Potomkowie Shannary [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

T ERRY B ROOKS

P OTOMKOWIE S HANNARY C ZWARTY TOM CYKLU „S HANNARA”

´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. I . . . . . . II. . . . . . III . . . . . IV . . . . . V. . . . . . VI . . . . . VII . . . . . VIII. . . . . IX . . . . . X. . . . . . XI . . . . . XII . . . . . XIII. . . . . XIV . . . . XV . . . . . XVI . . . . XVII . . . . XVIII . . . . XIX . . . . XX . . . . . XXI . . . . XXII . . . . XXIII . . . . XXIV . . . . XXV . . . . XXVI . . . . XXVII . . . XXVIII . . . XXIX . . . . XXX . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

2 4 9 21 31 43 56 65 78 91 103 109 120 131 140 151 157 169 181 195 206 217 227 237 252 267 279 291 301 313 324

XXXI . XXXII XXXIII XXXIV

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

337 349 364 371

I Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Z˛ebów i patrzył, jak zapadaja˛ cy zmierzch przep˛edza s´wiatło dnia na zachód. Dzie´n był wyjatkowo ˛ chłodny jak na s´rodek lata i zapowiadała si˛e zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucajac ˛ na ziemi˛e cienie i przesuwajac ˛ si˛e niczym zwierz˛eta w˛edrujace ˛ bez celu mi˛edzy ksi˛ez˙ ycem a gwiazdami. Pustk˛e pozostała˛ po gasnacym ˛ s´wietle wypełniała cisza, jak głos, który ma si˛e dopiero odezwa´c. To cisza szepczaca ˛ o magii, pomy´slał starzec. Przed nim płonał ˛ ogie´n, niewielki jeszcze, ledwie zaczatek ˛ tego, którego potrzebował. Ale przecie˙z nie b˛edzie go kilka godzin. Przez chwil˛e spogladał ˛ na igrajace ˛ płomyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił si˛e, by dorzuci´c wi˛ekszych kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomie´n. Pogrzebał w ognisku kijem, po czym cofnał ˛ si˛e o krok przed z˙ arem. Stał na granicy s´wiatła, mi˛edzy ogniem a g˛estniejacym ˛ mrokiem — istota mogaca ˛ nale˙ze´c do nich obu albo do z˙ adnego. Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smoczych Z˛ebów sterczały w niebo jak ko´sci, których ziemia nie była w stanie pogrzeba´c. Góry spowijała cisza, tajemniczo´sc´ , która lgn˛eła do nich jak mgła w mro´zny poranek, skrywajac ˛ wszystkie sny minionych epok. Ogie´n buchnał ˛ nagle iskrami i starzec strzepnał ˛ zabłakan ˛ a˛ grudk˛e z˙ aru, majac ˛ a˛ ju˙z na nim osia´ ˛sc´ . Był jak wiazka ˛ lu´zno zwiazanego ˛ chrustu mogaca ˛ si˛e rozsypa´c w pył przy podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i le´sna opo´ncza wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschni˛eta i brazowa, ˛ obciagni˛ ˛ eta na ko´sciach jak pergamin. Brodata˛ twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wygladaj ˛ acych ˛ na tle ognia jak strz˛epy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, z˙ e wydawał si˛e mie´c sto lat. Naprawd˛e miał ich niemal tysiac. ˛ To dziwne, pomy´slał nagle, u´swiadamiajac ˛ sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi — wszystko to min˛eło. Dziwne, z˙ e wła´snie jemu dane było przetrwa´c. Pokr˛ecił głowa.˛ To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, z˙ e ledwie rozpoznawał t˛e cz˛es´c´ swego z˙ ycia. Uwa˙zał ja˛ za zako´nczona,˛ zamkni˛eta˛ na zawsze. 4

Uwa˙zał si˛e za wolnego. Teraz jednak wydało mu si˛e, z˙ e nigdy nie był wolny. Nie mógł by´c wolny od czego´s, czemu co najmniej zawdzi˛eczał, z˙ e wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yje. Przecie˙z gdyby nie sen druidów, jak˙ze mógłby wcia˙ ˛z jeszcze tutaj sta´c? Zapadajaca ˛ noc przenikn˛eła go chłodem. Ostatni blask sło´nca zniknał ˛ za horyzontem i zewszad ˛ otoczyła go ciemno´sc´ . Nadszedł czas. Sny mówiły mu, z˙ e to musi nastapi´ ˛ c teraz, a on wierzył snom, poniewa˙z je rozumiał. To tak˙ze była cz˛es´c´ jego dawnego z˙ ycia, od której nie mógł si˛e uwolni´c — sny, wizje nieznanych s´wiatów, przestrogi i prawdy — to, co mo˙ze, a czasem musi istnie´c. Odstapił ˛ od ognia i ruszył w gór˛e wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ mi˛edzy skałami. Okryły go cienie, przylegajac ˛ do´n swym chłodnym dotykiem. Szedł długo waskimi ˛ wawoza˛ mi, obok pot˛ez˙ nych głazów, wzdłu˙z stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na s´wiatło, znajdował si˛e w płytkiej kamienistej dolinie, zaj˛etej niemal w cało´sci przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem. Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj wła´snie, do Hadeshorn, został wezwany. — Niechaj to ju˙z si˛e stanie — mruknał ˛ cicho. Wolno i ostro˙znie zaczał ˛ schodzi´c w głab ˛ doliny, niepewnie stawiajac ˛ kroki, z sercem tłukacym ˛ mu si˛e w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim si˛e nie poruszały; duchy pogra˙ ˛zone były we s´nie. Tak jest lepiej, pomy´slał. Lepiej ich nie niepokoi´c. Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał si˛e. Było zupełnie cicho. Odetchnał ˛ gł˛eboko i powietrze dobywajace ˛ si˛e z jego piersi wydało odgłos przypominajacy ˛ szelest li´sci na kamieniach. Poszukał r˛eka˛ wiszacej ˛ przy pasie sakwy i rozlu´znił s´ciagaj ˛ acy ˛ ja˛ sznurek. Ostro˙znie si˛egnał ˛ do s´rodka i wydobył gar´sc´ czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał si˛e przez chwile, po czym cisnał ˛ go w powietrze ponad jeziorem. Proszek wybuchnał ˛ wysoko, rozbłyskujac ˛ dziwnym s´wiatłem, które rozja´sniło ´ wszystko wokół, jakby znowu był dzie´n. Nie było ciepło, tylko jasno. Swiatło mieniło si˛e i ta´nczyło na tle nocnego nieba jak z˙ ywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy si˛e mocniej opo´ncza,˛ a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał si˛e lekko w przód i w tył i przez chwil˛e czuł si˛e znowu młody. Nagle we wn˛etrzu s´wiatła pojawił si˛e cie´n, wyłaniajac ˛ si˛e z niego bezgło´snie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegajacej ˛ wokół ciemno´sci. Starzec wszak˙ze wiedział, z˙ e tak nie jest. To co´s nie zabłakało ˛ si˛e tutaj, lecz zostało wezwane. Cie´n zg˛estniał i przybrał kształt m˛ez˙ czyzny obleczonego w czer´n, wysokiej, złowrogiej postaci, która˛ ka˙zdy, kto cho´c raz ja˛ widział, od razu musiał rozpozna´c. — Wi˛ec to ty, Allanonie — wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła si˛e do tyłu i w s´wietle ukazały si˛e wyra´zne, ciemne, surowe rysy: ko´sciste, brodate oblicze, długi, waski ˛ nos i takie˙z usta, pos˛epne czoło, które wygladało ˛ jak odlane 5

z z˙ elaza, i oczy poni˙zej, zdajace ˛ si˛e zaglada´ ˛ c w głab ˛ duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały si˛e na nim. „Potrzebuj˛e ci˛e”. Głos był szeptem rozlegajacym ˛ si˛e w my´slach starca, sykiem niecierpliwo´sci i niezadowolenia. Cie´n porozumiewał si˛e za pomoca˛ samych my´sli. Starzec zlakł ˛ si˛e na chwil˛e i zapragnał, ˛ aby posta´c, która˛ przywołał, znikn˛eła. Zaraz jednak si˛e opanował, gotów stawi´c czoło swym obawom. — Nie jestem ju˙z jednym z was! — rzekł ostro, gro´znie mru˙zac ˛ oczy i zapominajac, ˛ z˙ e nie ma potrzeby mówi´c na głos. — Nie mo˙zesz mi rozkazywa´c! „Nie rozkazuj˛e. Prosz˛e. Wysłuchaj mnie. Jeste´s jedynym, który pozostał, by´c mo˙ze jedynym do czasu, a˙z wyznaczony zostanie mój nast˛epca. Czy rozumiesz?” — Czy rozumiem? Któ˙z mógłby rozumie´c to lepiej ode mnie? — Starzec za´smiał si˛e nerwowo. „Wcia˙ ˛z jest w tobie co´s, czego kiedy´s nie próbowałby´s poda´c w watpliwo´ ˛ sc´ . Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomó˙z mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadaja.˛ Kto´s musi do nich pój´sc´ . Kto´s musi otworzy´c im oczy. Ty”. — Nie ja! Od lat z˙ yj˛e z dala od plemion. Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z ich problemami! — Starzec wyprostował swa˛ krucha˛ posta´c i zmarszczył czoło. — Ju˙z dawno porzuciłem te niedorzeczno´sci ! Wydało mu si˛e, z˙ e cie´n nagle unosi si˛e i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, z˙ e on sam odrywa si˛e od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał si˛e, przywołał jednak cała˛ sił˛e woli, chocia˙z czuł, jak gniew tamtego przepływa przeze´n niczym rwaca, ˛ czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie ko´sci. „Patrz!” Przed nim rozpo´scierały si˛e cztery krainy: panorama łak, ˛ gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej s´wiatłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyra´znie i z tak wysoka, cho´c wiedział, z˙ e to jedynie iluzja. Lecz s´wiatło niemal od razu zacz˛eło bledna´ ˛c, barwy — rozmywa´c si˛e. Spowiła go ciemno´sc´ wypełniona g˛esta,˛ szara˛ mgła˛ i siarczanym popiołem unoszacym ˛ si˛e z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał si˛e jałowy i martwy. Starzec czuł, jak si˛e ku niemu zbli˙za. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz wi˛ekszym wstr˛etem. Po spustoszonej ziemi w˛edrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominajacych ˛ zwierz˛eta ni˙z ludzi. Szarpały i odzierały si˛e nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały si˛e w´sród ludzi, łaczyły ˛ si˛e z nimi, stawały si˛e nimi, po czym znowu si˛e od nich odrywały. Poruszały si˛e w makabrycznym, lecz przemy´slanym ta´ncu. Widział, jak cienie po˙zeraja˛ ludzi. ˙ Zywiły si˛e nimi. „Patrz!” Obraz zmienił si˛e. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany z˙ ebraka, stojacego ˛ przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który 6

bulgotał i wirował, szepczac ˛ jego imi˛e. Znad kotła unosiły si˛e opary i snujac ˛ si˛e, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pie´sciły jak dziecko. Wsz˛edzie wokół przemykały cienie, zrazu omijajac ˛ go, a potem przedostajac ˛ si˛e do jego wn˛etrza, jakby był pusta˛ powłoka,˛ w której moga˛ do woli dokazywa´c. Czuł ich dotyk; miał ochot˛e krzycze´c. „Patrz!” Obraz znowu si˛e zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego s´rodku wielka˛ gór˛e. Na szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wie˙ze i przedpiersia wznosiły si˛e wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszło´sci! Poczuł, jak wzbiera w nim co´s jasnego i przepojonego nadzieja,˛ i chciał wykrzycze´c swa˛ rado´sc´ . Lecz wokół zamku kł˛ebiły si˛e ju˙z opary. W pobli˙zu przemykały ju˙z cienie. Prastara twierdza zacz˛eła si˛e kruszy´c i osypywa´c, kamienie i zaprawa p˛ekały jak zaci´sni˛ete w imadle. Ziemia zadr˙zała i z piersi ludzi zmienionych w zwierz˛eta dobył si˛e wrzask. Z wn˛etrza ziemi buchnał ˛ ogie´n, rozdzierajac ˛ wzniesienie, na którym stał Paranor, a potem rozrywajac ˛ sam zamek. Powietrze wypełniły zawodzenia, j˛ek wydawany przez kogo´s, kto utracił jedyna˛ nadziej˛e, jaka mu została. Starzec rozpoznał, z˙ e tym, który zawodzi, jest on sam. Potem obrazy znikn˛eły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych Z˛ebów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu dr˙zał na całym ciele. Duch wymierzył w niego wyciagni˛ ˛ ety palec. „B˛edzie tak, jak ci pokazałem, je´sli sny zostana˛ zlekcewa˙zone. B˛edzie tak, je´sli nie podejmiesz działania. Musisz pomóc. Id´z do nich — do chłopca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, z˙ e sny mówia˛ prawd˛e. Powiedz im, z˙ eby tu do mnie przybyli w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca, kiedy obecny cykl si˛e zako´nczy. Wtedy b˛ed˛e z nimi rozmawiał”. Starzec zmarszczył czoło i co´s wymamrotał, zagryzajac ˛ dolna˛ warg˛e. Jego palce ponownie zaciagn˛ ˛ eły sznurek przy sakwie i wsunał ˛ ja˛ z powrotem za pas. — Zrobi˛e to, poniewa˙z nie ma nikogo innego! — rzekł w ko´ncu, nie próbujac ˛ nawet ukry´c niech˛eci. — Lecz nie oczekuj. . . ! „Tylko pójd´z do nich. Nie z˙ adam ˛ niczego wi˛ecej. O nic wi˛ecej nie b˛ed˛e ci˛e prosił. Id´z”. ´ Cie´n Allanona zal´snił jasno i zniknał. ˛ Swiatło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec stał przez chwil˛e, spogladaj ˛ ac ˛ w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił si˛e i ruszył z powrotem. Pozostawiony przez niego ogie´n jarzył si˛e jeszcze słabo w´sród ciemnej nocy, kiedy wrócił. Starzec, przykucnawszy, ˛ przypatrywał si˛e w zamy´sleniu płomieniom; pogrzebał w zbierajacym ˛ si˛e ju˙z popiele, wsłuchujac ˛ si˛e w milczenie swych my´sli. Chłopiec, dziewczyna i Mroczny Stryj — znał ich. Byli dzie´cmi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratowa´c, którzy mogli przywróci´c do z˙ ycia 7

moc. Pokr˛ecił siwa˛ głowa.˛ W jaki sposób miał ich przekona´c? Je´sli nie chcieli słucha´c Allanona, dlaczego mieliby usłucha´c jego? Znów ujrzał w my´slach przera˙zajace ˛ obrazy. Najlepiej b˛edzie, je´sli znajdzie sposób, by zmusi´c ich do słuchania, pomy´slał. Bo, jak lubił sobie przypomina´c, wiedział niejedno o wizjach, a w tych, które ukazał mu duch Allanona, zawarta była prawda. Nawet on, cho´c si˛e wyparł druidów i ich magii, był w stanie ja˛ rozpozna´c. Je´sli dzieci Shannary nie zechca˛ go wysłucha´c, wizje te si˛e spełnia.˛

II Par Ohmsford stał w drzwiach na tyłach gospody „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ i przez mroczny tunel waskiej ˛ uliczki, biegnacej ˛ mi˛edzy przyległymi budynkami, wpatrywał si˛e w migotliwe s´wiatła Varfleet. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ była walac ˛ a˛ si˛e rudera˛ o wyblakłych drewnianych s´cianach i pokrytym gontem dachu, wygladaj ˛ ac ˛ a˛ zupełnie tak, jakby kiedy´s była stodoła.˛ Na pi˛etrze, ponad szynkiem, znajdowały si˛e pokoje go´scinne, a w tylnej cz˛es´ci spi˙zarnie. Gospoda stała u podstawy grupy budynków tworzacych ˛ nieco wyko´slawiona˛ liter˛e U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta. Par wdychał gł˛eboko nocne powietrze, rozkoszujac ˛ si˛e jego aromatami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy z˙ ycia, potraw z mi˛esa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadajacych ˛ wo´n komnatom i ciałom, skórzanych uprz˛ez˙ y, z˙ elaza z kowalskich pieców, wcia˙ ˛z jeszcze czerwonego od roz˙zarzonych w˛egli, potu zwierzat ˛ i ludzi s´cie´snionych na niewielkiej przestrzeni, wo´n kamienia, drewna i kurzu, mieszajace ˛ si˛e ze soba˛ i przenikajace ˛ si˛e nawzajem, ka˙zda od czasu do czasu oddzielajaca ˛ si˛e od pozostałych — wszystko to tam było. W gł˛ebi uliczki, za tylnymi s´cianami sklepów i warsztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opadało łagodnie ku centralnej cz˛es´ci miasta, le˙zacej ˛ na wschodzie. Miasto, b˛edace ˛ za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budynków, labiryntem kamiennych murów i ulic, noca˛ przybierało odmienny wyglad. ˛ Budynki gin˛eły w mroku, a pojawiały si˛e s´wiatła, tysiace ˛ s´wiateł, rozpo´scieraja˛ cych si˛e daleko jak okiem si˛egna´ ˛c, niby rój s´wietlików. Jasnymi punkcikami znaczyły niewidoczny krajobraz, migoczac ˛ w´sród ciemno´sci, przeciagaj ˛ ac ˛ złociste linie w poprzek gładkiej powierzchni Mermidonu toczacego ˛ swe wody na południe. Varfleet było teraz pi˛ekne jak posługaczka za sprawa˛ czarów przemieniona w ksi˛ez˙ niczk˛e z bajki. Par lubił sobie wyobra˙za´c, z˙ e jest to czarodziejskie miasto. Lubił je niezale˙znie od wszystkiego, lubił jego bezładny ogrom i konglomerat ludzi i rzeczy, jego pulsujac ˛ a˛ z˙ ywotno´sc´ . Bardzo si˛e ró˙zniło od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypominało le´snej wioski, w której wyrósł. Pozbawione było czysto´sci drzew i potoków, samotno´sci, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki cechował z˙ ycie w dolinie. Nie wiedziało o tamtym z˙ yciu i nic go ono nie ob9

chodziło. Dla Para nie miało to jednak znaczenia. Lubił to miasto tak czy owak. W ko´ncu nie musiał wybiera´c mi˛edzy nim a Shady Vale. Potrafił doceni´c zalety ich obu. Coll oczywi´scie si˛e z nim nie zgadzał. Coll widział to całkiem inaczej. Varfleet było dla niego jedynie wyst˛epnym miastem na obrze˙zach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodziło na sucho. Nie było gorszego miejsca w całym Callahornie, a wła´sciwie w całej Sudlandii. Coll nienawidził tego miasta. Z ciemno´sci za jego plecami dobiegły krzyki i brz˛ek szkła, odgłosy gospody dobywajace ˛ si˛e przez chwil˛e z przedniej sali, kiedy kto´s otworzył drzwi, i milkna˛ ce znowu, kiedy drzwi zostały zamkni˛ete. Par odwrócił si˛e. Jego brat szedł ostro˙znie korytarzem, z twarza˛ niemal zupełnie ukryta˛ w mroku. — Ju˙z prawie czas — rzekł Coll, stanawszy ˛ obok brata. Par przytaknał. ˛ Wydawał si˛e niski i szczupły w porównaniu z Collem, który był rosłym i silnym młodzie´ncem o wydatnych rysach twarzy i kasztanowych włosach. Kto´s, kto ich nie znał, nie wziałby ˛ ich za braci. Coll wygladał ˛ jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi dło´nmi i stopami. Stopy te były nieustannym tematem z˙ artów. Par lubił je porównywa´c do płetw kaczki. On sam był drobny i jasnowłosy. Miał rysy charakterystyczne dla elfa, poczawszy ˛ od ostro zako´nczonych uszu i brwi, a sko´nczywszy na wysokich i waskich ˛ kos´ciach policzkowych. Był czas, kiedy krew elfów niemal zupełnie zanikła w jego rodzinie za sprawa˛ z˙ yjacych ˛ w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema pokoleniami (tak powiedział mu ojciec) jego pradziadek powrócił do Westlandii i do elfów, po´slubił elfk˛e i miał z nia˛ syna i córk˛e. Syn o˙zenił si˛e z kolejna˛ elfka˛ i z nigdy nie wyja´snionych powodów młodzi mał˙zonkowie, którzy mieli w przyszłos´ci zosta´c dziadkami Para, powrócili do Shady Vale, zasilajac ˛ ród Ohmsfordów s´wie˙za˛ porcja˛ elfiej krwi. Nawet wówczas jednak rysy wielu członków rodziny nie zdradzały ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przykładem. Powinowactwa Para były natomiast od razu widoczne. Łatwo´sc´ , z jaka˛ mógł w ten sposób zosta´c rozpoznany, niekoniecznie jednak była po˙zadana. ˛ Podczas pobytu w Varfleet Par ukrywał swe rysy, wyskubujac ˛ brwi, noszac ˛ długie włosy, by zasłoni´c uszy, i przyciemniajac ˛ specjalnym pudrem skór˛e twarzy. Nie miał wielkiego wyboru. Nie byłoby rozsadnie ˛ w tych czasach zwraca´c uwag˛e innych na swoje elfie pochodzenie. — Ładnie dzisiaj wyglada ˛ w swej szacie, prawda? — odezwał si˛e Coll, spogladaj ˛ ac ˛ na rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e przed nimi panoram˛e. — Czarny atłas i iskierki, wszystko na swoim miejscu. Zmy´slna dziewczyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjaciółka.˛ Par u´smiechnał ˛ si˛e. Mój brat, poeta. Niebo było bezchmurne i rozja´snione blaskiem male´nkiego sierpa ksi˛ez˙ yca i gwiazd. 10

— Mógłby´s ja˛ polubi´c, gdyby´s tylko dał jej szans˛e. — Ja? — parsknał ˛ Coll. — Mało prawdopodobne. Jestem tu dlatego, z˙ e ty tu jeste´s. Nie zostałbym ani chwili dłu˙zej, gdybym nie musiał. — Mógłby´s odej´sc´ , gdyby´s chciał. — Nie zaczynajmy od nowa, Par. — Coll si˛e nastroszył. — Ju˙z wyja´snili´smy to sobie. To ty uwa˙załe´s, z˙ e powinni´smy pój´sc´ do miast na północy. Ten pomysł nie podobał mi si˛e wtedy i nie podoba mi si˛e ani odrobin˛e bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, z˙ e postanowili´smy zrobi´c to razem, ty i ja. Ładnym byłbym bratem, gdybym ci˛e tu zostawił i wrócił teraz do Doliny! Poza tym nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´s mógł sobie beze mnie poradzi´c. — Dobrze ju˙z, dobrze, chciałem tylko. . . — Par usiłował mu przerwa´c. — . . . zabawi´c si˛e troch˛e moim kosztem! — doko´nczył rozogniony Coll. — Ostatnio robiłe´s to niejeden raz. Zdajesz si˛e znajdowa´c w tym jaka´ ˛s rozkosz. — To nie tak. Coll nie zwracał na niego uwagi, spogladaj ˛ ac ˛ w mrok. — Nigdy nie z˙ artowałbym z kogo´s o kaczych stopach. — I kto to mówi — Coll u´smiechnał ˛ si˛e mimo woli — mały facet o szpiczastych uszach. Powiniene´s by´c wdzi˛eczny, z˙ e chc˛e tu zosta´c i opiekowa´c si˛e toba! ˛ Par szturchnał ˛ go z˙ artobliwie i obaj si˛e roze´smiali. Potem umilkli, patrzac ˛ na siebie w ciemno´sci i nasłuchujac ˛ odgłosów z gospody i ulicy za nia.˛ Par westchnał. ˛ Był ciepły, senny letni wieczór, sprawiajacy, ˛ z˙ e chłodne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wydawały si˛e odległym wspomnieniem. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy kłopoty wydaja˛ si˛e znika´c, a do z˙ ycia budza˛ si˛e sny i marzenia. — Kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e w mie´scie sa˛ szperacze — poinformował go nagle Coll, rozwiewajac ˛ jego pogodny nastrój. — Zawsze kra˙ ˛za˛ jakie´s pogłoski — odparł. — I cz˛esto sa˛ prawdziwe. Mówi si˛e, z˙ e zamierzaja˛ schwyta´c wszystkich, którzy paraja˛ si˛e magia,˛ uniemo˙zliwi´c im działanie i pozamyka´c wszystkie gospody. — Coll przypatrywał mu si˛e uwa˙znie. — Szperacze, Par. Nie zwykli z˙ ołnierze. Szperacze. Par wiedział, kim oni sa.˛ Szperacze — tajna policja federacji, rami˛e wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedział. On i Coll przybyli do Varfleet przed dwoma tygodniami. Wyruszyli z Shady Vale na północ, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, poniewa˙z Par uznał, z˙ e musza˛ to zrobi´c, z˙ e nadszedł czas, by zacz˛eli opowiada´c swe historie gdzie indziej, z˙ e trzeba zadba´c o to, by tak˙ze inni, nie tylko mieszka´ncy Shady Vale, mogli je pozna´c. Wybrali Varfleet, poniewa˙z było miastem otwartym, nie podlegaja˛ cym władzy federacji, przystania˛ dla banitów i uchod´zców, lecz równie˙z dla idei, miejscem, gdzie magia wcia˙ ˛z jeszcze była tolerowana, a nawet kokietowana. On posiadał magiczna˛ moc i ciagn ˛ ac ˛ z soba˛ Colla, przynosił ja˛ do Varfleet, by dzieli´c 11

si˛e z innymi jej cudowno´scia.˛ Nie brakowało tam ju˙z ludzi stosujacych ˛ praktyki magiczne, lecz jego magia była zupełnie innego rodzaju. Była prawdziwa. Odnale´zli gospod˛e „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ w dniu swego przybycia. Była to jedna z najwi˛ekszych i najbardziej znanych ober˙zy w mie´scie. Par ju˙z przy pierwszym spotkaniu nakłonił wła´sciciela, by ich zatrudnił. Spodziewał si˛e tego. W ko´ncu za pomoca˛ pie´sni potrafił przekona´c ka˙zdego do zrobienia praktycznie wszystkiego. — Prawdziwa magia. — Poruszył tylko wargami, nie wypowiadajac ˛ gło´sno tych słów. W czterech krainach nie pozostało wiele prawdziwej magii, je´sli nie liczy´c odległych obszarów, gdzie nie si˛egała władza federacji. Pie´sn´ była jedyna˛ pozostało´scia˛ po magii Ohmsfordów. Przekazywano ja˛ sobie przez dziesi˛ec´ pokole´n, nim dotarła do niego, przy czym jej dar omijał zupełnie niektórych członków rodziny, jakby dobierała ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiadał. Jego rodzice równie˙z. Wła´sciwie nikt z rodziny Ohmsfordów nie miał władzy nad pies´nia˛ od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pie´sni towarzyszyła od urodzenia; była to ta sama magia, która powstała prawie trzysta lat wcze´sniej za czasów jego przodka Jaira. Wiedział o tym z opowie´sci i legend. W sercu z˙ yczenie, w pie´sni spełnienie. Potrafił wywoływa´c w umysłach słuchaczy obrazy tak realistyczne, z˙ e wydawały si˛e prawdziwe. Potrafił stwarza´c materi˛e z niczego. To wła´snie sprowadziło go do Varfleet. Przez trzy stulecia rodzina Ohmsfordów przekazywała sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapoczatkował ˛ Jair. W rzeczywisto´sci powstał on znacznie wczes´niej, kiedy opowie´sci nie dotyczyły magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz starego s´wiata przed jego zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opowiadajacymi ˛ byli ci nieliczni, którzy przetrwali t˛e przera˙zajac ˛ a˛ zagład˛e. Jair był jednak pierwszym, który u˙zywał pie´sni do wspomo˙zenia narracji, nadania tre´sci obrazom stwarzanym przez jego słowa, sprawienia, by jego opowie´sci o˙zywały w umysłach słuchaczy. Historie te mówiły o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i karłach i o magii, która rzadziła ˛ ich z˙ yciem. Mówiły o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pi˛eknej, nieszcz˛es´liwej elfce Amberle oraz ich walce majacej ˛ na celu przegnanie hord demonów z powrotem ´ za Scian˛e Zakazu; o Jairze Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, takich jak Balinor Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych bohaterach. Ci, którzy mieli władz˛e nad pie´snia,˛ czynili u˙zytek z jej magii. Inni polegali na zwykłych słowach. Ohmsfordowie rodzili si˛e i umierali, a wielu z nich zanosiło opowie´sci do dalekich krajów.

12

Jednak˙ze od trzech pokole´n z˙ aden członek rodziny nie opowiadał historii poza Dolina.˛ Nikt nie chciał ryzykowa´c, z˙ e zostanie pojmany. Ryzyko bowiem było znaczne. Praktykowanie magii w jakiejkolwiek postaci było w czterech krainach zakazane — przynajmniej wsz˛edzie tam, gdzie si˛egała władza federacji, co praktycznie oznaczało to samo. Było tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie z˙ aden Ohmsford nie opu´scił Shady Vale. Par był pierwszy. Zm˛eczyło go opowiadanie wcia˙ ˛z tych samych historii tym samym nielicznym słuchaczom. Inni powinni byli równie˙z je usłysze´c, z˙ eby pozna´c prawd˛e o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzajacych ˛ epok˛e, w której z˙ yli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okazało si˛e powołanie, jakie odczuwał. Podjał ˛ decyzj˛e pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowił w ko´ncu mu towarzyszy´c — czynił tak zawsze, kiedy uwa˙zał, z˙ e Par potrzebuje opieki. Varfleet miało pój´sc´ na pierwszy ogie´n jako miasto, w którym wcia˙ ˛z jeszcze uprawiano magi˛e w pomniejszych odmianach, co było tajemnica˛ poliszynela, dopraszajac ˛ a˛ si˛e wr˛ecz o interwencj˛e federacji. Magia, która˛ praktykowano w Varfleet, była jednak naprawd˛e ledwie dziecinna˛ igraszka,˛ niewarta˛ powa˙znego potraktowania. Callahorn stanowił jedynie protektorat federacji, a Varfleet le˙zało tak daleko, z˙ e znajdowało si˛e niemal na wolnych obszarach. Nie było jeszcze okupowane przez armi˛e. Federacja jak dotad ˛ nie uznała za konieczne zaprzata´ ˛ c nim sobie głowy. Ale szperacze? Par pokr˛ecił głowa.˛ Szperacze to była zupełnie inna sprawa. Pojawiali si˛e tylko wówczas, gdy federacja powzi˛eła powa˙zny zamiar wyt˛epienia praktyk magicznych. Nikt nie chciał mie´c z nimi do czynienia. — Robi si˛e tu dla nas zbyt goraco ˛ — odezwał si˛e Coll, jakby czytajac ˛ w mys´lach Para. — Wykryja˛ nas. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Jeste´smy tylko jednymi z setki uprawiajacych ˛ t˛e sztuk˛e — odparł. — Tylko jednymi z wielu w ludnym mie´scie. — Jednymi z wielu, to prawda. — Coll spojrzał na niego. — Ale tylko my uprawiamy prawdziwa˛ magi˛e. Par odwzajemnił jego spojrzenie. Wyst˛epy w gospodzie przynosiły im sporo pieni˛edzy, wi˛ecej ni˙z dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na opłacenie podatków narzuconych przez federacj˛e. Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady Vale. Nie miał ochoty rezygnowa´c z powodu zwykłej pogłoski. Zacisnał ˛ z˛eby. Nie miał ochoty rezygnowa´c tym bardziej, z˙ e oznaczało to konieczno´sc´ powrotu z opowie´sciami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam ´ w ukryciu, tak˙ze przed tymi, którzy powinni je usłysze´c. Swiadczyło tak˙ze o tym, z˙ e represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskajace ˛ si˛e na czterech krainach jak szcz˛eki imadła, zostały nasilone. — Pora si˛e zbiera´c — rzekł Coll, przerywajac ˛ jego my´sli.

13

Par odczuł nagły przypływ gniewu, nim dotarło do niego, i˙z jego brat nie mówi o tym, z˙ e powinni opu´sci´c miasto, lecz z˙ e musza˛ ju˙z i´sc´ spod drzwi gospody na scen˛e w jej wn˛etrzu. Gniew opadł i chłopiec poczuł, jak jego miejsce zajmuje smutek. — Chciałbym, z˙ eby´smy z˙ yli w innych czasach — powiedział cicho. Urwał na chwil˛e, widzac, ˛ jak twarz brata t˛ez˙ eje. — Chciałbym, z˙ eby znowu istniały elfy i druidzi. I bohaterowie. Chciałbym, z˙ eby znowu istnieli bohaterowie, cho´cby jeden. — Umilkł, my´slac ˛ nagle o czym´s innym. — Je´sli b˛edziesz nadal o tym s´piewał, to kto wie? Mo˙ze to si˛e spełni.- Coll odsunał ˛ si˛e od framugi drzwi, poło˙zył wielka˛ dło´n na ramieniu brata, odwrócił go i popchnał ˛ lekko w głab ˛ mrocznego korytarza. Par pozwolił si˛e prowadzi´c jak dziecko. Nie my´slał ju˙z jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach. My´slał o snach. Opowiedzieli histori˛e o oporze elfów na przeł˛eczy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu walczyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. Była to jedna z ulubionych opowie´sci Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na ko´ncu głównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przy´cmione s´wiatła ukazywały morze ciasno stłoczonych ciał i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiadał histori˛e, Par s´piewał, uzupełniajac ˛ jego narracj˛e obrazami, i magia jego głosu o˙zywiała gospod˛e. Wzbudzał w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepełniały obro´nców przeł˛eczy. Pozwalał im ujrze´c furi˛e demonów i usłysze´c okrzyki bitewne. Rzucał na nich urok i utrzymywał ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódca˛ elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czoło magii demonów i odpieraja.˛ Do´swiadczali z˙ ycia i s´mierci z tak bliska, z˙ e było to niemal przera˙zajace. ˛ Kiedy bracia sko´nczyli, w sali zapanowała głucha cisza, po czym rozległo si˛e oszalałe tłuczenie o stoły kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki rado´sci, jakich nie wywołał z˙ aden ich wcze´sniejszy wyst˛ep. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e zebranym zwala˛ si˛e belki sufitu na głow˛e, tak gwałtowny był ich aplauz. Par był mokry od potu. Po raz pierwszy czuł, jak wiele wysiłku wło˙zył w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek, jakiego wolno im było za˙zywa´c mi˛edzy wyst˛epami, był dziwnie nieobecny duchem. Wcia˙ ˛z my´slał o snach. Coll przystanał, ˛ z˙ eby wypi´c szklank˛e piwa przy otwartym magazynie, a Par przeszedł jeszcze kawałek korytarzem i zatrzymał si˛e przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiadł na niej ci˛ez˙ ko, przytłoczony naporem my´sli. Sny powtarzały si˛e niemal od miesiaca ˛ i wcia˙ ˛z nie wiedział dlaczego.

