do miasta. Balinor i elfy przeszli przez pot˛ez˙ ne wrota, które zdawały si˛e wisie´c nad nimi niczym monstrualne kamienne rami˛e. Min˛eli stra˙zników i znale´zli si˛e na dziedzi´ncu, gdzie stały koszary z˙ ołnierzy Legionu Granicznego. Paliło si˛e w nich niewiele s´wiateł i wygladały ˛ na opuszczone. Na podwórcu było kilku ludzi ubranych co prawda w tuniki z insygniami leoparda, lecz nieuzbrojonych. Jeden z nich spojrzał z niedowierzaniem na przybyszy i krzyknał ˛ co´s ostro do swych kompanów. Drzwi koszar otworzyły si˛e z hukiem i stanał ˛ w nich stary, siwy z˙ ołnierz. Spojrzał szybko na Balinora i jego przyjaciół, a potem wydał ˙ swym podwładnym krótki rozkaz. Zołnierze wrócili niech˛etnie do swoich zaj˛ec´ , dowódca za´s zwrócił si˛e do przybyszów: — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Balinorze — rzekł na powitanie, pochylajac ˛ na chwil˛e głow˛e. — A wi˛ec w ko´ncu wróciłe´s. — Kapitanie Sheelon, dobrze ci˛e znów widzie´c. — Balinor pochwycił s˛ekata˛ dło´n weterana i u´scisnał ˛ ja.˛ — Co tu si˛e dzieje? Dlaczego stra˙znicy nosza˛ insygnia sokoła, a nie leoparda? — Panie, Legion Graniczny został rozwiazany! ˛ Została nas tylko garstka, reszta wróciła do domów! Przyjaciele patrzyli na kapitana jak na człowieka, który postradał zmysły. Legion Graniczny został rozwiazany ˛ w obliczu najwi˛ekszej inwazji, jaka kiedykolwiek zagra˙zała Sudlandii? Prawie jednocze´snie przypomnieli sobie słowa Allanona, który powiedział im, z˙ e Legion Graniczny jest jedyna˛ nadzieja˛ dla zagro˙zonych krain. To wła´snie on miał cho´c na chwil˛e powstrzyma´c wrogie siły zebrane przez lorda Warlocka. Tymczasem armia Callahornu została w tajemniczy sposób rozwiazana. ˛ .. — Na czyj rozkaz? — spytał Balinor z rosnacym ˛ gniewem. — Waszego brata, panie — rzucił szybko siwy Sheelon. — Rozkazał swojej stra˙zy, aby przej˛eła nasza˛ słu˙zb˛e. Legion został rozwiazany ˛ do odwołania. Lordowie Acton i Messalin udali si˛e do pałacu, by błaga´c króla o rozwa˙zenie tej decyzji, ale ju˙z nie wrócili. Nie pozostało nam nic innego, jak wykona´c rozkaz. . . 255

— Czy wszyscy poszaleli?! — zawołał rozw´scieczony ksia˙ ˛ze˛ , chwytajac ˛ starego z˙ ołnierza za tunik˛e. — A co z królem? Czy mój ojciec nie rzadzi ˛ ju˙z tym krajem i nie wydaje rozkazów Legionowi? Jak zareagował na t˛e niewyobra˙zalna˛ bzdur˛e? Sheelon odwrócił wzrok, szukajac ˛ słów, których bał si˛e wypowiedzie´c. Balinor potrzasn ˛ ał ˛ nim gwałtownie. — Ja. . . Ja nie wiem, mój panie — wymamrotał, starajac ˛ si˛e nie patrze´c na ksi˛ecia. — Słyszeli´smy tylko, z˙ e król jest chory. Trzy tygodnie temu twój brat, panie, obwołał si˛e władca˛ i zasiadł na tronie. Wstrza´ ˛sni˛ety Balinor pu´scił kapitana i zapatrzył si˛e na dalekie s´wiatła pałacu, swego dawnego domu, do którego powrócił z tak wielka˛ nadzieja.˛ Opu´scił Callahorn ze wzgl˛edu na beznadziejny konflikt, jaki zaistniał mi˛edzy nim a Pallance’em, lecz to jeszcze pogorszyło spraw˛e. Teraz musi si˛e zmierzy´c ze swym nieodpowiedzialnym bratem na jego warunkach. Musi stana´ ˛c z nim twarza˛ w twarz i wytłumaczy´c, z˙ e rozwiazanie ˛ Legionu Granicznego, tak rozpaczliwie teraz potrzebnego, było szale´nstwem. — Musimy i´sc´ od razu do pałacu i porozmawia´c z twoim bratem — w my´sli Balinora wdarł si˛e o˙zywiony, niecierpliwy głos Dayela. Ksia˙ ˛ze˛ popatrzył przez chwil˛e na elfa i nagle przypomniał mu si˛e Pallance w swych młodzie´nczych latach. Ju˙z wtedy bardzo trudno było go do czego´s przekona´c. — Oczywi´scie, masz racj˛e — przytaknał ˛ nieswoim głosem. — Musimy si˛e z nim zobaczy´c. — Nie, nie wolno wam! — krzyknał ˛ gło´sno kapitan Sheelon. — Inni, którzy tam poszli, ju˙z nie wrócili. Kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e twój brat, panie, ogłosił ci˛e zdrajca.˛ Uwa˙za, z˙ e zawarłe´s przymierze z Allanonem, czarownikiem, który włada złymi mocami. Mówi si˛e, z˙ e zostaniesz uwi˛eziony i skazany na s´mier´c! — To s´mieszne! — zawołał ksia˙ ˛ze˛ . — Nie jestem zdrajca˛ i nawet mój brat wie, z˙ e to prawda. A je´sli chodzi o Allanona, to jest on najlepszym przyjacielem i sojusznikiem, jakiego Sudlandia kiedykolwiek miała. Musz˛e i´sc´ do Pallance’a i rozmówi´c si˛e z nim. Mo˙zemy si˛e nie zgadza´c, ale przecie˙z nie uwi˛ezi własnego brata. Władza nie nale˙zy do niego! — By´c mo˙ze twój ojciec nie z˙ yje, przyjacielu — ostrzegł Balinora Durin. — Musimy by´c teraz bardzo ostro˙zni. Hendel sadzi, ˛ z˙ e Pallance działa pod wpływem mistyka Stenmina, a je´sli tak jest w istocie, to´s w wi˛ekszym niebezpiecze´nstwie, ni˙z my´slisz. Balionor zatrzymał si˛e i pokiwał głowa; ˛ przestrogi wydawały si˛e bardzo rozsadne. ˛ Szybko wytłumaczył Sheelonowi, co grozi królestwu Callahornu ze strony Nordlandii, podkre´slajac, ˛ z˙ e Legion Graniczny b˛edzie najwa˙zniejszym elementem obrony ich ojczyzny. Potem mocno chwycił starego z˙ ołnierza za rami˛e i pochylił si˛e ku niemu.

256

— Poczekaj tutaj na mnie lub mojego osobistego wysła´nca. Je´sli po pewnym czasie nie wróc˛e lub nie prze´sl˛e wiadomo´sci, odnajdziesz lordów Ginnissona i Fandwicka; Legion Graniczny ma zosta´c natychmiast zmobilizowany! Potem za˙zadaj ˛ od Pallance’a otwartego procesu w mojej sprawie. Nie mo˙ze ci tego odmówi´c. Wy´slij równie˙z posła´nców na wschód do elfów i karłów z wiadomo´scia,˛ z˙ e wraz ze mna˛ zostali pojmani kuzyni Eventina. Zapami˛etasz wszystko, co ci powiedziałem? — Tak, mój panie — przytaknał ˛ z˙ ywo stary wiarus. — B˛edzie tak, jak rozkazałe´s. Niech szcz˛es´cie ci sprzyja, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu. Sheelon wrócił do koszar, a zły i rozdra˙zniony Balinor ruszył w stron˛e miasta. Durin szepnał ˛ do swego młodszego brata, z˙ eby został za Murem Wewn˛etrznym, dopóki si˛e nie wyja´sni, co si˛e stało z Balinorem i z nim samym, ale Dayel stanowczo odmówił. Starszy elf wiedział, z˙ e dalsze upieranie si˛e przy swoim byłoby bezcelowe, pogodził si˛e z wola˛ brata. Dayel nie miał jeszcze dwudziestu lat i dopiero wkraczał w z˙ ycie. Wszyscy członkowie wyprawy darzyli go tym szczególnym uczuciem, jakim bliscy przyjaciele obdarowuja˛ najmłodszego spos´ród siebie. Jego otwarto´sc´ i szczero´sc´ były rzadkimi cechami w czasach, gdy ludzie przewa˙znie odnosili si˛e do siebie z rezerwa˛ i nieufno´scia.˛ Durin obawiał si˛e o swego młodszego brata, który miał dopiero z˙ ycie przed soba.˛ Je´sli chłopiec zostanie w jakikolwiek sposób skrzywdzony, on sam dozna niepowetowanej straty. Durin popatrzył w milczeniu na brata, o´swietlonego blaskiem ja´sniejacego ˛ w ciemno´sciach miasta. Po chwili marszu trzej s´miałkowie przeszli przez wrota Muru Wewn˛etrznego i znale´zli si˛e na ulicach miasta. Jeszcze raz wartownicy strzegacy ˛ bramy oniemieli ze zdziwienia, ale zatrzyma´c w˛edrowców nie s´mieli. W s´wiatłach Alei Tyrsijskiej, głównej ulicy miasta, Balinor wydawał si˛e jeszcze pot˛ez˙ niejszy. W swoim czarnym płaszczu podró˙znym i kolczudze połyskujacej ˛ na szyi i nadgarstkach wygla˛ dał gro´znie i złowieszczo. Nie był ju˙z znu˙zonym podró˙znym u kresu w˛edrówki, lecz powracajacym ˛ do domu ksi˛eciem Callahornu. Ludzie poznawali go od razu; najpierw patrzyli ze zdziwieniem, a potem z rosnac ˛ a˛ duma˛ w sercu biegli za nim, z rado´scia˛ witajac ˛ go w ojczy´znie. Ci˙zba powi˛ekszyła si˛e z kilku tuzinów do kilku setek; ludzie witali ukochanego syna Callahornu, który kroczył s´miało przez miasto, u´smiechał si˛e do swych rodaków, ale pospiesznie zmierzał w stron˛e pałacu. Wiwaty stały si˛e ogłuszajace, ˛ zmieniajac ˛ si˛e z pojedynczych, rozproszonych głosów w rosnac ˛ a˛ burz˛e okrzyków skandujacych ˛ imi˛e Balinora. Kilka osób zdołało dotrze´c do ksi˛ecia i wyszepta´c ostrze˙zenie, ale on ju˙z nikogo nie słuchał; potrzasał ˛ tylko głowa˛ i szedł dalej. Rosnacy ˛ wcia˙ ˛z tłum kł˛ebił si˛e na ulicach Tyrsis, przechodził pod sklepieniami pot˛ez˙ nych wrót, przedzierał si˛e waskimi ˛ odcinkami Alei Tyrsijskiej, mijał wysokie, na biało pomalowane domy i małe rodzinne rezydencje, a˙z dotarł do mostu Sendica łacz ˛ acego ˛ ni˙zsze poziomy parków publicznych. Po drugiej stronie znaj257

dowały si˛e bramy pałacu — teraz zaciemnione i zamkni˛ete na głucho. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu odwrócił si˛e do wiernie poda˙ ˛zajacego ˛ za nim tłumu i uniósł w gór˛e r˛ece. Ludzie zatrzymali si˛e posłusznie i zamilkli, a Balinor przemówił: — Przyjaciele, ziomkowie moi! — zabrzmiał w ciemno´sci dumny głos i przetoczył si˛e echem ponad głowami zgromadzonych. — Opu´sciłem mój dom rodzinny, kraj i jego dzielnych mieszka´nców, ale teraz powróciłem i ju˙z was nigdy nie zostawi˛e! Porzu´ccie l˛eki i obawy. Nasza ojczyzna przetrwa wieki całe! Trzeba mi teraz stawi´c czoło wszelkim przeciwno´sciom, przywróci´c spokój i odda´c monarchi˛e w prawowite r˛ece. Rozejd´zcie si˛e do domów, rodacy moi, i czekajcie na poranek, który uka˙ze wam wszystko w rado´sniejszych barwach. Prosz˛e tedy, id´zcie do swoich domów, a ja spróbuj˛e odzyska´c swój. Nie zwlekajac ˛ dłu˙zej, Balinor ruszył przez most ku pałacowym wrotom; elfy poda˙ ˛zały tu˙z za nim. Tłum znowu zawrzał, ale nie ruszył si˛e z miejsca, chocia˙z niektórzy na pewno tego pragn˛eli. Posłuszni rozkazom Balinora ludzie zawrócili niech˛etnie, niektórzy powtarzali jeszcze jego imi˛e z nadzieja,˛ na pohybel mrocznemu, otoczonemu martwa˛ cisza˛ pałacowi. Inni wró˙zyli czarna˛ przyszło´sc´ ksi˛eciu i jego kompanii, gdy ten przekroczy podwoje komnat królewskich. Trzej s´miałkowie szybko stracili zgromadzonych ludzi z oczu. Maszerowali teraz zdecydowanym krokiem po mo´scie łacz ˛ acym ˛ park z terenami pałacowymi. Po kilku chwilach stan˛eli przed wysokimi, okutymi w z˙ elazo wrotami pałacu Buckhannahów. Balinor bez wahania chwycił wielki metalowy pier´scie´n przymocowany do drzwi i załomotali nim kilka razy. Przez chwil˛e nic si˛e nie działo; m˛ez˙ czy´zni stali i nasłuchiwali z mieszanymi uczuciami gniewu i l˛eku. Potem jaki´s przytłumiony głos zapytał ich o to˙zsamo´sc´ . Balinor podał swoje imi˛e i ostrym głosem rozkazał natychmiast otworzy´c bram˛e. Chwil˛e pó´zniej szcz˛ekn˛eły ci˛ez˙ kie sztaby i wrota odchyliły si˛e do wewnatrz. ˛ Nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie, ksia˙ ˛ze˛ wkroczył na dziedziniec i utkwił wzrok we wspaniałym budynku z kolumnami. Wszystkie okna, z wyjatkiem; ˛ kilku na parterze lewego skrzydła, były ciemne. Durin popchnał ˛ Dayela do przodu, a sam rozejrzał si˛e dookoła i odkrył, z˙ e w ciemno´sciach i czai si˛e z tuzin dobrze uzbrojonych stra˙zników. Wszyscy nosili znak sokoła. Bystry elf zorientował si˛e od razu, z˙ e wpadli w pułapk˛e, której w gł˛ebi ducha si˛e obawiał, gdy tylko przekroczyli bramy miasta. W pierwszym odruchu chciał zatrzyma´c Balinora i ostrzec go, wiedział jednak, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ jest zbyt dos´wiadczonym wojownikiem, by nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Durin jeszcze raz zapragnał ˛ by jego brat został za murami pałacu, ale było ju˙z za pó´zno. Trzej przyjaciele przeszli czujnym krokiem ogrodowa˛ s´cie˙zka˛ ku drzwiom, otworzyły si˛e bez oporu pod lekkim dotkni˛eciem Balinora. Korytarze wiekowego pałacu jas´niały w s´wietle pochodni. Oczom przybyszów ukazały si˛e wspaniałe, kolorowe freski i malowidła zdobiace ˛ mury siedziby Buckhannahów. Drewniane ornamenty były stare i wypolerowane z wielka˛ troska.˛ Cz˛es´ciowo przykrywały je pi˛ekne gobeliny i metalowe tarcze z herbem rodziny, która rzadziła ˛ ta˛ kraina˛ od poko258

le´n. Bracia, idac ˛ za Balinorem cichymi korytarzami, przypominali sobie mgli´scie inny czas i miejsce — staro˙zytna˛ fortec˛e Paranoru. Tam równie˙z, w´sród minionej s´wietno´sci dawnych wieków, czekała na nich pułapka. Czy˙zby zła wró˙zba. . . ? Skr˛ecili w lewo. Balinor prowadził, wyprzedzajac ˛ elfy o kilka kroków. Jego pot˛ez˙ na sylwetka wypełniała niemal cały korytarz, a długi płaszcz podró˙zny falował przy ka˙zdym ruchu. Przez chwil˛e Durin miał wra˙zenie, z˙ e widzi przed soba˛ Allanona — pot˛ez˙ nego, zagniewanego i niebezpiecznego. Spojrzał z niepokojem na Dayela, ale młodszy elf niczego nie zauwa˙zył; jego twarz płon˛eła z podniecenia. Durin dotknał ˛ r˛ekoje´sci swego sztyletu; zimny metal w dłoni działał na niego uspokajajaco. ˛ . . tak na wszelki wypadek, gdyby znów mieli wpa´sc´ w pułapk˛e. Nie odda z˙ ycia bez walki. Nagle Balinor zatrzymał si˛e gwałtownie przed otwartymi drzwiami. Bracia pospiesznie stan˛eli obok niego, zagladaj ˛ ac ˛ mu przez rami˛e do o´swietlonego pokoju. W wytwornie umeblowanej komnacie stał wysoki m˛ez˙ czyzna. Miał jasne włosy, brod˛e i ubrany był w purpurowa˛ szat˛e ze znakiem sokoła. Był kilkana´scie lat młodszy od Balinora. Trzymał si˛e równie prosto, a r˛ece splótł lu´zno za plecami. Elfy zorientowały si˛e od razu, z˙ e oto stoi przed nimi Pallance Buckhannah. Balinor, nie spuszczajac ˛ wzroku z twarzy brata, wszedł do komnaty. Przyjaciele poda˙ ˛zyli za nim, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Było tu bardzo wiele drzwi i draperii, które mogły ukrywa´c uzbrojonych stra˙zników. Gdzie´s obok, w korytarzu, co´s si˛e poruszyła. Dayel obrócił głow˛e w stron˛e drzwi, a Durin odsunał ˛ si˛e troch˛e od pozostałych, wyciagn ˛ ał ˛ swój długi nó˙z my´sliwski i lekko przykucnał. ˛ Balinor stał bez ruchu i patrzył w milczeniu na znajoma˛ twarz brata, zdziwiony, z˙ e w jego oczach mo˙ze si˛e czai´c tyle nienawi´sci. Ju˙z przedtem przypuszczał, z˙ e znajda˛ si˛e w pułapce i teraz nabrał pewno´sci, i˙z jego brat na nich czekał. Jednak przez cały czas wierzył, ze w ko´ncu uda mu si˛e porozmawia´c z nim tak jak kiedy´s — szczerze i rozsadnie, ˛ mimo dzielacych ˛ ich ró˙znic. Ale gdy zajrzał w te oczy, pełne nieskrywanej, płonacej ˛ furii, pojał ˛ od razu, z˙ e jego nieszcz˛esny brat postradał zmysły i z˙ e nie jest ju˙z panem swej woli. — Gdzie jest mój ojciec. . . ? — zapytał surowo Balinor. Jego pytanie przerwał nagły s´wist sztyletów, które zwolniły wielka,˛ skórzana˛ sie´c, wiszac ˛ a˛ dotad ˛ niezauwa˙zenie nad głowami przybyszów. Sie´c opadła na nich, przewracajac ˛ przera˙zona˛ trójk˛e na podłog˛e. Ich bro´n była całkowicie bezuz˙ yteczna wobec zacie´sniajacych ˛ si˛e wi˛ezów. Otworzyły si˛e wszystkie drzwi, rozsun˛eły draperie i do komnaty wpadło kilkudziesi˛eciu uzbrojonych stra˙zników, by ujarzmi´c miotajacych ˛ si˛e je´nców. Nie było z˙ adnej szansy, by si˛e wydosta´c z tak pieczołowicie urzadzonej ˛ pułapki, ani jakiejkolwiek mo˙zliwo´sci i podj˛ecia walki. Wi˛ez´ niów pozbawiono broni, ich r˛ece zwiazano ˛ bezceremonialnie za plecami i zało˙zono opaski na oczy. Potem postawiono ich brutalnie na nogi. Kilkana´scie niewidzialnych rak ˛ nie pozwalało im si˛e poruszy´c. Przez chwil˛e panowała cisza, a potem kto´s zbli˙zył si˛e i stanał ˛ przed nimi. 259

— Twój powrót tutaj był głupota,˛ Balinorze — zabrzmiał w ciemno´sciach lodowaty głos. — Wiedziałe´s, co si˛e stanie, gdy ci˛e odnajd˛e. Jeste´s po trzykro´c zdrajca˛ i tchórzem. Skrzywdziłe´s ludzi, ojca, a nawet mnie. A co zrobiłe´s z Shirl? Co z nia˛ zrobiłe´s? Umrzesz to, Balinorze. Przysi˛egam! Zabra´c ich na dół! Jakie´s r˛ece popychały i ciagn˛ ˛ eły ich korytarzem, przez drzwi, potem w dół schodami, znów przez nast˛epny tunel, który zakr˛ecał niczym labirynt. Ich kroki dudniły ci˛ez˙ ko na wilgotnych kamieniach, rozbrzmiewajac ˛ głucho w czarnej ciszy. Ponownie szli schodami w dół i znowu znale´zli si˛e w kolejnym korytarzu. Poczuł zapach st˛echłego, zimnego powietrza i wilgo´c pokrywajac ˛ a˛ kamienne mury i podłog˛e. Kto´s odciagn ˛ ał ˛ skrzypiac ˛ a˛ ze staro´sci zasuw˛e i drzwi zgrzytn˛eły oci˛ez˙ ale. R˛ece szarpn˛eły ich mocno, a potem pu´sciły be˙z ostrze˙zenia. Upadli na kamienna˛ podłog˛e przera˙zeni, sponiewierani i obolali, ciagle ˛ zwiazani ˛ i o´slepieni. Drzwi zamkn˛eły si˛e, a zasuwa wskoczyła ci˛ez˙ ko na swoje miejsce. Trzej przyjaciele nasłuchiwali w milczeniu. Słyszeli stukot oddalajacych ˛ si˛e szybko kroków, które wkrótce całkiem zamilkły. Zastapił ˛ je odgłos skrzypiacych ˛ drzwi, a po chwili w gł˛ebokiej ciszy wi˛ezienia słycha´c było jedynie ich oddechy. Balinor wrócił do domu.

XXIII Zbli˙zała si˛e północ, gdy Allanon doko´nczył dzieła — ku swemu zadowoleniu, a uldze nieszcz˛esnego Flicka. U˙zywajac ˛ tajemniczego płynu z flaszeczki noszonej w przytroczonej do pasa sakiewce, nacierał twarz i r˛ece chłopca tak długo, a˙z stały si˛e ciemno˙zółte. Kawałkiem w˛egla zmienił rysy jego twarzy i kształt oczu. W najlepszym razie był to tylko pół´srodek, ale w ciemno´sciach Flick mógł uchodzi´c za du˙zego, pot˛ez˙ nie zbudowanego gnoma. Przedsi˛ewzi˛ecie było nader ryzykowne nawet dla wytrawnego wojownika; dla niedo´swiadczonego człowieka próba podawania si˛e za gnoma zdawała si˛e po prostu samobójstwem. Nie było jednak innego sposobu — kto´s musiał si˛e dosta´c do obozowiska gnomów i sprawdzi´c, co si˛e stało z Eventinem, Shea˛ i Mieczem Shannary, który wcia˙ ˛z był poza ich zasi˛egiem. Sam Allanon w z˙ adnym razie nie mógł tam pój´sc´ ; zostałby rozpoznany nawet w najlepszym przebraniu. Tak wi˛ec zadanie przypadło w udziale przera˙zonemu Flickowi, przypominajacemu ˛ teraz gnoma. Pod osłona˛ nocy b˛edzie musiał zej´sc´ ze wzgórza, przej´sc´ koło stra˙zników i dosta´c si˛e do obozu, po którym kr˛eciły si˛e tysiace ˛ zbrojnych gnomów i trolli. Ma te˙z si˛e dowiedzie´c, czy jego brat i król elfów sa˛ ich wi˛ez´ niami. Przy okazji chłopiec b˛edzie musiał równie˙z sprawdzi´c, czy nie ma tam zaginionego Miecza. Nadto jeszcze powinien si˛e wydosta´c z obozu wroga przed nastaniem s´witu. Je´sli nie zda˙ ˛zy, kto´s z pewno´scia˛ odkryje, z˙ e jest przebrany, i chłopiec zostanie uwi˛eziony. Allanon polecił Flickowi zdja´ ˛c płaszcz i pracował nad nim przez kilka minut, zmieniajac ˛ krój i wydłu˙zajac ˛ nieco kaptur, by lepiej zakrywał twarz. Gdy dzieło było uko´nczone, Flick zało˙zył płaszcz i stwierdził z ulga,˛ z˙ e zakrywa on szczelnie całe jego ciało; nie było wida´c niczego z wyjatkiem ˛ dłoni i fragmentu twarzy. Je´sli chłopiec b˛edzie si˛e trzymał z dala od prawdziwych gnomów i b˛edzie działa´c pod osłona˛ nocy, istniała szansa, z˙ e zdoła dowiedzie´c si˛e czego´s wa˙znego i przekaza´c to Allanonowi. Flick upewnił si˛e jeszcze, czy krótki nó˙z jest dobrze przymocowany do pasa. Była to marna namiastka broni, ale dawała mu t˛e odrobin˛e pewno´sci z˙ e nie jest bezbronny. Flick wstał z ociaganiem. ˛ Allanon obejrzał wnikliwie jego niewysoka,˛ kr˛epa˛ posta´c i skinał ˛ z aprobata.˛ Po północy pogoda zmieniała si˛e szybko. Niebo zasnuło si˛e czarnymi, kł˛ebiastymi chmurami, które całkiem przesłoniły ksi˛ez˙ yc i gwiazdy, pozostawiajac ˛ zie261

mi˛e w kompletnej ciemno´sci. Jedyne s´wiatło dochodziło z obozu wroga. Z ognisk strzelały wysoko płomienie unoszone przez silny północny wiatr, który zawodził w´sciekle w skałach Smoczych Z˛ebów i j˛eczał w nagłych porywach na odsłoni˛etych równinach. Nadciagała ˛ burza i było prawie pewne, z˙ e dotrze tu przed s´witem. Druid miał nadziej˛e, z˙ e wiatr i ciemno´sc´ b˛eda˛ dla przebranego Flicka dodatkowa˛ osłona.˛ Na po˙zegnanie Allanon powiedział chłopcu kilka słów ku przestrodze i krótko obja´snił przypuszczalny plan obozu oraz rozmieszczenie stra˙zy. Poradził mu równie˙z, by szukał sztandarów dowódców gnomów oraz Maturenów, przywódców trolli, którzy z pewno´scia˛ rozło˙zyli si˛e gdzie´s w centrum obozu. Pod z˙ adnym pozorem Flickowi nie wolno si˛e wdawa´c w dysputy, gdy˙z jego mowa zdradziłaby natychmiast, z˙ e pochodzi z Sudlandii. Chłopiec słuchał wszystkiego z wielka˛ uwaga,˛ cho´c serce waliło mu dziko w piersi, a rozum podpowiadał, z˙ e nie ma z˙ adnej szansy na unikni˛ecie rozpoznania. Jednak poczucie lojalno´sci i obawa o brata były zbyt silne, aby w sytuacji, gdy bezpiecze´nstwo Shei było zagro˙zone, zwyci˛ez˙ ył li tylko zdrowy rozsadek. ˛ Allanon zako´nczył swe obja´snienia obietnica,˛ z˙ e b˛edzie obserwował Flicka do chwili, gdy ten minie bezpiecznie pierwsza˛ lini˛e stra˙zników rozstawionych u podnó˙za stoku. Potem druid nakazał zupełna˛ cisz˛e i skinał ˛ na towarzysza, by udał si˛e za nim. Wyszli ze swojego skalnego schronienia, którego udzieliły im wielkie głazy, i poszli ku otwartej równinie. Było tak ciemno, z˙ e Flick prawie nic nie widział i Allanon musiał prowadzi´c go za r˛ek˛e, by chłopak mógł dotrzyma´c mu kroku. Marsz ku wyj´sciu ze skalnego labiryntu dłu˙zył im si˛e w niesko´nczono´sc´ . W ko´ncu jednak zobaczyli pierwsze, płonace ˛ w ciemno´sciach ogniska wrogiego obozu. Zej´scie z gór dało si˛e Flickowi we znaki, był cały posiniaczony i poobijany, r˛ece i nogi bolały go od wysiłku, a płaszcz podarł si˛e w kilku miejscach. Mi˛edzy w˛edrowcami a o´swietlonym ogniskami obozowiskiem stała niczym nie zmacona ˛ ciemno´sc´ i Flick nie mógł dostrzec ani nawet usłysze´c stra˙zników, którzy z pewno´scia˛ byli gdzie´s w pobli˙zu. Allanon ukrył si˛e w´sród skał i nadsłuchiwał. Tkwili tak bez ruchu przez kilka długich chwil, a˙z w ko´ncu druid podniósł si˛e szybko, nakazał Flickowi pozostanie na miejscu, a sam zniknał ˛ bezszelestnie w czerni nocy. Flick rozgladał ˛ si˛e z niepokojem dookoła. Czuł si˛e opuszczony i przera˙zony; nie był pewien, co si˛e dzieje. Przyło˙zył rozpalona˛ twarz do chłodnej skały i powtarzał w my´slach wszystko, co miał uczyni´c po wej´sciu do obozu. Nie miał jednak konkretnego planu działania. B˛edzie unika´c rozmów z obcymi, a je´sli to mo˙zliwe, omija´c ich z daleka i trzyma´c si˛e poza kr˛egiem s´wiateł, które mogłyby zdradzi´c, kto si˛e kryje pod przebraniem. Je˙zeli wi˛ez´ niowie znajduja˛ si˛e w obozie, z pewnos´cia˛ sa˛ przetrzymywani w obstawionym stra˙znikami namiocie gdzie´s w centrum obozowiska. Tak wi˛ec jego pierwszym celem b˛edzie znalezienie owego namiotu. Gdy to si˛e powiedzie, Flick spróbuje zajrze´c do s´rodka i sprawdzi´c, kto si˛e znaj262

duje wewnatrz. ˛ Wówczas (zakładajac, ˛ z˙ e w ogóle dotrwa do tego momentu, co wydawało mu si˛e coraz mniej prawdopodobne) wróci z powrotem na wzgórza. Tam b˛edzie czekał Allanon i tam b˛edzie nareszcie bezpieczny; wtedy postanowia,˛ co dalej. Flick potrzasn ˛ ał ˛ z rezygnacja˛ głowa.˛ Był przekonany, z˙ e w tym przebraniu nigdy nie zdoła si˛e wydosta´c z wrogiego obozu. Nie był ani zbyt utalentowany, ani na tyle bystry, z˙ eby kogo´s oszuka´c. Ale od czasu, gdy zaginał ˛ Shea, jego charakter bardzo si˛e zmienił. Dawny pesymizm i praktyczne podej´scie do z˙ ycia ´ ustapiły ˛ miejsca nieokre´slonemu poczuciu daremnej rozpaczy. Swiat, który Flick znał jeszcze kilka tygodni temu, odszedł na zawsze i chłopiec nic potrafił ju˙z stawia´c ponad wszystko tych warto´sci, które dotad ˛ wyznawał. W długim szeregu wyczerpujacych, ˛ nie ko´nczacych ˛ si˛e dni ucieczek i ukrywania si˛e przed stworami nale˙zacymi ˛ do innego s´wiata czas stracił niemal zupełnie swoje znaczenie. Lata dzieci´nstwa i dorastania sp˛edzone w spokojnej Shady Vale były teraz odległe, prawie zapomniane. Jedynym sensem w nowym z˙ yciu Flicka byli jego towarzysze podró˙zy, zwłaszcza brat. A teraz i oni, jeden po drugim, rozpierzchli si˛e po s´wiecie, a˙z w ko´ncu Flick został sam. . . na kraw˛edzi wyczerpania i załamania woli walki. Jego s´wiat stał si˛e szalona˛ układanka˛ koszmarów i duchów, które s´cigały go i tropiły a˙z na sam skraj rozpaczy. Obecno´sc´ pot˛ez˙ nego Allanona nie zapewniała mu spokoju. Od ich pierwszego spotkania druid otoczył si˛e nieprzenikniona˛ zasłona˛ tajemnicy i mistycznej siły, która opierała si˛e wszelkim próbom zrozumienia. Mimo przyja´zni, która zrodziła si˛e mi˛edzy członkami wyprawy w drodze do Paranoru, czarownik pozostał zagadkowy i zachował rezerw˛e. Nawet to, co opowiedział o swoim pochodzeniu, w niewielkim stopniu rozwiało mgł˛e tajemnicy. Gdy wszyscy byli razem, dominacja Allanona nie wydawała si˛e tak przytłaczajaca, ˛ chocia˙z podczas poszukiwa´n Miecza Shannary bezsprzecznie pozostawał przywódca˛ wyprawy. Teraz jednak, kiedy innych zabrakło, przera˙zony Flick został sam na sam z nieprzeniknionym druidem i nie potrafił wyzby´c si˛e uczucia grozy i przera˙zenia, które wiazały ˛ si˛e z osoba˛ tego dziwnego człowieka. Chłopiec wrócił i my´slami do niesamowitej opowie´sci o sławnym Mieczu i przypomniał sobie, z˙ e Allanon odmówił, gdy go poproszono, by opowiedział t˛e histori˛e do ko´nca. Wszyscy ryzykowali z˙ yciem dla nieuchwytnego do tej pory talizmanu i nikt prócz Druida nie wiedział, w jaki sposób owa bro´n mo˙ze zagrozi´c lordowi Warlockowi. Nagle, gdzie´s po´sród ciemno´sci, rozległ si˛e nieoczekiwany hałas i przyprawił Flicka o przyspieszone bicie serca. Chłopiec szybko wydobył swój krótki nó˙z mys´liwski i sposobił si˛e ju˙z do obrony, gdy usłyszał gło´sny szept z ciemno´sci i cicho wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na sylwetka Allanona. Wielka dło´n s´cisn˛eła mocno rami˛e chłopca i pociagn˛ ˛ eła ku skalnemu schronieniu. Przez chwil˛e czarownik przygladał ˛ si˛e uwa˙znie twarzy swego towarzysza, jakby chciał oceni´c jego odwag˛e i przenikna´ ˛c

263

my´sli. Flick z trudem wytrzymał przeszywajace ˛ spojrzenie druida; serce biło mu ze strachu i podniecenia. — Pozbyłem si˛e stra˙zników — zabrzmiał gł˛eboki głos; chłopiec miał wraz˙ enie, z˙ e wydobył si˛e gdzie´s z wn˛etrza ziemi. — Droga wolna. Id´z, mój młody przyjacielu, i niech ci nie zabraknie odwagi i rozumu. Flick skinał ˛ głowa,˛ wstał, wy´sliznał ˛ si˛e ukradkiem spod osłony skał i zniknał ˛ w ciemno´sciach spowijajacych ˛ równin˛e. Przestał my´sle´c i zastanawia´c si˛e; władz˛e przej˛eły mi˛es´nie i instynkt, które badały otaczajac ˛ a˛ go ciemno´sc´ , by w por˛e rozpozna´c niebezpiecze´nstwo. Poruszał si˛e szybko w kierunku s´wiatła płonacych ˛ ognisk. Biegł schylony i tylko chwilami przystawał, aby sprawdzi´c swoja˛ pozycji i nadsłuchiwa´c, czy nikt si˛e nie zbli˙za. Wsz˛edzie panowała nieprzenikniona czer´n; niebo zasnute było całunem ci˛ez˙ kich chmur, które nie przepuszczały nawet najsłabszego blasku ksi˛ez˙ yca czy gwiazd. Jedyne s´wiatło pochodziło od ognia płonacego ˛ w obozie wroga. Równina była całkiem płaska i poro´sni˛eta trawa,˛ która skutecznie tłumiła odgłos kroków Flicka. Gdzieniegdzie tylko rosły krzewy, a rachityczne, poskr˛ecane drzewka pot˛egowały tylko wra˙zenie całkowitej pustki. Wsz˛edzie panowała kompletna cisza zakłócana jedynie cichym s´wistem wiatru i ci˛ez˙ kim oddechem zm˛eczonego chłopca. Ogniska, które z daleka wydawały si˛e delikatna˛ mgła˛ pomara´nczowego s´wiatła, teraz były wyra´znie widoczne. Flick zauwa˙zył, z˙ e niektóre z nich płona˛ jasno, rozniecane ciagle ˛ nowymi szczapami, a inne tla˛ si˛e zaledwie jakby ludzie, którzy ich strzegli, zapadli w sen. Był ju˙z na tyle blisko obozu, by słysze´c słabe odgłosy rozmów, nie na tyle jednak blisko, by rozró˙zni´c słowa. Sporo jeszcze czasu min˛eło, zanim Flick dotarł do granicy obozu. Zatrzymał si˛e poza kr˛egiem s´wiatła i badał rozmieszczenie namiotów. Dał ˛ chłodny północny wiatr, który przywiał w jego stron˛e iskry z ognisk i kł˛eby dymu. Obozu pilnowali stra˙znicy, lecz — jako druga linia — nie byli zbyt g˛esto rozstawieni. Naje´zd´zcy z Nordlandii nie sadzili ˛ najwidoczniej, i˙z w pobli˙zu obozowiska konieczna jest tak szczelna ochrona. W´sród wartowników najwi˛ecej było gnomów, cho´c Flick dostrzegł równie˙z pot˛ez˙ ne cielska trolli. Przez chwil˛e skupił si˛e na ich dziwnym, obcym wygladzie. ˛ Byli ró˙znego wzrostu, mieli grube ko´nczyny pokryte ciemna,˛ podobna˛ do kory skóra,˛ która była szorstka, twarda w dotyku i stanowiła doskonała˛ ochron˛e. Stra˙znicy i garstka czuwajacych ˛ z˙ ołnierzy stali lub siedzieli bezczynnie wokół dajacych ˛ ciepło ognisk. Wszyscy byli szczelnie owini˛eci grubymi płaszczami dokładnie maskujacymi ˛ ich twarze i sylwetki. Flick pokiwał z zadowoleniem głowa.˛ Nie b˛edzie trudno w´slizna´ ˛c si˛e niepostrze˙zenie do obozu. Narastajaca ˛ za´s z ka˙zda˛ chwila˛ siła wiatru oznaczała, z˙ e temperatura b˛edzie spada´c a˙z do wschodu sło´nca. Poza tym chmury zasnuwajace ˛ niebo i dym z płonacych ˛ ognisk ograniczały widoczno´sc´ . Z bliska obóz wydawał si˛e mniejszy ni˙z ze zbocza Smoczych Z˛ebów, Flick jednak nie miał złudze´n i nie próbował si˛e oszukiwa´c. Wiedział, z˙ e si˛e ciagnie ˛ 264

ponad mil˛e we wszystkich kierunkach. Je´sli raz przekroczy granic˛e posterunków, b˛edzie musiał przedziera´c si˛e w´sród tysi˛ecy s´piacych ˛ gnomów i trolli i mija´c setki ognisk wystarczajaco ˛ jasnych, by zdradzi´c jego to˙zsamo´sc´ . Pami˛etał te˙z, pomny przestróg Allanona, by unika´c styczno´sci z wrogimi z˙ ołnierzami, którzy zda˙ ˛zyli si˛e ju˙z przebudzi´c. Jeden fałszywy krok natychmiast go zdemaskuje. A nawet je´sli nikt go nie zdoła rozszyfrowa´c b˛edzie musiał odnale´zc´ miejsce pobytu wi˛ez´ niów i Miecza. Flick potrzasn ˛ ał ˛ z rezygnacja˛ głowa˛ i ruszył wolno przed siebie. Ciekawo´sc´ popychała go w pobli˙ze ognisk; chciał dalej obserwowa´c gnomy i trolle, ale oparł si˛e impulsowi, wiedzac, ˛ z˙ e nie ma zbyt wiele czasu. Chocia˙z z˙ yli obok niego na tej samej ziemi, młody mieszkaniec Sudlandii traktował dotad ˛ owe dwa gatunki jak z innego s´wiata. Podczas podró˙zy do Paranoru Flick kilka razy walczył z przebiegłymi, okrutnymi gnomami, raz nawet — w labiryncie korytarzy fortecy — stanał ˛ z nimi twarza˛ w twarz. Wcia˙ ˛z jednak niewiele o nich wiedział; byli po prostu wrogami, którzy usiłowali go zabi´c. O olbrzymich trollach słyszał tylko, z˙ e wioda˛ zazwyczaj samotne z˙ ycie w górach i ukrytych po´sród wzgórz dolinach Nordlandii. Koniec ko´nców na czele tej wielkiej, wrogiej armii stał lord Warlock, a jego zamiary były oczywiste! Flick zaczekał, a˙z falujace ˛ kł˛eby dymu z płonacych ˛ ognisk znajda˛ si˛e mi˛edzy stra˙znikami a nim, a potem podniosa˛ si˛e i pow˛edruja˛ w nieładzie w kierunku obozu. Z rozwaga˛ wybrał miejsce, gdzie wszyscy z˙ ołnierze spali, i wszedł na teren wroga. Gdy wyłonił si˛e z cienia i stanał ˛ w kr˛egu s´wiatła najbli˙zszego ogniska, dym i noc skutecznie maskowały jego kr˛epa˛ sylwetk˛e. Chwil˛e pó´zniej znalazł si˛e w´sród gł˛eboko s´piacych ˛ ludzi. Stra˙znicy w dalszym ciagu ˛ bezmy´slnie wpatrywali si˛e w noc nie´swiadomi nieoczekiwanej wizyty. Flick szczelniej owinał ˛ si˛e płaszczem i upewnił, z˙ e przypadkowy przechodzie´n mo˙ze zobaczy´c jedynie jego odkryte dłonie. Twarz schował pod kapturem; była teraz tylko niewyra´znym cieniem, rozejrzał si˛e szybko wokoło, ale nie dostrzegł w pobli˙zu z˙ adnego ruchu. Jak dotad ˛ jego pobyt w obozie pozostawał niezauwa˙zony. Odetchnał ˛ gł˛eboko zimnym, nocnym powietrzem, z˙ eby si˛e uspokoi´c, po czym spróbował ustali´c swoja˛ pozycj˛e wzgl˛edem s´rodka obozowiska. Wybrał kierunek, który, jak si˛e spodziewał, miał zaprowadzi´c go prosto do celu. Potem rozejrzał si˛e raz jeszcze i ruszył do przodu równym miarowym krokiem. Teraz nie było ju˙z odwrotu. Wszystko, co widział, wszystko, co słyszał i prze˙zył tej nocy wyryło w jego pami˛eci niezatarty s´lad i miało tam pozosta´c na zawsze. Wszystko to jawiło mu si˛e jak karuzela upiornych dziwów i nieuchwytnego koszmaru. Pojawiały si˛e w nim ró˙zne d´zwi˛eki, stwory i kształty nie z tego miejsca i czasu; to, co nie powinno istnie´c i nigdy nie nale˙zało do jego s´wiata, teraz za´s zostało do niego wrzucone niczym postrz˛epiony kawałek drewna dryfujacy ˛ po dziewiczych bezkresach oceanu. Jego zmysły były przyt˛epione, a noc i smugi dymu unoszace ˛ si˛e w powietrzu z setek dogasajacych ˛ ognisk przydawały temu miejscu aury koszmarnej niesa265

mowito´sci. Mo˙ze i buntował si˛e zm˛eczony i przera˙zony umysł, który nigdy nie podejrzewał istnienia takich stworze´n i nie wyobra˙zał sobie, z˙ e mo˙ze ich by´c a˙z tak du˙zo. Przez wiele wolno mijajacych ˛ godzin Flick w˛edrował po wielkim obozie, chowajac ˛ twarz przed s´wiatłem. Szedł przed siebie, ostro˙znie przedzierajac ˛ si˛e w´sród tysi˛ecy s´piacych ˛ z˙ ołnierzy, którzy cz˛esto zagradzali mu drog˛e. Ka˙zdy z nich stanowił niebezpiecze´nstwo zdemaskowania i utraty z˙ ycia. Chwilami chłopiec był pewien, z˙ e został rozszyfrowany. Jego r˛eka szybko wtedy w˛edrowała ku no˙zowi my´sliwskiemu, a serce zamierało w oczekiwaniu na walk˛e w obronie wolno´sci i z˙ ycia. Bez przerwy przechodzili obok niego jacy´s ludzie i Flick miał wra˙zenie, z˙ e wszyscy wiedza,˛ i˙z jest oszustem. Wydawało mu si˛e, z˙ e za chwil˛e go zatrzymaja˛ i zdemaskuja˛ przed pozostałymi. Za ka˙zdym razem jednak mijali go oboj˛etnie, bez słowa i chłopiec w dalszym ciagu ˛ pozostawał nic nie znaczac ˛ a˛ postacia˛ w´sród tysi˛ecy innych. Kilka razy podszedł bli˙zej do grupy siedzacych ˛ wokół ogniska m˛ez˙ czyzn, którzy rozmawiali po cichu i z˙ artowali. Rozcierali r˛ece i czerpali ze skrzacych ˛ si˛e płomieni odrobin˛e ciepła, usiłujac ˛ si˛e ochroni´c przed narastajacym ˛ chłodem nocy. Dwa, mo˙ze trzy razy, gdy mijał ich z nisko pochylona˛ głowa,˛ z˙ ołnierze kiwali albo machali do niego na powitanie, a on odpowiadał im jakim´s słabym gestem. Czasami bał si˛e, z˙ e zrobił fałszywy ruch, i niezdolny do wypowiedzenia ani jednego słowa, szedł dalej, tam gdzie nie miał na to pozwolenia. Jednak za ka˙zdym razem te straszne watpliwo´ ˛ sci mijały i Flick wcia˙ ˛z był wolny. W˛edrował godzinami przez rozległy obóz, nie znajdujac ˛ nic, co wskazywałoby na to, z˙ e jest tutaj Shea, Eventin czy cho´cby Miecz Shannary. Ranek był coraz bli˙zej i chłopiec odczuwał rozpaczliwa˛ potrzeb˛e znalezienia cho´c nikłego s´ladu. Przechodził obok niezliczonych ognisk, tych tlacych ˛ si˛e jeszcze i tych przygasłych, przygladał ˛ si˛e morzu s´piacych ˛ ciał, niektórych z twarzami zwróconymi ku niebu, innych przykrytych kocami, lecz wszystkich nieznanych. Wsz˛edzie były namioty oznaczone sztandarami wrogich przywódców, zarówno gnomów jak i trolli, jednak przed z˙ adnym z nich nie rozstawiono stra˙zy. Flick sprawdził kilka z nich, nara˙zajac ˛ si˛e na niebezpiecze´nstwo, ale niczego nie odkrył. Przysłuchiwał si˛e fragmentom rozmów prowadzonych przez gnomy i trolle, usiłujac ˛ podej´sc´ na tyle blisko, by usłysze´c, co mówia˛ i jednocze´snie si˛e nie zdekonspirowa´c. J˛ezyk trolli był jednak zupełnie niezrozumiały, a to, co pojał ˛ ze zniekształconej mowy gnomów, było zupełnie bezu˙zyteczne. Prawdopodobnie nikt nic nie wiedział o dwóch zaginionych m˛ez˙ czyznach i Mieczu, tak jakby nigdy me było ich w tym obozie. Flick zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy aby Allanon nie pomylił si˛e co do tropu, którym poda˙ ˛zali w ciagu ˛ ostatnich kilku dni. Spojrzał z l˛ekiem na zachmurzone niebo. Nie był pewien, jaka to pora, ale podejrzewał, z˙ e do s´witu pozostało niewiele czasu. Na chwil˛e ogarn˛eła go panika, gdy˙z nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e mo˙ze nie znale´zc´ drogi powrotnej do Allano266

na. Otrzasn ˛ ał ˛ si˛e jednak ze strachu i szybko pomy´slał, z˙ e w zamieszaniu, jakie z pewno´scia˛ nastapi ˛ o s´wicie, b˛edzie mógł si˛e prze´slizna´ ˛c mi˛edzy z˙ ołnierzami i pomkna´ ˛c ku Smoczym Z˛ebom, zanim dogoni go sło´nce. Nagle co´s poruszyło si˛e w ciemno´sciach. Po długiej jak wieczno´sc´ chwili trwogi i niepewno´sci Flick ujrzał wkraczajace ˛ w blask ognisk cztery pot˛ez˙ ne sylwetki uzbrojonych po z˛eby trolli. Pomrukujac ˛ do siebie, wojownicy przeszli tu˙z obok przera˙zonego chłopca. Instynktownie ruszył ich s´ladem, zastanawiajac ˛ si˛e, dokad ˛ poda˙ ˛zaja˛ ciemna˛ noca,˛ i to w pełnym rynsztunku bojowym. Szli ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ obrał Flick, nieznacznie tylko skr˛ecajac ˛ na prawo. Chłopiec trzymał si˛e ich, pozostajac ˛ przez cały czas w cieniu. Z trudem przedzierał si˛e przez u´spiony obóz. Kilka razy mijali ciemne namioty, lecz z˙ aden z nich nie okazał si˛e celem, którego on tak bezskutecznie poszukiwał. Flick zauwa˙zył, z˙ e w tym rejonie obóz wyglada ˛ zupełnie inaczej. Było tu wi˛ecej namiotów, niektóre bardzo okazałe i o´swietlone, w s´rodku poruszali si˛e jacy´s ludzie. Na ziemi spało mniej zwykłych z˙ ołnierzy, a wokół płonacych ˛ z˙ ywo ognisk, które rozja´sniały przestrze´n mi˛edzy namiotami, kra˙ ˛zyło wi˛ecej stra˙zników. Flick stwierdził z˙ e w tej sytuacji trudno mu si˛e b˛edzie ukry´c. By unikna´ ˛c kłopotliwych i niebezpiecznych pyta´n, szedł tu˙z za maszerujacymi ˛ trollami, sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e jest jednym z nich. Mijali wielu pozdrawiajacych ˛ ich stra˙zników, lecz nikt nie próbował zatrzymywa´c ani wypytywa´c zakutanego w ci˛ez˙ ki płaszcz gnoma, który maszerował na ko´ncu tego pochodu. W ko´ncu trolle skr˛eciły na lewo i znalazły si˛e u wej´scia do niskiego, długiego namiotu strze˙zonego przez liczna˛ grup˛e uzbrojonych pobratymców. Przera˙zony Flick nie mógł si˛e ju˙z wycofa´c, gdy procesja si˛e zatrzymała, poszedł dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co si˛e dzieje. Stra˙znicy najwidoczniej nie dostrzegli w tym nic dziwnego i po chwili chłopiec znalazł si˛e w cieniu, z dala od ich bacznych i podejrzliwych spojrze´n. Pot spływał mu po całym ciele, oddychał ci˛ez˙ ko i z trudem, tylko sekund˛e, by zajrze´c do o´swietlonego namiotu strze˙zonego przez pot˛ez˙ nych trolli z długimi, stalowymi pikami w r˛ekach. Ta chwila wystarczyła jednak, by dostrzec tam wielkiego potwora o czarnych skrzydłach, wokół którego skupiły si˛e małe sylwetki trolli i gnomów. Flick nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e jest to jedno z owych monstrów, które s´cigały ich w drodze do Paranoru. Ogarnał ˛ go zimny strach, stał, nie mogac ˛ złapa´c oddechu i próbował uspokoi´c rozkołatane serce. W tym namiocie działo si˛e naprawd˛e co´s wa˙znego. Mo˙ze znajdowali si˛e tu zaginieni m˛ez˙ czy´zni i Miecz, strze˙zeni przez sługi lorda Warlocka. Ta my´sl przeraziła Flicka, bo wiedział, z˙ e b˛edzie musiał zajrze´c do s´rodka. Jego czas si˛e ko´nczył i zaczynało brakowa´c szcz˛es´cia. Sami stra˙znicy byli w stanie odstraszy´c ka˙zdego, kto usiłowałby wej´sc´ do namiotu, a obecno´sc´ czarnego łowcy czyniła to przedsi˛ewzi˛ecie samobójczym. Ogrom takiego zadania mógł zniszczy´c jakakolwiek ˛ nadziej˛e na sukces, ale czy mógł inaczej postapi´ ˛ c? Je´sli wróci teraz do Allanona, 267

nadal niczego nie b˛eda˛ wiedzie´c, a okropna noc, jaka˛ sp˛edził w obozie wroga, spełznie na niczym. Flick popatrzył z nadzieja˛ na nocne niebo, jakby ono mogło rozwiaza´ ˛ c jego problem. Chmury wcia˙ ˛z zasnuwały cały nieboskłon, wiszac ˛ złowieszczo nad u´spiona˛ jeszcze ziemia.˛ Noc zbli˙zała si˛e jednak ku ko´ncowi. Zmarzni˛ety chłopiec owinał ˛ si˛e szczelniej płaszczem. Mo˙ze to los tak postanowił, z˙ e przebył t˛e trudna˛ drog˛e tylko po to, by zgina´ ˛c, ale w ko´ncu Shea liczył na niego, a mo˙ze Allanon i wszyscy pozostali równie˙z. Musi si˛e dowiedzie´c, co dzieje si˛e w tym namiocie. Powoli, z ociaganiem ˛ ruszył na spotkanie przeznaczenia. *

*

*

´ Swit nadszedł nagle, cichy i zamglony, rozja´sniajac ˛ niebo ponurym, szarym s´wiatłem. Pogoda nad równina˛ Streleheim nie poprawiła si˛e. Na północy stała niezmiennie s´ciana ciemno´sci — złowró˙zbna forpoczta lorda Warlocka — a niebo na wschodzie zakrywały burzowe chmury, wiszac ˛ nad głowami niczym całun. Na zachodnim kra´ncu Smoczych Z˛ebów stra˙znicy wrogiej armii opu´scili swa˛ nocna˛ słu˙zb˛e i teraz mieli powróci´c do budzacego ˛ si˛e obozu. Allanon siedział cicho w swoim schronieniu na pokrytym skałami wzgórzu. Owinał ˛ swe szczupłe ciało długim, czarnym płaszczem, ale była to kiepska osłona przed chłodem s´witu i lekka˛ m˙zawka,˛ która chwilami przechodziła w silny deszcz. Przesiedział tu cała˛ noc, wyczekujac ˛ na jakikolwiek znak od Flicka. Miał coraz mniejsza˛ nadziej˛e, z˙ e chłopiec powróci, gdy˙z niebo na wschodzie poja´sniało, a wroga armia budziła si˛e do z˙ ycia. Ciagle ˛ jednak czekał, wierzac ˛ na przekór wszystkiemu, z˙ e dzielny młodzieniec zdołał jako´s ukry´c swa˛ to˙zsamo´sc´ , w´slizna´ ˛c si˛e do obozu i odnale´zc´ zaginionego brata, króla elfów i Miecz Shannary, a potem wymkna´ ˛c si˛e z paszczy wroga przed s´witem. ˙ Zołnierze zło˙zyli i spakowali namioty, a teraz formowali si˛e w kolumny, które pokryły cała˛ równin˛e niczym wielka, czarna krata. Na koniec bojowa machina lorda Warlocka ruszyła na południe, w stron˛e Kern. Druid wyłonił si˛e ze swego schronienia i zszedł ze skał, by Flick, je´sli był gdzie´s w pobli˙zu, mógł go z łatwos´cia˛ dostrzec. Wsz˛edzie panowała zupełna cisza i bezruch; jedynie wiatr poruszał słabo z´ d´zbłami traw, które porastały równin˛e. Czarownik stał spokojnie i cicho, tylko jego oczy zdradzały gł˛eboki z˙ al. W ko´ncu Allanon ruszył na południe, wybierajac ˛ tras˛e równoległa˛ do tej, która˛ pomaszerowała wroga armia, i szybko pokonał dzielacy ˛ ich dystans. Zacz˛eło pada´c. Pustka rozległej równiny pozostała w tyle.