14

Powracały z niepokojac ˛ a˛ cz˛estotliwo´scia.˛ Zawsze si˛e zaczynały od odzianej na czarno postaci, która wynurzała si˛e z jeziora; postaci, która˛ mógł by´c Allanon, z jeziora, którym mógł by´c Hadeshorn. Obrazy w snach były rozmyte i niewyra´zne, wizje miały w sobie co´s eterycznego, co sprawiało, z˙ e trudno je było odcyfrowa´c. Posta´c za ka˙zdym razem przemawiała do niego, zawsze tymi samymi słowami: „Chod´z do mnie. Jeste´s potrzebny. Cztery krainy sa˛ w wielkim niebezpiecze´nstwie; magia niemal si˛e wyczerpała. Chod´z, dzieci˛e Shannary”. Sny miały dalszy ciag, ˛ chocia˙z reszta za ka˙zdym razem była inna. Nieraz pojawiały si˛e obrazy s´wiata zrodzonego z jakiego´s nieopisanego koszmaru. Innym razem powracały obrazy zaginionych talizmanów — Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wezwanie skierowane było równie˙z do Wren, małej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni równie˙z mieli przyby´c. Oni tak˙ze byli potrzebni. Po pierwszej nocy uznał, z˙ e sny sa˛ ubocznym efektem długotrwałego stoso´ ´ wania pie´sni. Spiewał stare opowie´sci o lordzie Warlocku i Zwiastunach Smierci, o demonach i widmach Mord, o Allanonie i s´wiecie zagro˙zonym przez zło, i było naturalne, z˙ e co´s z tych historii i zwiazanych ˛ z nimi obrazów przenikn˛eło do jego snów. Usiłował osłabi´c to oddziaływanie, posługujac ˛ si˛e pie´snia˛ przy l˙zejszych opowiadaniach, lecz to nie pomagało. Sny wcia˙ ˛z wracały. Wzbraniał si˛e przed powiedzeniem o tym Collowi, który u˙zyłby tego po prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzi´c, z˙ eby przestał przyzywa´c magi˛e pie´sni i wracał do Shady Vale. Potem, przed trzema nocami, sny przestały go nawiedza´c równie nagle, jak si˛e przedtem zacz˛eły. Zastanawiał si˛e teraz dlaczego. Zastanawiał si˛e, czy czasem si˛e nie pomylił co do ich pochodzenia. Rozwa˙zał mo˙zliwo´sc´ , z˙ e nie powstały samoistnie, lecz zostały zesłane. Ale kto miałby je zesła´c? Allanon? Czy˙zby Allanon, który od trzystu lat nie z˙ ył? Kto´s inny? Co´s innego? Co´s, co miało własne powody i nie z˙ yczyło mu dobrze? Taka mo˙zliwo´sc´ przej˛eła go dreszczem; odp˛edził natr˛etne my´sli i szybko ruszył korytarzem z powrotem, z˙ eby poszuka´c Colla. Na ich drugi wyst˛ep przyszło jeszcze wi˛ecej ludzi. Ci, dla których nie wystarczyło krzeseł i ławek, stali pod s´cianami. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ była obszernym budynkiem: przednia sala jadalna miała ponad trzydzie´sci metrów szeroko´sci i wznosiła si˛e a˙z po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych rozwieszona˛ w górze siecia˛ rybacka,˛ sprawiajac ˛ a,˛ z˙ e w izbie panowało przy´cmione s´wiatło, majace ˛ stwarza´c intymny nastrój. Par nie byłby w stanie znie´sc´ wi˛ekszej intymno´sci, tak blisko niego znajdowali si˛e go´scie karczmy, tłoczacy ˛ si˛e przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pijac ˛ piwo. Ta grupa była odmienna od poprzedniej, chocia˙z przybyszowi z Shady Vale trudno było po15

wiedzie´c, na czym polega ró˙znica. Emanowała z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej był jaki´s obcy element. Coll równie˙z musiał to wyczuwa´c. Kilkakrotnie spogladał ˛ w stron˛e Para, kiedy szykowali si˛e do wyst˛epu, a w jego oczach widoczny był niepokój. Wysoki, czarnobrody m˛ez˙ czyzna otulony w brunatna˛ opo´ncz˛e przecisnał ˛ si˛e przez tłum do kraw˛edzi estrady i usiadł mi˛edzy dwoma innymi m˛ez˙ czyznami. Obydwaj unie´sli głowy, jakby zamierzali co´s powiedzie´c, lecz ujrzeli na chwil˛e z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e i odwrócił wzrok. Ogarn˛eły go złe przeczucia. Coll pochylił si˛e w jego stron˛e, kiedy sala zacz˛eła rytmicznie klaska´c. Tłum stawał si˛e niespokojny. — Par, nie podoba mi si˛e to. Jest co´s. . . Nie doko´nczył. Podszedł do nich wła´sciciel gospody i obcesowo nakazał im, z˙ eby zaczynali, zanim tłum wymknie si˛e spod kontroli i zacznie łama´c meble. ´ Coll cofnał ˛ si˛e bez słowa. Swiatła przygasły i Par zaczał ˛ s´piewa´c. Była to historia o Allanonie i bitwie z jachyra.˛ Coll zaczał ˛ opowiada´c, opisujac ˛ miejsce wydarze´n, mówiac ˛ zgromadzonym, jaki był dzie´n, jak wygladała ˛ górska dolina, do której przybył druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokół nagle ucichło. Par stwarzał obrazy w umysłach słuchaczy, wzbudzajac ˛ w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na pró˙zno usiłujac ˛ samemu nie poddawa´c si˛e podobnym nastrojom. W tylnej cz˛es´ci sali przesuwali si˛e jacy´s m˛ez˙ czy´zni, by zagrodzi´c drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opo´ncze i stali tam, ubrani na czarno. Zal´sniła bro´n. Na r˛ekawach i piersiach mieli białe naszywki, jakiego´s rodzaju insygnia. Par zmru˙zył oczy, wyt˛ez˙ ajac ˛ elfi wzrok. Wilcza głowa. Ludzie w czerni byli szperaczami. Głos Para załamał si˛e; obrazy zbladły i utraciły moc. Słuchacze zacz˛eli mrucze´c i rozglada´ ˛ c si˛e wokół. Coll przerwał opowiadanie. Panowało ogólne poruszenie. Kto´s znajdował si˛e w ciemno´sci za ich plecami. Wsz˛edzie wyczuwało si˛e czyja´ ˛s obecno´sc´ . Coll zbli˙zył si˛e, jakby chciał osłoni´c brata. Wtem s´wiatła znów zapłon˛eły ja´sniej i oddział odzianych na czarno szperaczy ruszył naprzód spod drzwi wej´sciowych. Rozległy si˛e krzyki i j˛eki protestu, lecz wydajacy ˛ je ludzie szybko usuwali si˛e z drogi. Wła´sciciel gospody próbował interweniowa´c, został jednak odepchni˛ety na bok. Uformowani w klin m˛ez˙ czy´zni zatrzymali si˛e tu˙z przed estrada.˛ Inna grupa zablokowała wyj´scia. Od stóp do głów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w gór˛e, a ich insygnia w kształcie wilczej głowy połyskiwały jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pałki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolita˛ gromad˛e, znajdowali si˛e w´sród nich wysocy i niscy, pro´sci i przy16

garbieni, lecz w wygladzie ˛ ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, było co´s złowieszczego. Ich przywódca˛ był ogromny m˛ez˙ czyzna o niezwykle długich ramionach i pot˛ez˙ nej budowie. Cz˛es´c´ jego twarzy, widoczna spod maski, była jak wyciosana z kamienia, a podbródek okrywała szorstka, rudawa broda. Jego lewa r˛eka tkwiła po łokie´c w r˛ekawicy. — Wasze nazwiska? — zapytał cicho, niemal szeptem. — Co takiego zrobili´smy? — Par si˛e zawahał. — Czy nazywacie si˛e Ohmsford? — Pytajacy ˛ przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Tak, ale nie zrobili´smy. . . — Jeste´scie aresztowani pod zarzutem pogwałcenia najwy˙zszego prawa federacji — oznajmił cichy głos. Przez rz˛edy zebranych przebiegł głuchy pomruk. — Uprawiali´scie magi˛e wbrew. . . — Opowiadali tylko historie! — wykrzyknał ˛ siedzacy ˛ w pobli˙zu m˛ez˙ czyzna. Jeden ze szperaczy błyskawicznie zadał cios pałka˛ i m˛ez˙ czyzna zwalił si˛e na podłog˛e. — Uprawiali´scie magi˛e wbrew zakazom federacji, stwarzajac ˛ tym samym zagro˙zenie dla ludno´sci. — Dowódca szperaczy nie rzucił nawet okiem na powalonego m˛ez˙ czyzn˛e. — Zostaniecie zabrani. . . Nie doko´nczył. Na zatłoczona˛ podłog˛e gospody spadła nagle ze s´rodka sufitu lampa olejowa, wybuchajac ˛ j˛ezykami ognia. M˛ez˙ czy´zni z krzykiem zerwali si˛e na nogi. Dowódca i jego towarzysze odwrócili si˛e, zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcze´sniej przysiadł na brzegu estrady, rzucił si˛e do przodu, przeskakujac ˛ przez kilku osłupiałych go´sci, i z cała˛ siła˛ uderzył w zwarta˛ grup˛e szperaczy, zbijajac ˛ ich z nóg. Nast˛epnie wskoczył na estrad˛e obok Para i Colla i zrzucił z siebie wytarta˛ opo´ncz˛e, spod której wyłonił si˛e ubrany na zielono my´sliwy w pełnym rynsztunku bojowym. — Wolno urodzeni! — krzyknał ˛ w stron˛e skł˛ebionego tłumu i uniósł w gór˛e zaci´sni˛eta˛ pi˛es´c´ . Wszystko potem zdawało si˛e dzia´c w jednej chwili. Tak jak wcze´sniej lampa, teraz na podłog˛e opadła dekoracyjna sie´c, w jaki´s sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwi˛ezieni. Rozległy si˛e wrzaski i przekle´nstwa ludzi pochwyconych w pułapk˛e. Przy drzwiach na oszołomionych szperaczy rzucili si˛e m˛ez˙ czy´zni w zielonych ubraniach, powalajac ˛ ich ciosami pi˛es´ci na podłog˛e. Lampy olejowe zostały stłuczone i izba pogra˙ ˛zyła si˛e w mroku. Wysoki m˛ez˙ czyzna przemknał ˛ obok Para i Colla z szybko´scia,˛ która wcze´sniej wydałaby im si˛e niemo˙zliwa. Uderzeniem buta trafił pierwszego ze szperaczy zagradzajacych ˛ tylne wej´scie, sprawiajac, ˛ z˙ e głowa tamtego odskoczyła do tyłu. Na chwil˛e zal´snił krótki miecz oraz sztylet i pozostałych dwóch równie˙z legło na podłodze. — T˛edy, szybko! — zawołał w tył do braci. 17

Ruszyli od razu. Jaka´s ciemna posta´c uczepiła si˛e ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbił m˛ez˙ czyzn˛e z nóg, posyłajac ˛ go w stron˛e kotłujacych ˛ si˛e ciał. Wyciagn ˛ ał ˛ do tyłu r˛ek˛e, z˙ eby si˛e upewni´c, czy nie zgubił brata, i jego wielka dło´n zacisn˛eła si˛e na szczupłym ramieniu Para. Chłopak zawył mimo woli. Coll nigdy nie pami˛etał o swej ogromnej sile. Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej cz˛es´ci gospody. Wysoki m˛ez˙ czyzna znajdował si˛e o par˛e kroków z przodu. Kto´s usiłował ich zatrzyma´c, lecz nieznajomy po prostu zmiótł go z drogi. Zgiełk dobiegajacy ˛ z sali za ich plecami był ogłuszajacy, ˛ a j˛ezyki ognia rozbłyskiwały ju˙z wsz˛edzie, li˙zac ˛ chciwie podłogi i s´ciany. Nieznajomy wyprowadził ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na wask ˛ a˛ uliczk˛e. Czekało tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez słowa wzi˛eli braci mi˛edzy siebie i wyciagn˛ ˛ eli ich szybko poza teren gospody. Par obejrzał si˛e do tyłu. Płomienie buchały ju˙z z okien i pełzły w stron˛e dachu. Gospoda „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ prze˙zywała swa˛ ostatnia˛ noc. Pomkn˛eli uliczka,˛ mijajac ˛ wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skr˛ecili w pasa˙z, którego Par — mógłby przysiac ˛ — nigdy wcze´sniej nie widział, pomimo swych licznych wypadów w t˛e stron˛e. Przebiegli przez kilkoro drzwi i par˛e sieni, a˙z w ko´ncu znale´zli si˛e poza zasi˛egiem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolnił, dał swoim dwóm towarzyszom znak r˛eka,˛ z˙ eby stan˛eli na czatach, i wciagn ˛ ał ˛ braci do ciemnej niszy. Wszyscy dyszeli ci˛ez˙ ko po biegu. Nieznajomy przyjrzał im si˛e kolejno, odsłaniajac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Powiadaja,˛ z˙ e odrobina ruchu dobrze wpływa na trawienie. Co o tym sa˛ dzicie? Nic wam nie jest? Bracia potrzasn˛ ˛ eli głowami. — Kim jeste´s? — zapytał Par. — No, wła´sciwie członkiem rodziny, chłopcze. — M˛ez˙ czyzna u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. — Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, prawda? Ale wła´sciwie, czemu miałby´s mnie pozna´c? W ko´ncu nigdy si˛e nie spotkali´smy. Jednak pie´sni powinny ci przypomnie´c. — Zacisnał ˛ dło´n w pi˛es´c´ , po czym wyprostował gwałtownie jeden palec tu˙z przed nosem Para. — Teraz pami˛etasz? Par, zbity z tropu, spojrzał na Colla, lecz jego brat wydawał si˛e równie zdezorientowany. — Nie sadz˛ ˛ e. . . — zaczał. ˛ — Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. — Pochylił si˛e bli˙zej. — W tej okolicy nie jeste´s ju˙z bezpieczny, chłopcze. Na pewno nie tutaj, w Varfleet, a prawdopodobnie i w całym Callahornie. Mo˙ze w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim był tamten m˛ez˙ czyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówił szeptem? Par spróbował sobie przypomnie´c, czy gdzie´s ju˙z nie widział wysokiego m˛ez˙ czyzny o cichym głosie. Powoli pokr˛ecił głowa.˛ 18

— To Rimmer Dali — rzekł nieznajomy, nie u´smiechajac ˛ si˛e ju˙z. — Pierwszy szperacz, wielki muchołap we własnej osobie. Zasiada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat si˛e nie ugania z packa˛ na muchy. Ale musiał specjalnie si˛e toba˛ zainteresowa´c, skoro przybył a˙z do Varfleet, z˙ eby ci˛e aresztowa´c. To nie jest jedno z jego zwykłych polowa´n na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. Uwa˙za, z˙ e jeste´s niebezpieczny, chłopcze, i to bardzo, inaczej nie zadałby sobie tyle trudu, z˙ eby tutaj przyjecha´c. Dobrze, z˙ e ja tak˙ze ciebie szukałem. To prawda. Usłyszałem, z˙ e Rimmer Dali si˛e tutaj wybiera po ciebie, i postanowiłem nie dopu´sci´c, z˙ eby ci˛e pojmał. Ale uwa˙zaj, on nie da za wygrana.˛ Tym razem mu si˛e wymknałe´ ˛ s, lecz to tylko zwi˛ekszy jego determinacj˛e. Nadal b˛edzie ci˛e tropił. — Umilkł, oceniajac ˛ wra˙zenie, jakie zrobiły jego słowa. Par wpatrywał si˛e w niego oniemiały, wi˛ec zaczał ˛ mówi´c dalej: — Ta twoja magia, twój s´piew, to prawdziwa magia, nieprawda˙z? Widziałem wystarczajaco ˛ du˙zo tej drugiej, z˙ eby to rozpozna´c. Mógłby´s z niej zrobi´c dobry u˙zytek, chłopcze, gdyby´s miał ochot˛e. Marnujesz si˛e w tych gospodach i zaułkach. — Co masz na my´sli? — zapytał Coll, który nagle stał si˛e podejrzliwy. — Ruch potrzebuje takiej magii — rzekł cicho nieznajomy i u´smiechnał ˛ si˛e przyja´znie. — Jeste´s banita! ˛ — z˙ achnał ˛ si˛e Coll. Nieznajomy wykonał krótki ukłon. — Tak, chłopcze, i z duma˛ si˛e do tego przyznaj˛e. A co wa˙zniejsze, jestem ˙ wolno urodzony i nie uznaj˛e władzy federacji. Zaden zdrowo my´slacy ˛ człowiek jej nie uznaje. — Nachylił si˛e bli˙zej. — Ty równie˙z jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to. — Nie bardzo — niepewnie odparł Coll. — Ale nie jestem pewien, czy banici sa˛ cho´c troch˛e lepsi. — Mocne słowa, chłopcze! — wykrzyknał ˛ tamten. — Twoje szcz˛es´cie, z˙ e łatwo si˛e nie obra˙zam. — U´smiechnał ˛ si˛e szelmowsko. — Czego chcesz? — przerwał mu szybko Par, któremu wróciła jasno´sc´ my´sli. My´slał o Rimmerze Dallu. Znał jego reputacj˛e i dr˙zał na my´sl o tym, z˙ e tamten b˛edzie go s´cigał. — Chcesz, z˙ eby´smy si˛e do was przyłaczyli, ˛ tak? Nieznajomy przytaknał. ˛ — My´sl˛e, z˙ e nie po˙załowaliby´scie tego. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Czym innym było przyj˛ecie pomocy nieznajomego podczas ucieczki przed szperaczami, a zupełnie czym´s innym wstapienie ˛ do Ruchu. Sprawa wymagała o wiele gł˛ebszego zastanowienia. — My´sl˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli na razie odmówimy — rzekł spokojnie. — O ile mo˙zemy wybiera´c. — Oczywi´scie, z˙ e mo˙zecie wybiera´c! — Nieznajomy sprawiał wra˙zenie uraz˙ onego. — A zatem musimy odmówi´c. Ale dzi˛ekujemy za propozycj˛e, a zwłaszcza za pomoc w gospodzie. 19

— Cała przyjemno´sc´ po mojej stronie, wierz mi. — Nieznajomy przygladał ˛ ˙ mu si˛e przez chwil˛e, znowu powa˙zny. — Zycz˛e ci wszystkiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, we´z to. — Zdjał ˛ z palca srebrny pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. — Moi przyjaciele rozpoznaja˛ mnie po nim. Je´sli b˛edziesz potrzebował pomocy albo zmienisz zdanie, id´z z nim do ku´zni Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytaj o Łucznika. Zapami˛etasz? Par zawahał si˛e, lecz po chwili wział ˛ pier´scie´n i skinał ˛ głowa.˛ — Ale dlaczego. . . ? — Poniewa˙z wiele nas łaczy, ˛ chłopcze. — Tamten przerwał cicho, uprzedzajac ˛ jego pytanie. Poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu. Jego spojrzenie obj˛eło równie˙z Colla. — Wia˙ ˛ze nas przeszło´sc´ i to w˛ezłem tak mocnym, z˙ e musz˛e stawa´c u waszego boku, kiedy tylko jest to mo˙zliwe. Wi˛ecej: domaga si˛e ona, by´smy walczyli razem przeciwko niebezpiecze´nstwu, które zagra˙za temu krajowi. To równie˙z zapami˛etaj. Pewnego dnia to uczynimy, jak sadz˛ ˛ e, je´sli tylko wszyscy zdołamy pozosta´c do tego czasu przy z˙ yciu. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko do braci, którzy przypatrywali mu si˛e w milczeniu. R˛eka nieznajomego opadła. — Pora stad ˛ rusza´c. I to szybko. Ta ulica prowadzi na wschód, w stron˛e rzeki. Stamtad ˛ mo˙zecie pój´sc´ , dokad ˛ chcecie. Ale uwa˙zajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zako´nczona. — Wiem — powiedział Par, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. — Naprawd˛e nie powiesz nam, jak si˛e nazywasz? Nieznajomy zawahał si˛e. — Innym razem — odparł. Mocno u´scisnał ˛ dło´n Para, potem Colla, a nast˛epnie gwizdni˛eciem przywołał swoich towarzyszy. Pomachał im jeszcze r˛eka,˛ po czym wtopił si˛e w mrok. Par przygladał ˛ si˛e przez chwil˛e pier´scieniowi, po czym spojrzał pytajaco ˛ na Colla. Gdzie´s całkiem niedaleko rozległy si˛e okrzyki. — My´sl˛e, z˙ e pytania b˛eda˛ musiały poczeka´c — rzekł Coll. Par wsunał ˛ pier´scie´n do kieszeni. Bez słowa pogra˙ ˛zyli si˛e w nocy.

III Zbli˙zała si˛e północ, kiedy Par i Coll dotarli do le˙zacej ˛ nad rzeka˛ cz˛es´ci Varfleet, i dopiero tutaj u´swiadomili sobie, jak z´ le sa˛ przygotowani do ucieczki ˙ przed Rimmerem Dallem i jego szperaczami. Zaden z nich si˛e nie spodziewał, z˙ e b˛edzie trzeba ucieka´c, i z˙ aden nie zabrał ze soba˛ niczego, co mogłoby si˛e przyda´c w długiej podró˙zy. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwykłymi długimi no˙zami, jakie nosili wszyscy m˛ez˙ czy´zni w Vale, ani sprz˛etu biwakowego czy wyposa˙zenia na zła˛ pogod˛e, a co najgorsze, nie mieli pieni˛edzy. Wła´sciciel gospody nie płacił im od miesiaca. ˛ Pieniadze, ˛ które zdołali zaoszcz˛edzi´c z poprzedniego miesiaca, ˛ przepadły podczas po˙zaru wraz z całym ich dobytkiem. Zostały im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastajacym ˛ niepokojem my´sleli, z˙ e mo˙ze nieco dłu˙zej powinni byli si˛e trzyma´c nieznajomego wybawiciela. Nabrze˙ze było bezładnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. Wzdłu˙z całej jego długo´sci płon˛eły s´wiatła. Robotnicy portowi i rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i z˙ arzacych ˛ si˛e fajek. Z blaszanych piecyków i beczek saczył ˛ si˛e dym, a powietrze przesycone było zapachem ryb. — Mo˙ze dali sobie z nami spokój na reszt˛e nocy — odezwał si˛e Par. — Mam na my´sli szperaczy. Mo˙ze nie b˛edzie im si˛e chciało szuka´c nas przed s´witem albo i wcale. Coll spojrzał na niego i znaczaco ˛ uniósł brew. — Jak mi tu kaktus wyro´snie — powiedział, wskazujac ˛ wn˛etrze dłoni. — Powinni´smy byli nalega´c, z˙ eby nam szybciej płacono za prac˛e. Nie byliby´smy teraz w takich opałach. — To by niczego nie zmieniło. — Par wzruszył ramionami. — Nie? Przynajmniej mieliby´smy troch˛e pieni˛edzy! — Pod warunkiem, z˙ e pomy´sleliby´smy o tym, z˙ eby zabra´c je ze soba˛ na wyst˛ep. Sadzisz, ˛ z˙ e to prawdopodobne? Coll wtulił głow˛e w ramiona i zmarszczył brwi. — Wła´sciciel gospody jest naszym dłu˙znikiem.

21

Szli bez słowa a˙z do południowego kra´nca przystani. Zatrzymali si˛e dopiero w miejscu, gdzie o´swietlone nabrze˙ze urywało si˛e w mroku, i stan˛eli, patrzac ˛ po sobie. Ozi˛ebiło si˛e i ich cienkie ubrania nie chroniły ich przed chłodem. Trz˛es´li si˛e, wpychajac ˛ r˛ece gł˛eboko do kieszeni i mocno przyciskajac ˛ ramiona do ciała. Wokół z irytujacym ˛ bzykiem kra˙ ˛zyły owady. Coll westchnał. ˛ — Czy wiesz ju˙z, dokad ˛ pójdziemy, Par? Masz jaki´s plan? — Tak. Ale potrzebna nam b˛edzie do tego łód´z. — Par wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece z kieszeni i mocno je zatarł. — Chcesz si˛e uda´c na południe, w dół Mermidonu? — A˙z do ko´nca. Coll si˛e u´smiechnał, ˛ niewła´sciwie odczytujac ˛ jego słowa. Pomy´slał, z˙ e wyruszaja˛ z powrotem do Shady Vale. Par uznał, z˙ e najlepiej b˛edzie nie wyprowadza´c go z bł˛edu. — Zaczekaj tutaj — rzekł nagle Coll i zniknał, ˛ zanim brat zda˙ ˛zył zaoponowa´c. Par stał samotnie w mroku na ko´ncu nabrze˙za. Wydawało mu si˛e, z˙ e czeka ju˙z co najmniej godzin˛e, lecz zapewne trwało to o połow˛e krócej. Podszedł do ławki przy chatce rybackiej i usiadł, kulac ˛ ramiona przed nocnym chłodem. W jego głowie kł˛ebiły si˛e my´sli. Zły był przede wszystkim na nieznajomego, z˙ e najpierw porwał ich ze soba,˛ a potem zostawił na łask˛e losu (wprawdzie Par sam go o to prosił, lecz nie poprawiało to jego samopoczucia), na federacj˛e, z˙ e wyp˛edziła ich z miasta jak pospolitych złodziei, i na siebie samego, z˙ e okazał si˛e do´sc´ głupi, by sadzi´ ˛ c, i˙z ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chocia˙z było to obj˛ete całkowitym zakazem. Popisywanie si˛e sztuczkami kuglarskimi i zr˛eczno´scia˛ dłoni to nie to samo, co stosowanie magii pie´sni. W sposób a˙z nadto oczywisty była ona prawdziwa i powinien był wiedzie´c, z˙ e wcze´sniej czy pó´zniej wiadomo´sc´ o jej uprawianiu dotrze do władz. Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie nogi i skrzy˙zował je. Có˙z, teraz ju˙z nic nie mo˙zna na to poradzi´c. Coll i on b˛eda˛ po prostu musieli zacza´ ˛c wszystko od nowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy da´c za wygrana.˛ Opowie´sci były zbyt wa˙zne, na nim za´s cia˙ ˛zyła odpowiedzialno´sc´ za to, by nie zostały zapomniane. Był przekonany, z˙ e magia jest darem, który otrzymał wła´snie w tym celu. Nie było istotne to, co głosiła federacja — z˙ e magia jest zakazana i z˙ e przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszka´ncom. Co federacja wiedziała o magii? Ludziom zasiadajacym ˛ w Radzie Koalicyjnej zupełnie brakowało praktycznego do´swiadczenia. Po prostu zdecydowali, z˙ e trzeba co´s zrobi´c, by u´smierzy´c niepokój tych, którzy utrzymywali, z˙ e niektóre cz˛es´ci czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniaja˛ si˛e tam w co´s w rodzaju mrocznych stworze´n z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiego´s podziemnego s´wiata, wymykajacego ˛ si˛e zrozumieniu, istoty czerpiace ˛ siły z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawała si˛e zaginiona. Stworzenia te miały nawet nazw˛e. Zwano je cieniowcami. 22

Nagle naszło Para przykre wspomnienie snów i ukazujacej ˛ si˛e w nich postaci, która go przyzywała. Potem u´swiadomił sobie, z˙ e noc si˛e uspokoiła i ucichły głosy rybaków i robotników portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. Słyszał pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czego´s jeszcze. . . Wtem poderwał go na nogi plusk wody. Ukazał si˛e Coll. Ociekajac ˛ woda,˛ gramolił si˛e na brzeg Mermidonu par˛e metrów dalej. Był nagi. Par powoli si˛e uspokoił i patrzył na niego z niedowierzaniem. — Niech ci˛e kule, ale´s mnie wystraszył! Gdzie byłe´s? — A jak ci si˛e zdaje? — Coll wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Poszedłem sobie popływa´c! Dopiero po krótkim indagowaniu Par si˛e dowiedział, co naprawd˛e robił. Przywłaszczył sobie łód´z rybacka˛ wła´sciciela gospody „Pod Modrym Wasiskiem”. ˛ Człowiek ten parokrotnie mówił o niej Collowi, przechwalajac ˛ si˛e swoimi talentami rybackimi. Coll przypomniał sobie o niej, kiedy Par napomknał ˛ o potrzebie zdobycia łodzi, przypomniał sobie równie˙z opis szopy, w której według słów tamtego łód´z była przechowywana, i postanowił ja˛ odnale´zc´ . Po prostu popłynał ˛ do miejsca, gdzie ja˛ trzymano, wyłamał zamek w drzwiach szopy, zsunał ˛ liny cumownicze i odholował ja.˛ — Przynajmniej tyle jest nam winien, zwa˙zywszy, ile na nas zarobił — powiedział tonem usprawiedliwienia, wycierajac ˛ si˛e do sucha i wkładajac ˛ ubranie. Par pozostawił to bez komentarza. Potrzebowali łodzi bardziej ni˙z wła´sciciel gospody, a to była przypuszczalnie jedyna szansa jej zdobycia. Zakładajac, ˛ z˙ e szperacze wcia˙ ˛z przetrzasali ˛ miasto w ich poszukiwaniu, jedyna˛ alternatywa˛ było wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zaj˛ełaby im ponad tydzie´n. Podró˙z z biegiem Mermidonu nie mogła trwa´c dłu˙zej ni˙z par˛e dni. W ko´ncu łodzi tej tak naprawd˛e nie kradli. Zastanowił si˛e. No, mo˙ze kradli. Ale kiedy tylko b˛edzie to mo˙zliwe, zwróca˛ ja˛ albo w inny sposób wyrównaja˛ jej strat˛e. Łód´z miała zaledwie cztery metry długo´sci, lecz zaopatrzona była w wiosła, par˛e koców, płacht˛e namiotowa˛ oraz wszystko, czego mogli potrzebowa´c do łowienia ryb, gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do s´rodka i odbili od brzegu, pozwalajac, ˛ by prad ˛ uniósł ich ze soba.˛ Przez reszt˛e nocy płyn˛eli na południe. Mocno wiosłowali, by utrzyma´c si˛e na s´rodku rzeki, wsłuchiwali si˛e w odgłosy nocy, obserwowali lini˛e brzegowa˛ i usiłowali nie zasna´ ˛c. Po drodze Coll przedstawił swój poglad ˛ na to, co powinni zrobi´c dalej. Powrót do Callahornu był oczywi´scie w najbli˙zszej przyszło´sci niemo˙zliwy. Federacja b˛edzie ich poszukiwała. Niebezpieczna byłaby równie˙z podró˙z do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdy˙z tamtejsze władze federacyjne zostana˛ z pewno´scia˛ równie˙z powiadomione. Najlepiej zrobia,˛ po prostu wracajac ˛ do Shady Vale. B˛eda˛ mogli nadal opowiada´c historie — mo˙ze nie od razu, ale w jaki´s miesiac ˛ po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwa´c. Potem b˛eda˛ 23

mogli je´zdzi´c do jakich´s mniejszych osad, bardziej odizolowanych społeczno´sci, w miejsca rzadko odwiedzane przez federacj˛e. Wszystko dobrze si˛e uło˙zy. Par pozwolił mu si˛e wygada´c. Był gotów i´sc´ o zakład, z˙ e Coll nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mówi; a nawet je´sli wierzył, nie miało sensu teraz si˛e o to spiera´c. O s´wicie dopłyn˛eli do brzegu i rozbili obóz w´sród k˛epy cienistych drzew u podnó˙za smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do południa, po czym wstali, by złowi´c i zje´sc´ troch˛e ryb. Wczesnym popołudniem znajdowali si˛e ju˙z z powrotem na rzece, kontynuujac ˛ podró˙z. Dopiero dobrze po zachodzie sło´nca ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zacz˛eło pada´c, rozpi˛eli wi˛ec płacht˛e namiotowa,˛ z˙ eby si˛e pod nia˛ schroni´c. Rozpalili niewielkie ognisko, podciagn˛ ˛ eli koce pod brody i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarza˛ ku rzece, obserwujac, ˛ jak wzbiera od deszczu, którego krople rze´zbiły na jej l´sniacej ˛ powierzchni zawiłe wzory. Pó´zniej rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko si˛e zmieniło w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda. Trzysta lat wcze´sniej federacja rzadziła ˛ jedynie miastami w gł˛ebi Sudlandii, prowadzac ˛ polityk˛e s´cisłej izolacji. Ju˙z wówczas władz˛e sprawowała Rada Koalicyjna zło˙zona z m˛ez˙ ów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rza˛ dzie centralnym. Stopniowo jednak nad Rada˛ zacz˛eły dominowa´c armie federacji i z czasem polityka izolacji ustapiła ˛ miejsca ekspansji. Federacja uznała, z˙ e nadeszła pora na rozszerzenie wpływów, przesuni˛ecie granic i zaoferowanie mo˙zliwo´sci wyboru przywództwa pozostałej cz˛es´ci Sudlandii. Wydawało si˛e logiczne, z˙ e powinna ona zosta´c zjednoczona pod jednym rzadem, ˛ a któ˙z byłby w stanie zrobi´c to lepiej ni˙z federacja? Taki był tego poczatek. ˛ Federacja zacz˛eła prze´c na północ, wchłaniajac ˛ po drodze kawałki Sudlandii. Sto lat po s´mierci Jaira Ohmsforda cały obszar na południe od Callahornu znajdował si˛e pod rzadami ˛ federacji. Pozostałe plemiona, elfy, trolle, karły, a nawet gnomy, rzucały niespokojne spojrzenia na południe. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie z˙ yli, a miasta były zwa´snione i podzielone, zgodził si˛e zosta´c protektoratem i w ten sposób zniknał ˛ ostatni bufor mi˛edzy federacja˛ a pozostałymi krainami. Mniej wi˛ecej w tym samym czasie zacz˛eły si˛e pojawia´c pogłoski o cieniowcach. Mówiono, z˙ e winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasiała swe ziarno w ziemi i przez dziesi˛eciolecia trwała tam w u´spieniu, a teraz budziła si˛e do nowego z˙ ycia. Magia ta przybierała wiele postaci; czasem zjawiała si˛e po prostu jako zimny wiatr, czasem jako co´s przypominajacego ˛ wygladem ˛ człowieka. Tak czy owak zjawiskom tym nadawano wspólna˛ nazw˛e cieniowców. Zatruwały ziemi˛e i wszystko, co na niej z˙ yło, przemieniajac ˛ niektóre jej zakatki ˛ w martwe i cuchnace ˛ trz˛esawiska. Atakowały istoty s´miertelne, ludzi i zwierz˛eta, a kiedy ju˙z je wystarczajaco ˛ osłabiły, w pełni je sobie podporzadkowywały, ˛ wkradajac ˛ si˛e do

24

˙ ich ciał i zamieszkujac ˛ w nich jako ukryte widma. Zycie innych słu˙zyło im za po˙zywienie. Jedynie dzi˛eki niemu były w stanie przetrwa´c. Federacja uwiarygodniła te pogłoski, obwieszczajac, ˛ z˙ e stworzenia takie rzeczywi´scie moga˛ istnie´c i tylko ona jest do´sc´ silna, by przed nimi obroni´c. Nikt nie próbował twierdzi´c, z˙ e magia mo˙ze wcale nie by´c temu winna i z˙ e cieniowce — czy cokolwiek to było, co sprawiało kłopoty — moga˛ nie mie´c z nia˛ nic wspólnego. Łatwiej było po prostu przyja´ ˛c proponowane wyja´snienie. W ko´ncu od czasu wymarcia druidów w kraju nie istniała z˙ adna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich słuchali, a jeszcze mniej było takich, którzy w nie wierzyli. Wi˛ekszo´sc´ uwa˙zała druidów po prostu za legend˛e. Kiedy Callahorn zgodził si˛e by´c protektoratem i miasto Tyrsis zostało zaj˛ete, zaginał ˛ Miecz Shannary. Nie po´swi˛ecano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedział, jak to si˛e stało, i nikogo to zbytnio nie obchodziło. Miecza nie widziano ju˙z wówczas od ponad dwustu lat. Istniała jedynie krypta, w której miał si˛e rzekomo znajdowa´c, z klinga˛ osadzona˛ w bloku Kamienia Tre, w samym s´rodku Parku Ludu — lecz pewnego dnia równie˙z ona znikn˛eła. Kamienie Elfów znikn˛eły niedługo potem. Nie istniał z˙ aden przekaz mówiacy, ˛ co si˛e z nimi stało. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli. Pó´zniej zacz˛eły znika´c równie˙z elfy, całe osady i miasta za jednym zamachem, a˙z wreszcie przestał istnie´c nawet Arborlon. W ko´ncu po elfach nie pozostało s´ladu, jakby ich nigdy nie było. Westlandia zupełnie opustoszała, je´sli nie liczy´c paru my´sliwych z innych regionów oraz w˛edrownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wsz˛edzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, z˙ e nie wiedza,˛ co stało si˛e z elfami. Federacja szybko wykorzystała t˛e sytuacj˛e. Obwie´sciła, z˙ e Westlandia jest wyl˛egarnia˛ magii stanowiacej ˛ z´ ródło wszelkiego zła w czterech krainach. W ko´ncu to wła´snie elfy przed laty sprowadziły tam magi˛e. Elfy pierwsze ja˛ uprawiały. Ta sama magia je zniszczyła — co stanowiło lekcj˛e pogladow ˛ a˛ o tym, co stanie si˛e ze wszystkimi, którzy spróbuja˛ post˛epowa´c podobnie, Federacja wzmocniła jeszcze ten wywód, wprowadzajac ˛ zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono protektorat, nie została jednak zaj˛eta, poniewa˙z federacja nie posiadała dostatecznej ilo´sci wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru. Obiecano jednak, z˙ e zostanie w pó´zniejszym czasie oczyszczona z negatywnych skutków wszelkich utrzymujacych ˛ si˛e tam jeszcze pozostało´sci praktyk magicznych. Wkrótce potem federacja wypowiedziała wojn˛e karłom. Uczyniła tak rzekomo dlatego, z˙ e to one ja˛ sprowokowały, chocia˙z nigdy nie wyja´sniono, w jaki sposób. Wynik był praktycznie z góry przesadzony. ˛ Federacja posiadała ju˙z w tym czasie najwi˛eksza,˛ najdoskonalej wyposa˙zona˛ i najlepiej wyszkolona˛ armi˛e w czterech krainach, karły za´s w ogóle nie miały stałej armii. Nie mieli te˙z za sprzymierze´nców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, za´s gnomy i trolle nigdy nie były ich przyjaciółmi. Mimo to wojna trwała prawie pi˛ec´ lat. Karły znały górzy25

sta˛ Estlandi˛e o wiele lepiej ni˙z federacja i mimo z˙ e Culhaven upadł niemal natychmiast, wcia˙ ˛z prowadzili walk˛e na wy˙zynach, do czasu a˙z głodem zmuszono ´ agni˛ ich do uległo´sci. Sci ˛ eto ich z gór i wysłano na południe do kopal´n federacji. Wi˛ekszo´sc´ z nich tam umarła. Ujrzawszy, co przydarzyło si˛e karłom, plemiona gnomów szybko si˛e podporzadkowały. ˛ Federacja równie˙z Estlandi˛e ogłosiła protektoratem. Pozostało kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka karłów i par˛e rozproszonych plemion gnomów wcia˙ ˛z nie chciało uzna´c zwierzchnictwa federacji i kontynuowało walk˛e. Lecz było ich zbyt mało, by mogło to mie´c jakiekolwiek znaczenie. Aby upami˛etni´c zjednoczenie wielkiej cz˛es´ci czterech krain oraz uhonorowa´c tych, którzy przyczynili si˛e do jego osiagni˛ ˛ ecia, federacja wzniosła pomnik na północnym brzegu T˛eczowego Jeziora, gdzie Mermidon wypływał z gór Runne. Pomnik, stojacy ˛ na pot˛ez˙ nym, kwadratowym cokole i zw˛ez˙ ajacy ˛ si˛e ku górze, został zbudowany w cało´sci z czarnego granitu i wznosił si˛e na wysoko´sc´ siedemdziesi˛eciu metrów ponad przybrze˙zne skały. Była to monolityczna wie˙za, widoczna z odległo´sci wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazywano ja˛ Stra˙znica˛ Południowa.˛ Działo si˛e to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozostawały wolnym ludem, wcia˙ ˛z obwarowanym gł˛eboko w´sród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. Była to niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie miał ochoty si˛e tam zapuszcza´c. Podj˛eto decyzj˛e, z˙ e pozostawi si˛e ja˛ w spokoju, jak długo trolle nie zaczna˛ si˛e miesza´c w sprawy innych regionów. Trolle, w ciagu ˛ swych dziejów lud samotny, z ochota˛ na to przystały. — Teraz wszystko jest takie inne — nostalgicznie stwierdził Par, gdy wcia˙ ˛z siedzieli w swym prowizorycznym namiocie, patrzac, ˛ jak deszcz uderza o wody Mermidonu. — Nie ma ju˙z druidów ani Paranoru, ani magii, poza ta˛ fałszywa˛ i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak sadzisz, ˛ co si˛e z nimi stało? — Urwał, ale Coll nie miał nic do powiedzenia. — Nie ma królestw, ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani na dobra˛ spraw˛e Callahornu. — Ani wolno´sci — ponuro doko´nczył Coll. — Ani wolno´sci — powtórzył Par. Odchylił si˛e do tyłu, podciagaj ˛ ac ˛ kolana pod brod˛e. — Chciałbym wiedzie´c, jak znikn˛eły Kamienie Elfów. I Miecz. Co si˛e stało z Mieczem Shannary? — To, co w ko´ncu dzieje si˛e ze wszystkim. — Coll wzruszył ramionami. — Gdzie´s przepadł. — Co masz na my´sli? Jak mogli dopu´sci´c, z˙ eby przepadł? — Nikt si˛e nim nie opiekował. Par zastanowił si˛e przez chwil˛e. Wydawało si˛e to logiczne. Nikt nie przejmował si˛e zbytnio magia˛ po s´mierci Allanona i znikni˛eciu druidów. Była po prostu 26

przemilczana jako prze˙zytek z innej epoki, co´s, co budziło strach, i czego włas´ciwie nie rozumiano. Łatwiej było o niej zapomnie´c i tak te˙z robiono. Wszyscy tak robili. Musiał wliczy´c w to równie˙z Ohmsfordów — inaczej wcia˙ ˛z mieliby Kamienie Elfów. Z ich magii pozostała jedynie pie´sn´ . — Znamy opowie´sci, podania o tym, jak kiedy´s było; mamy cała˛ t˛e histori˛e i wcia˙ ˛z niczego nie wiemy — rzekł cicho. — Wiemy, z˙ e federacja nie chce, aby´smy o tym mówili — za˙zartował Coll. — To wiemy. — Czasem si˛e zastanawiam, jakie to ma znaczenie. — Twarz Para wykrzywił grymas. — Wprawdzie ludzie przychodza˛ nas słucha´c, ale nazajutrz kto jeszcze o tym pami˛eta? Kto oprócz nas? A je´sli nawet pami˛etaja? ˛ Wszystko to sa˛ zamierzchłe dzieje, dla wielu nawet i to nie. Dla wielu to mit i legenda, duby smalone. — Nie dla wszystkich — spokojnie rzekł Coll. — Jaki jest po˙zytek z pie´sni, skoro opowiadanie historii nie jest w stanie niczego zmieni´c? Mo˙ze nieznajomy miał racj˛e. Mo˙ze istnieja˛ lepsze zastosowania dla magii. — Na przykład dopomaganie banitom w ich walce z federacja? ˛ Albo s´ciaganie ˛ sobie nieszcz˛es´cia na kark? — Coll pokr˛ecił głowa.˛ — To równie bezsensowne, jak zupełne jej niestosowanie. Gdzie´s na rzece rozległ si˛e nagły plusk i bracia odwrócili si˛e jednocze´snie, by zobaczy´c, co go spowodowało. Ujrzeli jedynie spienione fale wezbranych od deszczu wód i nic wi˛ecej. — Wszystko wydaje si˛e bez sensu. — Par kopnał ˛ ziemi˛e przed soba.˛ — Co my robimy, Coll? Wyp˛edzaja˛ nas z Varfleet, jakby´smy sami byli banitami, jestes´my zmuszeni do zabrania tej łodzi jak złodzieje i uciekamy do domu jak psy z podwini˛etym ogonem. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ na brata. — Jak sadzisz, ˛ czemu wcia˙ ˛z jeszcze mamy władz˛e nad magia? ˛ Masywna twarz Colla przesun˛eła si˛e nieznacznie w stron˛e twarzy Para. — Co masz na my´sli? — Czemu ja˛ wcia˙ ˛z posiadamy? Czemu nie znikn˛eła wraz ze wszystkim innym? Czy sadzisz, ˛ z˙ e jest jaki´s powód? Na długa˛ chwil˛e zapanowało milczenie. — Nie wiem — rzekł w ko´ncu Coll. Zawahał si˛e. — Nie wiem, jak to jest, kiedy si˛e ma władz˛e nad magia.˛ Patrzac ˛ na niego, Par u´swiadamiał sobie nagle, o co zapytał, i zawstydził si˛e. — Nie z˙ eby mi na tym specjalnie zale˙zało — po´spiesznie dodał Coll, dostrzegłszy zmieszanie brata. — Zupełnie wystarczy, z˙ e jeden z nas ja˛ posiada. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Chyba masz racj˛e. — Par odwzajemnił u´smiech. Przez chwil˛e patrzył z wdzi˛eczno´scia˛ na brata, po czym ziewnał. ˛ — Chcesz i´sc´ spa´c?

27

Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odchylił swe pot˛ez˙ ne ciało nieco do tyłu, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w cieniu. — Nie, chc˛e jeszcze pogada´c. To dobra noc na rozmow˛e. — Umilkł jednak, jakby nie miał nic wi˛ecej do powiedzenia. Par przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym obaj zwrócili wzrok w stron˛e Mermidonu, patrzac, ˛ jak obok przepływa pot˛ez˙ ny konar drzewa, złamany widocznie przez wichur˛e. Wiatr, który z poczat˛ ku dał ˛ bardzo mocno, uspokoił si˛e teraz i deszcz padał pionowo w dół, szumiac ˛ jednostajnie i cicho w koronach drzew. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o nieznajomym, który uratował ich przed szperaczami federacji. Przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia zastanawiał si˛e, kim on mo˙ze by´c, i wcia˙ ˛z jeszcze nie natrafił na z˙ aden trop, który mógłby naprowadzi´c go na odpowied´z. Było w nim jednak co´s znajomego, co´s w sposobie mówienia, jaki´s spokój, pewno´sc´ siebie. Przypominało to chłopcu kogo´s z historii, które opowiadał, lecz nie potrafił powiedzie´c kogo. Było tyle opowie´sci i tak wiele z nich mówiło o ludziach takich jak on, bohaterach z czasów magii i druidach, bohaterach, których jak Par sadził, ˛ brakowało w ich epoce. Mo˙ze zreszta˛ si˛e mylił. Nieznajomy z gospody „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ ocalił ich przecie˙z w brawurowy sposób. Wydawał si˛e zdecydowany stawi´c czoło federacji. Mo˙ze istniała jeszcze jaka´s nadzieja dla czterech krain? Pochylił si˛e do przodu i doło˙zył kilka suchych patyków do małego ogniska, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e, jak spod plandeki unosi si˛e w noc g˛esty dym. Niebo na wschodzie rozdarła błyskawica i po chwili rozległ si˛e przeciagły ˛ grzmot. — Przydałyby si˛e teraz jakie´s suche ubrania — mruknał. ˛ — Moje przemokło od samego powietrza. Coll przytaknał. ˛ — I co´s goracego ˛ do zjedzenia, i chleb. — Kapiel ˛ i ciepłe łó˙zko. — Mo˙ze zapach s´wie˙zych przypraw. — I wody ró˙zanej. — W tej chwili zadowoliłoby mnie, gdyby sko´nczył si˛e ten przekl˛ety deszcz — Coll westchnał. ˛ Spojrzał w ciemno´sc´ . — Wydaje mi si˛e, z˙ e w taka˛ noc mógłbym niemal uwierzy´c w cieniowce. Par postanowił nagle opowiedzie´c bratu o snach. Chciał z nim porozmawia´c i wydawało si˛e, z˙ e nie ma ju˙z z˙ adnego powodu, z˙ eby tego nie robi´c. Zastanawiał si˛e tylko przez chwil˛e, po czym rzekł: — Nie mówiłem ci nic dotad, ˛ ale miewałem ostatnio dziwne sny, a wła´sciwie ten sam, powtarzajacy ˛ si˛e ciagle ˛ sen. — Opowiedział go pokrótce, skupiajac ˛ si˛e na ubranej na czarno postaci, która do niego przemawiała. — Nie widz˛e jej do´sc´ wyra´znie, z˙ eby móc ja˛ rozpozna´c — wyja´sniał ostro˙znie. — Ale mo˙ze to by´c Allanon.

28

— Mo˙ze to by´c ktokolwiek. — Coll wzruszył ramionami. — To sen, Par. Sny zawsze sa˛ niejasne. — Ale ja miałem ten sen dziesi˛ec´ albo i dwadzie´scia razy. Z poczatku ˛ sadzi˛ łem, z˙ e to magia po prostu tak na mnie oddziałuje, ale. . . — Par urwał, zagryzajac ˛ wargi. — A je´sli. . . ? — Znowu umilkł. — Je´sli co? — Je´sli to nie jest tylko magia? Je´sli to próba przekazania mi jakiej´s wiadomo´sci podejmowana przez Allanona albo kogo´s innego? ˙ — Wiadomo´sci o czym? Zeby´ s si˛e udał do Hadeshornu albo w jakie´s inne, równie niebezpieczne miejsce? — Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie przejmowałbym si˛e tym na twoim miejscu. I na pewno nie rozwa˙załbym nawet pój´scia tam. — Zmarszczył czoło.- Ty chyba te˙z nie, Par? Nie rozwa˙zasz chyba czego´s takiego? — Nie — natychmiast odparł Par. Przynajmniej dopóki si˛e nad tym porzadnie ˛ nie zastanowi˛e, poprawił si˛e w my´slach, zdziwiony, z˙ e si˛e do tego przyznaje. — Całe szcz˛es´cie. Mamy dosy´c kłopotów bez wyruszania na poszukiwanie druidów. — Coll najwyra´zniej uznał spraw˛e za załatwiona.˛ Par nie odpowiedział. Zamiast tego zaczał ˛ grzeba´c kijem w ognisku, przepychajac ˛ z˙ arzace ˛ si˛e kawałki drewna to w t˛e, to w tamta˛ stron˛e. U´swiadomił sobie, z˙ e istotnie my´slał o wyruszeniu w drog˛e. Uprzednio powa˙znie si˛e nad tym nie zastanawiał, teraz jednak nagle zaczał ˛ odczuwa´c potrzeb˛e dowiedzenia si˛e, co oznaczaja˛ jego sny. Nie miało znaczenia, czy pochodza˛ od Allanona, czy nie. Jaki´s cichy głos wewn˛etrzny, jaki´s przebłysk zrozumienia podpowiadał mu, z˙ e odkrycie z´ ródła snów pozwoli mu by´c mo˙ze dowiedzie´c si˛e czego´s o sobie i swojej władzy nad magia.˛ Niepokoiło go, z˙ e my´sli w ten sposób, z˙ e nagle rozwa˙za uczynienie wła´snie tego, w zwiazku ˛ z czym powtarzał sobie, od kiedy sny pojawiły si˛e po raz pierwszy, z˙ e nie wolno mu tego robi´c. Lecz to ju˙z nie wystarczało, z˙ eby go powstrzyma´c. Tego rodzaju sny niejeden raz w przeszło´sci nawiedzały rodzin˛e Ohmsfordów i niemal zawsze zawarte w nich było jakie´s przesłanie. — Po prostu chciałbym si˛e upewni´c — wymamrotał. — Co do czego? — Coll le˙zał wyciagni˛ ˛ ety na plecach, mru˙zac ˛ oczy przed ogniem. — Co do snów — odparł. — Czy sa˛ zesłane, czy nie. — Ja mam do´sc´ pewno´sci za nas obu. — Coll prychnał. ˛ — Nie ma z˙ adnych druidów. Nie ma równie˙z z˙ adnych cieniowców. Nie istnieja˛ z˙ adne mroczne duchy, usiłujace ˛ przekaza´c ci wiadomo´sc´ we s´nie. Jeste´s tylko ty, przem˛eczony i niewypocz˛ety, s´niacy ˛ o fragmentach opowie´sci, o których s´piewasz. Par równie˙z si˛e poło˙zył i otulił si˛e kocem. — Chyba masz racj˛e — przyznał, zupełnie si˛e z nim nie zgadzajac ˛ w duchu. — Tej nocy przy´snia˛ ci si˛e pewnie powodzie i ryby, tak tu jest mokro. — Coll przewrócił si˛e na bok i ziewnał. ˛ 29

Par nie odpowiedział. Przez jaki´s czas słuchał odgłosów deszczu i wpatrywał si˛e w mroczny przestwór plandeki nad głowa,˛ dostrzegajac ˛ słaby odblask ogniska drgajacy ˛ na jej wilgotnej powierzchni. — Mo˙ze sam wybior˛e sobie dzisiaj swój sen — powiedział cicho. Po chwili zasnał. ˛ Rzeczywi´scie s´nił tej nocy po raz pierwszy od niemal dwóch tygodni. Był to sen, którego pragnał, ˛ sen o postaci w ciemnym ubraniu, i miał wra˙zenie, z˙ e musi jedynie wyciagn ˛ a´ ˛c r˛ek˛e, by ja˛ przyciagn ˛ a´ ˛c ku sobie. Zdawała si˛e przybywa´c od razu, wynurza´c si˛e z gł˛ebi jego pod´swiadomo´sci, gdy tylko zapadł w sen. Ta nagło´sc´ przestraszyła go, lecz si˛e nie obudził. Widział, jak ciemna posta´c wyłania si˛e z jeziora, patrzył, jak do niego podchodzi, rozmyta i pozbawiona twarzy, tak gro´zna, z˙ e uciekłby, gdyby mógł. Lecz sen miał teraz nad nim władz˛e i nie wypuszczał go. Usłyszał samego siebie, jak pyta, czemu sen tak długo nie przychodził, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ciemna posta´c po prostu zbli˙zała si˛e bezszelestnie, nic nie mówiac, ˛ nie pozwalajac ˛ mu si˛e domy´sli´c swych zamiarów. Potem zatrzymała si˛e tu˙z przed nim — istota mogaca ˛ by´c wszystkim i ka˙zdym, dobrym i złym, z˙ yciem albo s´miercia.˛ Przemów do mnie, pomy´slał zl˛ekniony. Lecz posta´c jedynie stała tam, spowita w cie´n, milczaca ˛ i nieruchoma. Zdawała si˛e na co´s czeka´c. Wówczas Par uczynił krok naprzód i odsunał ˛ kaptur skrywajacy ˛ twarz tamtego, o´smielony jaka´ ˛s wewn˛etrzna˛ siła,˛ której przedtem w sobie nie podejrzewał. Spojrzała na´n twarz jasna i wyrazista, jakby wyrze´zbiono ja˛ w pełnym sło´ncu. ´ Rozpoznał ja˛ natychmiast. Spiewał o niej tysiac ˛ razy. Znał ja˛ równie dobrze jak własna.˛ Była to twarz Allanona.

IV Obudziwszy si˛e nast˛epnego ranka, Par postanowił nic nie mówi´c bratu o swoim s´nie. Po pierwsze nie wiedział, co powiedzie´c. Nie mógł mie´c pewno´sci, czy sen pojawił si˛e sam przez si˛e, czy te˙z dlatego, z˙ e tak bardzo go pragnał ˛ — a nawet gdyby miał pewno´sc´ , wcia˙ ˛z by nie wiedział, czy był prawdziwy. Po drugie, gdyby powiedział o tym Collowi, ten znowu zaczałby ˛ mu wypomina´c, jak to głupio z jego strony, z˙ e ciagle ˛ my´sli o czym´s, w zwiazku ˛ z czym i tak przecie˙z nie zamierza nic zrobi´c. Czy rzeczywi´scie nie zanucił? Potem, gdyby Par był z nim szczery, zacz˛eliby si˛e kłóci´c o to, czy rozsadnie ˛ byłoby si˛e uda´c w okolice Smoczych Z˛ebów, w poszukiwaniu Hadeshornu i nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat druida. Lepiej było zostawi´c cała˛ spraw˛e w spokoju. Zjedli zimne s´niadanie zło˙zone z dzikich jagód i wody ze strumienia, szcz˛es´liwi, z˙ e maja˛ chocia˙z tyle. Przestało pada´c, lecz niebo wcia˙ ˛z było zachmurzone. Dzie´n wstał szary i gro´zny. Zerwał si˛e znowu silny wiatr z północnego zachodu: konary drzew si˛e wyginały, a li´scie szele´sciły gło´sno. Spakowali swoje rzeczy, wsiedli do łodzi i wypłyn˛eli na rzek˛e. Mermidon był wezbrany i łód´z unoszaca ˛ ich na południe trzeszczała i kołysała si˛e na wzburzonej wodzie. Rzeka pełna była kawałków drewna i innych szczat˛ ków, trzymali wi˛ec w pogotowiu wiosła, z˙ eby odpycha´c co wi˛eksze z nich, groz˙ ace ˛ uszkodzeniem łodzi. Po obu stronach ciemno majaczyły skalne s´ciany gór Runne, spowite obłokami mgły i nisko wiszacymi ˛ chmurami. W ich cieniu było zimno i bracia wkrótce poczuli, z˙ e dr˛etwieja˛ im r˛ece i nogi. Kiedy mogli, przybijali do brzegu i odpoczywali, lecz to niewiele pomagało. Nie mieli nic do jedzenia, a poniewa˙z nie chcieli traci´c czasu na rozpalanie ogniska, nie mogli te˙z si˛e ogrza´c. Wczesnym popołudniem znowu zacz˛eło pada´c. Podczas deszczu jeszcze si˛e ochłodziło, wiatr przybrał na sile i kontynuowanie podró˙zy rzeka˛ stało si˛e niebezpieczne. Ujrzawszy mała˛ zatoczk˛e osłoni˛eta˛ grupa˛ starych sosen, szybko skierowali łód´z do brzegu i rozbili obóz na noc. Udało im si˛e rozpali´c ogie´n, zjedli ryby złowione przez Colla i spróbowali si˛e osuszy´c pod plandeka,˛ przy zacinajacym ˛ ze wszystkich stron deszczu. Wiatr wyjacy ˛ w górskim wawozie ˛ i huk wody uderzajacej ˛ o brzeg sprawiły, z˙ e spali niespokojnie, zzi˛ebni˛eci i niewygodnie uło˙zeni. Tej nocy Parowi nic si˛e nie s´niło. 31

Poranek przyniósł upragniona˛ zmian˛e pogody. Burza odsun˛eła si˛e na wschód, niebo si˛e przeja´sniło i wypełniło słonecznym blaskiem, i znowu zrobiło si˛e ciepło. Bracia wysuszyli ubrania, płynac ˛ znów łodzia˛ w dół rzeki, a w południe wypogodziło si˛e na tyle, z˙ e mogli zdja´ ˛c bluzy i buty i wystawi´c ciała na dobroczynne działanie słonecznych promieni. — Jak mówi przysłowie, po burzy zawsze wychodzi sło´nce — z zadowoleniem stwierdził Coll. — Od teraz ju˙z b˛edzie dobra pogoda, zobaczysz, Par. Jeszcze trzy dni i b˛edziemy w domu. Par u´smiechnał ˛ si˛e i nic nie odpowiedział. Dzie´n snuł si˛e leniwie, a powietrze znowu zacz˛eło si˛e wypełnia´c letnimi zapachami drzew i kwiatów. Przepływali pod Stra˙znica˛ Południowa.˛ Jej czarna granitowa bryła sterczała milczaco ˛ i tajemniczo ku niebu, wyrastajac ˛ z górskiej skały nad brzegiem rzeki. Nawet z tak du˙zej odległo´sci wygladała ˛ gro´znie. Jej kamie´n był chropowaty i nieprze´zroczysty, tak ciemny, z˙ e zdawał si˛e pochłania´c s´wiatło. O Stra˙znicy Południowej kra˙ ˛zyły najró˙zniejsze pogłoski. Byli tacy, którzy twierdzili, z˙ e jest z˙ ywa˛ istota,˛ karmiac ˛ a˛ si˛e ziemia,˛ na której stoi. Inni mówili, z˙ e potrafi si˛e porusza´c. Niemal wszyscy byli zgodni, z˙ e zdaje si˛e wcia˙ ˛z rosna´ ˛c w wyniku ciagle ˛ trwajacej ˛ budowy. Wydawała si˛e opuszczona. Zawsze sprawiała takie wra˙zenie. Mówiono, z˙ e pełni tam słu˙zb˛e elitarny oddział z˙ ołnierzy federacji, lecz nikt ich nigdy nie widział. Tym lepiej, pomy´slał Par, kiedy przepływali nie niepokojeni obok. Pó´znym popołudniem dotarli do uj´scia rzeki, tam gdzie wpływała do T˛eczowego Jeziora. Jezioro rozpo´scierało si˛e przed nimi — wielki przestwór połyskujacej ˛ srebrzy´scie bł˛ekitnej wody, wyzłoconej na zachodnim skraju przez chylace ˛ si˛e ku horyzontowi sło´nce. T˛ecza, od której wzi˛eło nazw˛e, rozpi˛eta była w górze; wyblakła ju˙z teraz w słonecznym blasku, jej bł˛ekity i szkarłaty stały si˛e niemal niewidoczne, a czerwienie i z˙ ółcie były wypłukane z barwy. W oddali bezgło´snie szybowały z˙ urawie, których długie, pełne wdzi˛eku sylwetki rysowały si˛e wyra´znie na tle jasnego nieba. Ohmsfordowie wyciagn˛ ˛ eli łód´z na brzeg i ustawili ja˛ pod osłona˛ kilku daja˛ cych cie´n drzew pod niska˛ skarpa˛ brzegowa.˛ Rozbili obóz, rozwieszajac ˛ plandek˛e na wypadek ponownej zmiany pogody, po czym Coll zabrał si˛e do łowienia ryb, a Par poszedł nazbiera´c drewna na wieczorne ognisko. Przez pewien czas szedł brzegiem na wschód, rozkoszujac ˛ si˛e jasnym blaskiem wód jeziora i roztaczajacymi ˛ si˛e wokół barwami. Potem zawrócił i wszedł do lasu, gdzie zaczał ˛ zbiera´c kawałki suchego drewna. Po przej´sciu krótkiego odcinka zauwa˙zył, z˙ e las stał si˛e wilgotny i wypełniony odorem rozkładu. Spostrzegł, z˙ e wiele drzew zdawało si˛e butwie´c, ich li´scie były zwi˛edni˛ete i brazowe, ˛ gał˛ezie połamane, a kora łuszczyła si˛e. Poszycie równie˙z wygladało ˛ niezdrowo. Pogrzebał w nim butem i rozejrzał si˛e ciekawie wokół. Wydawało si˛e, z˙ e nie ma

32

tu nic z˙ ywego, z˙ adnych małych zwierzat ˛ przemykajacych ˛ obok ani ptaków nawołujacych ˛ w´sród drzew. Las był pusty. Postanowił wła´snie zrezygnowa´c z poszukiwania drewna w tym kierunku i zawrócił ku brzegowi jeziora, kiedy ujrzał dom. Była to wła´sciwie chata, a nawet i to nie. Niemal całkowicie porastały ja˛ zielska, winoro´sle i krzewy. Deski zwisały lu´zno z jej s´cian, okiennice le˙zały na ziemi, dach si˛e zapadał. Szyby w oknach były wybite, a drzwi wej´sciowe stały otworem. Chat˛e wybudowano na brzegu małej zatoczki wrzynajacej ˛ si˛e gł˛eboko mi˛edzy drzewa. Jej wody był nieruchome i zaro´sni˛ete zielonkawa˛ rz˛esa.˛ Bił od nich obrzydliwy fetor. Parowi chata wydałaby si˛e opuszczona, gdyby nie smu˙zka dymu, dobywajaca ˛ si˛e z przekrzywionego komina. Zawahał si˛e, nie rozumiejac, ˛ jak ktokolwiek mógłby chcie´c mieszka´c w takim otoczeniu. Zastanawiał si˛e, czy rzeczywi´scie kto´s jest w s´rodku, czy te˙z dym jest jedynie pozostało´scia˛ po dawnym ogniu. Potem pomy´slał, czy ów kto´s, kto mo˙ze si˛e tam znajdowa´c, nie potrzebuje pomocy. Niewiele brakowało, a poszedłby to sprawdzi´c, lecz chata i jej otoczenie miały w sobie co´s tak odra˙zajacego, ˛ z˙ e nie mógł si˛e na to zdoby´c. Zamiast tego zawołał gło´sno, pytajac, ˛ czy jest kto´s w domu. Odczekał chwil˛e i zawołał znowu. Poniewa˙z nie było odpowiedzi, odwrócił si˛e niemal z ulga˛ i ruszył w dalsza˛ drog˛e. Kiedy wrócił, Coll czekał ju˙z na niego z rybami, szybko wi˛ec rozpalili ognisko i ugotowali je. Obaj mieli ju˙z do´sc´ ryb, ale w ko´ncu to lepsze ni˙z nic, a oni byli bardziej głodni, ni˙z przypuszczali. Po zjedzeniu kolacji siedzieli i patrzyli, jak sło´nce si˛e chowa za horyzont, a T˛eczowe Jezioro okrywa si˛e srebrzystym blaskiem. Niebo pociemniało i wypełniło si˛e gwiazdami. W´sród ciszy zmierzchu zacz˛eły si˛e budzi´c nocne odgłosy. Cienie le´snych drzew si˛e wydłu˙zyły i stopiły ze soba,˛ tworzac ˛ ciemne plamy, które wchłon˛eły resztki dziennego s´wiatła. Par zastanawiał si˛e wła´snie, jak powiedzie´c Collowi, z˙ e jego zdaniem nie powinni wraca´c do domu, kiedy pojawiła si˛e przed nimi le´sna kobieta. Wyszła spomi˛edzy drzew za ich plecami, wynurzajac ˛ si˛e z ciemno´sci, jakby była jednym z cieni, zgarbiona i powykrzywiana w słabym s´wietle ogniska. Była odziana w kilka warstw łachmanów; sprawiała wra˙zenie, jakby ja˛ w nie przyobleczono w dalekiej przeszło´sci i ju˙z tak pozostawiono. Spo´sród długich kosmyków g˛estych, spłowiałych włosów wyzierała jej surowa, kostropata twarz. Par pomys´lał, z˙ e mo˙ze by´c w ka˙zdym wieku; była tak pomarszczona i zgrzybiała, z˙ e nie sposób go było okre´sli´c. Ostro˙znie wyszła z lasu i zatrzymała si˛e tu˙z poza kr˛egiem z˙ ółtego s´wiatła ogniska, opierajac ˛ si˛e ci˛ez˙ ko na wysłu˙zonym i prze˙zartym od potu kosturze. Uniosła ko´sciste rami˛e, wskazujac ˛ Para. — To ty mnie wołałe´s? — zapytała skrzeczacym ˛ głosem. Par przypatrywał jej si˛e mimo woli. Wygladała ˛ jak co´s wygrzebanego spod ziemi, co nie ma prawa przebywa´c w´sród z˙ ywych i chodzi´c po s´wiecie. Oble33

piona była błotem i zielskami, jakby przylgn˛eły do niej, kiedy spała, i zapu´sciły korzenie. — To ty? — powtórzyła z naciskiem. W ko´ncu domy´slił si˛e, o co jej chodzi. — Przy chacie? Tak, to byłem ja. Le´sna kobieta u´smiechn˛eła si˛e, przy czym jej twarz wykrzywiła si˛e z wysiłku. Była niemal zupełnie bezz˛ebna. — Powiniene´s był wej´sc´ , zamiast sta´c tam na zewnatrz ˛ — zaskrzeczała. — Drzwi były otwarte. — Nie chciałem. . . — Zawsze je tak zostawiam, z˙ eby ka˙zdy, kto przechodzi, czuł si˛e mile widzianym go´sciem. Ogie´n zawsze si˛e pali. — Widziałem dym, ale. . . — Zbierałe´s drewno, prawda? Przybyli´scie z Callahornu? — Jej spojrzenie pow˛edrowało w stron˛e stojacej ˛ na brzegu łodzi. — Przebyli´scie długa˛ drog˛e, co? — Jej wzrok spoczał ˛ znowu na braciach.- Mo˙ze przed czym´s uciekacie? Par natychmiast znieruchomiał. Wymienił szybkie spojrzenie z Collem. Kobieta podeszła bli˙zej, badajac ˛ kosturem grunt pod stopami. — Wielu ucieka w te strony. Ró˙zni tacy. Przybywaja˛ z wyj˛etego spod prawa kraju w poszukiwaniu tego lub owego. — Urwała na chwil˛e. — Wy mo˙ze tak˙ze? Ach, wielu nie chciałoby mie´c z takimi jak wy nic wspólnego, ale nie ja. Nie, ja nie! — Nie uciekamy — odezwał si˛e nagle Coll. — Nie? Wi˛ec dlaczego jeste´scie tak dobrze wyposa˙zeni? — Wykonała szeroki gest kosturem. — Jak si˛e nazywacie? — Czego chcesz? — ostro zapytał Par. Coraz mniej mu si˛e to podobało. Kobieta podeszła jeszcze o krok. Co´s w niej było nie tak, co´s, czego Par wczes´niej nie zauwa˙zył. Jej ciało wydawało si˛e nie w pełni materialne, zarysy jej postaci były nieco rozmyte, jakby przechodziła przez dym albo obłok rozgrzanego powietrza. Równie˙z w jej ruchach było co´s nienaturalnego, co nie wynikało jedynie z jej wieku. Wydawała si˛e sklecona z osobnych kawałków, jak jedna z marionetek u˙zywanych w jarmarcznych przedstawieniach, spojona w przegubach i poruszana sznurkami. Zapach zatoki i walacej ˛ si˛e chaty bił od niej nawet tutaj. Nagle wciagn˛ ˛ eła w nozdrza powietrze, jakby zdała sobie z tego spraw˛e. — Co to? — Utkwiła oczy w chłopcu. — Czy˙zbym czuła zapach magii? Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Kimkolwiek była ta kobieta, nie chciał mie´c z nia˛ dłu˙zej do czynienia. — Tak, to magia! Czysta jak kryształ i mocna jak z˙ ycie! — Starucha przecia˛ gn˛eła po˙zadliwie ˛ j˛ezykiem po wargach. — Słodka jak krew dla wilków! Tego było ju˙z dla Colla za wiele. — Lepiej wracaj tam, skad ˛ przyszła´s — rzekł do niej, nie próbujac ˛ ukry´c wrogo´sci. — Nic tu po tobie. Odejd´z! 34

Le´sna kobieta jednak nie ruszyła si˛e z miejsca. Wykrzywiła usta w szyderczym grymasie, a jej oczy stały si˛e nagle czerwone jak roz˙zarzone w˛egle. — Podejd´z tu do mnie! — zasyczała. — Ty, chłopcze! — wskazała Para. — Podejd´z do mnie! Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e. Par i Coll cofn˛eli si˛e ostro˙znie, odsuwajac ˛ si˛e od ogniska. Kobieta podeszła jeszcze kilka kroków do przodu, omijajac ˛ s´wiatło, spychajac ˛ ich gł˛ebiej w ciemno´sc´ . — Mój słodki! — wymamrotała pod nosem. — Pozwól mi si˛e spróbowa´c! Bracia nie cofn˛eli si˛e tym razem przed nia,˛ nie chcac ˛ si˛e bardziej oddala´c od s´wiatła. Starucha dostrzegła stanowczo´sc´ w ich oczach i jej usta wykrzywił zło´sliwy u´smiech. Podeszła jeszcze o krok do przodu i jeszcze o krok. . . Coll rzucił si˛e na nia,˛ kiedy wpatrywała si˛e w Para, i spróbował ja˛ pochwyci´c i wykr˛eci´c jej ramiona. Okazała si˛e jednak o wiele szybsza. Kostur przeciał ˛ powietrze i uderzył go w skro´n z głuchym trzaskiem, powalajac ˛ na ziemi˛e. Natychmiast przypadła do niego, wyjac ˛ jak oszalałe zwierz˛e. Tym razem Par ja˛ uprzedził. Niewiele my´slac, ˛ posłu˙zył si˛e pie´snia˛ i wysłał w stron˛e staruchy seri˛e przera˙zajacych ˛ obrazów. Cofn˛eła si˛e zaskoczona, usiłujac ˛ odp˛edzi´c obrazy r˛ekami i kosturem. Par wykorzystał sposobno´sc´ , z˙ eby podbiec do Colla i postawi´c go na nogi. Szybko odciagn ˛ ał ˛ brata od miejsca, gdzie starucha rozdzierała palcami powietrze. Nagle kobieta przestała si˛e miota´c, pozwalajac ˛ obrazom igra´c swobodnie wokół niej, i odwróciła si˛e w stron˛e Para z u´smiechem, który zmroził mu krew w z˙ y˙ łach. Zeby wzbudzi´c w niej przestrach, Par posłał jej obraz demona, lecz tym razem kobieta wyciagn˛ ˛ eła po niego r˛ek˛e, otworzyła usta i wessała przez nie powietrze wokół siebie. Obraz rozpłynał ˛ si˛e. Kobieta oblizała si˛e i zaskowyczała. Par wysłał wojownika w zbroi. Starucha po˙zarła go zachłannie. Znowu podchodziła coraz bli˙zej, nie powstrzymywana ju˙z przez obrazy, a nawet pragnac, ˛ by wysyłał ich wi˛ecej. Sprawiała wra˙zenie, jakby si˛e rozkoszowała smakiem magii, jakby z rado´scia˛ ja˛ pochłaniała. Par usiłował podtrzyma´c Colla, lecz jego brat, wcia˙ ˛z ogłuszony, osuwał mu si˛e w ramionach. — Coll, obud´z si˛e! — ponaglał go szeptem. — Chod´z, chłopcze — powtórzyła cicho kobieta. Kiwała na niego palcem i podchodziła bli˙zej. — Chod´z, nakarm mnie! Nagle ognisko wybuchło jaskrawym blaskiem i na polanie zrobiło si˛e jasno jak w dzie´n. Starucha cofn˛eła si˛e przed s´wiatłem, a jej nagły okrzyk przeszedł we w´sciekły pomruk. Par wpatrywał si˛e w z˙ ar, mru˙zac ˛ oczy. Spomi˛edzy drzew wyłonił si˛e siwowłosy starzec w szarym odzieniu, o skórze brazowej ˛ jak wyschni˛ete drewno. Wszedł z ciemno´sci w krag ˛ s´wiatła jak zbudzony do z˙ ycia duch. Na ustach miał złowieszczy u´smiech, a z jego oczu bił osobliwy blask. Par obrócił si˛e ostro˙znie, szukajac ˛ r˛eka˛ długiego no˙za przy pasie. Jeszcze jeden, pomy´slał z przera˙zeniem, i raz jeszcze potrzasn ˛ ał ˛ Collem, próbujac ˛ go obudzi´c. 35

Starzec jednak nie zwracał na´n uwagi. Skoncentrował si˛e wyłacznie ˛ na le´snej kobiecie. — Znam ci˛e — powiedział cicho. — W nikim ju˙z nie budzisz strachu. Precz stad ˛ albo ze mna˛ b˛edziesz miała do czynienia! Starucha zasyczała na niego jak wa˙ ˛z i przykucn˛eła, jakby szykujac ˛ si˛e do skoku. Dostrzegła jednak w twarzy starca co´s, co ja˛ powstrzymało od ataku. Powoli zacz˛eła si˛e wycofywa´c, obchodzac ˛ ognisko wokół. — Wracaj do ciemno´sci — szepnał ˛ starzec. Le´sna kobieta zasyczała po raz ostatni, po czym odwróciła si˛e i znikn˛eła bezgło´snie mi˛edzy drzewami. Jeszcze przez chwil˛e w powietrzu unosił si˛e jej zapach. Starzec niemal w roztargnieniu skinał ˛ r˛eka˛ na ogie´n, który powrócił do normalnego stanu. Noc wypełniła si˛e na nowo kojacymi ˛ odgłosami i wszystko było jak przedtem. Starzec chrzakn ˛ ał ˛ i postapił ˛ kilka kroków naprzód, wchodzac ˛ w krag ˛ s´wiatła. — No có˙z. Widocznie zabłakał ˛ si˛e tutaj jeden z małych nocnych strachów — mruknał ˛ z odraza.˛ Spojrzał pytajaco ˛ na Para. — Nic ci nie jest, młody Ohmsfordzie? A ten tutaj? To Coll, prawda? Niezgorzej oberwał. Par przytaknał, ˛ układajac ˛ brata na ziemi. — Owszem. Czy mógłby´s mi poda´c tamta˛ chust˛e i troch˛e wody? — Starzec spełnił jego pro´sb˛e i Par przetarł skro´n brata, na której tworzył si˛e ju˙z wielki siniak. Coll skrzywił si˛e, uniósł tułów z ziemi i opu´scił głow˛e mi˛edzy kolana, czekajac, ˛ a˙z pulsujacy ˛ ból ustanie. Par spojrzał w gór˛e. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e starzec wypowiedział imi˛e Colla. — Skad ˛ wiesz, kim jeste´smy? — zapytał ostro˙znie. Oczy starca patrzyły nieruchomo. — Wiem, kim jeste´scie, poniewa˙z was poszukiwałem. Ale nie jestem waszym wrogiem, je´sli o to ci chodzi. — Ale˙z nie. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Przecie˙z nam pomogłe´s. Dzi˛eki. — Nie ma potrzeby dzi˛ekowa´c. — Par znowu pokr˛ecił głowa.˛ — Ta kobieta, czy cokolwiek to było, zdawała si˛e ciebie ba´c. — Nie było to wła´sciwie pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. — By´c mo˙ze. — Starzec wzruszył ramionami. — Znasz ja? ˛ — Słyszałem o niej. Par zawahał si˛e, nie wiedzac, ˛ czy dra˙ ˛zy´c spraw˛e dalej, czy nie. Postanowił da´c jej spokój. — Ach, tak. A dlaczego nas szukałe´s? — Och, to niestety do´sc´ długa historia — odparł starzec takim tonem, jakby opowiedzenie jej całkowicie przerastało jego siły. — Czy nie mogliby´smy usia´ ˛sc´ , skoro mamy o tym rozmawia´c? Ciepło ogniska dobrze by zrobiło moim starym ko´sciom. Nie macie przypadkiem odrobiny piwa? Nie? Szkoda. Có˙z, nie było, 36

jak sadz˛ ˛ e, czasu, by si˛e zaopatrzy´c w takie dobrodziejstwa, zwa˙zywszy sposób, w jaki musieli´scie opuszcza´c Varfleet. W tej sytuacji mo˙zna mówi´c o szcz˛es´ciu, z˙ e w ogóle wyszli´scie z tego cało. — Powoli podszedł bli˙zej i ostro˙znie usiadł na trawie, krzy˙zujac ˛ nogi i starannie układajac ˛ fałdy swej szarej szaty. — Sadziłem, ˛ z˙ e tam was odnajd˛e, ale w tym czasie wydarzyła si˛e ta historia z federacja˛ i zanim zdołałem was zatrzyma´c, wyruszyli´scie w drog˛e na południe. — Si˛egnał ˛ po garnuszek i zaczerpnał ˛ nim wody z wiadra, po czym wypił ja˛ wielkimi łykami. Coll siedział teraz wyprostowany i przypatrywał mu si˛e. Wcia˙ ˛z trzymał przy skroni wilgotna˛ chust˛e. Par usiadł obok niego. Starzec sko´nczył pi´c i wytarł usta r˛ekawem. — Allanon mnie przysłał — o´swiadczył jakby od niechcenia. Nastapiło ˛ długie milczenie, podczas którego Ohmsfordowie patrzyli w osłupieniu najpierw na niego, potem na siebie, a w ko´ncu znowu na niego. — Allanon? — powtórzył Par. — Allanon nie z˙ yje od trzystu lat — wyrzucił z siebie Coll. — To prawda. — Starzec skinał ˛ głowa.˛ — Przej˛ezyczyłem si˛e: był to w istocie duch Allanona, jego cie´n, ale to jednak Allanon. — Duch Allanona? — Coll zdjał ˛ chust˛e ze skroni, zapomniawszy o stłuczeniu. Nie próbował nawet ukry´c swego niedowierzania. — Drogi chłopcze — starzec potarł dłonia˛ zaro´sni˛ety podbródek — b˛edziesz si˛e musiał uzbroi´c w odrobin˛e cierpliwo´sci, zanim zdołam to wyja´sni´c. Wiele z tego, co wam opowiem, b˛edzie dla was trudne do przyj˛ecia, ale musicie spróbowa´c. Wierzcie mi jednak, kiedy wam mówi˛e, z˙ e jest to bardzo wa˙zne. — Mocno zatarł dłonie, wyciagaj ˛ ac ˛ je w stron˛e ognia. — Uwa˙zajcie mnie na razie za posła´nca, dobrze? Uwa˙zajcie mnie za wysłannika Allanona, bo tylko tym teraz dla was jestem. Parze, dlaczego ignorowałe´s sny? — Wiesz o tym? — Par znieruchomiał. — Sny zostały zesłane przez Allanona, z˙ eby ci˛e do niego sprowadzi´c. Nie rozumiesz? To jego głos przemawiał do ciebie, jego duch przybywał, z˙ eby do ciebie przemówi´c. Wzywa ci˛e do Hadeshornu; ciebie, twoja˛ kuzynk˛e Wren i. . . — Wren? — przerwał mu Coll z niedowierzaniem. — Tak wła´snie powiedziałem, nieprawda˙z? — Starzec wydawał si˛e rozdra˙zniony. — Czy wszystko b˛ed˛e musiał dwa razy powtarza´c? Wasza˛ kuzynk˛e Wren Ohmsford. A tak˙ze Walkera Boha. — Stryjka Walkera — rzekł cicho Par. — Przypominam sobie. — Coll spojrzał na brata i z niesmakiem potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To niedorzeczne. Nikt nie wie, gdzie którekolwiek z nich si˛e znajduje! — mruknał. ˛ — Wren z˙ yje gdzie´s w Westlandii w´sród nomadów. Nie ma nawet dachu nad głowa! ˛ A Walkera Boha nikt nie widział od niemal dziesi˛eciu lat. Równie dobrze mo˙ze ju˙z nie z˙ y´c!