268

*

*

*

Menion Leah dotarł do Mermidonu kilka minut przed nastaniem dnia. Znajdował si˛e prawie dokładnie na północ od poło˙zonego na, wyspie miasta Kern. Allanon nie mylił si˛e, ostrzegajac ˛ ksi˛ecia, z˙ e czeka go trudna przeprawa przez linie wroga. Posterunki były stawione poza granicami obozu i ciagn˛ ˛ eły si˛e na zachód od Mermidonu do południowej kraw˛edzi Smoczych Z˛ebów. Wszystko, co znajdowało si˛e na północ od tej linii, nale˙zało do lorda Warlocka. Wrogie patrole włóczyły si˛e wzdłu˙z południowych granic Smoczych Z˛ebów strzegac ˛ kilku przeł˛eczy, którymi mo˙zna było si˛e przedosta´c przez niedost˛epne i złowrogie szczyty. Balinor, Hendel i elfy zdołali wymkna´ ˛c patrolowi pilnujacemu ˛ przeł˛eczy Kennon. Menion nie miał mo˙zliwo´sci schronienia si˛e w górach. Gdy si˛e rozstał z Allanor i Flickiem, cały czas poruszał si˛e po otwartej równinie rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e na południe od Mermidonu. Miał za to po swojej stronie noc; była pochmurna i zupełnie czarna, a widoczno´sc´ ograniczała si˛e ledwie do kilku jardów. Co wi˛ecej, Menion był do´swiadczonym traperem i my´sliwym, który nie miał równego sobie w całej Sudlandii. W ciemno´sciach poruszał si˛e tak szybko i bezszelestnie, z˙ e odgłosu jego kroków nie uchwyciłoby nawet najbardziej wprawne ucho. Ksia˙ ˛ze˛ miał z˙ al do Allanona, z˙ e czarownik nakazał mu porzuci´c poszukiwa´n Shei, aby przestrzec Balinora i lud Callahornu przed nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ inwazja.˛ Menion był bardzo niespokojny, pozostawiajac ˛ Flicka sam na sam z tajemniczym i nieodgadnionym druidem. Nigdy mu nie ufał, poniewa˙z wiedział, z˙ e wielki czarownik ukrywa przed nimi prawd˛e o Mieczu Shannary i z˙ e cała ta sprawa znaczy dla niego wi˛ecej, ni˙z im powiedział. Ze s´lepa˛ wiara˛ wykonywali wszystkie rozkazy, ufajac ˛ mu bez zastrze˙ze´n, kiedykolwiek tylko co´s si˛e wydarzyło. Za ka˙zdym razem Allanon podejmował prawidłowa˛ decyzj˛e, lecz wcia˙ ˛z nie udało im si˛e zdoby´c Miecza Shannary, a na dodatek stracili She˛e. Ale i tego nie było do´sc´ , bo najwyra´zniej armia Nordlandii z powodzeniem napierała na krainy Sudlandii. Jedynie graniczne królestwo Callahornu gotowe było oprze´c si˛e inwazji. Widzac ˛ niezmierzone siły wroga, Menion nie wyobra˙zał sobie, jak legendarny Legion Graniczny zdoła si˛e przeciwstawi´c takiej pot˛edze. Rozum podpowiadał mu, z˙ e jedynym wyj´sciem b˛edzie powstrzymanie wroga, dopóki armie elfów i karłów nie połacz ˛ a˛ si˛e z Legionem Granicznym, i wtedy dopiero b˛edzie mo˙zna my´sle´c o odparciu ataku. Ksia˙ ˛ze˛ Leah był pewny, z˙ e zaginiony Miecz jest dla nich na zawsze stracony i je´sli nawet odnajda˛ She˛e, nie b˛edzie sensu dalej poszukiwa´c tajemniczej broni. Menion j˛eknał ˛ cicho, gdy odsłoni˛ete kolano uderzyło bole´snie o sterczac ˛ a˛ kraw˛ed´z kamienia, i postanowił na razie nie my´sle´c o przyszło´sci. Niczym zwinna, czarna jaszczurka ze´slizgiwał si˛e bezszelestnie po zboczach Smoczych Z˛ebów, kaleczac ˛ si˛e niekiedy o ostre skały i kamienie. Miecz i długi łuk przymocował bezpiecznie na plecach. Nie napotkawszy po drodze nikogo, dotarł do stóp wzgórza 269

i uwa˙znie przyjrzał si˛e otaczajacej ˛ go ciemno´sci. Nie było z˙ ywej duszy. Wyszedł na poro´sni˛eta˛ trawa˛ równin˛e. Posuwał si˛e ostro˙znie, pokonujac ˛ za ka˙zdym razem niewielki odcinek, po czym przystawał i nadsłuchiwał. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e gdzie´s w pobli˙zu musza˛ by´c rozstawione pierwsze stra˙ze, ale nie był w stanie niczego dojrze´c. W ko´ncu zaczał ˛ i´sc´ powoli na południe. Poruszał si˛e w ciemno´sciach cicho niczym cie´n, dzier˙zac ˛ w dłoni nó˙z. Min˛eło wiele czasu i nic si˛e nie wydarzyło, a˙z Menion zaczał ˛ mie´c nadziej˛e, z˙ e si˛e przemknał, ˛ jakim´s cudem niezauwa˙zony, przez linie wroga. I wtedy dotarł do niego jaki´s nieokre´slony, przytłumiony hałas. Zamarł w pół kroku, próbujac ˛ zlokalizowa´c z´ ródło d´zwi˛eku, gdy usłyszał to raz jeszcze. Kto´s stał w ciemno´sciach i cicho kaszlał. Zrobił to w odpowiednim momencie, by bezwiednie ostrzec zbli˙zajacego ˛ si˛e ksi˛ecia. Gdyby Menion na niego wpadł, po chwili miałby ju˙z na karku wszystkich stra˙zników z okolicy. Młody s´miałek rzucił si˛e na kolana, s´ciskajac ˛ w dłoni swój sztylet, zaczał ˛ si˛e czołga´c cicho w kierunku odgłosów i ju˙z po chwili dostrzegł zarys sylwetki. Sa˛ dzac ˛ z małego wzrostu, był to najprawdopodobniej gnom. Menion poczekał, a˙z stra˙znik stanie do niego tyłem, i podkradł si˛e bli˙zej. Jednym płynnym, szybkim ruchem podniósł si˛e i pochwycił niczego si˛e nie spodziewajacego ˛ wartownika za gardło tak, by nie mógł wydoby´c z siebie z˙ adnego d´zwi˛eku. Potem uderzył go t˛epa˛ ko´ncówka˛ no˙za w kark i nieprzytomny gnom runał ˛ na ziemi˛e. Ksia˙ ˛ze˛ pomknał ˛ dalej w ciemno´sc´ , gdy˙z jak si˛e spodziewał, w pobli˙zu na pewno znajdowali si˛e inni stra˙znicy. Musiał si˛e wydosta´c poza zasi˛eg ich wzroku i słuchu. Trzymał sztylet w pogotowiu, w ka˙zdej chwili bowiem mógł natkna´ ˛c si˛e na nast˛epna˛ grup˛e z˙ ołnierzy. Bez przerwy wiał chłodny wiatr; noc ciagn˛ ˛ eła si˛e w niesko´nczono´sc´ ; W ko´ncu Menion dotarł nad Mermidon, w pobli˙ze le˙zacego ˛ na wyspie Kernu. W oddali widział jego słabe s´wiatła. Zatrzymał si˛e na szczycie małego pagórka, który opadał stopniowo, tworzac ˛ północny brzeg bystrej rzeki. Pochylił si˛e i owinał ˛ szczelniej płaszczem, by cho´c odrobin˛e si˛e osłoni´c si˛e przed przenikliwym wiatrem. Był zaskoczony i jednocze´snie odczuwał wielka˛ ulg˛e, z˙ e dotarł do rzeki nie napotkawszy innych posterunków wroga. Podejrzewał, z˙ e jego wcze´sniejsze zało˙zenie było prawidłowe: po prostu je minał, ˛ nie zdajac ˛ sobie z tego sprawy. Ksia˙ ˛ze˛ Leah rozejrzał si˛e uwa˙znie dookoła i upewnił, z˙ e w pobli˙zu nie ma z˙ ywej duszy. Potem wstał i przeciagn ˛ ał ˛ si˛e znu˙zony. Wiedział z˙ e je´sli chce unikna´ ˛c lodowatej kapieli, ˛ musi si˛e przeprawi´c przez rzek˛e nieco ni˙zej. Był pewien, z˙ e gdzie´s na wysoko´sci wyspy znajdzie jaka´ ˛s łódk˛e lub tratw˛e, która˛ dotrze do miasta. Przymocował bro´n wy˙zej na plecach i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro do zimnej nocy. Potem ruszył na południe. Uszedł mo˙ze z tysiac ˛ jardów i, gdy wiatr ucichł na chwil˛e, usłyszał jaki´s dziwny pomruk. Natychmiast przypadł płasko do ziemi. Wiatr znowu s´wistał mu w uszach, ale gdy ustał, Menion po raz drugi posłyszał osobliwy odgłos. Tym razem wiedział, co on oznacza. Był to przytłumiony d´zwi˛ek ludzkich głosów do270

chodzacy ˛ gdzie´s z prawej, bli˙zej brzegu rzeki. Ksia˙ ˛ze˛ przeczołgał si˛e pospiesznie za wzgórek a potem wstał i skulony pobiegł wzdłu˙z koryta rzeki. Głosy stały wyra´zniejsze. W ko´ncu Menion stwierdził, z˙ e dochodza˛ tu˙z zza trawiastego pagórka. Nasłuchiwał jeszcze przez chwil˛e, ale nie rozró˙zniał poszczególnych słów. Ostro˙znie podczołgał si˛e na szczyt i ujrzał kilka ciemnych postaci zgromadzonych nad brzegiem midonu. Wzrok jego przyciagn˛ ˛ eła wyciagni˛ ˛ eta na brzeg i przy wiazana ˛ do niskich krzaków łód´z. Gdyby tak si˛e udało. . . Szybko jednak odrzucił t˛e my´sl. Postacie stojace ˛ wokół przycumowanej łódki okazały si˛e czterema wielkimi, uzbrojonymi trollami. Nawet w tak słabym s´wietle nie mógł nie pozna´c ich pot˛ez˙ nych, czarnych cielsk. Trolle rozmawiały z kim´s du˙zo mniejszym, szczuplejszym i ubranym w szaty typowe dla mieszka´nca Sudlandii. Przez chwil˛e ksia˙ ˛ze˛ przygladał ˛ im si˛e z wielka˛ uwaga,˛ próbujac ˛ dojrze´c ich twarze. Jednak w zamglonym s´wietle udało mu si˛e na mgnienie oka zobaczy´c jedynego w tym gronie człowieka i nie był to kto´s, kogo by Menion spotkał kiedykolwiek przedtem. Nijaka,˛ szczupła˛ twarz obcego okalała mała, ciemna bródka. Podczas rozmowy nieznajomy szarpał ja˛ co chwil˛e specyficznym, nerwowym ruchem. A potem ksia˙ ˛ze˛ Leah zobaczył co´s jeszcze. Obok rozprawiajacej ˛ o czym´s z˙ ywo grupki le˙zał du˙zy tobołek przewiazany ˛ grubym płaszczem. Menion przygladał ˛ mu si˛e niepewnie. Było jeszcze do´sc´ ciemni w z˙ aden sposób nie był w stanie si˛e zorientowa´c, co to jest. Wtem, ku jego zdziwieniu, tobołek poruszył si˛e lekko, na tyle jednak wyra´znie, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ był pewien, i˙z nie uległ złudzeniu; w s´rodku było co´s z˙ ywego. Goraczkowo ˛ jał ˛ rozpatrywa´c wszelkie sposoby, jak si˛e zbli˙zy´c do postaci na brzegu, ale było ju˙z za pó´zno. Trolle i m˛ez˙ czyzna po˙zegnali si˛e i rozdzielili. Jeden z olbrzymów chwycił tajemniczy worek i bez wysiłku zarzucił go sobie na szerokie, pot˛ez˙ ne rami˛e. Nieznajomy m˛ez˙ czyzna podszedł do łodzi, odcumował ja,˛ wsiadł do s´rodka i zanurzył wiosła w lekko wzburzonej wodzie. Potem padło jeszcze kilka słów na po˙zegnanie. Menion zrozumiał jedynie urywek rozmowy dotyczacy ˛ opanowania jakiej´s sytuacji. Na koniec, gdy łódka ju˙z si˛e znalazła na rzece, m˛ez˙ czyzna polecił trollom, aby czekały na dalsze wiadomos´ci o ksi˛eciu. Menion cofnał ˛ si˛e o kilka kroków i przykucnał ˛ w wilgotnej trawie, obserwujac ˛ ´ znikajac ˛ a˛ w ciemno´sciach łódk˛e. Swit wstawał leniwie, ale mglista szaro´sc´ poranka wcia˙ ˛z jeszcze ograniczała widoczno´sc´ . Niebo było zasnute burzowymi chmurami wiszacymi ˛ nisko nad ziemia.˛ Nie tak dawno padał rz˛esisty deszcz i powietrze było tak wilgotne, z˙ e ubranie ksi˛ecia było całe przemoczone, a ciało zzi˛ebni˛ete. Pot˛ez˙ na armia Nordlandii w ciagu ˛ najbli˙zszej godziny wyruszy w kierunku Kernu i prawdopodobnie dotrze tam przed południem. Zostało mało czasu, by ostrzec jego mieszka´nców przed zagra˙zajac ˛ a˛ im inwazja; ˛ atakiem, przed którym miasto nie było w stanie zbyt długo si˛e broni´c. Trzeba natychmiast ewakuowa´c ludzi do Tyrsis lub jeszcze dalej na południe, a potem ostrzec Balinora, z˙ e cennego cza271

su zostało ju˙z tak niewiele. Trzeba postawi´c Legion Graniczny w stan gotowo´sci i podja´ ˛c walk˛e z wrogiem a˙z do chwili, gdy armie karłów i elfów si˛e połacz ˛ a.˛ Ksia˙ ˛ze˛ Leah wiedział, z˙ e nie ma czasu na rozmy´slania o tajemniczym spotkaniu, którego był s´wiadkiem, ale poczekał jeszcze chwil˛e, a˙z trolle wezma˛ szamoczacy ˛ si˛e tobołek i rusza˛ w kierunku wzgórza po jego prawej stronie. Menion był pewien, z˙ e nieznajomy, który odpłynał ˛ łodzia,˛ uwi˛eził kogo´s, a potem przekazał go owym czterem z˙ ołnierzom armii Nordlandii. Nocne spotkanie zostało zaaranz˙ owane przez obie strony i, z im tylko znanych przyczyn, dokonano wymiany tajemniczego tobołka. Je´sli konspiratorzy zadali sobie tyle trudu, oznaczało to, z˙ e wi˛ezie´n jest kim´s naprawd˛e wa˙znym, wa˙znym dla nich, a tym samym dla lorda Warlocka. Menion obserwował, jak trolle znikaja˛ w nieprzezroczystej porannej mgle. Ciagle ˛ nie mógł si˛e zdecydowa´c, jak powinien postapi´ ˛ c. Allanon zlecił mu zadanie, dzi˛eki któremu mo˙zna b˛edzie uratowa´c tysiace ˛ istnie´n. Nie było czasu na zwariowane ataki na wroga tył po to, by zaspokoi´c własna˛ ciekawo´sc´ , nawet jes´li mogło oznacza˛ to uratowanie. . . Shea! A je´sli to Shea był wi˛ez´ niem trolli? Ta my´sl niczym błyskawica przemkn˛eła przez bystry umysł Meniona; podj˛ecie decyzji było teraz kwestia˛ jednej chwili. Shea był kluczem do wszystkiego. Je´sli istnieje nawet cie´n szansy, z˙ e to on jest je´ncem trolli, musi go ratowa´c. Ksia˙ ˛ze˛ Leah skoczył na równe nogi i pomknał ˛ szybko na północ. Starał si˛e utrzymywa´c kurs równoległy do tego, którym zmierzali jego wrogowie. W g˛estej mgle trudno było zachowa´c prawidłowy kierunek, ale Menion nie miał czasu, by si˛e tym kłopota´c. Miał inny problem: na pewno b˛edzie niezwykle trudno odbi´c wi˛ez´ nia czterem uzbrojonym po z˛eby trollom, tym bardziej z˙ e ka˙zdy z nich był du˙zo pot˛ez˙ niejszy od niego. Poza tym istniało przecie˙z niebezpiecze´nstwo, z˙ e natknie si˛e na kolejny posterunek armii Nordlandii. Je´sli mu si˛e nie uda zatrzyma´c porywaczy, b˛edzie sko´nczony. Nikła˛ szans˛e ucieczki dawała jedynie otwarta droga do Mermidonu. Menion czuł, jak po policzkach spływaja˛ mu pierwsze krople deszczu. W górze zagrzmiało, leniwie jeszcze, lecz ponuro, a wiatr zaczał ˛ przybiera´c na sile. Ksia˙ ˛ze˛ rozpaczliwie poszukiwał w g˛estniejacej ˛ mgle s´ladów tajemniczych konspiratorów, ale bez powodzenia. Pewnie biegł powoli i zgubił ich. Rzucił si˛e wi˛ec do przodu na złamanie karku, mknac ˛ przez mgł˛e niczym szalony czarny cie´n, mijał małe drzewka i k˛epy krzaków i przeszukiwał pusta˛ przestrze´n równiny swym bystrym wzrokiem. Krople deszczu jednak uderzały go w twarz i tak o´slepiały, z˙ e zmuszony był zwolni´c biegu, by zetrze´c z siebie gorac ˛ a˛ mieszanin˛e wilgoci i potu. Menion pokr˛ecił ze zło´scia˛ głowa.˛ Musza˛ gdzie´s tu by´c! Przecie˙z nie mógł ich zgubi´c! Nagle, kilka kroków z tyłu po lewej stronie, wyłoniły si˛e z mgły sylwetki czterech trolli. Ksia˙ ˛ze˛ Leah z´ le ocenił sytuacj˛e, prze´scignał ˛ poszukiwana˛ grup˛e i o mały włos byłby jej nie odnalazł. Tymczasem przykl˛eknał ˛ za mała˛ k˛epka˛ krzaków i czekał, a˙z trolle podejda˛ bli˙zej. Je´sli nie zmienia˛ kierunku, przejda˛ tu˙z obok 272

du˙zego zagajnika, którego jeszcze nie mogli dojrze´c. Ksia˙ ˛ze˛ wyskoczył z kryjówki i biegł tak długo, dopóki nie stracił ich z oczu. Je´sli zauwa˙zyli jego ucieczk˛e, b˛edzie po nim. Z pewno´scia˛ zaczekaja˛ na niego w zagajniku i tam go dostana.˛ Je´sli nie, przygotuje tam zasadzk˛e, a potem si˛e przedrze w stron˛e rzeki. Menion przeciał ˛ równin˛e i ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ dotarł do zagajnika. Tam rzucił si˛e na ziemi˛e, a potem wyjrzał ostro˙znie zza gał˛ezi. Przez chwil˛e widział jedynie mgł˛e i deszcz, ale wkrótce zauwa˙zył cztery kr˛epe sylwetki wyłaniajace ˛ si˛e z szarych oparów wilgoci. Trolle zmierzały prosto w jego kierunku. Menion zrzucił niewygodny, ci˛ez˙ ki od wilgoci płaszcz my´sliwski. Musi mie´c swobod˛e ruchów, by umkna´ ˛c porywaczom, gdyby mu si˛e udało odbi´c tajemniczego wi˛ez´ nia, a płaszcz tylko by mu przeszkadzał. Po chwili namysłu pozbył si˛e równie˙z ci˛ez˙ kich butów. U boku przymocował miecz i wyjał ˛ go ze skórzanej pochwy. Pospiesznie naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e na łuk i wyjał ˛ z kołczana dwie długie, czarne strzały. Trolle szybko zbli˙zały si˛e do jego kryjówki; widział ju˙z wyra´znie ich muskularne, czarne sylwetki. Szły dwójkami, a jeden z nich, idacy ˛ w przedniej parze, niósł tobołek z je´ncem. Szli beztrosko, niczego nie podejrzewajac, ˛ w kierunku zaczajonego w krzakach Meniona, wierzac ˛ zapewne, z˙ e ten teren jest pod całkowita˛ kontrola˛ ich armii. Ksia˙ ˛ze˛ Leah przykl˛eknał ˛ powoli na jedno kolano, napiał ˛ łuk i czekał. Gdy trolle znalazły si˛e na wysoko´sci zagajnika, z zaro´sli wypadła ze s´wistem pierwsza strzała i ugodziła w mi˛esista˛ łydk˛e tego, który niósł wi˛ez´ nia. Troll zawył z bólu i w´sciekło´sci, upu´scił swój ci˛ez˙ ar i chwycił si˛e dwiema r˛ekami za ranna˛ nog˛e. Korzystajac ˛ z zamieszania. Menion wypu´scił nast˛epna˛ strzał˛e, która trafiła drugiego porywacza w rami˛e. Troll wygiał ˛ si˛e do tyłu i przewrócił na idac ˛ a˛ za nim dwójk˛e kompanów. Zwinny Menion wyskoczył z zagajnika i pop˛edził w kierunku osłupiałych trolli, wrzeszczac ˛ przy tym i machajac ˛ swym mieczem. Porywacze odstapili ˛ na kilka kroków od swej ofiary, a wtedy ksia˙ ˛ze˛ chwycił tobołek wolna˛ r˛eka˛ i uciekł, zanim trolle zda˙ ˛zyły zareagowa´c. Jeden z nich próbował stawi´c opór i wówczas Menion ciał ˛ go mieczem w rami˛e. Droga do Mermidonu była otwarta! Dwaj porywacze, którzy nie odnie´sli szwanku w potyczce, i jeden lekko ranny natychmiast si˛e rzucili w po´scig, biegnac ˛ niezgrabnie przez mokra˛ traw˛e. Ci˛ez˙ ka zbroja i kr˛epe ciało bardzo im w tym przeszkadzały, lecz i tak biegli szybciej, ni˙z Menion si˛e spodziewał. Poza tym oni byli silni i wypocz˛eci, a on ju˙z zm˛eczony. Nawet bez ci˛ez˙ kiego płaszcza i butów, nie mógł biec szybciej ze wzgl˛edu na tobołek z wi˛ez´ niem. Deszcz padał coraz mocniej i uderzał w jego obolałe ciało, gdy próbował si˛e zmusi´c do jeszcze szybszego biegu. Mknał ˛ przez trawiasta˛ równin˛e, kluczył mi˛edzy małymi drzewkami, omijał zaro´sla i kału˙ze. Chocia˙z biegł na boso, jego kroki na mokrymi podło˙zu były bardzo niepewne. Kilka razy si˛e potykał i przewracał, by natychmiast zerwa´c si˛e na nogi i biec dalej.

273

W mi˛ekkiej trawie pełno było niewidocznych odłamków skał i ciernistych ros´lin, wi˛ec nogi uciekiniera spłyn˛eły krwia.˛ Nie my´slał jednak o bólu i nie przystawał. Rozległa równina była s´wiadkiem niesamowitego po´scigu: przez zacinajacy ˛ deszcz i przenikliwy wiatr trzech wielkich, oci˛ez˙ ałych my´sliwych s´cigało swa˛ mknac ˛ a˛ szybko niczym cie´n ofiar˛e. Biegli na południe, niczego nie słyszac, ˛ nie widzac ˛ i nie czujac. ˛ Wsz˛edzie panowała niesamowita cisza, która˛ zakłócał jedynie s´wist wiatru. Ucieczka okazała si˛e dla młodego ksi˛ecia Leah ci˛ez˙ ka˛ próba˛ przetrwania, próba˛ ducha i fizycznej wytrzymało´sci, samotna˛ walka,˛ która wymagała od niego nat˛ez˙ enia wszystkich sił. Czas przestał istnie´c. Menion zmuszał swoje nogi do dalszego biegu, chocia˙z jego mi˛es´nie ju˙z dawno przekroczyły granic˛e wytrzymało´sci. Rzeki jednak ciagle ˛ nie było wida´c. Ksia˙ ˛ze˛ nie ogladał ˛ ju˙z za siebie. Czuł za plecami obecno´sc´ trolli, słyszał ich zm˛eczone oddechy. Musieli si˛e bardzo do niego zbli˙zy´c. Trzeba mu biec szybciej! Musi dotrze´c do rzeki i uwolni´c She˛e. . . Bliski wyczerpania i rozpaczy, my´slał pod´swiadomie o wi˛ezionej osobie jak o kim´s drogim, jak o przyjacielu w niedoli. Gdy złapał tobołek, od razu wiedział, z˙ e ten kto´s jest mały i lekki. Nie było jeszcze powodu, z˙ eby sadzi´ ˛ c, i˙z nie jest to Shea. Jeniec ocknał ˛ si˛e i zaczał ˛ niezdarnie porusza´c, mówiac ˛ co´s przy tym stłumionym głosem. Menion odpowiedział krótko, z˙ e niedługo si˛e znajda˛ w bezpiecznym miejscu. Deszcz znowu przybrał na sile i ograniczył widoczno´sc´ do kilku stóp. Rozmokła równina zamieniła si˛e szybko w poro´sni˛ete trawa,˛ grzaskie ˛ moczary. Menion potknał ˛ si˛e o niewidoczny pod woda˛ korze´n i upadł, a jego cenny tobołek potoczył si˛e bezwładnie obok niego. Posiniaczony i obolały ksia˙ ˛ze˛ uniósł si˛e ci˛ez˙ ko i przygotował miecz do ciosu. Potem obejrzał si˛e do tyłu i odetchnał ˛ z ulga,˛ gdy˙z po jego prze´sladowcach nie było s´ladu. Prawdopodobnie mgła i padajacy ˛ rz˛esi´scie deszcz sprawiły, z˙ e stracili jego trop. Ograniczona widoczno´sc´ mogła jednak opó´zni´c pos´cig tylko na kilka chwil, a pó´zniej. . . Menion potrzasn ˛ ał ˛ mocno głowa,˛ by straci´ ˛ c z oczu s´lady deszczu i zm˛eczenia. Potem przyczołgał si˛e do przesiakni˛ ˛ etego woda˛ worka, w którym miotał si˛e jeniec. Kimkolwiek był, mógł przecie˙z dalej biec o własnych siłach. Menion był ju˙z potwornie zm˛eczony; nie był w stanie dłu˙zej nie´sc´ dodatkowego ci˛ez˙ aru. Nieprzytomny z wyczerpania ksia˙ ˛ze˛ Leah zaczał ˛ niezr˛ecznie przecina´c mieczem wi˛ezy kr˛epujace ˛ pakunek. To musi by´c Shea, podpowiadał mu zm˛eczony umysł. . . to musi by´c Shea. Trolle i ten obcy m˛ez˙ czyzna zadali sobie przecie˙z tyle trudu, działali w takiej tajemnicy. . . Opadły wi˛ezy. . . to musi by´c Shea! Jeniec niezdarnie gramolił si˛e ze swego płóciennego wi˛ezienia i wtedy zdziwiony Menion Leah jeszcze raz przetarł oczy i zamrugał. Uratował kobiet˛e!

XXIV Kobieta! Dlaczego ktokolwiek z Nordlandii miałby porywa´c kobiet˛e? Menion wpatrywał si˛e poprzez strugi deszczu w czysty bł˛ekit oczu, które spogladały ˛ na´n niepewnie. A kobieta, w rzeczy samej, była niezwykła. Ciemnobrazowa ˛ kragła ˛ buzia, smukła i wdzi˛eczna sylwetka spowita w jedwabie, a te włosy. . . ! Nigdy przedtem takich nie widział. Nawet teraz, mokre i przyklejone do twarzy, opadały w przedziwnych skr˛etach i lokach na ramiona, oplatajac ˛ je czułym i jakby smutnym u´sciskiem. Jak˙ze niezwyczajny był ich kolor; delikatny jak odległe wspomnienie, wpleciony harmonijnie w szaro´sc´ poranka rdzawy odcie´n miedzi. Przez moment wpatrywał si˛e w nia˛ jak urzeczony, lecz skr˛ecajacy ˛ wn˛etrzno´sci ból pokaleczonych, krwawiacych ˛ stóp przywołał go szybko do rzeczywisto´sci i przypomniał o gro˙zacym ˛ im s´miertelnym niebezpiecze´nstwie. Chciał si˛e poderwa´c na równe nogi, lecz bose stopy zakłuły bole´snie, a nowa fala dotkliwego zm˛eczenia ogarn˛eła całe ciało. Byłby upadł, gdyby si˛e nie wsparł na wiernym mieczu, cała˛ siła˛ woli odpierajac ˛ narastajacy ˛ ból bezwład mi˛es´ni. Dziewczyna — tak, wcia˙ ˛z mo˙zna ja˛ było nazywa´c dziewczyna˛ — wpatrywała si˛e we´n z przestrachem; była bardzo zaniepokojona. Zaraz jednak wstała i chwyciła Meniona pod rami˛e, pomagajac ˛ mu si˛e utrzyma´c na nogach. Usłyszał jej niski, przyjemny głos, ale docierał on do niego z bardzo daleka. Zdobył si˛e tylko na lekkie skinienie głowa.˛ — Ju˙z dobrze, wszystko w porzadku ˛ — wykrztusił z trudem, a jego własne słowa wydały mu si˛e dziwnie zniekształcone i przytłumione. — Musimy przekroczy´c rzek˛e i. . . dosta´c si˛e. . . do Kernu. Poszli dalej przez mglisty deszczowy poranek; starali si˛e i´sc´ jak najszybciej, lecz na nierówno´sciach trawiasto-bagiennego terenu cz˛esto si˛e potykali. Menion poczuł, z˙ e wraz z energicznym marszem krew zacz˛eła z˙ ywiej kra˙ ˛zy´c i z˙ e mo˙ze łatwiej zebra´c my´sli. Dziewczyna była tu˙z obok, cz˛es´ciowo podtrzymujac ˛ ksi˛ecia, a cz˛es´ciowo opierajac ˛ si˛e na nim. Menion rozgladał ˛ si˛e bacznie na boki, s´wiadom z˙ e tropiace ˛ ich trolle musza˛ by´c gdzie´s w pobli˙zu. Po chwili, wpierw powoli, jakby z daleka, a potem z cała˛ wyrazisto´scia˛ zaczał ˛ do niego dociera´c głuchy pomruk toczacych ˛ si˛e wód Mermidonu; wezbrana od długotrwałego deszczu, spieniona kipiel zalała niskie brzegi i rwała na południe w stron˛e Kernu. Dziewczyna w przypływie odwagi s´cisn˛eła mocniej jego rami˛e. Chwil˛e pó´zniej stan˛eli na nie275

wielkim skalnym wyst˛epie obmywanym spienionymi wodami. Menion nie mógł si˛e zorientowa´c, gdzie dokładnie si˛e znajdowali wzgl˛edem Kernu, i wiedział, z˙ e je´sli zaczna˛ si˛e przeprawia´c w niewła´sciwym miejscu to rwaca ˛ rzeka poniesie ich daleko poza miasto. Dziewczyna zdawała si˛e pojmowa´c niebezpiecze´nstwo. Uj˛eła go mocniej pod rami˛e i zacz˛eła wie´sc´ w dół z biegiem rzeki, zanurzajac ˛ si˛e w mroczna˛ mgł˛e. Menion pozwalał si˛e prowadzi´c, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie, by w por˛e dostrzec gro˙zace ˛ im wcia˙ ˛z niebezpiecze´nstwo. Deszcz ucichł nieco i mgła zacz˛eła rzedna´ ˛c. Wkrótce stana˛ si˛e ju˙z całkowicie widoczni i pogo´n b˛edzie miała ułatwione zadanie. Musieli czym pr˛edzej dotrze´c na drugi brzeg. Menion nie wiedział, jak długo pi˛ekna nieznajoma prowadziła go wzdłu˙z rzeki, w ko´ncu jednak zatrzymała si˛e i wskazała na mała˛ łódk˛e przy brzegu trawiastej grobli. Ksia˙ ˛ze˛ przymocował rzemieniem miecz na plecach, po czym oboje weszli w wartki nurt Mermidonu. Woda była parali˙zujaco ˛ zimna, a lodowaty pył spienionych fal kłuł tysiacami ˛ igiełek i przeszywał na wskro´s. Menion próbował jednak ze wszystkich sił przedziera´c si˛e przez miotajacy ˛ nim na wszystkie strony rwacy ˛ prad ˛ rzeki. Była to bezpardonowa walka mi˛edzy człowiekiem a dzika˛ natura˛ z˙ ywiołu; walka, która zdawała si˛e nie mie´c ko´nca. Po pewnym czasie w odr˛etwiałym umy´sle Meniona wszystko stało si˛e tylko niewyra´zna˛ mgła.˛ To, co było pó´zniej, na zawsze pozostało dla niego niejasne; pami˛etał r˛ece wyciagaj ˛ ace ˛ go na trawiasty brzeg, gdzie od razu upadł, zm˛eczony a˙z do utraty tchu. Z bardzo daleka docierał do´n mi˛ekki i łagodny głos dziewczyny, która mówiła co´s do niego, a potem zapadł si˛e w ciemna˛ otchła´n bez dna. Dryfował tak na skraju ciemno´sci i nico´sci, n˛ekany co jaki´s czas poczuciem nieokre´slonego l˛eku i zagro˙zenia pobrzmiewajacego ˛ w jego um˛eczonym umy´sle. W krótkich przebłyskach s´wiadomo´sci chciał wsta´c i przygotowa´c si˛e na odparcie wszelkiego zagro˙zenia. Jego ciało wszak odmawiało posłusze´nstwa, nie mógł wykona´c z˙ adnego ruchu; w ko´ncu pogra˙ ˛zył si˛e w długim s´nie. Kiedy si˛e przebudził, niebo wcia˙ ˛z zasnute było ci˛ez˙ kimi, szarymi chmurami i siapił ˛ drobny deszczyk. On sam le˙zał w kojacym ˛ cieple, na mi˛ekkim posłaniu, suchy i wolny od dr˛eczacego ˛ bólu; stopy miał umyte i zabanda˙zowane, a strach przed po´scigiem pozostał gdzie´s hen, daleko, na bagniskach i nad rzeka.˛ Deszcz dzwonił delikatnie o szyby, które wpuszczały odrobin˛e szarego s´wiatła do pomieszczenia o drewnianych i kamiennych s´cianach. Rozejrzał si˛e leniwie po obszernej, gustownie umeblowanej izbie, orientujac ˛ si˛e od razu, z˙ e nie jest to zwykły dom przeci˛etnego mieszka´nca, lecz siedziba królewska. Wsz˛edzie mo˙zna było dostrzec królewskie insygnia, o których Menion wiedział, z˙ e nale˙za˛ do władców Callahornu. Przez jaki´s czas ksia˙ ˛ze˛ le˙zał sobie wygodnie w ciszy i z uwaga˛ rozgladał ˛ si˛e po komnacie, a senna błogo´sc´ opuszczała powoli wypocz˛ety ju˙z umysł. Zobaczył swoje suche rzeczy wiszace ˛ na krze´sle; wła´snie chciał wsta´c i si˛e ubra´c, gdy otworzyły si˛e drzwi i weszła starsza kobieta, niosac ˛ smakowicie pachnace ˛ jadło. Poło˙zyła tac˛e w nogach łó˙zka, poprawiła poduszk˛e pod głowa˛ ksi˛ecia i z miłym u´smiechem zach˛ecała go do jedzenia, póki wszystko jeszcze ciepłe. Dziwne, 276

jak bardzo ta serdeczna i troskliwa starsza pani przypominała mu matk˛e, która zmarła, gdy miał dwana´scie lat. Słu˙zaca ˛ poczekała, a˙z ksia˙ ˛ze˛ zacznie je´sc´ , a potem wyszła, cicho zamykajac ˛ drzwi. Menion jadł powoli, delektujac ˛ si˛e ka˙zdym k˛esem. Czuł, jak zwolna do um˛eczonego ciała wracaja˛ siły. Od dwóch dni nie miał nic w ustach. Spojrzał ponownie w okno: na zewnatrz ˛ cicho, miarowo sia˛ pił deszcz. Nie był w stanie nawet stwierdzi´c czy to ten sam dzie´n, czy mo˙ze ju˙z inny. Nagle poczuł ukłucie niepokoju. Przypomniał sobie, po co przedzierał si˛e z takim trudem do Kernu. Ma przecie˙z ostrzec ich wszystkich przed ogromnym niebezpiecze´nstwem! Nordlandia! Inwazja! Mo˙ze było ju˙z za pó´zno?! Trwał tak, z widelcem w połowie drogi do ust, wcia˙ ˛z pora˙zony ta˛ straszna˛ my´sla,˛ gdy nagle drzwi otwarły si˛e ponownie. Stan˛eła w nich kobieta, która˛ uratował z niewoli. Była teraz od´swie˙zona. Miała na sobie długa˛ szat˛e w ciepłych kolorach, takich samych prawie jak barwa jej warkoczy błyszczacych ˛ nawet w szaro´sci pochmurnego poranka. Była najbardziej fascynujac ˛ a˛ kobieta,˛ jaka˛ ksia˙ ˛ze˛ Leah kiedykolwiek widział. Przypomniał sobie nagle o widelcu wzniesionym do połowy, opu´scił go i u´smiechnał ˛ si˛e na powitanie. Zamkn˛eła drzwi i, poruszajac ˛ si˛e wdzi˛ecznie, podeszła do łó˙zka. Jaka˙z ona pi˛ekna, pomy´slał z zachwytem Menion. Dlaczego ja˛ porwano? Co mógłby o niej wiedzie´c Balinor? Czy znał odpowiedzi na tak wiele pyta´n, które cisn˛eły si˛e Menionowi do głowy? Dziewczyna podeszła bli˙zej i przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e swymi bł˛ekitnymi oczami. — Wygladasz ˛ ju˙z całkiem nie´zle, ksia˙ ˛ze˛ Leah. — U´smiechn˛eła si˛e. — Odpoczynek i posiłek znacznie ci˛e pokrzepiły. — Skad ˛ wiesz, kim. . . ? — Twój miecz zdobia˛ symbole króla Leah. Tyle mi wiadomo. Któ˙z inny miałby włada´c takim or˛ez˙ em? Lecz nie znam twego imienia. — Menion — odparł ksia˙ ˛ze˛ , zdziwiony nieco wiedza˛ dziewczyny o jego niewielkiej ojczy´znie; królestwie, o którym mało kto słyszał. Młoda kobieta wyciagn˛ ˛ eła szczupła˛ r˛ek˛e o barwie hebanu i uj˛eła dło´n ksi˛ecia w serdecznym u´scisku wdzi˛eczno´sci i podzi˛ekowania. — Nazywam si˛e Shirl Ravenlock, a oto mój dom, Menionie, wyspiarskie miasto Kern. Gdyby nie twoja odwaga, nigdy bym ju˙z tu nie wróciła. Na zawsze wi˛ec pozostan˛e twoja˛ dłu˙zniczka˛ i. . . przyjacielem. A teraz, gdy tu sobie gaw˛edzimy, doko´ncz posiłek. Usiadła na łó˙zku i zach˛ecała go do jedzenia. Menion posłusznie zaczał ˛ je´sc´ , ale przypomniawszy sobie o inwazji, upu´scił z brz˛ekiem widelec. — Musicie zanie´sc´ wiadomo´sc´ do Tyrsis, do Balinora. Rozpocz˛eła si˛e inwazja z Nordlandii, a wielka armia rozło˙zyła si˛e obozem nieco powy˙zej Kernu. Czekaja˛ tylko. . . — Wiem o tym, wszystko w porzadku. ˛ — Shirl uniosła w gór˛e dło´n, by przerwa´c Menionowi. — Nawet podczas snu mówiłe´s o tym, a tak˙ze i przedtem, zanim padłe´s z wyczerpania. Wysłano ju˙z wiadomo´sc´ do Tyrsis. Podczas nieobecno´sci 277

brata sprawuje tam władz˛e Pallance Buckhannah, król bowiem jest bardzo chory. Kern sposobi si˛e teraz do obrony, w tej jednak chwili niebezpiecze´nstwo nie jest powa˙zne. Wody Mermidonu wystapiły ˛ z brzegów i wszelka przeprawa jest niemo˙zliwa. B˛edziemy bezpieczni, a˙z nie nadejdzie pomoc. — Ale˙z Balinor powinien był dotrze´c do Tyrsis wiele dni temu! — Menion był mocno zaniepokojony. — A co z Legionem Granicznym? Czy wezwano ju˙z wszystkich pod bro´n? Dziewczyna spojrzała na młodzie´nca i pokr˛eciła przeczaco ˛ głowa; ˛ nie miała poj˛ecia, jaka obecnie jest sytuacja, nie wiedziała te˙z nic o Legionie Granicznym ani o Balinorze. Ksia˙ ˛ze˛ odstawił nagle tac˛e i wstał z łó˙zka; zdziwiona Shirl wstała równie˙z, starajac ˛ si˛e uspokoi´c wzburzonego Meniona. — Shirl, mo˙ze ci si˛e wydawa´c, z˙ e jeste´scie tu, na tej wyspie, bezpieczni, ale r˛ecz˛e ci, z˙ e czas ucieka nam wszystkim! — wykrzyknał ˛ Menion. — Ja widziałem ogrom tej armii i wierz mi, z˙ e cho´cby Mermidon wezbrał nie wiem jak, to i tak na długo ich to nie powstrzyma. Zapomnij te˙z o wszelkich cudach. One nam nie pomoga! ˛ Menion zatrzymał si˛e nagle, rozpinajac ˛ guziki nocnej koszuli i, przypomniawszy sobie o obecno´sci młodej kobiety, wskazał znaczaco ˛ na drzwi. Dziewczyna potrzasn˛ ˛ eła tylko przeczaco ˛ głowa˛ i obróciła si˛e lekko, nie patrzac ˛ na przebieraja˛ cego si˛e ksi˛ecia. — Co to za historia z twoim porwaniem? — Menion ubierał si˛e szybko, spogladaj ˛ ac ˛ na jej smukła˛ sylwetk˛e. — Czy wiesz, dla kogo z Nordlandii jeste´s taka wa˙zna? Nie chodzi tylko o to, z˙ e jeste´s tak pi˛ekna˛ kobieta.˛ Shirl milczała przez chwil˛e i cho´c Menion nie widział jej twarzy, to byłby przysiagł, ˛ z˙ e dziewczyna spłon˛eła rumie´ncem. — Nie pami˛etam dokładnie, co si˛e stało — odezwała si˛e w ko´ncu. — Spałam, potem nagle si˛e przebudziłam i usłyszałam jaki´s hałas; kto´s porwał mnie i. . . straciłam przytomno´sc´ . Chyba kto´s mnie uderzył czy te˙z. . . nie! Teraz sobie przypominam. To ta szata, która˛ mnie spowito, była czym´s nasaczona. ˛ . . nie mogłam oddycha´c. Od tej chwili nic ju˙z nie pami˛etam. Pierwsze, co zobaczyłam, to był piasek nad rzeka.˛ Wydaje mi si˛e, z˙ e to był Mermidon. Widziałe´s, jak byłam zwia˛ zana w tej derce. Niczego nie mogłam dostrzec, a słyszałam bardzo niewiele, nic, co mogłabym zrozumie´c. A ty. . . ? Widziałe´s cokolwiek? — Niestety niewiele. — Menion potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i wzruszył ramionami, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e dziewczyna nie patrzy na´n. — Jaki´s człowiek wyniósł ci˛e z łodzi i przekazał czterem trollom. Nie widziałem go dokładnie, ale by´c mo˙ze rozpoznałbym go, gdybym mógł mu si˛e przyjrze´c jeszcze raz. Wcia˙ ˛z jednak nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby ci˛e porywa´c. Mo˙zesz si˛e odwróci´c, ju˙z si˛e ubrałem. Dziewczyna zerkn˛eła przez rami˛e, podeszła bli˙zej i przygladała ˛ mu si˛e z ciekawo´scia,˛ gdy zakładał wysokie my´sliwskie buty. 278

— Płynie we mnie królewska krew, Menionie — powiedziała cicho, a ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na nia˛ z zainteresowaniem. Podejrzewał, z˙ e dziewczyna nie jest zwykła˛ mieszkanka˛ Kernu, skoro rozpoznała herb Leah w zdobieniach jego miecza. Dlatego te˙z, by´c mo˙ze, uprowadzono ja˛ z miasta. — Moi przodkowie byli królami Kernu — ciagn˛ ˛ eła — i przez pewien czas nawet całego Callahornu, zanim Buckannahowie doszli do władzy, a było to około sto lat temu. Tak wi˛ec. . . no có˙z, mo˙zna by rzec, z˙ e jestem ksi˛ez˙ niczka,˛ co prawda daleko od dworu i władzy. — Roz´smieszyło ja˛ to stwierdzenie i Menion równie˙z si˛e u´smiechnał. ˛ — Ojciec mój jest starszym Zgromadzenia, które sprawuje piecz˛e nad wewn˛etrznymi sprawami Kernu. Król jest, co prawda, władca˛ Callahornu, ale jak powiadaja,˛ to jest o´swiecona monarchia i król rzadko ingeruje w sprawy miasta. Jego syn, Pallance, wydawał mi si˛e atrakcyjny przez jaki´s czas i, nie jest to ju˙z tajemnica˛ — chce mnie po´slubi´c. By´c mo˙ze kto´s chciał mu w ten sposób dokuczy´c. Nagłe przeczucie owładn˛eło my´slami Meniona. Pallance nie był w prostej linii nast˛epca˛ tronu Callahornu, chyba z˙ eby co´s przytrafiło si˛e Balinorowi. Dlaczego kto´s miałby traci´c czas, wywierajac ˛ nacisk na młodszego z synów? No, chyba z˙ e ten kto´s wiedziałby, i˙z prawowity nast˛epca jest w pobli˙zu. Przypomniał sobie teraz, z˙ e Shirl nic nie wiedziała o przybyciu Balinora, ksi˛ecia Callahornu, który powinien by´c na miejscu dobrych kilka dni temu. Co wi˛ecej, o takim wydarzeniu powinno ju˙z by´c gło´sno. — Shirl, jak długo spałem? — zapytał z nagłym niepokojem. — Prawie cały dzie´n — odpowiedziała. — Byłe´s zupełnie wyczerpany, kiedy zabrano nas znad Mermidonu wczoraj rano. Pomy´slałam wi˛ec, z˙ e powiniene´s wypocza´ ˛c. Przekazałe´s nam ostrze˙zenie. . . — Cała doba stracona! — wykrzyknał ˛ Menion gniewnie. — Gdyby nie deszcz, miasto byłoby ju˙z wzi˛ete! Musimy działa´c, ale có˙z teraz. . . Shirl, twój ´ ojciec i Zgromadzenie! Musz˛e z nimi mówi´c. — Scisn ał ˛ ja˛ ponaglajaco ˛ za rami˛e, gdy˙z zdawało mu si˛e, z˙ e dziewczyna si˛e waha. — Nie pytaj teraz o nic, po prostu rób, co mówi˛e. Gdzie zbiera si˛e Zgromadzenie? Zabierz mnie do nich! Nie czekajac ˛ dłu˙zej, Menion wział ˛ dziewczyn˛e pod rami˛e i wypchnał ˛ w pos´piechu, lecz delikatnie, przez drzwi na długi korytarz. Razem szybko przemierzali pusty dom, a˙z wyszli na trawnik tonacy ˛ w gł˛ebokim cieniu wysokich drzew. Biegli teraz, starajac ˛ si˛e uciec przed zimnym porannym deszczem. Na szcz˛es´cie s´cie˙zki koło domów były cz˛es´ciowo osłoni˛ete od deszczu długimi okapami, zanadto wi˛ec nie zmokli. Kiedy tak zmierzali w kierunku domu Zgromadzenia, Shirl wypytywała go, jakim te˙z sposobem znalazł si˛e w tej cz˛es´ci krainy. Menion jednak odpowiadał wymijajaco; ˛ nie chciał wspomina´c o Allanonie i o Mieczu Shannary. Czuł, z˙ e mógłby zaufa´c tej dziewczynie, ale wcia˙ ˛z pami˛etał o przestrogach Allanona, by z˙ aden z uczestników wyprawy do Paranoru nie rozgłaszał historii o zaginionym Mieczu. Wyja´snił jej wi˛ec, z˙ e spieszył na wezwanie Balinora, który potrzebuje pomocy w obliczu inwazji z Nordlandii. Shirl przyj˛eła t˛e wersj˛e, 279

a Menion czuł si˛e troch˛e winny, z˙ e ja˛ okłamał. Ale te˙z i Allanon nie powiedział mu przecie˙z całej prawdy, Menion pomy´slał wi˛ec, z˙ e i tak niewiele wie; by´c mo˙ze mniej, ni˙z mu si˛e wydawało. Dochodzili ju˙z do budynku Zgromadzenia — wielkiej kamiennej budowli wspartej na starych, zwietrzałych ju˙z prawie kolumnach. Zwie´nczone łukami okna zdobione były misterna˛ krata.˛ Stra˙z, oparta niedbale o drzwi, nie zatrzymywała ich, gdy wchodzili do staro˙zytnych budynków. Pospieszyli wi˛ec długimi, wysokimi korytarzami, wspinali si˛e po kr˛etych schodach, a s´ciany rozbrzmiewały echem, gdy stapali ˛ po wiekowej kamiennej posadzce, która zapewne pami˛etała jeszcze kroki ludzi sprzed tysiaca ˛ lat. Zgromadzenie zebrało si˛e w izbie na czwartym pi˛etrze głównego budynku. Kiedy na koniec znale´zli si˛e przed drewnianymi drzwiami, Shirl poradziła Menionowi, by poczekał na nia˛ tutaj, gdy ona b˛edzie prosi´c swego ojca i pozostałych członków Zgromadzenia o posłuchanie. Po chwili wahania ksia˙ ˛ze˛ przystał na to, cho´c niech˛etnie. Czas mijał wolno, odmierzany przytłumionymi przez masywne odrzwia głosami, które stapiały si˛e z monotonnym szumem deszczu. Gdy tak stał w cichej pustce, przywoływał w pami˛eci twarze przyjaciół, rozmy´slajac ˛ ze smutkiem o tym, co mogło im si˛e przytrafi´c od czasu Paranoru. By´c mo˙ze ju˙z nigdy nie b˛eda˛ razem jak za dawnych dobrych, lecz pełnych trwogi dni, gdy byli w drodze do warowni druidów. Nigdy nie zapomni ich odwagi i po´swi˛ecenia; poczuł dum˛e na wspomnienie tamtych niebezpiecze´nstw, którym stawili czoło i które pokonali. Nawet Flick, tak przecie˙z zawsze ostro˙zny, wykazał si˛e odwaga˛ i niezłomnym uporem, którego Menion nie spodziewałby si˛e u niego. A Shea, jego najlepszy przyjaciel? Ksia˙ ˛ze˛ pokr˛ecił ze smutkiem głowa˛ na wspomnienie kompana, którego tak mu brakowało. T˛esknił za nim i za ta˛ jego przedziwna˛ mieszanka˛ trze´zwego spojrzenia na z˙ ycie, a zarazem niezłomnej wiary w staro˙zytne wierzenia i nie przystajace ˛ do rzeczywisto´sci przekonania. Shea jakim´s sposobem zdawał si˛e nie dostrzega´c zmian ani nawet odwiecznej w˛edrówki sło´nca ze wschodu na zachód. A przecie˙z kraj i ludzie rozwijali si˛e, zasiedlajac ˛ raz jeszcze rozległe przestrzenie. Dawne wojny odchodza˛ powoli w zapomnienie, powracajac ˛ tylko w sennych koszmarach. Młody chłopak z Vale jednak tak˙ze zdawał si˛e nie pojmowa´c, z˙ e przecie˙z przeszło´sc´ i przyszło´sc´ sa˛ nierozerwalnie powiazane, ˛ przetykajac ˛ si˛e wzajemnie jak gobelin pomysłów, my´sli i zdarze´n. Na swój sposób Shea był cz˛es´cia˛ przemijajacej ˛ epoki, wspomnieniem dnia wczorajszego raczej ni˙z obietnica˛ jutra. Jak˙ze˙z to wszystko dziwne, my´slał Menion, wpatrujac ˛ si˛e w wyblakłe ze staro´sci kamienne s´ciany. Shea i Miecz Shannary — dwa relikty umierajacej ˛ epoki. A jednak byli nadzieja˛ czasów, które miały dopiero nadej´sc´ . Byli kluczem do z˙ ycia przyszłych pokole´n. Ci˛ez˙ kie drewniane drzwi otworzyły si˛e i aksamitny głos Shirl rozwiał mys´li i wspomnienia. Wydawała si˛e taka mała i krucha, stojac ˛ we wn˛ece olbrzymich wrót; na jej pi˛eknej twarzy malował si˛e cie´n niepokoju. Nic dziwnego, z˙ e Pallance Buckhannah chciał ja˛ za z˙ on˛e. Menion podszedł do niej, ujał ˛ za r˛ek˛e i razem we280

szli do sali. Poczuł starodawna˛ surowo´sc´ i prostot˛e tego miejsca, gdy szedł w strudze szarego s´wiatła padajacego ˛ ze strzelistych, zdobnych kutym z˙ elazem okien. To miejsce było starym, dumnym i wyniosłym kamieniem; w˛egielnym miasta na wyspie. Dwudziestu m˛ez˙ czyzn zasiadało wzdłu˙z długiego połyskujacego ˛ stołu. W ich twarzach było co´s wspólnego; wszyscy wiekowi, o wielkiej zapewne wiedzy i dos´wiadczeniu, powa˙zni i zdecydowani. W ich oczach dostrzegł jednak strach, strach przed nieznanym, l˛ek i obaw˛e o miasto i ludno´sc´ . Wiedzieli, co si˛e stanie, gdy deszcze ustana˛ i wody Mermidonu poddadza˛ si˛e ciepłu słonecznego blasku. Ksia˙ ˛ze˛ stanał ˛ teraz naprzeciw nich. Dobierajac ˛ starannie ka˙zde słowo, opisywał wielko´sc´ wrogich sił zebranych pod dowództwem lorda Warlocka. Opowiedział pokrótce histori˛e ich długiej podró˙zy do Callahornu, wspominajac ˛ Balinora i kompani˛e przyjaciół, którzy kiedy´s spotkali si˛e w Culhaven, a teraz rozproszyli po czterech krainach. Nie wspomniał jednak ani o Mieczu i tajemniczym pochodzeniu Shei, ani te˙z nawet o Allanonie. Nie było wszak powodu, by starsi ze Zgromadzenia wiedzieli cokolwiek wi˛ecej ponad to, z˙ e Kern stan˛eło w obliczu inwazji. Ko´nczac ˛ wezwał do ochrony mieszka´nców, dopóki był jeszcze na to czas i doradził, by ewakuowano miasto, zanim droga odwrotu zostanie odci˛eta. Menion odczuł dziwna˛ satysfakcj˛e. Ryzykował przecie˙z o wiele wi˛ecej ni˙z tylko swoje z˙ ycie, by ostrzec tych ludzi. Gdyby do nich nie dotarł, wszyscy oni mogliby zgina´ ˛c, nie majac ˛ nawet szansy na wydostanie si˛e z niebezpiecze´nstwa. Było dla´n bardzo wa˙zne, z˙ e tak sumiennie wywiazał ˛ si˛e ze swego zadania. Pytania, które padały teraz, pełne były trwogi i gniewu. Menion odpowiadał krótko, starajac ˛ si˛e zachowa´c spokój, gdy zapewniał zebranych, i˙z pot˛ega wrogiej armii jest taka wła´snie, jak to opisał, i z˙ e atak jest pewny. W ko´ncu bezładne krzyki i panika ustapiły ˛ miejsca rzeczowej dyskusji i rozwa˙zaniom ró˙znych mo˙zliwo´sci. Kilku członków Zgromadzenia było przekonanych, z˙ e miasto powinno si˛e broni´c do momentu, gdy Pallance Buckhannah nadejdzie z Tyrsis z Legionem Granicznym. Wi˛ekszo´sc´ była jednak zdania, z˙ e gdy deszcze ustana,˛ a mogło to nastapi´ ˛ c niebawem, naje´zd´zcy z łatwo´scia˛ si˛e dostana˛ na brzegi wyspy i złupia˛ bezbronne miasto. Menion przysłuchiwał si˛e goraczkowym ˛ rozwa˙zaniom, rozmys´lajac ˛ jednocze´snie o powstałej sytuacji. Na koniec jeden z m˛ez˙ czyzn o rumianej twarzy i popielatych włosach, którego Shirl przedstawiła jako swego ojca, wstał i odwołał Meniona, by porozmawia´c z nim na osobno´sci. — Czy widziałe´s si˛e z Balinorem, młody człowieku? Czy wiesz, gdzie mo˙zna go znale´zc´ ? — Powinien był dotrze´c do Tyrsis wiele dni temu. — Menion nie potrafił ukry´c niepokoju. — Wybrał si˛e tam, by postawi´c Legion Graniczny w pogotowiu. . . gdyby miało doj´sc´ do najazdu. Byli te˙z z nim kuzynowie Eventina Elessedila.