37

— Jednak z˙ yje — oznajmił starzec z irytacja˛ w głosie. Spojrzał na Colla znaczaco, ˛ po czym przeniósł wzrok z powrotem na Para. — Wszyscy macie przyby´c do Hadeshornu przed zako´nczeniem obecnego cyklu ksi˛ez˙ yca. W jedna˛ z pierwszych nocy po nowiu Allanon przemówi tam do was. — O magii? — Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Coll schwycił brata za rami˛e. — O cieniowcach? — zapytał z szeroko otwartymi oczami, bezwiednie na´sladujac ˛ ton głosu Para. Starzec pochylił si˛e nagle do przodu z surowym wyrazem twarzy. — O czym zechce! Tak, o magii! I o cieniowcach! O istotach takich jak ta, która dopiero co ci˛e powaliła, jakby´s był małym dzieckiem! Ale przede wszystkim, jak sadz˛ ˛ e, młodzie´ncze, o tym! Cisnał ˛ w ognisko gar´sc´ ciemnego proszku tak niespodziewanie, z˙ e bracia odskoczyli jak oparzeni do tyłu. Płomienie buchn˛eły wysoko jak wówczas, gdy ujrzeli starca po raz pierwszy, lecz tym razem s´wiatło zostało wyssane z powietrza i zrobiło si˛e ciemno. Z mroku wyłonił si˛e obraz, który stawał si˛e coraz wi˛ekszy, a˙z w ko´ncu wydawało si˛e, z˙ e zewszad ˛ ich otacza. Przedstawiał cztery krainy: jałowy i pustynny krajobraz, martwy i spustoszony. Nad wszystkim unosiła si˛e ciemno´sc´ i obłoki ci˛ez˙ kiego od popiołów dymu. Rzeki pełne były zanieczyszcze´n, wody zatrute. Drzewa stały uschni˛ete i powykr˛ecane, odarte z z˙ ycia. Wsz˛edzie rosły krzewy. Ludzie pełzali wokół jak zwierz˛eta, a zwierz˛eta uciekały na ich widok. Wsz˛edzie kra˙ ˛zyły cienie o dziwnych czerwonych oczach, przenikały do ciał pełzajacych ˛ ludzi i dokazywały w nich, sprawiajac, ˛ z˙ e wili si˛e i skr˛ecali, tracac ˛ w ko´ncu kształt i zmieniajac ˛ si˛e nie do poznania. Był to koszmar tak ohydny i przera˙zajacy, ˛ z˙ e młodym Ohmsfordom wydawało si˛e, i˙z im samym si˛e to przydarza i z˙ e krzyk dobywajacy ˛ si˛e z ust dr˛eczonych ludzi jest ich własnym krzykiem. W ko´ncu obraz zniknał ˛ i znowu znajdowali si˛e obok ogniska. Starzec siedział, przygladaj ˛ ac ˛ im si˛e oczami sokoła. — To był fragment mojego snu — wyszeptał Par. — To była przyszło´sc´ — powiedział starzec. — Albo sztuczka — mruknał ˛ wyra´znie poruszony Coll, usiłujac ˛ zapanowa´c nad strachem. Starzec przeszył go gniewnym spojrzeniem. — Przyszło´sc´ jest wcia˙ ˛z zmieniajacym ˛ si˛e labiryntem mo˙zliwo´sci, dopóki nie stanie si˛e tera´zniejszo´scia.˛ Ta, która˛ wam dzisiaj pokazałem, nie jest jeszcze przesadzona. ˛ Z ka˙zdym dniem staje si˛e jednak bardziej prawdopodobna, poniewa˙z nic si˛e nie robi, z˙ eby jej zapobiec. Je´sli chcecie ja˛ zmieni´c, uczy´ncie tak, jak wam powiedziałem. Id´zcie do Allanona! Wysłuchajcie tego, co ma wam do powiedzenia! Coll si˛e nie odzywał; w jego ciemnych oczach wcia˙ ˛z czaiła si˛e watpliwo´ ˛ sc´ . 38

— Powiedz nam, kim jeste´s — poprosił cicho Par. Starzec obrócił si˛e w jego stron˛e, przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym odwrócił wzrok od nich obu, wpatrujac ˛ si˛e w ciemno´sc´ , jakby ukryte tam były s´wiaty i istnienia, które tylko on mógł widzie´c. W ko´ncu spojrzał z powrotem na nich i skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze, chocia˙z nie wiem, jakie to mo˙ze mie´c znaczenie. Nosz˛e imi˛e, które powinni´scie szybko rozpozna´c. Nazywam si˛e Coglin. Przez chwil˛e Par i Coll si˛e nie odzywali. Potem obaj zacz˛eli mówi´c jednoczes´nie. — Coglin, ten sam Coglin, który mieszkał w Estlandii z. . . ? — Ten sam, którego Kimber Boh. . . ? — Tak, tak! — przerwał im, zniecierpliwiony. — Ilu˙z Coglinów mo˙ze istnie´c na s´wiecie! — Zmarszczył brwi, widzac ˛ wyraz ich twarzy. — Nie wierzycie mi, prawda? Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Coglin był starcem w czasach Brin Ohmsford. To było trzysta lat temu. Tamten niespodziewanie si˛e roze´smiał. — Starcem! Ha! A có˙z ty wiesz o starcach, Parze Ohmsfordzie? Tak naprawd˛e to nie masz o nich zielonego poj˛ecia! — Za´smiał si˛e, po czym pokr˛ecił bezradnie głowa.˛ — Posłuchaj. Allanon z˙ ył pi˛ec´ set lat, zanim umarł! Tego nie podajesz w watpliwo´ ˛ sc´ , prawda? Nie sadz˛ ˛ e, skoro tak ch˛etnie opowiadasz t˛e histori˛e! Có˙z wi˛ec jest zdumiewajacego ˛ w tym, z˙ e ja z˙ yj˛e od marnych trzystu lat? — Urwał z zaskakujaco ˛ szelmowskim wyrazem oczu. — Do diaska, a có˙z by´s powiedział, gdybym ci zdradził, z˙ e w istocie z˙ yj˛e jeszcze dłu˙zej? — Zbył go machni˛eciem r˛eki. — Nie, nie sil si˛e na odpowied´z. Powiedz mi raczej, co o mnie wiesz? O Coglinie z twoich opowie´sci? Powiedz mi. Par z zakłopotaniem pokr˛ecił głowa.˛ ˙ był to pustelnik, który mieszkał w Wilderun ze swoja˛ wnuczka,˛ Kimber — Ze ˙ moja praszczurka, Brin Ohmsford, i jej towarzysz, Ron Leah, znale´zli go, Boh. Ze kiedy. . . — Tak, ale co wiesz o nim samym? Przypomnij to sobie teraz, kiedy mnie poznałe´s! Par wzruszył ramionami. ˙ . . — Urwał. — Ze ˙ posługiwał si˛e wybuchajacymi — Ze. ˛ proszkami, z˙ e posiadał wiedz˛e o starych naukach, z˙ e gdzie´s je studiował. — Przypominał sobie szczegóły opowie´sci o Coglinie i musiał przyzna´c, z˙ e twierdzenie starca nie wydaje mu si˛e ju˙z takie absurdalne. — Posługiwał si˛e ró˙znymi formami magicznej mocy, takimi, które druidzi odrzucili, przebudowujac ˛ stary s´wiat. Do diaska! Jes´li jeste´s Coglinem, nadal musisz mie´c taka˛ sama˛ moc. Czy tak jest? Czy to taka sama magia jak moja? — Par! — Na twarzy Colla nagle pojawił si˛e niepokój. 39

— Jak twoja? — szybko zapytał starzec. — Taka magia jak w pie´sni? Nie, nigdy! Nie tak nieobliczalna jak ona! Na tym zawsze polegał problem z druidami i ich elfia˛ magia˛ — była zbyt nieobliczalna! Moc, która˛ ja posiadam, zasadza si˛e na naukach. Ich słuszno´sc´ została potwierdzona w ciagu ˛ wieloletnich bada´n! Nie działa sama przez si˛e, nie rozwija si˛e jak z˙ ywa istota! — Urwał, wykrzywiajac ˛ twarz w pos˛epnym u´smiechu. — Musz˛e jednak przyzna´c, Parze Ohmsfordzie, z˙ e moja moc nie potrafi s´piewa´c! — Czy naprawd˛e jeste´s Coglinem? — zapytał cicho Par głosem zdradzajacym ˛ zdumienie. — Tak — wyszeptał starzec w odpowiedzi. — Tak, chłopcze. — Nast˛epnie szybko obrócił si˛e w stron˛e Colla, który chciał wła´snie mu przerwa´c, i przyło˙zył do ust waski, ˛ ko´scisty palec. — Pst, młody Ohmsfordzie, wiem, z˙ e ciagle ˛ mi nie dowierzasz i twój brat tak˙ze, ale posłuchaj mnie przez chwil˛e. Jeste´scie dzie´cmi elfiego rodu Shannary. Nigdy nie było ich du˙zo i zawsze wiele od nich oczekiwano. My´sl˛e, z˙ e z wami b˛edzie tak samo. By´c mo˙ze jeszcze wi˛ecej. Nie wolno mi zaglada´ ˛ c w przyszło´sc´ . Jak wam powiedziałem, jestem tylko posła´ncem, i to niezbyt dobrym. Prawd˛e powiedziawszy, niech˛etnym posła´ncem. Ale nikt wi˛ecej Allanonowi nie pozostał. — Ale dlaczego ty? — udało si˛e wtraci´ ˛ c Parowi. Na jego szczupłej twarzy malowało si˛e napi˛ecie i niepokój. Starzec umilkł. Jego ko´scista, pomarszczona twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e jeszcze bardziej, jakby z trudem przychodziła mu odpowied´z na to pytanie. Kiedy w ko´ncu przemówił, wokół panowała niemal namacalna cisza. — Poniewa˙z byłem kiedy´s druidem, tak dawno temu, z˙ e ju˙z ledwie pami˛etam, jakie to było uczucie. Studiowałem prawidła magii i prawidła odrzuconych nauk i wybrałem te ostatnie, wyrzekajac ˛ si˛e tym samym wszelkich pretensji do tych pierwszych oraz prawa do dalszego przebywania z druidami. Allanon znał mnie albo, je´sli wolicie, wiedział o moim istnieniu i przypomniał sobie o mnie. Nie, poczekajcie. Przesadzam troch˛e, mówiac, ˛ z˙ e byłem druidem. Nie byłem nim, studiowałem jedynie zasady. Ale Allanon mimo to sobie o mnie przypomniał. Kiedy do mnie przybył, rozmawiał ze mna˛ jak równy z równym, chocia˙z wprost tego nie powiedział. Nie ma nikogo poza mna,˛ kto mógłby zrobi´c to, co jest teraz konieczne, to znaczy odnale´zc´ ciebie i pozostałych oraz przekona´c was o prawdziwo´sci waszych snów. Wszyscy bowiem ju˙z je mieli´scie: Wren i Walker Boh, podobnie jak ty. Wszystkim wam ukazano niebezpiecze´nstwo, jakie skrywa w sobie przyszło´sc´ . Dlatego mnie przysłał. Byłem kiedy´s druidem, w duchu, je´sli nie w praktyce. — Zamrugał oczami, jakby chciał odp˛edzi´c to wspomnienie. — Wcia˙ ˛z jeszcze stosuj˛e wiele magicznych zasad druidów. Nikt o tym nie wiedział. Ani moja wnuczka Kimber, ani wasi przodkowie, nikt. Widzicie, moje z˙ ycie składało si˛e z wielu osobnych istnie´n. Coglin, który towarzyszył Brin Ohmsford do Maelmordu, był pustelnikiem, 40

na pół szale´ncem, na pół kaleka,˛ noszacym ˛ przy sobie magiczne proszki o niezwykłej mocy. Tym byłem wówczas. Kim´s takim si˛e stałem. Musiało potem upłyna´ ˛c wiele lat, nim doszedłem do siebie i znowu zaczałem ˛ zachowywa´c si˛e i mówi´c jak dawniej. To sen druidów tak długo utrzymywał mnie przy z˙ yciu. — Westchnał. ˛ — Znałem jego sekret; opuszczajac ˛ ich, zabrałem go ze soba.˛ Nieraz my´slałem, z˙ eby da´c za wygrana,˛ odda´c si˛e s´mierci, zamiast czepia´c si˛e kurczowo z˙ ycia. Co´s jednak nie pozwalało mi zrezygnowa´c i my´sl˛e teraz, z˙ e mo˙ze był to Allanon, który zza grobu starał si˛e zadba´c o to, z˙ eby po jego s´mierci druidzi mieli cho´cby jednego rzecznika. — Dostrzegł w oczach Para rodzace ˛ si˛e pytanie, odgadł jego tre´sc´ i szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, nie mnie! Nie jestem rzecznikiem, jakiego potrzebuje. Mnie pozostało zaledwie tyle czasu, z˙ eby przekaza´c wiadomo´sc´ , która˛ mi powierzono. Allanon o tym wie. Wiedział, z˙ e nie mo˙ze mnie prosi´c o to, bym si˛e zgodził prowadzi´c z˙ ycie, które kiedy´s odrzuciłem. Musi o to poprosi´c kogo´s innego. — Mnie? — zapytał od razu Par. Starzec na chwil˛e zamilkł. — By´c mo˙ze. Czemu go sam nie zapytasz? Nikt si˛e nie odzywał. Siedzieli pochyleni w stron˛e ogniska, otoczeni zewszad ˛ g˛estym mrokiem. Nawoływanie nocnych ptaków nadlatywało cichym echem ponad wodami T˛eczowego Jeziora. Ów przejmujacy ˛ odgłos w dziwny sposób zdawał si˛e odmierza´c gł˛ebi˛e odczuwanej przez Para niepewno´sci. — Chc˛e go zapyta´c — rzekł w ko´ncu. — My´sl˛e nawet, z˙ e powinienem. — Musisz wi˛ec to zrobi´c. — Starzec s´ciagn ˛ ał ˛ waskie ˛ usta. Coll zaczał ˛ co´s mówi´c, ale si˛e rozmy´slił. — Cała ta sprawa wymaga powa˙znego zastanowienia — powiedział w ko´ncu. — Jest na to niewiele czasu — mruknał ˛ starzec. — Nie powinni´smy wi˛ec trwoni´c tego, który nam pozostał — odparł rzeczowo Coll. Nie mówił ju˙z w sposób opryskliwy, a jedynie zdecydowany. Par patrzył przez chwil˛e na brata, po czym skinał ˛ głowa.˛ — Coll ma racj˛e. B˛ed˛e musiał to przemy´sle´c. Starzec wzruszył ramionami, jakby dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e nic wi˛ecej nie mo˙ze zrobi´c, i wstał. — Przekazałem wam wiadomo´sc´ , która˛ mi powierzono, i pora mi rusza´c w drog˛e. Musz˛e jeszcze odwiedzi´c pozostałych. Ohmsfordowie powstali wraz z nim, zaskoczeni. — Odchodzisz teraz, jeszcze tej nocy? — zapytał szybko Par. Wyobra˙zał sobie, z˙ e starzec pozostanie dłu˙zej, usiłujac ˛ ich przekona´c o doniosło´sci snów. — Tak b˛edzie najlepiej. Im wcze´sniej wyrusz˛e w dalsza˛ podró˙z, tym szybciej si˛e ona sko´nczy. Mówiłem ci, z˙ e do ciebie przyszedłem najpierw. — Ale w jaki sposób odnajdziesz Wren i Walkera? — chciał wiedzie´c Coll.

41

— Tak samo jak was. — Starzec strzelił palcami i na chwil˛e rozbłysło srebrzyste s´wiatło. Jego twarz wygladała ˛ upiornie w blasku ognia. — Magia! Wyciagn ˛ ał ˛ ko´scista˛ dło´n. Par uchwycił ja˛ pierwszy i stwierdził, z˙ e starzec ma z˙ elazny u´scisk. Coll poczuł to samo. Spojrzeli po sobie. — Pozwólcie, z˙ e udziel˛e wam pewnej rady — rzekł nagle starzec. — Nie musicie jej oczywi´scie przyja´ ˛c, lecz mo˙ze zechcecie. Opowiadacie te historie, legendy o druidach i o magii, i o waszych przodkach, a wszystkie one sa˛ rodzajem litanii tego, co było i min˛eło. To pi˛ekne, ale nie chcecie chyba traci´c z pola widzenia tera´zniejszo´sci. Wszystkie opowie´sci s´wiata nie b˛eda˛ warte funta kłaków, je´sli si˛e spełni wizja, która˛ wam ukazałem. Musicie z˙ y´c w tym s´wiecie, nie w jakim´s innym. Magia słu˙zy wielu celom, lecz wy jej u˙zywacie tylko w jeden sposób. Musicie odkry´c, do czego jeszcze mo˙zna ja˛ wykorzysta´c. A b˛edzie to mo˙zliwe dopiero wówczas, gdy ja˛ zrozumiecie. Sadz˛ ˛ e bowiem, z˙ e wcale jej nie rozumiecie, z˙ aden z was. — Przygladał ˛ im si˛e przez chwil˛e, po czym odwrócił si˛e i ruszył ci˛ez˙ ko naprzód, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku. — Nie zapomnijcie, pierwsza noc nowiu! — Przystanał, ˛ kiedy jego posta´c była ju˙z tylko cieniem, i obejrzał si˛e do tyłu. — Jeszcze o jednym powinni´scie pami˛eta´c: uwa˙zajcie na siebie. — Jego głos stał si˛e nagle ostry. — Cieniowce to nie plotki i bajki wyssane z palca. Sa˛ równie realne jak wy czy ja. Do dzisiaj mogli´scie sadzi´ ˛ c inaczej, ale teraz ju˙z wiecie. B˛eda˛ na was czeka´c, dokadkolwiek ˛ pójdziecie. Ta kobieta była równie˙z jednym z nich. Przyszła tutaj w˛eszy´c, poniewa˙z wyczuła, z˙ e posiadacie magiczna˛ moc. Inne b˛eda˛ robi´c to samo. — Znowu ruszył z miejsca. — Wiele istot b˛edzie na was polowało — ostrzegł ich cicho. Zamruczał jeszcze co´s do siebie, czego z˙ aden z nich nie dosłyszał, po czym powoli pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Po chwili zniknał ˛ zupełnie.

V Par i Coll Ohmsfordowie niewiele spali tej nocy. Nie kładli si˛e jeszcze długo po odej´sciu starca, rozmawiajac ˛ i sprzeczajac ˛ si˛e, trawieni niepokojem, do którego nie potrafili si˛e przyzna´c. Nieustannie wypatrywali w mroku zapowiedzianych istot — cieniowców lub innych stworze´n — które miały na nich polowa´c. Nawet potem, kiedy nie pozostało ju˙z wiele do powiedzenia, kiedy zawin˛eli si˛e w koce i zamkn˛eli oczy zm˛eczeni, przezwyci˛ez˙ ajac ˛ strach, ich sen był niespokojny. Przewracali si˛e i rzucali na posłaniach, budzac ˛ si˛e i rozbudzajac ˛ nawzajem z dr˛eczac ˛ a˛ regularno´scia˛ a˙z do rana. O s´wicie wygrzebali si˛e spod swoich ciepłych okry´c, umyli w zimnych wodach jeziora i niemal od razu zacz˛eli od nowa rozmawia´c i sprzecza´c si˛e. Na tym upłyn˛eło im równie˙z s´niadanie, co miało t˛e dobra˛ stron˛e, z˙ e chocia˙z znów niewiele było do zjedzenia, mogli zapomnie´c o swoich pustych z˙ oładkach. ˛ Ich rozmowy, coraz cz˛es´ciej przeradzajace ˛ si˛e w sprzeczki, dotyczyły starca podajacego ˛ si˛e za Coglina oraz snów, które mogły, cho´c nie musiały, by´c zesłane przez Allanona. Zahaczały równie˙z o takie uboczne tematy, jak cieniowce, szperacze federacji, nieznajomy, który uratował ich w Varfleet, oraz to, czy s´wiat ma jeszcze jaki´s sens, czy nie. Ju˙z wcze´sniej wyrobili sobie poglady ˛ na te sprawy, a poniewa˙z w wi˛ekszo´sci bardzo si˛e one ró˙zniły, musieli si˛e teraz porozumiewa´c ponad rozległym obszarem niezgodno´sci. Ju˙z w niecała˛ godzin˛e po s´wicie mieli siebie nawzajem serdecznie dosy´c. — Nie mo˙zesz zaprzeczy´c, z˙ e istnieje mo˙zliwo´sc´ , i˙z ten starzec naprawd˛e jest Coglinem! — Par powtarzał to ju˙z chyba po raz setny, kiedy odnosili namiot do łodzi. — Nie zaprzeczam temu. — Coll wzruszył krótko ramionami. — A je´sli naprawd˛e jest Coglinem, to nie mo˙zesz zaprzeczy´c, z˙ e wszystko, co nam powiedział, równie˙z mo˙ze by´c prawda! ˛ — Temu równie˙z nie przecz˛e. — No, a le´sna kobieta? Czym była, je´sli nie cieniowcem, nocna˛ istota˛ rozporzadzaj ˛ ac ˛ a˛ magia˛ silniejsza˛ od naszej? — Od twojej.

43

— Przepraszam. — Par si˛e zaperzył. — Od mojej. Chodzi o to, z˙ e naprawd˛e była cieniowcem! Musiała by´c! A wi˛ec przynajmniej cz˛es´c´ tego, co powiedział nam starzec, jest prawda,˛ czy ci si˛e to podoba, czy nie! — Poczekaj chwil˛e! — Coll upu´scił koniec plandeki i stał teraz z r˛ekoma wspartymi o biodra, spogladaj ˛ ac ˛ na brata z wystudiowanym oburzeniem. — Zawsze to robisz, kiedy si˛e sprzeczamy. Dokonujesz tych niedorzecznych skoków my´slowych i zachowujesz si˛e tak, jakby były one w pełni uzasadnione. W jaki sposób z tego, z˙ e ta kobieta była cieniowcem, wynika, z˙ e starzec mówił prawd˛e? — Poniewa˙z je˙zeli. . . — Przy czym nie kwestionuj˛e nawet twego twierdzenia, i˙z rzeczywi´scie była cieniowcem — ostro przerwał mu Coll. — Chocia˙z nie mamy najmniejszego poj˛ecia, czym sa˛ cieniowce. Poza tym równie dobrze mogła by´c czym´s zupełnie innym. — Czym´s innym? Czym zatem. . . ? — Na przykład towarzyszka˛ starca. Przyn˛eta˛ majac ˛ a˛ nada´c cechy prawdopodobie´nstwa jego historii. — To niedorzeczne! — Par nie posiadał si˛e ze zło´sci. — Czemu miałoby to słu˙zy´c? Coll w zamy´sleniu s´ciagn ˛ ał ˛ usta. — Temu oczywi´scie, z˙ eby ci˛e przekona´c, by´s si˛e z nim udał do Hadeshornu. ˙ Zeby ci˛e sprowadzi´c z powrotem do Callahornu. Zastanów si˛e nad tym. Mo˙ze tego starca równie˙z interesuje magia, podobnie jak federacj˛e. — Nie wierz˛e w to. — Par gwałtownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Tylko dlatego, z˙ e nie lubisz wierzy´c w co´s, na co sam pierwszy nie wpadłe´s — zauwa˙zył uszczypliwie Coll, znowu podnoszac ˛ koniec plandeki. — Co´s sobie wbijesz do głowy i koniec. Tym razem nie rób tego zbyt pochopnie. Trzeba rozwa˙zy´c równie˙z inne mo˙zliwo´sci i wła´snie wskazałem ci jedna˛ z nich. W milczeniu dotarli do brzegu rzeki i uło˙zyli plandek˛e na dnie łodzi. Chocia˙z sło´nce wstało dopiero nad horyzontem, zaczynało si˛e ju˙z robi´c ciepło. Powierzchni T˛eczowego Jeziora nie marszczył najl˙zejszy podmuch wiatru, a w powietrzu unosił si˛e zapach polnych kwiatów i trawy. Coll odwrócił si˛e. — Wiesz, to nawet nie o to chodzi, z˙ e masz zdecydowane poglady. ˛ Tylko z˙ e potem uwa˙zasz, z˙ e powinienem si˛e po prostu z nimi zgadza´c. Nie powinienem si˛e sprzecza´c, lecz ust˛epowa´c. Otó˙z nie mam takiego zamiaru. Je´sli chcesz wyruszy´c do Hadeshornu i pod Smocze Z˛eby, to prosz˛e bardzo, zrób to. Ale przesta´n si˛e zachowywa´c, jakbym ja powinien skaka´c ze szcz˛es´cia, z˙ e mog˛e pój´sc´ z toba.˛ Par nic w pierwszej chwili nie odpowiedział. My´slał o okresie ich wspólnego dorastania. Był o dwa lata starszy od Colla i chocia˙z był słabszy fizycznie, to on zawsze we wszystkim przewodził. Miał wszak˙ze władz˛e nad magia˛ i to zapewniało mu uprzywilejowana˛ pozycj˛e. To prawda, był stanowczy; musiał by´c 44

stanowczy, je´sli nie chciał ulega´c pokusie rozwiazywania ˛ wszystkich problemów za pomoca˛ magii. Nie był tak zrównowa˙zony, jak powinien; i dzisiaj nie było pod tym wzgl˛edem lepiej. Coll zawsze był bardziej opanowany z nich obu, trudno go było wyprowadzi´c z równowagi. Rozwa˙zny i ostro˙zny — był urodzonym rozjemca˛ w sasiedzkich ˛ kłótniach i sporach, poniewa˙z nikt inny nie potrafił tak oddziaływa´c na otoczenie sama˛ swa˛ fizyczna˛ obecno´scia.˛ Nikt te˙z nie był lubiany tak jak on, gdy˙z nale˙zał do ludzi, którzy natychmiast zjednuja˛ sobie sympati˛e. Wcia˙ ˛z si˛e wszystkimi opiekował, łagodził antagonizmy, leczył zraniona˛ dum˛e. Par natomiast zawsze był w natarciu, niepomny na takie rzeczy, wcia˙ ˛z poszukujacy ˛ nowych obszarów do spenetrowania, nowych wyzwa´n, które mógłby podja´ ˛c, nowych pomysłów, które mógłby wprowadzi´c w z˙ ycie. Był wizjonerem, lecz brakowało mu wra˙zliwo´sci Colla. Wyra´znie dostrzegał mo˙zliwo´sci, jakich dostarcza z˙ ycie, lecz to Coll najlepiej rozumiał, jakich ofiar ono wymaga. W przeszło´sci wielokrotnie osłaniali si˛e nawzajem, kryjac ˛ swoje bł˛edy. Lecz Par zawsze mógł odwoła´c si˛e do magii i osłanianie Colla zwykle niewiele go kosztowało. Z Collem rzecz miała si˛e inaczej. Osłanianie Para kosztowało go czasem bardzo wiele. Par był jednak jego bratem, kochał go, wi˛ec nigdy si˛e nie skar˙zył. Niekiedy, my´slac ˛ o dawnych czasach, Par czuł si˛e zawstydzony tym, jak wiele pozwalał swemu bratu dla siebie robi´c. Odp˛edził wspomnienia. Coll patrzył na niego, czekajac ˛ na odpowied´z. Par poruszył si˛e nerwowo, zastanawiajac ˛ si˛e, jak powinna ona brzmie´c. Potem rzekł po prostu: — No dobrze. Co według ciebie powinni´smy zrobi´c? — Do diaska, nie wiem, co powinni´smy zrobi´c! — odparł od razu Coll. — Wiem tylko, z˙ e jest wiele pyta´n i dopóki nie zdołamy odpowiedzie´c przynajmniej na niektóre z nich, nie powinni´smy si˛e na nic decydowa´c! Par spokojnie skinał ˛ głowa.˛ — Chcesz powiedzie´c, z˙ e nie powinni´smy tego robi´c przed nastaniem nowiu. — Wiesz dobrze, z˙ e do tego czasu pozostały jeszcze ponad trzy tygodnie! — To wcale nie tak długo, jak ci si˛e wydaje! — Par zacisnał ˛ z˛eby. — W jaki sposób mieliby´smy odpowiedzie´c do tego czasu na wszystkie pytania? Coll patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. — Jeste´s niemo˙zliwy, wiesz? Odwrócił si˛e i ruszył z brzegu w stron˛e miejsca, gdzie le˙zały ich koce i naczynia kuchenne, i zaczał ˛ je znosi´c do łodzi. Nie patrzył na Para. Par stał nieruchomo, obserwujac ˛ brata w milczeniu. Przypomniał sobie, jak Coll wyciagn ˛ ał ˛ go pół˙zywego z Rappahalladranu, kiedy wpadł w jego rwacy ˛ nurt podczas letniej wycieczki. Zniknał ˛ pod woda˛ i Coll musiał po niego nurkowa´c. Zaniósł go potem do domu na plecach, trz˛esacego ˛ si˛e od goraczki ˛ i na wpół przytomnego. Miał wra˙zenie, z˙ e brat zawsze si˛e nim opiekował. Czemu wła´sciwie tak było, zapytywał teraz sam siebie, skoro to on posiadał magiczna˛ moc? 45

Coll sko´nczył pakowa´c łód´z i Par podszedł do niego. — Przykro mi — powiedział wyczekujaco. ˛ Coll przez chwil˛e spogladał ˛ na niego z powaga,˛ po czym u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie, wcale nie jest ci przykro. Tylko tak mówisz. — Nieprawda! — Par równie˙z si˛e u´smiechnał ˛ — Ale˙z tak! Chcesz po prostu u´spi´c moja˛ czujno´sc´ , z˙ eby potem, kiedy b˛edziemy ju˙z na s´rodku jeziora, znowu zacza´ ˛c swoje pokr˛etne wywody! — Coll s´miał si˛e ju˙z na całe gardło. — Wi˛ec dobrze. — Par przybrał mo˙zliwie udr˛eczony wyraz twarzy. — To prawda. Nie jest mi przykro. — Wiedziałem! — tryumfował Coll. — Ale mylisz si˛e co do przyczyny moich przeprosin. Nie ma to nic wspólnego z wysadzaniem ci˛e na s´rodku jeziora. Po prostu usiłuj˛e zrzuci´c z siebie brzemi˛e winy, która˛ zawsze odczuwałem z powodu bycia starszym bratem. — Nie przejmuj si˛e! — Coll trzymał si˛e za brzuch ze s´miechu. — Zawsze byłe´s okropnym starszym bratem! Par dał mu szturcha´nca, Coll mu go oddał i na jaki´s czas ró˙znice zda´n poszły ´ w zapomnienie. Smiej ac ˛ si˛e, spojrzeli ostatni raz na miejsce swego obozowiska i zepchn˛eli łód´z na jezioro, gramolac ˛ si˛e do niej, dopiero kiedy wypłyn˛eła na gł˛ebsza˛ wod˛e. Coll bez słowa chwycił za wiosła. Płyn˛eli wzdłu˙z brzegu na zachód, nasłuchujac ˛ szczebiotu ptaków dobiegajace˛ go od strony drzew i sitowia i czujac ˛ na skórze coraz cieplejsze promienie sło´nca. Przez pewien czas milczeli, cieszac ˛ si˛e odnowionym poczuciem wzajemnej wi˛ezi i uwa˙zajac, ˛ by od razu nie wszcza´ ˛c nowej sprzeczki. Par jednak przyłapał si˛e na tym, z˙ e wcia˙ ˛z roztrzasa ˛ to wszystko w my´slach, i był pewien, z˙ e Coll robi to samo. W jednym jego brat miał racj˛e — było mnóstwo pyta´n bez odpowiedzi. Rozmy´slajac ˛ o zdarzeniach poprzedniego wieczora, Par z˙ ałował, z˙ e nie przyszło mu do głowy poprosi´c starca o troch˛e wi˛ecej informacji. Czy starzec wiedział na przykład, kim jest nieznajomy, który uratował ich w Varfleet? Wiedział o ich tamtejszej przygodzie, musiał wi˛ec tak˙ze mie´c jakie´s poj˛ecie o tym, w jaki sposób uciekli. Udało mu si˛e ich wytropi´c, najpierw w Varfleet, a potem na Mermidonie, i bez wi˛ekszego trudu przep˛edził le´sna˛ kobiet˛e mogac ˛ a˛ by´c cieniowcem. Rozporzadzał ˛ jakiego´s rodzaju moca,˛ by´c mo˙ze magia˛ druidów, by´c mo˙ze wiedza˛ starego s´wiata — nie wyjawił jednak, czym ona jest ani jak działa. Na czym wła´sciwie polegał jego zwiazek ˛ z Allanonem? A mo˙ze było to jedynie twierdzenie pozbawione podstaw w rzeczywisto´sci? I dlaczego tak łatwo dał za wygrana,˛ kiedy Par powiedział, z˙ e musi jeszcze rozwa˙zy´c spraw˛e udania si˛e do Hadeshornu na spotkanie z Allanonem? Czy˙z nie powinien był wło˙zy´c wi˛ecej wysiłku w nakłonienie Para do podj˛ecia wyprawy?