281

Starszy człowiek zachmurzył si˛e, a oczy wyra˙zały niezdecydowanie i konsternacj˛e. — Ksia˙ ˛ze˛ Leah, musz˛e ci wyzna´c, z˙ e sytuacja jest o wiele powa˙zniejsza, ni˙z na to wyglada. ˛ Król Callahornu, Ruhl Buckhannah, zaniemógł powa˙znie par˛e tygodni temu i nic nie wskazuje na to, by wrócił do zdrowia. W tym te˙z czasie, o ile mi wiadomo, Balinora nie było w mie´scie, jego młodszy brat przejał ˛ wi˛ec obowiazki ˛ ojca. Zawsze był to człowiek niestałego charakteru, wszelako ostatnimi czasy czyny jego były zgoła nie do poj˛ecia. Pierwsze, co zrobił, to rozwiazał ˛ Legion Graniczny. . . Utworzył z niego jedynie mały oddział, by mu słu˙zył do jego własnych celów. . . — Rozwiazanie?! ˛ — krzyknał ˛ Menion, nie mogac ˛ uwierzy´c w to, co usłyszał. — Ale dlaczego, w imi˛e. . . ? — Uznał widocznie, z˙ e nic mu po nich. Zastapił ˛ ich wi˛ec swoimi lud´zmi. W gruncie rzeczy Pallance zawsze był w cieniu brata, a Balinor dowodził Legionem Granicznym z rozkazu samego króla. Dlatego te˙z Pallance obawiał si˛e, z˙ e z˙ ołnierze pozostana˛ lojalni wobec pierworodnego syna. A nie miał przecie˙z zamiaru oddawa´c tronu, gdyby król umarł. No có˙z, nawet tego nie ukrywał. Dowódcy legionu i kilku ludzi blisko zwiazanych ˛ z Balinorem zostali po cichu uwi˛ezieni, wszystko przeprowadzono w tajemnicy, z˙ eby nikt si˛e nie zaczał ˛ interesowa´c jego bezsensownymi, z pozoru, poczynaniami. Obecnie najbli˙zszym zaufanym i doradca˛ naszego nowego króla jest niejaki Stenmin, ohydna posta´c i oszust zarazem, dla którego licza˛ si˛e jedynie własne ambicje. Za nic ma ludzi, a i samego Pallancea Buckhannaha tak˙ze. Nie wiem, doprawdy, jak si˛e zdołamy oprze´c tej inwazji — westchnał ˛ cicho starszy człowiek — gdy dowództwo podzielone i tron zachwiany. Nie jestem nawet pewien, czy zdołamy przekona´c ksi˛ecia, z˙ e niebezpiecze´nstwo jest tak blisko, zanim wróg stanie u otwartych bram! — W takim razie Balinor jest w s´miertelnym niebezpiecze´nstwie — stwierdził Menion ponuro. — Udał si˛e do Tyrsis, nie zdajac ˛ sobie sprawy, z˙ e jego ojciec jest tak powa˙znie chory i z˙ e jego młodszy brat ogłosił si˛e głównym dowódca.˛ Musimy natychmiast si˛e z nim porozumie´c. Członkowie Zgromadzenia za´s w dalszym ciagu ˛ goraco ˛ dyskutowali, zrywajac ˛ si˛e w zapami˛etaniu z miejsc. Naradzali si˛e, jak ratowa´c i zagro˙zone miasto. Ojciec Shirl podszedł do nich, ale musiało mina´ ˛c jeszcze troch˛e czasu, zanim panika ustapiła ˛ i mo˙zna było kontynuowa´c racjonalna˛ dyskusj˛e. Menion przysłuchiwał si˛e przez chwil˛e, a potem jego my´sli poszybowały gdzie´s dalej, poza mury i okna, w majestatyczne w swej jednostajnej szaro´sci niebo. Nie było ju˙z tak ciemne jak jeszcze niedawno, deszcz za´s słabł coraz bardziej. Było jasne, z˙ e najpó´zniej do jutra przestanie pada´c, a wróg, rozło˙zony obozem nad Mermidonem, spróbuje si˛e przeprawi´c. Ostateczna pora˙zka była nieunikniona, nawet gdyby ta garstka z˙ ołnierzy stacjonujacych ˛ lub mieszkajacych ˛ w Kern dokładała wszelkich stara´n, by go broni´c. Bez wielkiej, dobrze zorganizowanej armii ludzie zostana˛ niechybnie 282

wyci˛eci w pie´n, a samo miasto szybko padnie. Menion starał si˛e wyobrazi´c sobie, co te˙z pomysłowy zawsze i zaradny druid Allanon zrobiłby, gdyby tu był. A sytuacja nie przedstawiała si˛e obiecujaco. ˛ Tyrsis było teraz w r˛ekach szalonego i chorobliwie ambitnego uzurpatora, a Kern praktycznie pozbawione przywództwa i zdane na łask˛e naje´zd´zcy. Członkowie Zgromadzenia, podzieleni i niezdecydowani, wcia˙ ˛z dyskutowali o podj˛eciu działa´n, które ju˙z dawno powinny by´c rozpocz˛ete. Ogromna˛ strata˛ czasu i szale´nstwem było ciagłe ˛ rozwa˙zanie nowych pomysłów i alternatyw. — Czcigodni radni! Słuchajcie! — Mocny głos Meniona odbił si˛e echem od wiekowych s´cian, a głosy milkły jeden po drugim a˙z do szeptów. — Nie tylko Callahorn, ale cała Sudlandia, wasze domostwa i moje b˛eda˛ zniszczone, je´sli natychmiast nie zaczniemy działa´c. Do jutrzejszego poranka Kern b˛edzie obrócone w popioły, a ludzie pójda˛ w niewol˛e. Jedyna˛ nasza˛ szansa˛ na przetrwanie jest ucieczka do Tyrsis, a jedyna˛ nadzieja˛ na zwyci˛estwo nad pot˛ez˙ na˛ armia˛ Nordlandii jest Legion Graniczny zebrany pod Balinorem. Armie elfów sa˛ gotowe walczy´c przy naszym boku, a poprowadzi je Eventin. Karły, zaprawione w bojach z gnomami, równie˙z do nas dołacz ˛ a.˛ Musimy wszak˙ze jako´s przetrwa´c, dopóki wszyscy nie zjednoczymy si˛e przeciw temu s´miertelnemu niebezpiecze´nstwu. — Dobrze rzeczesz, ksia˙ ˛ze˛ Leah — wtracił ˛ szybko ojciec Shirl, gdy rozgoraczkowany ˛ Menion przerwał na chwil˛e. — Ale wska˙z nam sposób, w jaki nasi ludzie mogliby dotrze´c w takiej sytuacji do Tyrsis. Wróg jest dokładnie po drugiej stronie Mermidonu, my za´s jeste´smy praktycznie bezbronni. Musimy ewakuowa´c blisko czterdzie´sci tysi˛ecy ludzi i doprowadzi´c ich bezpiecznie do Tyrsis, które jest oddalone całe mile na wschód. Tamci z pewno´scia˛ otoczyli nas posterunkami, aby zapobiec wydostaniu si˛e kogokolwiek, zanim wyspa zostanie zaatakowana. Jak˙ze˙z mamy pokona´c taka˛ przeszkod˛e? — Zaatakujemy ich — rzekł z prostota˛ Menion, a w kacikach ˛ ust drgał mu lekki u´smiech. Cisza, która po tym zapadła, była a˙z nadto wymowna. Słowa ju˙z si˛e cisn˛eły na usta oszołomionych ludzi, gdy Menion podniósł r˛ek˛e w uspokajajacym ˛ ge´scie. — Atak, w dodatku w nocy, jest wła´snie tym, czego najmniej si˛e teraz spodziewaja.˛ Szybkie uderzenie na ich flanki, je´sli je dobrze poprowadzi´c, na pewno wprawi ich w konsternacj˛e. Moga˛ pomy´sle´c, z˙ e jest to atak silnie uzbrojonej armii. . . No bo któ˙z inny o´smieliłby si˛e atakowa´c taka˛ sił˛e. . . Ciemno´sc´ i zaskoczenie ich zmyla.˛ Taki atak złamie szyki ich zewn˛etrznych posterunków. Mo˙zemy te˙z narobi´c du˙zo hałasu i wystrzeli´c ognie. To ich musi zdezorientowa´c na przynajmniej godzin˛e, a mo˙ze nawet dłu˙zej. Wtedy mo˙zemy próbowa´c ewakuowa´c miasto. — Jeden ze starszych potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Wiele godzin te˙z by nie starczyło, młody człowieku. Nawet gdyby´smy zdołali przeprawi´c czterdzie´sci tysi˛ecy ludzi na południowy brzeg, to jeszcze trzeba maszerowa´c na południe do Tyrsis. . . prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ mil! To oznacza całe dnie dla kobiet i dzieci. Gdy tamci wejda˛ i zobacza,˛ z˙ e miasto jest opuszczone, to 283

i tak poda˙ ˛za˛ za nami, a przecie˙z nie b˛edziemy od nich szybsi. Po co wi˛ec nawet mamy próbowa´c? — Nie b˛edziecie musieli ich wyprzedza´c czy te˙z ucieka´c przed nimi — powiedział szybko Menion. — Nie b˛edziecie szli ladem. ˛ Popłyniecie z nurtem Mermidonu! Załadujcie wszystkich do łodzi i łódek, czółen, na tratwy i na barki. . . i na co tam macie teraz. . . i mo˙zecie zbudowa´c w ciagu ˛ dnia. Po prostu wszystko, co si˛e nada pływania. Mermidon płynie na południe w głab ˛ Callahornu mniej wi˛ecej około dziesi˛eciu mil od Tyrsis. Dobijecie do brzegu w tym miejscu i wtedy łatwo ju˙z b˛edzie si˛e bezpiecznie schroni´c w mie´scie zanim nadejdzie poranek i na długo zanim wielka, a wi˛ec i powolna armia Nordlandii ruszy si˛e z miejsca. Członkowie Zgromadzenia powstali ze swych miejsc, wykrzykujac ˛ pochwały i podziwiajac ˛ nieugi˛eto´sc´ woli młodego ksi˛ecia. Je´sli była jakakolwiek szansa na uratowanie ludno´sci Kern, nawet gdyby samo miasto miało by´c zdobyte przez wrogie hordy, to trzeba było próbowa´c. Po krótkiej ju˙z teraz dyskusji Zgromadzenie zako´nczyło obrady, by pop˛edzi´c ludzi do pracy. Od tej chwili a˙z do zachodu sło´nca ka˙zdy, kto tylko był zdolny do pracy, musiał budowa´c drewniane tratwy, ka˙zda z nich za´s powinna zabra´c ponad setk˛e ludzi. Były te˙z dziesiatki ˛ tuzinów małych łodzi, u˙zywanych do krótkich wypraw na pobliskie wysepki i na połowy. Miasto posiadało równie˙z wcale poka´zna˛ flot˛e barek transportowych, które mo˙zna przecie˙z przystosowa´c do aktualnych potrzeb. Menion zasugerował, z˙ eby Zgromadzenie rozkazało uzbrojonym z˙ ołnierzom patrolowa´c brzegi i z˙ eby nikt nie opuszczał wyspy. Wszystko miało pozosta´c tajemnica˛ tak długo, jak si˛e tylko da. Najwi˛eksza˛ troska˛ Meniona było to, aby nikt ich nie zdradził. Wtedy cały plan ucieczki obrócono by wniwecz. Obawy ksi˛ecia były zasadne. Kto´s przecie˙z zaskoczył Shirl w jej własnym domu, porwał ja˛ z tłumnego miasta, przeprawił si˛e z nia˛ przez rzek˛e i oddał w r˛ece trolli. Musiał macza´c w tym palce kto´s, kto nie był obcy mieszka´ncom miasta. Ktokolwiek to był, wcia˙ ˛z pozostawał wolny i w ukryciu, bezpieczny w tłumie. Gdyby si˛e dowiedział o planie i jego szczegółach, to z pewno´scia˛ próbowałby ostrzec armi˛e z Nordlandii. Wszystko musiało pozosta´c tajemnica,˛ je˙zeli to ryzykowne przedsi˛ewzi˛ecie miało si˛e uda´c. Pozostała cz˛es´c´ dnia upływała Menionowi szybko. Zapomniał na jaki´s czas o Shei, kompanach i o ostatnich, trudnych tygodniach. Po raz pierwszy od czasu, gdy Shea odwiedził go na dworze, ksia˙ ˛ze˛ Leah miał do rozwiazania ˛ problem, który pojmował w cało´sci i dysponował s´rodkami do jego rozwiazania. ˛ Wrogiem nie był Król Czaszki czy te˙z upiorne, nie z tego s´wiata monstra, które mu słu˙zyły. Tym razem jego wróg miał ciało i ko´sci, podlegał tym samym regułom z˙ ycia i s´mierci co ka˙zdy inny człowiek. Tego przeciwnika mo˙zna przestraszy´c, a jego strach analizowa´c i wykorzysta´c. Najwa˙zniejszym atutem w próbie wyprowadzenia w pole czekajacej ˛ armii był czas. Tym razem Menion uczestniczył w najpowa˙zniejszym w jego z˙ yciu przedsi˛ewzi˛eciu — miał uratowa´c całe miasto. Wraz z członkami 284

Zgromadzenia kierował budowa˛ wielkich tratw, była to dla obl˛ez˙ onych jedyna nadzieja na bezpieczna˛ z˙ eglug˛e w dół Mermidonu a˙z do Tyrsis. Punktem docelowym miał by´c południowy brzeg tu˙z za miastem. Była tam szeroka, ale dobrze zabezpieczona zatoka, gdzie tratwy mogły by´c spuszczone na wod˛e pod osłona˛ nocy. Po pierwszej stronie zatoki brzeg był do´sc´ niski, za to urwisty i ciagn ˛ ał ˛ si˛e a˙z do grobli. Menion pomy´slał, z˙ e mała grupa mo˙ze przeby´c w tym miejscu rzek˛e w bród, podczas gdy główny „atak” na obóz nastapiłby ˛ troch˛e pó´zniej. B˛edac ˛ na drugim brzegu, mogliby opanowa´c patrolujace ˛ stra˙ze. Gdy ju˙z si˛e z nimi uporaja,˛ mo˙zna b˛edzie spu´sci´c tratwy na wod˛e i popłyna´ ˛c z nurtem południowej odnogi Mermidonu do Tyrsis. Menion wierzył, z˙ e je´sli niebo pozostanie ciemne, a stra˙ze odwołane w gór˛e rzeki, by broni´c obozu przed atakiem, i je´sli ludzie na tratwach zachowaja˛ cisz˛e, to ewakuacja mo˙ze si˛e powie´sc´ . Jednak ju˙z pó´znym popołudniem deszcz ustał całkowicie, a kł˛ebiace ˛ si˛e szare chmury ust˛epowały miejsca ciemnemu bł˛ekitowi. Burza, która była ju˙z tylko odległym pomrukiem, zbli˙zała si˛e do ko´nca. Wró˙zyło to bezchmurna,˛ ksi˛ez˙ ycowa˛ noc z tysiacem ˛ mrugajacych ˛ gwiazd. Menion siedział w jednej z mniejszych komnat domu Zgromadzenia; oderwał na chwil˛e wzrok od olbrzymiej mapy rozło˙zonej na stole i obserwował te niekorzystne dla nich zmiany. Miał do pomocy dwóch członków rozwiazanego ˛ Legionu Granicznego: Janusa Senpre, porucznika Legionu i zarazem najwy˙zszego stopniem oficera na wyspie, oraz siwowłosego weterana Fandreza. Ten ostatni znał tereny wokół Kernu lepiej ni˙z ktokolwiek inny, poproszono go wi˛ec o pomoc w zorganizowaniu ataku na pot˛ez˙ na˛ armi˛e Nordlandii. Senpre za´s, jego dowódca, był wyjatkowo ˛ młodym jak na swoja˛ rang˛e, lecz twardym i zdecydowanym z˙ ołnierzem, który sp˛edził ju˙z sporo lat na polu walki. Był równie˙z zagorzałym zwolennikiem Balinora. Podobnie jak Meniona niepokoił go brak wiadomo´sci o ksi˛eciu. Kilka godzin wcze´sniej Janus Senpre zebrał dwustu do´swiadczonych z˙ ołnierzy Legionu i utworzył oddział uderzeniowy, który miał n˛eka´c stra˙ze wrogiego obozu. Menion zaoferował swa˛ pomoc, która˛ przyj˛eto z ochota.˛ Ksia˙ ˛ze˛ miał ciagle ˛ pokaleczone i obolałe po szale´nczym biegu z uratowana˛ Shirl stopy, ale nie chciał pozosta´c w tyle wraz z oddziałem ewakuujacym ˛ mieszka´nców wyspy; w ko´ncu manewr z mała˛ grupa˛ uderzeniowa˛ był jego pomysłem. Flick opisałby to jako połaczenie ˛ głupiego uporu i dumy, ale przecie˙z Menion Leah nie byłby bardziej bezpieczny tu, na wyspie, podczas gdy na rzece wrzałaby walka. Poza tym trwało to całe lata, zanim Menion znalazł co´s, za co warto walczy´c, a co nie było jedynie zaspokajaniem kolejnej fantazji i nie wabiło samym tylko smakiem przygody. Nie chciał by´c biernym obserwatorem najbardziej przera˙zajacych ˛ od wieków zdarze´n, gdy strach trzymał za gardło plemi˛e człowieka. — To tutaj, przy Spinn Barr. . . tu powinni´smy wyladowa´ ˛ c — piskliwy głos Fandreza przywołał Meniona do rzeczywisto´sci i ksia˙ ˛ze˛ spojrzał ponownie na ma-

285

p˛e. Janus Senpre zgodził si˛e z tym; patrzył przy tym bacznie na Meniona, upewniajac ˛ si˛e, czy ten wszystko spami˛eta. Ksia˙ ˛ze˛ przytaknał ˛ skwapliwie. — B˛eda˛ mieli rozstawione posterunki na równinie, gdzie´s powy˙zej tej mielizny — odpowiedział. — Je´sli si˛e ich nie pozb˛edziemy, moga˛ nam odcia´ ˛c powrót. — Twoim zadaniem b˛edzie trzyma´c ich z daleka i zapewni´c nam otwarta˛ drog˛e — stwierdził sucho dowódca Legionu. Menion otworzył usta. by zaoponowa´c, ale szybko mu przerwano. — Doceniam twoja˛ ch˛ec´ towarzyszenia nam, Menionie. ale musimy przecie˙z i´sc´ szybciej ni˙z nasz wróg. A twoje stopy sa˛ wcia˙ ˛z w kiepskim stanie i nie zniosa˛ dłu˙zszej podró˙zy. Wiesz o tym tak samo jak ja. Tak wi˛ec patrole nadbrze˙zne sa˛ twoje. Zapewnij nam otwarta˛ drog˛e do łodzi, a przysłu˙zysz si˛e nam lepiej, ni˙z idac ˛ z nami. Menion milczaco ˛ zgodził si˛e, był wszelako gł˛eboko zawiedziony. Chciał by´c na samym czele ataku. Ciagle ˛ te˙z, gdzie´s w pod´swiadomo´sci, miał nadziej˛e na znalezienie Shei, który był uwi˛eziony we wrogim obozie. Jego my´sli pow˛edrowały do Allanona i Flicka. By´c mo˙ze odszukali ju˙z chłopaka z Shady Vale, tak jak to druid przyobiecał. Potrzasn ˛ ał ˛ ze smutkiem głowa.˛ Shea, Shea. . . dlaczego to musiało si˛e przytrafi´c komu´s takiemu jak ty, kto chciał po prostu, by go zostawiono w spokoju. Było co´s szalonego w tym powtarzajacym ˛ si˛e schemacie z˙ ycia; człowiek cz˛esto musiał akceptowa´c bieg zdarze´n z bezsilna˛ zło´scia˛ lub t˛epa˛ oboj˛etno´scia.˛ Mogło nie by´c innego rozwiazania, ˛ chyba z˙ e. . . s´mier´c. Spotkanie zako´nczyło si˛e zaraz potem, a przygn˛ebiony i zawiedziony Menion Leah włóczył si˛e bez celu, wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zony w swych my´slach. Nie zdawał sobie sprawy, kiedy zszedł kamiennymi schodami na ulic˛e i poszedł z powrotem w kierunku domu Shirl; szedł zatłoczonymi chodnikami blisko murów budynków. Widmo lorda Warlocka wynurzyło si˛e przed nim jak pot˛ez˙ na, niebotyczna wie˙za. Jak mogli mie´c nadziej˛e na pokonanie kogo´s, kto nie ma duszy, istoty, która podlega innym prawom ni˙z te, które rzadz ˛ a˛ w ich s´wiecie? Dlaczego prosty młody człowiek z zabitej dechami wioski w dolinie miałby by´c jedyna˛ s´miertelna˛ istota˛ zdolna˛ do pokonania takiej pot˛egi? Menion próbował rozpaczliwie zrozumie´c cokolwiek z tego co przytrafiało si˛e jemu i jego przyjaciołom, cokolwiek z tej łamigłówki lorda Warlocka i Miecza Shannary. Nagle znalazł si˛e przed domem Ravenlocków. Masywne drzwi były zamkni˛ete, metalowe klamki wygladały ˛ na zimne i zmarzni˛ete w szarej, kł˛ebiacej ˛ si˛e mgle popołudnia. Odwrócił si˛e szybko, by odej´sc´ : nie chciał wchodzi´c do s´rodka ani spotka´c kogokolwiek, wolał teraz chwil˛e samotno´sci. Poszedł wolno kamienna˛ s´cie˙zka˛ do ogrodu z boku domu. Z li´sci i kwiatów kapała woda z kilkudniowego deszczu, a wilgotna ziemia zieleniła si˛e s´wie˙za˛ i soczysta˛ trawa.˛ Przystanał ˛ w ciszy ogrodu, przytłoczony wspomnieniami, t˛esknota˛ i samotno´scia,˛ jakiej nigdy przedtem nie zaznał. Przez moment poddał si˛e rozpaczy, z˙ e tak wiele utracił. Uczucie to było silniejsze ni˙z wtedy, gdy polował w samotnos´ci w rozległych górach Leah, daleko od domu i przyjaciół. Co´s z przera´zliwa˛ 286

pewno´scia˛ mówiło mu, z˙ e ju˙z nigdy nie wróci do tego, co było, z˙ e nigdy nie wróci do przyjaciół, do domu i dawnego z˙ ycia. W dniach, które min˛eły, zatracił to wszystko. Oczy mimowolnie wypełniły si˛e łzami, zamazujac ˛ obraz, a w pnaca ˛ wraz z westchnieniem wdarł si˛e chłód przesiakni˛ ˛ etego deszczem powietrza. Nagle na kamiennej s´cie˙zce rozległy si˛e ciche kroki i kto´s delikatnie ujał ˛ go za rami˛e; rude loki wplotły si˛e w zamazana˛ mozaik˛e zieleni i bł˛ekitu, a wielkie oczy wpatrywały si˛e we´n, po czym zapatrzyły si˛e w ogród. Tych dwoje było teraz samych, a cały s´wiat gdzie´s bardzo daleko. Ci˛ez˙ kie chmury kł˛ebiły si˛e na niebie, połykajac ˛ łaki ˛ bł˛ekitu, który zmieniał si˛e w granat wieczoru. Deszcz znowu zaczał ˛ pada´c na okupowany kraj Callahornu, a Menion z ulga˛ pomy´slał, z˙ e bezksi˛ez˙ ycowa noc otuli bezpieczna˛ ciemno´scia˛ wysp˛e Kern. Było ju˙z dobrze po północy, deszcz ciagle ˛ siapił, ˛ a niebo było nieprzeniknione i ponure, gdy wyczerpany Menion wdrapał si˛e niezgrabnie na mała˛ i w po´spiechu sklecona˛ tratw˛e stojac ˛ a˛ teraz w cichej zatoczce na południowo-zachodnim wybrze˙zu wyspy. Dwie szczupłe r˛ece wyciagn˛ ˛ eły si˛e, by go podtrzyma´c, a on wpatrywał si˛e ze zdziwieniem w ciemne oczy Shirl Ravenlock. Czekała tu na niego, tak jak obiecała, mimo z˙ e błagał ja,˛ by poszła z innymi, gdy zacznie si˛e ewakuacja. Był pokaleczony, mokry i pokrwawiony, pozwolił si˛e wciagn ˛ a´ ˛c i odzia´c w ciepła,˛ sucha˛ szat˛e i otoczy´c ramionami, gdy czekali po´sród nocnych cieni. Było kilku ochotników, którzy wrócili z Menionem, wszyscy gotowi do bitwy, dumni z odwagi i po´swi˛ecenia, które wykazali nocy na równinach Kernu. Nigdy przedtem ksia˙ ˛ze˛ Leah nie widział takiej brawury w obliczu tak wielkiego niebezpiecze´nstwa i nierównych szans. Tych paru ludzi z osławionego Legionu Granicznej całkowicie zaskoczyło obóz wroga i nawet teraz, po czterech godzinach od rozpocz˛ecia natarcia, panowało w nim zamieszanie. Wsz˛edzie kł˛ebiły si˛e tysiace ˛ wrogich z˙ ołnierzy, szamoczacych ˛ si˛e bezładnie, zadajacych ˛ ból i s´mier´c ka˙zdemu, kto znalazł si˛e w ich zasi˛egu, nawet swym własnym towarzyszom. Kierowało nimi co´s wi˛ecej ni˙z s´miertelny strach czy nienawi´sc´ . Kierowała nimi nieludzka moc lorda Warlocka. Jego niewiarygodna w´sciekło´sc´ sprawiała, z˙ e rzucali si˛e w bój niczym oszalałe istoty, których jedynym celem jest niszczy´c i zadawa´c ˙ s´mier´c. Zołnierze Legionu na razie trzymali ich w szachu, wielokrotnie odpierali bezładne ataki, przegrupowywali si˛e i ponownie rzucali na wroga. Wielu poległo. Menion nie mógł poja´ ˛c, w jaki sposób wyszedł z tego z z˙ yciem; graniczyło to niemal z cudem. Liny cumownicze zostały polu´znione i ksia˙ ˛ze˛ poczuł, z˙ e tratwa, porwana przez wartki prad, ˛ zaczyna si˛e oddala´c od brzegu i zmierza ku s´rodkowi wezbranego Mermidonu. Kilka chwil pó´zniej znale´zli si˛e w głównym korycie rzeki i płyn˛eli cicho ku Tyrsis, gdzie dzi˛eki sprawnie przeprowadzonej ewakuacji przebywała ju˙z prawie cała ludno´sc´ Kernu. Kilka godzin wcze´sniej czterdzie´sci tysi˛ecy osób stłoczonych na tratwach, małych łódkach, a nawet dwuosobowych dingi wypłyn˛eło niezauwa˙zenie z obl˛ez˙ onego miasta. Wykorzystali moment, gdy z˙ ołnierze strze287

gacy ˛ zachodniego brzegu Mermidonu pop˛edzili w wielkim po´spiechu do obozu zaatakowanego przez małe oddziały Callahornu. Szum deszczu i grzmot wezbranej rzeki, a tak˙ze sama wrzawa dalekiego obozowiska skutecznie tłumiły głosy przera˙zonych i zrozpaczonych ludzi wybierajacych ˛ si˛e w podró˙z, której stawka˛ była wolno´sc´ i z˙ ycie. Sprzyjało im ciemne, zasnute chmurami niebo, a s´wiadomo´sc´ , z˙ e zdołali na razie umkna´ ˛c lordowi Warlockowi, dodawała im sił. Menion zapadł w niespokojna˛ drzemk˛e. Tratwa kołysała si˛e lekko, płynac ˛ nie´ dziwne sny, zmiennie na południe, niesiona szerokim nurtem wielkiej rzeki. Snił na kraw˛edzi jawy i nierzeczywisto´sci, a czas mijał powoli. W ko´ncu dotarły do niego z˙ ywsze głosy towarzyszy i wyrwały go z m˛eczacych ˛ majaków. Menion otworzył oczy. Odległy horyzont stał w purpurze szalejacego ˛ po˙zaru jak rozedrgany w wilgotnym powietrzu ocean ognia. Ksia˙ ˛ze˛ zamrugał szybko i wysunał ˛ si˛e z ramion Shirl. Na jego twarzy malowała si˛e niepewno´sc´ i niepokój. Krwawa łuna roz´swietlała cała˛ północna˛ cz˛es´c´ nieba, a dziewczyna szeptała mu do ucha słowa pełne smutku: — Podpalili miasto, Menionie. . . Podpalili mój dom! Ksia˙ ˛ze˛ przymknał ˛ oczy i chwycił mocno jej szczupłe rami˛e. Chocia˙z mieszka´ncy Kernu zdołali uciec, samo miasto do˙zyło swego ko´nca, a jego wielko´sc´ obróciła si˛e w popiół.

XXV W grobowej ciemno´sci małej celi czas mijał bardzo powoli. Nawet wtedy, gdy oczy wi˛ez´ niów przyzwyczaiły si˛e troch˛e do nieprzeniknionej ciemno´sci, cisza i pustka tego miejsca uniemo˙zliwiała im rozeznanie si˛e w upływajacym ˛ czasie. Słyszeli tylko własne oddechy, szuranie gryzoni i odległe, miarowe kapanie wody na kamienna˛ posadzk˛e. W ko´ncu słuch zaczał ˛ im płata´c figle i słyszeli odgłosy, które były tylko cisza.˛ Ogarn˛eło ich odr˛etwienie i apatia, poczucie zupełnej beznadziei. Nikt jak dotad ˛ nie przyszedł i wydawało im si˛e, z˙ e nikt ju˙z nigdy nie przyjdzie do tego przedsionka piekła. Gdzie´s wysoko ponad nimi, po´sród s´wiatła i głosów ludzi, Pallance Buckhannah decydował wła´snie o ich losach, a tym samym o istnieniu całej Sudlandii. Kraj Callahornu miał coraz mniej czasu; lord Warlock był ju˙z blisko. Tam na dole wszak˙ze, w małej zimnej celi odci˛etej od t˛etniacego ˛ z˙ ycia, czas nie miał znaczenia, a jutro było tym samym co dzi´s. Kiedy´s, w ko´ncu, kto´s tu przyjdzie, ale czy b˛edzie to dla nich oznaczało blask przyjaznego sło´nca, czy te˙z zamian˛e jednej ciemno´sci na druga.˛ . . ? Czy b˛edzie to ponure spotkanie z Królem Czaszki; z pot˛ega˛ zalewajac ˛ a˛ nie tylko Callahorn, lecz najdalsze nawet kra´nce Sudlandii? Balinor i elfy wyswobodzili si˛e z wi˛ezów, gdy tylko stra˙znicy zamkn˛eli za soba˛ drzwi. Nie skr˛epowano ich zreszta˛ mocno, skoro uwi˛ezieni byli w gł˛ebokich lochach. Nie próbowali wi˛ec nawet walczy´c ze sztabami u drzwi. Zrzucili tylko wi˛ezy i zdj˛eli opaski z oczu, po czym pogra˙ ˛zyli si˛e w dyskusji nad swym dalszym losem. Pomieszczenie było cuchnace, ˛ st˛echlizna dławiła oddech, a zimno przenikało nawet przez grube odzienie. Woleli wi˛ec raczej sta´c, opierajac ˛ si˛e o kamienne s´ciany, ni˙z siedzie´c na mokrym i zgniłym klepisku. Balinor znał podziemia pałacu, ale nie rozpoznawał celi, w której byli uwi˛ezieni. Rozległe piwnice były przeznaczone przede wszystkim do magazynowania z˙ ywno´sci, wiele z nich pełnych było baryłek dojrzewajacego ˛ wina. Ta cela jednak z pewno´scia˛ nie nale˙zała do magazynu. Ksia˙ ˛ze˛ zdał sobie spraw˛e, z˙ e zostali uwi˛ezieni w ciemnicy pod piwnicami, zbudowanej wiele wieków wcze´sniej. Dawno temu lochy te zapiecz˛etowano i zapomniano o nich. Pallance musiał odkry´c ich istnienie i najwidoczniej postanowił u˙zy´c ich do własnych celów. Mo˙zliwe, z˙ e Pallance uwi˛eził w tym mrocznym labiryncie przyjaciół i zwolenników starszego brata, gdy ci przyszli protestowa´c 289

przeciw rozwiazaniu ˛ Legionu. Istnienie tego wi˛ezienia trzymane było w tajemnicy i Balinor watpił, ˛ aby ktokolwiek mógł ich tu odszuka´c. Szybko zako´nczyli dyskusj˛e. Nie było zreszta˛ specjalnie o czym mówi´c. Balinor przekazał polecenia kapitanowi Sheelonowi. Gdyby nie udało im si˛e stad ˛ wyj´sc´ , kapitan miał odszuka´c Ginnisona i Fandwicka, dwóch całym sercem oddanych Balinorowi dowódców. Miał im te˙z przekaza´c rozkaz skrzykni˛ecia pod bro´n Legionu i stawienia oporu ewentualnym atakom lorda Warlocka. Polecił tak˙ze kapitanowi, z˙ eby posłał wiadomo´sci ludom elfów i karłów z ostrze˙zeniem o inwazji i z pro´sba˛ o natychmiastowa˛ pomoc. Eventin nie pozwoli przecie˙z swoim kuzynom pozosta´c dłu˙zej w niewoli, a Allanon przyb˛edzie, jak tylko dotrze do niego wiadomo´sc´ o ich losie. Czas, jaki Balinor dał Sheelonowi, musiał ju˙z dawno mina´ ˛c; pozostawało wi˛ec tylko czeka´c. Czas wszak˙ze był tu rzecza˛ najcenniejsza; ˛ tak długo jak Pallance miał nadziej˛e na tron, ich z˙ ycie wisiało na włosku. Ksia˛ z˙ e˛ Callahornu zaczał ˛ z˙ ałowa´c w gł˛ebi duszy, z˙ e nie posłuchał rad Durina, aby unika´c spotkania z bratem, dopóki nie b˛edzie pewny jego wyników. Nigdy te˙z nie przypuszczał, z˙ e sprawy tak bardzo si˛e pogmatwaja.˛ Pallance post˛epował jak szaleniec, a nienawi´sc´ po˙zerała go tak dalece, z˙ e nie chciał nawet przez chwil˛e wysłucha´c starszego brata. Co´s jednak wcia˙ ˛z nie dawało ksi˛eciu spokoju, co´s tu si˛e nie zgadzało. Pallance zachowywał si˛e wprawdzie irracjonalnie, ale wykraczało to daleko poza wa´snie, jakie dzieliły obu braci; nie tłumaczyło to te˙z tak drastycznych poczyna´n i brutalnego traktowania. Było to co´s wi˛ecej ni˙z samo prze´swiadczenie Pallance’a, z˙ e to Balinor jest odpowiedzialny za chorob˛e ojca. Musiało to mie´c co´s wspólnego z Shirl Ravenlock, pełna˛ powabu kobieta,˛ w której Pallance zakochał si˛e par˛e miesi˛ecy temu i pragnał ˛ po´slubi´c, nie baczac ˛ na to, z˙ e ona wcale tego nie pragnie. Co´s niedobrego przydarzyło si˛e dziewczynie z Kernu, a obwiniono za to Balinora. Wskazywało na to tych par˛e słów, które wykrzyczał Pallance, zanim sprowadzono ich na dół do ciemnicy. Było te˙z prawdopodobne, z˙ e Pallance zrobiłby wszystko, aby odzyska´c dziewczyn˛e cała˛ i zdrowa,˛ gdyby naprawd˛e zagin˛eła. Balinor podzielił si˛e z elfami swymi my´slami. Był ju˙z w tej chwili pewny, z˙ e Pallance wkrótce do nich przyjdzie i za˙zada ˛ informacji na temat dziewczyny. Oczywi´scie nie uwierzy im, gdy powiedza,˛ z˙ e nic im o niej nie wiadomo. Min˛eła jednak cała doba, a nikt nie przyszedł. Nie mieli nic do jedzenia. Ich oczy przyzwyczaiły si˛e ju˙z do ciemno´sci, tylko z˙ e nic nie było do ogladania ˛ poza cieniami, które stanowili, i gołymi, kamiennymi s´cianami. Próbowali wi˛ec spa´c na zmian˛e, aby zachowa´c siły na to, co miało nieuchronnie nastapi´ ˛ c, ale sen nie chciał nadej´sc´ w tej nienaturalnej ciszy. Zapadali wi˛ec tylko w niespokojna˛ drzemk˛e, która nie mogła pokrzepi´c ani ich ciał, ani ducha. Próbowali te˙z, bez wi˛ekszej wiary w sukces, znale´zc´ drog˛e ucieczki z celi. Zacz˛eli od poszukiwa´n jakiego´s słabego punktu w pot˛ez˙ nych zawiasach i z˙ elaznych okuciach ci˛ez˙ kich, masywnych drzwi. Potem przyjrzeli si˛e podłodze, ale bez odpowiednich narz˛edzi nie zdoła290

liby si˛e przebi´c przez zmarzni˛eta˛ na ko´sc´ ziemi˛e klepiska. Wszelkie złudzenia rozwiały si˛e przy litej, kamiennej s´cianie, w której nie wykryli najmniejszego nawet p˛ekni˛ecia. Porzuciwszy wi˛ec my´sl o ucieczce, usiedli zrezygnowani na ziemi i pogra˙ ˛zyli si˛e w ponurym milczeniu. Dopiero po wielu wlokacych ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ godzinach bezczynno´sci usłyszeli odległe dzwonienie metalu i szcz˛ek otwierania ci˛ez˙ kich drzwi; dotarły do nich d´zwi˛eki rozmów i stukot kroków na schodach prowadzacych ˛ do ich celi. Skoczyli wi˛ec na równe nogi i przysłuchiwali si˛e z uwaga.˛ Balinor rozró˙zniał głos brata przebijajacy ˛ si˛e ponad inne, ale jaki´s dziwny, przytłumiony i załamujacy ˛ si˛e. Odstapiły ˛ ci˛ez˙ kie zasuwy, a zgrzyt metalu ranił bole´snie ich uszy, przywykłe teraz do grobowej ciszy. Cofn˛eli si˛e par˛e kroków, gdy: wielkie drzwi celi otwarły si˛e powoli do wewnatrz. ˛ Musieli zasłoni´c oczy przed o´slepiajacym ˛ blaskiem pochodni. Kiedy ich wzrok przywykł nieco do s´wiatła, zobaczyli kilka postaci, które zatrzymały si˛e w drzwiach. Na czele tej grupki stał młodszy z synów króla Callahornu. Miał spokojna,˛ odpr˛ez˙ ona˛ twarz i wygi˛ete w pogardliwym u´smieszku usta. W jego oczach płon˛eła niepohamowana nienawi´sc´ . Stał tak, wpatrujac ˛ si˛e w ka˙zdego z trzech wi˛ez´ niów, i zaciskał pi˛es´ci za plecami. Bracia byli do siebie bardzo podobni; ten sam owal twarzy, szerokie usta i wydatny nos, ta sama mocna budowa ciała. Za młodszym ksi˛eciem stała chuda, lekko przygarbiona posta´c w czerwonych szatach. Nawet elfy od razu wiedziały, z kim maja˛ do czynienia, cho´c nigdy przedtem si˛e nie spotkali. A wi˛ec to był ów tajemniczy Stenmin. Gł˛eboko osadzone waskie ˛ oczy, z których wyzierało nie skrywane zło, wpatrywały si˛e w nich przenikliwie. Ten to człowiek zyskał nieograniczone zaufanie młodego samozwa´nczego króla. Stenmin nerwowym ruchem szarpał spiczasta˛ bródk˛e okalajac ˛ a˛ kanciasta˛ szcz˛ek˛e. Za Pallance’em i jego tajemniczym towarzyszem stało dwóch stra˙zników odzianych na czarno i noszacych ˛ znak sokoła. Za drzwiami postawiono jeszcze dwóch wartowników. Wszyscy trzymali nie wró˙zace ˛ nic dobrego włócznie. Przez chwil˛e nikt nic nie mówił ani nawet si˛e nie poruszył. Trwali tak, pogra˙ ˛zeni we wzajemnej obserwacji w mdłym s´wietle pochodni rzucajacych ˛ ponury i krwawy blask na s´ciany małej celi. Nagle Pallance zrobił krok do przodu. — B˛ed˛e rozmawiał z bratem na osobno´sci. Wyprowad´zcie stad ˛ tych dwóch! Stra˙znicy skin˛eli głowami i wypchn˛eli opierajace ˛ si˛e elfy z celi. Ksia˙ ˛ze˛ zaczekał, a˙z odejda,˛ i zwrócił si˛e do stojacego ˛ tu˙z obok doradcy. — Zostaw nas, Stenmin. Chc˛e z nim porozmawia´c sam. Ton jego głosu ocierał si˛e o gniew, wi˛ec mistyk skłonił si˛e posłusznie i wycofał z celi. Drzwi szcz˛ekn˛eły głucho i bracia zostali sami, stojac ˛ w ciszy podziemi, a jedynym d´zwi˛ekiem było skwierczenie pochodni, gdy głodny ogie´n połykał nasaczone ˛ drewno, a krople roztopionej smoły kapały na podłog˛e. Balinor si˛e nie poruszył. Stał w oczekiwaniu i obserwował twarz młodszego brata, starajac ˛ si˛e dostrzec w niej cho´c s´lad uczucia miło´sci i przyja´zni, którymi cieszyli si˛e w dzie291

ci´nstwie. Ale nie było ich albo te˙z, zepchni˛ete na samo dno serca, dogorywały przytłoczone niepohamowanym i bezgranicznym gniewem, który zdawał si˛e rosna´ ˛c z ka˙zda˛ chwila.˛ Chwil˛e pó´zniej wyraz furii i pogardy zniknał ˛ z jego twarzy zastapiony ˛ maska˛ oboj˛etno´sci. Balinor poczytywał to za irracjonalna˛ i fałszywa˛ gr˛e, ale nie rozumiał jej celu. — Dlaczego wróciłe´s, Balinorze? — Słowa te wypowiedziane były wolno i jakby ze smutkiem. — Dlaczego to zrobiłe´s? Ksia˙ ˛ze˛ nie odpowiedział. Nie pojmował tej nagłej zmiany nastroju. W czasie ich ostatniego spotkania, tam, na górze, własny brat gotów był niemal rozerwa´c go na kawałki, byle tylko dowiedzie´c si˛e czego´s o Shirl Ravenlock. Teraz za´s wydawało si˛e, z˙ e zupełnie o tym zapomniał. — Ach, zreszta˛ to niewa˙zne, to nie ma ju˙z znaczenia, jak przypuszczam. — Odpowied´z padła, zanim Balinor zdołał si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c. — Mogłe´s pozosta´c tam, daleko, po tym. . . po tym jak. . . po twojej zdradzie. Taka˛ miałem nadziej˛e, no wiesz. . . W ko´ncu kiedy´s byli´smy sobie bliscy. A ty jeste´s, jak by nie było, moim jedynym bratem. Ale to ja b˛ed˛e królem Callahornu. . . To ja powinienem by´c pierworodnym. Jego głos przeszedł w szept, a my´sli jakby oddaliły si˛e i pozostały niedopowiedziane. On oszalał, pomy´slał z rozpacza˛ Balinor, oszalał i jest ju˙z stracony. — Pallance, wysłuchaj mnie. . . Po prostu tylko mnie posłuchaj przez chwil˛e. Nic nie zrobiłem ani Shirl, ani tobie. Od czasu mego wyjazdu przebywałem w Paranorze. Wróciłem tu tylko po to, aby ostrzec naszych ludzi przed Królem Czaszki. Zebrał on armi˛e, która przejdzie przez cała˛ Sudlandi˛e i nikt jej nie zatrzyma, chyba z˙ e zdołamy to zrobi´c tutaj. W imi˛e i dla dobra tych wszystkich ludzi, wysłuchaj mnie, prosz˛e. . . — Nie b˛ed˛e wi˛ecej słuchał tych bzdur o inwazji! — wrzasnał ˛ ostrym, piskliwym głosem Pallance. — Moi zwiadowcy patrolowali całe pogranicze i nie zameldowali o z˙ adnej wrogiej armii, nigdzie. Poza tym nikt nie o´smieliłby si˛e zaatakowa´c Callahornu. . . Zaatakowa´c mnie! Nasi ludzie sa˛ tu bezpieczni. A reszta Sudlandii nic mnie nie obchodzi. Nic im nie jestem winien. Zawsze musieli´smy broni´c pogranicza sami, nigdy nam nie pomogli. Nie mam wobec nich z˙ adnego długu. — Pallance postapił ˛ krok do przodu i z twarza˛ płonac ˛ a˛ gniewem i nienawis´cia˛ wskazał na Balinora w oskar˙zajacym ˛ ge´scie. — Zwróciłe´s si˛e przeciw mnie, bracie, kiedy dowiedziałe´s si˛e, z˙ e mam zosta´c królem. Próbowałe´s mnie otru´c, tak jak otrułe´s mego ojca. Chciałe´s mnie pozostawi´c chorym i bez nadziei, tak jak jego teraz. . . umierajacego ˛ w samotno´sci i w zapomnieniu. Gdy wyruszałe´s z tym zdrajca,˛ Allanonem, my´slałe´s, z˙ e znalazłe´s sojusznika, który pomo˙ze ci zdoby´c tron. Jak˙ze˙z ja nienawidz˛e tego człowieka. . . Nie, nie człowieka, ale złego potwora. Trzeba go zniszczy´c! — Ale ty pozostaniesz w tej celi, sam. . . zapomniany

292

przez wszystkich. . . na długo, Balinorze, na długo. . . a˙z do s´mierci. To los, jaki przeznaczyłe´s dla mnie! Odwrócił si˛e nagle i podchodzac ˛ do zamkni˛etych drzwi, wybuchnał ˛ histerycznym s´miechem. Balinor przestraszył si˛e, z˙ e brat wyjdzie i zamknie na głucho drzwi, pozostawiajac ˛ go tu na zawsze. Ale Pallance zatrzymał si˛e, spojrzał na Balinora przez rami˛e, a potem wolno si˛e odwrócił. W jego oczach znowu malował si˛e smutek. — Mogłe´s trzyma´c si˛e z dala od tej ziemi. . . Mogłe´s pozosta´c w bezpiecznym miejscu. — Jego głos był cichy i jakby pełen troski. — Stenmin powiedział, z˙ e wrócisz. Upierał si˛e przy tym, nawet wtedy, gdy go zapewniałem, z˙ e tego nie zrobisz. I znowu miał racj˛e..! Zawsze ma racj˛e. Dlaczego wróciłe´s? Balinor my´slał goraczkowo. ˛ Musiał zatrzyma´c Pallance’a na tyle długo, by si˛e dowiedzie´c jak najwi˛ecej o ojcu i przyjaciołach. — Ja. . . Wprowadzono mnie w bład. ˛ . . Myliłem si˛e — zaczał ˛ wolno — Wróciłem do domu, by zobaczy´c si˛e z ojcem. . . i z toba˛ tak˙ze, Pallance. — Ojciec. . . no có˙z, jemu ju˙z nie mo˙zna pomóc. . . Stoi nad grobem. Le˙zy w swojej komnacie w południowym skrzydle. Stenmin opiekuje si˛e nim, tak jak i ja, ale nic ju˙z nie mo˙zna zrobi´c. — Ale co mu jest!? — Balinor stracił cierpliwo´sc´ i ruszył gro´znie w kierunku brata. — Trzymaj si˛e z daleka, Balinor! — Pallance cofnał ˛ si˛e pospiesznie, trzymajac ˛ przed soba˛ długi sztylet. Balinor zawahał si˛e na moment. Bez trudu mógłby złapa´c sztylet i powstrzyma´c brata, ale co´s w s´rodku ostrzegało go przed tym. Zatrzymał si˛e szybko, uniósł r˛ece do góry w ge´scie rezygnacji i cofnał ˛ si˛e pod s´cian˛e. — Jeste´s moim wi˛ez´ niem, pami˛etaj o tym. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja,˛ ale w jego głosie drgała niepewno´sc´ . — To ty otrułe´s króla. I próbowałe´s tak˙ze otru´c mnie. Mogłem kaza´c ci˛e straci´c. Stenmin namawiał mnie do natychmiastowej egzekucji, ale ja nie jestem takim tchórzem jak on. Ja tak˙ze byłem dowódca˛ Legionu, zanim. . . Ale ich ju˙z nie ma. Rozwiazano ˛ ich i wypuszczono do domu, do rodzin. Moje panowanie b˛edzie czasem pokoju. Pewnie nie mo˙zesz tego poja´ ˛c, Balinorze, co? Balinor potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa,˛ rozpaczliwie próbujac ˛ zatrzyma´c brata jeszcze przez par˛e minut. Pallance najwyra´zniej oszalał. Mogło to by´c skutkiem dotychczas ukrytej choroby albo te˙z młody ksia˙ ˛ze˛ doznał powa˙znego uszczerbku na zdrowiu w czasie jego nieobecno´sci — tego nie mo˙zna było teraz rozstrzygna´ ˛c. W ka˙zdym razie nie był ju˙z tym, z kim Balinor dorastał i kogo kochał ponad wszystko. Był to kto´s obcy w ciele jego brata, obca istota owładni˛eta obsesja˛ zdobycia tronu. Za tym stał Stenmin, Balinor czuł to. Ta ohydna kreatura zawładn˛eła umysłem brata, naginajac ˛ go do własnych celów i karmiac ˛ bzdurami, jakoby to jemu przeznaczone było zosta´c królem. Pallance zawsze chciał włada´c Callahornem. Ju˙z wtedy, gdy opuszczał miasto, Balinor wiedział, z˙ e brat jest pewien 293

zdobycia władzy. A Stenmin cały czas był przy nim, pozornie jako przyjaciel i doradca, zatruwajac ˛ mu umysł i judzac ˛ przeciw starszemu bratu. To wszystko było bardzo dziwne. Pallance znany był ze swej niezłomnej woli, z uporu, ale tak˙ze z rozsadku. ˛ Nie był to kto´s, kogo mo˙zna by łatwo złama´c. Có˙z wi˛ec si˛e stało? Hendel mylił si˛e co do Pallance’a, ale Balinor najwidoczniej równie˙z si˛e pomylił. Nie mógł tego wszystkiego przewidzie´c. A teraz było ju˙z za pó´zno. — Shirl. . . A co z Shirl? — Balinor zapytał szybko, chcac ˛ za wszelka˛ cen˛e zatrzyma´c brata. Widział, jak gniew znika z jego oczu, a usta wyginaja˛ si˛e w słabym u´smiechu, łagodzac ˛ t˛e koszmarna˛ mask˛e udr˛eki i szale´nstwa. Na t˛e krótka˛ chwil˛e była to znów twarz jego młodszego brata. — Ona jest taka pi˛ekna. . . taka pi˛ekna. — Pallance wzniósł r˛ece w ge´scie rozpaczy, a sztylet upadł na ziemi˛e. — Zabrałe´s mi ja,˛ Balinorze. . . Próbowałe´s ja˛ trzyma´c z dala. Ale ona jest ju˙z bezpieczna, ocalił ja˛ Sudlandczyk, ksia˙ ˛ze˛ taki jak ja. Nie! Nie, nie. . . To tylko ksia˙ ˛ze˛ , a ja jestem teraz królem Tyrsis. . . Królem! To był ksia˙ ˛ze˛ , jakie´s małe pa´nstewko. . . Nigdy o takim nie słyszałem. Ja i on b˛edziemy dobrymi przyjaciółmi, Balinorze. Tak samo jak my kiedy´s byli´smy, ale Stenmin. . . On mówi, z˙ e nie mog˛e ufa´c nikomu, musiałem nawet zamkna´ ˛c Messala i Actona. Przyszli, gdy pu´sciłem legion do domu. Cha, cha. . . ! Chcieli mnie przekona´c, z˙ ebym. . . no có˙z. Chyba dam sobie spokój z tymi pokojowymi planami. . . Oni nic nie zrozumieli. Ale dlaczego. . . ? Dlaczego. . . ? Pallance urwał nagle, a jego wzrok padł na porzucony sztylet. Podniósł go szybko, wło˙zył za pas i u´smiechnał ˛ si˛e przekornie; z tym łobuzerskim u´smieszkiem wygladał ˛ jak bystry dzieciak, któremu udało si˛e unikna´ ˛c bury za przewinienie. Balinor nie miał ju˙z cienia watpliwo´ ˛ sci, z˙ e jego brat nie jest zdolny do normalnego, racjonalnego post˛epowania. Był to teraz tylko bole´snie poszarpany, zniewolony i zdziecinniały umysł. I nagle Balinor wszystko zrozumiał. Przypomniał sobie, jak co´s go ostrzegło przed unieszkodliwieniem brat a przecie˙z byłoby to takie łatwe. Stenmin wiedział, z˙ e Pallance nie miałby z˙ adnych szans, dlatego te˙z specjalnie pozwolił, by bracia zostali sami w celi. Gdyby Balinor obezwładnił ksi˛ecia i wziawszy ˛ go na zakładnika, próbował uciec, szalony mistyk mógłby za jednym zamachem pozby´c si˛e ich obu. Któ˙z wtedy watpiłby ˛ w słowa Stenmina? Wystarczyłoby powiedzie´c, z˙ e Pallance zginał ˛ przypadkowo podczas próby ucieczki Balinora. A wtedy. . . ? Obaj bracia martwi a ich ojciec niezdolny do prowadzenia spraw pa´nstwowych. Stenmin miałby pełna˛ kontrol˛e nad rzadem ˛ całego Callahornu. I w ten sposób sam przypiecz˛etowałby los Sudlandii. — Pallance, posłuchaj mnie, błagam ci˛e — Balinor prosił cicho. — Byli´smy kiedy´s sobie tacy bliscy. Łaczyły ˛ nas nie tylko wi˛ezy krwi. Byli´smy przyjaciółmi i towarzyszami broni. Ufali´smy sobie, kochali´smy si˛e. I zawsze potrafili´smy si˛e zrozumie´c. Nie było takiego problemu, któremu nie daliby´smy rady. Nie mogłe´s przecie˙z zapomnie´c o tym wszystkim. Posłuchaj mnie! Nawet król musi próbowa´c

294

rozumie´c swój lud, i to nawet wtedy, gdy ten lud nie zgadza si˛e z nim. Przyznasz mi racj˛e, prawda? Pallance przytaknał ˛ trze´zwo, ale jego oczy były nieobecne, wpatrzone intensywnie w jaki´s odległy punkt, jakby chciały przebi´c mgł˛e otumanienia, które blokowało swobod˛e my´sli. Na ten przebłysk zrozumienia czekał Balinor, zdecydowany go wykorzysta´c i dotrze´c do pokładu wspomnie´n, które tkwiły gdzie´s gł˛eboko. — To Stenmin toba˛ kieruje, jeste´s narz˛edziem w jego r˛ekach. . . To jest zły człowiek. — Pallance cofnał ˛ si˛e gwałtownie, zasłaniajac ˛ głow˛e r˛ekoma, jakby nie chciał ju˙z nic wi˛ecej usłysze´c. — Musisz mnie zrozumie´c, Pallance, prosz˛e — mówił szybko Balinor. — Nie jestem twoim wrogiem i nie jestem wrogiem tego kraju. Nie otrułem naszego ojca. Nie zrobiłem z˙ adnej krzywdy Shirl, w z˙ aden sposób! Chciałem tylko pomóc. . . Balinor nie zda˙ ˛zył doko´nczy´c. Drzwi otworzyły si˛e z hukiem i stanał ˛ w nich Stenmin. Zgiał ˛ swe chude ciało w pokornym ukłonie, wszedł do celi; złe, waskie ˛ oczy utkwił w Balinorze. — Zdawało mi si˛e, z˙ e´s mnie wzywał, mój panie. — U´smiechnał ˛ si˛e nerwowo. — Tak długo byłe´s tu sam. . . Bałem si˛e, z˙ e mogło ci si˛e przytrafi´c co´s złego. . . Pallance patrzył na niego przez chwil˛e, a potem, nic nie rozumiejac, ˛ pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa˛ i obrócił si˛e do wyj´scia. W tym samym momencie Balinorowi błysn˛eła my´sl, z˙ eby dopa´sc´ i zadusi´c t˛e ohydna˛ kreatur˛e, stojac ˛ a˛ obok jego brata, zanim stra˙z zda˙ ˛zy zareagowa´c. Zawahał si˛e jednak; czy ten desperacki krok dopomógłby mu w ucieczce. . . ? Czy ocaliłby brata? Ta jedna sekunda zdecydowała o wszystkim; było ju˙z za pó´zno. Wrócili stra˙znicy, prowadzac ˛ elfy. Wepchni˛eto ich brutalnie do celi, a˙z pod przeciwległa˛ s´cian˛e. Nagle Balinor przypomniał sobie słowa brata, kiedy rozmawiali o Shirl. Powiedział wtedy co´s o ksi˛eciu z małego pa´nstewka w Sudlandii, o ksi˛eciu, który uratował dziewczyn˛e. Menion Leah! Ale w jaki˙z niepoj˛ety sposób Menion miałby znale´zc´ si˛e teraz w Callahornie. . . ? Stra˙znicy obrócili si˛e do wyj´scia, a wraz z nimi milczacy ˛ Pallance. Jego zły cie´n; Stenmin ujał ˛ pod rami˛e ksi˛ecia, który wydawał si˛e zupełnie nieobecny, i wyprowadził go z celi. Zanim jednak wyszli, chuda posta´c w szkarłatach obróciła si˛e, by jeszcze raz spojrze´c na trójk˛e wi˛ez´ niów. Jadowity u´smiech wykrzywił cienkie, okrutne usta, a głowa przechyliła si˛e na bok w zło´sliwej pokorze. — Tak na wszelki wypadek, je´sli mój kochany król łaskaw był zapomnie´c o tym drobiazgu, Balinorze. . . — Stenmin cedził słowa z wyra´zna˛ satysfakcja,˛ poskramiajac ˛ na t˛e krótka˛ chwil˛e gniew. — Stra˙znicy przy Zewn˛etrznym Murze widzieli, jak rozmawiałe´s z pewnym człowiekiem. . . Taak. . . Z Sheelonem, byłym kapitanem byłego Legionu Granicznego. Rozmawiał on potem z innymi o twojej. . . hmm. . . przykrej sytuacji. . . Ale zapewniam ci˛e, z˙ e ju˙z nie b˛edzie nam wi˛ecej sprawiał kłopotów. Złapano go i osadzono w wi˛ezieniu. Sprawa zako´nczo-