46

Lecz najbardziej niepokojace ˛ było pytanie, którego w ogóle nie miał odwagi przedyskutowa´c z Collem, poniewa˙z dotyczyło ono wła´snie brata. Sny powiedziały Parowi, z˙ e jest potrzebny i z˙ e potrzebni sa˛ równie˙z jego kuzynka Wren oraz jego stryj Walker Boh. Starzec powiedział to samo — z˙ e wezwani zostali Par, Wren i Walker. Czemu nie było wzmianki o Collu? Na to pytanie zupełnie nie znajdował odpowiedzi. Z poczatku ˛ my´slał, i˙z jest tak dlatego, z˙ e on posiada magiczna˛ moc, a Coll nie, i z˙ e wezwanie ma co´s wspólnego z pie´snia.˛ Lecz dlaczego w takim razie potrzebna była Wren? Ona równie˙z nie miała magicznej mocy. Z Walkerem Bohem rzecz miała si˛e oczywi´scie inaczej, gdy˙z zawsze kra˙ ˛zyły o nim pogłoski, z˙ e wie o magii co´s, czego nie wie nikt inny. Ale nie Wren. I Coll tak˙ze nie. A jednak Wren została wyra´znie wymieniona, a Coll nie. To wła´snie bardziej ni˙z cokolwiek innego sprawiało, z˙ e nie wiedział, co ma zrobi´c. Chciał zna´c przyczyn˛e snów; je´sli starzec mówił prawd˛e o Allanonie, to Par chciał wiedzie´c, co druid ma do powiedzenia. Lecz nie chciał nawet o tym słysze´c, je´sli oznaczało to rozstanie z Collem. Coll był dla niego wi˛ecej ni˙z bratem; był jego najlepszym przyjacielem, najbardziej zaufanym towarzyszem, praktycznie jego drugim ja. Par nie miał zamiaru anga˙zowa´c si˛e w co´s, przy czym nie była po˙zadana ˛ obecno´sc´ ich obu. Po prostu nie zamierzał tego robi´c. Jednak˙ze starzec nie zabronił Collowi z nim i´sc´ . Sny równie˙z nie. Ani starzec, ani sny nie przestrzegały przed tym. Po prostu go pomijały. Dlaczego? Poranek upływał powoli i zaczał ˛ wia´c wiatr. Bracia ustawili maszt i rozpi˛eli z˙ agiel, u˙zywajac ˛ do tego celu plandeki oraz jednego z wioseł. Wkrótce mkn˛eli po T˛eczowym Jeziorze, którego wody chlupotały i pieniły si˛e wokół nich. Kilka razy łód´z omal si˛e nie wywróciła, lecz pozostawali czujni na nagłe zmiany wiatru i balansujac ˛ ciałami, unikali wywrotki. Wzi˛eli kurs na południe i wczesnym popołudniem dotarli do uj´scia Rappahalladranu. Tam wyciagn˛ ˛ eli łód´z na brzeg w małej zatoczce, przykryli ja˛ sitowiem i gał˛eziami, pozostawiajac ˛ w s´rodku wszystko prócz koców oraz sprz˛etów kuchennych, i ruszyli pieszo w gór˛e rzeki, w stron˛e lasu Duln. Wkrótce jednak uznali, z˙ e skróca˛ sobie drog˛e, idac ˛ na przełaj, i oddalili si˛e od rzeki, kierujac ˛ si˛e w stron˛e pogórza Leah. Nie rozmawiali o celu swej w˛edrówki od poprzedniego wieczora, kiedy zawarli milczace ˛ porozumienie, z˙ e pó´zniej si˛e nad tym zastanowia.˛ Oczywi´scie nie ˙ uczynili tego. Zaden z nich nie poruszył ponownie tego tematu. Coll dlatego, z˙ e i tak poda˙ ˛zali w kierunku, w którym chciał si˛e uda´c, Par za´s dlatego, z˙ e przyznawał bratu w duchu racj˛e, z˙ e trzeba jeszcze pomy´sle´c, zanim podejma˛ podró˙z z powrotem na północ do Callahornu. Shady Vale była równie dobrym miejscem jak ka˙zde inne, by doprowadzi´c te rozmy´slania do ko´nca. 47

Co dziwne, chocia˙z od wczesnego ranka nie rozmawiali o snach ani o starcu, ani o pozostałych sprawach, zacz˛eli niezale˙znie od siebie rozwa˙za´c na nowo swoje stanowiska i zbli˙za´c si˛e do siebie, przy czym ka˙zdy z nich przyznawał w duchu, z˙ e by´c mo˙ze drugi ma jednak troch˛e racji. Kiedy w ko´ncu ponownie zacz˛eli o tym dyskutowa´c, ju˙z si˛e nie kłócili. Zrobiło si˛e tymczasem popołudnie, było goraco ˛ i parno, sło´nce płon˛eło nad nimi jak o´slepiajaca ˛ biała kula, zmuszajac ˛ ich do osłaniania oczu r˛eka.˛ Przed nimi roztaczał si˛e krajobraz pofałdowanych wzgórz, okrytych kobiercem traw i polnych kwiatów, w´sród których znaczyły si˛e gdzieniegdzie k˛epy szerokolistnych drzew oraz plamy zaro´sli i skał. Mgły, otulajace ˛ wy˙zyn˛e przez cały rok, cofn˛eły si˛e w wy˙zsze regiony, ust˛epujac ˛ przed słonecznym blaskiem, i czepiały si˛e grani i szczytów skał jak postrz˛epione kawałki waty. — My´sl˛e, z˙ e le´sna kobieta naprawd˛e bała si˛e starca — mówił Par, kiedy pi˛eli si˛e po długim, łagodnym zboczu ku k˛epie jesionów. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby udawała. Nikt by tego tak dobrze nie zagrał. — Chyba masz racj˛e. Chciałem jedynie zmusi´c ci˛e do my´slenia, mówiac, ˛ z˙ e moga˛ by´c wspólnikami. Zastanawiam si˛e tylko, czy starzec powiedział nam wszystko, co wie. Z opowie´sci o Allanonie najbardziej utkwiło mi w pami˛eci, z˙ e był nadzwyczaj ostro˙zny w stosunkach z Ohmsfordami. — Nigdy nie mówił im wszystkiego, to prawda. — Mo˙ze wi˛ec starzec jest w tym do niego podobny. Osiagn ˛ awszy ˛ szczyt wzgórza, rzucili zwini˛ete koce w cieniu jesionów i stan˛eli znu˙zeni, spogladaj ˛ ac ˛ na wy˙zyn˛e. Obaj byli mokrzy od potu i koszule kleiły im si˛e do pleców. — Nie dojdziemy dzisiaj do Shady Vale — rzekł Par, siadajac ˛ na ziemi pod jednym z drzew. — Na to wyglada. ˛ — Coll usadowił si˛e obok niego i rozprostował ko´sci. — Zastanawiałem si˛e wła´snie. . . — To nigdy nie zaszkodzi. . . — Zastanawiałem si˛e, gdzie mogliby´smy sp˛edzi´c noc. Przyjemnie byłoby dla odmiany przespa´c si˛e w łó˙zku. — Przez grzeczno´sc´ nie zaprzecz˛e. — Coll za´smiał si˛e. — Masz jaki´s pomysł, gdzie mogliby´smy znale´zc´ łó˙zko na tym pustkowiu? Par obrócił si˛e powoli i spojrzał na niego. — Owszem, mam. Domek my´sliwski Morgana stoi o par˛e mil stad ˛ na południe. Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, z˙ eby´smy wypo˙zyczyli go sobie na t˛e noc. — Tak, na pewno. — Coll w zamy´sleniu zmarszczył czoło. Morgan był najstarszym synem rodziny, której przodkowie panowali w Leah. Ich monarchia została jednak obalona przed niemal dwustu laty, kiedy federacja

48

dokonała ekspansji na północ i wchłon˛eła Leah. Rodzina utrzymywała si˛e w nast˛epnych latach z uprawy ziemi i rzemiosła. Obecny senior rodu, Kyle Leah, był posiadaczem ziemskim mieszkajacym ˛ na południe od miasta i zajmujacym ˛ si˛e hodowla˛ bydła. Morgan, jego najstarszy syn i najbli˙zszy przyjaciel Para i Colla, miał w głowie tylko figle i psoty. — Morgana nie ma chyba w pobli˙zu, jak sadzisz? ˛ — zapytał Coll, u´smiechajac ˛ si˛e szeroko na sama˛ my´sl o takiej mo˙zliwo´sci. Par u´smiechnał ˛ si˛e równie˙z. Domek nale˙zał wła´sciwie do całej rodziny, ale Morgan korzystał z niego najcz˛es´ciej. Kiedy ostatnim razem bracia Ohmsfordowie przebywali w Leah, przez tydzie´n byli go´sc´ mi Morgana w jego domku. Urzadzali ˛ biwaki, polowali i łowili ryby, lecz czas upływał im głównie na wysłuchiwaniu opowie´sci przyjaciela o jego nieustannych próbach uprzykrzania z˙ ycia przedstawicielom federacji w Leah. Morgan miał naj˙zywszy umysł i najzr˛eczniejsza˛ par˛e rak ˛ w całej Sudlandii, a przy tym z˙ ywił zapiekła˛ niech˛ec´ do armii okupujacej ˛ jego kraj. W odró˙znieniu od Shady Vale, Leah było du˙zym miastem i wymagało nadzoru. Po zniesieniu monarchii federacja ustanowiła tymczasowego gubernatora oraz rzad ˛ i wysłała na miejsce pułk wojska dla zapewnienia ładu i porzadku. ˛ Morgan uznał to za osobiste wyzwanie. Wykorzystywał ka˙zda˛ nadarzajac ˛ a˛ si˛e sposobno´sc´ , by zatru´c z˙ ycie urz˛ednikom mieszkajacym ˛ teraz wygodnie w domu jego przodków, bez uszanowania dla u´swi˛econych praw własno´sci. Siły w tej walce nigdy nie były wyrównane. Morgan był prawdziwym geniuszem w sianiu zam˛etu, a przy tym młodzie´ncem zbyt inteligentnym, by pozwoli´c urz˛ednikom federacji nabra´c podejrze´n, z˙ e to on jest cierniem w ich zbiorowym boku; cierniem, którego nie potrafili nawet znale´zc´ , a tym bardziej usuna´ ˛c. Podczas ostatniego wypadu Morgan zamknał ˛ gubernatora i jego zast˛epc˛e ze stadem starannie umazanych błotem s´wi´n w prywatnej ła´zni i zablokował zamki. Ła´znia była bardzo mała, a s´wi´n całe mnóstwo. Min˛eły dwie godziny, nim zdołano uwolni´c cała˛ kompani˛e, i Morgan solennie zapewniał, z˙ e wówczas trudno ju˙z było rozpozna´c, kto jest kim. Bracia podnie´sli si˛e z ziemi, zarzucili na plecy tobołki i ponownie ruszyli w drog˛e. Popołudnie dobiegało ko´nca, sło´nce chyliło si˛e ku zachodowi, lecz powietrze wcia˙ ˛z było nieruchome, a upał stał si˛e jeszcze bardziej niezno´sny. Ziemia na tej wysoko´sci była latem tak sucha, z˙ e trawa, której z´ d´zbła były zeschni˛ete w brazow ˛ a˛ skorup˛e, kruszyła im si˛e pod stopami. Spod ich butów unosiły si˛e małe obłoki pyłu i mieli zupełnie sucho w ustach. Zmierzchało ju˙z, kiedy ujrzeli domek my´sliwski. Był to budynek z kamienia i drewna stojacy ˛ w´sród k˛epy sosen na wzniesieniu, z którego roztaczał si˛e rozległy widok na zachód. Zm˛eczeni i zlani potem zrzucili tobołki pod drzwiami i udali si˛e wprost do z´ ródeł kapielowych ˛ ukrytych o sto metrów za domem w´sród drzew. Dotarłszy tam, natychmiast zacz˛eli zrzuca´c ubrania, zapominajac ˛ o wszystkim poza

49

przemo˙znym pragnieniem zanurzenia si˛e w zapraszajacych ˛ wodach przejrzystych, bł˛ekitnych sadzawek zasilanych z podziemnych zdrojów. Dlatego wła´snie dostrzegli błotnego stwora, dopiero gdy siedział im ju˙z niemal na karku. Wyłonił si˛e z pobliskich zaro´sli, postacia˛ przypominał człowieka, od stóp do głowy oblepiony był błotem i zanosił si˛e rykiem, od którego panujaca ˛ wokół cisza rozprysn˛eła si˛e jak szkło. Coll zawył, odskoczył do tyłu, stracił równowag˛e i runał ˛ głowa˛ naprzód do z´ ródła. Par cofnał ˛ si˛e gwałtownie, zahaczył o co´s noga˛ i potoczył si˛e po ziemi. W ułamku sekundy stwór siedział na nim. — Aaaaa! Smakowity mieszkaniec Shady Vale! — zachrypiał głosem, który nagle wydał im si˛e bardzo znajomy. — Niech ci˛e kule, Morgan! — Par wił si˛e i skr˛ecał, usiłujac ˛ zrzuci´c z siebie napastnika. — Mało nie umarłem ze strachu, do diabła! Coll wygramolił si˛e ze z´ ródła. Wcia˙ ˛z jeszcze miał na sobie buty i do połowy opuszczone spodnie. — Sadziłem ˛ — powiedział spokojnie — z˙ e tylko federacj˛e chcesz przep˛edzi´c z Leah, a nie swoich przyjaciół. — Wyprostował si˛e i otarł wod˛e z twarzy. Morgan Leah s´miał si˛e wesoło pod swoja˛ błotna˛ skorupa.˛ — Przepraszam, naprawd˛e. Ale takiej okazji nie mogłem przepu´sci´c. Chyba to rozumiecie! Par usiłował zetrze´c błoto ze swego ubrania, lecz w ko´ncu dał za wygrana.˛ Rozebrał si˛e do naga i zaniósł wszystko do z´ ródła. Odetchnał ˛ z ulga,˛ po czym spojrzał do tyłu na Morgana. — Co ty, u licha, wła´sciwie wyprawiasz? — Masz na my´sli to błoto? Dobrze robi na cer˛e. — Morgan podszedł do z´ ródła i ostro˙znie zanurzył si˛e w wodzie. — O jaka´ ˛s mil˛e stad ˛ znajduja˛ si˛e sadzawki błotne. Natrafiłem na nie przypadkiem par˛e dni temu. Nie wiedziałem, z˙ e tam sa.˛ Mówi˛e wam, nic tak dobrze nie chłodzi w goracy ˛ dzie´n jak unurzanie si˛e w błocie. To nawet lepsze od z´ ródeł. Wytarzałem si˛e wi˛ec jak wieprz i wróciłem tutaj, z˙ eby si˛e opłuka´c. Wtedy wła´snie usłyszałem, jak nadchodzicie, i postanowiłem zgotowa´c wam prawdziwie góralskie powitanie. Zanurkował pod woda.˛ Kiedy znów si˛e wynurzył, zamiast błotnego potwora ujrzeli smukłego, mocno zbudowanego młodzie´nca mniej wi˛ecej w ich wieku, opalonego niemal na czekoladowo, o opadajacych ˛ na ramiona rudawych włosach i jasnoszarych oczach, spogladaj ˛ acych ˛ z twarzy zarazem inteligentnej i pełnej otwarto´sci. — Patrzcie i podziwiajcie! — wykrzyknał, ˛ odsłaniajac ˛ z˛eby w u´smiechu. — Wspaniale — bez entuzjazmu odparł Coll. — Och, dałby´s spokój! Nie ka˙zda sztuczka musi by´c wystrzałowa. Ale to mi o czym´s przypomina. — Morgan pochylił si˛e z pytajacym ˛ spojrzeniem do przodu. Jego twarz cz˛esto przybierała taki wyraz, jakby w duchu był czym´s rozbawiony, 50

i tak było równie˙z teraz. — Czy wy dwaj nie powinni´scie by´c gdzie´s w Callahornie i maci´ ˛ c w głowach tubylcom? Czy nie słyszałem ostatnio czego´s takiego o waszych planach? Co tutaj robicie? — A co ty tutaj robisz? — zrewan˙zował si˛e pytaniem Coll. — Ja? Och, to po prostu wynik jeszcze jednego drobnego nieporozumienia zwiazanego ˛ z gubernatorem, a dokładniej mówiac, ˛ z jego z˙ ona.˛ Oczywi´scie nie podejrzewaja˛ mnie, nigdy tego nie robia.˛ Niemniej jednak uznałem, z˙ e to dobry moment na zrobienie sobie wakacji. — Morgan u´smiechnał ˛ si˛e jeszcze szerzej. — Ale ja zapytałem was pierwszy. Co si˛e dzieje? Nie było mowy o tym, z˙ eby go zby´c byle czym, a poza tym ci trzej nigdy nie mieli przed soba˛ tajemnic, wi˛ec Par, ze znaczna˛ pomoca˛ Colla, opowiedział mu, co si˛e stało, poczawszy ˛ od owego wieczora w Varfleet, kiedy przyszli po nich Rimmer Dali i szperacze federacji. Opowiedział mu o snach, które mogły by´c zesłane przez Allanona, o ich spotkaniu z przera˙zajac ˛ a˛ le´sna˛ kobieta,˛ która mogła by´c cieniowcem, i o starcu, który ich uratował i który mógł by´c Coglinem. — W waszej opowie´sci jest sporo ró˙znych „gdyba´n” — zauwa˙zył z˙ artobliwie góral, kiedy sko´nczyli. — Jeste´scie pewni, z˙ e nie wymy´slili´scie tego wszystkiego? — Chciałbym, z˙ eby tak było — z˙ ało´snie odparł Coll. — Tak czy owak sadzili´ ˛ smy, z˙ e sp˛edzimy tutaj noc w łó˙zku, a jutro ruszymy w dalsza˛ drog˛e do Vale — wyja´snił Par. Morgan przeciagn ˛ ał ˛ palcem po wodzie przed soba˛ i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Na waszym miejscu chyba bym tego nie robił. — Par i Coll wymienili spojrzenia. — Je´sli federacji tak bardzo na was zale˙zało, z˙ e wysłała Rimmera Dalia a˙z do Varfleet — kontynuował Morgan, podnoszac ˛ nagle wzrok i spogladaj ˛ ac ˛ im w oczy — to czy nie sadzicie, ˛ z˙ e mo˙ze go równie˙z wysła´c do Shady Vale? Zapanowało długie milczenie, a˙z wreszcie Par powiedział: — Przyznaj˛e, z˙ e o tym nie pomy´slałem. Morgan podpłynał ˛ do brzegu sadzawki, wyszedł z wody i zaczał ˛ si˛e wyciera´c. — Có˙z, my´slenie nigdy nie było twoja˛ mocna˛ strona,˛ mój drogi. Dobrze, z˙ e masz we mnie przyjaciela. Wracajmy do domku. Zrobi˛e wam co´s do jedzenia, tym razem co´s innego ni˙z ryby, i porozmawiamy o tym. Wytarli si˛e do sucha, opłukali swoje ubrania i wrócili do chatki my´sliwskiej. Morgan zabrał si˛e do przygotowywania kolacji. Ugotował wspaniała˛ potraw˛e z mi˛esem, marchewka,˛ ziemniakami oraz cebula˛ i podał ja˛ z goracym ˛ chlebem i zimnym piwem. Siedzieli na ławach pod sosnami, jedzac ˛ z wilczym apetytem, a˙z w ko´ncu niemal wszystko znikn˛eło z talerzy. Zacz˛eło si˛e wreszcie robi´c nieco chłodniej. Zbli˙zała si˛e noc, przynoszac ˛ od strony gór o˙zywczy wiatr. Morgan podał na deser gruszki oraz ser i kiedy podjadali je ze smakiem, niebo zabarwiło si˛e najpierw na czerwono, potem na purpurowo, a˙z w ko´ncu pociemniało zupełnie i zapełniło si˛e gwiazdami. 51

— Kocham te góry — odezwał si˛e Morgan, przerywajac ˛ długie milczenie. Siedzieli teraz na kamiennych schodach chatki. — Mógł bym pewnie nauczy´c si˛e równie mocno kocha´c miasto, ale nie teraz, kiedy nale˙zy ono do federacji. Czasami zastanawiam si˛e, jak mogło wyglada´ ˛ c z˙ ycie w naszym starym domu, zanim nam go zabrano. To stało si˛e oczywi´scie dawno temu, przed sze´scioma pokoleniami. Nikt ju˙z nie pami˛eta, jak wtedy było. Mój ojciec nawet nie chce o tym rozmawia´c. Ale tutaj. . . ten kraj wcia˙ ˛z nale˙zy do nas. Federacja nie zdołała nam go jeszcze odebra´c. Po prostu jest zbyt du˙zy. Mo˙ze dlatego tak bardzo go kocham: bo jest ostatnia˛ rzecza,˛ jaka pozostała mojej rodzinie z dawnych czasów. — Oprócz miecza — przypomniał Par. — Czy wcia˙ ˛z nosisz ten wysłu˙zony antyk? — zapytał Coll. — Ciagle ˛ mam nadziej˛e, z˙ e go wyrzucisz i sprawisz sobie co´s nowszego i lepszego. Morgan spojrzał na niego. — Pami˛etasz opowie´sci mówiace ˛ o tym, z˙ e Miecz Leah posiadał kiedy´s magiczna˛ moc? — Sam Allanon miał go w nia˛ wyposa˙zy´c — potwierdził Par. — Tak, w czasach Rona Leah. — Morgan zmarszczył brwi. — Nieraz wydaje mi si˛e, z˙ e wcia˙ ˛z posiada t˛e moc. Nie w tym stopniu co kiedy´s, nie jako or˛ez˙ , który mógł stawi´c opór widmom Mord i podobnym zmorom, ale w inny sposób. Pochwa była zmieniana przez lata sze´sc´ razy, r˛ekoje´sc´ przynajmniej dwukrotnie, i znowu sa˛ zniszczone. Ale klinga — ach, klinga! Jest wcia˙ ˛z tak ostra i niezawodna jak zawsze, jakby czas nie miał nad nia˛ władzy. Czy do tego równie˙z nie jest potrzebna magiczna moc? Bracia z powaga˛ skin˛eli głowa.˛ — Magia zmienia czasem sposób swego oddziaływania — rzekł Par. — Wzrasta i rozwija si˛e. By´c mo˙ze tak wła´snie si˛e stało z Mieczem Leah. — Mówiac ˛ to my´slał o tym, co powiedział mu starzec, z˙ e zupełnie nie rozumie magii, i zastanawiał si˛e, czy tak jest w istocie. — Zreszta,˛ prawd˛e powiedziawszy, nikt nie chce ju˙z Miecza. — Morgan przeciagn ˛ ał ˛ si˛e jak kot i westchnał. ˛ — Zdaje si˛e, z˙ e nikt nie chce ju˙z niczego, co pochodzi z dawnych czasów. Wspomnienia sa˛ widocznie zbyt bolesne. Mój ojciec nie powiedział ani słowa, kiedy poprosiłem go o Miecz. Po prostu mi go dał. Coll przyja´znie tracił ˛ go łokciem. — My´sl˛e, z˙ e twój ojciec powinien bardziej uwa˙za´c, komu oddaje swa˛ bro´n. — Czy to mnie czyni si˛e propozycj˛e przystapienia ˛ do Ruchu? — zapytał Morgan z ura˙zona˛ mina.˛ Roze´smiali si˛e. — Ale wła´snie. Wspomnieli´scie o tym, z˙ e nieznajomy dał wam pier´scie´n. Mógłbym go zobaczy´c? Par wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni pier´scie´n z wizerunkiem sokoła i podał mu go. Morgan obejrzał go uwa˙znie, po czym wzruszył ramionami i zwrócił go Parowi. — Nie rozpoznaj˛e go. Ale to o niczym nie s´wiadczy. Słyszałem, z˙ e w Ruchu jest około tuzina band banitów i wszystkie zmieniaja˛ znaki rozpoznawcze dla 52

zmylenia federacji. — Pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa ze swojej szklanki i znów poło˙zył si˛e na plecach. — Czasem my´sl˛e, z˙ e powinienem ruszy´c na północ i przyłaczy´ ˛ c si˛e do nich, przesta´c trwoni´c czas na zabawy w chowanego z głupcami mieszkajacymi ˛ w moim domu i rzadz ˛ acymi ˛ moim krajem, którego historii nawet nie znaja.˛ — Smutno potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i przez moment wydawał si˛e postarzały. Po chwili jednak rozchmurzył si˛e. — Ale pomówmy o was. — Obrócił si˛e i usiadł wyprostowany. — Nie mo˙zecie ryzykowa´c powrotu, dopóki nie b˛edziecie pewni, z˙ e nic wam nie grozi. Pozostaniecie wi˛ec tutaj dzie´n albo dwa i pozwolicie mi pój´sc´ na zwiady. Upewni˛e si˛e, czy federacja nie dotarła tam przed wami. Czy to uczciwa propozycja? — Bardziej ni˙z uczciwa — od razu odrzekł Par. — Dzi˛eki, Morgan. Ale musisz obieca´c, z˙ e b˛edziesz ostro˙zny. — Ostro˙zny? Z powodu tych federacyjnych głupców? Ha! — Góral u´smiechnał ˛ si˛e od ucha do ucha. — Mógłbym do nich podej´sc´ i naplu´c im w oczy, a i tak potrzebowaliby kilku dni, z˙ eby zrozumie´c, co si˛e stało! Niczego nie musz˛e si˛e z ich strony obawia´c! Par si˛e nie za´smiał. — Mo˙ze w Leah nie. Ale w Vale moga˛ by´c szperacze. — U´smiech zniknał ˛ z twarzy Morgana. — Mo˙ze masz racj˛e. B˛ed˛e ostro˙zny. — Dopił piwo do ko´nca i wstał. — Pora spa´c. Chc˛e wcze´snie wyruszy´c. Par i Coll podnie´sli si˛e równie˙z. Coll zapytał: — Wła´sciwie co takiego zrobiłe´s z˙ onie gubernatora? — Ach, tamto. Nic wielkiego. Kto´s mi powiedział, z˙ e nie przepada za powietrzem Wy˙zyny, z˙ e wywołuje ono u niej mdło´sci. Posłałem jej wi˛ec perfumy mogace ˛ zadowoli´c jej powonienie. Znajdowały si˛e we flakoniku z bardzo delikatnego szkła. Zadbałem o to, by znalazły si˛e w jej łó˙zku jako niespodzianka dla niej. Niestety przypadkiem rozgniotła flakonik, kładac ˛ si˛e na nim. — Jego oczy za´swieciły si˛e. — Na nieszcz˛es´cie jakim´s sposobem pomyliłem perfumy z olejkiem skunksowym. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie w ciemno´sci i wybuchn˛eli niepohamowanym s´miechem. Ohmsfordowie dobrze spali tej nocy, rozkoszujac ˛ si˛e wygoda˛ i ciepłem prawdziwych łó˙zek z czystymi kocami i poduszkami. Mogliby z powodzeniem spa´c do południa, gdyby o s´wicie nie zbudził ich Morgan, szykujacy ˛ si˛e do wyprawy do Shady Vale. Wydobył skad´ ˛ s Miecz Leah i pokazał go im. R˛ekoje´sc´ i pochwa były bardzo zniszczone, lecz klinga l´sniła jak nowa, tak jak powiedział. U´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja,˛ widzac ˛ zaskoczenie na ich twarzach, przewiesił miecz przez rami˛e, wsunał ˛ długi nó˙z do jednego z wysokich butów, za pas wło˙zył nó˙z my´sliwski, a na plecy zało˙zył łuk z jesionowego drzewa. Mrugnał ˛ do nich porozumiewawczo. — Nie zaszkodzi si˛e troch˛e zabezpieczy´c. 53

Odprowadzili go do drzwi i zeszli z nim kawałek w dół wzgórza na zachód, gdzie si˛e z nimi po˙zegnał. Wcia˙ ˛z byli zaspani i ich własne słowa po˙zegnania przerywane były ziewni˛eciami. ´ — Wracajcie do łó˙zek — poradził im Morgan. — Spijcie, jak długo chcecie. Odpocznijcie i niczym si˛e nie martwcie. Za par˛e dni wróc˛e. — Pomachał im r˛eka˛ i oddalił si˛e. Jego wysoka, smukła posta´c, jak zawsze promieniujaca ˛ pewno´scia˛ siebie, odcinała si˛e wyra´znie na tle wcia˙ ˛z jeszcze ciemnego nieba. — Uwa˙zaj na siebie! — zawołał za nim Par. — To wy uwa˙zajcie na siebie! — za´smiał si˛e Morgan. Bracia usłuchali rady i wrócili do łó˙zek. Spali do popołudnia, a reszt˛e dnia sp˛edzili na pró˙znowaniu. Nast˛epnego dnia sprawili si˛e ju˙z lepiej: wstali wcze´snie, wykapali ˛ si˛e w z´ ródłach, przemierzyli okolic˛e, na pró˙zno usiłujac ˛ znale´zc´ sadzawki błotne, posprza˛ tali w chatce i przygotowali oraz zjedli kolacj˛e zło˙zona˛ z dzikiego ptactwa i ry˙zu. Długo rozmawiali tego wieczora o starcu i snach, magii i szperaczach oraz o tym, co powinni zrobi´c w najbli˙zszej przyszło´sci. Nie sprzeczali si˛e, lecz równie˙z nie podj˛eli z˙ adnej decyzji. Trzeci dzie´n przyniósł zachmurzenie. O zmierzchu zaczał ˛ pada´c deszcz. Siedzieli przy ogniu, który rozpalili na wielkim kamiennym kominku, i przez długi czas c´ wiczyli si˛e w opowiadaniu historii, zajmujac ˛ si˛e szczególnie niektórymi spo´sród mniej znanych legend i usiłujac ˛ stworzy´c jednolita˛ cało´sc´ z obrazów pie´sni Para oraz słów opowie´sci Colla. Nie było s´ladu Morgana Leah. Pomimo wspólnego, milczacego ˛ postanowienia, z˙ e nie b˛eda˛ si˛e martwi´c, zacz˛eli odczuwa´c niepokój. Czwartego dnia Morgan powrócił. Kiedy si˛e pojawił, było pó´zne popołudnie i bracia siedzieli na podłodze przed kominkiem, naprawiajac ˛ jedno z krzeseł przy stole jadalnym. Nagle drzwi otworzyły si˛e i stanał ˛ w nich góral. Padało przez cały dzie´n i był przemoczony do suchej nitki. Woda kapała z niego, kiedy kładł plecak i bro´n na podłodze i zamykał za soba˛ drzwi. — Złe wie´sci — powiedział od progu. Jego rdzaworude włosy oblepiały mu głow˛e, a na jego wyrazistej twarzy połyskiwał deszcz. Wydawał si˛e nie zwraca´c uwagi na swój stan, kiedy podchodził do nich przez pokój. Par i Coll podnie´sli si˛e powoli, przerywajac ˛ swoje zaj˛ecie. — Nie mo˙zecie wraca´c do Shady Vale — rzekł spokojnie Morgan. — Wsz˛edzie sa˛ z˙ ołnierze. Nie jestem pewien, czy sa˛ te˙z szperacze, ale wcale bym si˛e nie zdziwił. Wie´s znajduje si˛e „pod ochrona˛ federacji” — takiego eufemizmu u˙zywaja˛ na okre´slenie zbrojnej okupacji. Najwyra´zniej na was czekaja.˛ Zadałem par˛e pyta´n i od razu si˛e zorientowałem; nikt nie robi z tego tajemnicy. Wasi rodzice przebywaja˛ w areszcie domowym. Zdaje si˛e, z˙ e dobrze si˛e miewaja,˛ ale nie mogłem ryzykowa´c rozmowy z nimi. Przykro mi. Musiałbym odpowiedzie´c na zbyt wiele pyta´n. — Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Komu´s bardzo na was zale˙zy, przyjaciele. Bracia spojrzeli po sobie i z˙ aden z nich nie próbował ukry´c l˛eku. 54

— Co teraz zrobimy? — zapytał cicho Par. — My´slałem o tym przez cała˛ drog˛e tutaj — rzekł Morgan. Poło˙zył r˛ek˛e na szczupłym ramieniu przyjaciela. — Powiem wam zatem, co zrobimy. I nie przez pomyłk˛e mówi˛e „my”, gdy˙z czuj˛e, z˙ e tkwi˛e ju˙z razem z wami w tej sprawie. — Jego dło´n zacisn˛eła si˛e. — Pójdziemy na wschód, poszuka´c Walkera Boha.

VI Morgan Leah potrafił by´c bardzo przekonujacy, ˛ kiedy mu na tym zale˙zało. Udowodnił to przyjaciołom owego wieczora w skapanych ˛ w deszczu górach. Najwyra´zniej rozwa˙zył spraw˛e dokładnie, jak zreszta˛ sam stwierdził, i jego wywody były gruntownie przemy´slane. Najkrócej rzecz ujmujac, ˛ wszystko zale˙zało od ich wyboru. Gdy tylko zrzucił z siebie mokre ubranie i wytarł si˛e do sucha, bracia zasiedli na podłodze przed ciepłym kominkiem ze szklankami piwa i goracym ˛ chlebem w r˛eku, by wysłucha´c jego wyja´snie´n. Zaczał ˛ od tego, co ju˙z wiedzieli. Wiedzieli, z˙ e nie moga˛ wróci´c do Shady Vale — ani teraz, ani w najbli˙zszej przyszło´sci. Nie mogli równie˙z uda´c si˛e z powrotem do Callahornu. W istocie nie mogli si˛e uda´c nigdzie, gdzie mo˙zna si˛e ich było spodziewa´c, poniewa˙z było mało prawdopodobne, by federacja, która wło˙zyła tak wiele wysiłku w próby ich odnalezienia, dała teraz za wygrana.˛ Rimmer Dali był znany jako nieust˛epliwy tropiciel. Osobi´scie zaanga˙zował si˛e w ten po´scig i łatwo nie zrezygnuje. Szperacze b˛eda˛ szukali wsz˛edzie tam, gdzie si˛ega władza federacji — a był to olbrzymi obszar. Par i Coll moga˛ si˛e praktycznie uwa˙za´c za banitów. Co wi˛ec maja˛ robi´c? Poniewa˙z nie moga˛ si˛e uda´c nigdzie tam, gdzie mo˙zna si˛e ich spodziewa´c, musza˛ si˛e uda´c gdzie´s, gdzie nikt nie b˛edzie ich oczekiwał. Naturalnie sztuka nie polegała na tym, z˙ eby uda´c si˛e po prostu dokadkolwiek, ˛ lecz tam, gdzie moga˛ si˛e na co´s przyda´c. — Wła´sciwie mogliby´scie zosta´c tutaj, gdyby´scie chcieli, i by´c mo˙ze nie odkryto by was Bóg wie jak długo, poniewa˙z federacja nigdy nie wpadłaby na pomysł, z˙ eby was tu szuka´c. — Wzruszył ramionami. — Przez jaki´s czas mogłoby to by´c nawet przyjemne. Ale co by to dało? Po dwóch, czterech miesiacach, ˛ jakkolwiek długo by to trwało, wcia˙ ˛z byliby´scie banitami, ciagle ˛ nie mogliby´scie wróci´c do domu i nic by si˛e nie zmieniło. To bez sensu, prawda? Proponuj˛e zamiast tego, z˙ eby´scie to wy przej˛eli inicjatyw˛e. Nie czekajcie, a˙z wydarzenia was zaskocza,˛ lecz sami wyjd´zcie im naprzeciw! Chciał przez to powiedzie´c, z˙ e powinni rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e snów. Nie mogli nic na to poradzi´c, z˙ e federacja ich s´ciga, z˙ e z˙ ołnierze okupuja˛ Shady Vale, ani z˙ e sa˛ uwa˙zani za banitów. Pewnego dnia wszystko miało si˛e zmieni´c — ale nie 56

w najbli˙zszej przyszło´sci. Sny natomiast były czym´s, z czym mogli si˛e zmierzy´c. Je´sli mówiły prawd˛e, warto si˛e czego´s wi˛ecej o nich dowiedzie´c. Starzec powiedział im, z˙ eby przybyli do Hadeshornu w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca. Wczes´niej nie chcieli tego zrobi´c z dwóch bardzo istotnych powodów. Po pierwsze, nie wiedzieli o snach wystarczajaco ˛ du˙zo, aby mie´c pewno´sc´ , z˙ e sa˛ prawdziwe, a po drugie, było ich tylko dwóch i udajac ˛ si˛e tam, mogli si˛e wystawi´c na wielkie niebezpiecze´nstwo. — Czemu wi˛ec nie zrobi´c czego´s, co rozproszyłoby te niepokoje? — zako´nczył Morgan. — Czemu nie pój´sc´ na wschód i odszuka´c Walkera Bona? Mówili´scie, z˙ e starzec wam powiedział, i˙z sny zostały równie˙z zesłane Walkerowi Bohowi. Czy nie nale˙załoby si˛e dowiedzie´c, co on sadzi ˛ o tym wszystkim? Czy zamierza tam pój´sc´ ? Starzec miał zamiar z nim równie˙z porozmawia´c. Ale niezale˙znie od tego, czy to zrobił, czy nie, Walker z pewno´scia˛ b˛edzie miał poglad ˛ na temat prawdziwo´sci snów. Przyznaj˛e, z˙ e zawsze uwa˙załem waszego stryja za dziwaka, ale nigdy nie miałem go za głupca. Wszyscy znamy opowie´sci o nim. Je´sli rzeczywi´scie ma cz˛es´c´ magicznej mocy Shannary, teraz jest dobra sposobno´sc´ , z˙ eby si˛e o tym przekona´c. — Pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa ze szklanki i pochylił si˛e do przodu, mierzac ˛ w ich stron˛e wyciagni˛ ˛ etym palcem. — Je´sli Walker uwierzy w sny i postanowi wyruszy´c do Hadeshorn, to mo˙ze i wy b˛edziecie bardziej skłonni tam pój´sc´ . Byłoby nas wówczas czterech. Ka˙zdy, kto chciałby nam przysporzy´c kłopotów, musiałby si˛e najpierw dobrze zastanowi´c. — Wzruszył ramionami. — Nawet je´sli potem zdecydujecie si˛e nie i´sc´ , zrobicie co´s bardziej po˙zytecznego, ni˙z ukrywajac ˛ si˛e tutaj albo w jakim´s innym miejscu. Federacja nigdy nie wpadnie na to, z˙ eby was szuka´c w Anarze! To chyba ostatnie miejsce, gdzie mogliby si˛e was spodziewa´c! — Jeszcze raz pociagn ˛ ał ˛ ze szklanki, odgryzł kawałek s´wiez˙ ego chleba i odchylił si˛e do tyłu, spogladaj ˛ ac ˛ na nich badawczo. Na jego twarzy znowu malował si˛e ów wyraz, który zdradzał, z˙ e wie co´s, czego oni nie wiedza,˛ i wydawał si˛e tym ogromnie rozbawiony. — Wi˛ec? — zapytał. Bracia milczeli. Par my´slał o stryju, przypominajac ˛ sobie opowiadane o nim historie. Walker Boh był samozwa´nczym badaczem z˙ ycia, który twierdził, z˙ e miewa wizje; utrzymywał, z˙ e widzi i czuje to, czego inni nie widza˛ i nie czuja.˛ Kra˙ ˛zyły pogłoski, z˙ e uprawia nieznana˛ odmian˛e magii. Pewnego dnia opu´scił Vale i udał si˛e do Sudlandii. Stało si˛e to przed niemal dziesi˛eciu laty. Bracia byli wówczas młodzi, lecz Par to pami˛etał. Coll nagle odchrzakn ˛ ał, ˛ pochylił si˛e do przodu i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Par był pewien, z˙ e jego brat zamierza powiedzie´c Morganowi, jak niedorzeczny jest jego pomysł, lecz Coll jedynie zapytał: — W jaki sposób odnajdziemy Walkera? Przez chwil˛e Par i Morgan patrzyli na siebie ze zdumieniem. Obaj oczekiwali, z˙ e Coll oka˙ze si˛e nieugi˛ety, z˙ e zdecydowanie sprzeciwi si˛e tak niesłychanemu pla-

57

˙ nowi i odrzuci go jako szale´nczy. Zaden z nich jednak nie spodziewał si˛e czego´s takiego. Coll zauwa˙zył t˛e wymian˛e spojrze´n i powiedział: ˙ — Na waszym miejscu nie mówiłbym gło´sno tego, co my´sl˛e. Zaden z was nie zna mnie tak dobrze, jak mu si˛e zdaje. No wi˛ec, jaka b˛edzie odpowied´z na moje pytanie? Morgan ukrył szybko wyraz poczucia winy, jaki pojawił si˛e w jego oczach. — Najpierw pójdziemy do Culhaven. Mam tam przyjaciela, który b˛edzie wiedział, gdzie jest Walker. — Culhaven? — Coll zmarszczył czoło. — Culhaven jest okupowane przez federacj˛e. — Ale wystarczajaco ˛ bezpieczne dla nas. — Morgan trwał przy swoim. — Federacja nie b˛edzie was tam szukała, a poza tym zatrzymamy si˛e tam najwy˙zej dzie´n albo dwa. Tak czy owak nie b˛edziemy si˛e tam zbyt wiele publicznie pokazywa´c. — A nasze rodziny? Nie b˛eda˛ si˛e o nas niepokoi´c? — Moja nie. Ojciec przyzwyczaił si˛e ju˙z do tego, z˙ e nie widuje mnie całymi tygodniami. Ju˙z dawno uznał, z˙ e nie mo˙zna na mnie polega´c. A dla Jaralana i Miriany lepiej, z˙ e nie wiedza,˛ co si˛e z wami dzieje. I bez tego pewnie porzadnie ˛ si˛e martwia.˛ — A co z Wren? — zapytał Par. — Nie wiem, jak znale´zc´ Wren. — Morgan pokr˛ecił głowa.˛ — Je´sli jest wcia˙ ˛z z nomadami, mo˙ze by´c wsz˛edzie. — Urwał na chwil˛e. — Poza tym nie wiem, na ile Wren mogłaby nam by´c pomocna. Była jeszcze dzieckiem, kiedy opuszczała Vale, Par. Nie mamy czasu na odnalezienie obojga. Wydaje mi si˛e, z˙ e lepiej b˛edzie poszuka´c Walkera. Par skinał ˛ głowa.˛ Popatrzył niepewnie na Colla, który odwzajemnił jego spojrzenie. — Co sadzisz? ˛ — zapytał. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie powinni´smy byli w ogóle si˛e rusza´c z Vale. Nie powinni´smy byli w ogóle rusza´c si˛e z łó˙zka. — Och, daj spokój, Collu Ohmsfordzie! — wykrzyknał ˛ wesoło Morgan. — Pomy´sl o czekajacej ˛ nas przygodzie! Przyrzekam, z˙ e b˛ed˛e si˛e wami opiekował! Coll spojrzał na brata. — Czy to powinno mnie uspokoi´c? — Jestem za tym, z˙ eby´smy poszli. — Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Coll przyjrzał mu si˛e uwa˙znie, po czym skinał ˛ głowa.˛ — W ko´ncu, co mamy do stracenia? W ten sposób sprawa została rozstrzygni˛eta. Zastanawiajac ˛ si˛e nad tym pó´zniej, Par stwierdził, z˙ e wła´sciwie nie był zaskoczony. W ko´ncu trzeba było dokona´c jakiego´s wyboru, a niewiele przemawiało za innymi rozwiazaniami. ˛

58

Tej nocy spali w domku my´sliwskim, a ranek upłynał ˛ im na pakowaniu z˙ ywno´sci z chłodnych spi˙zarni oraz innych zapasów z komód i szafek. Bracia znale´zli bro´n, koce, płaszcze podró˙zne i ubrania na zmian˛e, niektóre pasujace ˛ na nich jak ulał. Zaopatrzyli si˛e równie˙z w w˛edzone mi˛eso, warzywa i owoce, ser i orzechy, a tak˙ze w naczynia kuchenne, bukłaki na wod˛e i lekarstwa. Wzi˛eli wszystko, czego potrzebowali, bo chatka była dobrze zaopatrzona, i w południe stali gotowi do drogi. Było szaro i pochmurnie, kiedy wyszli przez frontowe drzwi, dokładnie ryglujac ˛ je za soba.˛ Deszcz przeszedł w m˙zawk˛e i ziemia pod ich stopami nie była ju˙z twarda i pylista, lecz wilgotna i mi˛ekka jak gabka. ˛ Skierowali si˛e znów ku północy, w stron˛e T˛eczowego Jeziora, z postanowieniem dotarcia do jego brzegów przed nastaniem nocy. Plan Morgana na pierwszy etap wyprawy był prosty. Mieli odnale´zc´ łód´z ukryta˛ przez braci u uj´scia Rappahalladranu i popłyna´ ˛c nia˛ tym razem wzdłu˙z południowego brzegu, omijajac ˛ z dala nizin˛e Clete, Czarne D˛eby i Moczary Mgieł, miejsca pełne niebezpiecze´nstw, których lepiej unika´c. Dotarłszy do przeciwnego brzegu, mieli odnale´zc´ Srebrna˛ Rzek˛e i popłyna´ ˛c nia˛ na wschód do Culhaven. Był to dobry plan, lecz nie pozbawiony trudno´sci. Morgan wolałby przepłyna´ ˛c T˛eczowe Jezioro noca,˛ kiedy mniej rzucaliby si˛e w oczy, u˙zywajac ˛ jako busoli gwiazd i ksi˛ez˙ yca. Lecz gdy dzie´n dobiegał ko´nca i w oddali ukazało si˛e jezioro, stało si˛e jasne, z˙ e tej nocy nie b˛edzie gwiazd ani ksi˛ez˙ yca, a tym samym z˙ adnego s´wiatła, które mogłoby im wskaza´c drog˛e. Gdyby spróbowali przepłyna´ ˛c jezioro w taka˛ pogod˛e, istniało du˙ze prawdopodobie´nstwo, z˙ e podryfuja˛ za daleko na południe, wystawiajac ˛ si˛e na niebezpiecze´nstwa, których mieli nadziej˛e unikna´ ˛c. Dlatego gdy odnale´zli łód´z i upewnili si˛e, z˙ e wcia˙ ˛z si˛e nadaje do u˙zytku, sp˛edzili pierwsza˛ noc w chłodnym, podmokłym obozowisku niedaleko brzegu jeziora, s´niac ˛ o cieplejszych i przyjemniejszych czasach. Ranek przyniósł nieznaczna˛ zmian˛e pogody. Zupełnie przestało pada´c i zrobiło si˛e ciepło, lecz chmury pozostały, mieszajac ˛ si˛e z mgła˛ spowijajac ˛ a˛ jezioro od jednego ko´nca do drugiego. Par i Coll niepewnie rozgladali ˛ si˛e wokół. — Wypogodzi si˛e — zapewniał ich Morgan, zamierzajac ˛ jak najpr˛edzej wyrusza´c. Zepchn˛eli łód´z na wod˛e i wiosłowali do czasu, a˙z wiatr stał si˛e na tyle silny, by mogli ustawi´c swój prowizoryczny z˙ agiel. Chmury uniosły si˛e o par˛e metrów i niebo przeja´sniło si˛e troch˛e, lecz mgła wcia˙ ˛z le˙zała na powierzchni jeziora jak wełna, okrywajac ˛ wszystko nieprzeniknionym całunem. Min˛eło południe, nie przynoszac ˛ wielkiej zmiany, i w ko´ncu nawet Morgan przyznał, z˙ e nie wie, gdzie sa.˛ O zmierzchu wcia˙ ˛z znajdowali si˛e na jeziorze i wkrótce zrobiło si˛e wokół nich zupełnie ciemno. Wiatr ustał i łód´z stała nieruchomo na wodzie. Zjedli co´s,

59

głównie dlatego, z˙ e było to niezb˛edne, a nie dlatego, z˙ eby którykolwiek z nich odczuwał głód, po czym próbowali na zmian˛e spa´c. — Pami˛etasz opowie´sci o Shei Ohmsfordzie i o stworzeniu, które mieszkało na Moczarach Mgieł? — w pewnym momencie Coll zapytał szeptem Para. — Wcale si˛e nie zdziwi˛e, je´sli przekonamy si˛e na własnej skórze, czy były prawdziwe! Noc upływała powoli, wypełniona cisza,˛ ciemno´scia˛ i poczuciem nadciaga˛ jacej ˛ zguby. Min˛eła jednak bez z˙ adnych zdarze´n, a rankiem mgła si˛e podniosła, niebo si˛e rozja´sniło i przyjaciele stwierdzili, z˙ e znajduja˛ si˛e bezpiecznie na s´rodku jeziora, zwróceni dziobem łodzi ku północy. Odpr˛ez˙ eni, z˙ artowali ze swych obaw, obrócili łód´z z powrotem ku wschodowi i na zmian˛e wiosłowali, wyczekujac ˛ nadej´scia wiatru. Po pewnym czasie mgła zupełnie znikn˛eła, chmury rozproszyły si˛e i dostrzegli południowy brzeg. Około południa zerwał si˛e północno-wschodni wiatr, wi˛ec odło˙zyli wiosła i postawili z˙ agiel. Czas mijał, a łód´z mkn˛eła na wschód. Zmierzchało ju˙z, kiedy wreszcie przybili do przeciwległego brzegu w lesistej zatoczce u uj´scia Srebrnej Rzeki. Wepchn˛eli łód´z w sitowie i przymocowali ja˛ starannie linami, po czym ruszyli pieszo w głab ˛ ladu. ˛ Sło´nce ju˙z zachodziło i jego gasnace ˛ s´wiatło odbijało si˛e od nowej powłoki nisko wiszacych ˛ chmur i oparów mgły, barwiac ˛ niebo na ró˙zowo. W lesie było jeszcze cicho, odgłosy nocy wyczekiwały niecierpliwie ko´nca dnia przed rozpocz˛eciem swej symfonii. Rzeka płyn˛eła ospale obok nich, wezbrana od deszczu i unoszonych na wodzie odpadków. Cienie wyciagn˛ ˛ eły si˛e w ich stron˛e, drzewa zdawały si˛e skupia´c w ciemne gromady, a s´wiatło stawało si˛e coraz słabsze. Wkrótce spowił ich mrok. Przez chwil˛e rozmawiali o Królu Srebrnej Rzeki. — Przeminał ˛ jak cała reszta magii — stwierdził Par, stapaj ˛ ac ˛ ostro˙znie po s´liskiej od deszczu s´cie˙zce. Tej nocy widoczno´sc´ była lepsza, cho´c nie tak dobra, jak mogliby sobie z˙ yczy´c: gwiazdy i ksi˛ez˙ yc bawiły si˛e w chowanego z chmurami. — Przeminał ˛ jak druidzi i elfy, jak wszystko prócz opowie´sci. — Mo˙ze tak, a mo˙ze nie — filozoficznie zauwa˙zył Morgan. — Podró˙znicy wcia˙ ˛z twierdza,˛ z˙ e od czasu do czasu go widuja,˛ starca z latarnia,˛ wskazujacego ˛ im drog˛e i sprawujacego ˛ nad nimi piecz˛e. Przyznaja˛ jednak, z˙ e jego wło´sci nie sa˛ ju˙z tak rozległe jak niegdy´s. Włada jedynie nad rzeka˛ i waskim ˛ pasem ziemi wzdłu˙z niej. Reszta nale˙zy do nas. — Reszta nale˙zy do federacji, jak wszystko inne! — mruknał ˛ Coll. Morgan kopnał ˛ kawałek suchego drewna, który wirujac, ˛ zniknał ˛ w ciemno´sci. — Znam człowieka, który twierdzi, z˙ e rozmawiał z Królem Srebrnej Rzeki. W˛edrownego handlarza sprzedajacego ˛ błyskotki od Leah po Anar. Wcia˙ ˛z przemierza ten kraj i mówił mi, z˙ e pewnego razu zabładził ˛ na nizinie Battlemound i ów starzec pojawił si˛e z latarnia˛ i wyprowadził go. — Morgan potrzasn ˛ ał ˛ gło-

60

wa.˛ — Nigdy nie wiedziałem, czy wierzy´c mu, czy nie. Z handlarzy sa˛ urodzeni bajarze i niecz˛esto mo˙zna si˛e od nich dowiedzie´c prawdy. — My´sl˛e, z˙ e ju˙z go nie ma — powiedział Par i ta pewno´sc´ przej˛eła go smutkiem. — Magia zanika, je´sli si˛e jej nie praktykuje i w nia˛ nie wierzy. Król Srebrnej Rzeki nie miał szcz˛es´cia ani do jednego, ani do drugiego. Teraz jest tylko opowies´cia,˛ jeszcze jedna˛ legenda,˛ w której prawdziwo´sc´ wierzysz tylko ty i ja, i Coll, i mo˙ze jeszcze garstka innych. — My, Ohmsfordowie, zawsze wierzymy — doko´nczył cicho Coll. Szli dalej w milczeniu s´cie˙zka˛ wijac ˛ a˛ si˛e na wschód, nasłuchujac ˛ odgłosów nocy. Wiedzieli, z˙ e tej nocy nie dotra˛ ju˙z do Culhaven, teraz nie chcieli si˛e jeszcze zatrzymywa´c, wi˛ec kontynuowali marsz, nie zamieniajac ˛ na ten temat słowa. W miar˛e jak posuwali si˛e w głab ˛ ladu, ˛ zapuszczajac ˛ si˛e na obszar Dolnego Anaru, las stawał si˛e coraz g˛estszy, a s´cie˙zka zw˛ez˙ ała si˛e pod naporem zarastajacych ˛ ja˛ z obu stron krzewów. Rzeka kotłowała si˛e tu w´sciekle, przepływajac ˛ przez Szereg waskich ˛ gardzieli, a okolica stała si˛e bardziej nieprzyst˛epna, tworzac ˛ labirynt pagórków i wawozów, ˛ upstrzonych gdzieniegdzie głazami i pniakami drzew. — Droga do Culhaven nie jest ju˙z taka jak kiedy´s — mruknał ˛ w pewnej chwili Morgan. Par i Coll nie wiedzieli, czy jest tak w istocie, gdy˙z z˙ aden z nich nigdy nie był w Anarze. Spojrzeli po sobie, lecz nic nie odpowiedzieli. Potem s´cie˙zka odbijała od rzeki, prowadzac ˛ w głab ˛ lasu. Morgan zawahał si˛e przez chwil˛e, po czym ruszył nia˛ dalej. Ponad ich głowami zwarły si˛e korony drzew, przez które przenikało jedynie nikłe s´wiatło ksi˛ez˙ yca, i cała trójka zmuszona była posuwa´c si˛e naprzód po omacku. Morgan znowu co´s mruczał, tym razem niezrozumiale, chocia˙z ton jego głosu był wyra´znie słyszalny. Pnacza ˛ i zwisajace ˛ p˛edy zaro´sli uderzały ich w twarze i musieli i´sc´ pochyleni. W lesie panował dziwny, cuchnacy ˛ zapach, jakby jego poszycie si˛e rozkładało. Par usiłował wstrzymywa´c oddech, z˙ eby nie czu´c tego fetoru, tak był dra˙zniacy. ˛ Chciał przy´spieszy´c, lecz przed nim znajdował si˛e Morgan, który szedł ju˙z najszybciej jak mógł. — Taki zapach, jakby co´s tutaj umarło — szepnał ˛ zza jego pleców Coll. Nagle co´s pobudziło pami˛ec´ Para. Przypomniał sobie zapach bijacy ˛ od chaty le´snej kobiety, o której starzec powiedział im, z˙ e jest cieniowcem. Odór panujacy ˛ tutaj był zupełnie taki sam. W chwil˛e pó´zniej wyszli z le´snej g˛estwiny na polan˛e otoczona˛ martwymi kikutami drzew i pokryta˛ gnijacymi ˛ li´sc´ mi, suchymi gał˛eziami i rozrzuconymi bezładnie ko´sc´ mi. Jej s´rodek zajmował zat˛echły staw, bulgoczacy ˛ jak kocioł stojacy ˛ na ogniu. Wielkookie padlino˙zerne zwierz˛eta obserwowały ich z gł˛ebi mroku. Przyjaciele zatrzymali si˛e niepewnie. — Morgan, tu jest dokładnie tak samo jak. . . — zaczał ˛ Par, urywajac ˛ w pół zdania. Cieniowiec wyszedł bezszelestnie spomi˛edzy drzew i stanał ˛ przed nimi. Par ani przez chwil˛e nie miał watpliwo´ ˛ sci, co to takiego; wiedział to instynktow61

nie. Natychmiast znikn˛eło niedowierzanie i watpliwo´ ˛ sci, przez wiele lat hołubiona pewno´sc´ , z˙ e cieniowce sa˛ tym, za co je uwa˙zali rozsadni ˛ ludzie — plotkami i powiastkami dla niegrzecznych dzieci. By´c mo˙ze t˛e zmian˛e wywołało w nim ostrze˙zenie udzielone im przez starca, które pobrzmiewało teraz w jego uszach. A mo˙ze po prostu sprawił to wyglad ˛ stworzenia. Tak czy inaczej rzeczywisto´sc´ , która˛ miał przed soba,˛ była zatrwa˙zajaca ˛ i niezapomniana. Cieniowiec ten w niczym nie przypominał poprzedniego. Była to olbrzymia, powłóczaca ˛ nogami istota o ludzkich kształtach, lecz dwukrotnie wi˛eksza od normalnego człowieka, o ciele pokrytym szorstka,˛ kudłata˛ sier´scia,˛ masywnych łapach uzbrojonych w szpony, pot˛ez˙ na i zgarbiona jak goryl. Spo´sród kudłów wyzierała twarz, która˛ trudno byłoby okre´sli´c jako ludzka.˛ Była pomarszczona i wykrzywiona wokół ust, z których jak ułamane ko´sci sterczały z˛eby. Z wyschni˛etych fałdów jej skóry z zapiekła˛ niech˛ecia˛ spogladały ˛ płonace ˛ jak ogie´n oczy. Stwór stał i patrzył, taksujac ˛ ich wzrokiem t˛epego zwierz˛ecia. — Oho — rzekł cicho Morgan. Cieniowiec postapił ˛ krok do przodu posuwistym ruchem, przywodzacym ˛ na my´sl skradajacego ˛ si˛e kota. — Co tu robicie? — zachrypiał jak gdyby z wn˛etrza gł˛ebokiej, pustej studni. — Zgubili´smy. . . — zaczał ˛ Morgan. — Wkroczyli´scie na mój teren! — przerwał tamten, gro´znie zgrzytajac ˛ z˛ebami. — Rozgniewali´scie mnie! Morgan spojrzał na Para, który ruchem ust wypowiedział szybko słowo „cieniowiec” i spojrzał z kolei na brata. Coll był blady i spi˛ety. Podobnie jak Par, nie miał ju˙z watpliwo´ ˛ sci. — Zatrzymam jednego z was jako zapłat˛e! — zawarczał cieniowiec. — Dajcie mi jednego z was! Dawajcie! Przyjaciele jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wiedzieli, z˙ e jest tylko jedno wyjs´cie z tej sytuacji. Tym razem nie było w pobli˙zu starca, który by im przyszedł z pomoca.˛ Byli sami. Morgan si˛egnał ˛ za siebie i wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy Miecz Leah. Ostrze odbiło si˛e jasnym blaskiem w oczach potwora. — Albo pozwolisz nam bezpiecznie przej´sc´ . . . — zaczał. ˛ Nie doko´nczył. Cieniowiec rzucił si˛e na niego z wrzaskiem, pokonujac ˛ mała˛ polan˛e z przera˙zajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ W jednej sekundzie znalazł si˛e przy Morganie, rozdzierajac ˛ szponami powietrze. Góralowi udało si˛e jednak w por˛e nastawi´c miecz. Odparował cios i wytracił ˛ stwora z równowagi, odrzucajac ˛ go na bok i niweczac ˛ jego atak. Coll skoczył w ich stron˛e i zadał mu ci˛ecie krótkim mieczem, który miał przy sobie, a Par uderzył we´n magia˛ pie´sni, przesłaniajac ˛ mu wzrok chmara˛ bzyczacych ˛ owadów. Potwór z gniewnym rykiem stanał ˛ z powrotem na nogach, zapami˛etale wymachujac ˛ ramionami, i ponownie natarł na nich. Zadał Morganowi pot˛ez˙ ny cios, gdy 62

ten usiłował odskoczy´c na bok, i powalił go na ziemi˛e. Kiedy stwór odwrócił si˛e, Coll uderzył go tak mocno swoim krótkim mieczem, z˙ e odrabał ˛ mu jedno rami˛e ponad łokciem. Cieniowiec zatoczył si˛e z bólu, lecz zaraz skoczył z powrotem, schwycił swe odrabane ˛ rami˛e i cofnał ˛ si˛e znowu. Ostro˙znie przyło˙zył rami˛e do barku. Nastapił ˛ nagły ruch; s´ci˛egna, mi˛es´nie i ko´sci splatały si˛e ze soba˛ jak wijace ˛ si˛e w˛ez˙ e. Rami˛e przyrosło z powrotem. Cieniowiec zasyczał z rado´sci. Potem znowu ruszył na nich. Par usiłował go powstrzyma´c obrazami wilków, lecz monstrum nawet ich nie zauwa˙zyło. Z całym impetem uderzyło w Morgana, odpychajac ˛ kling˛e jego miecza i odrzucajac ˛ go do tyłu. Góral byłby pewnie zgubiony, gdyby nie Ohmsfordowie, którzy skoczyli na besti˛e i powalili ja˛ na ziemi˛e. Przytrzymali ja˛ tam zaledwie przez chwil˛e. D´zwign˛eła si˛e do góry, uwalniajac ˛ si˛e z ich u´scisku i odrzucajac ˛ ich na boki. Jedno wielkie rami˛e grzmotn˛eło Para w twarz, odrzucajac ˛ mu głow˛e do tyłu a˙z w oczach zapaliły mu si˛e gwiazdy, kiedy toczył si˛e po ziemi. Słyszał, jak bestia zbli˙za si˛e do niego, i wyrzucał z siebie wszystkie obrazy, jakie potrafił przywoła´c. Tarzał si˛e i pełzał, rozpaczliwie usiłujac ˛ d´zwigna´ ˛c si˛e na nogi. Usłyszał ostrzegawczy okrzyk Colla i seri˛e chrzakni˛ ˛ ec´ . Wreszcie stanał ˛ wyprostowany, próbujac ˛ otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z zamroczenia. Cieniowiec znajdował si˛e tu˙z przed nim, majac ˛ go za chwil˛e pochwyci´c w szeroko rozwarte, zako´nczone szponami ramiona. Coll le˙zał bezwładnie pod drzewem o kilka kroków dalej. Nigdzie nie było wida´c Morgana. Par cofnał ˛ si˛e powoli, szukajac ˛ sposobu ucieczki. Nie było teraz czasu na magi˛e. Bestia znajdowała si˛e zbyt blisko. Poczuł za plecami chropowata˛ kor˛e drzewa. Wtem obok niego znowu pojawił si˛e Morgan, który wyłonił si˛e z mroku i z okrzykiem „Leah, Leah!” rzucił si˛e na cieniowca. Na twarzy i ubraniu miał krew, a w jego oczach płonał ˛ gniew i determinacja. Opadł Miecz Leah — łuk l´sniacego ˛ metalu — i wydarzyło si˛e co´s cudownego. Miecz z cała˛ siła˛ uderzył w cieniowca i zapłonał ˛ ogniem. Par cofnał ˛ si˛e i osłonił twarz ramieniem. Nie, pomy´slał zdumiony, to nie ogie´n, to magia! Magia zadziałała w jednej chwili, bez ostrze˙zenia, i zdawała si˛e pora˙za´c bezruchem walczacych ˛ w kr˛egu jej s´wiatła. Potwór zesztywniał, wydajac ˛ okrzyk przera˙zenia i niedowierzania. Magia przepłyn˛eła z Miecza Leah na jego ciało, rozcinajac ˛ je jak brzytwa. Cieniowiec zadr˙zał, zdawał si˛e zapada´c w sobie, jego kontury rozmyły si˛e i zaczał ˛ si˛e rozpływa´c. Par szybko upadł na ziemi˛e u stóp potwora i przetoczył si˛e pod nim kawałek dalej, odzyskujac ˛ wolno´sc´ . Zobaczył, jak bestia d´zwiga si˛e rozpaczliwie w gór˛e, po czym wybucha ogniem równie jasnym jak bro´n, od której zgin˛eła, i obraca si˛e w popiół. Miecz Leah natychmiast pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Zapanowała nagła cisza. Ponad mała˛ polana˛ unosił si˛e obłok dymu o intensywnym, cierpkim zapachu. Staw raz jeszcze zabulgotał i ucichł. 63

Morgan Leah opadł na jedno kolano, upuszczajac ˛ miecz na ziemi˛e przed soba.˛ Or˛ez˙ uderzył o mały wzgórek popiołu i rozbłysł. Morgan wzdrygnał ˛ si˛e i zadr˙zał. — Do kro´cset! — wyszeptał głosem zdławionym ze zdumienia. — Moc, która˛ czułem, była. . . Nigdy nie sadziłem, ˛ z˙ e to mo˙zliwe. . . Par natychmiast podszedł do niego, ukl˛eknał ˛ obok i obejrzał jego twarz, poraniona,˛ stłuczona˛ i blada,˛ jakby odpłyn˛eła z niej cała krew. Objał ˛ przyjaciela ramieniem i przycisnał ˛ go do siebie. — Wcia˙ ˛z ma moc, Morgan! — wyszeptał, podniecony my´sla,˛ z˙ e co´s takiego jest mo˙zliwe. — Min˛eło tyle lat, a on wcia˙ ˛z posiada magiczna˛ moc, chocia˙z nikt o tym nie wiedział! — Morgan patrzył na niego, nie rozumiejac. ˛ — Nie pojmujesz? Magia drzemała w nim od czasów Allanona! Nie była potrzebna! Trzeba było innej magii, z˙ eby ja˛ obudzi´c! Trzeba było stworzenia takiego jak cieniowiec! Dlatego nic si˛e nie działo, dopóki magie si˛e nie zetkn˛eły. . . Nie doko´nczył. Coll doczłapał do nich i równie˙z opadł na ziemi˛e. Jedno jego rami˛e zwisało bezwładnie. — Chyba je złamałem — wymamrotał. R˛eka wprawdzie nie była złamana, lecz tak mocno stłuczona, z˙ e Par uznał za niezb˛edne unieruchomi´c ja˛ na par˛e dni w łubkach. Umyli si˛e w swym zapasie pitnej wody, opatrzyli zadra´sni˛ecia i rany, podnie´sli z ziemi swa˛ bro´n i stan˛eli, spogladaj ˛ ac ˛ po sobie. — Starzec powiedział, z˙ e wiele istot b˛edzie na nas polowało — wyszeptał Par. — Nie wiem, czy ten stwór na nas polował, czy po prostu mieli´smy pecha, z˙ e si˛e na niego natkn˛eli´smy. — Głos Colla był chrapliwy. — Wiem tylko, z˙ e nie chciałbym jeszcze raz spotka´c czego´s takiego. — Ale je´sli spotkamy. . . — rzekł cicho Morgan i na chwil˛e umilkł. — Je´sli spotkamy, to wiemy teraz, jak sobie z czym´s takim radzi´c. — Pogładził kling˛e Miecza Leah, jakby dotykał mi˛ekkiego wygi˛ecia kobiecej twarzy. Par nigdy nie zapomniał tego, co czuł w tamtej chwili. Wspomnienie to nawet przesłoniło pami˛ec´ o ich potyczce z cieniowcem. Był to mały okruch czasu zastygły w najczystszej postaci. Odczuwał zazdro´sc´ . Przedtem to on miał prawdziwa˛ magi˛e. Teraz tym kim´s był Morgan Leah. Oczywi´scie, wcia˙ ˛z władał pie´snia,˛ ale jej moc bladła w porównaniu z moca˛ miecza górala. To jego miecz zniszczył potwora. Najbardziej sugestywne obrazy wysyłane przez Para potrafiły go co najwy˙zej rozdra˙zni´c. Zastanawiał si˛e, czy magiczna pie´sn´ ma jakakolwiek ˛ rzeczywista˛ warto´sc´ .

VII Pó´zniej tej samej nocy Par przypomniał sobie co´s, co go zmusiło do zmierzenia si˛e z uczuciami, jakie z˙ ywił wobec Morgana. Maszerowali do Culhaven, pragnac ˛ jak najszybciej zako´nczy´c wypraw˛e, zdecydowani i´sc´ cała˛ noc i nast˛epny dzie´n raczej, ni˙z ryzykowa´c cho´cby krótki nocleg w lesie. Dotarli z powrotem do głównej s´cie˙zki, tam gdzie biegła ona równolegle do Srebrnej Rzeki, i ruszyli nia˛ dalej na wschód. Kiedy tak poda˙ ˛zali naprzód, to ponaglani przez niepokój, to wstrzymywani przez zm˛eczenie, ich my´sli w˛edrowały równie˙z jak pasace ˛ si˛e owce ku ziele´nszym pastwiskom i Par Ohmsford przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o pie´sniach. Przypomniał sobie legendy mówiace, ˛ z˙ e moc Miecza Leah jest w dosłownym znaczeniu tego słowa obosieczna. Miecz został wyposa˙zony w magiczna˛ moc przez Allanona w czasach Brin Ohmsford, kiedy druid w˛edrował na wschód z dziewczyna˛ z Shady Vale i jej opiekunem Ronem Leah. Druid zanurzył kling˛e miecza w zakazanych wodach Hadeshornu, na zawsze zmieniajac ˛ jej charakter. Była odtad ˛ czym´s wi˛ecej ni˙z zwykłe ostrze; stała si˛e talizmanem mogacym ˛ si˛e oprze´c nawet widmom Mord. Jej magia była jednak podobna do wszystkich magii z dawnych czasów; stanowiła zarówno błogosławie´nstwo, jak i przekle´nstwo. Jej moc była jak narkotyk; ten, kto jej u˙zywał, coraz bardziej si˛e od niej uzale˙zniał. Brin Ohmsford dostrzegła to niebezpiecze´nstwo, lecz przestrogi, jakich udzielała Ronowi Leah, pozostały bez echa. Tym, co ich uratowało w ostatecznej konfrontacji z ciemna˛ magia˛ i poło˙zyło kres dalszej potrzebie korzystania z magii miecza, była moc Jaira i jej własna. Nie istniał z˙ aden przekaz mówiacy ˛ o tym, co stało si˛e pó´zniej z mieczem — wiadomo było tylko, z˙ e nie był ju˙z potrzebny, i wi˛ecej go nie u˙zywano. A˙z do teraz. I teraz wydawało si˛e, z˙ e by´c mo˙ze obowiazkiem ˛ Para jest przestrzec Morgana przed dalszym stosowaniem miecza. Ale jak miał to zrobi´c? Do kro´cset, Morgan był obok Colla jego najlepszym przyjacielem, a na nowo odkryta magia, której Par tak bardzo mu zazdro´scił, dopiero co uratowała im z˙ ycie! Odczuwana przeze´n zawi´sc´ wypełniała go poczuciem winy i zawodu. Jak miał powiedzie´c Morganowi, z˙ e nie powinien korzysta´c z mocy miecza? Nie było wa˙zne, z˙ e moga˛ istnie´c po temu dostateczne powody; i tak zdawała si˛e z tego przebi65

ja´c uraza. Poza tym wiedział, z˙ e b˛eda˛ potrzebowali mocy miecza, je´sli natkna˛ si˛e jeszcze na jakie´s cieniowce. A wszystko na to wskazywało. Jego zmagania z tym problemem nie trwały długo. Po prostu nie potrafił wymaza´c z pami˛eci swego niepokoju i s´wie˙zego wspomnienia dyszacej ˛ nad nim bestii. Postanowił milcze´c. By´c mo˙ze w ogóle nie było potrzeby o tym mówi´c. Gdy si˛e pojawi, zawsze zda˙ ˛zy to zrobi´c. Zostawił spraw˛e w spokoju. Niewiele rozmawiali ze soba˛ tej nocy, a je´sli ju˙z, to głównie o cieniowcach. Nie mieli ju˙z watpliwo´ ˛ sci co do ich istnienia. Nawet Coll nie unikał nazywania rzeczy po imieniu, mówiac ˛ o bestii, która ich zaatakowała. Lecz uznanie tego faktu niewiele rozja´sniło im w głowach. Cieniowce pozostały dla nich tajemnica.˛ Nie wiedzieli, skad ˛ przychodza˛ ani dlaczego. Nie wiedzieli nawet, czym sa.˛ Nie mieli poj˛ecia o z´ ródle ich mocy, chocia˙z zdawało si˛e, z˙ e musi nim by´c jaki´s rodzaj magii. Je´sli stworzenia te na nich polowały, to nie wiedzieli, jak moga˛ temu zaradzi´c. Wiedzieli jedynie, z˙ e starzec miał racj˛e, radzac ˛ im, by zachowali ostro˙zno´sc´ . Wkrótce po nastaniu s´witu dotarli do Culhaven. Obolali i zaspani, wyszli z rozpraszajacych ˛ si˛e nocnych cieni lasu na słabe s´wiatło nowego dnia. Chmury przesłaniały całe niebo na wschodzie, zawadzajac ˛ w przelocie o wierzchołki drzew i nadajac ˛ miastu karłów w dole szary zimowy wyglad. ˛ Przyjaciele zatrzymali si˛e, rozprostowali ko´sci, ziewn˛eli i rozejrzeli si˛e wokół. Drzewa przed nimi przerzedziły si˛e i ujrzeli grup˛e chat, nad którymi unosił si˛e dym z kamiennych kominów, a obok chat stodoły pełne wozów i narz˛edzi i małe podwórza z zagrodami dla zwierzat. ˛ Na male´nkich skrawkach ziemi warzywniki wielko´sci odcisków kciuka walczyły o lepsze z wdzierajacymi ˛ si˛e zewszad ˛ chwastami. Wszystko było stłoczone: chaty i szopy, zwierz˛eta, ogrody i las wpadały na siebie. Wszystko było strasznie zaniedbane, farba niszczyła si˛e i odpadała, tynk i kamienie były pop˛ekane, połamane płoty chyliły si˛e ku ziemi, zwierz˛eta były kudłate i nie oporzadzone, ˛ a ro´sliny ogrodowe i chwasty tak wzajemnie soba˛ poprzerastane, z˙ e trudno je było od siebie odró˙zni´c. W drzwiach i oknach ukazywały si˛e kobiety, w wi˛ekszo´sci stare, niektóre z praniem do powieszenia, inne zaj˛ete gotowaniem posiłku. Wszystkie wydawały si˛e obdarte i zaniedbane. Na podwórzach, s´cie˙zkach i drogach bawiły si˛e dzieci, usmolone i dzikie jak górskie owce. Morgan zauwa˙zył, z jakim zdumieniem Par i Coll rozgladaj ˛ a˛ si˛e wokół, i rzekł: — Zapomniałem wam powiedzie´c. Culhaven, które znacie, to miasto z waszych opowie´sci. To wszystko nale˙zy ju˙z do przeszło´sci. Wiem, z˙ e jeste´scie zm˛eczeni, ale skoro ju˙z tutaj jeste´smy, musicie pewne rzeczy zobaczy´c. Powiódł ich s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ do miasta. Zabudowania były coraz n˛edzniejsze, chaty ustapiły ˛ miejsca szopom i szałasom, ogrody i zwierz˛eta znikn˛eły ´ zka rozszerzała si˛e w polna˛ drog˛e, od dawna nie naprawiana,˛ pełna˛ zupełnie. Scie˙ dziur i kolein, pokryta˛ odpadkami i kamieniami. Tutaj równie˙z bawiły si˛e dzieci, a kobiety krzatały ˛ si˛e przy domowych zaj˛eciach, zamieniajac ˛ czasem par˛e słów 66

ze soba˛ nawzajem i z dzie´cmi, lecz przewa˙znie były zamkni˛ete w sobie i milczace. ˛ Nieufnie przygladały ˛ si˛e trzem przybyszom przechodzacym ˛ obok, a na ich twarzach malowała si˛e podejrzliwo´sc´ i strach. — Oto Culhaven, najpi˛ekniejsze miasto Estlandii, serce i dusza pa´nstwa karłów — powiedział cicho Morgan. Nie patrzył na nich. — Znam opowie´sci. Było azylem, oaza,˛ przystania˛ dla łagodnych dusz, pomnikiem tego, czego moga˛ dokona´c duma i ci˛ez˙ ka praca. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — A takie jest dzisiaj. Podeszło do nich kilkoro dzieci, proszac ˛ o pieniadze. ˛ Morgan łagodnie potrza˛ snał ˛ głowa,˛ pogładził je po włosach i poszedł dalej. Skr˛ecili w dró˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ do strumienia zapchanego s´mieciami i nieczysto´sciami. Jego brzegiem chodziły dzieci, tracaj ˛ ac ˛ patykami unoszace ˛ si˛e na wodzie odpadki. Po kładce przeszli na drugi brzeg. W powietrzu unosił si˛e ci˛ez˙ ki zapach zgnilizny. — Gdzie si˛e podziali m˛ez˙ czy´zni? — zapytał Par. Morgan spojrzał na niego. — Szcz˛es´liwi spo´sród nich nie z˙ yja.˛ Pozostali sa˛ w kopalniach albo w obozach pracy. Dlatego wszystko tak tutaj wyglada. ˛ W mie´scie pozostały jedynie dzieci, starcy i troch˛e kobiet. — Urwał na chwil˛e. — Jest tak od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat. Zgodnie z wola˛ federacji. Chod´zcie t˛edy. Poprowadził ich wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ za szeregiem chat, które wydawały si˛e bardziej ´ zadbane. Sciany były s´wie˙zo wybielone, kamienie wyszorowane, tynk nienaruszony, ogrody i trawniki wypiel˛egnowane. Tutaj równie˙z karły, głównie kobiety, krzatały ˛ si˛e na podwórzach i w izbach, a ich zaj˛ecia były podobne do tych, które ogladali ˛ poprzednio, lecz rezultaty ró˙zniły si˛e od tamtych jak dzie´n od nocy. Wszystko tutaj l´sniło czysto´scia˛ i porzadkiem. ˛ Morgan zaprowadził ich do małego parku na wzgórzu, gdzie weszli ostro˙znie w jodłowy zagajnik. — Widzicie te domy? — Wskazał grup˛e porzadnie ˛ utrzymanych chat. Par i Coll skin˛eli głowa.˛ — To tam mieszkaja˛ stacjonujacy ˛ tutaj z˙ ołnierze i urz˛ednicy federacji. Młodsze, silniejsze kobiety karłów zmuszane sa˛ do pracy dla nich. Wi˛ekszo´sc´ z nich musi równie˙z z nimi z˙ y´c. — Spojrzał na nich znaczaco. ˛ Opu´scili park i zeszli zboczem wzgórza do centrum miasta. Zamiast domów mieszkalnych stały tutaj sklepy i warsztaty, a na ulicach roiło si˛e od pieszych. W´sród nich było niewielu karłów, i to znowu przewa˙znie starych; zaj˛eci byli sprzedawaniem i kupowaniem. Wokół tłoczyli si˛e przybysze spoza miasta, którzy s´ciagn˛ ˛ eli tutaj na handel. Wsz˛edzie widoczne były patrole federacji. Morgan powiódł braci zaułkami, gdzie mogli pozosta´c nie zauwa˙zeni. Pokazywał im ró˙zne rzeczy, udzielajac ˛ wyja´snie´n głosem zarazem gorzkim i ironicznym. — Tamten budynek to kantor wymiany srebra. Karły przymuszane sa˛ do wydobywania srebra w kopalniach; trzymane sa˛ cały czas pod ziemia˛ — wiecie, co to oznacza — a potem zmuszane do sprzedawania go w cenach ustalonych przez federacj˛e i oddawania wi˛ekszo´sci dochodów swym prze´sladowcom w po67

staci podatków. Równie˙z zwierz˛eta nale˙za˛ do federacji — rzekomo na zasadzie ˙ dzier˙zawy. Zywno´ sc´ karłów jest s´ci´sle racjonowana. Tam w dole to plac targowy. Wszystkie warzywa i owoce sa˛ uprawiane i sprzedawane przez karłów, a wpływy ze sprzeda˙zy sa˛ dzielone w ten sam sposób, co wszystko inne. To wła´snie oznacza dla tych ludzi „protektorat”. Zatrzymał ich na ko´ncu ulicy, z dala od tłumu gapiów skupionego wokół podestu, na którym wystawiono na sprzeda˙z grup˛e sp˛etanych ła´ncuchami młodych karłów i karlice. Przez chwil˛e im si˛e przypatrywali. — Wyprzedaja˛ tych, których nie potrzebuja˛ do pracy — poinformował Morgan. Z dzielnicy handlowej zaprowadził ich pod szerokie wzgórze wznoszace ˛ si˛e ponad miastem. Jego zbocze, sczerniałe i odarte z z˙ ycia, znaczyło si˛e ogromna˛ ciemna˛ smuga˛ na tle nieba. Kiedy´s poci˛ete było na tarasy i jeszcze teraz pozostało´sci dawnych umocnie´n sterczały z ziemi jak nagrobki. — Wiecie, co to jest? — zapytał ich cicho. Potrzasn˛ ˛ eli głowami. — To wszystko, co pozostało po Ogrodach Meade. Znacie t˛e histori˛e. Karły zało˙zyły te ogrody, u˙zywajac ˛ specjalnej ziemi sprowadzonej z regionów rolniczych, ziemi czarnej jak w˛egiel. Sadzono tu i hodowano ka˙zdy kwiat znany plemionom. Mój ojciec mówił, z˙ e było to najpi˛ekniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Był tu raz jako chłopiec. — Milczał przez chwil˛e, kiedy ogladali ˛ ruiny, po czym dodał: — Federacja spaliła ogrody po kapitulacji miasta. Pala˛ je co roku, z˙ eby nic tu nigdy nie wyrosło. Kiedy odchodzili, wracajac ˛ ku obrze˙zom miasta, Par zapytał: — Skad ˛ wiesz to wszystko, Morgan? Od twojego ojca? — Góral potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mój ojciec nie był tu wi˛ecej od tamtego czasu. My´sl˛e, z˙ e woli nie wiedzie´c, jak tu teraz wyglada. ˛ Chce to miejsce zachowa´c w pami˛eci takim, jakie było niegdy´s. Nie, mam tutaj przyjaciół, którzy mi opowiadaja,˛ jak układa si˛e z˙ ycie karłów, to znaczy ta jego cz˛es´c´ , której nie mog˛e sam zobaczy´c, kiedy tutaj jestem. Nie mówiłem wam jeszcze zbyt wiele o tym, prawda? Ale to wszystko dotyczy ostatniego mniej wi˛ecej półrocza. Opowiem wam o tym pó´zniej. Udali si˛e z powrotem do biedniejszej cz˛es´ci miasta, posuwajac ˛ si˛e nowa˛ droga,˛ która była ju˙z jednak równie zryta i podziurawiona jak pozostałe. Po krótkim marszu skr˛ecili w alejk˛e prowadzac ˛ a˛ do okazałej budowli z drewna i kamienia, która wygladała ˛ tak, jakby kiedy´s była czym´s w rodzaju gospody. Miała trzy pi˛etra i otoczona była zadaszona˛ weranda˛ z hu´stawkami i fotelami na biegunach. Podwórze było ogołocone z ro´slinno´sci, lecz wolne od s´mieci oraz odpadków i pełne bawiacych ˛ si˛e dzieci. — Szkoła? — Par gło´sno wyraził swój domysł. Morgan potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Sierociniec.