295

na — szeptał jadowicie Stenmin. — Ju˙z po tobie, wielki wojowniku. Z czasem zapomna˛ nawet o tobie. Te słowa padły na Balinora jak grom z jasnego nieba, a serce przestało bi´c na moment. Je´sli Sheelona pojmano, zanim zdołał dotrze´c do Ginnissona i Fandwicka, to nie było ju˙z nikogo, kto zebrałby Legion i przemówił w imieniu Balinora do ludzi. Jego towarzysze i nie b˛eda˛ wiedzieli o uwi˛ezieniu. A nawet gdyby co´s podejrzewali, jaka˛ moga˛ mie´c szans˛e na odnalezienie go, nie wiedzac ˛ dokładnie, co si˛e wydarzyło. Nikt nigdy nie dotrze do tych gł˛ebokich lochów, których sekretu istnienia strze˙ze zaledwie par˛e osób, a wej´scie jest tak dobrze ukryte. Trójka wi˛ez´ niów patrzyła w ponurym milczeniu, jak jeden z z˙ ołnierzy kładzie w progu tac˛e z małym kawałkiem chleba i dzban wody, a potem cofa si˛e do pozostałych stra˙zników czekajacych ˛ w korytarzu. Było ju˙z prawie zupełnie ciemno; ostatnia˛ pochodni˛e trzymał Stenmin. U´smiechał si˛e z ponura˛ zawzi˛eto´scia,˛ pokazujac ˛ Pallanceowi gestem r˛eki, by szedł pierwszy. Ksia˙ ˛ze˛ jednak˙ze zatrzymał si˛e niepewnie. Nie mógł oderwa´c oczu od dumnej, lecz zatroskanej twarzy brata, na której słabe s´wiatło pochodni kładło si˛e na przemian cieniem i czerwienia.˛ Widział te˙z w tym półmroku długa,˛ ciemna˛ bruzd˛e gł˛ebokiej blizny. Dwaj bracia patrzyli na siebie przez kilka chwil, a˙z wreszcie Pallance ruszył wolno w kierunku Balinora, strzasaj ˛ ac ˛ z ramion r˛ek˛e Stenmina, który chciał go zatrzyma´c. Stanał ˛ zaledwie par˛e centymetrów od Balinora, a nieprzytomny, rozbiegany wzrok usiłował zatrzyma´c na spokojnym, zdałoby si˛e z granitu wykutym obliczu; jak gdyby chciał wchłona´ ˛c jego zdecydowanie i sił˛e. R˛eka uniosła si˛e, wpierw niepewnie, a potem szybko, spocz˛eła na ramieniu starszego brata, a palce lekka si˛e zacisn˛eły. — Chc˛e. . . wiedzie´c. — Słowa wypowiedziane były ledwie słyszalnym szeptem. — Chc˛e zrozumie´c. . . musisz mi. . . pomóc. . . Balinor skinał ˛ głowa,˛ a jego wielka dło´n dotkn˛eła na chwil˛e policzka młodszego brata. Było w tym dotkni˛eciu całe uczucie miło´sci i przyja´zni, takie samo jak w czasach ich dzieci´nstwa i młodo´sci. Przez t˛e jedna,˛ krótka˛ chwil˛e znów byli sobie tak bliscy jak niegdy´s. A potem Pallance obrócił si˛e i szybko wybiegł z celi, mijajac ˛ zaskoczonego tym wszystkim Stenmina. Mistyk nic ju˙z nie powiedział ani nawet nie spojrzał na wi˛ez´ niów. Wyszedł szybko, a wielkie drzwi zatrzasn˛eły si˛e za nim z hukiem. Zgrzytn˛eły ci˛ez˙ kie zasuwy i powróciła nieprzenikniona ciemno´sc´ . Wraz z oddalajacymi ˛ si˛e krokami i zapadajac ˛ a˛ głucha˛ cisza˛ odeszła te˙z wszelka nadzieja. *

*

*

Szary kształt oderwał si˛e od czerni spowitego noca˛ drzewa. O tej porze wielki park przy mo´scie Sendica był zupełnie pusty, ale ciemna posta´c rozgladała ˛ si˛e co chwila na boki. Upewniwszy si˛e, z˙ e w pobli˙zu nikogo nie ma, szary cie´n pobiegł szybko w kierunku pałacu Buckhannahów. Przechodzac ˛ z˙ wawo przez niskie 296

z˙ ywopłoty i lawirujac ˛ zgrabnie mi˛edzy krzakami wiazów, ˛ za˙zywna, kr˛epa posta´c zbli˙zała si˛e do muru otaczajacego ˛ tereny pałacowe, cały czas bacznie wypatrujac ˛ najmniejszych oznak nocnej stra˙zy. Obok bramy z kutego z˙ elaza, gdzie ko´nczył si˛e most, stało kilka patroli; w s´wietle ich pochodni mo˙zna było dostrzec na bra˙ mie znak sokoła. Zeby dotrze´c do pokrytego bluszczem muru, trzeba było wpierw wspia´ ˛c si˛e po łagodnej pochyło´sci nasypu. Pod osłona˛ wielkich kamieni ciemna posta´c oddaliła si˛e od głównej bramy i niebezpiecznego s´wiatła pochodni. Tutaj nocny przybysz poczuł si˛e bardziej bezpiecznie; był ledwie widoczna,˛ rozmazana˛ plama˛ na tle zachodniej s´ciany słabo o´swietlonej bladym blaskiem ksi˛ez˙ yca. Rozejrzawszy si˛e raz jeszcze, rozpoczał ˛ wspinaczk˛e; silne dłonie pewnie chwytały si˛e bluszczu i, mocnych na szcz˛es´cie, zwojów winoro´sli. Po chwili uniósł ostro˙znie głow˛e znad kraw˛edzi muru, a bystre oczy przeczesywały najbli˙zsze otoczenie, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e w pobli˙zu nie ma z˙ adnych stra˙zy. Silne ramiona uniosły kr˛epe ciało na szczyt muru, a potem, nie tracac ˛ czasu na schodzenie, tajemniczy osobnik odbił si˛e lekko i mi˛ekko wyladował ˛ po´sród ogrodowych kwiatów. Po tej stronie muru było ju˙z bardzo niebezpiecznie. W ka˙zdej chwili mógł natkna´ ˛c si˛e na z˙ ołnierzy stra˙zy królewskiej. Pochyliwszy si˛e nisko, pobiegł szybko w kierunku najbli˙zszego drzewa i ukrył si˛e w jego gł˛ebokim cieniu. Była to wielka, rozło˙zysta wierzba dajaca ˛ dobre schronienie po´sród swoich licznych, opadajacych ˛ a˙z do ziemi gał˛ezi. Ju˙z chciał pobiec dalej, gdy dotarł do niego słaby d´zwi˛ek zbli˙zajacych ˛ si˛e głosów. Nasłuchiwał przez chwil˛e; głosy wcia˙ ˛z si˛e zbli˙zały. Po chwili jednak tajemniczy przybysz zorientował si˛e, z˙ e jest to tylko zwykła, niegro´zna rozmowa stra˙zników pałacowych patrolujacych ˛ rutynowo królewskie ogrody. Przykucnał ˛ nisko przy ziemi i zasłonił si˛e gał˛eziami. Był teraz zupełnie niewidoczny dla stra˙zników, którzy nie spodziewali si˛e tu nikogo. Zobaczył ich par˛e sekund pó´zniej, szli ogrodowa˛ s´cie˙zka˛ pogra˙ ˛zeni w rozmowie i, niczego podejrzewajac, ˛ min˛eli ukryta˛ posta´c. Jeszcze chwila i roztopili w mroku wielkich drzew, a nad ogrodem znów zapadła cisza. Tajemniczy przybysz pozostał jeszcze chwil˛e w cieniu drzewa, spogladaj ˛ ac ˛ na wielki ciemny kształt po´srodku ogrodów, na staro˙zytny pałac królów Callahornu. Kilka palacych ˛ si˛e jasnym s´wiatłem okien zakłócało mroczna˛ jednolito´sc´ kamiennej budowli, a jasne smugi padały na cichy ogród. Z otwartych okien dobiegały słabe odgłosy rozmów. Nie tracac ˛ ju˙z wi˛ecej czasu, opu´scił swa˛ kryjówk˛e i pobiegł prosto w kierunku pałacu. Było tu wiele cieni, które dawały osłon˛e. Przybysz stanał ˛ przy jednym z ciemnych okien, których parapety si˛egały do klatki piersiowej. Przez chwil˛e mocował si˛e ze starym, ale jeszcze mocnym skoblem. W ko´ncu, po silnym pchni˛eciu, zamek pu´scił z trzaskiem, ale wydawało si˛e, z˙ e pobudzili si˛e od tego wszyscy mieszka´ncy pałacu. Nie baczac ˛ ju˙z, czy kto´s rzeczywi´scie co´s usłyszał, posta´c uchwyciła si˛e parapetu, podniosła na r˛ekach i weszła do s´rodka. Kiedy obróciła si˛e do okna, ksi˛ez˙ yc wyszedł na moment; chmur, a jego słaby blask padł na szeroka,˛ zdecydowana˛ i gro´zna˛ twarz Hendela. 297

Zamykajac ˛ w gł˛ebokich lochach Balinora i kuzynów Eventila Stenmin zapomniał o tej jednej, ale bardzo wa˙znej rzeczy. Jego pierwotny plan był bardzo prosty. Stary Sheelon został zatrzymany po tym, jak rozstał si˛e z Balinorem. W ten sposób wiadomo´sc´ o uwi˛ezieniu ksi˛ecia si˛e nie rozeszła, a jego instrukcji nie przekazano. Obecnie wi˛ec sytuacja wydawała si˛e dla Stenmina pomy´slna: Balinor i elfy, jedyne osoby, które przybyły z nim do Tyrsis, zamkni˛eci w lochach, tako˙z samo jego bliscy przyjaciele, Acton i Messala. Mo˙zna wi˛ec było bezpiecznie przypuszcza´c, z˙ e nikt wi˛ecej nie ma o całej sprawie poj˛ecia i z˙ e nikt nie b˛edzie sprawiał dalszych kłopotów, rozpuszczono ju˙z wie´sc´ , z˙ e Balinor przybył tylko z krótka˛ wizyta˛ i z˙ e opu´scił miasto, by dołaczy´ ˛ c do swej kompanii i tajemniczego Allanona. Tego ostatniego przedstawiono jako głównego wroga ziemi Callahornu, wierzył w to gł˛eboko równie˙z Pallance Buckhannah. Tak wi˛ec, gdyby nawet jacy´s inni przyjaciele powatpiewali ˛ w nagły wyjazd Balinora, przyszliby wpierw porozmawia´c z jego bratem, teraz ju˙z królem. On za´s rozwiałby ich podejrzenia. Nie dotyczyło to tylko jednej osoby, małomówny karzeł Hendel znał si˛e na perfidnych sztuczkach Stenmina. Słusznie wi˛ec podejrzewał, z˙ e otumaniony Pallance jest pod silnym wpływem i twarda˛ kontrola˛ mistyka. Za nic wi˛ec nie ujawniłby si˛e przed nim, nie podjawszy ˛ prób odnalezienia przyjaciół na własna˛ r˛ek˛e. Do Tyrsis sprowadził go ciag ˛ dziwnych zdarze´n. Kiedy rozstawał si˛e z Balinorem i elfami w pobli˙zu lasów na pomoc od twierdzy, miał szczery zamiar w˛edrowa´c prosto na zachód, do Yarfleet, a potem z powrotem do swego rodzinnego Culhaven. Tam pomagałby w mobilizacji armii karłów przeciw spodziewanej inwazji lorda Warlocka. Maszerował wi˛ec przez wielki las cała˛ noc, a nad ranem stanał ˛ w Yarfleet. Natychmiast te˙z skrzyknał ˛ swych przyjaciół i po krótkim przywitaniu poszedł spa´c. Obudził si˛e koło południa, zjadł skromny posiłek i zaczał ˛ si˛e przygotowywa´c do wymarszu. Wyruszył chwil˛e pó´zniej, ale nie doszedł nawet do rogatek, gdy spostrzegł mała˛ grupk˛e obszarpanych i słaniajacych ˛ si˛e karłów domagajacych ˛ si˛e widzenia z rada˛ miejska.˛ Podbiegł do nich i jał ˛ rozpytywa´c o przyczyn˛e ich opłakanego stanu i gwałtownych z˙ ada´ ˛ n. Ku swemu zdziwieniu i przera˙zeniu dowiedział si˛e, z˙ e du˙za siła trolli i gnomów maszeruje prosto na miasto. Wyszli ze Smoczych Z˛ebów i uderza˛ na Yarfleet za dzie´n lub najdalej za dwa. Napotkana grupa karłów była cz˛es´cia˛ patrolu, który natknał ˛ si˛e na t˛e armi˛e i usiłował zbiec, by ostrzec Sudlandczyków. Niestety dostrze˙zono ich i wi˛ekszo´sc´ poległa w krótkiej bitwie. Tylko ta garstka ocalała i zdołała dotrze´c do niczego nie podejrzewajacego ˛ miasta. Hendel wiedział, z˙ e je´sli jedna armia zmierza ku Yarfleet, to inna, na pewno du˙zo wi˛eksza, idzie wła´snie na Tyrsis. Był te˙z pewien, z˙ e lord Warlock da˙ ˛zy do szybkiego i całkowitego zniszczenia miast Callahornu, zapewniajac ˛ sobie w ten sposób otwarta˛ drog˛e do bezbronnej wtedy Sudlandii. Pierwszym wi˛ec jego obowiazkiem ˛ było ostrzec swój lud, ale to oznaczało dwa dni marszu do Culhaven i jeszcze dwa na drog˛e powrotna.˛ 298

A wi˛ec Balinor si˛e mylił, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e jego ojciec wcia˙ ˛z sprawuje władz˛e. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu mógł został podst˛epnie zgładzony albo uwi˛eziony przez swego chorobliwie zazdrosnego brata lub te˙z zdradzieckiego Stenmina. A je´sli nastapiło ˛ to, zanim zabezpieczył i przejał ˛ dowództwo nad Legionem Granicznym, to los Callahornu był przesadzony. ˛ Tak wi˛ec pozostał tylko on, Hendel. Z Allanonem byli Flick i Menion Leah, cała trójka wcia˙ ˛z przemierzała Nordlandi˛e poszukujac ˛ zaginionego Shei. Hendel podjał ˛ szybko decyzj˛e. Rozkazał karłowi z rozbitego patrolu, by ten jeszcze tej samej nocy udał si˛e do Culhaven. Cokolwiek miałoby si˛e jeszcze wydarzy´c, wiedza o ataku na Sudlandi˛e musi dotrze´c do starszyzny karłów. Polecił mu przekaza´c, z˙ e ofensywa ruszyła od strony Callahornu, trzeba wi˛ec, by armia wsparła na poczatek ˛ Yarfleet. Miasta Callahornu nie mo˙ze pa´sc´ , gdy˙z wtedy nastapi ˛ to, czego Allanon obawiał si˛e najbardziej: kraj zostanie podzielony, a armie karłów i elfów nie b˛eda˛ mogły si˛e połaczy´ ˛ c. Wtedy nic ju˙z nie przeszkodzi lordowi Warlockowi w podbiciu całej Sudlandii, a jego ostateczne zwyci˛estwo b˛edzie tylko kwestia˛ czasu. Karzeł solennie zapewnił, z˙ e zrobi wszystko, by dobrze si˛e wywiaza´ ˛ c z zadania i z˙ e nie zawiedzie; wyruszy te˙z natychmiast jeszcze przed zmrokiem. Powrót do Tyrsis zabrał Hendelowi wiele godzin. Wyrusz wczesnym wieczorem i szedł przez cała˛ noc. Nie mógł ju˙z tak szybko i bezpiecznie maszerowa´c. Lasy patrolowane były przez liczne oddziały gnomów, których zadaniem było nie dopu´sci´c do jakiejkolwiek komunikacji mi˛edzy miastami Callahornu. Niejeden raz Hendel musiał si˛e ukrywa´c przed z˙ ołnierzami i czeka´c długo, zanim mógł bezpiecznie ruszy´c dalej. Aby omina´ ˛c linie wrogich posterunków, zmuszony był znacznie nadło˙zy´c drogi. G˛este rozmieszczenie patroli, o wiele g˛estsze ni˙z przy Smoczych Z˛ebach, jednoznacznie wskazywało na blisko´sc´ ataku. Je´sli wróg planował napa´sc´ na Yarfleet w ciagu ˛ dnia lub dwóch, to na pewno w tym samym mniej wi˛ecej czasie zaatakuje Tyrsis. A małe, wyspiarskie miasto Kern mogło by´c ju˙z zdobyte. Dniało, gdy karzeł przeszedł bezpiecznie ostatnie linie posterunków i wyszedł na równin˛e, na której le˙zało Tyrsis. Jedno niebezpiecze´nstwo miał ju˙z za soba; ˛ teraz musiał stawi´c czoło znacznie gorszemu. Czekał go pojedynek z Pallance’em i, przede wszystkim z jego ponurym towarzyszem — cieniem, podst˛epnym i złym Stenminem. Hendel ju˙z kilka razy zetknał ˛ si˛e z młodszym Buckhannahem ale było wielce prawdopodobne, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ nie b˛edzie go pami˛etał. Ze Stenminem miał do czynienia tylko raz. Niemniej jednak rozsadek ˛ nakazywał nie zwraca´c na siebie uwagi z˙ adnego z nich. Wkroczył do rozbudzonego ju˙z miasta i wmieszał si˛e w tłum sprzedawców, w˛edrownych handlarzy i podró˙zników. Sło´nce stało ju˙z wysoko, gdy minał ˛ Mur Wewn˛etrzny i włóczac ˛ si˛e wzdłu˙z pustych teraz koszar Legionu, rozpytywał napotkanych z˙ ołnierzy o wszystko, co mogło mu dopomóc w odnalezieniu przyjaciół. W ko´ncu udało mu si˛e dowiedzie´c, z˙ e trzech podró˙zników, a w´sród nich Balinor, przybyło onegdaj do miasta o zachodzie sło´nca. Poszli te˙z zaraz do pałacu, 299

a potem wszelki słuch o nich zaginał. ˛ Balinora nie widziano ju˙z pó´zniej, ale według niektórych mo˙zliwe było, z˙ e zło˙zywszy krótka˛ wizyt˛e ojcu, opu´scił zaraz potem miasto. Hendel wszak˙ze wiedział, co to wszystko mogło oznacza´c. Miał ju˙z napr˛edce uło˙zony w my´slach plan; do zachodu sło´nca kra˙ ˛zył wokół terenów pałacowych, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e trafi na jaki´s, cho´cby i najmniejszy s´lad swoich przyjaciół. Wsz˛edzie pełno było królewskiej stra˙zy; wszyscy nosili znak sokoła, którego Hendel nie rozpoznawał. Nie widział jednak innych z˙ ołnierzy, nie było regularnego wojska; w mie´scie nie działo si˛e nic, co wskazywałoby na to, z˙ e jego mieszka´ncy sa˛ gotowi do obrony lub z˙ e sa˛ cho´cby s´wiadomi tego, co im zagra˙za. Tu nikt nic nie mówił o inwazji, a z˙ ołnierze z sokołem na piersiach wydawali si˛e jedyna˛ siła˛ zbrojna˛ w mie´scie. Je´sli wi˛ec nawet znajdzie Balinora i zdoła go uwolni´c, niewiele b˛eda˛ mogli zrobi´c. Hendel nie pojmował tego wszystkiego. Dlaczego Pallance Buckhannah, cho´cby podst˛epny i z˙ adny ˛ władzy, nie czyni nic, by broni´c miasta w obliczu tak gro´znego niebezpiecze´nstwa. Rzec by mo˙zna — w obliczu zagłady, bo to sam lord Warlock nadciaga ˛ ze swa˛ krwawa˛ armia.˛ A gdy Tyrsis padnie, to i młodszy syn Ruhla Buckhannaha nie b˛edzie miał na czym zasiada´c. Rozmy´slajac ˛ tak, obserwował w skupieniu rozległe tereny Parku Ludu przy mo´scie Sendica. A gdy nadeszła noc, rozpoczał ˛ swój mały szturm na pałac. Gdy ju˙z znalazł si˛e w s´rodku, w ciemnym pokoju, delikatnie zamknał ˛ za soba˛ okno. Rozejrzał si˛e dookoła; był w małym gabinecie pełnym ksia˙ ˛zek stoja˛ cych równo na półkach. Wszystkie starannie ponumerowano i oznakowano. Była to prywatna biblioteka rodziny Buckhannahów. W tych czasach, gdy tak niewiele ksia˙ ˛zek pisano, a jeszcze mniej wydawano, taka biblioteka była prawdziwym skarbem. W czasie Wielkich Wojen literatura niemal znikn˛eła z powierzchni ziemi, a w twardych, ci˛ez˙ kich latach pó´zniejszych mało kto pisał i czytał. Zaledwie garstce wybranych dane było posiada´c taka˛ bibliotek˛e, móc zasia´ ˛sc´ sobie wygodnie z którym´s spo´sród tych setek tomów w r˛ece. Hendel my´slał o tym wszystkim, skradajac ˛ si˛e cicho jak kot. Zbli˙zył si˛e do drzwi; przez szczelin˛e przy podłodze saczyło ˛ si˛e s´wiatło. Wyjrzał ostro˙znie na jasny korytarz; nikogo tam nie było. Ale teraz gdzie dalej. . . ? W która˛ stron˛e? Balinor mógł by´c gdziekolwiek w tym ogromnym pałacu. Je´sli on i elfy jeszcze z˙ yli, to na pewno trzymano ich gdzie´s gł˛eboko w lochach. Tak. . . Trzeba zacza´ ˛c od podziemi. Przez chwil˛e wsłuchiwał si˛e w cisz˛e, potem nabrał powietrza w płuca i wyszedł na korytarz. Hendel nie był w pałacu pierwszy raz; swego czasu odwiedzał tu Balinora. Nie znał dokładnie rozmieszczenia wszystkich komnat, ale pami˛etał, dokad ˛ prowadzi wiele schodów. Byli te˙z kiedy´s razem w piwnicach, gdzie trzymano przednie trunki. Przy ko´ncu korytarza skr˛ecił w lewo i przeszedł przez mały pokój. Był pewien, z˙ e schody do piwnicy sa˛ gdzie´s przed nim. Stanał ˛ wła´snie przed masywnymi drzwiami, które nie pozwalały ciepłu przedosta´c si˛e do dobrze schłodzonych piwnic, gdy usłyszał jakie´s głosy dochodzace ˛ z pokoju, z którego przed chwila˛ 300

wyszedł. Szarpnał ˛ nerwowo drzwiami, ale te nawet nie drgn˛eły. Naparł wi˛ec jeszcze raz cała˛ siła˛ ramion, lecz drzwi si˛e nie poddały. Zdawało mu si˛e, z˙ e głosy sa˛ tu˙z przy nim i w panice rozejrzał si˛e wi˛ec za jakim´s schronieniem. W tym momencie dostrzegł mały rygiel na drzwiach, był tu˙z przy podłodze, dlatego te˙z nie zauwa˙zył go wcze´sniej. Odsunał ˛ go szybko i wsunał ˛ si˛e przez na wpół uchylone drzwi. Zamykał je za soba˛ w chwili, gdy stra˙znicy wyłonili si˛e zza rogu. Ich kroki odbijały si˛e gło´snym echem na kamiennej posadzce. Hendel nie czekał ani sekundy, by si˛e upewni´c, czy stra˙ze go nie dostrzegły. Zbiegał szybko na dół, w bezpieczna˛ ciemno´sc´ chłodnej piwnicy. Zatrzymał si˛e dopiero po wielu minutach, by złapa´c oddech i poszuka´c pochodni. Schodzac ˛ teraz wolniej, trzymał r˛ek˛e przy murze. Po jakim´s czasie trafił na metalowa˛ obr˛ecz. Karzeł wyjał ˛ pochodni˛e i zapalił ja˛ za pomoca˛ krzesiwa, które zazwyczaj miał przy sobie. Był ju˙z na samym dole, w głównej piwnicy. Nic si˛e nie stało i nikt go nie gonił. W uszach dzwoniła głucha cisza, a s´ciany migotały ciemna˛ czerwienia.˛ Rozpoczał ˛ długie, staranne poszukiwania. Otwierał ka˙zde drzwi, zagladał ˛ do ka˙zdej mrocznej celi, o´swietlał ka˙zdy załom muru i ka˙zdy zakamarek. I nic. Zupełnie nic. W ko´ncu przeszukał ju˙z dokładnie cała˛ piwnic˛e, ale nie znalazł ani przyjaciół ani niczego, co naprowadziłoby go na jakikolwiek s´lad. Było jasne, z˙ e nie trzymano tu wi˛ez´ niów, nie w tej cz˛es´ci pałacu. Hendel niech˛etnie zaczał ˛ si˛e skłania´c ku my´sli, z˙ e mogli by´c przetrzymywani w której´s z komnat na górze. Byłoby to co najmniej dziwne. Czy Pallance i jego sprytny doradca tak by ryzykowali? Przecie˙z kto´s mógłby ich tam zobaczy´c. A mo˙ze Balinor rzeczywi´scie opu´scił ju˙z Tyrsis i udał si˛e na poszukiwanie Allanona? Hendel czuł, z˙ e to nie ma sensu, tak naprawd˛e nie wierzył w to. Balinor nie był typem człowieka, który szukałby czyjejkolwiek pomocy w takiej sprawie. Raczej stawiłby swemu bratu czoło, ni˙z uciekał. Bliski ju˙z rozpaczy Hendel zastanawiał si˛e goraczkowo. ˛ Gdzie te˙z mogli ich ukry´c. . . ? I to ukry´c tak, z˙ eby nikt, nawet pałacowa słu˙zba, nie mógł ich zobaczy´c? Czy˙z nie najpewniejsze sa˛ gł˛ebokie piwnice? Ciche i zimne, bez okien i s´wiatła; któ˙z tam zechce z własnej woli zaglada´ ˛ c? Ciemne czelu´scie. . . I nagle co´s błysn˛eło w pami˛eci karła, niejasne jeszcze wspomnienie. . . Tak. . . ! Teraz ju˙z wiedział! Pod tymi piwnicami były lochy! Balinor wspominał o nich kiedy´s mimochodem, opowiadajac ˛ krótko ich histori˛e. Od dawna ju˙z z nich nie korzystano, a wej´scie zapiecz˛etowano. W przypływie nowej nadziei Hendel rozgladał ˛ si˛e bacznie, starajac ˛ si˛e jednocze´snie przypomnie´c sobie z opowie´sci Balinora jaki´s szczegół, który pomógłby mu znale´zc´ tajemnicze wej´scie. Wiedział ju˙z, z˙ e jest na wła´sciwym tropie. Czy˙z mo˙zna było kogo´s ukry´c lepiej, cho´cby i przed całym s´wiatem, ni˙z w takich zapomnianych przez wszystkich gł˛ebokich podziemiach? Poza kilkoma osobami z rodziny królewskiej nikt o nich nie wiedział, a najstarsi nawet mieszka´ncy Tyrsis te˙z ju˙z o nich nie pami˛etali.

301

Hendel nie zaprzatał ˛ ju˙z sobie głowy małymi celami. Przeszedł do głównej piwnicy i jał ˛ si˛e starannie przyglada´ ˛ c s´cianom, a potem kamiennej posadzce. Rozumował prawidłowo: skoro podziemia otwarto na nowo, to musza˛ by´c jakowe´s tego s´lady. Ale i tym razem si˛e nie powiodło. Kamienne bloki były gładkie, a spoiny mocne i nienaruszone. Mo˙ze jednak si˛e mylił? Mo˙ze nie było z˙ adnego tajemniczego wej´scia? Ogarn˛eło go nagłe zniech˛ecenie i zwatpienie. ˛ Klapnał ˛ z rezygnacja˛ na jedna˛ z beczułek z winem, stojac ˛ a˛ po´srodku pomieszczenia. Có˙z jeszcze mógł uczyni´c? Gdzie jeszcze mógł szuka´c? Czas biegł nieubłaganie. Je´sli nie zako´nczy poszukiwa´n przed s´witaniem, to najpewniej dołaczy ˛ do swych przyjaciół w wi˛eziennej celi. Cały czas jednak dr˛eczyło go nieprzyjemne uczucie, z˙ e co´s przeoczył. Musiało to by´c co´s tak oczywistego, z˙ e nawet o tym nie pomy´slał. Wstał wi˛ec, przeklinajac ˛ cicho, i chodził wolno ze zmarszczonym czołem po obszernej piwnicy, my´slac ˛ intensywnie i przypominajac ˛ sobie opowie´sc´ Balinora. Było co´s. . . chyba było co´s o s´cianach. . . Tak. . . Nie, raczej co´s, co dotyczyło kamiennych bloków. . . Tak! Kamienne bloki! To było to! Nie chodziło wcale o s´ciany. Wej´scie do podziemi było w podłodze! Duszac ˛ w sobie okrzyk rado´sci, Hendel, o˙zywiony nowa˛ nadzieja,˛ ruszył na s´rodek piwnicy. Trzeba przesuna´ ˛c te beczki z winem. Wkładajac ˛ w to cała˛ swa˛ nadludzka˛ prawie sił˛e, zdołał odtoczy´c par˛e ogromnych beczek pod s´cian˛e. Kiedy zobaczył kamienna˛ płyt˛e z zaczepem, wiedział ju˙z, z˙ e znalazł wej´scie. Uchwycił z˙ elazny pier´scie´n przymocowany na jednym ko´ncu, napiał ˛ mi˛es´nie i pociagn ˛ ał ˛ w gór˛e. Płyta powoli odst˛epowała. Resztka˛ sił Hendel pchnał ˛ mocno i kamienna płyta przechyliła si˛e, a po chwili opadła z hukiem na podłog˛e. Karzeł otarł pot zalewajacy ˛ mu oczy, przykl˛eknał ˛ i zajrzał ostro˙znie, wsuwajac ˛ pochodni˛e w nieprzenikniona˛ ciemno´sc´ . Dojrzał wy˙złobione przez czas i tysiace ˛ stóp kamienne schody; teraz były mokre, pokryte ple´snia,˛ a miejscami nawet porosłe mchem. ´ Sciskaj ac ˛ mocno w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece pochodni˛e i modlac ˛ si˛e w duszy, z˙ eby si˛e to nie okazało kolejna˛ pomyłka,˛ Hendel zst˛epował powoli w chłodna˛ ciemno´sc´ . Ju˙z po kilku krokach chłód zaczał ˛ ust˛epowa´c igiełkom parali˙zujacego ˛ zimna. St˛echłe powietrze było lodowate i przenikało przez odzienie. Karzeł zmarszczył nos i mimo woli zaczał ˛ schodzi´c szybciej. Do przejmujacego ˛ zimna dołaczył ˛ jeszcze narastajacy ˛ strach. Hendel bał si˛e takich grobowych podziemi bardziej ni˙z czegokolwiek innego na s´wiecie. Poczał ˛ si˛e ju˙z zastanawia´c, czy to nie głupota wchodzi´c do staro˙zytnych wi˛eziennych lochów z własnej woli. Ale je´sli Balinor, był wła´snie tutaj, w tym strasznym miejscu. . . Musiał wi˛ec ponie´sc´ to ryzyko, musiał sprawdzi´c. Nie mógł opu´sci´c swych przyjaciół. Zszedł na sam dół i znalazł si˛e w waskim ˛ korytarzu; tylko tyle mógł dostrzec. Szedł powoli, prawie po omacku. Gł˛eboka ciemno´sc´ połykała s´wiatło pochodni, które teraz zdawało si˛e ledwie tli´c. W małym kr˛egu s´wiatła widział tylko gł˛ebokie cienie załomów w s´cianie; pojawiały si˛e w regularnych odst˛epach, wiedział wi˛ec, z˙ e mijał drzwi wi˛eziennych cel. Wszystkie były z litego z˙ elaza, bez okien, osadzone mocno na pot˛ez˙ nych za302

wiasach. Pokryte rdza˛ pot˛ez˙ ne sztaby trzymały mocno. Gdzieniegdzie po murze spływały stru˙zki lodowatej wody. Było to straszne wi˛ezienie, nie do ogarni˛ecia ludzkim umysłem. Ktokolwiek był wi˛eziony w tej grobowej, lodowatej ciemno´sci, nie mógł mie´c z˙ adnej nadziei. . . był ju˙z trupem za z˙ ycia. Przez długie stulecia po Wielkich Wojnach karły z˙ yły w takich podziemiach, bojac ˛ si˛e wyjrze´c na s´wiatło dzienne. Po wiekach ciemno´sci na wpół o´slepła rasa wyszła na zapomniany ju˙z prawie s´wiat. Wspomnienia tych ponurych czasów były wcia˙ ˛z z˙ ywe, a ka˙zdy karzeł czuł instynktowna˛ niech˛ec´ i strach przed takimi zimnymi, o´slizłymi i mrocznymi lochami. Dotychczas z˙ adnemu z nich nie udało si˛e przezwyci˛ez˙ y´c tego l˛eku. Hendel czuł go teraz, kiedy tak wolno posuwał si˛e waskim ˛ korytarzem grobowca. Tłumiac ˛ chwytajacy ˛ za gardło strach, przygladał ˛ si˛e mijanym drzwiom. Były zamkni˛ete na głucho, pokryte rdzawosina˛ patyna˛ stuleci, a z˙ elazne sztaby i skoble przykrywała gruba warstwa kurzu; nikt ich nie otwierał od dziesiatków ˛ lat. Tracił ju˙z rachub˛e czasu i mijanych drzwi, a korytarz zdawał si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w niesko´nczono´sc´ . Kusiło go, by zawoła´c gło´sno, ale kto´s na górze mógłby, mimo wszystko, usłysze´c go i zdemaskowa´c. Obejrzał si˛e za siebie, ale niczego nie dostrzegł; ani schodów, ani tym bardziej wej´scia do podziemi. Wsz˛edzie wokół otaczała go nieprzenikniona ciemno´sc´ . Zaciskajac ˛ z˛eby i mruczac ˛ co´s sobie pod nosem dla dodania odwagi, szedł dalej, sprawdzajac ˛ ka˙zde drzwi w poszukiwaniu s´ladów czyjej´s obecno´sci. I nagle doszedł go słaby szept; wyt˛ez˙ ył słuch, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e zmysły go nie zawodza.˛ Tak, to był szept człowieka. W tej głuchej ciszy nie mo˙zna było pomyli´c go z niczym innym. Poszedł w kierunku głosów, ale tak jak nagle si˛e pojawiły, tak te˙z nagle ucichły. Spojrzał szybko na drzwi po obu stronach. Jedne z nich były pokryte kurzem i rdza,˛ ale te po drugiej stronie były najwyra´zniej niedawno otwierane. W słabym s´wietle pochodni dojrzał s´wie˙ze zadrapania przy ryglu i zamku; nie było te˙z na nich kurzu. Karzeł odsunał ˛ sztab˛e i nacisnał ˛ na´ oliwiona˛ klamk˛e. Przez uchylone drzwi wsunał ˛ pochodni˛e. Swiatło padło na trzy zdziwione i zaniepokojone twarze. Trzy cienie wstały szybko, by si˛e przyjrze´c nieoczekiwanemu go´sciowi. Gdyby wszystko to działo si˛e gdzie indziej i w innym czasie, powitaniom i rado´sci nie byłoby ko´nca. Teraz jednak padli sobie w obj˛ecia, u´scisn˛eli dłonie i było po wszystkim. Czwórka przyjaciół znów była razem. Wysoka posta´c Balinora górowała nad dwójka˛ elfów, a jego twarz była jak zwykle spokojna i opanowana. Tylko oczy wyra˙zały wielka˛ rado´sc´ ze spotkania, blask nadziei i gł˛eboka˛ wdzi˛eczno´sc´ . Ju˙z po raz drugi dzielny karzeł ratował im z˙ ycie. Ale wszelkie słowa rado´sci i podzi˛ekowania musiały zaczeka´c; nie mieli du˙zo czasu. Hendel poprowadził ich mrocznym korytarzem ku schodom, ku upragnionemu wyj´sciu z tego piekła. Je´sli poranek zastanie ich wewnatrz ˛ pałacu, z pewno´scia˛ zostana˛ odkryci i ponownie uwi˛ezieni. Musieli jak najszybciej przedosta´c si˛e do miasta i zmiesza´c z tłumem. 303

Szli teraz tak szybko, jak to tylko było mo˙zliwe, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie wypalona˛ prawie do cna pochodni˛e niczym s´lepiec, który trzyma przed soba˛ swa˛ lask˛e. Nagle usłyszeli zgrzyt kamienia o kamie´n, jakby przesuwano co´s bardzo ci˛ez˙ kiego. Przera˙zony Hendel wbiegł szybko na pierwsze stopnie, po czym zatrzymał si˛e gwałtownie. Kamienna płyta zgrzytn˛eła ostatni raz, j˛ekn˛eła zasuwa. Droga do wolno´sci była zamkni˛eta. Stojac ˛ bezradnie w´sród trójki przyjaciół, karzeł opu´scił z rezygnacja˛ r˛ece i pokr˛ecił z niedowierzaniem głowa.˛ Jego próba wyzwolenia nie powiodła si˛e, poniósł kl˛esk˛e. Teraz i on był wi˛ez´ niem w tej strasznej ciemnicy. Pochodnia gasła ju˙z; za chwil˛e otocza˛ ich nieprzeniknione ciemno´sci. .Na jak długo?

XXVI ´ — Smiecie, nic niewarte z˙ elastwo! — wrzasnał ˛ Panamon Creel i kopnał ˛ jeszcze raz w le˙zacy ˛ przed nim stos bezwarto´sciowych metalowych ostrzy i pozłacanych drobiazgów. — Jak mogłem by´c takim głupcem!? Powinienem był to wiedzie´c. . . ! Powinienem si˛e zorientowa´c! Shea odszedł w milczeniu par˛e kroków i wypatrywał ledwie widocznych s´ladów w mi˛ekkiej s´ciółce. Orl Fane, mimo swej zr˛eczno´sci zostawił ich sporo podczas ucieczki na północ. A był ju˙z tak blisko. Miał ju˙z w swych r˛ekach bezcenny Miecz, lecz tylko po to, by go szybko utraci´c. Chciał dotrze´c do prawdy, a doznał jedynie pora˙zki. Katem ˛ oka dostrzegł wielka˛ posta´c Keltseta, który stanał ˛ z boku. Ogromne cielsko było pochylone, a jego nieodgadniona twarz zrównała si˛e z twarza˛ Shei; oczy Keltseta, tak dziwnie łagodne, wpatrzone były intensywnie w wilgotna,˛ pokryta˛ li´sc´ mi ziemi˛e. Shea obrócił si˛e przez rami˛e do w´sciekłego Panamona. — To nie była twoja wina. Nie mogłe´s zna´c prawdy — mówił cicho strapionym głosem. — To ja powinienem był słucha´c jego gadania z wi˛eksza˛ podejrzliwo´scia,˛ a z mniejsza.˛ . . ech, no có˙z. Wiedziałem jakich znaków oczekiwa´c, a nie miałem oczu otwartych wtedy, kiedy trzeba było. Panamon przytaknał ˛ w zamy´sleniu i wzruszył ramionami, gładzac ˛ wierzchem dłoni swe równo przyci˛ete wasy. ˛ Kopnał ˛ ostatni raz i przywołał Keltseta. Nie tracac ˛ ju˙z dalej czasu, zacz˛eli zwija´c obóz. Zbierali narz˛edzia i bro´n, zło˙zone na noc. Shea przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e, wcia˙ ˛z nie mogac ˛ si˛e pogodzi´c z utrata˛ Miecza. Panamon burknał ˛ pod wasem, ˛ z˙ eby im pomógł, i Shea zabrał si˛e do roboty. Trudno mu było znie´sc´ ostatnia˛ pora˙zk˛e, która z pewno´scia˛ oddaliła ich od upragnionego celu. Panamon był ju˙z doprowadzony do ostateczno´sci, wyst˛epujac ˛ w charakterze opiekuna zadziwiajaco ˛ nieporadnego, by nie powiedzie´c głupiego chłopaka z Shady Vale, nia´nczac ˛ go nieledwie. . . I to w dodatku tutaj, na tych niebezpiecznych pograniczach Paranoru. A szukali ludzi, którzy moga˛ si˛e przecie˙z okaza´c wrogami, i jakiego´s miecza, o którym tylko Shea cokolwiek wiedział, a gdy miał go ju˙z w r˛eku, to nie potrafił nawet rozpozna´c. Podró˙znik i jego ogromny kompan o mało nie stracili w tym wszystkim z˙ ycia. Ten jeden raz, ich zdaniem, całkowicie wystarczał. Shea wiedział, z˙ e teraz nie miał ju˙z wyboru. Musi odszu305

ka´c swych przyjaciół. A jak ju˙z ich znajdzie, stanie twarza˛ w twarz z Allanonem i opowie o swojej pora˙zce: o tym, jak ich wszystkich zawiódł. Chłopak wzdrygnał ˛ si˛e na sama˛ my´sl o srogim druidzie, b˛edzie musiał spojrze´c w te zimne i bezlitosne oczy przenikajace ˛ w głab ˛ duszy i obna˙zajace ˛ najbardziej nawet ukryte my´sli. To nie b˛edzie miłe spotkanie. Nagle przypomniał sobie, jak to podczas ciemnego, mglistego poranka w dolinie Shale usłyszeli dziwna˛ przepowiedni˛e z ust ducha Bremena: niech si˛e strze˙ze Smoczych Z˛ebów — przekl˛ete to ziemie. . . I nie zobaczy ju˙z Paranoru, i nie przekroczy gór ten, którego r˛ece pierwsze spoczna˛ na Mieczu Shannary. Wszystko to było ju˙z przepowiedziane, ale Shea zapomniał o tym w rozgardiaszu i szybkim tempie ostatnich dni. Był ju˙z zm˛eczony. Zamknał ˛ oczy, jakby chciał na chwil˛e zapomnie´c o całym s´wiecie. W głowie jednak huczały mu setki my´sli: jak to si˛e stało, z˙ e on, prosty chłopak z Vale, był cz˛es´cia˛ tej nieprawdopodobnej intrygi, całej tej wojny niezrozumiałych sił i pot˛eg, cz˛es´cia˛ s´wiata, którego nie pojmował, s´wiata Miecza Shannary, duchów i przepowiedni. I wobec tych pot˛eg czuł si˛e taki mały i zagubiony: zdało mu si˛e, z˙ e najlepsze, co mo˙ze teraz zrobi´c, to zaszy´c si˛e gdzie´s, gdzie go nikt nie odnajdzie i modli´c si˛e o szybki koniec. Tak wiele od niego zale˙zało, je´sli da´c wiar˛e słowom Allanona, a tak niewiele mógł uczyni´c. Gdzie˙z on sam zaszedłby, co zdołałby uczyni´c, gdyby nie pomoc, która˛ mu okazano? Ilu˙z ludzi si˛e po´swi˛ecało, aby mógł poło˙zy´c dłonie na legendarnym Mieczu? A kiedy ju˙z go miał. . . — Zdecydowałem. Idziemy za nim. — Gł˛eboki głos Panamona Creela rozdarł cisz˛e, jak metalowe ostrze przecina suche drewno. Shea wpatrywał si˛e w osłupieniu w szeroka,˛ powa˙zna˛ twarz. — Czy to znaczy. . . do Nordlandii? Creel posłał mu jedno z tych spojrze´n, jakim obdarza si˛e idiot˛e niezdolnego poja´ ˛c słów normalnego człowieka. — Uczynił ze mnie po´smiewisko, zakpił ze mnie! Pr˛edzej sam poder˙zn˛e sobie gardło, ni˙z puszcz˛e mu to płazem. Tym razem ta gadzina nie b˛edzie miała tyle szcz˛es´cia. Jak poczuje moje r˛ece na karku, to b˛edzie ju˙z tylko pokarmem dla robaków. Jego m˛eska, opanowana twarz nie zdradzała z˙ adnych emocji, ale surowy ton jego głosu sprawiał, z˙ e słowa brzmiały jak wyrocznia i budziły groz˛e. To było drugie oblicze Panamona — chłodny zawodowiec, który bez cienia lito´sci spustoszył całe obozowisko gnomów, dokonujac ˛ tam krwawej jatki, a pó´zniej stanał ˛ do walki przeciwko pot˛edze Króla Czaszki. Nie robił tego dla Shei ani nawet, by zdoby´c Miecz Shannary. To, co czuł, było przemo˙znym pragnieniem zemsty na owej nieszcz˛esnej istocie, która o´smieliła si˛e zrani´c jego dum˛e. Shea rzucił krótkie spojrzenie na Keltseta; olbrzymi troll stał nieruchomo a jego pomarszczona twarz i gł˛eboko osadzone oczy były oboj˛etne i bez wyrazu. Panamon za´smiał si˛e gło´sno i podszedł do Shei. 306

— Pomy´sl o tym, chłopcze. Nasz przyjaciel gnom oddał nam du˙za˛ przysług˛e, odnajdujac ˛ od razu Miecz, którego ty szukałe´s tak długo. A teraz nie musisz ju˙z szuka´c. . . Wiemy, gdzie jest. Shea przytaknał ˛ milczaco, ˛ ciagle ˛ rozmy´slajac ˛ nad prawdziwym celem całej tej wyprawy. — No dobrze, ale czy damy rad˛e go złapa´c? — A dlaczego nie? Tego wła´snie potrzebujemy, synu, wiary w nasze siły. Oczywi´scie, z˙ e go złapiemy. Problem b˛edziemy mie´c wtedy, gdy kto´s go złapie przed nami. Co wi˛ecej, mój chłopcze, Keltset zna Nordlandi˛e jak własna˛ kiesze´n. Gnom si˛e nam nie wymknie. Wcia˙ ˛z b˛edzie musiał ucieka´c i ucieka´c; nie b˛edzie temu ko´nca. Do nikogo nie zwróci si˛e o pomoc, nikt go nie ukryje, nawet własne plemi˛e. Nie wiemy, co prawda, w jaki sposób si˛e natknał ˛ na miecz, ani jak zdołał rozezna´c si˛e w jego warto´sci. . . Ale wiem jedno: nie pomyliłem si˛e. Jest renegatem i wyrzutkiem. . . s´mieciem we własnym społecze´nstwie. — Mo˙ze nale˙zał do tej bandy gnomów, która niosła Miecz Lordowi Warlockowi. . . ? A mo˙ze nawet był ich wi˛ez´ niem? — sugerował Shea, pogra˙ ˛zony w swych niewesołych my´slach. — Chyba raczej tym drugim — powiedział z wahaniem Panamon, starajac ˛ si˛e przypomnie´c sobie cokolwiek z tamtych zdarze´n. Spogladał ˛ ku północy, wpatrujac ˛ si˛e w otulony poranna˛ mgła˛ las. Na wschodzie s´wit ró˙zowił ju˙z niebo, powietrze było lekkie i s´wie˙ze, a delikatne ciepło nadchodzacego ˛ dnia rozja´sniało i ogrzewało ciemne zakamarki lasu. Tylko nisko przy ziemi snuła si˛e jeszcze mgła, coraz rzadsza i delikatniejsza. Na północy za´s niebo spowijał jeszcze mrok; zdawa´c si˛e mogło, z˙ e radosny i ciepły blask poranka nie ma tam dost˛epu. Nawet Panamon, którego usta rzadko si˛e zamykały, wpatrywał si˛e teraz w milczeniu w sinogranatowe niebo pomocy. Obrócił si˛e nagle, a na jego twarzy dostrzegli niepokój i wahanie. — Co´s dziwnego dzieje si˛e na północy. Keltset, ruszajmy zaraz! Znajd´zmy tego gnoma, zanim to zrobi jaki´s patrol. Za nic w s´wiecie nie odstapi˛ ˛ e jego ostatnich chwil komu´s innemu! Wielki troll ruszył szybko, wysuwajac ˛ si˛e na czoło pochodu. Pochylił nisko głow˛e i badał dokładnie ziemi˛e, szukajac ˛ s´ladów uciekajacego ˛ przed nimi Orla Fane’a. Panamon i Shea szli zaraz za nim, równie uwa˙znie przygladaj ˛ ac ˛ si˛e otoczeniu. Bystre oczy Keltseta z łatwo´scia˛ odnajdywały s´lady uciekiniera. Troll spojrzał do tyłu i dał znak r˛eka.˛ Panamon wyja´snił zaciekawionemu Shei, i˙z oznacza to, z˙ e nie b˛eda˛ zachowywali szczególnej ostro˙zno´sci, lecz szybkim marszem b˛eda˛ zmierza´c do celu. Shea zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, gdzie˙z to małe paskudztwo mogło uciec. B˛edac ˛ w posiadaniu Miecza Shannary, mógł odzyska´c dobre imi˛e w´sród swego ludu, a nawet zdoby´c powa˙zanie. W ich oczach zyskałby wiele; mogliby wtedy przekaza´c Miecz lordowi Warlockowi. Lecz zachowanie Orla Fane’a było dziwne, wr˛ecz irracjonalne, a Shea miał do´sc´ czasu na obserwacj˛e, by wiedzie´c teraz, z˙ e gnom 307

nie udawał. To co mówił, było chaotyczne i mało zrozumiałe; nawet wtedy, gdy mówił o Mieczu, wydawał si˛e ofiara˛ własnego szale´nstwa, które z trudem brał w karby i ukrywał. Gdyby Shea miał wtedy wi˛ecej czasu na przemy´slenia, gdyby był ostro˙zniejszy, widziałby to wszystko, zauwa˙zyłby, z˙ e Orl Fane ma po˙zadany ˛ talizman przy sobie. A mo˙ze jednak nie. . . ?! Gnom przekroczył ju˙z granic˛e mi˛edzy normalno´scia˛ a szale´nstwem; jego czyny nie były przewidywalne, nikt nie mógł wiedzie´c, co zrobi za chwil˛e. Uciekł im. . . Ale dokad? ˛ — Chyba co´s sobie przypomniałem. — W my´sli Shei, które biegły teraz ku równinie Streleheim, wdarł si˛e wysoki głos Panamona. — Ta skrzydlata kreatura upierała si˛e wczoraj, z˙ e jeste´smy w posiadaniu Miecza. Powiedziała, z˙ e wyczuwa jego obecno´sc´ i rzeczywi´scie tak mogła twierdzi´c, bo Orl Fane czaił si˛e wtedy w krzakach z Mieczem ukrytym w sakwie. Shea przytaknał ˛ ze smutkiem, przypominajac ˛ sobie to zdarzenie. Sługa Króla Czaszki zdradził nieopatrznie, z˙ e Miecz jest w pobli˙zu, ale ta wa˙zna wskazówka umkn˛eła im w goraczce ˛ walki o przetrwanie. Panamon złorzeczył teraz małemu gnomowi tak, z˙ e od samego słuchania cierpła skóra na plecach. Gardłował tak jeszcze czas jaki´s, wynajdujac ˛ coraz to wymy´slniejsze sposoby unicestwienia gnoma. Po chwili le´sna g˛estwina nagle si˛e sko´nczyła, a trójka w˛edrowców wyszła na rozległe przestrzenie równiny Streleheim. Widok, który ukazał si˛e ich oczom, wprawiał w osłupienie; serca zamarły na chwil˛e, a wn˛etrzno´sci przeszył lodowaty chłód. Na odległym horyzoncie stała wielka, sinogranatowa s´ciana mroku, wznoszaca ˛ si˛e a˙z po kraw˛ed´z nieba i niknaca ˛ gdzie´s w niesko´nczono´sci. Złowró˙zbna ciemno´sc´ pokrywała cała˛ północ, kł˛ebiac ˛ si˛e i wijac ˛ jak w˛ez˙ owisko, toczac ˛ si˛e jakby ku nim i napełniajac ˛ naj´smielsze nawet serca l˛ekiem i trwoga.˛ Zdawa´c by si˛e mogło, z˙ e Król Czaszki cała˛ t˛e staro˙zytna˛ ziemi˛e okrył mrocznym całunem, nie zostawiajac ˛ z˙ adnej z˙ ywej istocie nadziei na przetrwanie. Takiej grozy Shea nigdy nie ogladał: ˛ jego ciałem wstrzasn ˛ ał ˛ zimny dreszcz, zdało mu si˛e bowiem, z˙ e ta pełznaca ˛ ku nim ciemno´sc´ zakryje cały s´wiat i z˙ e nie b˛edzie przed nia˛ ratunku. Tak nadchodził lord Warlock. — Na wielkie nieba, có˙z to jest. . . ?! — przerwał trwo˙zna˛ cisz˛e pełen l˛eku głos Panamona. Shea pokr˛ecił milczaco ˛ głowa.˛ Na to pytanie nie było odpowiedzi. To, czego byli teraz s´wiadkami, nie mie´sciło im si˛e w głowach, przekraczało bowiem pojmowanie zwykłego s´miertelnika. Cała trójka stała w bezruchu, jakby czekajac, ˛ a˙z kto´s im powie, co dalej czyni Nagle Keltset pochylił si˛e i uwa˙znie wpatrzony w trawiaste podło˙ze ruszył wolno, przystajac ˛ raz po raz na chwil˛e. W ko´ncu wyprostował si˛e i wskazał na g˛estniejacy ˛ mrok. — Keltset chce powiedzie´c, z˙ e gnom biegnie prosto w. . . to co´s. — W głosie Panamona Creela pobrzmiewał zarazem gniew i zdziwienie. — Je´sli go nie złapiemy, zanim tam dobiegnie, ciemno´sc´ ukryje wszystkie s´lady. Wtedy go stracimy.