68

Powiódł ich mi˛edzy grupkami dzieci na werand˛e, przez która˛ doszli do drzwi w bocznej s´cianie domu, ukrytych w cieniu gł˛ebokiej wn˛eki. Zapukał, a kiedy si˛e nieco uchyliły, zapytał: — Czy znajdzie si˛e odrobina jedzenia dla potrzebujacego? ˛ — Morgan! — Drzwi otworzyły si˛e szeroko. Stała w nich niemłoda karlica, siwowłosa i w fartuchu. U´smiech rozja´sniał jej szeroka˛ i wyrazista˛ twarz, noszac ˛ a˛ s´lady wielu smutków i rozczarowali. — Morgan Leah, co za miła niespodzianka! Jak si˛e miewasz, chłopcze? — Jak zawsze jestem duma˛ i rado´scia˛ mego ojca — odparł ze s´miechem Morgan. — Mo˙zemy wej´sc´ ? — Ale˙z tak. Od kiedy to musisz pyta´c? — Kobieta odsun˛eła si˛e na bok i przepu´sciła ich do s´rodka, s´ciskajac ˛ Morgana i u´smiechajac ˛ si˛e szeroko do jego towarzyszy, którzy niepewnie odwzajemnili jej u´smiech. Zamkn˛eła za nimi drzwi i powiedziała: — A wi˛ec chcieliby´scie co´s zje´sc´ , czy tak? — Oddaliby´smy z˙ ycie za kawałek chleba — o´swiadczył Morgan ze s´miechem. — Babciu Elizo, to moi przyjaciele, Par i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Sa˛ chwilowo. . . bezdomni — doko´nczył. — Czy˙z wszyscy tacy nie jeste´smy? — zachrypiała w odpowiedzi babcia Eliza. Wyciagn˛ ˛ eła spracowana˛ dło´n, która˛ bracia kolejno u´scisn˛eli. Przyjrzała im si˛e krytycznie. — Czy˙zby´scie wdali si˛e w bójk˛e z nied´zwiedziami, Morgan? — Obawiam si˛e, z˙ e było to co´s jeszcze gorszego. — Morgan ostro˙znie dotknał ˛ swej twarzy, szukajac ˛ na niej ran i zadrapa´n. — Droga do Culhaven nie jest ju˙z taka jak dawniej. — Culhaven te˙z nie. Siadaj, dziecko, i twoi przyjaciele równie˙z. Przynios˛e wam ciasto i owoce. Na s´rodku obszernej kuchni stało kilka stołów z ławami i przyjaciele usiedli przy najbli˙zszym z nich. Kuchnia była du˙za, lecz do´sc´ ciemna i skromnie urzadzo˛ na. Babcia Eliza krzatała ˛ si˛e pracowicie, podajac ˛ obiecane s´niadanie i napełniajac ˛ szklanki jakim´s s´wie˙zo wyci´sni˛etym sokiem. — Zaproponowałabym wam mleko, ale to, które mam, musz˛e wydziela´c dzieciom — przeprosiła. Jedli łapczywie, kiedy pojawiła si˛e druga kobieta, równie˙z karlica, jeszcze starsza od pierwszej, mała i pomarszczona, o ostrych rysach twarzy i szybkich, ptasich ruchach, które zdawały si˛e ani na chwil˛e nie ustawa´c. Na widok Morgana zdecydowanym krokiem przeszła przez izb˛e. Góral natychmiast powstał i pocałował ja˛ lekko w policzek. — Cioteczka Jilt — przedstawił ja˛ braciom. — Bardzo mi miło — o´swiadczyła takim tonem, jakby trzeba ich było o tym specjalnie przekonywa´c. Usiadła obok babci Elizy i natychmiast zaj˛eła si˛e robótka˛ na drutach, która˛ przyniosła ze soba.˛

69

— Te damy matkuja˛ całemu s´wiatu — powiedział Morgan, siadajac ˛ z powrotem do stołu. — Mnie te˙z, chocia˙z nie jestem sierota˛ jak inni ich podopieczni. Zaadoptowały mnie przez wzglad ˛ na mój nieodparty urok osobisty. ˙ — Zebrałe´s tak samo jak wszyscy inni, kiedy spotkały´smy ci˛e po raz pierwszy, Morganie Leah! — rzuciła cioteczka Jilt, nie podnoszac ˛ oczu znad robótki. — Tylko dlatego ci˛e przyj˛eły´smy, tylko dlatego przyjmujemy kogokolwiek. — To siostry, chocia˙z nikt by tego nie odgadł — ciagn ˛ ał ˛ Morgan. — Babcia Eliza jest jak pierzyna z g˛esiego puchu, mi˛ekka i ciepła. Ale cioteczka Jilt, ta przypomina raczej kamienna˛ prycz˛e! Cioteczka Jilt pociagn˛ ˛ eła nosem. — W dzisiejszych czasach kamie´n jest du˙zo trwalszy od g˛esiego puchu. A obydwa sa˛ trwalsze od góralskich pochlebstw! Morgan i babcia Eliza roze´smiali si˛e, a po chwili dołaczyła ˛ do nich cioteczka Jilt. Par i Coll przyłapali si˛e na tym, z˙ e równie˙z si˛e u´smiechaja.˛ Wydawało si˛e to dziwne, gdy˙z wcia˙ ˛z mieli w pami˛eci widok miasta i jego mieszka´nców, a głosy osieroconych dzieci bawiacych ˛ si˛e na zewnatrz ˛ nieustannie przypominały o tym, jak rzeczy naprawd˛e si˛e maja.˛ Lecz obie te kobiety cechowała jaka´s niezłomno´sc´ , co´s, co wznosiło si˛e ponad cierpienia i n˛edz˛e, a szeptało o obietnicy i nadziei. Po s´niadaniu babcia Eliza zaj˛eła si˛e zmywaniem naczy´n, a cioteczka Jilt wyszła doglada´ ˛ c dzieci. — Te dwie staruszki prowadza˛ sierociniec od ponad trzydziestu lat — szepnał ˛ Morgan. — Federacja zostawia je w spokoju, bo dzi˛eki nim dzieci nie placz ˛ a˛ si˛e pod nogami. Nie´zle, co? Sa˛ setki dzieci pozbawionych rodziców, wi˛ec sierociniec zawsze jest pełny. Kiedy dzieci dostatecznie podrosna,˛ przemyca si˛e je na zewnatrz. ˛ Te, którym pozwoli si˛e pozosta´c za długo, federacja wysyła do obozów pracy albo sprzedaje. Czasem staruszkom nie udaje si˛e utrafi´c we wła´sciwy moment. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wiem, jak to wytrzymuja.˛ Ja ju˙z bym dawno oszalał. Babcia Eliza wróciła i przysiadła si˛e do nich. — Czy Morgan opowiadał wam, jak si˛e poznali´smy? — zapytała Ohmsfordów. — To było naprawd˛e co´s. Przyniósł nam jedzenie i ubrania dla dzieci, dał nam pieniadze ˛ na zakup niezb˛ednych rzeczy i pomógł przeprowadzi´c kilkanas´cioro dzieci na północ, gdzie miały zosta´c umieszczone u rodzin na wolnych obszarach. — Och, na lito´sc´ boska,˛ babciu! — wykrzyknał ˛ zakłopotany Morgan. — Wła´snie tak było! I teraz te˙z nam pomaga, kiedy jest tutaj — dodała, nie zwa˙zajac ˛ na jego protesty. — Stali´smy si˛e jego mała˛ prywatna˛ instytucja˛ dobroczynna,˛ nieprawda˙z, Morgan? — To mi o czym´s przypomina. — Morgan si˛egnał ˛ za pazuch˛e i wyciagn ˛ ał ˛ mała˛ sakiewk˛e. Jej zawarto´sc´ pobrz˛ekiwała, kiedy podawał ja˛ staruszce. — Ja-

70

ki´s tydzie´n temu wygrałem zakład o pewne perfumy. — Mrugnał ˛ znaczaco ˛ do Ohmsfordów. — Niech ci Bóg wynagrodzi, Morgan. — Babcia Eliza wstała i obeszła stół, z˙ eby go pocałowa´c w policzek. — Wydajecie si˛e bardzo zm˛eczeni, wszyscy trzej. Mamy z tyłu par˛e wolnych łó˙zek i mnóstwo koców. Mo˙zecie si˛e przespa´c do kolacji. Zaprowadziła ich z kuchni do małego pokoju w tylnej cz˛es´ci domu, gdzie znajdowało si˛e kilka łó˙zek, miednica, koce i r˛eczniki. Par rozejrzał si˛e wokół, dostrzegajac ˛ od razu, z˙ e okiennice sa˛ zamkni˛ete, a zasłony starannie zaciagni˛ ˛ ete. Babcia Eliza dostrzegła spojrzenie, jakie zamienił z bratem. — Czasami moi go´scie nie chca˛ zwraca´c na siebie uwagi — rzekła spokojnie. Spojrzała na nich przenikliwie. — Czy z wami nie jest podobnie? Morgan podszedł do niej i pocałował ja˛ czule. — Jeste´s spostrzegawcza jak zawsze, babciu Elizo. Musimy si˛e spotka´c ze Steffem. Mo˙zesz si˛e tym zaja´ ˛c? Babcia Eliza przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e, po czym w milczeniu skin˛eła głowa,˛ odwzajemniła jego pocałunek i wymkn˛eła si˛e z pokoju. Zmierzchało ju˙z, kiedy si˛e obudzili. W zaciemnionym pokoju panował mrok i cisza. Pojawiła si˛e babcia Eliza. Na jej szerokiej twarzy malowała si˛e łagodno´sc´ i spokój. Przemkn˛eła przez pokój na palcach, dotykajac ˛ ich po kolei i szepczac, ˛ z˙ e ju˙z czas, po czym znikn˛eła w taki sam sposób, w jaki si˛e zjawiła. Gdy wstali z łó˙zek, Morgan Leah i Ohmsfordowie znale´zli swoje ubrania wyprane i pachnace ˛ czysto´scia.˛ Babcia Eliza nie pró˙znowała, kiedy oni spali. — Dzi´s wieczór spotkamy si˛e ze Steffem — powiedział Morgan, gdy si˛e ubierali. — Nale˙zy do ruchu oporu karłów, a ruch ma wsz˛edzie oczy i uszy. Je´sli Walker Boh wcia˙ ˛z mieszka w Estlandii, cho´cby w najdalszej cz˛es´ci Anaru, Steff b˛edzie o tym wiedział. — Sko´nczył naciaga´ ˛ c buty i wstał. — Steff był jedna˛ z sierot przygarni˛etych przez babci˛e. Jest dla niej jak syn. Poza cioteczka˛ Jilt jest jedyna˛ rodzina,˛ jaka jej pozostała. Wyszli z sypialni i udali si˛e korytarzem do kuchni. Dzieci zjadły ju˙z kolacj˛e i poszły do swoich pokoi na dwóch wy˙zszych pi˛etrach. Zostało jeszcze tylko kilka male´nstw, które cioteczka˛ Jilt wła´snie karmiła, cierpliwie wlewajac ˛ zup˛e ły˙zka˛ najpierw do jednej buzi, potem do nast˛epnej i tak dalej, a˙z do rozpocz˛ecia kolejki od nowa. Kiedy weszli, spojrzała w gór˛e i bez słowa skin˛eła głowa.˛ Babcia Eliza posadziła ich przy jednym z długich stołów i przyniosła im talerze z jedzeniem oraz szklanki cierpkiego piwa. Z góry dobiegał tupot i krzyki bawiacych ˛ si˛e dzieci. — Trudno we dwie upilnowa´c taka˛ gromad˛e — wytłumaczyła, nakładajac ˛ Collowi druga˛ porcj˛e mi˛esnej potrawki. — Ale kobiety, które zatrudniamy do pomocy, nigdy długo nie wytrzymuja.˛

71

— Czy udało ci si˛e przekaza´c wiadomo´sc´ Steffowi? — zapytał spokojnie Morgan. Babcia Eliza skin˛eła głowa,˛ a jej u´smiech nagle stał si˛e smutny. — Chciałabym cz˛es´ciej widywa´c tego chłopca. Martwi˛e si˛e bardzo o niego. Sko´nczyli kolacj˛e i siedzieli milczac ˛ w wieczornym półmroku, podczas gdy babcia Eliza i cioteczka˛ Jilt wykonywały ostatnie czynno´sci przy dzieciach i odprowadzały je do łó˙zek. Na stole, przy którym siedzieli, paliło si˛e kilka s´wiec, lecz pozostała cz˛es´c´ izby ton˛eła w mroku. Głosy na górze milkły jeden po drugim i cisza stawała si˛e coraz gł˛ebsza. Po pewnym czasie cioteczka Jilt wróciła do kuchni i przysiadła si˛e do nich. Jej twarz pochylała si˛e w skupieniu nad robótka,˛ a głowa kiwała si˛e lekko. Dzwon gdzie´s na zewnatrz ˛ uderzył trzykrotnie i ucichł. Cioteczka˛ Jilt na chwil˛e uniosła głow˛e. — Godzina policyjna — wymamrotała. — Nikomu nie wolno wychodzi´c po jej wybiciu. W izbie znowu zapanowało milczenie. Pojawiła si˛e babcia Eliza i cicho krza˛ tała si˛e przy zlewie. Jedno z dzieci na górze zacz˛eło płaka´c i znowu wyszła. Ohmsfordowie i Morgan Leah rozgladali ˛ si˛e wokół i czekali. Nagle rozległo si˛e ciche pukanie do kuchennych drzwi. Trzy stukni˛ecia. Cioteczka Jilt uniosła wzrok i czekała. Jej palce znieruchomiały. Mijały sekundy. Po chwili pukanie rozległo si˛e znowu, trzy razy, potem przerwa i znowu trzy razy. Cioteczka Jilt wstała szybko, podeszła do drzwi, przekr˛eciła klucz w zamku i wyjrzała na zewnatrz. ˛ Nast˛epnie na chwil˛e szeroko otworzyła drzwi i do izby w´slizn˛eła si˛e ciemna posta´c. Cioteczka Jilt znowu zamkn˛eła drzwi. W tym samym momencie z sieni weszła babcia Eliza, dała znak Morganowi i Ohmsfordom, by wstali, i zaprowadziła ich do miejsca, gdzie stała nieznajoma osoba. — To Teel — powiedziała. — Zaprowadzi was do Steffa. Niewiele dało si˛e powiedzie´c o Teel. Była karlica,˛ lecz drobniejsza˛ ni˙z wi˛ekszo´sc´ jej pobratymców, ubrana˛ w ciemny le´sny strój, którego główna˛ cz˛es´c´ stanowił krótki płaszcz z kapturem. Cała˛ jej twarz, poza prawym policzkiem i ustami, osłaniała dziwna maska. Pod kapturem lekko połyskiwały jej ciemnoblond włosy. Babcia Eliza stan˛eła na palcach i u´scisn˛eła Morgana. — Bad´ ˛ z ostro˙zny, chłopcze — przestrzegła go. U´smiechn˛eła si˛e, lekko poklepała Para i Colla po ramieniu i spiesznie podeszła do drzwi. Przez chwil˛e wygladała ˛ przez zasłony, po czym skin˛eła głowa.˛ Teel wysun˛eła si˛e przez drzwi bez słowa. Ohmsfordowie i Morgan Leah poda˙ ˛zyli za nia.˛ Znalazłszy si˛e na zewnatrz, ˛ przenikn˛eli cicho wzdłu˙z s´cian starego domu i przez płot na jego tyłach przedostali si˛e na wask ˛ a˛ s´cie˙zk˛e. Doszli nia˛ do pustej drogi, po czym skr˛ecili w prawo. Chaty i szopy stojace ˛ wzdłu˙z drogi były ciemne; na tle nocnego nieba ich sylwetki odcinały si˛e poszarpana˛ i nieregularna˛ linia.˛ Teel poprowadziła ich szybko droga,˛ z której po chwili zboczyli do jodło72

wego zagajnika. Tam zatrzymała si˛e i przykucn˛eła, dajac ˛ im znak, by uczynili to ˙ samo. Po chwili ukazał si˛e pi˛ecioosobowy patrol federacji. Zołnierze z˙ artowali i rozmawiali ze soba,˛ nie troszczac ˛ si˛e o to, z˙ e kto´s mo˙ze ich usłysze´c. Wreszcie ich głosy ucichły w oddali. Teel wstała i ruszyli dalej. Nast˛epne sto metrów szli droga,˛ po czym weszli do lasu. Znajdowali si˛e teraz na samym skraju miasta, zwróceni niemal dokładnie ku północy; w´sród ciszy zacz˛eło si˛e rozlega´c bzyczenie owadów. Przemykali bezgło´snie mi˛edzy drzewami, Teel tylko co jaki´s czas zatrzymywała si˛e i nasłuchiwała przed podj˛eciem marszu. W powietrzu unosił si˛e słodki i intensywny zapach polnych kwiatów przebijajacy ˛ przez fetor odpadków i s´mieci. Potem Teel zatrzymała si˛e przed pasem g˛estych zaro´sli, rozsun˛eła gał˛ezie, si˛egn˛eła r˛eka˛ w dół po ukryty tam z˙ elazny pier´scie´n i pociagn˛ ˛ eła za´n. Z ziemi uniosła si˛e klapa, ukazujac ˛ schody. Zeszli nimi po omacku, wodzac ˛ dło´nmi po s´cianach, a˙z zupełnie pogra˙ ˛zyli si˛e we wn˛etrzu i przycupn˛eli w mroku. Teel zaryglowała za nimi klap˛e, zapaliła s´wiec˛e i znowu zaj˛eła miejsce na przedzie. Cała czwórka ruszyła w dół. Zej´scie nie trwało długo. Schody ko´nczyły si˛e po dwóch tuzinach stopni, a da´ lej zaczynał si˛e tunel. Sciany i sufit podparte były grubymi belkami i zabezpieczone z˙ elaznymi pr˛etami. Teel, niczego nie wyja´sniajac ˛ ruszyła naprzód. Dwukrotnie tunel rozwidlał si˛e w kilku kierunkach i za ka˙zdym razem bez wahania dokonywała wyboru. Parowi przyszło do głowy, z˙ e gdyby musieli odnale´zc´ powrotna˛ drog˛e bez Teel, przypuszczalnie nie byliby w stanie tego zrobi´c. Po kilku minutach tunel sko´nczył si˛e przed z˙ elaznymi drzwiami. Teel uderzyła w nie mocno r˛ekoje´scia˛ sztyletu, odczekała chwil˛e, po czym uderzyła jeszcze dwa razy. Po drugiej stronie zgrzytn˛eły zamki i drzwi si˛e otworzyły. Stojacy ˛ przed nimi karzeł nie wydawał si˛e od nich starszy. Był to kr˛epy, muskularny młodzieniec z kiełkujac ˛ a˛ broda˛ i długimi włosami koloru cynamonu. Cała jego twarz pokryta była bliznami, a przez plecy miał przewieszona˛ najwi˛eksza˛ maczug˛e, jaka˛ Par kiedykolwiek widział. Brakowało mu górnej połowy jednego ucha, z którego ocalałej połowy zwisał złoty kolczyk. — Morgan! — Serdecznie powitał i u´scisnał ˛ górala. U´smiech rozja´snił jego pos˛epne oblicze, kiedy wciagn ˛ ał ˛ go do s´rodka i spojrzał na nerwowo wyczekuja˛ cych z tyłu Para i Colla. — Przyjaciele? — Najlepsi — natychmiast odparł Morgan. — Steff, to Parr i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Karzeł skinał ˛ głowa.˛ — Witajcie, mieszka´ncy Vale. — Odsunał ˛ si˛e od Morgana i u´scisnał ˛ ich dłonie. — Siadajcie i mówcie, co was sprowadza. Znajdowali si˛e w podziemnej komnacie, wypełnionej wszelkiego rodzaju zapasami w skrzyniach, pudłach i zawiniatkach ˛ umieszczonych wokół długiego stołu z ławami. Steff gestem poprosił ich, by usiedli, po czym nalał ka˙zdemu kufel 73

piwa i przysiadł si˛e do nich. Teel zaj˛eła miejsce przy drzwiach, sadowiac ˛ si˛e na małym stołku. — Tutaj teraz mieszkasz? — zapytał Morgan, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół. — Przydałby si˛e tu mały remont. — Mam wiele siedzib, Morgan. Wszystkie one wymagaja˛ remontu. Ta jest lepsza ni˙z wi˛ekszo´sc´ innych. Wszystkie jednak znajduja˛ si˛e pod ziemia.˛ My, karły, wszyscy mieszkamy teraz pod ziemia,˛ albo tutaj, albo w kopalniach, albo w naszych grobach. To smutne. — Wział ˛ do r˛eki swój kufel i wzniósł toast. — Za nasze zdrowie i niepowodzenie naszych nieprzyjaciół. — Wypili wszyscy oprócz Teel, która czuwała przy drzwiach. Steff odstawił kufel. — Czy twój ojciec dobrze si˛e miewa? — zapytał Morgana. Góral skinał ˛ głowa.˛ — Przyniosłem babci Elizie mały prezent, za który b˛edzie mogła kupowa´c chleb. Martwi si˛e o ciebie. Kiedy ostatnio u niej byłe´s? — Teraz jest to zbyt niebezpieczne. — U´smiech znikł z twarzy karła. — Widzisz moja˛ twarz? — Powiódł palcem po okrywajacych ˛ ja˛ bliznach. — Federacja pojmała mnie trzy miesiace ˛ temu. — Spojrzał konspiracyjnie na Para i Colla. — Morgan nic o tym nie wie. Ostatnio mnie nie odwiedzał. Kiedy przybywa do Culhaven, woli towarzystwo staruszek i dzieci. — Co si˛e stało, Steff? — Morgan pu´scił mimo uszu jego słowa. — Uciekłem, przynajmniej cz˛es´ciowo. — Chłopak wzruszył ramionami i podniósł lewa˛ r˛ek˛e. Brakowało w niej dwóch ostatnich palców, jakby zostały odci˛ete. — Ale do´sc´ tego, przyjacielu. Zostawmy to. Powiedz lepiej, co sprowadza was na wschód. Morgan zaczał ˛ mówi´c, po czym zatrzymał wzrok na Teel i umilkł. Steff rzucił okiem przez rami˛e, poda˙ ˛zajac ˛ za jego spojrzeniem, i rzekł: — Ach tak, Teel. Chyba jednak b˛ed˛e musiał o tym opowiedzie´c. — Spojrzał z powrotem na Morgana. — Zostałem pojmany przez federacj˛e, dokonujac ˛ napadu na magazyn broni w głównym obozie w Culhaven. Wtracili ˛ mnie do wi˛ezienia, z˙ eby zobaczy´c, czego moga˛ si˛e ode mnie dowiedzie´c. Tam mi to zrobili. — Dotknał ˛ swej twarzy. — Teel była przetrzymywana w celi obok. To, co mi zrobili, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobili z nia.˛ Zmasakrowali wi˛eksza˛ cz˛es´c´ jej twarzy i znaczna˛ cz˛es´c´ pleców, karzac ˛ ja˛ w ten sposób za zabicie psa jednego z członków tymczasowego rzadu ˛ w Culhaven. Zabiła go z głodu. Rozmawiali´smy przez s´cian˛e i w ten sposób si˛e poznali´smy. Pewnej nocy, w niecałe dwa tygodnie po moim aresztowaniu, kiedy stało si˛e jasne, z˙ e federacja ju˙z si˛e mna˛ nie interesuje i miałem zosta´c zabity, Teel udało si˛e zwabi´c do swojej celi pełniace˛ go słu˙zb˛e stra˙znika. Zabiła go, wykradła jego klucze, uwolniła mnie i uciekli´smy. Od tamtego czasu jeste´smy razem. — Umilkł, a jego oczy połyskiwały zimno jak kamie´n. — Góralu, mam dla ciebie wiele szacunku i musisz sam podja´ ˛c decyzj˛e w tej sprawie. Ale Teel i ja nie mamy przed soba˛ tajemnic. 74

Zapanowało długie milczenie. Morgan spojrzał krótko na Ohmsfordów. Par uwa˙znie obserwował Teel podczas opowie´sci Steffa. Nie poruszyła si˛e nawet. Jej twarz pozbawiona była wyrazu, a z jej oczu nie mo˙zna było niczego wyczyta´c. Była jak wyciosana z kamienia. — My´sl˛e, z˙ e musimy zda´c si˛e na osad ˛ Steffa w tej sprawie — rzekł cicho Par, spogladaj ˛ ac ˛ na brata, z˙ eby si˛e upewni´c, czy uwa˙za tak samo. Coll w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ Morgan wyciagn ˛ ał ˛ nogi pod stołem, si˛egnał ˛ po swój kufel i pociagn ˛ ał ˛ z niego długi łyk. Wyra´znie rozwa˙zał wszystkie za i przeciw. — Dobrze — powiedział w ko´ncu. — Ale nic z tego, co powiem, nie mo˙ze wyj´sc´ poza te s´ciany. — Nie powiedziałe´s jeszcze niczego, co warto byłoby stad ˛ wynie´sc´ — uszczypliwie zauwa˙zył Steff i czekał. Morgan u´smiechnał ˛ si˛e, po czym ostro˙znie odstawił kufel na stół. — Steff, potrzebujemy twojej pomocy w odnalezieniu pewnego człowieka, o którym sadzimy, ˛ z˙ e mieszka gdzie´s w gł˛ebi Anaru. Nazywa si˛e Walker Boh. Steff zamrugał oczami. — Walker Boh — powtórzył cicho, w taki sposób jakby rozpoznawał to imi˛e. — Moi przyjaciele, Par i Coll, sa˛ jego bratankami. Steff spojrzał na Ohmsfordów, jakby widział ich po raz pierwszy. — Rozumiem. Opowiedz mi po kolei. Morgan zrelacjonował pokrótce histori˛e ich wyprawy do Culhaven, zaczynajac ˛ od ucieczki braci z Varfleet, a ko´nczac ˛ na ich potyczce z cieniowcem na obrzez˙ ach Anaru. Opowiedział o starcu i jego przestrogach, o snach Para wzywajacych ˛ go do Hadeshornu i odkryciu przez siebie u´spionej mocy Miecza Leah. Steff słuchał tego wszystkiego, nie przerywajac ˛ mu. Siedział nieruchomo, zapomniawszy o swoim piwie, z twarza˛ przypominajac ˛ a˛ pozbawiona˛ wyrazu mask˛e. Kiedy Morgan sko´nczył, Steff odchrzakn ˛ ał ˛ i pokr˛ecił głowa.˛ — Druidzi, magia i nocne stworzenia. Góralu, wcia˙ ˛z mnie zaskakujesz. — Wstał, obszedł stół dookoła i stał przez chwil˛e, przypatrujac ˛ si˛e w zamy´sleniu Teel. Potem powiedział: — Słyszałem o Walkerze Bohu. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — I co? — zapytał Morgan. — I człowiek ten napawa mnie l˛ekiem. — Steff odwrócił si˛e powoli i spojrzał na Para i Colla. — Jest waszym stryjem, tak? I kiedy widzieli´scie go po raz ostatni, dziesi˛ec´ lat temu? No, to posłuchajcie mnie uwa˙znie. Walker Boh, którego ja znam, mo˙ze nie by´c tym samym człowiekiem, którego pami˛etacie. Ten Walker Boh jest bardziej podawana˛ szeptem pogłoska˛ ni˙z prawda,˛ a jednocze´snie kim´s bardzo rzeczywistym, kim´s, komu nawet istoty z˙ yjace ˛ w najmroczniejszych cz˛es´ciach kraju i napadajace ˛ na podró˙znych, w˛edrowców i zabłakanych ˛ podobno schodza˛ z drogi. 75

Znowu usiadł, podniósł kufel z piwem i pociagn ˛ ał ˛ z niego. Morgan Leah i Ohmsfordowie spogladali ˛ na siebie w milczeniu. W ko´ncu Par powiedział: — My´sl˛e, z˙ e podj˛eli´smy ju˙z decyzj˛e w tej sprawie. Kimkolwiek lub czymkolwiek jest dzisiaj Walker Boh, łaczy ˛ nas z nim co´s jeszcze poza pokrewie´nstwem: nasze sny o Allanonie. Musz˛e wiedzie´c, co mój stryj ma zamiar zrobi´c. Pomo˙zesz nam go odnale´zc´ ? Nieoczekiwanie na twarzy Steffa pojawił si˛e lekki u´smiech. — Do´sc´ konkretne pytanie. To mi si˛e podoba. — Spojrzał na Morgana. — Przypuszczam, z˙ e mówi równie˙z w imieniu swego brata. Czy, w twoim tak˙ze? Morgan przytaknał. ˛ — Rozumiem. — Przypatrywał im si˛e długa˛ chwil˛e, zatopiony w my´slach. — W takim razie pomog˛e wam — rzekł w ko´ncu. Umilkł na chwil˛e, obserwujac ˛ ich reakcj˛e. — Zaprowadz˛e was do Walkera Boha, je´sli w ogóle mo˙zna go znale´zc´ . Zrobi˛e to jednak, poniewa˙z mam po temu własne powody i lepiej b˛edzie, je´sli je poznacie. — Pochylił na chwil˛e głow˛e; blizny pogra˙ ˛zonej w cieniu twarzy wygladały ˛ teraz jak włókna stalowej sieci wrzynajacej ˛ mu si˛e w skór˛e. — Federacja zabrała nam nasze domy i przywłaszczyła je sobie. Odebrała mi wszystko: dom, rodzin˛e, przeszło´sc´ , a nawet tera´zniejszo´sc´ . Federacja zniszczyła wszystko, co było i jest, pozostawiajac ˛ jedynie to, co mo˙ze by´c. Jest moim s´miertelnym wrogiem i zrobiłbym wszystko, z˙ eby ja˛ unicestwi´c. Nic, co tutaj robi˛e, nie doprowadzi nigdy do tego celu. To, co tu robi˛e, słu˙zy jedynie zachowaniu mnie przy z˙ yciu i podtrzymaniu we mnie woli przetrwania. Mam tego dosy´c. Chc˛e czego´s wi˛ecej. — Uniósł głow˛e i jego oczy połyskiwały dziko. — Je´sli istnieje magia, która˛ mo˙zna uwolni´c z okowów czasu, je´sli sa˛ jeszcze druidzi, w postaci duchów lub jakiejkolwiek innej, potrafiacy ˛ si˛e nia˛ posługiwa´c, wówczas istnieja˛ mo˙ze sposoby oswobodzenia mojej ojczyzny i mego ludu, sposoby, które dotad ˛ były przed nami ukryte. Je´sli je odkryjemy, je´sli wiedza o nich dostanie si˛e w nasze r˛ece, wówczas musza˛ one zosta´c u˙zyte dla dopomo˙zenia memu ludowi i mojej ojczy´znie. — Urwał na chwil˛e. — Chc˛e, z˙ eby´scie mi to obiecali. Na długa˛ chwil˛e zapadło milczenie, kiedy jego słuchacze wymieniali spojrzenia. Wreszcie Par odezwał si˛e cicho: — Wstydz˛e si˛e za Sudlandi˛e, kiedy widz˛e, co si˛e tutaj stało. Zupełnie tego nie pojmuj˛e. Nic nie jest w stanie tego usprawiedliwi´c. Je´sli odkryjemy co´s, co zdoła zwróci´c karłom wolno´sc´ , zrobimy z tego u˙zytek. — Zrobimy — powtórzył Coll, a Morgan Leah na potwierdzenie skinał ˛ głowa.˛ — Mo˙zliwo´sc´ odzyskania wolno´sci — Steff gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza — sama mo˙zliwo´sc´ jest czym´s, na co karły nie s´mia˛ nawet mie´c dzisiaj nadziei. — Poło˙zył ci˛ez˙ kie dłonie na stole. — A wi˛ec umowa stoi. Pomog˛e wam odnale´zc´ Walkera Boha, to znaczy Teel i ja, bo gdzie ja id˛e, ona idzie tak˙ze. — Spojrzał szybko na ka˙zdego z nich, wypatrujac ˛ oznak dezaprobaty, ale na pró˙zno. — B˛e76

dziemy potrzebowali mniej wi˛ecej jednego dnia na zgromadzenie wszystkiego, co potrzebne, i zdobycie pewnych informacji. Nie musz˛e wam chyba mówi´c, jak trudna i niebezpieczna mo˙ze si˛e okaza´c ta wyprawa. Wracajcie do babci Elizy i odpocznijcie. Teel was odprowadzi. Dam wam zna´c, kiedy wszystko b˛edzie gotowe. Wstali i karzeł u´scisnał ˛ Morgana, po czym u´smiechnał ˛ si˛e nieoczekiwanie i klepnał ˛ go po plecach. — Ty i ja, góralu! Niech wszystkie ciemne moce maja˛ si˛e na baczno´sci! — Za´smiał si˛e i cała komnata rozbrzmiała jego rechotem. Teel stała z boku i przypatrywała im si˛e oczyma zimnymi jak sople lodu.