308

Zaledwie par˛e mil dalej, tu˙z na skraju s´ciany mroku, w pierwszych j˛ezorach sinej mgły mała posta´c Orla Fane’a zatrzymała si˛e na moment. Z trudem łapał powietrze, a przera˙zone oczy patrzyły z niedowierzaniem przed siebie. Gdy tylko uciekł tym trzem obcym, przez cały ranek zmierzał na północ. Biegł tak długo, jak starczyło mu tchu. Potem posuwał si˛e szybkim truchtem, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e z trwoga˛ za siebie; pogo´n mogła by´c tu˙z za nim. Jego umysł nie pracował ju˙z normalnie; przez ostatnie tygodnie dawał si˛e ponie´sc´ instynktowi i zawierzał swemu szcz˛es´ciu, chwalac ˛ umarłych i unikajac ˛ z˙ ywych. Całe jego jestestwo pochłoni˛ete było my´sla˛ o przetrwaniu; pierwotny instynkt nakazywał mu prze˙zy´c za wszelka˛ cen˛e w´sród tych, którzy go odtracili ˛ i nie uznawali za swego. Jego własne plemi˛e odwróciło si˛e od niego; był dla nich nieledwie lichym pełzajacym ˛ robakiem. Lud to bowiem był surowy, tak jak i kraj, gdzie prze˙zy´c w pojedynk˛e niepodobna. Kiedy´s rozsadny ˛ i spokojny, nie znajacy ˛ l˛eku Orl Fane był teraz trz˛esacym ˛ si˛e ze strachu, na wpół oszalałym banita,˛ któremu s´mier´c deptała po pi˛etach. Niechybna s´mier´c jednak nie chciała jeszcze nadej´sc´ ; wtracił ˛ si˛e los ze swym przewrotnym poczuciem humoru i obdarzył go blaskiem złudnej nadziei, oddajac ˛ mu w r˛ece co´s, co ponownie pozwoliłoby marnemu wyrzutkowi cieszy´c si˛e ciepłem przyja´zni. Pozbawiony wszelkich praw, przegrywajac ˛ bitw˛e o przetrwanie, zrozpaczony gnom dowiedział si˛e o istnieniu legendarnego Miecza Shannary od umierajacego ˛ człowieka na równinie Streleheim. W swych ostatnich słowach obcy przekazał mu tajemnic˛e magicznego talizmanu. A teraz on, Orl Fane, miał w swych r˛ekach ogromna˛ sił˛e — władz˛e nad zwykłymi s´miertelnikami. Jego umysł wszak wcia˙ ˛z tkwił w szponach szale´nstwa, a strach i niezdecydowanie wiazały ˛ mu r˛ece; nie umiał ju˙z podja´ ˛c szybkiej decyzji. Zawahał si˛e i pojmano go. . . Utracił Miecz, ostatni ju˙z pomost łacz ˛ acy ˛ go z własnym plemieniem. Rozsadek ˛ był ju˙z tylko mglistym wspomnieniem odległych, dobrych czasów; teraz jego umysł wypełniała rozpacz i chaos. Tylko jedna my´sl silniejsza była od wszystkich innych, jedno tylko pragnienie ogrzewało t˛e zmarzlin˛e l˛eku i samotno´sci: ten Miecz musi by´c jego! W przeciwnym razie jego z˙ ycie dobiegnie ko´nca. Chełpił si˛e wiedza˛ o Mieczu przed tymi trzema, co go złapali. Opowiadał niestworzone historie o złocie za drogocenny or˛ez˙ . . . Na szcz˛es´cie ci głupcy nic nie podejrzewali. Uwierzyli, z˙ e tylko on wie, gdzie mo˙zna go odnale´zc´ ; paplał tak bez sensu i tym samym pozbawiał si˛e szansy na jego posiadanie. Lecz ci głupcy niczego si˛e nie domy´slili, nie umieli czyta´c mi˛edzy wierszami. Zakrawało to na szale´nstwo. Ale pu´scili go. . . Nadeszła wolno´sc´ , zdobycie Miecza i ucieczka na północ. Stał teraz na rozległej nizinie, wpatrujac ˛ si˛e nieruchomym z przera˙zenia wzrokiem w mroczna˛ groz˛e, która zamykała mu drog˛e do szcz˛es´cia i wolno´sci — drog˛e na północ. „Tak, na północ. . . na północ”, szeptał nerwowo, a po chwili oczy mu si˛e rozszerzyły w op˛eta´nczym szale´nstwie i Orl Fane roze´smiał si˛e chrapliwie. Tam musi dotrze´c. . . tam jest schronienie. . . tam jest przebaczenie dla wyrzutka. 309

Gdzie´s bardzo gł˛eboko w jego umy´sle kołatała my´sl, aby jednak si˛e cofna´ ˛c, by nie i´sc´ w t˛e czer´n. Zaraz potem znów my´slał tylko o Nordlandii, tylko tam było ocalenie. Tam tylko mógł znale´zc´ . . . Pana, lorda Warlocka. Jego wzrok pobiegł na moment ku tej pi˛eknej broni, która˛ miał teraz przytroczona˛ do boku. Długie ostrze wlokło si˛e po ziemi, a misternie rze´zbiona wiekowa r˛ekoje´sc´ si˛egała mu a˙z pod pach˛e. S˛ekate, z˙ ółtawe dłonie bładziły ˛ wokół, dotykajac ˛ jej co chwila; gnom nie posiadał si˛e z rado´sci. Zacisnał ˛ mocno pi˛es´c´ na połyskujacej ˛ r˛ekoje´sci, jakby chciał wyciagn ˛ a´ ˛c drzemiac ˛ a˛ w niej moc. Głupcy! Jak˙ze głupi byli wszyscy ci, którzy nie traktowali go z nale˙znym szacunkiem. Bo oto on ma teraz Miecz, on jest posiadaczem najwi˛ekszej legendy, jaka˛ zna ich s´wiat. To wła´snie on b˛edzie tym, który. . . Nie! Nie mo˙ze o tym nawet my´sle´c, je´sli ma si˛e z Nim spotka´c. On potrafi przecie˙z obna˙zy´c ka˙zdy umysł i przenikajac ˛ do najgł˛ebiej nawet skrywanych my´sli, uczyni´c go bezwolnym i bezbronnym. A teraz gnom miał wstapi´ ˛ c w czekajacy ˛ na niego tajemniczy mrok. Orl Fane bał si˛e tej ponurej ciemno´sci, ale nie było ju˙z odwrotu. Bał si˛e równie˙z tych, którzy go s´cigali: wielkiego trolla, człowieka, którego nienawi´sc´ bole´snie ju˙z odczuł, oraz młodego chłopaka, półczłowieka, półelfa. Było w nim co´s, czego gnom nie pojmował, co´s, co dr˛eczyło nieust˛epliwie jego skołatany umysł. Powietrze było nieruchome, jakby martwe. Pokr˛ecił wolno głowa˛ odetchnał ˛ gł˛eboko i wkroczył w ciemno´sc´ . Nie ogladał ˛ si˛e za siebie, a˙z nie otoczył go nieprzenikniony mrok. Tu nie było ju˙z cicho; wokół zawodził wiatr, a brzmiało to jak skowyt w´sciekłego psa. Odwrócił si˛e w popłochu, ale widział tylko ciemno´sc´ . Przeniknał ˛ go lodowaty chłód. Jakie˙z potwory mogły si˛e czai´c w pobli˙zu? Wpierw pojawiły si˛e w s´wiadomo´sci, nieuchwytne jeszcze upiorne kształty, koszmary nie z tego s´wiata. A potem usłyszał jakby płacz i zarazem s´miech szale´nca sacz ˛ acy ˛ si˛e niczym jad, przenikajacy ˛ ciało i mózg. A˙z wreszcie je zobaczył; były tu˙z obok, dotykały go długimi zakrzywionymi szponami. Parali˙zujacy ˛ strach s´cisnał ˛ mu serce, oczy wyszły z orbit. Wybuchnał ˛ histerycznym s´miechem, w którym szał mieszał si˛e z niedowierzaniem. Otworzyła si˛e bezdenna przepa´sc´ , zniknał ˛ s´wiat z˙ ywych, a jego samego otoczyła s´mier´c — potworna, niesko´nczona pustka rozbrzmiewaja˛ ca j˛ekiem i skowytem uwi˛ezionych dusz skazanych na wieczna˛ tułaczk˛e. Otoczyły go, szarpały, wołały o pomoc. . . Wszystko wokół wirowało i szalało, a gnom czuł, z˙ e jego zn˛ekany umysł nale˙zy ju˙z do tej wszechogarniajacej ˛ ciemno´sci. Pochłaniała go, wciagała, ˛ a upiorne istoty ta´nczyły wokół, witajac ˛ nowa˛ dusz˛e. Jeszcze tylko chwila, a b˛edzie jednym z nich. . . B˛edzie stracony na zawsze. . . Orl Fane b˛edzie jednym z nich. . . Nareszcie b˛edzie ze swym plemieniem. . . Sło´nce stało ju˙z wysoko na niebie, gdy trójka w˛edrowców dotarła na skraj s´ciany mroku. Dwie godziny temu znikn˛eła w niej ich ofiara. I tak jak mały gnom, stali teraz przed nia˛ w milczeniu, wpatrujac ˛ si˛e w ponura˛ forpoczt˛e królestwa lorda Warlocka. Tam, gdzie si˛egały j˛ezory sinej mgły, ziemia czerniała i stawała si˛e martwa. Wyt˛ez˙ ajac ˛ wzrok, starali si˛e dojrze´c cokolwiek w tym mroku, lecz 310

im gł˛ebiej si˛egali, tym bardziej stawał si˛e nieprzenikniony. Spowijała ich coraz ciemniejsza mgła, coraz bardziej złowroga, a serca przeszywał coraz wi˛ekszy l˛ek. Panamon Creel cofnał ˛ si˛e o krok i zacisnał ˛ z˛eby, zbierajac ˛ w sobie odwag˛e, by ruszy´c dalej. Keltset zbadał pobie˙znie ziemi˛e, by upewni´c si˛e ostatecznie, z˙ e gnom rzeczywi´scie wszedł w ciemno´sc´ w tym miejscu, po czym skrzy˙zował r˛ece na piersi, zmru˙zył oczy i zastygł w bezruchu. Shea wiedział, z˙ e nie maja˛ wyboru. Musza˛ wej´sc´ w t˛e ciemno´sc´ , je´sli nie chca˛ zgubi´c gnoma, a tym samym utraci´c Miecza, by´c mo˙ze na zawsze. Wierzył w szcz˛es´liwe zrzadzenie ˛ losu, wierzył, z˙ e odnajda˛ Orla Fane’a. Co´s w gł˛ebi duszy mówiło mu, z˙ e zwyci˛ez˙ a.˛ Powróciła mu odwaga i poczuł przypływ nowych sił. Patrzył teraz na Panamona Creela i czekał niecierpliwie na rozkaz. Ten jednak nie kwapił si˛e zbytnio. Chodził tam i z powrotem; wygladał ˛ jak szkarłatny ognik w ciemnosinej mgle. Poruszał si˛e nerwowo, a do Shei dotarło jego pomrukiwanie: — To, co robimy, jest szale´nstwem. — Wskazał dr˙zac ˛ a˛ dłonia˛ w mrok. — Tam czai si˛e s´mier´c. . . Wiem to, czuj˛e to! Zatrzymał si˛e w ko´ncu i spojrzał na She˛e, czekajac, ˛ a˙z ten co´s powie. Nie krył nawet, z˙ e jest s´miertelnie przera˙zony. — Musimy i´sc´ dalej — powiedział szybko chłopak i spojrzał Creelowi prosto w oczy. Panamon odwrócił si˛e do swego wielkiego przyjaciela, ale troll si˛e nie poruszył. Odkad ˛ szli na północ, Keltset nie powiedział nawet jednego zdania na ten temat. Dawniej, kiedy jeszcze podró˙zowali we dwóch, olbrzym zawsze zgadzał si˛e z Panamonem, kiedykolwiek ten pytał go o zdanie. Teraz jednak Keltset milczał jak zakl˛ety. Dopiero po dłu˙zszej chwili s´wiadom, z˙ e czekaja˛ na niego, skinał ˛ nieznacznie głowa; ˛ spojrzeli wi˛ec po sobie ostatni raz i postapili ˛ w mrok. W tej cz˛es´ci nizina była równa i jałowa, nie napotykali wi˛ec z˙ adnych trudno´sci. Lecz z ka˙zdym krokiem mgła g˛estniała; nikn˛eli wi˛ec w mroku i trudno im było trzyma´c si˛e razem. Byli teraz tylko niewyra´znymi rozmazanymi plamami. W pewnej chwili usłyszeli głos Panamona, ale dziwny jaki´s, przytłumiony, dobiegajacy ˛ jakby z zamkni˛etego pomieszczenia: w tej mgle głos si˛e nie rozchodził. Panamon zarzadził ˛ krótki postój. Wyciagn ˛ ał ˛ z sakwy lin˛e i nakazał wszystkim przewiaza´ ˛ c si˛e w pasie; w ten sposób nie pogubia˛ si˛e w mroku. Dopiero wtedy ruszyli dalej. Otaczała ich absolutna cisza, w której słyszeli tylko skrzypienie butów o twarde podło˙ze. Mrok zdawał si˛e przylega´c do skóry, był jak wilgotna zawiesina, niemiła w dotyku, klejaca ˛ i ohydna. Shea przypomniał sobie natychmiast dławiace, ˛ duszne i zgniłe powietrze z Moczarów Mgieł. Mrok g˛estniał coraz bardziej. Wydawało im si˛e, z˙ e wszystko wokół zaczyna si˛e porusza´c tym szybciej, im gł˛ebiej wchodza.˛ I wcia˙ ˛z ta s´miertelna cisza; nie było najl˙zejszego powiewu wiatru, nic. . . Szli powoli, krok po kroku, majac ˛ uczucie, z˙ e doszli na kra´nce s´wiata. . . W ko´ncu otoczyła ich zupełna ciemno´sc´ . Szli długo, nie wiedzac ˛ nawet, ile godzin upłyn˛eło, odkad ˛ weszli w mrok. Tutaj czas jakby nie istniał, tak jak nie istniał s´wiat, który dotad ˛ znali. Zostawili za 311

soba˛ bł˛ekitne niebo i blask sło´nca; nie mogli si˛e ju˙z cieszy´c jego z˙ yciodajnym ciepłem. W ciemnej pustce nawet si˛e wzajemnie nie widzieli. Czuli tylko napi˛eta˛ lin˛e, jedyny s´lad, z˙ e jeszcze sa˛ razem i jedyna˛ ochron˛e przed straszna˛ s´miercia˛ w samotno´sci. To, w co odwa˙zyli si˛e wkroczy´c, było bezdenna˛ otchłania,˛ a im si˛e zdawało, z˙ e ida˛ nad ta˛ przepa´scia,˛ balansujac ˛ na kraw˛edzi z˙ ycia. Wsz˛edzie wokół czaiła si˛e nieopisana groza, szale´nstwo i s´mierci w wiecznym pot˛epieniu. Czuli na karku jej chłodny powiew; była wsz˛edzie, była mrokiem, mgła˛ i st˛echłym powietrzem, którym oddychali, a jej jad saczył ˛ si˛e przez skór˛e. W tym miejscu rodziła si˛e wszelka potworno´sc´ i ohyda. Racjonalny umysł człowieka cofał si˛e przed tym szale´nstwem, nie mogac ˛ go w z˙ aden sposób ani ogarna´ ˛c, ani nazwa´c. Chował si˛e we wspomnienia pokole´n i wieków, uciekał, kulił si˛e, przywoływał staro˙zytnych bogów, błagał o sło´nce i bieg czasu. Lecz mrok pełzł ku nim nieuchronnie, pochłaniał, oblepiał ciała i umysły i wciagał ˛ nieubłaganie w nico´sc´ . Shea czuł, jak spada w t˛e bezdenna˛ otchła´n, w t˛e lodowata˛ pustk˛e s´mierci, gdy nagle, jakby z kra´nca s´wiadomo´sci, błysnał ˛ słaby, delikatny promie´n. Zdało mu si˛e, z˙ e ten ogromnie odległy s´wiat dawnych bogów i z˙ ywych ludzi powraca; wpierw było to tylko nieuchwytne wra˙zenie ciepła, które przebijało powoli zasłon˛e zimna i s´mierci, potem za´s poczuł, jakby opadały niewidzialne wi˛ezy kr˛epujace ˛ jego odr˛etwiały umysł, a w piersiach rodził si˛e ogie´n. Jak˙ze trudno mu było cho´c na moment wróci´c do rzeczywisto´sci; r˛ece miał zdr˛etwiałe i obolałe, lecz cała˛ siła˛ woli skupił si˛e na jednym ruchu i si˛egnał ˛ do piersi. Pod dłonia˛ wyczuł mała˛ skórzana˛ sakiewk˛e — owo z´ ródło ciepła, które teraz zdawało si˛e wr˛ecz parzy´c. Ciepło i blask. . . ! Nagła nadzieja. . . Kamienie Elfów! Znalazł ocalenie. . . Powracał powoli do s´wiata z˙ ywych. Ku swemu zdziwieniu Shea spostrzegł, z˙ e ju˙z nie idzie, z˙ e w ogóle si˛e nie porusza, tylko le˙zy rozciagni˛ ˛ ety na ziemi; nie pami˛etał nawet, dokad ˛ przed chwila˛ szedł. W panice chwycił lin˛e, która˛ był przewiazany ˛ i pociagn ˛ ał ˛ mocno. W odpowiedzi usłyszał stłumiony j˛ek. Cokolwiek si˛e stało, wszyscy byli jeszcze razem. Shea wstał przezwyci˛ez˙ ajac ˛ ból i odr˛etwienie; powoli docierało do niego, co si˛e tu wydarzyło. Byli ju˙z na kraw˛edzi innego s´wiata, wciagani ˛ przez macki otchłani cichej s´mierci, wiecznego snu i tułaczki udr˛eczonej duszy. Tylko dzi˛eki cudownej mocy Kamieni byli jeszcze po tej stronie. . . To one ich uratowały. Shea był bardzo osłabiony, ale resztkami sił napr˛ez˙ ył lin˛e, próbujac ˛ wyciagn ˛ a´ ˛c Panamona i Keltseta ze szponów s´mierci. Krzyknał ˛ gło´sno, szarpiac ˛ gwałtownie za lin˛e, i uszedł par˛e kroków w kierunku, gdzie powinni by´c. Nagle potknał ˛ si˛e o jakie´s ciało. . . Znalazł ich. Potrzasał ˛ nimi, coraz mocniej i mocniej, ale bez powodzenia. Doprowadzony do ostateczno´sci chłopak musiał w ko´ncu obdzieli´c towarzyszy paroma solidnymi kuksa´ncami, aby ból przywrócił im przytomno´sc´ . Dopiero po długiej chwili zacz˛eli dochodzie do siebie, a gdy w ko´ncu u´swiadomili sobie, co si˛e wyda˙ rzyło, ich oczy rozszerzyły si˛e z przera˙zenia. Zycie i wola przetrwania powracały powoli; Shea pomógł im wsta´c, cho´c ka˙zdy ruch wiele go kosztował. Podtrzymy312

wali si˛e wzajemnie, walczac ˛ ciagle ˛ z sennym ot˛epieniem i apatia.˛ Ruszyli dalej, potykajac ˛ si˛e w ciemno´sci, wlokac ˛ si˛e noga za noga,˛ a ka˙zdy krok oznaczał walk˛e o przetrwanie. Shea prowadził ten nieszcz˛esny pochód, poddajac ˛ si˛e całkowicie instynktowi i zawierzajac ˛ tajemnej mocy Kamieni Elfów. Posuwali si˛e tak czas jaki´s, wierzac, ˛ z˙ e dzi˛eki Kamieniom ida˛ we wła´sciwym kierunku. Mroczna mgła wirowała wokół nich i kładła si˛e lekko na ziemi, jakby zapraszajac ˛ na spoczynek. Wiedzieli jednak, z˙ e gdyby ulegli tej ułudzie, byłby to ju˙z ich ostatni odpoczynek. Czuli zimny oddech s´mierci na plecach, cała˛ siła˛ woli wi˛ec szli dalej, nawet na moment nie poddajac ˛ si˛e zgubnemu uczuciu senno´sci i wyczerpania. Jako˙z po pewnym czasie przemo˙zne uczucie zm˛eczenia zacz˛eło z wolna ust˛e´ powa´c, oddalajac ˛ si˛e w ciemna˛ pustk˛e. Smier´ c przegrała tym razem i ustapiła ˛ twardej woli prze˙zycia. Nie poddała si˛e wszak˙ze; b˛edzie w pobli˙zu, wyczekujac ˛ ka˙zdej sposobnej chwili. Ta trójka przedłu˙zyła sobie z˙ ycie tylko na chwil˛e. Senno´sc´ odeszła, ale nie tak, jak to zwykle bywa. Pozostawiła nieuchwytne wra˙zenie, z˙ e niebawem powróci. W˛edrowcy poczuli si˛e nagle tak, jakby nigdy nie wchodzili w s´cian˛e mroku; ból mi˛es´ni był tylko naturalnym zm˛eczeniem po długim marszu, a umysł, wolny od zgrozy i koszmaru, odpr˛ez˙ ony i skoncentrowany. Przez jaki´s czas nikt nic nie mówił. Delektowali si˛e poczuciem ulgi, z˙ e oto unikn˛eli s´mierci. Poczucie to jednak nie mogło płona´ ˛c pełnym blaskiem; pami˛etali bowiem jej zimne tchnienie i wiedzieli, z˙ e przecie˙z kiedy´s i tak ich dopadnie. Na razie jednak. . . liczyło si˛e to, co jest teraz: wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yli, powracała siła i odwaga. Odwaga, bo ju˙z wiedzieli. Byli tam, skad ˛ nie powrócił jeszcze nikt z˙ ywy, widzieli otchła´n zakazana,˛ krain˛e ciemna,˛ zimna˛ i ohydna.˛ Uciekli, i tylko to si˛e teraz liczyło. Panamon zapytał cicho, czy Shea wie, dokad ˛ ida.˛ Chłopak przytaknał ˛ krótko i to była cała odpowied´z. Co za ró˙znica czy wiem, czy te˙z nie, pomy´slał z rozdra˙znieniem. W jakim innym kierunku mogliby´smy i´sc´ ? Je´sli teraz zawodził go instynkt, to i tak nic ju˙z im niej pomo˙ze. A skoro Kamienie raz wyrwały ich z opresji, to i tym razem mo˙ze im zaufa´c. Shea zastanawiał si˛e, jak te˙z Orl Fane poradził sobie w tej marnej mgle. On miał Kamienie, ale mały gnom. . . ? Mo˙ze miał własne sposoby unikni˛ecia tego, czego tu do´swiadczyli. Ale to było mało prawdopodobne. A zatem. . . je´sli mu si˛e nie udało. . . To mogło oznacza´c utrat˛e Miecza w tej niesko´nczonej i nieprzeniknionej mgle. W niej go przecie˙z nie znajda.˛ Chłopiec był coraz bardziej zły i zarazem strapiony. A je´sli cenny or˛ez˙ le˙zy gdzie´s w tym mroku. . . ? Mo˙ze zaledwie par˛e jardów od nich. . . ? Mo˙ze b˛edzie tu le˙zał, a˙z kto´s go znajdzie i. . . Shei zdało si˛e przez chwil˛e, z˙ e nieprzenikniona ciemno´sc´ zmieniła si˛e w poszarpana˛ plam˛e sinej szaro´sci. I nagle, jak uci˛eta no˙zem, s´ciana czerni sko´nczyła si˛e. Zupełnie zaskoczeni, przeszli jeszcze par˛e kroków, zanim zdali sobie spraw˛e, z˙ e nie sa˛ ju˙z w mroku. Jeszcze przed sekunda˛ ich oczy kłuła nieprzenikniona ciemno´sc´ , a teraz stali pod cichym ołowianym niebem Nordlandii. Otrzasn ˛ awszy ˛ 313

si˛e z pierwszego szoku, rozejrzeli si˛e po okolicy. Był to najbardziej pos˛epny krajobraz, jaki Shea kiedykolwiek widział, bardziej ponury ni˙z nizina Clete i straszniejszy ni˙z Bór Czarnych D˛ebów w odległej Sudlandii. Rozciagała ˛ si˛e przed nimi ziemia pusta, jałowa i smutna, jakby z˙ adna z˙ ywa istota nie postawiła tu od całych wieków stopy. Szarobrazowa ˛ ziemia zdawała si˛e nie pami˛eta´c s´wiatła sło´nca, nie rosła tu z˙ adna ro´slina i nie mieszkało tu z˙ adne zwierz˛e. Na niskich, poszarpanych wzniesieniach ciagn ˛ acych ˛ si˛e a˙z po horyzont nie było ani jednej plamki zieleni, nie rosło ani jedno drzewo. Gdzieniegdzie tylko le˙zały wielkie głazy, wystajac ˛ jak sm˛etne łby potworów znad pasm pełznacej ˛ mgły. Miejscami teren zw˛ez˙ ał si˛e, tworzac ˛ małe kaniony, w które wdzierały si˛e j˛ezory piachu. Niegdy´s tamt˛edy płyn˛eły rzeki. A nad tym wszystkim panowała martwa cisza, której nie zakłócało nawet brz˛eczenie owadów. Teraz była tu tylko s´mier´c. Na skraju mglistego horyzontu wznosiły si˛e w niebo i gin˛eły w jego ołowianej szaro´sci ostre, zdradzieckie szczyty. Słowa były tu zb˛edne; trzech w˛edrowców wiedziało, z˙ e oto jest wła´snie dom i królestwo Brony, lorda Warlocka. — I co teraz radzisz? — spytał Panamon Creel. — Stracili´smy s´lad. Nie wiemy nawet, czy ten gnomi pomiot wyszedł z tego wszystkiego cało. Po prawdzie nie wyobra˙zam sobie, jak mógłby tego dokona´c. — B˛edziemy nadal go szukali — odpowiedział Shea spokojnie, wpatrujac ˛ si˛e w ponury krajobraz. — Tamte latajace ˛ paskudztwa ciagle ˛ nas szukaja˛ — ciagn ˛ ał ˛ Panamon, jakby w ogóle nie dosłyszał odpowiedzi. — Troch˛e za du˙zo tych wszystkich przeciwno´sci, Shea. Chodzi mi o to, z˙ e trac˛e ju˙z ducha do tego wszystkiego. . . I do tej pogoni te˙z. Zwłaszcza z˙ e nie wiem, z kim i po co walcz˛e. Par˛e kroków wstecz o mało co nie zgin˛eli´smy. A ja nawet nie wiedziałem, co nas zabija! Shea przytaknał ˛ w milczeniu. Rozumiał Panamona, wiedział, co czuje. W takim stanie, bojacego ˛ si˛e o własne z˙ ycie, gotowego si˛e wycofa´c nawet za cen˛e zranionej gł˛eboko dumy, widział go pierwszy raz. Shea wiedział, z˙ e od niego teraz zale˙zy, czy b˛eda˛ kontynuowa´c w˛edrówk˛e, to on musiał podja´ ˛c t˛e trudna˛ decyzj˛e. Keltset stał par˛e kroków dalej. Nic nie mówił, ale Shea czuł pewna˛ delikatna˛ ni´c porozumienia; widział to w s´ciagni˛ ˛ etych brwiach i w łagodnych brazowych ˛ oczach. Była te˙z w nich cicha, gł˛eboka inteligencja. Tak mało jeszcze wiedział o pot˛ez˙ nym trollu, lecz tak wiele mógł si˛e od niego nauczy´c. Wydawało mu si˛e, z˙ e Keltset jest kluczem do dziwnej tajemnicy, do czego´s, o czym nie wiedział nawet Panamon Creel, który szczycił si˛e tak bliska˛ mi˛edzy nimi przyja´znia.˛ — Wybór jest, zdaje si˛e, ograniczony — odezwał si˛e w ko´ncu Shea. — Moz˙ emy albo szuka´c Orla Fane’a tutaj, po tej stronie s´ciany, i spróbowa´c sił w walce ´ ze Zwiastunami Smierci. . . albo te˙z ryzykowa´c powrót przez mrok i. . . Reszty ju˙z nie dopowiedział. Wystarczyło spojrze´c na pobladła˛ twarz Creela. — Nie przejd˛e przez. . . to co´s z własnej woli — przyznał cicho Panamon, który wydawał si˛e w tym momencie tylko małym złodziejaszkiem w czerwonym 314

odzieniu. Nerwy ponosiły go coraz bardziej i potrzasał ˛ gwałtownie głowa,˛ dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e z˙ adna siła nie zmusi go do powrotu przez ten koszmar. Chwil˛e potem wszak uspokoił si˛e ju˙z, a tak dobrze im znajomy, szeroki u´smiech znów zago´scił na jego twarzy. Zanadto był zawodowcem przyzwyczajonym do ciagłej ˛ gry o z˙ ycie, by pozwoli´c emocjom zbyt długo soba˛ kierowa´c. Był do´swiadczonym podró˙znikiem, a tak˙ze sławnym złodziejem z pogranicza. Sytuacja, w której si˛e znale´zli, omal˙ze nie tracac ˛ z˙ ycia, przeraziła go, ale teraz był ju˙z w innym s´wiecie, w miar˛e rzeczywistym. Da sobie rad˛e. A je´sli przeznaczone jest mu nie powróci´c z tej wyprawy, je´sli s´mier´c, mimo wszystko, chce go dosta´c w swe szpony, to przyjmie to z podniesionym czołem i z odwaga.˛ — No to pomy´slmy chwil˛e — powiedział z zaduma˛ Panamon chodzac ˛ tam i z powrotem i machajac ˛ przy tym r˛eka˛ zako´nczona˛ stalowym szpikulcem. W jego głosie dała si˛e słysze´c dawna energia i s´miało´sc´ . — Je´sli gnom nie wyszedł z tego cało, to Miecz ciagle ˛ tam jest. Zawsze przecie˙z mo˙zemy. . . wróci´c tam i poszuka´c. A je´sli uciekł, to gdzie. . . ? — Nagle urwał w pół zdania, wpatrujac ˛ si˛e intensywnie w jeden punkt. Keltset natychmiast stanał ˛ przy nim i wskazał na ostre poszarpane szczyty gór, które stanowiły granic˛e Królestwa Czaszki. — Tak, oczywi´scie masz racj˛e. — Panamon u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie. — Musiał i´sc´ wła´snie tamt˛edy, to chyba jedyna droga. — My´slicie, z˙ e on tam idzie. . . ? Do niego. . . ? — Shea pytał cicho, jakby ze ˙ niesie Warlockowi Miecz Shannary? smutkiem — Ze Obaj skin˛eli głowami. Shea poczuł, jak krew odpływa mu wolno z twarzy. Gnom ciagle ˛ im si˛e wymykał, ciagle ˛ ich wyprzedzał. A teraz mieli i´sc´ jego s´ladem prosto w paszcz˛e władcy upiorów. Mieli i´sc´ tam sami, bez pomocy Allanona, którego tajemna siła mogłaby, by´c mo˙ze, uratowa´c ich od niechybnej s´mierci. Sami b˛eda˛ zupełnie bezbronni. Magia Kamieni Elfów odp˛edzała potwory i wyprowadziła ich z ciemnej otchłani, ale Shea nie wierzył, aby zdołała si˛e oprze´c pot˛edze istoty takiej jak Brona. Najwa˙zniejsze było to, czy gnomowi udało si˛e przedosta´c przez zdradziecka˛ s´cian˛e mroku. Po namy´sle zdecydowali, z˙ e pójda˛ skrajem s´ciany na zachód. Je´sli gnom z niej wyszedł, to powinni natrafi´c na jakie´s s´lady. Je´sli ich nie b˛edzie, pójda˛ na wschód. A je´sli i to nie przyniesie efektów, b˛edzie to oznacza´c, z˙ e Fane pozostał w s´miertelnej czerni na zawsze. Wtedy przyjdzie im si˛e cofna´ ˛c w t˛e mroczna˛ ohyd˛e; b˛eda˛ musieli znale´zc´ Miecz i wymkna´ ˛c si˛e s´mierci raz jeszcze. Nikt nie miał na to ochoty, bali si˛e nawet my´sle´c o tym. Shea zapewniał ich (bardziej usiłujac ˛ przekona´c samego siebie), z˙ e cudowne Kamienie ochronia˛ ich i pomoga˛ odnale´zc´ Miecz. Działanie takiej magii na pewno przyciagnie ˛ uwag˛e wszelkich monstrów, gotowych natychmiast rozszarpa´c s´miałków na strz˛epy, ale b˛eda˛ musieli podja´ ˛c to ryzyko. Ruszyli wi˛ec teraz szybko, a Keltset badał uwa˙znie jałowe podło˙ze w poszukiwaniu s´ladów gnoma. Niebo zasnute było ci˛ez˙ kimi ołowianymi chmurami, któ315

re zdawały si˛e rozciaga´ ˛ c nad cała˛ Nordlandia.˛ Shea próbował si˛e zorientowa´c, ile czasu mogło upłyna´ ˛c, od kiedy weszli w mrok, lecz wszelkie rachuby były niepewne. Mogło to by´c par˛e godzin, ale te˙z i par˛e dni. W ka˙zdym razie ponura szaro´sc´ nieba ust˛epowała powoli złowró˙zbnej nocy. A noc oznaczała dla nich przerwanie poszukiwa´n. Ołowiane niebo ciemniało szybko. Zerwał si˛e silny wiatr i, zawodzac ˛ w´sciekle, wzbijał tumany piachu, porywał nawet mniejsze kamienie i odłamki skał. Robiło si˛e coraz zimniej; trójka w˛edrowców okrywała si˛e szczelnie, czym tylko mogła, jednak ich my´sliwskie odzienie nie chroniło zbytnio od przenikliwego chłodu. Ale nie tego chłodu bali si˛e teraz najbardziej. Zanosiło si˛e na pot˛ez˙ na˛ ulew˛e, która z pewno´scia˛ zatrze za gnomem wszelkie s´lady, je´sli ten w ogóle uszedł ze s´ciany mroku z z˙ yciem. Tym razem jednak szcz˛es´cie u´smiechn˛eło si˛e do nich. Keltset wypatrzył w tumanach piachu i pyłu s´lady wychodzace ˛ z mroku i zmierzajace ˛ najwyra´zniej na północ. Troll zwrócił uwag˛e na to, z˙ e tropy sa˛ małe i moga˛ nale˙ze´c do gnoma. Ktokolwiek to jednak był, albo słaniał si˛e ze skrajnego wyczerpania, albo był powa˙znie ranny. W˛edrowcy poczuli nagle, jak wst˛epuje w nich nadzieja i nowe siły. Po raz kolejny udało im si˛e trafi´c na s´lady małego gnoma. Zach˛eceni tym przyspieszyli kroku i poszli za ledwie widocznym tropem na północ. W niepami˛ec´ poszedł wstyd tamtego poranka, kiedy to Orl Fane uciekł im, jakby byli naiwnymi dzie´cmi. W zapomnienie poszedł koszmar ciemnej otchłani, oddaliło si˛e widmo lorda Warlocka, ku którego królestwu wła´snie zmierzali. Odeszło te˙z zm˛eczenie i rozpacz. Tym razem Orl Fane im nie ucieknie. Niebo było ju˙z ciemnoszare, a na zachodzie rozległ si˛e pierwszy grzmot, daleki jeszcze zwiastun burzy. Zanosiło si˛e na w´sciekła˛ walk˛e z˙ ywiołów, jakby to sama natura zbuntowała si˛e w ko´ncu i postanowiła tchna´ ˛c nowe z˙ ycie w t˛e zat˛echła˛ i zasuszona˛ krain˛e s´mierci. Temperatura przestała spada´c, ale było tak zimno, z˙ e ubranie nie chroniło ju˙z w˛edrowców przed przenikliwym chłodem. Oni za´s jakby tego nie zauwa˙zali, pochłoni˛eci bez reszty tropieniem, jak my´sliwi pewni swej zdobyczy. A s´lady stawały si˛e coraz wyra´zniejsze; zna´c było, z˙ e pogo´n dochodziła swej ofiary. Po pewnym czasie krajobraz zaczał ˛ si˛e wyra´znie zmienia´c. Ziemia ciagle ˛ była sucha i jałowa, a szare skały i wielkie głazy były jedynym urozmaiceniem tej monotonnej pustki. Ale teren wznosił si˛e szybko i stawał si˛e coraz bardziej kamienisty, idacej ˛ szybko trójce utrudnia to w˛edrówk˛e. Nie było rady: musieli zwolni´c, a szło im si˛e tym ci˛ez˙ ej, z˙ e zapadały ju˙z ciemno´sci. Napotykali teraz na przemian gł˛ebokie doliny i wysokie szczyty, to znów zdradzieckie urwiska czy s´liskie granie. Wiatr dał ˛ coraz silniej, zacinał ostro, p˛edził przez doliny, zawodzac ˛ niczym pot˛epione dusze i skowyczał jak w´sciekłe upiory. Trójka s´miałków ledwie mogła usta´c na nogach, potykajac ˛ si˛e na s´liskich kamieniach i kaleczac ˛ o ostre jak no˙ze kraw˛edzie skał. Wiatr ciskał im w oczy i usta drobiny pyłu i piachu, kłuł nieosło316

ni˛eta˛ skór˛e rak ˛ i twarzy tysiacami ˛ bolesnych igiełek. Przedzierajac ˛ si˛e wytrwale przez t˛e nieprzyjazna˛ krain˛e, mieli wra˙zenie, z˙ e si˛e dostali w sam s´rodek pustynnej burzy. Ka˙zdy oddech był tortura,˛ a podra˙znione, załzawione oczy szczypały bole´snie. Nawet Keltset nie potrafił ju˙z ani dostrzec, ani rozpozna´c ledwie widocznego tropu. Prawdopodobnie z˙ adnych s´ladów ju˙z nie było, bo wichura wszystkie skutecznie zacierała, ale w˛edrowcy nie chcieli si˛e jeszcze podda´c. Głuchy pomruk odległej nawałnicy przeszedł w ogłuszajacy ˛ łoskot; burza szalała nad ich głowami, a ciemnoszare niebo rozdzierały błyskawice, roz´swietlajac ˛ demonicznym zimnym blaskiem krajobraz jakby rodem z samego piekła. Od zachodu szła ku nim pot˛ez˙ na s´ciana deszczu i mroku, a wraz z nia˛ zawodzacy ˛ wiatr. Wkrótce warunki tak si˛e pogorszyły, z˙ e Panamon, starajac ˛ si˛e przekrzycze´c wiatr, zaczał ˛ woła´c o postój. — To nie ma sensu! Musimy poszuka´c jakiego´s schronienia, zanim ta burza dopadnie nas na dobre. — Nie mo˙zemy si˛e teraz zatrzymywa´c, to. . . — krzyczał gniewnie Shea, lecz jego ostatnie słowa zagłuszył nagły grzmot. — Nie bad´ ˛ z głupcem! — Panamon jedna˛ r˛eka˛ tarł piekace ˛ od piachu oczy, a druga˛ usiłował przytrzyma´c chłopaka, z trudem utrzymujac ˛ równowag˛e w podmuchach porywistego wiatru. Dostrzegł wła´snie na zboczu po prawej stronie niewielki wyst˛ep skalny, który mógł im da´c jako takie schronienie. Wskazał tylko r˛eka˛ w t˛e stron˛e i zaczał ˛ si˛e wspina´c. W tym momencie poczuli pierwsze, ci˛ez˙ kie krople deszczu, a lodowaty chłód przeszył ich rozgrzane i spocone ciała. Rozp˛etało si˛e istne piekło; wiatr uderzał teraz z siła˛ huraganu, o´slepiajace ˛ błyskawice przecinały ciemne niebo, a deszcz zacinał ostro, lejac ˛ si˛e z nieba pot˛ez˙ nymi kaskadami. Shea był zrozpaczony, byli ju˙z tak blisko celu, a nie mogli teraz nic zrobi´c. Dochodzili ju˙z do skalnego schronienia, kiedy nagle dostrzegli jaki´s niewyra´zny ruch, jakby ciemna˛ plamk˛e na tle szarego, deszczowego mroku. W tym momencie błyskawica roz´swietliła niebo i w jej blasku dostrzegli mała˛ posta´c idac ˛ a˛ grzbietem szczytu. Mimo sporej odległo´sci widzieli do´sc´ wyra´znie, jak walczaca ˛ z silnym wiatrem posta´c chwieje si˛e tu˙z nad przepa´scia,˛ rozpaczliwie usiłujac ˛ utrzyma´c równowag˛e. Shea krzyknał ˛ gło´sno i złapał Panamona za r˛ek˛e, wskazujac ˛ na odległy szczyt, prawie niewidoczny w ciemno´sci. Przez chwil˛e stali nieruchomo, przemakajac ˛ natychmiast w strugach deszczu do suchej nitki. Na mgnienie oka znów było jasno jak w dzie´n. Tu˙z pod samym szczytem dostrzegli drobna˛ sylwetk˛e i wtedy zapadły zupełne ciemno´sci. — To on! Przecie˙z to on! — krzyczał Shea jak oszalały. — Id˛e za nim! Jakby zapomniał, co si˛e dookoła niego dzieje, nie czekajac ˛ nawet na reakcj˛e pozostałych, zaczał ˛ zbiega´c po s´liskim kamienistym zboczu, zdecydowany poda˛ z˙ y´c w s´rodku burzy za gnomem. Nie mo˙ze pozwoli´c mu teraz uciec, gdy jest tak blisko! — Shea! Niee. . . ! Shea! — wrzeszczał Panamon. — Keltset, złap go! 317

Olbrzymi troll pomknał ˛ natychmiast za chłopakiem i dopadł go w kilku długich susach. Chwycił go jak niemowl˛e i zawrócił do czekajacego ˛ Panamona. Shea wyrywał si˛e i wierzgał jak oszalały, próbował nawet kopa´c i gry´zc´ , ale nie miał z˙ adnych szans na uwolnienie si˛e z pot˛ez˙ nego chwytu. Keltset nic sobie nie robił z jego wysiłków. Tymczasem burza wcia˙ ˛z szalała, strugi deszczu siekły zajadle ziemi˛e, tworzac ˛ małe jeziora i rwace ˛ rzeki. Cały krajobraz tonał ˛ w szarych kaskadach, nieprzeniknionych jak s´ciana, o´swietlanych co chwila ostrym blaskiem błyskawic. Panamon poprowadził ich do skał, nie zwa˙zajac ˛ na protesty Shei, w´sród olbrzymich głazów i skalnych wyst˛epów szukał najlepszego schronienia. Z wysiłkiem wspinali si˛e po kamienistym i s´liskim zboczu, targani porywisty wiatrem, ledwie utrzymujac ˛ równowag˛e. Wreszcie dotarli do upatrzonego schronienia i tam padli natychmiast: skrajnie wyczerpani, przemoczeni i zzi˛ebni˛eci do szpiku kos´ci. Dopiero teraz Panamon znak trollowi, z˙ eby uwolnił chłopaka. Shea spojrzał na nich rozw´scieczony i zmru˙zył oczy, bo strumyczki wody s´ciekały mu z włos i spływały po twarzy. — Zwariowałe´s do reszty?! — Shea starał si˛e przekrzycze´c si˛e wiatru i łoskot grzmotów. — Dopadłbym go! Ju˙z bym go miał w swych r˛ekach. . . — Shea, posłuchaj mnie! Uspokój si˛e i posłuchaj! — przerwał mu Panamon. Wpatrywał si˛e intensywnie w mrok, starajac ˛ si˛e patrze´c w rozgniewane oczy chłopaka. Przez chwil˛e nikt nic nie mówił i słycha´c było tylko gło´sny szum deszczu i zawodzenie wiatru. — On był za daleko, z˙ eby´smy go mogli złapa´c w takiej burzy, sami by´smy wpadli w przepa´sc´ , potykajac ˛ si˛e na jakim´s głupim s´liskim kamieniu, albo by nas tam zdmuchn˛eło jak piórka. To jest huragan! A poza tym to było dobre par˛e mil stad. ˛ Musisz troch˛e poskromi´c nerwy, chłopcze. . . Posied´z, odpocznij chwil˛e. Jak burza si˛e troch˛e uspokoi, wtedy pójdziemy poszuka´c resztek tego gnomiego s´cierwa w´sród skał. Z poczatku ˛ Shea nie chciał go nawet słucha´c, ale po chwili, gdy min˛eło pierwsze uniesienie i powrócił rozsadek, ˛ przyznał Panamonowi racj˛e. A burza bez ko´nca szalała nad bezbronna˛ ziemia; ˛ ulewa biła w nia˛ nieprzerwanymi potokami, wcinała si˛e rwacymi ˛ strumieniami, które rozlewały si˛e w szerokie rzeki. Wichura zamieniła cały krajobraz w kotłowisko, porywała wielkie głazy jak kamyczki i ciskała je a˙z pod niebo. Całe zbocza obsuwały si˛e, odrywały wielkimi płatami ziemi i toczyły wraz ze skalnym rumowiskiem, po czym wpadały z głuchym łoskotem w p˛edzace ˛ rzeki. Zdawało si˛e, z˙ e to cała rozległa równina Streleheim ulega ostatecznej zagładzie, z˙ e poszarpane i rozdarte osuwaja˛ si˛e w mroczna˛ gardziel horyzontu Nordlandii. Trzej w˛edrowcy siedzieli schowani pod pot˛ez˙ nym skalnym nawisem i oparci o zimne głazy patrzyli na zagład˛e tej wielkiej krainy. Wpatrujac ˛ si˛e tak w potoki deszczu, mieli wra˙zenie, z˙ e sa˛ jedynymi z˙ yjacymi ˛ istotami w tym kataklizmie. A mo˙ze te˙z, my´sleli sobie, to sama natura si˛e zbuntowała i teraz nadszedł potop i zagłada, po to wła´snie, by w t˛e pusta˛ i jałowa˛ ziemi˛e tchna´ ˛c nowe z˙ ycie. 318

Deszcz nie padał im na głowy, ale ubrania mieli zupełnie przemoczone i sztywne z zimna. Z poczatku ˛ siedzieli w milczeniu, czekajac ˛ niecierpliwie na najl˙zejsze oznaki ko´nca burzy. Mogliby wtedy ruszy´c na poszukiwanie martwego, jak sadzili, ˛ gnoma. Ale burza nie słabła ani troch˛e; stało si˛e jasne, z˙ e b˛eda˛ tu musieli zosta´c znacznie dłu˙zej. Zjedli wi˛ec skromny posiłek, bardziej z rozsadku ˛ ni˙z głodu, a pó´zniej próbowali zasna´ ˛c. Panamon wyciagn ˛ ał ˛ dwie derki zawini˛ete starannie w wodoszczelne opakowania i podał je Shei. Chłopak spojrzał z wdzi˛eczno´scia,˛ ale odmówił stanowczo, chcac, ˛ by to oni je wzi˛eli. Tymczasem Keltset, któremu z˙ adne warunki wydawały si˛e nie przeszkadza´c, ju˙z smacznie spał. Tak wi˛ec Panamon i Shea przysun˛eli si˛e blisko do siebie i owin˛eli szczelnie skapymi ˛ derkami. Ogrzewajac ˛ si˛e wzajemnie, le˙zeli w milczeniu i wpatrywali si˛e w deszcz. Jako˙z po pewnym czasie, nie mogac ˛ zasna´ ˛c, zacz˛eli cicho wspomina´c przygody z dawnych dni, odległe miejsca i spokojne czasy. Jak zwykle rozmow˛e wiódł Panamon, ale tym razem jego opowie´sc´ była inna ni˙z te, do których Shea zda˛ z˙ ył si˛e ju˙z przyzwyczai´c. Brzmiała w nich prawda, smutek, dziko´sc´ i szale´nstwo. Shea czuł, z˙ e tym razem słynny złodziej z pogranicza mówi o prawdziwym Panamonie Creelu. Była to jakby swobodna pogaw˛edka mi˛edzy lud´zmi, którzy znaja˛ si˛e jak łyse konie; jakby to przyjaciele, z których ka˙zdy wie o drugim prawie wszystko, spotkali si˛e po latach i rozmawiali o s´wiecie i prze˙zytych przygodach. Panamon opowiadał o swej młodo´sci i o ci˛ez˙ kich czasach, w których przyszło z˙ y´c jemu i tym wszystkim, których znał i kochał. W tych krwawych i smutnych latach zmieniał si˛e z chłopaka w m˛ez˙ czyzn˛e, zdobywał do´swiadczenie, walczył, kradł, w˛edrował i kochał. W tej opowie´sci nie było usprawiedliwiania si˛e, nie było z˙ alu i gniewu. Była to po prostu historia z˙ ycia; relacja prawdziwa i bez upi˛eksze´n. Shea za´s opowiadał o dzieci´nstwie i wczesnych, młodzie´nczych latach pełnych sło´nca i ciepła, o Shady Vale, o pracy, rozrywkach, którymi si˛e cieszyli z Flickiem. Mówił te˙z o szalonej niebezpiecznej wyprawie do lasu Duln. Ze smutnym u´smiechem Shea opowiedział o Menionie Leah, przyjacielu, z którym nigdy nie było wiadomo, co powie i co zrobi. I tak mijały im godziny — po´sród ciemno´sci, zawodzacego ˛ wiatru i monotonnego szumu deszczu. Wypełniajac ˛ czas opowies´ciami z dawnych dni, zapomnieli na par˛e chwil o szalejacej ˛ burzy, o samotno´sci i niebezpiecze´nstwach. Byli teraz sobie bli˙zsi ni˙z kiedykolwiek od czasu, gdy si˛e spotkali. Shea czuł, z˙ e zaczyna rozumie´c tego człowieka bardziej, ni˙z by si˛e to mogło zdarzy´c w innych okoliczno´sciach. Miał te˙z nadziej˛e, z˙ e Panamon czuje to samo. W ko´ncu zacz˛eli rozmawia´c o s´piacym ˛ tu˙z obok trollu. Rozmy´slali o jego rodzie i pochodzeniu, zastanawiajac ˛ si˛e, co go sprowadziło w tak odległe od kraju strony i z jakich pobudek podjał ˛ si˛e tej samobójczej wyprawy do Nordlandii. Nordlandia. . . Wiedzieli, z˙ e to był jego dom; by´c mo˙ze nawet Keltset planował powróci´c w odległe, ojczyste góry Charnal. Lecz je´sli musiał niegdy´s opu´sci´c

319

rodzinne strony, to kto lub co mogło go do tego zmusi´c? Jak układały si˛e jego losy. . . ? K˛edy wiodły jego drogi. . . ?. ´ Kto był jego przyjacielem, a kto wrogiem. . . ? Wszak Zwiastun Smierci rozpoznał go — ale dlaczego? Panamon przyznał, z˙ e troll nie jest zwykłym złodziejem i awanturnikiem, z˙ e jest kim´s wi˛ecej ni˙z tylko poszukiwaczem przygód. W sercu nosił dum˛e i odwag˛e, w spojrzeniu łagodno´sc´ i gł˛eboka˛ inteligencj˛e, był rozwa˙zny i wierny w przyja´zni. Wsz˛edzie tam jednak, gdzie troll poda˙ ˛zał, szła za nim jak ponury cie´n jaka´s mroczna tajemnica, sekret z dawnej przeszło´sci, którym Keltset najwyra´zniej postanowił si˛e z nikim nie dzieli´c. Co´s strasznego musiało si˛e kiedy´s wydarzy´c i obaj czuli w gł˛ebi duszy, z˙ e miało to co´s wspólnego z lordem Warloc´ kiem. W s´lepiach Zwiastuna Smierci widzieli niekłamany strach, kiedy rozpoznał on trolla Keltseta. I tak rozmawiali jeszcze czas jaki´s, a˙z po sam s´wit. A potem, kiedy oczy ju˙z same si˛e im zamykały, owin˛eli si˛e kocami i zapadli w sen.

XXVII — Hej, ty tam, poczekaj! Ostra komenda zabrzmiała w ciemno´sci tu˙z za plecami Flicka, który i tak był ju˙z bliski paniki. Chłopak z Vale zastygł na moment, jakby dotkni˛ety nagłym parali˙zem; nie mógł si˛e nawet zdoby´c na ucieczk˛e. Odwrócił si˛e tylko wolno. W ko´ncu stało si˛e to, co si˛e musiało sta´c — odkryto jego obecno´sc´ . Nie było nawet sensu wyciaga´ ˛ c no˙za spod peleryny, ale palce wcia˙ ˛z miał na nim zaci´sni˛ete. Zmru˙zył oczy i wpatrywał si˛e w wyłaniajace ˛ si˛e z mroku niewyra´zne kształty. Ledwo co rozumiał gnomi j˛ezyk, ale sam ton komendy i tak wystarczał. Przygladał ˛ si˛e nieruchomo niezgrabnej, siarczy´scie przeklinajacej ˛ postaci. — Nie stój tam tak. . . — Człapiaca ˛ w jego stron˛e baryłka była najwyra´zniej roze´zlona. — Pomógłby´s tam, gdzie tego potrzebuja! ˛ Zdumiony Flick przyjrzał si˛e uwa˙zniej tej dziwacznej i cokolwiek s´miesznej postaci, kolebiacej ˛ si˛e na krótkich, pałakowatych ˛ nó˙zkach. Uginała si˛e pod stosem tac z poka´znymi talerzami, czyniac ˛ heroiczne wysiłki, by ta góra jadła nie rozprysła si˛e na piachu. Nie zastanawiajac ˛ si˛e ani chwili dłu˙zej, Flick podbiegł do gnoma i zdjał ˛ z góry kilka tac. Doszedł do niego smakowity zapach gotowanego mi˛esa i warzyw wydostajacy ˛ si˛e spod przykrywek. — No, teraz znacznie lepiej. — Pulchny gnom odsapnał ˛ i spojrzał z wdzi˛eczno´scia.˛ — Pewnie wszystko by mi spadło, gdybym zrobił jeszcze jeden krok. Cała armia tu siedzi, wszyscy sobie gdzie´s ła˙za,˛ ale z˙ eby zanie´sc´ szefom z˙ arcie, to nie ma nikogo. Wszystko musz˛e robi´c sam. To bardzo. . . denerwujace. ˛ Ale z ciebie to równy chłop, z˙ e´s mi pomógł. Dopilnuj˛e, z˙ eby´s dostał w nagrod˛e dobra˛ wy˙zerk˛e. I co ty na to? Flick nie orientował si˛e do ko´nca w tej paplaninie, nie było to zreszta˛ wa˙zne. Wa˙zne było to, z˙ e mimo wszystko go odkryto. Podzi˛ekował skinieniem głowy i u´smiechnał ˛ si˛e blado; jego nowy kompan ciagle ˛ gadał, a tace podskakiwały i chwiały si˛e niebezpiecznie. Flick miał nadziej˛e, z˙ e w tej ciemno´sci gnom si˛e nie połapie, z kim rozmawia. Miał te˙z gł˛eboko naciagni˛ ˛ ety na twarz kaptur. Tak wi˛ec chłopak przytakiwał z udawanym zrozumieniem, nie słuchajac ˛ w ogóle gnomiej paplaniny, za to wpatrujac ˛ si˛e z uwaga˛ w cienie na o´swietlonej s´cianie ogromnego namiotu stojacego ˛ przed nimi. W głowie kołatała mu jedna my´sl: musi si˛e 321

dosta´c do s´rodka i stwierdzi´c, co si˛e tam dzieje. To nie był zwykły z˙ ołnierski namiot. Gnom, jakby czytajac ˛ w jego my´slach, skierował kroki wła´snie tam; gadał jak naj˛ety, obracajac ˛ swa˛ z˙ ółta˛ twarz do nowego kolegi, aby ten mógł lepiej słysze´c. Nie było z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Nie´sli jedzenie wła´snie do tego namiotu, dla dowódców tej wielkiej armii dwóch wrogie plemion, a mo˙ze nawet samym Zwia´ stunom Smierci. To jakie´s szale´nstwo, my´slał przera˙zony Flick, rozpoznaja˛ mnie, jak tylko na mnie spojrza.˛ Chłopak był jednak pełen rozpaczliwej determinacji; musiał cho´cby na moment, zerkna´ ˛c do s´rodka. Chwil˛e pó´zniej stali ju˙z u wej´scia, pomi˛edzy dwoma trollami wygladali ˛ jak trawa po´sród drzew Flick nie miał odwagi spojrze´c im w oczy, ale gdyby nawet podnie´sc´ wzrok, zobaczyłby tylko zakuta˛ w z˙ elazo pier´s. Mały gnom za´s, który si˛egał pot˛ez˙ nym gwardzistom jeno do pasa, szczeknał ˛ krótko, z˙ eby ich przepu´sci´c. Wiedział, z˙ e ma w swych patyczkowatych r˛ekach pot˛ez˙ na,˛ smakowicie pachnac ˛ a˛ władz˛e. Natychmiast te˙z jeden ze stra˙zników wszedł do jasno o´swietlonego wn˛etrza, a po chwil uniósł zasłon˛e i skinał ˛ przyzwalajaco ˛ głowa.˛ Gnom kiwnał ˛ na Flic i wszedł do s´rodka, chłopak chcac ˛ nie chcac ˛ poszedł za nim, modlac ˛ si˛e o jeszcze jeden cud. Wewnatrz ˛ było widno i ciepło. Pochodnie rozstawione wokół du˙zego, drewnianego stołu paliły si˛e jasno i spokojnie. Przy stole nikt nie siedział. Ró˙znego wzrostu trolle uwijały si˛e goraczkowo, ˛ niektórzy nie´sli jakie´s zrolowane papiery i mapy ze stołu do okutej mosiadzem ˛ skrzyni, a inni szykowali si˛e najwyra´zniej do długo oczekiwanego posiłku. Wszyscy mieli na sobie mundury i insygnia Maturenów, trollowych dowódców. Tylna cz˛es´c´ namiotu była oddzielona ci˛ez˙ kim gobelinem, który nie przepuszczał ani drobiny s´wiatła. Powietrze w s´rodku było zadymione i cuchnace. ˛ Flick z trudem mógł oddycha´c. Wsz˛edzie le˙zała najrozmaitsza bro´n, a na stojakach wi´ siały powyginane puklerze i tarcze. Flick wyczuwał obecno´sc´ Zwiastuna Smierci i doszedł do wniosku, z˙ e monstrum jest wła´snie w tylnej cz˛es´ci namiotu. Taka istota nie z˙ ywiła si˛e jadłem dla zwykłych s´miertelników; to, co było niegdy´s ciałem i potrzebowało pokarmu, ju˙z dawno obróciło si˛e w proch. Pozostał tylko upiorny duch, widmo, które czerpało sił˛e od lorda Warlocka i tym tylko zaspokajało głód; głód strachu i krwi s´miertelnej istoty. Nagle Flick dostrzegł co´s jeszcze. Tu˙z przy gobelinie, przesłoni˛eta dymem z pochodni i krzataj ˛ acymi ˛ si˛e trollami, siedziała w półcieniu na wysokim drewnianym stołku niewyra´zna, zwiazana ˛ posta´c. Flick zerkał mimochodem w tym kierunku, sadz ˛ ac ˛ przez moment, z˙ e znalazł zaginionego She˛e. Trolle, podchodzac ˛ teraz do nich i odbierajac ˛ tace z jedzeniem, zasłoniły na chwil˛e siedzac ˛ a˛ posta´c, rozmawiały przy tym cicho mi˛edzy soba,˛ ale ich j˛ezyk był dla Flicka zupełnie niezrozumiały. Chłopak owinał ˛ si˛e dyskretnie płaszczem i gł˛ebiej naciagn ˛ ał ˛ kaptur na oczy. Powinien był ju˙z zosta´c odkryty, lecz dowódcy zbyt byli zm˛eczeni praca˛ nad planami inwazji i zbyt głodni, by zawraca´c sobie głow˛e dziwna˛ jak na gnoma postacia.˛ 322

Zdj˛eto ju˙z ostatnia˛ tac˛e i Maturenowie zebrali si˛e powoli wokół stołu, by zje´sc´ posiłek. Mały gnom, który go tu przyprowadził, zamierzał ju˙z wyj´sc´ , ale Flick koniecznie chciał jeszcze raz si˛e przyjrze´c siedzacej ˛ postaci. To nie był Shea. Wi˛ez´ niem był elf, do´sc´ młody, najwy˙zej trzydziestopi˛ecioletni. Chłopak zda˙ ˛zył spojrze´c w du˙ze, madre ˛ i smutne oczy. Tyle mo˙zna było zobaczy´c z tej odległo´sci. I nagle Flick zyskał pewno´sc´ , z˙ e to jest Eventin, młody król elfów, o którym Allanon twierdził, z˙ e mo˙ze by´c kluczem do zwyci˛estwa lub pora˙zki Sudlandii. Westlandia, mały kraj na uboczu, miała jedna˛ z najlepszych armii wolnego s´wiata. Gdyby utracono Miecz Shannary, ten wła´snie człowiek miał rozkazywa´c jedynej zdolnej oprze´c si˛e Warlockowi sile. A teraz był wi˛ez´ niem, którego z˙ ycie mogło zgasna´ ˛c na jeden rozkaz. Chłopak drgnał ˛ pod dotkni˛eciem r˛eki na ramieniu. — No dalej, dalej. . . trza nam i´sc´ — nakłaniał go cicho gnom. — Mo˙zesz si˛e na niego pogapi´c pó´zniej. Na pewno tu jeszcze b˛edzie. Flick zawahał si˛e jednak. W głowie błysnał ˛ mu s´miały plan. Gdyby miał czas si˛e nad nim zastanowi´c w spokoju, na pewno sam by si˛e przeraził, teraz jednak nie miał chwili do stracenia. Poza tym ju˙z dawno przekroczył granic˛e racjonalnego my´slenia. Było ju˙z za pó´zno na wydostanie si˛e z obozu przed s´witem, a przecie˙z miał okre´slone zadanie, którego jeszcze nie wykonał. Nie mo˙ze teraz opu´sci´c tego okropnego miejsca. — No dalej, mówiłem, z˙ e idziemy. . . Hej, co ty robisz?! — wrzasnał ˛ mimowolnie gnom, gdy Flick chwycił go mocno za rami˛e i popchnał ˛ w stron˛e trolli, które przerwały na chwil˛e jedzenie i spojrzały z zaciekawieniem na dwie małe postaci. Flick podniósł r˛ek˛e, wskazał na talerz z jedzeniem i spojrzał pytajaco ˛ w kierunku zwiazanego ˛ je´nca. Trolle poda˙ ˛zyły za jego wzrokiem. Flick wstrzymał oddech i czekał; albo si˛e uda, albo to b˛eda˛ jego ostatnie chwile. Jeden z trolli zapytał krótko o co´s pozostałych, a oni wzruszyli ramionami i przytakn˛eli. — Jeste´s szalony, jeste´s zupełnie stukni˛ety — syknał ˛ mały gnom, starajac ˛ si˛e nie podnosi´c głosu wy˙zej szeptu. — Co ci˛e obchodzi, czy jaki´s elf ma co´s do jedzenia, czy nie? Albo go wyko´ncza,˛ albo umrze z głodu. . . Co za ró˙znica? Nie zda˙ ˛zył doko´nczy´c, gdy jeden z trolli wyciagn ˛ ał ˛ s˛ekata˛ r˛ek˛e z taca.˛ Flick zawahał si˛e na moment, zerkajac ˛ szybko na swego zdziwionego towarzysza, który mruczał pod nosem jakie´s gnomie przekle´nstwa. — Nie patrz tak na mnie! — warknał ˛ gło´sno. — To był twój pomysł! Ty go nakarm! Flick nie zdołał zrozumie´c wszystkiego, ale pojał ˛ znaczenie gestu gnoma i podszedł szybko, by wzia´ ˛c talerz. Nawet nie zerknał ˛ przy tym na nikogo. Okrył si˛e szczelniej płaszczem i ruszył w kierunku: wi˛ez´ nia, modlac ˛ si˛e, z˙ eby nie zdemaskowano go za wcze´snie. Gdyby tylko udało mu si˛e podej´sc´ blisko do zwia˛ zanego Eventina, mógłby, mu przekaza´c wiadomo´sc´ , z˙ e Allanon jest w pobli˙zu i z˙ e na pewno co´s wymy´sli, aby go uratowa´c. Spojrzał ostro˙znie za siebie, ale 323

trolle powróciły do posiłku i tylko gnom patrzył na niego. Gdyby tak szale´nczo zaryzykował gdziekolwiek indziej ni˙z w samym sercu obóz wroga, z pewno´scia˛ ju˙z by go dawno odkryto. Tutaj wszak˙ze, w samej kwaterze głównej, par˛e kro´ ków od okropnego Zwiastuna Smierci w otoczeniu tysi˛ecy z˙ ołnierzy z Nordlandii, w strze˙zonym namiocie nikomu nie przemkn˛ełaby przez głow˛e niedorzeczna my´sl, z˙ e wróg przeniknał ˛ i z˙ e jest tu˙z obok. Flick podszedł do wi˛ez´ nia, trzymajac ˛ przed soba˛ talerz. Event miał rozmiary dorosłego człowieka, lecz jak na elfa był rosły, na sobie miał poszarpany, wełniany strój. W s´wietle pochodni wida´c by insygnia dworu Elessedil. Twarz miał posiniaczona˛ i poci˛eta.˛ Najprawdopodobniej były to rany odniesione w bitwie, która sko´nczyła si˛e pojmaniem i niewola.˛ Elf nie wyró˙zniał si˛e niczym szczególnym. I teraz równie˙z Flick nie dostrzegł w nim niczego, co mogłoby s´wiadczy´c o strachu czy rozpaczy. Siedział spokojnie, a jego my´sli bładziły ˛ najwyra´zniej gdzie´s daleko poza tym namiotem i obozem. W pewnej chwili jednak, jakby sobie zdał spraw˛e, z˙ e jest obserwowany, uniósł wzrok i spojrzał swymi zielonymi oczami na mała˛ posta´c. Kiedy chłopak z Vale zajrzał w te oczy, wstrzasn ˛ ał ˛ nim nagły dreszcz. W tym wzroku, pełnym mocy i gniewu, była nieugi˛eta wola i determinacja. W tych oczach wida´c było silny, surowy charakter. To było to samo spojrzenie, którego tak bardzo si˛e l˛ekał i którego nigdy w pełni nie pojmował. . . u Allanona. Spojrzenie, które przenikało my´sli, z˙ adało ˛ skupienia i uwagi. Tego Flick nie widział nigdy u nikogo innego, nawet u Balinora, którego wszyscy i zawsze uznawali za dowódc˛e. I tak jak oczy druida, tak i oczy młodego króla elfów budziły strach. Spojrzał szybko na talerz z jadłem i zastanawiał si˛e goraczkowo, ˛ co te˙z ma teraz zrobi´c. Nadział wi˛ec kawałek mi˛esa na widelec i rozejrzał si˛e. Byli w ciemniejszym ka˛ cie namiotu, przesłoni˛eci cz˛es´ciowo dymem i tarczami wiszacymi ˛ na stojakach. Trolle nie zwracały na nich uwagi i tylko mały gnom bacznie im si˛e przygladał. ˛ Chłopak wiedział, z˙ e wystarczy jeden bład. ˛ .. Powoli uniósł głow˛e, a˙z s´wiatło z pochodni padło na twarz. Oczy wi˛ez´ nia rozszerzyły si˛e ze zdumienia, a jego brew drgn˛eła nieznacznie. Flick nakazał gestem milczenie i ponownie spojrzał na tac˛e. Elf nie mógł sam je´sc´ , wi˛ec chłopak zaczał ˛ go karmi´c, zastanawiajac ˛ si˛e jednocze´snie nad nast˛epnym krokiem. Teraz młody król wiedział, z˙ e nie ma przed soba˛ gnoma, ale Flick bał si˛e nawet szeptu; mimo wszystko kto´s mógłby ich podsłucha´c. Przecie˙z tu˙z za gobelinem był Zwiastun ´ Smierci, mo˙ze dzieliło ich tylko par˛e centymetrów. . . Mo˙ze. . . Nie, na pewno ta maszkara ma dobry słuch. Nie było wszak innego sposobu; musi przecie˙z porozumie´c si˛e z wi˛ez´ niem, zanim stad ˛ wyjdzie. Drugiej takiej szansy mogło ju˙z nie by´c. Zbierajac ˛ resztki odwagi i baczac, ˛ by znajdował si˛e dokładnie pomi˛edzy Eventinem a trollami, Flick uniósł r˛ek˛e z widelcem i przysunał ˛ si˛e jak najbli˙zej. — Allanon.

324

Słowo to wymówił ledwie słyszalnym szeptem. Eventin wział ˛ do ust kawałek mi˛esa i odpowiedział mrukni˛eciem. Jego twarz pozostała spokojna i bez wyrazu. To musiało wystarczy´c. Najwy˙zszy czas, by odej´sc´ z tego miejsca i nie prowokowa´c losu; szcz˛es´cie mogło si˛e w ko´ncu odwróci´c. Flick wyprostował si˛e, odwrócił i poszedł przez s´rodek namiotu do czekajacego ˛ szefa kuchni, którego gnomia twarz wyra˙zała zdziwienie i dezaprobat˛e. Trolle pałaszowały gotowane mi˛eso z warzywami i nawet nie podniosły głów, gdy chłopak z dr˙zacym ˛ i sercem przechodził obok. Spokojnie podszedł do gnoma, wr˛eczył mu talerz i mruczac ˛ co´s zupełnie niezrozumiałego, skierował si˛e prosto do wyj´scia. Gdy był ju˙z blisko kotary, zerwał si˛e jak oparzony, odrzucił zasłon˛e i zanim mały gnom zdołał cokolwiek zrobi´c, był ju˙z na zewnatrz ˛ i biegł ile sił w nogach. Gnom wybiegł jeszcze za nim wygra˙zajac ˛ i miotajac ˛ przekle´nstwa, ale Flick u´smiechnał ˛ si˛e tylko z satysfakcja˛ i zniknał ˛ w ciemno´sciach. O s´wicie armia Nordlandii rozpocz˛eła swój marsz na południe na Callahorn. Flick nie mógł wi˛ec si˛e wydosta´c z obozu i był zmuszony, jak zauwa˙zył to ze swego ukrycia strapiony i ogarni˛ety złymi przeczuciami Allanon, kontynuowa´c maskarad˛e; zanosiło si˛e na kolejny dzie´n pobytu w´sród wrogiej armii. Poranny deszcz zmusił chłopaka do rozejrzenia si˛e za bezpieczna˛ kryjówka,˛ zachodziła bowiem obawa, z˙ e woda zmyje z twarzy maskujac ˛ a˛ farb˛e, która˛ Allanon wcierał z takim trudem. Teraz, w s´wietle dnia, ucieczka była przecie˙z niemo˙zliwa. Flick zrobił wi˛ec jedyna˛ w tej sytuacji rzecz: okrył szczelnie płaszczem i próbował pozostawa´c poza wszelkimi podejrzeniami. Czyli, inaczej mówiac, ˛ schodził wszystkim z drogi. Do rana Flick był ju˙z cały przemoczony, ale z miłym zaskoczeniem stwierdził z˙ e jego z˙ ółta twarz nie spłyn˛eła wraz z porannym deszczem. Nie był to ju˙z ten sam kolor, ale w zamieszaniu tu˙z przed wymarszem nikt nie miał czasu przyglada´ ˛ c si˛e komukolwiek. W rzeczy samej to wła´snie paskudna pogoda pozwoliła mu tak długo porusza´c si˛e w przebraniu. Gdyby był pi˛ekny słoneczny dzie´n i taka˙z noc, wszyscy byliby bardziej skłonni do rozmów, pogaduszek i opowiadania dowcipów. Trudno by wtedy było uparcie milcze´c. Poza tym kto´s, kto w upalny dzie´n paraduje w ci˛ez˙ kim, ciepłym płaszczu my´sliwskim, te˙z zwracałby ˙ powszechna˛ uwag˛e. A bez płaszcza. . . Zaden z˙ ołnierz, nawet ten bardzo zm˛eczony, nie pomyliłby chłopaka z Vale z gnomem, wi˛ec zzi˛ebni˛ety i przemoczony Flick nie rzekł złego słowa na pogod˛e, która pozwoliła mu przetrwa´c cała˛ noc i ranek w obozie, a teraz maszerowa´c z wielka˛ armia˛ na Callahorn, i to w przebraniu gnoma. Tymczasem zła pogoda zago´sciła na dobre na wiele dni. Bure chmury zasłoniły sło´nce i oblekły ziemi˛e szarym, smutnym całunem. Deszcz padał cz˛esto. Czasami były to w´sciekłe ulewy wspomagane porywistym, zachodnim wiatrem, a czasami siapiła ˛ monotonna m˙zawka, dajaca ˛ złudna˛ nadziej˛e, z˙ e deszcz ma si˛e ku ko´ncowi. Powietrze było chłodne i zacinał lodowaty wiatr; przemokni˛ete do suchej nitki rzeczy były zimne i kleiły si˛e do ciała. Nie była to wi˛ec wymarzo325

na pogoda dla armii agresora, która wolałaby zapewne podbija´c i grabi´c w nieco zno´sniejszych warunkach. Flick szedł dzielnie w ten deszczowy dzie´n, zm˛eczony po nieprzespanej nocy, głodny, zzi˛ebni˛ety i przemoczony. Ale wcia˙ ˛z pozostawał jednym z nich; nie rozpoznany, anonimowy w´sród tłumu z˙ ołnierzy. Dokładał wszelkich stara´n, by nie maszerowa´c zbyt długo z z˙ adna˛ grupa.˛ Trzymał si˛e na uboczu, unikajac ˛ wszelkich sytuacji, kiedy musiałby wzia´ ˛c udział w rozmowie lub jakiejkolwiek wymianie zda´n. Szcz˛es´ciem w nieszcz˛es´ciu było to, z˙ e inwazyjna armia była ogromna. Prawie niemo˙zliwe było zetkna´ ˛c si˛e po raz drugi z tym samym z˙ ołnierzem, je´sli si˛e tego nie chciało. Flick zauwa˙zył te˙z, z˙ e nie pilnowano specjalnie dyscypliny marszu; wojsko maszerowało w bardzo lu´znym szyku. Zapewne te˙z ka˙zdy z z˙ ołnierzy, tak troll, jak i gnom, wyczuwał kładac ˛ a˛ si˛e ponurym cieniem wszechobec´ no´sc´ Zwiastunów Smierci i ich władcy. Dlatego te˙z wy˙zsi oficerowie nie musieli trzyma´c w karbach swego wojska. Ka˙zdy wiedział, gdzie jego miejsce i jakie ma zadanie. Tak długo wi˛ec, jak chłopak pozostawał w tym tłumie, był bezpieczny. Postanowił zaczeka´c do nocy; wtedy b˛edzie mógł si˛e wymkna´ ˛c niepostrze˙zenie i wróci´c do Allanona. W południe wielka armia stan˛eła nad podmokłymi brzegami górnego Mermidonu, dokładnie naprzeciw wyspy i miasta Kern. Zarzadzono ˛ postój, a po krótkiej naradzie zdecydowano si˛e rozbi´c kolejny obóz. W tej chwili nie mo˙zna było przekroczy´c wezbranej rzeki bez ogromnego ryzyka rozproszenia i utraty wielu z˙ ołnierzy. Mermidon był teraz w tym miejscu tak szeroki, z˙ e armia stan˛eła przed konieczno´scia˛ zbudowania wielu tratw mogacych ˛ przeprawi´c oddziały na drugi brzeg. Mogło to potrwa´c nawet kilka dni, w ciagu ˛ których wody na pewno opadna,˛ nurt nie b˛edzie ju˙z tak rwacy, ˛ a przeprawa b˛edzie jak spacerek łódka.˛ W tym samym czasie, gdy armia rozkładała si˛e wielkim obozem, w Kern zacz˛eto si˛e orientowa´c w rozmiarach niebezpiecze´nstwa, a na ulicach miasta słycha´c ju˙z było pierwsze odgłosy paniki. Menion Leah spał tymczasem w domu Shirl Ravenlock. Byli te˙z i tacy, którzy przekonywali, z˙ e niebezpiecze´nstwo nie jest powa˙zne, z˙ e wróg odstapi ˛ od swych planów i z˙ e wezbrany Mermidon uniemo˙zliwi przepraw˛e. Ale zagłada miasta była ju˙z postanowiona. Kern było zbyt du˙ze, zbyt ludne i zbyt liczna˛ miało załog˛e, by mo˙zna je było omina´ ˛c i ruszy´c od razu na Tyrsis. To miasto musiało by´c zniszczone, natychmiast, gdy tylko pogoda na to pozwoli. Była to jedynie kwestia czasu. Lecz Flick nie wiedział o tym wszystkim, a jego umysł całkowicie był pochłoni˛ety był planami ucieczki. Burza i deszcz mogły usta´c w ciagu ˛ najbli˙zszych godzin, widoczno´sc´ si˛e polepszy´c, a w dodatku w ka˙zdej chwili jakiemu´s przechodzacemu ˛ z˙ ołnierzowi mogła przyj´sc´ ochota na pogaw˛edk˛e. A co gorsza, inwazja na Callahorn była ju˙z faktem i w ka˙zdej chwili mogło przyj´sc´ do bitwy z Legio-

326

nem Granicznym. Nie chciał nawet my´sle´c o tym, z˙ e on, jako jeden z gnomów, bierze udział w bitwie przeciw własnym przyjaciołom. Jak˙ze˙z zmienił si˛e od czasu pierwszego spotkania z Allanonem. Było to zaledwie par˛e tygodni temu, a z beztroskiego chłopaka stał si˛e dojrzałym m˛ez˙ czyzna˛ zatroskanym o losy wielu krain i przyjaciół s´wiadomym swych obowiazków ˛ obywatelem Sudlandii, a nie tylko, jak dotychczas, małego skrawka s´wiata zwanego Shady Vale. Był dumny, z˙ e w ciagu ˛ tych parunastu godzin zdał test z odwagi i trwało´sci. Były to godziny, w ciagu ˛ których nawet tak do´swiadczony wojownik z pogranicza jak Hendel nieraz najadłby si˛e strachu. Owszem, były momenty, gdy ten wra˙zliwy i niedo´swiadczony chłopak chciał si˛e podda´c, nie mogac ˛ podoła´c cia˙ ˛zacej ˛ na nim odpowiedzialno´sci, nie mogac ˛ przezwyci˛ez˙ y´c watpliwo´ ˛ sci i pokona´c dławiacego ˛ strachu. To dla Shei wybrał si˛e w t˛e ryzykowna˛ podró˙z do Paranoru, Shea potrafił zawsze rozp˛edzi´c jego ponure my´sli i doda´c odwagi. A teraz brat zaginał ˛ na tyle długich dni, a on nie wiedział nawet, jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Nigdy przedtem nie czuł si˛e samotny. Nie tylko podró˙zował przez nieznana˛ krain˛e, wcia˛ gnie w jaka´ ˛s szale´ncza˛ intryg˛e i wojn˛e kogo´s, o kim nawet nie mógł wiedzie´c, z˙ e jest człowiekiem. Był tak˙ze w s´rodku wielkiej, wrogiej armii, mógł pa´sc´ od miecza natychmiast po tym, jak by go rozpoznano, był sam, bezbronny. . . Tracił chwilami poczucie rzeczywisto´sci, z˙ e to si˛e dzieje naprawd˛e i z˙ e on mo˙ze tu cokolwiek zdziała´c. Brzegi Mermidonu chowały si˛e ju˙z w cieniu pó´znego popołudnie. Podczas gdy armia rozlokowywała si˛e, a z˙ ołnierze rozbijali namioty, układali bro´n i szykowali posiłek, Flick szedł ze s´ci´sni˛etym sercem przez ten wielki obóz, dzi˛ekujac ˛ w duchu ołowianym chmurze i szarej, zimnej m˙zawce. Ka˙zda posta´c i twarz była tylko rozmazana˛ plama,˛ ka˙zdy starał si˛e jak najszybciej schroni´c si˛e w cho´c troch˛e ciepłym i suchym namiocie. Nikomu si˛e nie chciało próbowa´c rozpala´c ognia, w tych warunkach było to prawie niemo˙zliwe. Tak wi˛ec całe to wielkie obozowisko ton˛eło w zimnym, szarym i nieprzyjemnym mroku. Idac ˛ przez obóz, Flick starał si˛e jak najwi˛ecej zapami˛eta´c: rozmieszczenie oddziałów trolli i gnomów, miejsce wyznaczone dla wy˙zszych dowódców, a tak˙ze rozmieszczenie linii posterunków i stra˙zy. By´c mo˙ze przyda si˛e to Allanonowi, gdy b˛edzie próbował ratowa´c młodego króla elfów. Bez wi˛ekszych trudno´sci odnalazł wielki namiot Maturenów, w którym prawdopodobnie ciagle ˛ trzymano wi˛ez´ nia. Jak pozostałe namioty, tak i ten był teraz ciemny i zimny, ledwie widoczny w szarej m˙zawce. Mo˙zliwe jednak, z˙ e Eventina nie było ju˙z w s´rodku; mogli go przenie´sc´ do innego namiotu lub te˙z pozostawi´c po prostu gdzie´s po drodze, martwego, rzecz jasna. Jak poprzednio, przed namiotem stali dwaj stra˙znicy, lecz wydawało si˛e, z˙ e w s´rodku nikogo nie ma. Flick wpatrywał si˛e przez chwil˛e w ten ciemny kształt, a potem zniknał ˛ w mroku.

327

Gdy zapadła noc, a wszystkie trolle i gnomy spały w swych zimnych namiotach, Flick zdecydował, z˙ e nadszedł czas na ucieczk˛e. Nie miał poj˛ecia, gdzie szuka´c Allanona. Mógł tylko przypuszcza´c, z˙ e druid poda˙ ˛zył za armia,˛ gdy ta szła na Callahorn. W tym deszczu i ciemno´sciach i tak nie odnalazłby go; musiał wi˛ec wydosta´c si˛e z obozu, a potem przeczeka´c do rana. Wtedy ma szans˛e odnale´zc´ przyjaciela. Szedł cicho w kierunku granic obozu, omijajac ˛ ostro˙znie tych, którzy spali pod gołym niebem, ich bro´n, tobołki i zbroje. Nagle Flick przystanał ˛ w pół kroku i przykucnał ˛ przy olbrzymim tobołku z baga˙zem. Niespodziewana, cho´c oczywista my´sl błysn˛eła mu w głowie: Przecie˙z je´sli nawet odnajdzie Allanona, to jaka˛ moga˛ mie´c nadziej˛e na uratowanie Eventina. . . ? Ile czasu zaj˛ełoby odszukanie Balinora w warownym Tyrsis. . . ? Ile czasu by im wtedy pozostało. . . ? Co stałoby si˛e z Shea,˛ gdyby próbowali ratowa´c Eventina, który był niewatpliwie ˛ bardziej potrzebny Sudlandii, zwłaszcza teraz, gdy nikt nie wiedział, gdzie jest Miecz Shannary. . . A je´sli król elfów wiedział co´s o Shei. . . ? A mo˙ze nawet znał miejsce ukrycia Miecza. . . ? Flick rozwa˙zał goraczkowo ˛ wszystkie mo˙zliwo´sci, ale zm˛eczony umysł nie był ju˙z tak sprawny. Dla niego najwa˙zniejszy był Shea. Ale kto mógłby mu pospieszy´c z pomoca? ˛ Menion udał si˛e z misja˛ ostrze˙zenia miast Callahornu, a i sam Allanon wydawał si˛e ju˙z zm˛eczony ta˛ walka˛ bez widocznych zwyci˛estw. Był wszak Eventir jedyna osoba, do której mógł, by´c mo˙ze, dotrze´c i dowiedzie´c czego´s o bracie. Trz˛esac ˛ si˛e z zimna, Flick parł naprzód przez deszcz i mrok, pełen obaw i wat˛ pliwo´sci. Nie, nie mo˙ze tak wraca´c, bez niczego. . . Jak mógł nawet tak my´sle´c!? Zm˛eczenie ogarn˛eło go ponownie z siła,˛ odbierajac ˛ wol˛e walki i zwyci˛estwa. A przecie˙z noc wcia˙ ˛z była ciemna i nieprzenikniona, taka okazja nie nadarzy si˛e szybko. A on jest tu, w tym obozie, i tylko on mo˙ze teraz co´s zrobi´c. Ale sam?! Szale´nstwo. . . szale´nstwo, my´slał w rozpaczy, co ja sam tu zdziałam. . . zabija˛ mnie. . . Wiedział ju˙z, z˙ e musi to zrobi´c i z˙ e to zrobi. Shea był jedyna˛ na s´wiecie osoba,˛ na której mu zale˙zało, a Eventin był w tej chwili jedyna˛ osoba,˛ która mogła wiedzie´c, co si˛e z nim stało. Skoro zaszedł ju˙z tak daleko, sp˛edził tyle godzin we wrogim obozie po´sród trolli i gnomów, ukrywał si˛e i utrzymał przy z˙ yciu. . . Skoro nawet udało mu si˛e wej´sc´ do strze˙zonej kwatery dowódców i tam si˛e zbli˙zy´c do uwi˛ezionego króla elfów i przekaza´c informacj˛e. . . Mo˙ze to wszystko było tylko łutem s´lepego szcz˛es´cia, mo˙ze cudem, który zdarza si˛e raz i nie wraca. . . Ale czy on mo˙ze teraz wróci´c z niczym? Mo˙ze to i czczy heroizm, który tak go zawsze s´mieszył i którego nigdy nie uznawał, teraz jednak był ju˙z w jego sidłach. Zzi˛ebni˛ety, na skraju wyczerpania, pełen zwatpienia. ˛ . . Lecz pokona to, podejmie si˛e tego. . . sam. Jak˙ze˙z Menion s´miałby si˛e teraz, znajac ˛ jego my´sli, widzac ˛ te wszystkie rozterki. I jak˙ze˙z by chciał, by ksia˙ ˛ze˛ z gór był teraz przy nim, by wsparł swa˛ odwaga˛ i brawura.˛ Ale Meniona tu nie było, a czas uciekał szybko. 328

I zanim zdał sobie z tego spraw˛e, zawrócił i poszedł cicho jak duch przez s´piacy ˛ obóz w kierunku namiotu Maturenów. Przykucnał ˛ tu˙z przy nim, rozejrzał na boki i przetarł oczy zalane kroplami deszczu i potu. Zdawało mu si˛e, z˙ e jego oddech słycha´c a˙z na kra´ncach obozu. Przełknał ˛ s´lin˛e, ale strach ciagle ˛ trzymał go za gardło. Poprzednio wła´snie w tym namiocie wyczuł obecno´sc´ upiornego stwora, który słu˙zył lordowi Warlockowi. . . Bezduszna czarna maszkara, która wycisn˛ełaby z niego z˙ ycie, nie my´slac ˛ nawet, kogo zabija. Mo˙ze wcia˙ ˛z tam tkwiła, nie s´piac ˛ i czuwajac. ˛ . . czekajac ˛ wła´snie na taka˛ bezsensowna˛ prób˛e odbicia wi˛ez´ nia. A przecie˙z króla elfów mo˙ze tam wcale nie by´c. . . ! Mogli go przenie´sc´ gdziekolwiek. Chłopak odetchnał ˛ gł˛eboko, starajac ˛ si˛e o tym nie my´sle´c. Spojrzał raz jeszcze na ciemna˛ zasłon˛e wiszac ˛ a˛ u wej´scia; w tym mroku był zaledwie szara,˛ zamazana˛ plama.˛ Nie widział nawet trolli stojacych ˛ na warcie. Zacisnał ˛ dło´n na krótkim my´sliwskim no˙zu. Była to jego jedyna bro´n. Przypominajac ˛ sobie rozmieszczenie sprz˛etów w namiocie, nabrał powietrza i ruszył. Przykucnał ˛ w pobli˙zu wej´scia i przyło˙zył ucho do mokrego płótna. Kto´s tam był; dochodziły go ciche i niewyra´zne d´zwi˛eki. Kto´s oddychał ci˛ez˙ ko, kto´s inny chrapał. W pierwszej chwili chciał przemkna´ ˛c przez zasłon˛e; g˛esta mgła by´c moz˙ e ukryłaby go dostatecznie. Odrzucił jednak szybko t˛e my´sl. Nawet gdyby mu si˛e udało, to w s´rodku musiałby przej´sc´ niepostrze˙zenie, w kompletnych ciemno´sciach, w´sród wielu s´piacych ˛ z˙ ołnierzy. Zamiast tego odszukał i dokładnie si˛e przyjrzał tej cz˛es´ci namiotu, gdzie, jego zdaniem, ci˛ez˙ ki gobelin przedzielał kwater˛e na dwie cz˛es´ci; tu˙z obok, jak chłopak pami˛etał, siedział zwiazany ˛ Eventin. A potem, z dusza˛ na ramieniu, przyło˙zył ostrze no˙za do płótna i zaczał ˛ cia´ ˛c. Ka˙zda sekunda była wiekiem; ciał ˛ powoli, centymetr po centymetrze, a po plecach, mimo przenikliwego zimna, spływały stru˙zki potu. Nie wiedział, jak długo wycinał mały otwór w płótnie. Skoncentrował si˛e tak bardzo, z˙ e zdawało mu si˛e, i˙z jest sam w tym wielkim obozie, odci˛ety od wszystkich, schowany za s´ciana˛ mgły i deszczu. Modlił si˛e w duchu, by nawet najl˙zejszy d´zwi˛ek nie dotarł do s´piacego ˛ w s´rodku wroga. Na szcz˛es´cie nikt nie przechodził w pobli˙zu, a przynajmniej nikogo nie zauwa˙zył; z˙ aden te˙z d´zwi˛ek nie zakłócał nocnej ciszy. Tylko deszcz wcia˙ ˛z padał, cicho i monotonnie. Naprawd˛e mo˙zna było uwierzy´c, z˙ e jest teraz sam na całym s´wiecie. . . Wreszcie, po długiej chwili, rozci˛ecie było na tyle du˙ze, z˙ e mógł si˛e przez nie wcisna´ ˛c do s´rodka. Przeło˙zył wpierw jedna˛ r˛ek˛e, potem druga,˛ badał ostro˙znie najbli˙zsze otoczenie. Dotknał ˛ podłogi z płótna, s´liskiej i wilgotnej, tak samo jak zewn˛etrzna s´ciana namiotu. Po chwili, gdy nic si˛e nie stało, odwa˙zył si˛e wło˙zy´c głow˛e. Ciemno było cho´c oko wykol; słyszał tylko wokół ci˛ez˙ kie oddechy s´pia˛ cych z˙ ołnierzy. Musiał poczeka´c, a˙z oczy cho´c troch˛e si˛e przyzwyczaja˛ do ciemno´sci. Flick bał si˛e nawet oddycha´c, gdy˙z wydawało mu si˛e, z˙ e jego przyspieszony ´ oddech słycha´c w całym namiocie. Smieszna to była poza; głowa w s´rodku, a cała 329

reszta na zewnatrz. ˛ Chłopak był teraz całkowicie bezbronny. Gdyby ktokolwiek teraz t˛edy przechodził. . . Oczy nie przywykły jeszcze do ciemno´sci, ale Flick bał si˛e pozostawa´c dłu˙zej w tej pozycji. Przecisnał ˛ si˛e wi˛ec ostro˙znie, posuwajac ˛ si˛e kawałek po kawałeczku, a˙z wreszcie cały zniknał ˛ w zbawiennej ciemno´sci namiotu. Wokół słyszał głos´ne teraz oddechy i nieprzerwane chrapanie. Kto´s tu˙z obok przewrócił si˛e na drugi bok, ale nikt si˛e nie obudził. Chłopak nie ruszał si˛e jeszcze przez chwil˛e, wpatrujac ˛ si˛e w mrok i starajac ˛ si˛e cokolwiek w nim dostrzec: zarysy stołu, stojaków z tarczami, tobołków, a tak˙ze s´piacych ˛ z˙ ołnierzy. Wydawało mu si˛e, z˙ e trwa to wieczno´sc´ , w ko´ncu jednak mógł ju˙z rozpozna´c s´piacych ˛ wsz˛edzie z˙ ołnierzy i ich sprz˛ety: miecze, i puklerze, włócznie i tarcze. Wszyscy owini˛eci byli szczelnie kocami i płaszczami. Z przera˙zeniem spostrzegł, z˙ e tylko centymetry dziela˛ jego nog˛e od r˛eki jednego ze s´piacych. ˛ Z najwi˛ekszym trudem pow´sciagn ˛ ał ˛ nerwy, gdy˙z parali˙zujacy ˛ strach pchał go z powrotem wyj´scia. Był cały rozdygotany, a po plecach płyn˛eły ju˙z całe potoki potu. Za to w ustach miał zupełnie sucho, ani odrobiny s´liny, która˛ mógłby zwil˙zy´c s´ci´sni˛ete strachem gardło. Ka˙zdy d´zwi˛ek podnosił mu włosy na głowie. . . Sto razy umierał w tym pełnym trolli namiocie i sto razy dzi˛ekował za ocalenie. Pó´zniej wszakz˙ e nie pami˛etał prawie nic z tych uczu´c i z tych pełnych grozy chwil. . . I nagle dostrzegł Eventina. Nie siedział ju˙z na krze´sle, lecz le˙zał zwiazany ˛ na podłodze zaledwie par˛e stóp od Flicka. Oczy miał otwarte i patrzył prosto chłopaka. Ten nie zastanawiał si˛e ju˙z dłu˙zej; podszedł szybko i cicho do młodego króla, błysn˛eło ostrze. . . Chwil˛e potem elf był ju˙z wolny. Nie tracac ˛ cennego czasu, skierowali si˛e od razu do rozci˛ecia w płóciennej s´cianie. Po drodze Eventin pochylił si˛e szybko nad jednym ze s´piacych ˛ trolli i podniósł co´s z podłogi. Nie patrzac ˛ nawet, co to było, Flick przeszedł szybko przez rozci˛eta˛ s´cian˛e i natychmiast przykucnał, ˛ rozglada˛ jac ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Ale nikogo nie było i tylko wcia˙ ˛z szumiał monotonny deszcz. Chwil˛e pó´zniej rozci˛ecie znów si˛e odchyliło i ukazał si˛e młody król, rozejrzał si˛e i przykucnał ˛ obok swego wybawcy. Niósł soba˛ ponczo i wielki pałasz. Kiedy ju˙z narzucił na siebie ciepła˛ opo´ncz˛e, spojrzał na przestraszonego chłopaka, u´smiechnał ˛ si˛e i u´scisnał ˛ mu dło´n. Flick odwzajemnił u´smiech i odpowiedział skinieniem głowy. W jego oczach elf dostrzegł błysk satysfakcji. A wi˛ec Eventin Elessedil był wolny, wyrwany z samej paszczy wroga. To była najszcz˛es´liwsza chwila młodego Ohmsforda. Najgorsze ma ju˙z za soba,˛ z˙ e teraz, gdy wydostali si˛e z namie Maturenów, nikt i nic im nie przeszkodzi w ucieczce z wrogie obozu. Nie obejrzeli si˛e nawet za siebie, na ciemna˛ lini˛e rozci˛ecia w płótnie. Czas ogladania ˛ si˛e za siebie minał. ˛ . . Teraz tylko do przodu! Ale gdy tak siedzieli jeszcze w cieniu namiotu, cieszac ˛ si˛e ze zwyci˛estwa, chwile rado´sci szybko min˛eły.

330

Zupełnie nagle i nie wiadomo skad ˛ wyłoniło si˛e trzech uzbrojonych po z˛eby trolli. Natychmiast dostrzegli dwie postacie kryjace ˛ si˛e niebezpiecznie blisko namiotu Maturenów. Na moment wszyscy zamarli, lecz po chwili Eventin podniósł si˛e powoli i stanał ˛ dokładnie pomi˛edzy trollami, a rozci˛eciem w płóciennej s´cianie. Zaskoczony Flick patrzył, jak młody król kiwa na stra˙zników, jednocze´snie mówiac ˛ co´s płynnie w ich j˛ezyku. Trolle zawahały si˛e, ale podeszły bli˙zej, trzymajac ˛ wielkie włócznie opuszczone ku ziemi, jako z˙ e usłyszeli swój ojczysty j˛ezyk. Eventin zrobił jeszcze jeden krok, by zasłoni´c rozci˛ecie, i jednocze´snie spojrzał znaczaco ˛ na Flicka. Chłopak s´cisnał ˛ mocniej nó˙z ukryty pod peleryna.˛ W chwili gdy stra˙znicy podeszli bli˙zej, zobaczyli ciemna˛ lini˛e rozdarcia, a ich oczy rozszerzyły si˛e ze zdumienia. W tym momencie Eventin uderzył. Na gardłach dwóch stojacych ˛ najbli˙zej trolli pojawiły si˛e krwawe linie, z których popłyn˛eła krew. Osun˛eli si˛e na ziemi˛e, nie zda˙ ˛zywszy wyda´c najmniejszego d´zwi˛eku. Tylko trzeci stra˙znik zdołał krzykna´ ˛c krótko o pomoc, zamachnał ˛ si˛e i pchnał ˛ w´sciekle włócznia,˛ raniac ˛ elfa w rami˛e. Ale i on ju˙z w nast˛epnej sekundzie le˙zał martwy na mokrej trawie. Przez chwil˛e panowała cisza. Flick był blady jak s´ciana stojacego ˛ za nim namiotu; wpatrywał si˛e z przera˙zeniem w ciała martwych wartowników. Tymczasem elf próbował zatamowa´c krew płynac ˛ a˛ z rannego ramienia. W chwil˛e pó´zniej usłyszeli dochodzace ˛ z ciemno´sci głosy kilku osób. — Któr˛edy teraz?! — szepnał ˛ nerwowo Eventin, trzymajac ˛ w pogotowiu miecz. Flick skinał ˛ milczaco ˛ głowa,˛ wskazujac ˛ na ciemno´sc´ za plecami elfa. Trzeba si˛e było spieszy´c; głosy były coraz bli˙zej i dochodziły z ró˙znych kierunków. Dwaj uciekinierzy rozejrzeli si˛e szybko i pomkn˛eli w mrok, jak najdalej od namiotu Maturenów. Kluczac ˛ mi˛edzy namiotami i chowajac ˛ si˛e za ogromnymi tobołami, wykorzystujac ˛ ka˙zdy cie´n i kł˛eby mgły, Flick i Eventin zdołali znacznie oddali´c si˛e od pogoni. Wtem usłyszeli gło´sne i pełne w´sciekło´sci krzyki. Prawdopodobnie odkryto ciała trzech stra˙zników. Nagle serca im zamarły, gdy˙z usłyszeli gł˛eboki i dudniacy ˛ głos wojennego rogu trolli, który rozdarł nocna˛ cisz˛e i przebudził wielka˛ armi˛e. Wsz˛edzie wokół zacz˛eli si˛e podnosi´c z˙ ołnierze, natychmiast gotowi do odparcia ataku lub. . . do pogoni za zbiegami. Flick biegł pierwszy i rozpaczliwie próbował przypomnie´c sobie najkrótsza˛ drog˛e do granic obozu. P˛edził w s´lepym przera˙zeniu, a serce biło jak oszalałe. Ponad wszystko na s´wiecie pragnał ˛ teraz tylko, schroni´c si˛e w bezpiecznej ciemno´sci, jak najdalej od tego znienawidzonego obozu. Eventin, walczac ˛ z ostrym bólem, z trudem nada˙ ˛zał za Flickiem, trzymajac ˛ si˛e za krwawiace ˛ obficie rami˛e. Zdawał sobie spraw˛e, co si˛e w tej chwili dzieje w duszy jego młodego i niedos´wiadczonego wybawcy. Chciał go ostrzec, zatrzyma´c. . . Było ju˙z za pó´zno. Nie zda˙ ˛zył nawet krzykna´ ˛c, gdy wpadli wprost na liczna˛ grup˛e z˙ ołnierzy. Impet uderzenia zbił ich z nóg; Flick poczuł, jak kto´s rozrywa jego peleryn˛e; skulił si˛e pod silnymi uderzeniami niewidocznych rak. ˛ W nagłym 331

przera˙zeniu i panice ciał ˛ na o´slep i no˙zem, machał pi˛es´cia˛ i kopał, gdzie popadło. Usłyszał pełne bólu i gniewu wrzaski, a trzymajace ˛ go r˛ece na chwil˛e zwolniły uchwyt. Przez sekund˛e był wolny. Powstał szybko na nogi, ale tylko po to, by w nast˛epnej chwili zosta´c przygwo˙zd˙zonym kolejnym w´sciekłym atakiem. Usłyszał s´wist zakutej w z˙ elazo pi˛es´ci, uchylił si˛e. . . i znowu błysk, silne uderzenia. Uniósł nó˙z, by odparowa´c cios. . . pot˛ez˙ ne uderzenie. . . Flick poczuł, jak dr˛etwieje mu cała r˛eka. . . Przez tych kilka minut piekła poddał si˛e całkowicie instynktowi i w´sciekłej furii; uchylał si˛e, ciał, ˛ rabał ˛ na o´slep, padał na traw˛e, młócił w´sciekle pi˛es´ciami w ka˙zda˛ wyłaniajac ˛ a˛ si˛e z ciemno´sci plam˛e, zadawał ciosy w spowite mrokiem ciała. . . Sam te˙z był niemiłosiernie poobijany i zmaltretowany, ale przebijał si˛e powoli przez ten z˙ ywy mur. Nieraz musiał ustapi´ ˛ c pod naporem kilku masywnych ciał, ale udawało mu si˛e cudem unika´c pot˛ez˙ nych razów i ciosów w głow˛e. Kiedy na chwil˛e wyswobodził si˛e z trzymajacych ˛ go rak, ˛ rozejrzał si˛e szybko za młodym królem, i zawołał go gło´sno. Flick nie zorientował si˛e na poczatku, ˛ z˙ e wpadli na grup˛e na uzbrojonych z˙ ołnierzy, wyrwanych nagle ze snu wojennym rogiem trolli. Byli całkowicie zaskoczeni, gdy ta dwójka wpadła na nich z impetem. Chcieli ich wpierw unieszkodliwi´c i rozbroi´c, ale chłopak walczył tak w´sciekle, z˙ e nie mogli go w z˙ aden sposób pochwyci´c. Eventin pospieszył mu z pomoca,˛ tnac ˛ wielkim pałaszem i przedzie rajac ˛ si˛e przez z˙ ywa˛ mas˛e w pobli˙ze chłopaka. We dwójk˛e natarli zwi˛ekszona˛ siła,˛ ostatni stojacy ˛ im na drodze z˙ ołnierz zwalił si˛e pod ciosami, przygniatajac ˛ swym ci˛ez˙ arem Flicka. Elf chwycił go za kołnierz i pociagn ˛ ał ˛ mocno. Chłopak szarpał si˛e jeszcze przez chwila˛ zanim zdał sobie spraw˛e, kto go ciagnie ˛ za tunik˛e. Uspokoił si˛e te˙z zaraz, ale serce wcia˙ ˛z waliło mu jak młotem. Głuchy d´zwi˛ek rogu dudnił mu w uszach, a głowa pulsowała bole´snie od licznych ciosów. Głosy zlewały si˛e w jeden szum, w kakofoni˛e d´zwi˛eków rogu, szcz˛eku mieczy, dalekich krzyków, a ciemna noc wirowała mu przed oczyma jak karuzela. Nagle tu˙z przy uchu usłyszał jaki´s głos. . . — . . . i znajd´z najkrótsza˛ drog˛e. I pami˛etaj, nie biegnij! Id´z pewnie i bez pos´piechu. Bieg zwróci tylko na nas uwag˛e. No ju˙z, idziemy! Słowa Eventina si˛e oddaliły, gdy ten obrócił chłopaka i pchnał ˛ go lekko w ciemno´sc´ . Flick spojrzał jeszcze w zielone oczy króla elfów, ale była w nich tylko dzika determinacja i gniew. To dodało mu troch˛e odwagi. Poszli w kierunku granicy obozu, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dyskretnie i trzymajac ˛ bro´n w pogotowiu. Widzieli biegnacych ˛ z˙ ołnierzy, słyszeli krzyki i nawoływania, ale wszystko spowijała g˛esta mgła i mrok. Flick starał si˛e goraczkowo ˛ znale´zc´ jakikolwiek znak orientacyjny, co´s, co upewniłoby go, z˙ e ida˛ we wła´sciwym kierunku. Strach minał ˛ na chwil˛e. Pokrzepiała go my´sl, z˙ e tu˙z obok idzie silny i do´swiadczony wojownik. Od młodego króla elfów biła pewno´sc´ , determinacja i moc; tak jak to nieraz widywał u Allanona.

332

Co chwil˛e mijały ich liczne grupy z˙ ołnierzy, ale nikt ich nie zatrzymywał. Panował charakterystyczny w takich sytuacjach chaos i dezorientacja, tym wi˛eksza, z˙ e nigdzie nie było wida´c wroga. Deszcz ustał na moment, ale cały obóz, tak zreszta˛ jak i okolica od Mermidonu a˙z po Streleheim, spowity był w mroczny, wilgotny i mglisty całun. Flick spojrzał przelotnie na swego towarzysza; jego twarz, blada˛ jak płótno, wykrzywiał grymas bólu, a krwawiace ˛ obficie rami˛e zwisało bezwładnie. Był coraz słabszy od upływu krwi, chwiał si˛e i potykał. Flick musiał zwolni´c i szedł teraz tu˙z obok kompana, by w por˛e go podtrzyma´c. Do obozowych obwarowa´n dotarli do´sc´ szybko, szybciej w ka˙zdym razie ni˙z rozchodziła si˛e wie´sc´ . Tak wi˛ec stra˙znicy nie wiedzieli jeszcze, co si˛e stało przy namiocie Maturenów. D´zwi˛ek rogu wszak˙ze zaalarmował ich i postawił w gotowo´sci bojowej. Stali teraz w małych grupkach, blisko siebie, w ka˙zdej chwili gotowi do u˙zycia broni. Ale ich uwaga skierowana była na zewnatrz ˛ obozu, stamtad ˛ spodziewali si˛e ataku. To dało dwójce uciekinierów do´sc´ czasu, by zbli˙zy´c si˛e niepostrze˙zenie do samej linii ich posterunków. Młody elf nie wahał si˛e ani przez chwil˛e, lecz wkroczył odwa˙znie i szedł mi˛edzy grupkami stra˙zników, liczac ˛ na zbawienne skutki mgły, mroku i zamieszania. Czas szybko uciekał. Za par˛e minut całe wojsko b˛edzie ju˙z w pełnej gotowo´sci bojowej. Eventin my´slał błyskawicznie: w momencie gdy odkryja˛ jego ucieczk˛e, a mo˙ze nawet ju˙z o tym wiedzieli, natychmiast wy´sla˛ w pogo´n tropicieli. Byłby bezpieczny, gdyby udało si˛e wydosta´c poza granice Kernu i i´sc´ na południe. Mógłby te˙z szukali schronienia na wschodzie, w rejonie Smoczych Z˛ebów i okolicznych lasach. Ale w obu tych wypadkach podró˙z trwałaby godzinami, siły były na wyczerpaniu. Musi i´sc´ do przodu, za wszelka˛ cen˛e, nawet za cen˛e odkrycia na otwartej przestrzeni. Dwójka uciekinierów przemkn˛eła z dusza˛ na ramieniu dokładnie mi˛edzy posterunkami, bojac ˛ si˛e spojrze´c na prawo lub lewo, i poszli prosto w ciemno´sc´ , ku ostatniej linii warty i otwartej przestrzeni. Jak na razie nikt ich nie zatrzymał. . . Ale gdy dochodzili do ostatniej linii posterunku, dostrzegło ich jednocze´snie kilku stra˙zników. Usłyszeli gło´sne wołanie. . . Eventin obrócił si˛e wolno i, nie zwalniajac ˛ kroku pomachał zdrowa˛ r˛eka,˛ odpowiadajac ˛ co´s w ich j˛ezyku. Flick szedł tu˙z za elfem, znów bliski paniki, bojac ˛ si˛e, z˙ e stra˙ze zatrzymaja˛ ich i zdemaskuja.˛ I wtedy jeden z trolli krzyknał ˛ ostro, zrobił par˛e krokowi w ich kierunku i szybkim, nerwowym gestem nakazał podej´sc´ bli˙zej. W tym momencie Eventin rzucił hasło do ucieczki. Zerwali si˛e jak oparzeni i pop˛edzili w mrok, majac ˛ na karku przynajmniej dwudziestu wyjacych ˛ dziko prze´sladowców. Od samego poczatku ˛ szanse nie były równe. Tak Eventin, jak i Flick, byli l˙zejsi i zwinniejsi, w normalnych wi˛ec warunkach szybko zdołaliby uciec na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Ale elf był ci˛ez˙ ko ranny i osłabiony znaczna˛ utrata˛ krwi, a Flick — skrajnie wyczerpany dwudniowa˛ eskapada˛ do wrogiego obozu, bez snu i jedzenia, balansujac ˛ mi˛edzy z˙ yciem a s´miercia˛ tak cz˛esto jak jeszcze nigdy dotad. ˛ Prze´sla333

dowcy za´s byli silni, dobrze od˙zywieni i wypocz˛eci. Flic wiedział, z˙ e ich jedyna˛ szansa˛ jest umkni˛ecie w mgł˛e i mrok, by´c mo˙ze tam uda im si˛e zgubi´c pogo´n. Dyszac ˛ ci˛ez˙ ko i potykajac ˛ si˛e na s´liskim podło˙zu, zmuszali swoje um˛eczone cia´ ła do wysiłku przekraczajacego ˛ ich mo˙zliwo´sci. Swiat wokół nich stał si˛e wielka˛ czarna˛ plama˛ pełna˛ wirujacej ˛ mgły. Biegli dalej, chocia˙z wydawało si˛e, ju˙z nie zrobia˛ wi˛ecej ani kroku. Ciagle ˛ jednak nie było ani gór, lasu, ani z˙ adnego miejsca, w którym mogliby si˛e ukry´c. Nagle w ciemno´sciach błysn˛eło ostrze włóczni, przeszyło płaszcz Eventina i przyszpiliło go do mokrej ziemi. Stra˙znicy, pomy´slał przera˙zony Flick, zapomniałem o nich. Z mgły wyłoniła si˛e niewyra´zna sylwetka i zaatakowała króla elfów. Ranny zdołał ostatkiem sił przekr˛eci´c si˛e na drugi bok, by unikna´ ˛c w ten sposób niechybnej s´mierci, wrogie ostrze wbiło si˛e bowiem tu˙z obok jego głowy. W tej samej chwili Eventin zamachnał ˛ si˛e swoim mieczem i trafił w ciało napastnika. Flick stał nieruchomo i bliski obł˛edu wypatrywał pozostałych stra˙zników. Ale ju˙z nikt wi˛ecej si˛e nie pojawił. Pospieszył wi˛ec na ratunek swemu towarzyszowi; wyciagn ˛ ał ˛ włóczni˛e z jego boku i z niemal nadludzka˛ siła˛ postawił go na nogi. Eventin po kilku niepewnych krokach upadł. Przera˙zony Flick pochylił si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ nim mocno, by wróci´c mu przytomno´sc´ . — Nie, nie. To ju˙z koniec. — Usłyszał w ko´ncu słowa wypowiedziane chrapliwym szeptem. — Nie pójd˛e dalej. . . W ciemno´sci rozległy si˛e krzyki tropiacych ˛ ich prze´sladowców. Byli coraz bli˙zej! I znowu Flick spróbował postawi´c rannego na nogi. Na pró˙zno. Rozejrzał si˛e bezradnie dookoła, usiłujac ˛ przebi´c wzrokiem czarna˛ pustk˛e. W r˛eku s´ciskał swój niezawodny sztylet. To koniec. Zrozpaczony wykrzyczał wi˛ec w t˛e złowroga˛ ciemno´sc´ jedyne słowa, które w tej chwili mogły im przynie´sc´ ratunek. — Allanon! Allanon! Potem krzyk zamarł i pozostał tylko jednostajny szum deszczu, który padał niemrawo, tworzac ˛ na i tak ju˙z przesiakni˛ ˛ etej woda˛ ziemi coraz wi˛eksze kału´ z˙ e. Swit nastał ju˙z jaka´ ˛s godzin˛e temu, ale przy takiej pogodzie nie mo˙zna było w z˙ aden sposób okre´sli´c pory dnia. Flick przycupnał ˛ cicho przy nieprzytomnym towarzyszu i przysłuchiwał si˛e coraz bli˙zszym okrzykom pogoni. Był w stanie rozró˙zni´c ich głosy, chocia˙z wcia˙ ˛z nie mógł ich zobaczy´c. Beznadziejno´sc´ sytuacji pogł˛ebiała jeszcze s´wiadomo´sc´ , z˙ e mimo ryzyka, jakie podjał, ˛ by uwolni´c Eventina, nie dowiedział si˛e niczego o zaginionym bracie. Nagle z mgły wyłoniły si˛e jakie´s niewyra´zne sylwetki. Znale´zli go. Flick wstał ci˛ez˙ ko gotowy stawi´c im czoło. Chwil˛e pó´zniej ciemno´sc´ eksplodowała o´slepiajacym ˛ blaskiem płomieni. Jaka´s pot˛ez˙ na siła powaliła oszołomionego Flicka na ziemi˛e. Wokoło opadały kaskady iskier i spalonej trawy, a ziemia˛ wstrzasn˛ ˛ eła seria gwałtownych eksplozji. W jednej chwili Nordlandczycy stali jeszcze w blasku o´slepiajacego ˛ s´wia334

tła, a w drugiej znikn˛eli na zawsze. Noc roz´swietliły pot˛ez˙ ne słupy trzaskajacego ˛ ognia i przebiły si˛e przez ciemno´sc´ i mgł˛e, by si˛egna´ ˛c niebios. Rzucony w wir szalejacego ˛ z˙ ywiołu Flick pomy´slał, z˙ e to koniec s´wiata. Przez kilka długich chwil ogie´n z niesłabnac ˛ a˛ furia˛ trawił nieboskłon, wyrywał czarne skiby spalonej ziemi, palił powietrze i skór˛e Flicka. A potem błysnał ˛ jasno w ostatnim przypływie energii i zniknał, ˛ pozostawiajac ˛ po sobie mieszanin˛e dymu i pary. W ko´ncu pozostała po nim tylko mgła, deszcz i gorace ˛ powietrze. Flick podniósł si˛e ostro˙znie na jedno kolano i rozejrzał dookoła. Wtem wyczuł raczej ni˙z usłyszał, z˙ e kto´s nadchodzi. Z mgły i pary wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na, czarna sylwetka odziana w powiewajace ˛ szaty. Wygladała ˛ niczym anioł s´mierci, który przybył, aby odebra´c to, co mu si˛e nale˙zy. Flick wpatrywał si˛e w tajemniczego przybysza oniemiały z przera˙zenia i strachu. Gdy ten si˛e zbli˙zył, chłopak doznał ol´snienia. Oto nadchodził Allanon.

XXVIII Wła´snie nastał s´wit, gdy ostatnia grupa uciekinierów z wyspy Kern mijała wielkie wrota Muru Zewn˛etrznego, by wreszcie wkroczy´c do Tyrsis. Zapowiadał si˛e pi˛ekny, jasny poranek. Po raz pierwszy od wielu długich dni niebo było bezchmurne, czyste i bł˛ekitne. Powietrze było rze´skie i pachniało ciepłem sło´nca. Ła˛ ki pyszniły si˛e soczysta˛ zielenia,˛ pobłyskujac ˛ w sło´ncu srebrem migoczacych ˛ płytkich rozlewisk i wodnych oczek. Deszcze sko´nczyły si˛e i przestały zalewa´c s´wiat; poranek powitał ludzi bł˛ekitem, sło´ncem i rado´scia.˛ Mieszka´ncy Kernu przybywali do Tyrsis ju˙z od kilku godzin; wszyscy byli zm˛eczeni, przera˙zeni tym, co si˛e stało i niepewni tego, co jeszcze nastapi. ˛ Ich domy zostały doszcz˛etnie zrujnowane, spalone przez rozw´scieczone hordy Nordlandczyków. Nie wszyscy jeszcze zdawali sobie w pełni spraw˛e z tego, co utracili. Ewakuacja miasta przebiegła pomy´slnie i chocia˙z nie mieli ju˙z swej ojczyzny, wcia˙ ˛z jednak z˙ yli i przynajmniej chwilowo byli bezpieczni. Nordlandczycy nie odkryli, z˙ e cała ludno´sc´ Kernu zdołała uciec im sprzed nosa, gdy˙z całkowicie pochłon˛eła ich walka z mała˛ grupa˛ dzielnych z˙ ołnierzy Legionu, którzy zaatakowali wrogi obóz i odciagn˛ ˛ eli wartowników nawet z najbardziej wysuni˛etych posterunków. Nordlandczycy byli bowiem przekonani, z˙ e jest to zapowied´z frontalnego ataku. Zanim zdali sobie spraw˛e, z˙ e to tylko manewr taktyczny, miasto zostało ju˙z ewakuowane, a wi˛eksza cz˛es´c´ jego mieszka´nców znajdowała si˛e ju˙z na Mermidonie, poza zasi˛egiem rozszalałej armii. Menion Leah przekroczył bram˛e Tyrsis jako jeden z ostatnich. Był zmaltretowany i wyczerpany. Podczas marszu od brzegów Mermidonu rany na stopach znowu zacz˛eły krwawi´c, ale ksia˙ ˛ze˛ nie chciał, by go niesiono. Ostatkiem sił zdołał wej´sc´ na szeroka˛ ramp˛e prowadzac ˛ a˛ do Muru Zewn˛etrznego. Z jednej strony podtrzymywała go wierna Shirl, która nie opuszczała go ani na chwil˛e, a z drugiej równie zm˛eczony Janus Senpre. Młody dowódca Legionu wyszedł cało ze strasznej nocnej bitwy w obozie wroga i opu´scił obl˛ez˙ one miasto na tej samej tratwie co Menion i Shirl. Ci˛ez˙ kie prze˙zycia zbli˙zyły ich do siebie; przez cała˛ drog˛e na południe przyciszonymi głosami rozmawiali o rozwiazaniu ˛ Legionu Granicznego. Wszyscy si˛e zgadzali z opinia,˛ z˙ e je´sli Tyrsis ma si˛e oprze´c atakowi nordlandzkiej armii, Legion b˛edzie 336

naprawd˛e niezb˛edny. Co wi˛ecej, jedynie zaginiony Balinor ma dostateczna˛ znajomo´sc´ sztuki wojennej, by mu przewodzi´c. Trzeba szybko odnale´zc´ ksi˛ecia i postawi´c go na czele Legionu, nawet wbrew woli jego brata. Pallance z pewno´scia˛ si˛e temu przeciwstawi, tak samo jak nie wyrazi zgody na ponowne zmobilizowanie legendarnego oddziału, który tak pochopnie rozwiazał. ˛ Ani ksia˙ ˛ze˛ z gór, ani Janus Senpre nie zdawali sobie jeszcze sprawy, jak trudne b˛edzie to zadanie. Podejrzewali jednak, z˙ e Balinor został uwi˛eziony przez swego brata kilka dni temu. Niemniej jednak byli zdecydowani nie dopu´sci´c do zniszczenia Tyrsis. Tym razem powstana˛ i b˛eda˛ walczy´c. ˙ Tu˙z za brama˛ powitał ich oddział ubranych na czarno stra˙zników. Zołnierze przekazali pozdrowienia od króla i nalegali, by przybysze natychmiast zło˙zyli mu pokłon. Gdy Janus Senpre zauwa˙zył, z˙ e podobno król jest s´miertelnie chory, kapitan odparł szybko, z˙ e zaproszenie pochodzi od jego syna. Nic nie mogło bardziej ucieszy´c Meniona; chciał jak najszybciej znale´zc´ si˛e w pałacu. Zapomniał ju˙z o zm˛eczeniu i bólu, chocia˙z przyjaciele ciagle ˛ trwali przy nim gotowi do pomocy. Kapitan dał znak stra˙znikom stojacym ˛ bli˙zej Muru Wewn˛etrznego i chwil˛e pó´zniej podjechał zdobiony powóz, który miał ich szybko zawie´zc´ do pałacu. Menion i Shirl wsiedli do s´rodka, a Janus Senpre zdecydował, z˙ e najpierw musi zobaczy´c, jak wiedzie si˛e jego z˙ ołnierzom. Obiecał jednak solennie, i˙z wkrótce do nich dołaczy. ˛ Gdy powóz ruszył, młody dowódca zasalutował krótko Menionowi; jego twarz zachowała kamienny wyraz. Ksia˙ ˛ze˛ Leah w towarzystwie siwego Fandreza i kilku z˙ ołnierzy pomknał ˛ prosto do koszar Legionu. Menion u´smiechnał ˛ si˛e słabo i ujał ˛ Shirl za r˛ek˛e. Powóz minał ˛ bram˛e Muru Wewn˛etrznego i przejechał wolno zatłoczona˛ Aleja˛ Tyrsijska.˛ Mieszka´ncy miasta wstali tego ranka bardzo wcze´snie, chcac ˛ na własne oczy ujrze´c nieszcz˛esnych zbiegów, gotowi udzieli´c wszelkiej pomocy zarówno przyjaciołom, jak i nieznajomym. Wszyscy chcieli si˛e czego´s dowiedzie´c o zmasowanej hordzie, która teraz zagra˙zała ich domowi. Tłum przera˙zonych i zmartwionych ludzi poda˙ ˛zał niepewnie zatłoczonymi ulicami, a czasami przystawał, by z zaciekawieniem obserwowa´c powóz eskortowany przez pałacowa˛ gwardi˛e. Niektórzy wskazywali ze zdziwieniem na siedzac ˛ a˛ w s´rodku szczupła˛ dziewczyn˛e o rudych włosach okalajacych ˛ jej zm˛eczona˛ twarz. Tu˙z przy niej siedział Menion, któremu pokaleczone stopy znowu dawały si˛e we znaki. Ksia˙ ˛ze˛ był wdzi˛eczny losowi, z˙ e nie musi dalej i´sc´ na piechot˛e. Wydawało im si˛e, z˙ e wielkie miasto przepływa obok nich wraz ze swymi budynkami, przecznicami i ró˙znorodnym tłumem pełnym m˛ez˙ czyzn, kobiet i dzieci, którzy p˛edzili gdzie´s hała´sliwie. Ksia˙ ˛ze˛ Leah odetchnał ˛ gł˛eboko i usadowił si˛e wygodniej na mi˛ekkiej poduszce. Przymknał ˛ na chwil˛e oczy i pogra˙ ˛zył si˛e w szarej mgle, która spowijała jego my´sli. D´zwi˛eki miasta odpłyn˛eły gdzie´s daleko, zmieniły si˛e w słabe brz˛eczenie, które ukoiło jego ból i uczynił sennym. 337

Zanim zda˙ ˛zył pogra˙ ˛zy´c si˛e w gł˛ebokim s´nie, łagodne szarpni˛ecie za rami˛e przywróciło go do rzeczywisto´sci. Otworzył oczy i w oddali ujrzał zabudowania pałacowe, powóz wje˙zd˙zał wła´snie na most Sendica. Młodzi spogladali ˛ z uznaniem na o´swietlone sło´ncem parki i ogrody. Trawniki usiane były kolorowymi plamami niezliczonych kwiatów i zacienione drzewami. Wsz˛edzie panował taki spokój, jakby ta cz˛es´c´ miasta zupełnie nie była zwiazana ˛ z burzliwa˛ ludzka˛ egzystencja.˛ Po drugiej stronie mostu otwarte wrota pałacu zapraszały do wej´scia. Menion spogladał ˛ z niedowierzaniem na szpaler z˙ ołnierzy ubranych w nieskazitelnie czarne mundury z insygniami sokoła. Zza muru okalajacego ˛ pałac dochodziły d´zwi˛eki trabek ˛ ogłaszajacych ˛ przybycie go´sci. Ksia˙ ˛ze˛ Leah był zaskoczony, zostali przyj˛eci w sposób zarezerwowany jedynie dla najznamienitszych osobisto´sci. Taki ceremoniał zachował si˛e ju˙z tylko w kilku monarchiach dalekiego południa. Ta cała pompa i parada z˙ ołnierzy w galowym umundurowania sugerowała jasno, z˙ e Pallance Buckhannah miał za nic nie tylko okoliczno´sci ich przybycia do Tyrsis, ale tak˙ze tradycj˛e. On na pewno oszalał, kompletnie oszalał, pomy´slał wzburzony ksia˙ ˛ze˛ . Co on sobie wyobra˙za! Jeste´smy obl˛ez˙ eni, a on urzadza ˛ sobie wojskowa˛ parad˛e. — Menionie, bad´ ˛ z ostro˙zny, gdy b˛edziesz z nim rozmawiał — usłyszał głos Shirl, która posłała mu krótki, ostrzegawczy u´smiech. — Musimy by´c cierpliwi, je´sli chcemy jeszcze kiedy´s ujrze´c Balinora. Pami˛etaj te˙z, z˙ e on mnie kocha, jakkolwiek dziwny i nierozwa˙zny by ci si˛e wydał. Kiedy´s był dobrym człowiekiem i ciagle ˛ jest bratem Balinora. Zawsze tak impulsywny i niecierpliwy ksia˙ ˛ze˛ Leah zdawał sobie spraw˛e, z˙ e dziewczyna ma racj˛e. Nie było sensu okazywa´c gniewu z powodu tego głupiego widowiska. Nic w ten sposób nie osiagnie. ˛ Trzeba podda´c si˛e fanaberiom Pallance’a, dopóki Balinor nie zostanie uwolniony. Usiadł wi˛ec spokojnie i gdy powóz mijał pałacowe wrota, obserwował oboj˛etnych na wszystko z˙ ołnierzy, którzy stanowili elit˛e gwardii królewskiej. Ze wszystkich stron dochodziły gło´sne fanfary, a mały oddział kawalerii wykonał na dziedzi´ncu uroczysta˛ musztr˛e na cze´sc´ gos´ci. Potem powóz zatrzymał si˛e łagodnie i w jego drzwiach pojawiła si˛e pot˛ez˙ na sylwetka nowego władcy Callahornu. — Shirl, Shirl. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e nerwowo. — My´slałem, z˙ e ju˙z ci˛e nigdy wi˛ecej nie zobacz˛e! — Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i pomógł dziewczynie wydosta´c si˛e z karety. Objał ˛ ja˛ mocno, a potem odsunał ˛ od siebie, by jeszcze raz na nia˛ spojrze´c. — Ja. . . Ja naprawd˛e my´slałem, z˙ e straciłem ci˛e na zawsze. Nieco wzburzony Menion stanał ˛ obok nich i u´smiechnał ˛ si˛e blado. — Ksia˙ ˛ze˛ Leah, witam ci˛e serdecznie w moim królestwie. — Pot˛ez˙ nie zbudowany Pallance ujał ˛ dło´n drobnego ksi˛ecia z gór. — Oddałe´s mi. . . bardzo wielka˛

338

przysług˛e. Wszystko, co posiadam, jest twoje. Zostaniemy przyjaciółmi! Ty i ja! Wielkimi przyjaciółmi! Tak dawno. . . Ju˙z tak dawno. . . Przerwał nagle i, zagubiony, spojrzał w napi˛eciu na Meniona. Jego słowa brzmiały nienaturalnie i nerwowo, jakby sam nie był pewien tego, co mówi. Jes´li nie jest jeszcze kompletnie szalony, pomy´slał szybko Menion, to z pewno´scia˛ bardzo chory. — Jestem szcz˛es´liwy, z˙ e przybyłem do Tyrsis — odparł — chocia˙z chciałbym, z˙ eby okoliczno´sci były bardziej sprzyjajace. ˛ — Oczywi´scie masz na my´sli mojego brata? — zapytał z˙ ywo Pallance, jego twarz zapłon˛eła nagłym gniewem. Menion spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Pallance, on ma na my´sli inwazj˛e Nordlandii i spalenie Kernu — wtraciła ˛ Shirl. — Tak. . . Kern. . . Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu znowu zamilkł i rozejrzał si˛e niespokojnie dookoła, jakby kogo´s szukał. Menion równie˙z zdał sobie spraw˛e, brakuje jednej osoby — mistyka Stenmina. Zgodnie z tym, czego dowiedział si˛e od Shirl i Janusa Senpre, ksia˙ ˛ze˛ Callahornu nigdy nie rozstawał si˛e ze swoim doradca.˛ Katem ˛ oka Menion dojrzał ostrzegawcze spojrzenie dziewczyny. — Czy co´s si˛e stało, panie? — zapytał oficjalnie, by przyciagn ˛ a´ ˛c uwag˛e rozmówcy i u´smiechnał ˛ si˛e szybko, by zapewni´c go o swojej przyja´zni. To małe oszustwo przyniosło niespodziewane rezultaty. — Mo˙zesz pomóc mnie. . . i temu królestwu, Menionie Leah — odrzekł Pallance. — Mój brat pragnie. . . pragnie zosta´c królem. Chciał mnie zabi´c. Mój doradca, Stenmin, ocalił mnie od s´mierci, ale sa˛ jeszcze inni wrogowie. . . Wsz˛edzie! Musimy zosta´c przyjaciółmi. Musimy przeciwstawi´c si˛e tym wszystkim, którzy chca˛ zdoby´c mój tron i skrzywdzi´c t˛e pi˛ekna˛ kobiet˛e, która˛ dla mnie uratowałe´s. Ja. . . Nie mog˛e rozmawia´c ze Stenminem jak z przyjacielem. Ale ty jeste´s inny. Z toba˛ mog˛e! Spojrzał z o˙zywieniem na Meniona niczym małe dziecko i czekajac ˛ na odpowied´z. Ksia˙ ˛ze˛ Leah poczuł fal˛e współczucia i zapragnał ˛ uczyni´c co´s, co pomogłoby temu nieszcz˛es´liwemu synowi Ruhla Biehannaha. U´smiechnał ˛ si˛e smutno i pokiwał głowa˛ na zgod˛e. — Wiedziałem, z˙ e zostaniesz ze mna! ˛ — krzyknał ˛ podniecony ksia˙ ˛ze˛ Callahornu i roze´smiał si˛e rado´snie. — W naszych z˙ yłach płynie królewska krew i to. . . wia˙ ˛ze nas ze soba˛ jeszcze mocniej. B˛edziemy wielkimi przyjaciółmi, Menionie. A teraz musisz troch˛e odpocza´ ˛c. Nagle Pallance przypomniał sobie, z˙ e z˙ ołnierze ze stra˙zy pałacowej przez cały czas stoja˛ sztywno na baczno´sc´ w oczekiwaniu na rozkazy swego pana. Najpierw nowy władca Callahornu machnał ˛ r˛eka,˛ aby wskaza´c swym go´sciom drog˛e do pałacu Buckhannahów, a potem dał znak dowódcy stra˙zy, by odprawił z˙ ołnierzy. 339

Weszli w trójk˛e do starego domostwa, gdzie czekała słu˙zba, która miała ich odprowadzi´c do pokoi go´scinnych. Gospodarz zatrzymał si˛e jeszcze na chwil˛e i zwrócił szeptem do swoich go´sci: — Mój brat jest zamkni˛ety w lochach. Nie musicie si˛e niczego obawia´c. — Popatrzył na nich znaczaco, ˛ a potem rzucił szybkie spojrzenie na zaciekawiona˛ słu˙zb˛e, która stała w pewnej odległo´sci od nich. Wiecie, on ma wsz˛edzie swoich. . . przyjaciół. Menion i Shirl skin˛eli głowami, bo tego, jak sadzili, ˛ oczekiwał szalony ksia˙ ˛ze˛ . — Chyba nie ucieknie z tych lochów? — Próbował si˛e dowiedzie´c Menion. — Och. . . miał taki zamiar. . . ostatniej nocy. . . z przyjaciółmi. — Pallance u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja.˛ — Ale złapali´smy ich i uwi˛ezili´smy. . . Uwi˛ezili´smy ich ju˙z na zawsze. Stenmin jest tam teraz. . . Musicie si˛e z nim spotka´c. . . Pallance przerwał, nie doko´nczywszy my´sli, i zwrócił uwag˛e na słu˙zb˛e. Przywołał kilku i ostrym głosem nakazał, aby odprowadzili jego przyjaciół do ich pokoi, przyrzadzili ˛ im kapiel ˛ i przygotowali czyste ubranie. Potem zaprosił młodych uciekinierów z Kernu na s´niadanie. Sło´nce wstało zaledwie godzin˛e temu i od ostatniej nocy zbiegowie nie mieli niczego w ustach. Menion potrzebował równie˙z pomocy lekarza, który opatrzyłby jego pokaleczone stopy. Domowy medyk Buckhannahów był gotowy zało˙zy´c s´wie˙ze opatrunki i zaaplikowa´c odpowiednie lekarstwa. Ksi˛eciu Leah przydałby si˛e równie˙z odpoczynek, ale to ostatecznie mogło poczeka´c. Menion i Shirl ruszyli długim korytarzem. Nagle rozległ si˛e czyj´s pełen szale´nstwa głos wołajacy ˛ imi˛e dziewczyny. To samozwa´nczy władca Callahornu biegł ku nim niepewnymi krokami. W ko´ncu zatrzymał si˛e przed Shirl i porwał ja˛ w ramiona. Menion nie odwrócił głowy, lecz słyszał wyra´znie cała˛ rozmow˛e. — Shirl, nie wolno ci ju˙z nigdy mnie opu´sci´c — powiedział cicho Pallance, lecz jego słowa zabrzmiały bardziej jak rozkaz ni˙z pro´sba. — Twój nowy dom b˛edzie w Tyrsis. Zostaniesz tu jako moja z˙ ona. Zapadła długa chwila milczenia. — Pallance, my´sl˛e, z˙ e. . . — próbowała wtraci´ ˛ c dr˙zacym ˛ głosem Shirl. — Nie, nic nie mów. Bez dyskusji. . . Nie teraz. Pó´zniej. . . Kiedy b˛edziemy sami. Najpierw odpocznij. . . Wiesz, z˙ e ci˛e kocham. . . Zawsze ci˛e kochałem. A ty kochasz mnie. Wiem o tym. Znowu zapadła długa cisza, a potem dziewczyna przeszła szybko obok Meniona. Słu˙zacy ˛ pomkn˛eli do przodu, by zaprowadzi´c go´sci do ich pokoi. Ksia˙ ˛ze˛ z gór szybko dogonił swa˛ pi˛ekna˛ towarzyszk˛e. Nie miał jednak odwagi chwyci´c jej za r˛ek˛e, dopóki byli jeszcze w zasi˛egu wzroku swego szalonego gospodarza. Dziewczyna szła z nisko spuszczona˛ głowa,˛ na twarz opadały jej długie, kasztanowe włosy, a szczupłe, brazowe ˛ dłonie trzymała ciasno splecione przed soba.˛ Nie odezwała si˛e ani słowem. Tymczasem słu˙zacy ˛ prowadzili ich szerokim korytarzem do pokoi go´scinnych znajdujacych ˛ si˛e w zachodnim skrzydle pałacu. Tam 340

rozdzielili si˛e na chwil˛e, gdy˙z Menion musiał si˛e podda´c zabiegom lekarza, który nalegał, by opatrzy´c jego rany. W swej komnacie ksia˙ ˛ze˛ znalazł s´wie˙ze ubranie le˙zace ˛ na ogromnym ło˙zu z czterema kolumnami i bali˛e z gorac ˛ a˛ woda.˛ Zostawił jednak to wszystko, wymknał ˛ si˛e na korytarz i zapukał do drzwi pokoju Shirl. Potem otworzył je i w´sliznał ˛ si˛e do s´rodka. Shirl wstała z łó˙zka, podbiegła szybko do niego i rzuciła mu si˛e w ramiona. Stali tak w milczeniu przez kilka chwil, tulac ˛ si˛e jedno do drugiego, czujac, ˛ jak ciepło przepływa przez ciała, a łacz ˛ ace ˛ ich wi˛ezy staja˛ si˛e nierozerwalne. Menion głaskał delikatnie jej kasztanowe włosy i przyciskał lekko jej pi˛ekna˛ twarz do swojej piersi. Ufa mi, polega na mnie, błysn˛eło w jego zm˛eczonym, ot˛epiałym umy´sle. Gdy straciła swa˛ sił˛e i odwag˛e, zwróciła si˛e do niego. Menion zdał sobie spraw˛e z˙ e kocha ja˛ ponad wszystko. Có˙z za ironia losu, z˙ e zdarzyło si˛e to wła´snie teraz, gdy ich s´wiat został skazany na zagład˛e, a s´mier´c czaiła si˛e tu˙z za rogiem, ostatnie tygodnie z˙ ycie Meniona było ciagł ˛ a˛ bezsensowna˛ walka˛ o przetrwanie, a jej jedynym logicznym uzasadnieniem była niesamowita legenda o tajemniczym Mieczu Shannary i lordzie Warlocku. W tych strasznych dniach, które min˛eły od Culhaven, s´wiat wokół Meniona wrzał niczym w ogniu wojennej po˙zogi, a on si˛e w nim miotał bez celu. Gł˛ebokie uczucia przyja´zni i miło´sci, jakie z˙ ywił wobec Shei i kompanii druhów, z którymi podró˙zował do Paranoru, a która˛ okrutny los kazał mu opu´sci´c, dawały mu poczucie stabilno´sci i wiary, z˙ e istnieja˛ na tym s´wiecie jakie´s stałe warto´sci. A potem, zupełnie niespodziewanie, spotkał Shirl Ravenlock. Szybki bieg wydarze´n i niebezpiecze´nstwa, jakie wspólnie prze˙zyli w ciagu ˛ ostatnich dni zbli˙zyły ich do siebie i w pewien sposób zwiazały. ˛ Menion zamknał ˛ oczy i przytulił dziewczyn˛e jeszcze mocniej. Młody Buckhannah okazał si˛e pomocny przynajmniej w jego sprawie: powiedział, z˙ e Balinor wraz z przyjaciółmi został uwi˛eziony w lochach pod pałacem. Prawdopodobnie ju˙z jedna ucieczka si˛e powiodła; Menion postanowił, z˙ e nast˛epnym razem nie popełni bł˛edu. Przyciszonymi głosami zacz˛eli rozmawia´c o najbli˙zszych planach. Je´sli Pallance b˛edzie nalega´c, by zatrzyma´c przy sobie Shirl, jej swoboda zostanie powa˙znie ograniczona. Wi˛eksze niebezpiecze´nstwo stanowiła obsesja ksi˛ecia na temat mał˙ze´nstwa i fałszywe przekonanie, z˙ e dziewczyna go kocha. Pallance Buckhannah stał na kraw˛edzi kompletnego szale´nstwa. Balansował na granicy obł˛edu i je´sli szala przechyli si˛e wła´snie teraz, gdy Balinor jest jego wi˛ez´ niem, to. . . Menion odsunał ˛ od siebie t˛e my´sl, s´wiadom, z˙ e nie mo˙ze teraz pozwoli´c sobie na takie spekulacje. Do jutra wszystko si˛e mo˙ze zmieni´c. Armia Nordlandii stanie u bram miasta i b˛edzie ju˙z za pó´zno, by uczyni´c cokolwiek. Menion znalazł w Janusie Senpre wielkiego sojusznika, ale có˙z z tego; pałac był strze˙zony przez czarna˛ gwardi˛e, która słuchała tylko swego władcy: teraz był nim Pallance Buckhannah. Chyba nikt nie wiedział, co si˛e dzieje ze starym królem; nie widziano 341

go ju˙z od wielu tygodni. Widocznie nie mógł si˛e ruszy´c ze swego ło˙za bole´sci. Przynajmniej tak twierdził jego syn, a on z kolei polegał na słowie tajemniczego Stenmina. Shirl zauwa˙zyła, z˙ e Pallance nigdy nie jest sam dłu˙zej ni˙z kilka minut; zawsze towarzyszy mu jego doradca. Jednak gdy przybyli do pałacu, Stenmina nie było. Zwa˙zywszy, z˙ e mistyk zdobył tak wielka˛ władz˛e nad niezrównowa˙zonym ksi˛eciem, było to bardzo dziwne. Podczas narady w Kern ojciec Shirl stwierdził, z˙ e ten zły duch ma nad młodszym synem Ruhla Buckhannaha jaka´ ˛s dziwna˛ władz˛e. Gdyby tylko udało si˛e odkry´c, na czym to polega. Menion był pewien, z˙ e to wła´snie Stenmin jest kluczem do zagadki szale´nstwa Pallancea. Musi zrobi´c co w jego mocy, dysponujac ˛ jedynie tym niewielkim zasobem informacji, bo czasu zostało ju˙z niewiele. Menion zostawił Shirl i wrócił do swojego pokoju. Teraz był gotów wzia´ ˛c gorac ˛ a˛ kapiel ˛ i zało˙zy´c s´wie˙ze ubranie; w jego głowie zaczał ˛ kiełkowa´c plan uwolnienia Balinora. Dopracowywał wła´snie jego szczegóły, gdy rozległo si˛e pukanie. Pr˛edko narzucił szat˛e, która˛ przygotował dla niego gospodarz, i otworzył drzwi. W progu stał jeden z słu˙zacych, ˛ trzymajac ˛ w r˛eku miecz Leah. Menion u´smiechnał ˛ z wdzi˛eczno´scia˛ i podzi˛ekował. Poło˙zył swa˛ cenna˛ bro´n na łó˙zku i przypomniał sobie, z˙ e zostawił ja˛ na siedzeniu powozu, a potem zapomniał zabra´c. Ubierajac ˛ si˛e, z duma˛ wspominał o tym wszystkim, co przeszedł ze swoim wiernym mieczem w gar´sci w ciagu ˛ tych paru tygodni, odkad ˛ w Leah pojawił si˛e młody Ohmsford, zda˙ ˛zył ju˙z prze˙zy´c wi˛ecej ni˙z niejeden człowiek przez całe swe z˙ ycie. Ksia˙ ˛ze˛ zapatrzył si˛e na moment przed siebie: który˙z to ju˙z raz zastanawia si˛e, czy ujrzy jeszcze chłopaka z Vale całym i zdrowym. . . z˙ ywym. . . ? Nie powinno mnie tu teraz by´c, my´slał z wyrzutem. Shea zaufał mu i powierzył własne bezpiecze´nstwo, ale on nie był tego godzien. Menion nie mógł si˛e oprze´c wra˙zeniu, z˙ e ilekro´c post˛epował zgodnie z poleceniami Allanona, to zawsze zawodził swych przyjaciół. Tak te˙z i teraz na pró˙zno tłumił gniew; zawiódł, nie podołał brzemieniu odpowiedzialno´sci. . . A w Tyrsis znalazł si˛e przecie˙z z własnego wyboru. Byli jeszcze inni, którzy potrzebowali jego pomocy. Ksia˙ ˛ze˛ chodził jednostajnym krokiem po sypialni, po czym usiadł ci˛ez˙ ko na mi˛ekkim ło˙zu i w zamy´sleniu wodził delikatnie palca po l´sniacym, ˛ chłodnym ostrzu miecza. W oczach stan˛eła mu przestraszona twarz Shirl i jej pełen trwogi wzrok, szukajacy ˛ wsparcia w jego oczach. Była w tej chwili dla niego najwa˙zniejsza˛ istota˛ na ziemi; nie mo˙ze jej teraz zostawi´c, nawet dla Shei. . . Cho´cby nie wiadomo co si˛e miało sta´c. . . Trudny to był wybór, je´sli jeszcze w ogóle miał jaki´s wybór. Te dwa z˙ ycia, jej i jego. . . Ale był jeszcze Balinor, byli jego uwi˛ezieni przyjaciele, był tak˙ze lud Callahornu. Je´sli chłopak z˙ yje, to mo˙ze Allanon i Flick go odnajda? ˛ Tak wiele od nich zale˙zało. My´sli powoli odpływały i zm˛eczony umysł Meniona zaczał ˛ spowija sen, tak mu teraz potrzebny. Lecz có˙z im

342

pozostało? Moga˛ si˛e tylko modli´c. . . Modli´c i czeka´c. Sen coraz bardziej cia˙ ˛zył na powiek i Menion zapadł w lekka,˛ niespokojna˛ drzemk˛e. Chwil˛e pó´zniej co´s zaalarmowało jego na pół u´spiona˛ s´wiadomo´sc´ . Mógł to by´c jaki´s szmer, a mo˙ze po prostu szósty zmysł. Otrzasn ˛ ał ˛ si˛e natychmiast ze snu, który mógł przynie´sc´ mu s´mier´c. Le˙zał bez ruchu na wielkim ło˙zu i wsłuchiwał si˛e w dziwny dochodzacy ˛ zza s´ciany. Przez na wpół przymkni˛ete oczy dostrzegł nieznaczne falowanie draperii. Cz˛es´c´ kotary wybrzuszyła si˛e, rozsun˛eła i do komnaty w´slizn˛eła si˛e bezszelestnie posta´c w purpurowej szacie. Menion starał si˛e uspokoi´c oddech, chocia˙z serce waliło mu jak oszalałe. Siła˛ powstrzymywał si˛e od wyskoczenia z łó˙zka i pochwycenia tajemniczego intruza. Ten rozejrzał si˛e szybko po pokoju, a potem ruszył w stron˛e łó˙zka. Jego szczupła dło´n pow˛edrowała błyskawicznie pod ubranie i wydobyła stamtad ˛ długi sztylet. R˛eka Meniona spoczywała lu´zno na mieczu Leah, ale do tej pory ksia˙ ˛ze˛ nie zrobił ani jednego ruchu. Odczekał, a˙z napastnik znajdzie si˛e nie dalej ni˙z jard od niego, i wtedy zaatakował z kocia˛ wr˛ecz szybko´scia.˛ Skoczył ku przera˙zonemu intruzowi i ciał ˛ mieczem w jego odsłoni˛eta˛ twarz. Posta´c zatoczyła si˛e i uniosła sztylet. Wtedy miecz Leah uderzył po raz drugi i wytracił ˛ nó˙z z r˛eki wroga. Teraz ksia˙ ˛ze˛ rzucił si˛e na niego z cała˛ siła,˛ przygniatajac ˛ go do podłogi. Jedna˛ dłonia˛ wykr˛ecił mu rami˛e, a druga˛ zacisnał ˛ na gardle. — Mów, morderco! — warknał ˛ gro´znie. — Nie, nie. . . Zaczekaj. To pomyłka. . . Nie jestem wrogiem. Prosz˛e, nie mog˛e oddycha´c. . . Menion nie zwolnił uchwytu i jeniec zaczał ˛ si˛e dusi´c, lecz jego ciemne oczy patrzyły cały czas zimno na ksi˛ecia. Nie znał go i nigdy przedtem nie widział, tego był pewien. Napastnik miał wask ˛ a˛ blada˛ twarz, która˛ okalała ciemna bródka. Zaciskał w gniewie z˛eby, a z oczu ziała niepohamowana nienawi´sc´ . Ksia˙ ˛ze˛ wyczuł instynktownie, z˙ e unieszkodliwiajac ˛ tego człowieka, nie popełnił bł˛edu. Odsunał ˛ si˛e i mocnym chwytem postawił intruza na nogi, cały czas trzymajac ˛ miecz przy jego gardle. — No to mów o tym moim bł˛edzie. Masz dokładnie minut˛e, zanim utn˛e ci j˛ezyk i zawołam stra˙z. Zwolnił lekko uchwyt i, rzuciwszy du˙zy miecz na ło˙ze, schylił si˛e błyskawicznie po le˙zacy ˛ na podłodze sztylet; trzymał go w pogotowiu, gdyby niedoszłemu mordercy przyszły do głowy jakie´s głupie my´sli. — To był prezent, ksia˙ ˛ze˛ Leah. . . Po prostu prezent od króla. — Głos był dr˙zacy, ˛ a napastnik za wszelka˛ cen˛e próbował odzyska´c nad soba˛ kontrol˛e. — Król chciał ci okaza´c swa˛ wdzi˛eczno´sc´ , a ja. . . — Wszedłem innymi drzwiami, z˙ eby ci nie zakłóca´c snu. Przerwał na chwil˛e, jakby na co´s czekał, a waskie ˛ oczy wpatrywały si˛e wnikliwie w oczy ksi˛ecia. Nie było to jednak zwyczajne zawieszenie głosu, by si˛e upewni´c, z˙ e Menion uwierzy w t˛e histori˛e; było w tym jeszcze co´s — jakby intruz 343

oczekiwał na komentarz. . . Ale Menion przyciagn ˛ ał ˛ go mocno do siebie, zbli˙zajac ˛ gro´znie swoja˛ twarz do twarzy napastnika. — To jest najgłupsza historyjka, jaka˛ kiedykolwiek słyszałem! Kim jeste´s, skrytobójco? W oczach intruza błysn˛eła nienawi´sc´ . — Jestem Stenmin, osobisty doradca króla Callahornu. — Teraz głos był ju˙z silny i pewny. — Nie okłamałem ci˛e. Ten sztylet to prezent od Pallance’a Buckhannaha. Polecono mi zanie´sc´ go tobie. Nie chciałem wyrzadzi´ ˛ c ci krzywdy. . . Nie miałem złych zamiarów. Lecz je´sli mi nie wierzysz, id´z do króla. Zapytaj go! On ci powie. . . W głosie Stenmina brzmiała pewno´sc´ . Menion wiedział, z˙ e Pallance na pewno potwierdziłby słowa swego doradcy niezale˙znie ich prawdziwo´sci. Ksia˙ ˛ze˛ przełknał ˛ s´lin˛e. Miał w swych r˛ekach najgro´zniejszego obecnie człowieka w Callahornie, prze˙zartego złem i podst˛epnego mistyka, prawdziwego władc˛e tej krainy. . . Wła´snie tego n˛edznika musiał Menion zniszczy´c przede wszystkim, je´sli chciał my´sle´c o uratowaniu Balinora. Dlaczego ten człowiek zdecydował si˛e zaatakowa´c wła´snie jego, teraz i tutaj, skoro nigdy przedtem nie widzieli. . . ? Tego Menion nie mógł zrozumie´c. Wiedział wszak jedno: je´sliby pozwolił mu teraz odej´sc´ lub zaprowadził przed oblicze Pallancea, to straciłby jedyna˛ by´c mo˙ze szans˛e ocalenia przyjaciół a jego z˙ ycie natychmiast znalazłoby si˛e w niebezpiecze´nstwie. Chwycił wi˛ec oburacz ˛ chuda˛ posta´c i pchnał ˛ ja˛ na stojace ˛ w pobli˙zu ło˙ze nakazujac ˛ siedzie´c i nie rusza´c si˛e. Stenmin siedział wi˛ec posłusznie i wodził niby nieobecnym wzrokiem po s´cianach, szczypiac ˛ nerwowo krótka˛ bródk˛e. Menion patrzył na´n, ale my´slami był gdzie indziej, rozwa˙zajac ˛ powstałe w tej chwili mo˙zliwo´sci. Nie zastanawiał długo. Nie mógł tu tak sta´c i czeka´c, a˙z nadejdzie odpowiedni moment na uwolnienie przyjaciół. — Wstawaj. . . mistyku, czy jak tam chcesz, z˙ eby ci˛e zwa´c. — Waskie, ˛ złe oczy wpatrywały si˛e w ksi˛ecia wnikliwie; mistyk w ogóle nie zareagował na polecenie. Meniona ogarn˛eła nagła furia. Podskoczył do krzesła i jednym silnym szarpni˛eciem podniósł Stenmina, jakby ten był lekki jak piórko. — Powinienem ci natychmiast poder˙zna´ ˛c gardło. . . To byłoby lepsze, co mógłbym zrobi´c dla Callahornu. Ale teraz, niestety, jeste´s mi potrzebny. Zaprowad´z mnie do lochów, gdzie uwi˛eziłe´s Balinora i wszystkich pozostałych. . . Natychmiast! Na d´zwi˛ek tego imienia oczy Stenmina otworzyły si˛e szerok — Skad ˛ o nim wiesz. . . o tym. . . zdrajcy tego kraju?! — krzyknał ˛ ze zdumieniem mistyk. — Posłuchaj, ksia˙ ˛ze˛ Leah! To był osobisty rozkaz króla! Nakazał trzyma´c brata w celi tak długo, a˙z umrze naturalna˛ s´miercia.˛ Nawet ja. . . aachh! Słowa uwi˛ezły mu w gardle. Szybkim jak błyskawica ruchem Menion chwycił go za krta´n i zacisnał ˛ dło´n. Oczy je´nca wyszły na wierzch, a twarz zacz˛eła sinie´c. — Nie prosiłem o wymówki i wyja´snienia. Po prostu zaprowad´z mnie tam! 344

Menion jeszcze mocniej zacisnał ˛ dło´n i Stenmin natychmiast pokiwał głowa,˛ dajac ˛ rozpaczliwe znaki, z˙ e si˛e zgadza. Ksia˙ ˛ze˛ zwolnił swój z˙ elazny chwyt, a chudzielec osunał ˛ si˛e na jedno kolano, łapczywie wciagaj ˛ ac ˛ powietrze do płuc. Menion wsadził miecz do pochwy, przytroczył go do boku i wsunał ˛ za pas sztylet. Pomy´slał o Shirl, siedzacej ˛ w sasiednim ˛ pokoju, ale szybko odrzucił ten pomysł. Plan był niebezpieczny, mogło si˛e nie uda´c. Nie było sensu ryzykowa´c jej z˙ ycia. A je´sli mu si˛e powiedzie, je´sli zdoła uwolni´c przyjaciół, to i tak zda˙ ˛zy do niej wróci´c. Obrócił si˛e do swojego wi˛ez´ nia, wyjał ˛ sztylet i podsunał ˛ mu go pod nos. — Ten prezent, który byłe´s łaskaw mi przynie´sc´ , morderco, wytoczy z ciebie krew. . . Spróbuj tylko mnie zdradzi´c! — Głos Meniona był zimny i opanowany. — Pami˛etaj, z˙ adnych sztuczek! Nie próbuj by´c za madry. ˛ Kiedy wyjdziemy z tego pokoju, poprowadzisz mnie na dół tylnymi schodami i pójdziemy prosto do miejsca, gdzie ich wszystkich trzymasz. Nie dawaj z˙ adnych znaków stra˙znikom — nie b˛edziesz szybszy ode mnie. Je´sli watpisz ˛ w cokolwiek z tego, co ci powiedziałem, to zrozum jedno. . . Do tego miasta przysłał mnie Allanon! W Stenmina jakby piorun strzelił. Na d´zwi˛ek imienia strasznego druida twarz n˛edznika w jednej chwili stała si˛e blada jak papier, a z oczu wyjrzał niekłamany strach. Obrócił si˛e natychmiast i posłusznie skierował do drzwi, a Menion szedł tu˙z za nim, trzymajac ˛ dło´n na tkwiacym ˛ za pasem sztylecie. Teraz liczył si˛e tylko czas. Musi działa´c szybko i zdecydowanie, je´sli chce uwolni´c Balinora wraz z cała˛ kompania; ˛ musi te˙z w jaki´s sposób unieszkodliwi´c obłakanego ˛ Pallance’a, zanim ten zda˙ ˛zy zaalarmowa´c pałacowa˛ stra˙z. A potem trzeba jeszcze szybko zawiadomi´c Janusa Senpre; on potrafi zebra´c tych wszystkich, którzy pozostali lojalni wobec Balinora. Menion zaczynał powoli wierzy´c, z˙ e b˛edzie mo˙zna odda´c władz˛e w prawowite r˛ece bez rozlewu krwi. Zapewne te˙z w tej chwili wielka armia Nordlandii, stojaca ˛ teraz na przeciwległym brzegu wyspy Kern, sposobi si˛e dopiero do wymarszu na Tyrsis. Je´sli w por˛e uda si˛e powoła´c pod bro´n Legion Graniczny, uzbroi´c go i rozstawi´c na odpowiednich pozycjach, to, istnieje szansa na powstrzymanie wroga przy północnych brzegach Mermidonu. Prawdopodobnie nie udałoby si˛e przeprawi´c sił obronnych na przeciwległy brzeg wezbranej rzeki, ale te˙z armia naje´zd´zcy nie b˛edzie mogła zamkna´ ˛c okra˙ ˛zenia i manewrowa´c swobodnie na flankach. Przez te kilka dni wojska Eventina powinny dotrze´c na miejsce. Menion był w pełni s´wiadom, z˙ e wszystko zale˙zy teraz od tych najbli˙zszych minut. Wyszli z sypialni i ksia˙ ˛ze˛ rozejrzał si˛e, czy w pobli˙zu nie stra˙zników. W korytarzu było jednak cicho i pusto. Pchnał ˛ lekko Stenmina i poszedł za nim w kierunku wewn˛etrznych korytarzy głównego pałacu. Przemykali si˛e korytarzami biegnacymi ˛ wzdłu˙z wielkich sal, starannie unikajac ˛ tych, w których byli ludzie. Wielokrotnie mijali królewskich gwardzistów, ale Stenmin nie odwa˙zył si˛e na z˙ aden gest ani nawet na oddanie pozdrowie´n. I tylko z pochmurnej i zaci˛etej twarzy mo˙zna było odgadna´ ˛c, co si˛e w nim teraz dzieje. 345

Przez kraty w pałacowych oknach Menion widział pi˛ekne, rozległe ogrody, które zdobiły ziemie Buckhannahów. Sło´nce muskało ciepłym blaskiem pełne z˙ ywych barw kwiaty, a poranne powietrze był wonne i rze´skie. Było ju˙z prawie południe i tereny pałacowe zaczynały z wolna wypełnia´c si˛e tłumem go´sci i kupców. Na dole zauwa˙zyli spora˛ grup˛e pałacowej słu˙zby spieszacej ˛ swych zwykłych obowiazków; ˛ zewszad ˛ dochodziły ich d´zwi˛eki pojedynczych głosów i rozmów. Menion zauwa˙zył, z˙ e ci ludzie najwyra´zniej ignorowali obecno´sc´ Stenmina. Dobry znak. . . albo go nie lubili, albo zupełnie mu nie ufali. Nikt te˙z nie kwestionował ich obecno´sci. Doszli wi˛ec, przez nikogo nie zatrzymywani, do wielkich drzwi prowadzacych ˛ do podziemi. Po obu stronach wrót stało dwóch uzbrojonych stra˙zników, a same drzwi były zabezpieczone dodatkowa˛ pot˛ez˙ na˛ sztaba.˛ — Uwa˙zaj na to, co mówisz — szepnał ˛ ostro Menion, gdy zbli˙zali si˛e do gwardzistów. Zatrzymali si˛e tu˙z przed nimi, a Menion, stojac ˛ nieco z boku poło˙zył swobodnie dło´n na r˛ekoje´sci sztyletu. Stra˙znicy przygladali ˛ mu si˛e przez chwil˛e z uwaga,˛ a potem spojrzeli na królewskiego doradc˛e. W tym momencie Stenmin si˛e odezwał: — Stra˙z! Otworzy´c te drzwi! Ksia˙ ˛ze˛ Leah i ja chcemy dokona´c inspekcji piwnic i lochów. — Nikomu nie wolno tu wchodzi´c. To rozkaz samego króla, panie — Stra˙znik patrzył wprost przed siebie, a jego głos brzmiał twardo i pewnie. — Jestem tu z rozkazu króla! — krzyknał ˛ gniewnie zaskoczony mistyk, ale uspokoił si˛e zaraz, czujac ˛ na plecach ostrzegawcze ukłucie. Menion wysunał ˛ si˛e nieco do przodu i wskazał wolna,˛ prawa˛ r˛eka na towarzysza. — Wartowniku, to jest przecie˙z osobisty doradca króla, a nie. . . — w kacikach ˛ ust ksi˛ecia drgnał ˛ nieznaczny u´smiech — wróg czy zdrajca tego kraju. Robimy obchód pałacu. . . To jest zadanie specjalne. Król sadzi, ˛ z˙ e skoro to ja uratowałem jego narzeczona,˛ to równie˙z i ja rozpoznam porywacza. Lecz. . . no có˙z. . . Je´sli to b˛edzie konieczne, to pójd˛e po niego i sprowadz˛e tu, do was. . . Ma on teraz, co prawda, jakie´s wa˙zne sprawy, ale mo˙ze zechce tu przyj´sc´ i. . . Menion zawiesił nieco głos i przerwał na chwil˛e, modlac ˛ si˛e w duchu, by stra˙znicy bali si˛e nieobliczalnego Pallance’a wystarczajaco ˛ mocno. By´c mo˙ze nie zechca˛ ryzykowa´c. Rzeczywi´scie po chwili wahania wartownicy skin˛eli w milczeniu głowami, odwrócili si˛e i odsun˛eli ci˛ez˙ ka˛ sztab˛e. Otworzyli drzwi i stan˛eli po bokach, odsłaniajac ˛ kamienne schody prowadzace ˛ wprost do podziemi. Stenmin, nic nie mówiac, ˛ poszedł pierwszy. Najwidoczniej wział ˛ sobie do serca ostrze˙zenia ksi˛ecia i postanowił nie ryzykowa´c. Ale Menion był cały czas ostro˙zny i czujny; wiedział, z˙ e mistyk nie jest głupcem. Musiał przecie˙z zdawa´c sobie spraw˛e, z˙ e gdy uwolniony Balinor przejmie dowództwo nad Legionem Granicznym, to jego 346

władza dobiegnie ko´nca i nie b˛edzie miał ju˙z czego szuka´c w ksi˛estwie Callahornu. Oczywi´scie, je´sli w ogóle ujdzie z tego wszystkiego z z˙ yciem. Na pewno wi˛ec co´s skrycie planował, ale najwidoczniej nie nadszedł jeszcze odpowiedni moment. Drzwi zamkn˛eły si˛e za nimi cicho i zacz˛eli schodzi´c korytarzem w jasnym blasku pochodni w głab ˛ piwnicy. Menion dostrzegł płyt˛e podziemnego wej´scia prawie natychmiast, gdy tylko weszli do głównej piwnicy. Stra˙znicy nie zawracali sobie powtórnie głowy maskowaniem wej´scia beczkami z winem. Lecz sama płyta była solidnie zabezpieczona pot˛ez˙ nymi sztabami, skutecznie uniemo˙zliwiajacymi ˛ jej otwarcie od dołu. Menion nie mógł wiedzie´c, z˙ e gdy kilka godzin wcze´sniej udaremniono ucieczk˛e wi˛ez´ niów, zasuwajac ˛ im płyt˛e przed samym nosem, nikt si˛e ju˙z nie kłopotał odprowadzaniem ich do celi. Pozostawiono ich w długich, wykutych w litej skale korytarzach. . . I mieli si˛e tam, po´sród lodowatej ciemno´sci, błaka´ ˛ c bez ko´nca, a˙z do s´mierci. Dopiero teraz dostrzegli dwóch stra˙zników siedzacych ˛ na jednej z beczek. Obok nich le˙zał ledwie napocz˛ety krag ˛ sera i do połowy opró˙zniona flaszka wina. Wartownicy wyprawili sobie suto zakrapiana˛ uczt˛e. Menion u´smiechnał ˛ si˛e nieznacznie na ten widok. Kiedy podeszli bli˙zej, ksia˙ ˛ze˛ udawał, z˙ e rozglada ˛ si˛e z zainteresowaniem po piwnicy i rozpoczał ˛ niby to swobodna˛ rozmow˛e. Ale Stenmin milczał jak grób. Stra˙znicy zsun˛eli si˛e z beczki i podeszli niepewnie par˛e kroków. Byli ju˙z na tyle blisko, z˙ e Menion widział ich zaniepokojone twarze. Spojrzał na mistyka, ale ten patrzył gdzie´s w dal, zupełnie jakby poza nim samym nikogo tu nie było; lecz w jego oczach błyskały iskierki ledwie tłumionej furii. Stra˙znicy równie˙z to zauwa˙zyli i tłumaczyli to sobie na swój sposób: otó˙z przyłapano ich na pró˙znowaniu i piciu wina podczas słu˙zby. Menion postanowił wykorzysta´c. — Wiem, o czym my´slisz, panie. Ja te˙z tak uwa˙zam. — Ksia˙ ˛ze˛ zwracał si˛e do Stenmina, ale patrzył surowo na stra˙zników. — I to maja˛ by´c wartownicy. . . pijani na słu˙zbie. . . ! Przypu´sc´ my, z˙ e wi˛ez´ niowie chca˛ ucieka´c, a oni le˙za˛ pijani jak bela. O nie, panowie! Król musi by´c natychmiast o tym powiadomiony. Bierzmy si˛e do naszej roboty, a jak sko´nczymy. . . — Menion jeszcze raz spojrzał gro´znie na blade ze strachu twarze. — Panie — wołał łamiacym ˛ si˛e głosem jeden ze stra˙zników — to nie tak. . . ! To pomyłka! My tylko wypili´smy troch˛e wina do s´niadania. Cały czas byli´smy czujni. . . — O tym zdecyduje król — Menion przerwał mu ostro, unoszac ˛ w gór˛e dło´n. — Ale. . . król i tak nie b˛edzie słuchał. . . — To był Stenmin. W jego oczach płonał ˛ dziki gniew, miał dosy´c całej maskarady i nie potrafił si˛e ju˙z pohamowa´c. Lecz stra˙znicy nie zrozumieli go, my´slac, ˛ i˙z chodzi mu o ukaranie ich ju˙z tutaj, na miejscu, i pobledli jeszcze bardziej. Mistyk chciał co´s jeszcze powiedzie´c, ale Menion wkroczył szybko mi˛edzy niego a stra˙zników, jakby chciał ich ochroni´c przed gwałtownym gniewem królewskiego doradcy, na wszelki te˙z wypadek wy347

ciagn ˛ ał ˛ sztylet i starał si˛e go trzyma´c jak najbli˙zej Stenmina, ale tak, aby stra˙znicy niczego si˛e nie domy´slili. — No tak. . . — ciagn ˛ ał ˛ dalej ksia˙ ˛ze˛ , nie zmieniajac ˛ nawet tonu — prawdopodobnie kłamia˛ jak z nut. Jednak˙ze z drugiej strony, król jest człowiekiem bardzo zapracowanym. . . Nie lubi˛e mu przeszkadza´c ani tym bardziej zawraca´c głow˛e błahostkami. By´c mo˙ze tym razem poprzestaniemy na ostrze˙zeniu. . . ? — Spojrzał wymownie na wartowników, którzy skwapliwie przytakn˛eli, upatrujac ˛ w tym szans˛e na ocalenie głów. Jak ka˙zdy w tym królestwie, tak i oni panicznie si˛e bali tajemniczego mistyka i zrobiliby wszystko, aby unikna´ ˛c jego gniewu. — Dobrze wi˛ec, zostali´scie ostrze˙zeni. — Menion wsadził sztylet za pas i wskazał r˛eka˛ na okratowane wej´scie. — A teraz odsu´ncie płyt˛e i przyprowad´zcie wi˛ez´ niów. Stanał ˛ jeszcze bli˙zej Stenmina i obserwował go uwa˙znie. Nastapiła ˛ pełna napi˛ecia cisza. Ciemna twarz mistyka była jakby nieobecna, a wzrok utkwiony w ci˛ez˙ ka˛ płyt˛e. Stra˙znicy równie˙z stali nieruchomo, popatrujac ˛ na siebie nerwowo i przest˛epujac ˛ z nogi na nog˛e. — Panie — zaczał ˛ jeden z nich nie´smiało. — Król zakazał komukolwiek widywa´c si˛e z wi˛ez´ niami. Nikt nie mo˙ze tu wej´sc´ , pod z˙ adnym pozorem. Nie wolno nam wyprowadza´c ich z lochów. — A wi˛ec sprzeciwiacie si˛e królewskiemu doradcy i jego prywatnemu, osobistemu go´sciowi. — Menion spodziewał si˛e tego, mówił wi˛ec szybko i zdecydowanie. — W takim razie nie dajecie nam wyboru. . . B˛edziemy musieli fatygowa´c króla tu, na dół. To poskutkowało natychmiast. Stra˙znicy nie wahali si˛e ju˙z ani sekundy; szybko wybili skoble i odsun˛eli sztaby. Pochwycili z˙ elazne pier´scienie i jednocze´snie unie´sli płyt˛e, po czym pchn˛eli ja˛ mocno. Płyta uderzyła z hukiem o kamienna˛ posadzk˛e, a oczom pozostałych ukazała si˛e ciemna dziura. Z mieczami w gar´sci wartownicy zeszli par˛e stopni na dół i zawołali gło´sno na wi˛ez´ niów. Menion rów´ nie˙z wyciagn ˛ ał ˛ miecz i chwycił Stenmina za rami˛e. Sciskaj ac ˛ go mocno, szepnał ˛ ostro, by ten nic nie mówił ani nawet si˛e nie poruszył. Po paru pełnych napi˛ecia minutach usłyszeli odgłosy kroków, a w nast˛epnej chwili w dziurze przy podłodze ukazała si˛e głowa Balinora. Wychodził powoli, a zaraz za nim dwa elfy. Na ko´ncu pojawiła si˛e silna sylwetka Hendela, którego własna próba uwolnienia wi˛ez´ niów zako´nczyła si˛e fiaskiem ledwie kilka godzin temu. W pierwszej chwili nie zauwaz˙ yli Meniona, wi˛ec ksia˙ ˛ze˛ postapił ˛ krok do przodu, cały czas jednak trzymajac ˛ mocno Stenmina za rami˛e. — Dobrze, niech wszyscy wyjda,˛ ale trzymajcie ich razem. Miejcie na nich baczenie. . . Oni sa˛ bardzo niebezpieczni. Wycie´nczeni wi˛ez´ niowie rozgladali ˛ si˛e nerwowo na wszystkie strony, ledwie skrywajac ˛ zdumienie na widok ksi˛ecia Leah. Stra˙znicy byli zwróceni ku czwórce wi˛ez´ niów, wi˛ec Menion mrugnał ˛ do nich. Na twarzy Dayela pojawił si˛e słaby u´smiech, zdradzajacy ˛ ogromna˛ rado´sc´ ze spotkania starego przyjaciela. Nagle, 348

zanim Menion zda˙ ˛zył zareagowa´c, nieruchomy dotychczas Stenmin wy´sliznał ˛ si˛e szybko jak wa˙ ˛z z jego u´scisku, odskoczył i krzyknał ˛ na całe gardło: — Zdrajca! Stra˙z, to podst˛ep. . . ! Nie zda˙ ˛zył ju˙z jednak doko´nczy´c. Zanim zaskoczeni stra˙znicy zdołali si˛e obróci´c, Menion rzucił si˛e niczym pantera na uciekajacego ˛ mistyka i przygwo´zdził go do podłogi. W momencie, gdy z˙ ołnierze zdali sobie spraw˛e ze swej pomyłki, było ju˙z za pó´zno. Cała czwórka ruszyła do akcji, błyskawicznie obezwładniajac ˛ i rozbrajajac ˛ swych dozorców, zanim ci zda˙ ˛zyli si˛e zorientowa´c w sytuacji. Po chwili byli ju˙z zwiazani ˛ i zakneblowani. Umieszczono ich w najciemniejszym ka˛ cie piwnicy, tam gdzie najtrudniej było ich dostrzec. Pokonany i obolały królewski zausznik został bezceremonialnie postawiony na nogi. Menion spojrzał z niepokojem na drzwi piwnicy, ale nikt si˛e nie pojawił. Widocznie na górze nie usłyszano krzyku mistyka. Balinor i cała kompania nie posiadali si˛e z rado´sci; u´smiechali si˛e do ksi˛ecia z wdzi˛eczno´scia,˛ klepali go po plecach i s´ciska mu r˛ece. — Menionie Leah, jeste´smy ci winni wi˛ecej, ni˙z kiedykolwiek zdołamy odda´c — dzi˛ekował Balinor. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e jeszcze kiedykolwiek ci˛e ujrzymy. A gdzie˙z jest Allanon? Menion pokrótce opowiedział, jak rozstał si˛e z druidem i Flickiem, jak ukrywał si˛e potem w pobli˙zu obozu Nordlandczyków, by wreszcie dosta´c si˛e do Tyrsis i ostrzec miasto przed nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ inwazji. Przerywajac ˛ chwilami, by poprawi´c knebel je´ncowi, ksia˙ ˛ze˛ mówił o uratowaniu Shirl Ravenlock, wyprawie do Kernu, obl˛ez˙ eniu i spaleniu miasta oraz ucieczce do Tyrsis. Przyjaciele słuchali w milcz˛e dopóki nie sko´nczył, a w ich oczach, obok wdzi˛eczno´sci, Menion dostrzegł błysk podziwu. — Cokolwiek jeszcze si˛e wydarzy — powiedział cicho Hendel — dowiodłe´s swej odwagi i nigdy ci tego nie zapomnimy. — Trzeba zmobilizowa´c Legion Graniczny i wysła´c go, by utrzymał Mermidon — uciał ˛ szybko Balinor. — Trzeba te˙z posła´c wiadomo´sc´ do miasta, a potem odnale´zc´ mojego ojca i. . . brata. Chciałbym przeja´ ˛c pałac i dowodzenie armia˛ bez przelewu krwi. Menionie, mo˙zemy ufa´c Janusowi Senpre? — Jest wierny tobie i królowi. — Wy´slij mu wi˛ec wiadomo´sc´ , a my na razie zostaniemy tutaj — ciagn ˛ ał ˛ ksia˛ z˙ e˛ Callahornu, spogladaj ˛ ac ˛ na Stenmina. — Gdy Senpre przyb˛edzie z odsiecza,˛ nie powinni´smy mie´c z˙ adnych kłopotów. Mój brat został teraz sam. . . Nie ma ju˙z wsparcia. A co z moim ojcem. . . ? Balinor pochylił si˛e nad mistykiem, wyciagn ˛ ał ˛ knebel z jego ust i spojrzał na niego lodowato. Stenmin odwzajemnił spojrzenie; jego oczy przepełniała nienawi´sc´ . Zdawał sobie bowiem spraw˛e, z˙ e je´sli Pallance utraci władz˛e, to on sam b˛edzie całkowicie zniszczony. Ogarniała go coraz wi˛eksza rozpacz; jego plan zaczynał si˛e wali´c i zbli˙zał si˛e marny koniec. Menion zastanawiał si˛e, co chciał osiagn ˛ a´ ˛c ten tajemniczy człowiek, zmuszajac ˛ Pallance’a do tak podłych czynów. 349

Nie było wszak tajemnica,˛ dlaczego pragnał ˛ uczyni´c szalonego ksi˛ecia królem całego Callahornu. Rzady ˛ młodszego Buckhannaha gwarantowały mu przecie˙z najwy˙zsza˛ pozycj˛e. Ale dlaczego nakłonił go do rozwiazania ˛ Legionu Granicznego w obliczu nadciagaj ˛ acej ˛ z północy inwazji nordlandzkiej armii? Przecie˙z wiedział, z˙ e tak małe królestwo nie jest w stanie oprze´c si˛e zmasowanemu atakowi. Dlaczego zadał sobie tyle trudu, by uwi˛ezi´c Balinora i ukrywa´c starego króla gdzie´s w odległym skrzydle pałacu, gdy mo˙zna było si˛e ich po prostu pozby´c? I dlaczego próbował zabi´c Meniona Leah, człowieka, którego nigdy przedtem nie spotkał? — Stenmin, twoje rzady ˛ w tym kraju i władza nad moim bratem ju˙z si˛e sko´nczyły — o´swiadczył Balinor z chłodna˛ determinacja.˛ — To, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz s´wiatło dzienne, zale˙zy od tego, jak si˛e teraz zachowasz. Co zrobiłe´s z moim ojcem? Zapadła długa chwila milczenia. Mistyk rozgladał ˛ si˛e bezradnie z poszarzała˛ twarza.˛ — Jest. . . jest w północnym skrzydle. . . W wie˙zy — wyszeptał w ko´ncu. — Je´sli co´s mu si˛e stało, mistyku. . . Balinor odwrócił si˛e nagle i na chwil˛e zapomniał o istnieniu tej obmierzłej postaci. Stenmin skulił si˛e pod s´ciana,˛ obserwujac ˛ ze strachem pot˛ez˙ na˛ posta´c ksi˛ecia Callahornu. Trz˛esac ˛ a˛ si˛e jak w apopleksji r˛eka˛ szarpał nerwowo swa˛ mała,˛ spiczasta˛ bródk˛e. Menion przygladał ˛ mu si˛e niemal ze współczuciem. Nagle w jego pami˛eci pojawił si˛e jaki´s obraz — wspomnienie sceny, która˛ obserwował kilka dni temu nad brzegiem Mermidonu, ukryty za małym wzgórzem. Ten sam odruch: skubanie małej, spiczastej bródki! Teraz ju˙z wiedział, o co chodziło Stenminowi! Zagotował si˛e z w´sciekło´sci i rzucił w stron˛e je´nca, odpychajac ˛ na bok Balinora. — To ty byłe´s wtedy na brzegu! Porywacz! — wrzasnał ˛ gniewnie. — Chciałe´s mnie zabi´c, bo my´slałe´s, z˙ e ci˛e rozpoznałem! Czy˙z nie tak?! Zamierzałe´s porwa´c Shirl i odda´c ja˛ Nordlandczykom! Ty podły zdrajco! Chciałe´s nas zdradzi´c i wyda´c miasto lordowi Warlockowi! Niepomny na okrzyki towarzyszy, rzucił si˛e na przera˙zonego mistyka, który jakim´s cudem zdołał unikna´ ˛c pierwszego uderzenia, zerwa´c si˛e i uciec na schody. Menion skoczył za nim z mieczem gotowym do ciosu; dopadł go w połowie schodów i chwyciwszy silna˛ r˛eka˛ za kołnierz, pchnał ˛ wrzeszczac ˛ a˛ histerycznie kreatur˛e na s´cian˛e. W tej samej chwili drzwi skrzypn˛eły gło´sno i otworzyły si˛e. W progach stał Pallance Buckhannah.

XXIX Przez chwil˛e nikt si˛e nie poruszał. Nawet przera˙zony Stenmin skulił si˛e pod s´ciana˛ i patrzył bez słowa na pot˛ez˙ na˛ posta´c stojac ˛ a˛ u szczytu schodów. Z twarzy Pallance’a odpłyn˛eła cała krew. W jego spojrzeniu mo˙zna było dostrzec gniew i zmieszanie. Menion Leah opu´scił miecz i spojrzał na samozwa´nczego króla. Nie czuł ju˙z nienawi´sci. Po tym co si˛e stało i czego si˛e dowiedział, była to raczej mieszanina zrozumienia i współczucia. Lecz je´sli natychmiast czego´s nie zrobi, ich z˙ ycie mo˙ze si˛e znale´zc´ w niebezpiecze´nstwie. Brutalnie szarpnał ˛ Stenmina stawiajac ˛ go na nogi, i pchnał ˛ z pogarda˛ w kierunku ksi˛ecia. — Oto jest zdrajca, Pallance. Prawdziwy wróg Callahornu. To on porwał Shirl i chciał odda´c Tyrsis lordowi Warlockowi. . . — Panie, zda˙ ˛zyłe´s na czas — mistyk odzyskał rezon i o´smielił si˛e przerwa´c Menionowi. Uszedł niepewnie par˛e kroków i rzucił do stóp Pallance’a. — Odkryłem ich ucieczk˛e. Wła´snie biegłem ci˛e ostrzec! Menion jest przyjacielem Balinora. Przybył tu, by ci˛e zabi´c! — syczał z nie skrywana˛ nienawi´scia.˛ Złapał swego dobroczy´nc˛e za tunik˛e i podnosił si˛e wolno, by stana´ ˛c u jego boku. — Zabiliby mnie, gdyby nie ty, panie. Nie widzisz, co si˛e dzieje? Menion powstrzymywał si˛e ostatkiem sił, by nie podej´sc´ i ucia´ ˛c tej kreaturze kłamliwego j˛ezora. Wiedział jednak, jak wa˙zne było w tej chwili zachowanie spokoju. — Ten człowiek ci˛e zdradził, Pallance — ciagn ˛ ał ˛ z kamienna˛ twarza˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Zatruł ci serce i umysł, wyssał jak pijawka twa˛ wol˛e i nagiał ˛ do swej własnej. . . Sprawił, z˙ e´s. . . z˙ e´s my´slał i czuł tak, jak on sobie tego za˙zyczył. Nic go nie obchodzisz ani te˙z nie obchodzi go los tego kraju. . . Sprzedał go, a tak˙ze nas wszystkich, bardzo tanio. Oddał nas w r˛ece wroga, który zda˙ ˛zył ju˙z zniszczy´c Kern. — Stenmin zawył we w´sciekłej furii, ale ksia˙ ˛ze˛ Leah patrzył przenikliwie w oczy młodego króla i spokojnie mówił dalej: — Niedawno powiedziałe´s, z˙ e b˛edziemy przyjaciółmi. Chciałe´s tego. . . pami˛etasz? A przyjaciele musza˛ sobie ufa´c. Je´sli teraz dasz si˛e zwie´sc´ , to b˛edzie to ju˙z koniec twojego królestwa. . . twojego kraju, Pallance. U dołu schodów wszyscy słuchali w milczeniu, bojac ˛ si˛e jakimkolwiek ruchem lub słowem przeszkodzi´c Menionowi. Balinor zauwa˙zył ze zdumieniem, z˙ e 351

młodszy brat uwa˙znie słucha ksi˛ecia; widział wyra´znie, jak jego twarz si˛e zmienia pod wpływem wewn˛etrznych zmaga´n, jak stara si˛e przebi´c przez zapor˛e ot˛epienia i chaosu. Jako˙z po chwili Pallance obrócił si˛e, zamknał ˛ cicho drzwi i zaczał ˛ powoli do nich schodzi´c. Przechodzac ˛ obok Stenmina, nawet na niego nie spojrzał; minał ˛ go tak, jakby ten w ogóle nie istniał. Mistyk nie wiedział w tej chwili, co pocza´ ˛c. Spojrzał na drzwi, zastanawiajac ˛ si˛e przez chwil˛e, czy nie lepiej b˛edzie uciec stad ˛ jak najdalej. Ale nie był jeszcze gotowy uzna´c si˛e za pokonanego. Nie. . . ! Jeszcze nie! Obrócił si˛e szybko, chwycił Pallance’a za rami˛e i przybli˙zył twarz do jego ucha. — Czy´s zwariował? Czy naprawd˛e jeste´s tak szalony, jak mówia,˛ mój królu? — szeptał jadowicie. — Czy teraz wła´snie chcesz si˛e podda´c. . . ? Chcesz wszystko odda´c bratu. . . ? Wszystko straci´c?! Kto ma by´c królem — ty czy on? Jes´li chcesz wiedzie´c, kiedy skłamałem, to ci powiem. Prawda jest taka, z˙ e Menion Leah jest przyjacielem Allanona. — Pallance odwrócił si˛e wolno do Stenmina, a w jego oczach pojawił si˛e strach. — Tak, Allanona! — Doradca wiedział, z˙ e uderzył w czuły punkt, i postanowił to wykorzysta´c do ko´nca. — A jak my´slisz, kto uprowadził twoja˛ narzeczona˛ z jej domu w Kern? Ten człowiek, który tu mówi o przyja´zni, brał udział w tym porwaniu. To był podst˛ep. . . fortel, dzi˛eki któremu chcieli si˛e tu dosta´c. Mieli ci˛e zabi´c! U dołu schodów panowała pełna niepokoju cisza. Hendel chciał wej´sc´ na gór˛e, ale Balinor go powstrzymał. Menion równie˙z stał nieruchomo i wpatrywał si˛e w Pallance’a. Wiedział, z˙ e jakiekolwiek zamieszanie tylko potwierdziłoby oszczerstwa Stenmina. Wyciagn ˛ ał ˛ dło´n i wskazał na mistyka. — On jest zdrajca.˛ Zaprzedał si˛e lordowi Warlockowi. — Buckhannah zszedł kilka stopni, spogladaj ˛ ac ˛ przelotnie na Meniona, a potem utkwił wzrok w Balinorze, który czekał cierpliwie u dołu schodów. Zatrzymał si˛e i u´smiechnał ˛ niepewnie. — A co ty o tym sadzisz, ˛ bracie? Czy ja rzeczywi´scie jestem. . . ! Czy postradałem zmysły? A je´sli nie ja, no. . . to chyba musi by´c kto´s inny, a ja sam jestem przy zdrowych zmysłach. Powiedz co´s, Balinorze. Powinni´smy o tym porozmawia´c. . . Wtedy. . . Chciałem co´s powiedzie´c. . . Wypowiadajac ˛ te słowa, Pallance obejrzał si˛e do tyłu, spojrzał Stenminowi w oczy i umilkł. Mistyk, skulony pod s´ciana,˛ wygladał ˛ teraz jak w´sciekła gadzina, gotowa w ka˙zdej chwili rzuci´c si˛e i kasa´ ˛ c. — Stenmin, wygladasz ˛ z˙ ało´snie. . . Wstawaj! — Ostra komenda poderwała mistyka na równe nogi. — Dorad´z mi, co powinienem zrobi´c! — Ton głosu był suchy i niecierpliwy. — Czy mam ich wszystkich zabi´c? Czy to mnie ochroni? W jednej chwili Stenmin znów znalazł si˛e w swoim z˙ ywiole wyprostował si˛e, a z oczu biła zło´sliwa satysfakcja i nieokiełznanej furia. — Wezwij stra˙z, panie. Zlikwiduj tych zabójców natychmiast. — Nagle stało si˛e co´s dziwnego. Pallance przygarbił si˛e, jakby nagle zupełnie opadł z sił, jak352

by uszła z niego cała energia. W jego spojrzeniu pojawiła si˛e pustka i ot˛epienie. Utkwił wzrok w najbli˙zszej s´cianie i zaczał ˛ ja˛ oglada´ ˛ c tak wnikliwie, jakby była nieocenionym dziełem sztuki. Menion zdał sobie spraw˛e, z˙ e młody ksia˙ ˛ze˛ traci w tej chwili nad soba˛ kontrol˛e i poczucie rzeczywisto´sci, z˙ e wraca do s´wiata ułudy i szale´nstwa. Stenmin równie˙z to zauwa˙zył i potarł z zadowoleniem bródk˛e, a na jego twarzy pojawił si˛e ponury u´smiech. Jednak po chwili Pallance przemówił: — Nie, nie b˛edzie z˙ adnych z˙ ołnierzy. . . z˙ adnego zabijania, on musi by´c człowiekiem praworzadnym. ˛ Balinor chce by´c władca˛ kraju, chce mnie zastapi´ ˛ c. . . Lecz jest te˙z moim bratem. . . Musimy wi˛ec porozmawia´c. Nie wolno go krzywdzi´c. . . nie wolno. — zamilkł na moment, a potem spojrzał nieoczekiwanie na Meniona. Przyprowadziłe´s mi z powrotem Shirl. . . Wiesz, my´slałem, z˙ em ja˛ utracił na zawsze. . . Dlaczego miałby´s to robi´c, gdyby´s był moim wrogiem. . . ? Stenmin nie mógł ju˙z dłu˙zej wytrzyma´c. Syczał w´sciekle przez zaci´sni˛ete z˛eby i szarpał ksi˛ecia za tunik˛e. Ale Pallance zdawał si˛e go w ogóle nie zauwa˙za´c. — Bardzo mi trudno. . . jasno my´sle´c, Balinorze — mówił teraz prawie szeptem i potrzasn ˛ ał ˛ ze smutkiem głowa.˛ — Nic nie jest dla mnie jasne. Nie jestem nawet na ciebie zły, z˙ e chcesz by´c królem. Ja zawsze chciałem. . . by´c królem, zawsze. . . wiesz o tym. Chciałem te˙z mie´c przyjaciół. . . kogo´s, z kim mógłbym porozmawia´c. . . Dopiero teraz jakby przypomniał sobie o istnieniu Stenmina; obrócił si˛e wolno i zajrzał mu prosto w oczy. Pod tym spojrzeniem mistyk cofnał ˛ si˛e o krok, oszołomiony i zdezorientowany, pu´scił tunik˛e ksi˛ecia i oparł si˛e plecami o kamienna˛ s´cian˛e. Ze strachu zacz˛eły mu dzwoni´c z˛eby, a z oczu wyzierało przera˙zenie i panika. Ze wszystkich obserwujacych ˛ t˛e niesamowita˛ scen˛e osób tylko Menion zdawał si˛e rozumie´c, co tu si˛e w tej chwili dzieje; wiedział, co musi w tej chwili czu´c Pallance. Opadały wi˛ezy zła i szale´nstwa, którymi mistyk oplótł nieszcz˛esnego ksi˛ecia, rozwiewała si˛e mgła ot˛epienia i mrok s´mierci. Z tych jadowitych oparów wyłaniała si˛e prawdziwa twarz królewskiego doradcy: wstr˛etna i ohydna, pozbawiona uczu´c maska jednego z wielu upiorów, które nawiedzały jego s´wiat w koszmarach. — Pallance, posłuchaj mnie. — Menion starał si˛e mówi´c ciepło i spokojnie. Jego głos docierał do młodego ksi˛ecia jakby z bardzo daleka. — Sprowad´z tu na dół Shirl. Po´slij po nia,˛ a ona ci pomo˙ze. Ksia˙ ˛ze˛ drgnał ˛ i zawahał si˛e, jakby próbujac ˛ co´s sobie przypomnie´c, ale ju˙z po chwili na jego wymizerowanej twarzy pojawił si˛e u´smiech; wyprostował si˛e, jakby powracała mu dawna z˙ ywotno´sc´ i siła. Przywołał na pami˛ec´ jej mi˛ekki i ciepły głos, jej delikatna,˛ pi˛ekna˛ twarz — wspomnienia pełne spokoju, ulgi i szcz˛es´cia, którego nigdy nie zaznał z z˙ adna˛ inna˛ istota.˛ Gdyby tak znów mógł z nia˛ by´c, cho´c przez chwil˛e. . . — Shirl. . . — wymówił jej imi˛e cicho i mi˛ekko, a w jego głosie był smutek i miło´sc´ . Obrócił si˛e i ju˙z wyciagał ˛ r˛ek˛e, by otworzy´c drzwi, gdy nagle. . . Stenmin 353

wpadł w istny szał. Rzucił si˛e z dzika˛ furia˛ na ksi˛ecia i wrzeszczac ˛ jak op˛etany, jał ˛ szarpa´c go za tunik˛e. Menion Leah zareagował instynktownie: skoczył szybko i wbiegł po schodach, by rozdzieli´c walczacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Był jednak za daleko. Zaledwie par˛e stopni dzieliło go od nich, gdy Stenmin wyszarpnał ˛ spod długich szat zakrzywiony sztylet. Uniósł r˛ek˛e. . . Ostrze zawisło złowrogo nad głowa˛ ksi˛ecia. Balinor krzyknał ˛ strasznie w bezsilno´sci i przera˙zeniu. Błysn˛eła stal, sztylet opadł, zagł˛ebiajac ˛ si˛e a˙z po koje´sc´ . Pallance Buckhannah krzyknał ˛ i wypr˛ez˙ ył si˛e, gdy jego pier´s rozdarł straszliwy ból. Oczy rozszerzyły si˛e w niemym zdumieniu a młoda twarz okryła si˛e s´miertelna˛ blado´scia.˛ — Masz tu swojego brata, głupcze! — wrzeszczał szale´nczo Stenmin i zepchnał ˛ bezwładne ciało ze schodów. Pallance wpadł prosto na dobiegajacego ˛ ksi˛ecia; uderzyli ci˛ez˙ ko o s´cian˛e, ale Menion zdołał jako´s odzyska´c równowag˛e. Stenmil rzucił si˛e do ucieczki. Złapał za klamk˛e i pchnał ˛ wielkie drzwi. Natychmiast pomknał ˛ za nim Balinor, rozpaczliwie usiłujac ˛ go dogoni´c. Tu˙z za jego plecami biegły elfy, wzywajac ˛ gło´sno stra˙z, posta´c w szkarłatnej szacie ju˙z si˛e wymykała przez uchylone wrota gdy nagle Hendel, stojacy ˛ dotychczas nieruchomo na dole, schylił si˛e po porzucona˛ przez gwardzistów buław˛e i cisnał ˛ ja˛ z ogromna˛ siła˛ za uciekajacym ˛ Stenminem. Trafiła go pod łopatk˛e, mistyk zawył z bólu i w´sciekło´sci, zachwiał si˛e i potknał. ˛ Ale to go nie zatrzymało na długo i chwil˛e pó´zniej, zataczajac ˛ si˛e, zniknał ˛ progiem. Usłyszeli jeszcze tylko dziki krzyk, z˙ e wi˛ez´ niowie dokonali zamachu na króla. Ksia˙ ˛ze˛ Callahornu przystanał, ˛ by spojrze´c na le˙zacego ˛ nieruchomo brata. Menion trzymał go w ramionach i patrzył bezradnie na Balinora. Ten spu´scił wzrok, a po chwili pobiegł dalej. Nagle w drzwiach stan˛eło dwóch gotowych do walki gwardzistów z obna˙zonymi mieczami. Ale Balinor nie wahał si˛e ani przez sekund˛e, nawet si˛e nie zatrzymał. Rozło˙zył szeroko swe wielkie ramiona i uderzył w nich niczym straszliwy taran. Stra˙znicy gruchn˛eli o podłog˛e jak zdmuchni˛eci i wi˛ecej si˛e nie poruszyli. Balinor ujał ˛ upuszczony miecz i sekund˛e pó´zniej ju˙z go nie było. Durin i Dayel biegli tylko dwa kroki z tyłu. Menion siedział na schodach, trzymajac ˛ głow˛e młodszego ksi˛ecia na kolanach. Hendel wszedł par˛e stopni na gór˛e i stanał ˛ obok nich, potrzasaj ˛ ac ˛ smutno głowa.˛ Pallance z˙ ył jeszcze. Oddech miał krótki i chrapliwy, a jego powieki drgały lekko. Karzeł przykl˛eknał, ˛ oparł r˛ek˛e na piersi ksi˛ecia i ostro˙znie wyciagn ˛ ał ˛ sztylet. Spojrzał na zakrwawione ostrze i odrzucił je z odraza.˛ Razem podnie´sli Pallance’a trzymajac ˛ go za ramiona. Nagle ksia˙ ˛ze˛ otworzył oczy i powiedział co´s słabym, ledwie zrozumiałym głosem, po czym znów stracił przytomno´sc´ . — On woła Shirl — szepnał ˛ Menion, a w oku błysn˛eła mu łza. — On ja˛ wcia˙ ˛z kocha. . . Wcia˙ ˛z ja˛ kocha. . . Tymczasem na górze, w komnatach i korytarzach, w wielkich salach i małych pokojach, rozlegały si˛e krzyki, wołania o pomoc i ostre komendy. Balinor 354

i elfy usiłowali dogoni´c uciekajacego ˛ Stenmina, który niewatpliwie ˛ był główna˛ przyczyna˛ tej paniki i zamieszania. W´sród gwardzistów, pałacowej słu˙zby, a takz˙ e zwykłych go´sci rozchodziła si˛e z szybko´scia˛ błyskawicy wie´sc´ , z˙ e dokonano zamachu na króla, wydawano komendy i rozkazy po´scigu, rozdawano bro´n, bo zamachowcy mieli jakoby pozabija´c wszystkich ludzi w pałacu. Balinor i dwaj bracia usiłowali si˛e przebi´c przez t˛e rozhisteryzowana˛ ludzka˛ mas˛e, która wpadała w panik˛e na sam widok obna˙zonych mieczy. Kilku pojedynczych gwardzistów próbowało zastapi´ ˛ c im drog˛e, ale byli bez szans. Balinor przewracał ich jak bezwolne kukły, nie zatrzymujac ˛ si˛e ani na chwil˛e. Widział przed soba˛ rozwiana,˛ szkarłatna˛ szat˛e i nie chciał jej straci´c z oczu. Kiedy wpadli do wielkiego głównego hallu, widzieli jeszcze z daleka Stenmina, ale ten wmieszał si˛e w spory tłum i zniknał ˛ im na chwil˛e z oczu. Balinor ryknał ˛ jak rozjuszony zwierz, a twarz miał wykrzywiona˛ w straszliwym gniewie. Nie zwa˙zajac ˛ ju˙z na nic, rzucił si˛e prosto w ludzka˛ ci˙zb˛e, ci, którzy nie zda˙ ˛zyli w por˛e umkna´ ˛c mu z drogi, padali jak łany zbo˙za pod kosa.˛ Wtem wielkie pałacowe wrota zadr˙zały i ugi˛eły si˛e pod ogromnym naporem, a po chwili otwarły si˛e z hukiem tu˙z przed ksi˛eciem i jego przyjaciółmi. Do s´rodka wpadła du˙za grupa z˙ ołnierzy trzymajacych ˛ w gotowo´sci miecze i krótkie włócznie. Zaskoczenie było całkowite i Balinor nie wiedział, co pocza´ ˛c. Zatrzymał si˛e i patrzył na z˙ ołnierzy, ale cały czas gotów był do obrony. Nie był pewien, kim sa.˛ Oni równie˙z si˛e zatrzymali, ale w ich spojrzeniach nie było ani s´ladu wrogo´sci, a niektórzy nawet si˛e u´smiechali. Dopiero po chwili dostrzegł, na ich tunikach leoparda, znak Legionu Granicznego. Balinor rozlu´znił si˛e, wyprostował i wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece. Rozległ si˛e ogłuszajacy ˛ krzyk i wiwaty; z˙ ołnierze otoczyli ksi˛ecia, chwycili za r˛ece i nogi i podrzucali do góry w wielkiej rado´sci ze zwyci˛estwa. Durin i Dayel za´s nie tracili czasu; rozpaczliwie przepychali si˛e przez tłum, usiłujac ˛ dogoni´c uciekajacego ˛ Stenmina. Balinor równie˙z si˛e szybko opami˛etał i krzyknał ˛ co´s do z˙ ołnierzy, ale w tej wrzawie go nie usłyszano. Stanał ˛ na nogi i chciał pobiec za mistykiem, ale tłum spychał go w przeciwnym kierunku. Elfy przecisn˛eły si˛e w ko´ncu przez ogromna˛ ci˙zb˛e i pognały za uciekinierem. Stenmin wbiegł ju˙z do szerokiego korytarza i na chwil˛e znów zniknał ˛ im z oczu. Bracia byli bardzo szybcy i błyskawicznie nadrabiali stracony dystans. Wybiegajac ˛ zza naro˙znika, dostrzegli ciemna,˛ przera˙zona˛ twarz zdrajcy, który ogladał ˛ si˛e za siebie w popłochu. Prawa r˛eka zwisała mu bezwładnie, a lewa˛ opierał si˛e o s´cian˛e. Dyszał ci˛ez˙ ko, rozbiegane oczy szukały jakiejkolwiek drogi ucieczki i szansy na ocalenie. Durin przeklinał cicho: gdyby teraz miał ze soba˛ łuk. Nagle mistyk oderwał si˛e chwiejnie od s´ciany i podskoczył najbli˙zszych drzwi. Szarpnał ˛ za klamk˛e, ale nie ustapiły. ˛ Odwrócił si˛e w panice i podbiegł do nast˛epnych. Durin i Dayel byli ledwie kilka jardów od niego, gdy Stenmin wpadł do pokoju i trzasnał ˛ drzwiami. Dopadli do nich w par˛e sekund, drzwi jednak były ju˙z zamkni˛ete od s´rodka. Wzi˛eli wi˛ec jak najdłu˙zszy rozbieg i uderzyli z cała˛ siła.˛ Podwoje za355

dr˙zały i st˛ekn˛eły, ale nie pu´sciły. Dopiero za trzecim razem wewn˛etrzna zasuwa wygi˛eła si˛e i odpadła. Gdy z ogłuszajacym ˛ hukiem p˛ekajacego ˛ drewna wpadli do pokoju, ten był ju˙z pusty. *

*

*

Menion Leah i Shirl stali w cieple południowego sło´nca obok głównej bramie pałacu Buckhannahów. Nieopodal Balinor i dowódca Legionu Granicznego rozmawiali o czym´s przyciszonymi głosami. Menion obejmował dziewczyn˛e ramieniem i spogladał ˛ co chwila na jej zmartwiona˛ twarz. Przytulił ja˛ mocniej i u´smiechnał ˛ si˛e, jakby chciał ja˛ upewni´c, z˙ e wszystko si˛e jako´s uło˙zy, z˙ e b˛edzie dobrze. Tu˙z za Murem Wewn˛etrznym stały dwa oddziały Legionu, dopiero co powołane pod bro´n. Czekali cierpliwie na rozkaz wymarszu, aby by´c pierwsza˛ zapora˛ dla atakujacej ˛ armii Nordlandii. Wróg doszedł ju˙z do północnych brzegów szerokiego Mermidonu i przygotowywał si˛e do przeprawy przez wezbrana˛ rzek˛e. Gdyby Legion zdołał utrzyma´c południowy brzeg cho´cby tylko przez kilka dni, dałoby to czas królowi elfów na przyj´scie im z pomoca.˛ Czas, my´slał gorzko Menion. . . Potrzebowali teraz tylko troch˛e wi˛ecej czasu. Jednak tego wła´snie brakowało. Legion Graniczny został powołany pod bro´n tak szybko jak to tylko było w tych warunkach mo˙zliwe. Zabezpieczono miasto, a Balinor przejał ˛ sprawnie naczelne dowództwo. W tym samym czasie jednak wroga armia zda˙ ˛zyła stana´ ˛c nad brzegami Mermidonu i szykowała si˛e do przeprawy. Miasto miało teraz nowego, prawowitego władc˛e. Balinor nie potrafił si˛e tym cieszy´c. Jego brat le˙zał w s´piaczce, ˛ a s´mier´c czyhała tu˙z przy ło˙zu. O jego z˙ ycie walczyli najlepsi medycy w mie´scie, piel˛egnujac ˛ go i leczac ˛ wszystkimi znanymi sobie sposobami. Według nich Pallance był skrajnie wyczerpany i gdyby nawet nie został tak powa˙znie ranny, to i tak w niedługim czasie opadłby całkowicie z sił. Medycy, starajac ˛ si˛e zbada´c powody jego nienormalnego zachowania, odkryli w organizmie ksi˛ecia obecno´sc´ bardzo silnego narkotyku. On to wła´snie pozbawiał Pallance’a woli i zdolno´sci racjonalnego my´slenia, czyniac ˛ ze´n uległa˛ zachciankom z˙ adnego ˛ władzy Stenmina marionetk˛e. Dawki musiały by´c tak silne, z˙ e ciało i umysł młodego ksi˛ecia uległy ci˛ez˙ kiemu, prawie nieodwracalnemu zatruciu. Tak wi˛ec, według orzeczenia medyków, jego szale´nstwo było prawdziwe. Balinor wysłuchał ich z ci˛ez˙ kim sercem, ale nic nie powiedział. Godzin˛e wcze´sniej odnalazł swego ojca: le˙zał w zimnej, opuszczonej komnacie w północnej wie˙zy. Stary król nie z˙ ył ju˙z od kilku dni. Lekarze orzekli, z˙ e przez bli˙zej nieokre´slony czas systematycznie podawano mu trucizn˛e. Stenminowi nietrudno było utrzyma´c t˛e s´mier´c w tajemnicy, jako z˙ e nikogo nie dopuszczał w pobliz˙ e komnaty, nawet Pallance nie mógł odwiedza´c swego ojca. Ruhl Buckhannah był martwy, Balinor za´s miał na zawsze pozosta´c w ciemnych lochach. Gdyby to 356

si˛e udało, zdrajca z łatwo´scia˛ nakłoniłby uległego mu ksi˛ecia, by otworzył bramy miasta lordowi Warlockowi. W ten sposób los Tyrsis byłby przypiecz˛etowany. Niewiele brakowało, a byłoby mu si˛e udało. Za˙zegnano najbli˙zsze niebezpiecze´nstwo, lecz za wcze´snie było na rado´sc´ . Stenmin zdołał si˛e wymkna´ ˛c elfom i ukrywał si˛e gdzie´s w mie´scie. Teraz przyszło´sc´ całej Sudlandii spoczywała w r˛ekach jednego człowieka, ostatniego z rodu Buckhannahów, Balinora, ksi˛ecia Callahornu. Pokładano w nim nadziej˛e na stworzenie silnego rzadu ˛ i wiar˛e w doprowadzenie do zwyci˛estwa. Dla mieszka´nców Tyrsis był tarcza˛ i opoka,˛ dla z˙ ołnierzy z Legionu za´s madrym ˛ i dzielnym wodzem. Gdyby go teraz zabrakło, byłoby to jak wytracenie ˛ z gar´sci jedynej broni, z˙ ołnierze utraciliby kogo´s, za kim gotowi byli pój´sc´ w ogie´n. Niewielu zdawało sobie spraw˛e z powagi sytuacji, ale panowało powszechne przekonanie, z˙ e Tyrsis musi by´c utrzymane za wszelka˛ cen˛e. Gdyby wróg zdobył miasto, to armie karłów i elfów nigdy by si˛e nie połaczyły. ˛ Allanon ostrzegał, z˙ e je´sli do tego dojdzie, lord Warlock wygra t˛e wojn˛e. Tak wi˛ec Tyrsis było kluczem do zwyci˛estwa lub kl˛eski, a klucz do Tyrsis spoczywał w r˛ekach Balinora. Janus Senpre równie˙z miał pracowity poranek, jego zadaniem była organizacja sił zbrojnych. Po tym, jak rozstali si˛e z Menionem przy bramie, Senpre odszukał wodzów Legionu, Fandwicka i Ginnissona. Potajemnie zebrali najwa˙zniejszych dowódców, potem dziesi˛etników i z˙ ołnierzy. Uderzano szybko i pewnie. Wpierw opanowali bramy, rampy i drogi w mie´scie. Do terenów pałacowych dotarli bez rozlewu krwi. Obsadzono mury i główne stanowiska. Przynajmniej na razie miasto było zabezpieczone. Czekajac ˛ przed pałacem na umówiony znak od Meniona, trzech dowódców Legionu usłyszało naraz krzyki i zgiełk. Kto´s wołał, z˙ e dokonano zamachu na króla, kto´s inny, z˙ e wi˛ez´ niowie uciekli, a jeszcze inni, z˙ e zamachowcy wszystkich morduja.˛ Obawiajac ˛ si˛e najgorszego, z˙ ołnierze wdarli si˛e do s´rodka akurat by przeszkodzi´c Balinorowi w złapaniu Stenmina. Udało zapobiec rozlewowi krwi, prawie nikt nie zginał. ˛ Kilku zagorzałych i niebezpiecznych zwolenników poprzedniego władcy znalazło w wi˛ezieniu. Znaczna jednak cz˛es´c´ , zmuszana poprzednio do lojalno´sci, skorzystała z mo˙zliwo´sci przyłaczenia ˛ si˛e do nowych formacji Legionu lub do jego starych oddziałów. Z pi˛eciu dawnych dywizji zdołano odtworzy´c dwie. Niektórzy byli zdania, z˙ e do zachodu sło´nca wszystkie pi˛ec´ dywizji stanie w gotowo´sci bojowej. Zwiadowcy donie´sli jednak, z˙ e wróg b˛edzie si˛e lada moment przeprawiał przez Mermidon. Balinor wiedział, z˙ e na podj˛ecie działa´n nie zostało du˙zo czasu. Hendel i elfy odpoczywali na schodach pałacu, rozkoszujac ˛ si˛e ciepłem i s´wie˙zym powietrzem. Na wystawionych ku sło´ncu twarzach malowały si˛e przeró˙zne uczucia. Hendel był jak zwykle powa˙zny, a oczy wyra˙zały sił˛e i determinacj˛e. Spogladał ˛ co jaki´s czas na Meniona i jego pi˛ekna˛ towarzyszk˛e i na te krótkie chwile karła łagodniały. Durin za´s wydawał si˛e starszy, ni˙z był w istocie. Twarz miał zachmurzona,˛ gdy rozmy´slał gorzko o tym, co si˛e stało a tak˙ze i o tym, co ma dopiero nadej´sc´ . Dayel natomiast, mimo i˙z 357

wyra´znie zmartwiony i zaniepokojony, zdołał zachowa´c w kacikach ˛ ust niepewny u´smiech. Menion przeniósł wzrok z Balinora na otaczajacych ˛ go dowódców sławnego Legionu. Ginnisson był pot˛ez˙ ny barczystym m˛ez˙ czyzna˛ z bujna˛ grzywa˛ rudych włosów, Fandwic natomiast był siwym, starszym ju˙z człowiekiem o długich, opadajacych ˛ białych wasach ˛ i gro´znym, zimnym spojrzeniu. Obok nich stali Acton i Messalin. Ten pierwszy był s´redniego wzrostu i postury a jego umiej˛etno´sci je´zdzieckie były wprost przysłowiowe. Messalin za´s był bardzo wysoki i mocno umi˛es´niony, kołysał swymi silnymi biodrami, gdy Balinor mówił co´s do niego. Po chwili dołaczył ˛ do nich Janus Senpre, wyniesiony prawie na sam szczyt w sztabowej hierarchii, gdy okrył si˛e sława˛ bohatera z Kernu i głównego obro´ncy zagro˙zonego Tyrsis. Menion patrzył na nich z podziwem, czerpiac ˛ z tego widoku niejasna˛ pewno´sc´ i pociech˛e. Miasto i wojsko były w dobrych r˛ekach. Na koniec Balinor odwrócił si˛e i podszedł do ksi˛ecia z gór, kiwajac ˛ na Hendela i elfy, by dołaczyli ˛ do nich. — Wyje˙zd˙zam natychmiast nad Mermidon — powiedział cicho, gdy wszyscy byli ju˙z razem. Menion zaczał ˛ co´s mówi´c, ale Balinor uciszył go szybkim gestem. — Nie, Menionie. Wiem, o co chcesz zapyta´c i odpowied´z brzmi: nie. Zostaniecie wszyscy w mie´scie. Powierzyłem wam kiedy´s swoje z˙ ycie, ale poniewa˙z ono jest mniej wa˙zne od Tyrsis, chciałbym, z˙ eby´scie teraz strzegli miasta. Je˙zeli co´s mi si˛e stanie, wy b˛edziecie najlepiej wiedzieli, jak prowadzi´c dalsza˛ walk˛e. Janus zostanie z wami, by kierowa´c obrona˛ miasta. Poleciłem mu, by omawiał z wami wszystkie szczegóły. — Eventin ju˙z wkrótce przyb˛edzie — powiedział szybko Dayel, starajac ˛ si˛e, by zabrzmiało to w miar˛e pogodnie. Balionor u´smiechnał ˛ si˛e i pokiwał głowa.˛ — Allanon nigdy nie zawiódł. Nie zawiedzie nas i teraz. — Nie nara˙zaj si˛e niepotrzebnie — ostrzegł Hendel ponurym głosem. — Miasto i ludzie polegaja˛ na tobie. Potrzebuja˛ ci˛e z˙ ywego. — Do widzenia, przyjacielu. — Balinor chwycił mocno dło´n karła. — Najbardziej licz˛e wła´snie na ciebie. Masz dwa razy wi˛ecej do´swiadczenia ni˙z ja i jeste´s dwa razy lepszym strategiem. Uwa˙zaj na siebie. Ksia˙ ˛ze˛ obrócił si˛e szybko, dał znak swoim z˙ ołnierzom i wsiadł do powozu, który miał go zawie´zc´ do bram miasta. Konna eskorta uformowała si˛e w szyk i wspaniała procesja ruszyła w kierunku mostu Sendica. Shirl i czterej towarzysze patrzyli za nimi, dopóki nie znikn˛eli im z oczu i dopóki nie umilkł stukot podkutych z˙ elazem kopyt. Potem Hendel mruknał ˛ nieswoim głosem, z˙ e powinni jeszcze raz poszuka´c w pałacu s´ladów Stenmina i, nie czekajac ˛ na odpowied´z, wszedł do siedziby Buckhannahów. Durin i Dayel poda˙ ˛zyli za nim, smutni i strapieni, gdy˙z po raz pierwszy od czasu podró˙zy z Culhaven rozstali si˛e z Balinorem na dłu˙zej ni˙z kilka godzin. Bardzo ich niepokoiło, z˙ e pozwolili mu uda´c si˛e samemu nad Mermidon. 358

Menion dobrze wiedział, jak czuja˛ si˛e bracia, gdy˙z niespokojna natura kazała mu pój´sc´ za Balinorem i walczy´c z nim rami˛e w rami˛e z hordami lorda Warlocka. Ale ksia˙ ˛ze˛ był u kresu wytrzymało´sci — nie spał ju˙z prawie od dwóch dni. Bitwa w obozie Nordlandczyków, długa ucieczka Mermidonem i szybki rozwój wypadków, które doprowadziły do uwolnienia Balinora i pozostałych, nadwer˛ez˙ yły jego tak ogromne przecie˙z siły witalne. Chwiejac ˛ si˛e na nogach niczym pijany, zaprowadził Shirl do ogrodu pałacowego i tam ci˛ez˙ ko opadł na kamienna˛ ławk˛e. Przymknał ˛ oczy i spróbował si˛e odpr˛ez˙ y´c. Dziewczyna usiadła przy nim cicho i spojrzała z troska˛ na jego zm˛eczona˛ twarz. — Chyba wiem, o czym my´slisz, Menionie. — Jej łagodny głos docierał do niego jak przez mgł˛e. — Chciałby´s by´c teraz z nim. Ksia˙ ˛ze˛ u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ powoli głowa; ˛ my´sli miał niejasne i pogmatwane. — Musisz si˛e przespa´c — zasugerowała. Menion znowu skinał ˛ głowa˛ i nagle pomy´slał o Shei. Gdzie jest? Gdzie zaw˛edrował w poszukiwaniu nieuchwytnego Miecz Shannary? Ksia˙ ˛ze˛ wstał szybko i otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze snu. Był s´miertelnie zm˛eczony, ale musiał koniecznie porozmawia´c z Shirl. Potrzebował tego wła´snie teraz, bo potem mógł nie mie´c ju˙z takiej szansy. Cichym przygn˛ebionym głosem opowiadał jej o sobie i o Shei, odkrywajac ˛ okruchy przyja´zni, która połaczyła ˛ ich przez wszystkie lata znajomo´sci. Mówił o czasach, jakie sp˛edzili w górach Leah, o wyprawach do Paranoru i poszukiwaniach Miecza Shannary. Czasem platał ˛ w daremnych próbach wyja´snienia uczu´c, które dzielili i pogladów ˛ którymi si˛e ró˙znili. Shirl zaczynała powoli rozumie´c, z˙ e Menion mówi o Shei, lecz próbuje opisa´c siebie samego. W ko´ncu przerwała mu ten monolog, kładac ˛ szczupła˛ dło´n na jego ustach. — On był jedyna˛ istota,˛ która˛ tak naprawd˛e poznałe´s, prawda? — zapytała cicho. — Jest dla ciebie jak brat i czujesz si˛e odpowiedzialny za to, co si˛e stało? — Nie mogłem zrobi´c niczego wi˛ecej, ni˙z zrobiłem — stwierdził ponuro Menion. — Gdybym zatrzymał go w Leah, to tylko na jaki´s czas odwlekłbym to, co nieuniknione. Ale ta s´wiadomo´sc´ nie pomaga. Ciagle ˛ czuj˛e si˛e. . . winny. . . — Je˙zeli on czuje do ciebie to samo, to gdziekolwiek jest, w gł˛ebi serca, jak było naprawd˛e — wtraciła ˛ szybko. — Nikt nie mo˙ze ci˛e wini´c za odwag˛e, która˛ okazałe´s w ciagu ˛ ostatnich pi˛eciu dni. Poza tym. . . kocham ci˛e, Menionie Leah. Ksia˙ ˛ze˛ popatrzył na nia˛ z do´sc´ niemadrym ˛ wyrazem twarzy. Nagłe wyznanie dziewczyny całkowicie wytraciło ˛ go z równowagi. Shirl roze´smiała si˛e, widzac ˛ jego zmieszanie, i obj˛eła go mocno ramieniem. Jej kasztanowe loki zakryły mu twarz niczym mi˛ekki welon. Menion przytulił ja,˛ a potem chwycił delikatnie za ramiona i odsunał ˛ od siebie, by zajrze´c jej w oczy. — Chciałam to powiedzie´c. Chciałam, z˙ eby´s to usłyszał, Menionie. . . z˙ eby´s wiedział. . . Je´sli mamy zgina´ ˛c. . .

359

Zamilkła nagle i odwróciła wzrok, a zdziwiony ksia˙ ˛ze˛ ujrzał łzy spływajace ˛ po jej policzkach. Otarł je szybko, potem u´smiechnał ˛ si˛e i wstał, podajac ˛ jej r˛ek˛e. — Przeszedłem długa,˛ długa˛ drog˛e — szepnał. ˛ — Mogłem umrze´c setki razy, ale prze˙zyłem. Widziałem zło tego s´wiata i s´wiatów istniejacych ˛ tylko w snach s´miertelników. Nic nas nie mo˙ze zrani´c. Miło´sc´ daje sił˛e, która zwyci˛ez˙ a nawet s´mier´c. Trzeba tylko odrobiny wiary, Shirl. Uwierz w nas. U´smiechn˛eła si˛e na przekór samej sobie. — Wierz˛e w ciebie, Menionie Leah. A ty pami˛etaj, z˙ eby´s uwierzył w siebie. I pami˛etaj, co ci dzisiaj powiedziałam. Ksia˙ ˛ze˛ odwzajemnił u´smiech i chwycił ja˛ mocno za r˛ece. Była najpi˛ekniejsza˛ kobieta,˛ jaka˛ kiedykolwiek widział i kochał ja˛ tak mocno jak własne z˙ ycie. Pochylił si˛e i ucałował czule jej usta. — B˛edzie dobrze — zapewnił ja˛ cichym głosem. — Uda nam si˛e. Pozostali tak jeszcze przez jaki´s czas w ciszy ogrodu, rozmawiajac ˛ i spacerujac ˛ alejkami wijacymi ˛ si˛e w´sród pachnacych ˛ letnich kwiatów. Menion walczył z senno´scia,˛ a˙z w ko´ncu Shirl wymogła na nim odrobin˛e snu. Ciagle ˛ u´smiechajac ˛ si˛e do siebie, ksia˙ ˛ze˛ wrócił do swej komnaty i w ubraniu rzucił si˛e na jedno z szerokich, mi˛ekkich łó˙zek. Od razu zapadł w gł˛eboki, spokojny sen. Tymczasem popołudnie powoli zamieniało si˛e w wieczór. Sło´nce w˛edrowało po zachodnim niebie, by wkrótce utona´ ˛c w purpurowej po´swiacie. Gdy si˛e przebudził, było ju˙z zupełnie ciemno. Był wypocz˛ety, ale dziwnie zaniepokojony. Odnalazł Shirl, a potem, w poszukiwaniu Hendela i braci elfów, w˛edrowali razem prawie pustymi korytarzami pałacu Buckhannahów. Mijali stojacych ˛ nieruchomo stra˙zników, przechodzili przez ciemne pokoje, a ich kroki odbijały si˛e echem od s´cian. Zatrzymali si˛e tylko na chwil˛e, by zajrze´c do ciagle ˛ nieprzytomnego Pallance’a Buckhannaha, nad którym bez przerwy czuwali lekarze. Jego stan si˛e nie zmieniał, pokaleczone ciało i rozbita dusza walczyły ze s´miercia,˛ która zbli˙zała si˛e powoli, lecz nieuchronnie. Gdy odeszli od łó˙zka nieszcz˛esnego ksi˛ecia, z ciemnych oczu Shirl popłyn˛eły łzy. Menion był pewien, z˙ e jego przyjaciele ruszyli na rogatki miasta, by tam oczekiwa´c powrotu ksi˛ecia Callahornu. Osiodłał wi˛ec dwa wierzchowce i razem z Shirl poda˙ ˛zyli ku Alei Tyrsijskiej. Była chłodna, bezchmurna noc, o´swietlona blaskiem ksi˛ez˙ yca, gwiazd i wie˙za miejskich, które ja´sniały na tle ciemnego nieba. Gdy znale´zli si˛e na mo´scie Sendica, Menion poczuł na rozpalonej twarzy o˙zywczy, chłodny powiew nocnego wiatru. Aleja Tyrsijska była niezwykle cicha, ulice opustoszałe, a domy, cho´c o´swietlone, pozbawione zwykłych odgłosów s´miechu i rozmów. Nad obl˛ez˙ onym grodem zaległa złowieszcza cisza — ponury powiew samotno´sci zwiastujacy ˛ s´mier´c, która miała nadej´sc´ wraz z wojna.˛ Jechali w milczeniu przez niesamowite, pełne grozy miasto, próbujac ˛ znale´zc´ ukojenie w pi˛eknie ozdobionego gwiazdami nocnego nieba, które zdawało si˛e obiecywa´c tysiace ˛ szcz˛es´liwych dni dla wszystkich dobrych istot. W oddali wyłoniły si˛e z ciemno´sci s´wiatła Muru Zewn˛etrznego: paliły si˛e tam setki 360

pochodni, wskazujac ˛ z˙ ołnierzom Tyrsis drog˛e do domu. Długo nie wracaja,˛ pomy´slał Menion, ale mo˙ze odnie´sli wi˛eksze sukcesy ni˙z ktokolwiek przypuszczał. Mo˙ze udało im si˛e powstrzyma´c nordlandzkie hordy przed przekroczeniem Mermidonu. . . Kilka chwil pó´zniej je´zd´zcy zatrzymali si˛e przy gigantycznych wrotach muru i zsiedli z koni. W koszarach legionu trwało goraczkowe ˛ zamieszanie, gdy˙z garnizon przygotowywał si˛e do obrony grodu. Wsz˛edzie było pełno z˙ ołnierzy, Menion i Shirl mieli wi˛ec trudno´sci, by dotrze´c do obronnych parapetów znajdujacych ˛ si˛e szczycie szerokiego muru. Tam powitał ich z rado´scia˛ Janus Sempre. Młody komendant zachowywał czujno´sc´ , od czasu gdy Balinor opu´scił miasto, i jego twarz naznaczona była zm˛eczeniem i troska,˛ chwili z ciemno´sci wyłonili si˛e Durin i Hendel, a za nimi pojawił Dayel. Przyjaciele stali w milczeniu i spogladali ˛ w ciemno´sc´ rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e na północ ku Mermidonowi i Legionowi Granicznemu. Słyszeli przytłumione odgłosy bitwy, które przywiewał do nich nocny wiatr. Janus oznajmił im, z˙ e wysłał nad rzek˛e sze´sciu zwiadowców, z˙ aden z nich nie powrócił. Nie była to dobra wró˙zba, wi˛ec komendant ju˙z kilkakrotnie chciał i´sc´ tam sam. Jednak nieust˛epliwy Hendel przypomniał mu surowym głosem, z˙ e to wła´snie on został wyznaczony na dowódc˛e obrony Tyrsis i za ka˙zdym razem Senpre niech˛etnie porzucał swój zamysł. Durin postanowił, z˙ e je´sli Balinor nie wróci do północy, wyruszy na poszukiwanie przyjaciela. Elf mógł przecie˙z bez z˙ adnych przeszkód porusza´c si˛e nie wykryty przez nikogo. Jednak na razie, tak jak i pozostali, czekał z rosnacym ˛ l˛ekiem na rozwój wydarze´n. Shirl opowiedziała krótko o niezmiennym stanie Pallance’a, ale nie zdołała tym odwróci´c uwagi m˛ez˙ czyzn od toczacej ˛ si˛e nad rzeka˛ bitwy. Czekali godzin˛e, potem dwie. Odgłosy bitwy stawały si˛e coraz gło´sniejsze i bardziej rozpaczliwe, zdawało si˛e, z˙ e walka toczy si˛e teraz bli˙zej miasta. Nagle z ciemno´sci wyłoniła si˛e grupa je´zd´zców i piechurów, zmierzali bezładna˛ grupa˛ ku kamiennej rampie prowadzacej ˛ do miasta. Niemal nikt nie zauwa˙zył, jak nadciagaj ˛ a,˛ i ich nieoczekiwane pojawienie si˛e wywołało u wszystkich przyspieszone bicie serca. Janus Senpre rzucił si˛e, by właczy´ ˛ c mechanizm alarmowy zabezpieczajacy ˛ stalowe zasuwy olbrzymich wrót. Obawiał si˛e, z˙ e wróg zdołał si˛e w jaki´s sposób wymkna´ ˛c Balinorowi. Hendel przywołał go z powrotem, gdy˙z zdołał si˛e zorientowa´c w sytuacji szybciej ni˙z inni. Wychylajac ˛ si˛e mocno zza muru, zawołał co´s gło´sno w swoim j˛ezyku i otrzymał natychmiastowa˛ odpowied´z. Potem wskazał ponuro na wysokiego je´zd´zca jadacego ˛ na czele długiej kolumny. W łagodnym s´wietle ksi˛ez˙ yca przyjaciele ujrzeli pokryta˛ kurzem twarz Balinora. Pos˛epna mina ksi˛ecia potwierdzała to, co wszyscy podejrzewali, gdy tylko go rozpoznali. Legion Graniczny nie utrzymał Mermidonu i armia lorda Warlocka zmierzała ku bramom Tyrsis. Była ju˙z prawie północ, gdy piatka ˛ kompanów, którzy pozostali z wyprawy do Paranoru, zasiadła do kolacji w małej, odosobnionej jadalni pałacu Buckhan361

nahów. Bitwa o utrzymanie Mermidonu była przegrana, a jedyna˛ pociech˛e stanowiły olbrzymie straty wroga. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e do´swiadczeni z˙ ołnierze Legionu Granicznego zdołali powstrzyma´c Nordlandczyków przed zdobyciem południowego brzegu rzeki, lecz były ich tysiace ˛ i gdy setki gin˛eły w boju, na ich miejsce pojawiały si˛e nast˛epne niezliczone hordy. Oddział Actona przemieszczał si˛e jak błyskawica wzdłu˙z linii Legionu i niweczył ka˙zda˛ prób˛e oskrzydlenia piechurów. Odwaga z˙ ołnierzy Sudlandii przyniosła s´mier´c setkom trolli i gnomów. Była to najbardziej przera˙zajaca ˛ rze´z, jaka˛ widział Balinor, i wkrótce Mermidon zaczał ˛ spływa´c krwia˛ rannych i umierajacych. ˛ Nordlandczycy wcia˙ ˛z jednak rzucali si˛e do walki, toczyli bój, jakby byli pozbawieni uczu´c, rozsadku ˛ i strachu. Moc lorda Warlocka tak opanowała zbiorowa˛ s´wiadomo´sc´ pot˛ez˙ nej armii, z˙ e nawet s´mier´c ich nie przera˙zała. W ko´ncu du˙zy oddział okrutnych górskich trolli zdołał przełama´c lini˛e obrony Legionu i chocia˙z trolle zostały wybite niemal w pie´n, ich dywersyjna taktyka zmusiła tyrsyjskich z˙ ołnierzy do skrócenia lewej flanki. W ko´ncu Nordlandczycy zdołali si˛e przedrze´c. Sło´nce wtedy prawie ju˙z zaszło i Balinor zorientował si˛e, z˙ e gdy si˛e s´ciemni, najbardziej nawet do´swiadczeni z˙ ołnierze nie zdołaja˛ odzyska´c i utrzyma´c południowego brzegu. Legion poniósł na razie niewielkie straty, wi˛ec ksia˙ ˛ze˛ rozkazał dwóm oddziałom wycofa´c si˛e na niewielkie wzgórze poło˙zone kilka jardów na południe od Mermidonu i uformowa´c szyk bojowy. Kawaleri˛e posłał na flanki, aby krótkimi wypadami n˛ekała przeciwnika i uniemo˙zliwiała mu zorganizowanie kontrnatarcia. A potem czekał na nadej´scie nocy. Hordy Nordlandczyków zacz˛eły ˙ napływa´c wraz z nastaniem mroku. Zołnierze Legionu Granicznego z przera˙zeniem obserwowali setki, a potem tysiace ˛ nadciagaj ˛ acych ˛ wrogów. Byli s´wiadkami budzacego ˛ groz˛e spektaklu: pot˛ez˙ na armia pokryła cała˛ ziemi˛e po obu stronach Mermidonu tak daleko, jak okiem si˛egna´ ˛c. Jednak ten jej ogrom ograniczał mo˙zliwo´sci manewrowania, stad ˛ i wi˛ekszo´sc´ rozkazów wywoływała dezorganizacj˛e i zamieszanie. Nie próbowano nawet wyprze´c tyrsijskich z˙ ołnierzy z małego wzgórza gdzie si˛e zgromadzili. Zamiast tego wielka armia tłoczyła si˛e na południowym brzegu rzeki, czekajac ˛ najwidoczniej na kogo´s, kto powie co robi´c dalej. Kilka szwadronów ci˛ez˙ kozbrojnych trolli robiło wypady na oddziały Legionu. Siły były jednak wyrównane, wi˛ec do´swiadczeni z˙ ołnierze Sudlandii szybko ich odparli. W ko´ncu zapadła ciemno´sc´ i wroga armia zacz˛eła si˛e organizowa´c w regularne kolumny. Balinor wiedział, z˙ e ich pierwsze uderzenie doszcz˛etnie rozbije oddziały tyrsijskich obro´nców. Ze zr˛eczno´scia˛ i odwaga,˛ które uczyniły go dusza˛ Legionu Granicznego i najznamienitszym dowódca˛ Sudlandii, ksia˙ ˛ze˛ Callahor rozpoczał ˛ jeden z najtrudniejszych manewrów taktycznych. Nie czekajac ˛ na uderzenie wroga, podzielił swa˛ armi˛e na dwie cz˛es´ci i atakował z lewej i prawej strony. Dzi˛eki szybkim wypadom, wykorzystujac ˛ ciemno´sc´ i przewag˛e wynikajac ˛ a˛ ze znajomo´sci teren z˙ ołnierze Legionu wyciagali ˛ przeciwnika półkolem i niszczyli jego szyki. Za ka˙zdym razem 362

cofali si˛e te˙z coraz bardziej, zacie´sniajac ˛ półkole. Lewym skrzydłem dowodzili Balinor i Fandwick, a prawym Acton i Messalin. Nordlandczycy z w´sciekło´scia˛ rzucili si˛e do ataku, potykajac ˛ si˛e na nieznanym terenie, lecz z˙ ołnierze Legionu byli zawsze kilka kroków poza ich zasi˛egiem. Powoli Balinor zdołał rozciagn ˛ a´ ˛c flanki przeciwnika i przew˛ezi´c jego linie. Gdy piechota zdołała si˛e ju˙z wystarczajaco ˛ wycofa´c i znikna´ ˛c w ciemno´sci, kawaleria zwarła swe szyki w ostatnim wypadzie i umkn˛eła z zacie´sniajacej ˛ si˛e pułapki wroga. Wtedy oba skrzydła udr˛eczonej armii Nordlandii spotkały si˛e i wierzac, ˛ z˙ e natrafiły na wymykajacego ˛ im si˛e ciagle ˛ przeciwnika, bez wahania zaatakowały. Nikt ju˙z si˛e nie dowie, ile trolli i gnomów zostało zabitych przez swoich. Gdy Balinor wraz z Legionem Granicznym docierał bezpiecznie do bram Tyrsis, bitwa ciagle ˛ jeszcze przybierała na sile. By unikna´ ˛c hałasu podczas ucieczki, buty z˙ ołnierzy i ko´nskie k