VIII Dwa dni min˛eły bez wiadomo´sci od Steffa. Ohmsfordom i Morganowi Leah czas w sieroci´ncu upływał na dokonywaniu koniecznych napraw w starym domu oraz dopomaganiu babci Elizie i cioteczce Jilt w opiece nad dzie´cmi. Dni były ´ ciepłe, leniwe, wypełnione szczebiotem bawiacych ˛ si˛e malców. Swiat w obr˛ebie przestronnego domu i cienistego ogrodu był zupełnie odmienny od s´wiata poniz˙ enia i n˛edzy, jaki zaczynał si˛e o kilkana´scie metrów za płotem. Było tu jedzenie, mi˛ekkie łó˙zka, domowe ciepło i miło´sc´ . Było poczucie bezpiecze´nstwa i wiara w przyszło´sc´ . Niczego nie było du˙zo, ale było troch˛e wszystkiego. Pozostała cz˛es´c´ miasta jawiła si˛e niewyra´znie jako szereg przykrych wspomnie´n — szałasy, złamani wiekiem starcy, obszarpane dzieci, nieobecne matki i ojcowie, brud i zaniedbanie, zrozpaczone i pełne smutku spojrzenia oraz poczucie beznadziejno´sci. Kilkakrotnie Par my´slał o tym, z˙ eby wyj´sc´ z sieroci´nca i pój´sc´ znowu ulicami Culhaven. Nie chciał bowiem opuszcza´c miasta, nie ujrzawszy raz jeszcze widoków, których, jak czuł, nigdy nie powinien zapomnie´c. Lecz staruszki odwiodły go od tego zamiaru. Chodzenie po mie´scie było niebezpieczne. Mógł nie´swiadomie zwróci´c na siebie uwag˛e. Lepiej było siedzie´c na miejscu i pozostawi´c zewn˛etrzna˛ rzeczywisto´sc´ własnemu losowi, pozwalajac, ˛ by obydwa s´wiaty radziły sobie ka˙zdy po swojemu. — Nie mo˙zemy nic zrobi´c, by ul˙zy´c n˛edzy karłów — gorzko stwierdziła cioteczka Jilt. — Zapu´sciła ju˙z ona gł˛ebokie korzenie. Par poszedł za ich rada,˛ odczuwajac ˛ zarazem zawód i ulg˛e. Dr˛eczył go niepokój. Nie mógł udawa´c, z˙ e nie wie, co si˛e dzieje z lud´zmi w mie´scie — mówiac ˛ dokładniej, nie chciał udawa´c — lecz jednocze´snie wiedza ta była trudna do zniesienia. Mógł zrobi´c tak, jak powiedziały mu staruszki, i pozostawi´c s´wiat zewn˛etrzny własnemu losowi, lecz nie mógł zapomnie´c, z˙ e s´wiat ten istnieje i waruje za płotem jak wygłodniałe zwierz˛e, czekajace ˛ na jaki´s ochłap. Trzeciego dnia oczekiwania zwierz˛e za płotem kłapn˛eło na nich z˛ebami. Wczesnym rankiem ulica˛ nadeszła dru˙zyna z˙ ołnierzy federacji i wmaszerowała na podwórze. Na czele szedł szperacz. Babcia Eliza wysłała Ohmsfordów i Morgana na strych i z cioteczka˛ Jilt w odwodzie wyszła stawi´c czoło przybyszom. Ze swego ukrycia na strychu przyjaciele obserwowali rozwój wydarze´n. Dzieciom 78

kazano ustawi´c si˛e w szeregu przed weranda.˛ Wszystkie były za małe, by mogły si˛e na co´s przyda´c, lecz mimo to troje z nich wybrano. Staruszki oponowały, lecz nic nie mogły poradzi´c. W ko´ncu musiały patrze´c bezsilnie, jak tamtych troje wyprowadzano. Po tym zdarzeniu wszyscy byli przygn˛ebieni, nawet najbardziej aktywne spos´ród dzieci. Cioteczka Jilt usadowiła si˛e na ławeczce przy oknie wychodzacym ˛ na podwórze, skad ˛ mogła obserwowa´c malców, i pracowała nad swoja˛ robótka,˛ nie odzywajac ˛ si˛e do nikogo. Babcia Eliza sp˛edzała wi˛ekszo´sc´ czasu na gotowaniu w kuchni. Niewiele mówiła i prawie wcale si˛e nie u´smiechała. Ohmsfordowie i Morgan starali si˛e jak najrzadziej wchodzi´c jej w drog˛e, czujac, ˛ z˙ e powinni znajdowa´c si˛e gdzie indziej, i w skryto´sci ducha pragnac, ˛ aby tak było. Pó´znym popołudniem Par nie mógł ju˙z dłu˙zej znie´sc´ swego złego samopoczucia i zszedł do kuchni porozmawia´c z babcia˛ Eliza.˛ Zastał ja˛ siedzac ˛ a˛ przy jednym z długich stołów i popijajac ˛ a˛ w roztargnieniu herbat˛e z fili˙zanki. Zapytał ja˛ całkiem wprost, dlaczego karły sa˛ tak z´ le traktowane, dlaczego z˙ ołnierze federacji, b˛edacy ˛ w ko´ncu, jak on sam, mieszka´ncami Sudlandii, moga˛ przykłada´c r˛ek˛e do takiego okrucie´nstwa. Babcia Eliza u´smiechn˛eła si˛e smutno, wzi˛eła go za r˛ek˛e i posadziła przy sobie na ławie. — Par — powiedziała, wymawiajac ˛ cicho jego imi˛e. Mniej wi˛ecej od poprzedniego dnia zacz˛eła zwraca´c si˛e do niego po imieniu, co było wyra´zna˛ oznaka,˛ z˙ e uwa˙za go ju˙z za jedno ze swoich dzieci. — Sa˛ rzeczy, których nigdy nie uda si˛e wyja´sni´c, w ka˙zdym razie nie na tyle, by´smy mogli je zrozumie´c tak, jak by´smy chcieli. Czasem wydaje mi si˛e, z˙ e to, co si˛e dzieje, musi mie´c jaka´ ˛s przyczyn˛e, a kiedy indziej, z˙ e nie mo˙ze jej mie´c, gdy˙z pozbawione jest cho´cby odrobiny sensu. Widzisz, to wszystko zacz˛eło si˛e tak dawno temu. Wojna toczyła si˛e przed ponad stu laty. Nie sadz˛ ˛ e, by kto´s jeszcze pami˛etał jej poczatek, ˛ a je´sli nikt nie pami˛eta, jak si˛e zacz˛eła, to skad ˛ mo˙zna wiedzie´c, dlaczego si˛e zacz˛eła? — Pokr˛eciła głowa˛ i mocno go u´scisn˛eła. — Przykro mi, Par, ale nie potrafi˛e udzieli´c ci lepszej odpowiedzi. Przestałam jej ju˙z chyba szuka´c dawno temu. Cała˛ swoja˛ energi˛e po´swi˛ecam teraz dzieciom. Nie uwa˙zam ju˙z chyba pyta´n za istotne, wi˛ec nie szukam na nie odpowiedzi. Kto´s inny b˛edzie musiał to zrobi´c. Wa˙zne jest dla mnie jedynie, z˙ eby uratowa´c z˙ ycie jeszcze jednego dziecka, a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego, i jeszcze, a˙z przestanie istnie´c potrzeba ich ratowania. Par w milczeniu skinał ˛ głowa˛ i odwzajemnił jej u´scisk, lecz ta odpowied´z go nie zadowoliła. Wszystko, co si˛e wydarzyło, miało jaka´ ˛s przyczyn˛e, nawet je´sli nie była ona od razu widoczna. Karły przegrały wojn˛e z federacja,˛ dla nikogo nie stanowiły zagro˙zenia. Dlaczego wi˛ec byli systematycznie gn˛ebieni? Wi˛ecej sensu miałoby wyleczenie ran zadanych przez wojn˛e ni˙z sypanie w nie soli. Sprawiało to niemal wra˙zenie, jakby celowo ich prowokowano, jakby dostarczano im powodu do stawiania oporu. Czemu tak było? 79

— Mo˙ze federacja szuka pretekstu, z˙ eby ich całkowicie wyt˛epi´c — ponuro powiedział Coll, kiedy Par zapytał go tego wieczoru po kolacji, co o tym sadzi. ˛ — Wi˛ec my´slisz, z˙ e federacja uwa˙za, i˙z karły sa˛ ju˙z niepotrzebne, nawet w kopalniach? — zapytał Par z niedowierzaniem. — Albo z˙ e nadzór nad nimi sprawia zbyt wiele kłopotu, albo z˙ e sa˛ zbyt niebezpieczni, wi˛ec po prostu trzeba si˛e ich pozby´c? Całego narodu? — Wiem tylko, co tutaj widziałem, co obaj widzieli´smy. — Twarz Colla nie zdradzała z˙ adnych uczu´c. — Wydaje mi si˛e zupełnie jasne, co si˛e tutaj dzieje! Par nie był taki pewien. Porzucił ten temat, poniewa˙z nie znajdował na razie lepszej odpowiedzi. Obiecał sobie jednak, z˙ e którego´s dnia ja˛ znajdzie. ´ spał tej nocy i był ju˙z zupełnie rozbudzony, kiedy babcia Eliza weszła Zle cicho przed s´witem do sypialni i powiedziała mu szeptem, z˙ e przyszła po nich Teel. Wstał szybko i s´ciagn ˛ ał ˛ koce z Colla i Morgan. Ubrali si˛e, przypasali bro´n i przeszli przez sie´n do kuchni, gdzie czekała na nich Teel, ciemna posta´c przy drzwiach, zamaskowana i owini˛eta w szara˛ le´sna˛ opo´ncz˛e, w której wygladała ˛ jak z˙ ebraczka. Babcia Eliza podała im gorac ˛ a˛ herbat˛e z ciastem i pocałowała ka˙zdego z nich. Cioteczka Jilt upomniała ich surowo, by wystrzegali si˛e wszelkich niebezpiecze´nstw, jakie moga˛ na nich czyha´c, i Teel wyprowadziła ich w noc. Było jeszcze ciemno, nawet słabe s´wiatło brzasku nie o´swietlało odległych drzew, kiedy przemykali cicho przez s´piac ˛ a˛ wie´s, jak cztery duchy szukajace ˛ miejsca do nawiedzenia. Ranek był chłodny i widzieli małe kł˛eby pary dobywajace ˛ si˛e z ich ust. Teel prowadziła ich bocznymi s´cie˙zkami, przez g˛este zagajniki i zaro´sla, trzymajac ˛ si˛e w cieniu, z dala od dróg i s´wiateł. Poda˙ ˛zali na północ, nie natykajac ˛ si˛e na nikogo. Kiedy dotarli do Srebrnej Rzeki, Teel zaprowadziła ich do brodu, omijajac ˛ mosty. Przeszli przez lodowata˛ wod˛e, chlupoczac ˛ a˛ wokół ich nóg. Ledwie znowu weszli mi˛edzy drzewa, z mroku wyłonił si˛e Steff i dołaczył ˛ do nich. Za pas miał zatkni˛ete dwa długie no˙ze, a przez plecy przewieszona˛ wielka˛ maczug˛e. Bez słowa zastapił ˛ Teel na czele pochodu i poprowadził ich dalej. Na wschodzie pojawiło si˛e kilka słabych promieni dziennego s´wiatła i niebo zacz˛eło si˛e rozjas´nia´c. Gwiazdy zgasły i zniknał ˛ ksi˛ez˙ yc. Na li´sciach i z´ d´zbłach trawy połyskiwał szron jak rozsypane okruchy kryształu. Wkrótce dotarli do polany u stóp ogromnej, wiekowej wierzby i Steff si˛e zatrzymał. W starym, pustym pniu drzewa, które le˙zało powalone w´sród zaro´sli, ukryte były plecaki, zwini˛ete koce, ubrania na zła˛ pogod˛e, sprz˛ety kuchenne, bukłaki na wod˛e i le´sne opo´ncze. W milczeniu przytroczyli sobie to wszystko do pleców i ruszyli dalej. Przez reszt˛e dnia szli niespiesznym krokiem, posuwajac ˛ si˛e nieodmiennie na północ. Niewiele ze soba˛ rozmawiali, zupełnie nie wspominajac ˛ o celu wyprawy. Steff niczego sam nie wyja´sniał, za´s ani Ohmsfordowie, ani góral nie mieli ochoty pyta´c. Wiedzieli, z˙ e karzeł powie im wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Dzie´n szybko mijał i wczesnym popołudniem dotarli do podnó˙za gór Wolfsktaag. Ma80

szerowali jeszcze przez jaka´ ˛s godzin˛e, posuwajac ˛ si˛e w gór˛e wzdłu˙z granicy lasu do miejsca, gdzie zaczynał rzedna´ ˛c przed górskim stokiem, i tam Steff zarzadził ˛ postój na otoczonej sosnami polanie w pobli˙zu niewielkiego potoku wypływajace˛ go ze skał. Podprowadził ich do powalonego pnia i rozsiadł si˛e na nim wygodnie, zwrócony do nich twarza.˛ — Je´sli wierzy´c pogłoskom, a w tym wypadku nie dysponujemy niczym wi˛e˙ cej, Walker Boh przebywa w Darklin. Zeby tam dotrze´c, udamy si˛e na północ przez góry Wolfsktaag, wchodzac ˛ przez Przeł˛ecz Stryczka i wychodzac ˛ przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz, a stamtad ˛ poda˙ ˛zymy na wschód. — Umilkł, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ich twarzom. — Sa˛ oczywi´scie inne drogi, niejeden by twierdził, z˙ e bezpieczniejsze, ja jednak tak nie uwa˙zam. Mogliby´smy obej´sc´ Wolfsktaag od wschodu albo od zachodu, lecz w ka˙zdym wypadku ryzykowaliby´smy niemal pewne spotkanie z z˙ ołnierzami federacji albo z gnomami. Nie b˛edzie ich w górach Wolfsktaag. Mieszka tam zbyt wiele duchów i istot zrodzonych z dawnej magii; gnomy sa˛ przesadne ˛ i trzymaja˛ si˛e od nich z dala. Federacja wysyłała tam kiedy´s patrole, lecz wi˛ekszo´sc´ z nich nie wracała. Prawd˛e powiedziawszy, wi˛ekszo´sc´ z nich si˛e tam gubiła, bo z˙ ołnierze nie znali drogi. Ja ja˛ znam. Jego słuchacze milczeli. W ko´ncu Coll si˛e odezwał: — Pami˛etam, z˙ e kilku naszych przodków przysporzyło sobie powa˙znych kłopotów, kiedy przed laty poszli ta˛ wła´snie droga.˛ — Nic o tym nie słyszałem. — Steff wzruszył ramionami. — Przechodziłem jednak przez te góry dziesiatki ˛ razy i wiem, czego mo˙zna si˛e spodziewa´c. Cała sztuka polega na tym, z˙ eby trzyma´c si˛e górskich grzbietów i nie zapuszcza´c si˛e w głab ˛ lasów. Istoty z˙ yjace ˛ w Wolfsktaag lubia˛ ciemno´sc´ . I wi˛ekszo´sc´ z nich nie ma nic wspólnego z magia.˛ — To mi si˛e nie podoba. — Coll pokr˛ecił głowa˛ i spojrzał na brata. — Có˙z, mo˙zemy wybiera´c mi˛edzy złem, które znamy, a tym, którego jedynie si˛e domy´slamy — o´swiadczył szorstko Steff. — Mi˛edzy z˙ ołnierzami federacji i ich sprzymierze´ncami gnomami, o których wiemy, z˙ e tam sa,˛ a duchami i zjawami, o których tego nie wiemy. — Cieniowcami — rzekł cicho Par. Na chwil˛e zapadło milczenie. Steff u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. — Nie słyszałe´s, mieszka´ncu Vale? Cieniowce nie istnieja.˛ Wszystko to tylko pogłoski. Poza tym masz przecie˙z moc, która potrafi nas obroni´c, nieprawda˙z? Ty i góral. Któ˙z s´miałby si˛e na nas porwa´c? — Jego przenikliwe spojrzenie pow˛edrowało w koło od twarzy do twarzy. — Co si˛e z wami dzieje? Nikt przecie˙z nie mówił, z˙ e ta wyprawa b˛edzie bezpieczna. Podejmijmy jaka´ ˛s decyzj˛e. Ale słyszeli´scie moja˛ przestrog˛e dotyczac ˛ a˛ wyboru, jaki nam pozostanie, je´sli ominiemy góry. Miejcie to na uwadze. ˙ Zaden z nich nie potrafił nic na to odpowiedzie´c i pozostawili rozstrzygni˛ecie Steffowi. W ko´ncu był to jego kraj, a nie ich, i on znał go najlepiej. Od niego 81

zale˙zało, czy odnajda˛ Walkera Boha, i nierozsadne ˛ wydawało si˛e podwa˙zanie jego pogladu ˛ na to, jak najlepiej b˛edzie to zrobi´c. Sp˛edzili noc na le´snej polanie, w´sród zapachów sosnowych igieł, polnych kwiatów i s´wie˙zego powietrza, s´piac ˛ spokojnie i bez snów w ciszy, która rozpo´scierała si˛e o wiele dalej, ni˙z mógłby si˛egna´ ˛c ich wzrok. O s´wicie Steff poprowadził ich w góry Wolfsktaag. Weszli na Przeł˛ecz Stryczka, gdzie niegdy´s gnomy chciały schwyta´c w potrzask She˛e i Flicka Ohmsfordów, przeszli po sznurowej kładce rozpi˛etej nad przepa´scia˛ i mozolnie zacz˛eli si˛e pia´ ˛c kr˛eta˛ s´cie˙zka˛ w gór˛e przez pokruszone skalne szczyty i lesiste zbocza, patrzac, ˛ jak sło´nce przesuwa si˛e po bezchmurnym letnim niebie. Po południu dotarli do grzbietów górskich biegnacych ˛ na pomoc i poda˙ ˛zyli dalej ich falistym i wijacym ˛ si˛e szlakiem. Droga była łatwa, sło´nce s´wieciło ciepło i przyja´znie, a obawy i watpliwo´ ˛ sci z poprzedniej nocy Zacz˛eły si˛e rozwiewa´c. Wypatrywali porusze´n w cieniu skał i drzew, lecz niczego nie dostrzegali. Na drzewach s´piewały ptaki, w´sród zaro´sli przemykały drobne zwierz˛eta, a lasy wydawały si˛e bardzo podobne do lasów gdziekolwiek indziej w czterech krainach. Ohmsfordowie i Morgan przyłapali si˛e na tym, z˙ e u´smiechaja˛ si˛e do siebie nawzajem, Steff nucił co´s niewyra´znie pod nosem i tylko Teel nie zdradzała swoich uczu´c. O zmierzchu rozbili obóz na małej łaczce ˛ usadowionej mi˛edzy dwoma zboczami górskimi poro´sni˛etymi jodłami i cedrami. Prawie nie było wiatru i ciepło dnia utrzymywało si˛e w osłoni˛etej dolince jeszcze długo po zachodzie sło´nca. Na ciemniejacym ˛ niebie połyskiwały gwiazdy, a nad horyzontem na zachodzie wisiał ksi˛ez˙ yc w pełni. Par przypomniał sobie znowu wezwanie starca, z˙ eby stawili si˛e w Hadeshornie pierwszego dnia nowiu. Czasu było coraz mniej. Lecz nie o starcu czy Allanonie my´slał Par tego wieczoru, kiedy członkowie małej gromadki zebrali si˛e wokół ogniska, które Steff pozwolił im rozpali´c, i jedli kolacj˛e, popijajac ˛ długie łyki z´ ródlanej wody. My´slał o Walkerze Bohu. Nie widział swego stryja od niemal dziesi˛eciu lat, lecz jego wspomnienie było dziwnie wyra´zne. Był wtedy jeszcze chłopcem i stryj wydawał mu si˛e do´sc´ tajemniczy — wysoki, szczupły m˛ez˙ czyzna o surowych rysach i oczach, które przenikały człowieka na wskro´s. Wła´snie te oczy Par pami˛etał najlepiej, cho´c bardziej ze wzgl˛edu na ich niezwykło´sc´ ni˙z na uczucie skr˛epowania, jakie mogły w nim wywoływa´c. W istocie stryj był dla niego bardzo miły, lecz zawsze jakby zwrócony do wewnatrz ˛ albo te˙z roztargniony, obecny ciałem, lecz bardzo odległy duchem. Ju˙z wówczas kra˙ ˛zyły opowie´sci o Walkerze Bohu, lecz Par potrafił sobie przypomnie´c jedynie nieliczne. Mówiono, z˙ e posługuje si˛e magia,˛ nigdy jednak nie wyja´sniano dokładnie, o jaka˛ magi˛e chodzi. Był potomkiem w prostej linii Brin Ohmsford, lecz nie posiadał władzy nad pie´snia.˛ Nikt z jego gał˛ezi rodziny jej nie miał, tak było ju˙z od dziesi˛eciu pokole´n. Magia pie´sni umarła wraz z Brin. Oczywi´scie w jej r˛ekach była czym´s zupełnie innym ni˙z w r˛ekach jej brata Jaira. O ile Jair był w stanie u˙zywa´c pie´sni jedynie do tworzenia obrazów, jego siostra po82

trafiła za jej pomoca˛ stwarza´c rzeczywisto´sc´ . Jej magia była znacznie silniejsza. Mimo to znikn˛eła wraz z jej s´miercia˛ i pozostała tylko magia Jaira. Zawsze jednak istniały opowie´sci o Walkerze Bohu i jego magii. Par pami˛etał, z˙ e jego stryj czasem potrafił mu opowiada´c o tym, co dzieje si˛e w innych miejscach i o czym w z˙ aden sposób nie mógł wiedzie´c, a jednak wiedział. Zdarzało si˛e, z˙ e jego stryj potrafił samym spojrzeniem wprawia´c w ruch przedmioty, a nawet ludzi. Czasem potrafił równie˙z powiedzie´c, o czym człowiek my´sli. Patrzył na kogo´s i mówił mu, z˙ eby si˛e nie martwił, z˙ e to lub owo si˛e wydarzy, i okazywało si˛e, z˙ e o tym wła´snie ów kto´s my´slał. Oczywi´scie było mo˙zliwe, z˙ e jego stryj był po prostu do´sc´ przenikliwy, by odgadna´ ˛c, o czym kto´s inny my´sli, i tylko wygladało ˛ to tak, jakby potrafił czyta´c w jego my´slach. Lecz posiadał równie˙z umiej˛etno´sc´ radzenia sobie z kłopotami — usuwał je niemal w chwili ich zaistnienia. Ka˙zde zagro˙zenie zdawało si˛e ust˛epowa´c, gdy on si˛e pojawił. Sprawiało to wra˙zenie czarów. Stryj zawsze dodawał Parowi zach˛ety, kiedy widział, z˙ e chłopiec próbuje posługiwa´c si˛e pie´snia.˛ Przestrzegał go, z˙ e musi si˛e nauczy´c panowa´c nad obrazami, ostro˙znie si˛e nimi posługiwa´c, starannie dobiera´c sposoby odsłaniania swej magii przed innymi. Walker Boh był jednym z nielicznych ludzi w jego z˙ yciu, którzy nie obawiali si˛e jej mocy. Gdy wi˛ec tak siedział z pozostałymi w ciszy górskiego wieczoru, wspominajac ˛ stryja, jego ciekawo´sc´ i ch˛ec´ dowiedzenia si˛e czego´s wi˛ecej o˙zyła na nowo, a˙z w ko´ncu im uległ i zapytał Steffa, jakie powie´sci słyszał o Walkerze Bohu. Steff zamy´slił si˛e. — Wi˛ekszo´sc´ z nich pochodzi od le´snych ludzi — zaczał ˛ po chwili — my´sliwych, tropicieli i im podobnych, a kilka od karłów, które walcza˛ jak ja w ruchu oporu i zapuszczaja˛ si˛e wystarczajaco ˛ daleko na północ, z˙ eby o nim usłysze´c. Powiadaja,˛ z˙ e plemiona gnomów s´miertelnie si˛e go boja.˛ Podobno uwa˙zaja˛ tam Walkera Boha za co´s w rodzaju ducha. Niektóre z nich wierza,˛ z˙ e z˙ yje on od setek lat i jest jednym z legendarnych druidów. — Mrugnał ˛ okiem. — My´sl˛e jednak, z˙ e to tylko takie gadanie, skoro jest waszym stryjem. — Nie pami˛etam, by kto´s kiedy´s twierdził, z˙ e z˙ yje on dłu˙zej ni˙z jakikolwiek normalny człowiek. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Pewien jegomo´sc´ przysi˛egał mi, z˙ e wasz stryj rozmawia ze zwierz˛etami i z˙ e zwierz˛eta go rozumieja.˛ Mówił, z˙ e widział na własne oczy, jak wasz stryj podszedł do górskiego kota, wielkiego jak bawół, i rozmawiał z nim tak samo, jak teraz ja z wami. — Mówiono, z˙ e Coglin potrafi to robi´c — wtracił ˛ Coll, nagle zaciekawiony. — Miał kota imieniem Szept, który wsz˛edzie za nim chodził. Strzegł jego siostrzenicy Kimber. Ona równie˙z nazywała si˛e Boh, prawda, Par?

83

Brat kiwnał ˛ głowa,˛ przypominajac ˛ sobie, z˙ e ich stryj przyjał ˛ nazwisko swej rodziny ze strony matki. Wydawało mu si˛e to teraz dziwne, ale nie pami˛etał, z˙ eby jego stryj kiedykolwiek u˙zywał nazwiska Ohmsford. — Jest jeszcze jedna opowie´sc´ — rzekł Steff, po czym zamilkł na chwil˛e, by od´swie˙zy´c w pami˛eci szczegóły. — Słyszałem ja˛ od tropiciela, który znał odległe zakatki ˛ Anaru lepiej ni˙z ktokolwiek inny i, jak sadz˛ ˛ e, znał równie˙z Walkera Boha, chocia˙z nigdy by si˛e do tego nie przyznał. Powiedział mi, z˙ e przed dwoma laty do Darklin przyw˛edrowała z Ravenshornu istota zrodzona w czasach dawnej magii i zacz˛eła si˛e karmi´c z˙ yciem, które tam znalazła. Walker Boh wyruszył na jej poszukiwanie, stanał ˛ z nia˛ twarza˛ w twarz, po czym stwór odwrócił si˛e i po prostu wrócił tam, skad ˛ przyszedł. — Steff pokr˛ecił głowa˛ i wolno potarł dłonia˛ podbródek. — To daje do my´slenia, co? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece w stron˛e ognia. — Wła´snie dlatego mnie przera˙za, poniewa˙z wydaje si˛e, z˙ e nie ma niczego, co by budziło jego l˛ek. Powiadaja,˛ z˙ e pojawia si˛e i znika jak duch, ukazuje si˛e na chwil˛e, by w nast˛epnej pierzchna´ ˛c jak nocny cie´n. Nie wiem nawet, czy cieniowce budza˛ w nim strach. Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie. — Mo˙ze jego powinni´smy o to zapyta´c — zasugerował Coll z przekornym u´smiechem. — Wła´snie, mo˙ze powinni´smy. — Steff rozchmurzył si˛e. — Proponuj˛e, z˙ eby´s ty to zrobił! — Roze´smiał si˛e. — Ale to przypomina mi o czym´s. Czy góral opowiadał wam ju˙z, jak si˛e poznali´smy? Bracia Ohmsfordowie przeczaco ˛ pokr˛ecili głowami i pomimo gło´snych pomruków Morgana, Steff zaczał ˛ im opowiada´c histori˛e ich pierwszego spotkania. Przed jakimi´s dziesi˛ecioma miesiacami ˛ Morgan łowił ryby na wschodnim kra´ncu T˛eczowego Jeziora, u uj´scia Srebrnej Rzeki, kiedy pot˛ez˙ ny podmuch wiatru przewrócił jego łód´z, zrzucajac ˛ z niej cały sprz˛et, tak z˙ e chłopak musiał wpław dopłyna´ ˛c do brzegu. Przemoczony i zmarzni˛ety, usiłował wła´snie bezskutecznie rozpali´c ognisko, kiedy nadszedł Steff i pomógł mu si˛e osuszy´c. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e umarłby z zimna, gdybym si˛e nad nim nie zlitował — ko´nczył karzeł. — Porozmawiali´smy, opowiedzieli´smy sobie ostatnie wie´sci. Zanim zda˙ ˛zyłem si˛e zorientowa´c, znajdował si˛e ju˙z w drodze do Culhaven, z˙ eby si˛e przekona´c, czy z˙ ycie w krainie karłów jest rzeczywi´scie tak straszne, jak mu je opisałem. — Rzucił rozbawione spojrzenie na zgn˛ebionego Morgana. — Potem wcia˙ ˛z wracał, za ka˙zdym razem z jakim´s małym podarkiem dla babci i cioteczki, a tak˙ze dla Ruchu. Sumienie nie pozwala mu widocznie pozostawi´c spraw swojemu biegowi. — Och, na lito´sc´ boska! ˛ — wykrztusił zakłopotany Morgan. Steff roze´smiał si˛e i jego dono´sny głos wypełnił nocna˛ cisz˛e. — Zatem wystarczy, dumny ksi˛eciu gór! Porozmawiajmy o kim´s innym! — Przewrócił si˛e na drugi bok i spojrzał na Para. — Mo˙ze o tym nieznajomym, który dał ci pier´scie´n. Wiem co nieco o bandach banitów nale˙zacych ˛ do Ruchu. W wi˛ekszo´sci to nic niewarta hałastra. Brakuje im dyscypliny i przywództwa. 84

Karły zaproponowały im wspólne działanie, lecz ich oferta nie została jak dotad ˛ przyj˛eta. Problem polega na tym, z˙ e Ruch jest nadmiernie rozczłonkowany. Ale wracajac ˛ do rzeczy: czy pier´scie´n, który dostałe´s, nosi wizerunek sokoła? — Tak, Steff. — Par a˙z podskoczył. — Wiesz, do kogo nale˙zy? — I tak, i nie. — Steff si˛e u´smiechnał. ˛ — Jak mówiłem, banici z Sudlandii byli w przeszło´sci rozczłonkowana˛ gromada,˛ ale ten stan rzeczy mo˙ze si˛e wkrótce zmieni´c. Kra˙ ˛za˛ pogłoski o jednym z nich, który wydaje si˛e bra´c sprawy w swoje r˛ece, jednoczy´c poszczególne grupy i obejmowa´c nad nimi przywództwo. Nie posługuje si˛e swoim imieniem; jako znaku rozpoznawczego u˙zywa symbolu sokoła. — To musi by´c ten sam człowiek — stanowczo stwierdził Par. — Nam równie˙z nie chciał poda´c swego imienia. — W dzisiejszych czasach ludzie cz˛esto ukrywaja˛ swoje imiona. — Steff wzruszył ramionami. — Lecz sposób, w jaki przeprowadził wasza˛ ucieczk˛e przed szperaczami. . . tak, to przypomina człowieka, o którym słyszałem. Mówia,˛ z˙ e powa˙zyłby si˛e na wszystko, tam gdzie w gr˛e wchodzi federacja. — Tamtego wieczoru niewatpliwie ˛ był s´miały — przyznał Par z u´smiechem. Rozmawiali jeszcze przez pewien czas o nieznajomym oraz bandach banitów, zarówno z Sudlandii, jak i Nordlandii, zgadzajac ˛ si˛e, z˙ e cztery krainy jatrz ˛ a˛ si˛e pod władza˛ federacji jak otwarta rana. Nie powrócili do tematu Walkera Boha, lecz Para zadowalało to, co do tej pory usłyszał; wyrobił sobie poglad ˛ o stryju. Nie miało znaczenia, jak przera˙zajacy ˛ Walker Boh wydawał si˛e Steffowi i pozostałym; dla niego był tym samym człowiekiem, którego znał jako chłopiec; chyba te wydarzy si˛e co´s, co zmieni jego zdanie. Miał jednak dziwne uczucie, z˙ e to nigdy nie nastapi. ˛ W ko´ncu ich rozmowa, przerywana cz˛estymi ziewni˛eciami i roztargnionymi spojrzeniami, utkn˛eła w miejscu i przyjaciele jeden po drugim zacz˛eli zawija´c si˛e w koce. Par zaofiarował si˛e, z˙ e ostatni raz przed pój´sciem spa´c podło˙zy drew do ogniska, i udał si˛e na skraj lasu w poszukiwaniu suchych gał˛ezi. Zbierał wła´snie kawałki starego cedru powalonego przez wichury poprzedniej zimy, kiedy nagle stanał ˛ twarza˛ w twarz z Teel. Zdawała si˛e wyrasta´c z ziemi tu˙z przed nim. Jej zamaskowana twarz była napi˛eta, a oczy wpatrywały si˛e we´n nieruchomo. — Czy mo˙zesz pokaza´c mi magi˛e? — zapytała cicho. Par patrzył na nia˛ oniemiały. Nigdy, ani razu, od kiedy ujrzał ja˛ owego wieczoru w kuchni babci Elizy, nie słyszał jej głosu. Sadził, ˛ z˙ e w ogóle nie potrafi mówi´c. Szła z nimi, jakby była wiernym psem Steffa; posłuszna mu, czuwała nad nimi, o nic nie pytała i trzymała si˛e na uboczu. Cały wieczór siedziała w milczeniu i tylko słuchała, skrz˛etnie zachowujac ˛ swoje my´sli dla siebie. A teraz to. — Czy mo˙zesz przywoła´c obrazy? — nalegała. Jej głos był niski i szorstki. — Chocia˙z kilka, z˙ ebym mogła je zobaczy´c? Bardzo bym chciała. Nagle dostrzegł jej oczy. Miały osobliwy niebieski kolor, czysty i ciemny, taki sam jaki miało niebo wcze´sniej tego dnia wysoko w górach. Ich blask oszołomił 85

go i przypomniał sobie, z˙ e jej włosy pod okrywajacym ˛ je kapturem maja˛ kolor miodu. Dotad ˛ robiła nieprzyjazne wra˙zenie przez sposób, w jaki si˛e od nich dystansowała, lecz teraz, stojac ˛ w´sród ciszy i cieni, wydawała si˛e taka drobna. — Jakie obrazy chciałaby´s zobaczy´c? — zapytał. Zastanowiła si˛e przez chwil˛e. — Chciałabym zobaczy´c, jak wygladało ˛ Culhaven w czasach Allanona. Chciał jej powiedzie´c, z˙ e nie jest pewien, jak wygladało ˛ Culhaven tak dawno temu, ale rozmy´slił si˛e i skinał ˛ głowa.˛ — Mog˛e spróbowa´c — rzekł. Cicho zaczał ˛ s´piewa´c do niej, stojacej ˛ samotnie w´sród drzew, usiłujac ˛ za pomoca˛ magii pie´sni wypełni´c jej my´sli obrazami miasta takiego, jakim mogło by´c ´ przed trzystu laty. Spiewał o Srebrnej Rzece, o Ogrodach Meade, o zadbanych domach i chatach, o z˙ yciu w rodzinnym mie´scie karłów przed wojna˛ z federacja.˛ Kiedy sko´nczył, przez chwil˛e przygladała ˛ mu si˛e wzrokiem pozbawionym wyrazu, po czym odwróciła si˛e bez słowa i ponownie znikn˛eła w´sród nocy. Par przez chwil˛e spogladał ˛ za nia˛ zbity z tropu, po czym wzruszył ramionami, sko´nczył zbiera´c chrust i poło˙zył si˛e spa´c. Wyruszyli znów o s´wicie, posuwajac ˛ si˛e wzdłu˙z wy˙zszych partii Wolfsktaagu, gdzie las zaczynał rzedna´ ˛c, a niebo wisiało nisko nad głowa.˛ Był kolejny ciepły, pogodny dzie´n, wypełniony wonnymi zapachami i poczuciem niesko´nczonych mo˙zliwo´sci. Lekki wiatr pie´scił łagodnie ich twarze, a w lesie i w´sród skał roiło si˛e od male´nkich stworze´n, przemykajacych ˛ i przelatujacych ˛ obok. Góry tchn˛eły spokojem. Mimo to Par czuł si˛e nieswojo. Nie do´swiadczał czego´s takiego przez poprzednie dwa dni. Usiłował rozproszy´c swój niepokój, mówiac ˛ sobie, z˙ e jest zupełnie bezpodstawny, teraz gdy opinia Steffa, z˙ e jest to jednak najbezpieczniejsza droga, zdawała si˛e potwierdza´c. Ukradkiem obserwował twarze pozostałych, by sprawdzi´c, czy co´s ich nie trapi, lecz wydawali si˛e najzupełniej spokojni. Nawet Teel, która rzadko okazywała uczucia, sprawiała wra˙zenie całkowicie wolnej od obaw. Ranek przeszedł w południe i niepokój zmienił si˛e w pewno´sc´ , z˙ e co´s depcze im po pi˛etach. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e co jaki´s czas spoglada ˛ do tyłu, nie wiedzac, ˛ czego wypatruje, lecz przekonany, z˙ e co´s jednak tam jest. Przebiegał wzrokiem odległe drzewa i skały, niczego jednak nie dostrzegł. Na prawo od nich grzbiet góry wznosił si˛e wy˙zej, tworzac ˛ urwiska i wawozy, ˛ których s´ciany były zbyt nagie i niedost˛epne, by mo˙zna było my´sle´c o ich przebyciu. Ni˙zej, po lewej, las pełen był cieni zlewajacych ˛ si˛e w rozległe plamy w´sród g˛estej plataniny ˛ zaro´sli i czarnych pni drzew. Kilkakrotnie szlak si˛e rozwidlał, ginac ˛ w mroku na dole. Steff, który wraz z Teel szedł przodem, w pewnym momencie wskazał r˛eka˛ w tamta˛ stron˛e i powiedział:

86

— Tu wła´snie mogło si˛e co´s przytrafi´c zaginionym oddziałom federacji. Lepiej si˛e nie zapuszcza´c w mroczne miejsca w tych górach. Par miał nadziej˛e, z˙ e to wła´snie jest z´ ródłem jego niepokoju. Zdawało mu si˛e, z˙ e gdyby zdołał ustali´c jego przyczyn˛e, łatwiej by sobie z nim poradził. Lecz kiedy ju˙z niemal sadził, ˛ z˙ e problem sam si˛e rozwiazał, ˛ po raz ostatni obejrzał si˛e przez rami˛e i zobaczył, jak co´s si˛e porusza w´sród skał. Zatrzymał si˛e w miejscu. Pozostali przeszli jeszcze kilka kroków, po czym odwrócili si˛e i spojrzeli na niego. — Co si˛e stało? — zapytał Steff. — Co´s jest tam z tyłu — odparł cicho Par, nie odrywajac ˛ oczu od miejsca, gdzie przed chwila˛ dostrzegł ruch. Gdy Steff podszedł do niego, dodał, wskazujac ˛ palcem: — Tam, mi˛edzy skałami. Przez długa˛ chwil˛e wpatrywali si˛e razem, niczego nie dostrzegajac. ˛ Popołudnie dobiegło ko´nca i chylace ˛ si˛e ku zachodowi sło´nce wydłu˙zało cienie. Coraz trudniej było cokolwiek zauwa˙zy´c w g˛estniejacym ˛ półmroku. W ko´ncu Par pokr˛ecił z rezygnacja˛ głowa.˛ — Mo˙ze mi si˛e przywidziało — powiedział. — A mo˙ze nie — rzekł Steff. Nie zwa˙zajac ˛ na zdumione spojrzenie Ohmsforda, dał znak pozostałym, by ruszali naprzód. Teel szła przodem, za´s on z Parem zamykali pochód. Raz czy dwa kazał mu oglada´ ˛ c si˛e do tyłu, a parokrotnie zrobił to sam. Chłopak ani razu niczego nie dostrzegł, chocia˙z wcia˙ ˛z miał uczucie, z˙ e co´s tam jest. Przeszli na druga˛ stron˛e górskiego grzbietu biegnacego ˛ ze wschodu na zachód i zacz˛eli schodzi´c w dół. T˛e stron˛e góry okrywał cie´n, słabe s´wiatło gasnacego ˛ sło´nca było całkowicie zasłoni˛ete, a s´cie˙zka pod ich stopami wiła si˛e przez labirynt skał i k˛ep zaro´sli oblepiajacych ˛ zbocze jak stłoczone stada owiec. Wiatr wiał im teraz w plecy, niosac ˛ głos Steffa do idacych ˛ z przodu. — Czymkolwiek jest to co´s tam z tyłu, s´ledzi nas, czekajac ˛ na zapadni˛ecie zmroku albo przynajmniej na zmierzch, z˙ eby si˛e ukaza´c. Nie wiem, co to jest, ale to co´s du˙zego. Musimy znale´zc´ miejsce, gdzie b˛edziemy mogli si˛e broni´c. Nikt nic nie powiedział. Par poczuł nagły chłód. Coll spojrzał na niego, a potem na Morgana. Teel szła, nie odwracajac ˛ si˛e. Pokonali meandry skał i zaro´sli i znale´zli si˛e na odsłoni˛etej s´cie˙zce prowadza˛ cej w gór˛e, kiedy w ko´ncu stwór wyłonił si˛e z cienia i ukazał im w całej okazało´sci. Steff ujrzał go pierwszy i gło´sno krzyknał, ˛ tak z˙ e i pozostali si˛e odwrócili. Stwór znajdował si˛e wcia˙ ˛z o jakie´s sto metrów za nimi. Siedział przycupni˛ety na płaskiej skale w miejscu, gdzie waska ˛ smuga s´wiatła przecinała jej wygładzona˛ powierzchni˛e jak dzida. Wygladał ˛ jak jaki´s ogromny pies albo wilk o pot˛ez˙ nej piersi i szyi, poro´sni˛etych g˛estym futrem, i zdeformowanym pysku. Miał dziwne, grube nogi, cylindryczny tułów, małe uszy i krótki ogon, jednym słowem, wyglad ˛ jego nie wzbudzał przyjaznych uczu´c. Rozwarł na chwil˛e szcz˛eki — najwi˛eksze, 87

jakie Par kiedykolwiek widział — i pociekła z nich s´lina. Szcz˛eki zatrzasn˛eły si˛e z powrotem i stwór ruszył niespiesznie w ich stron˛e. — Nie zatrzymujcie si˛e — powiedział cicho Steff. Ruszyli naprzód równym krokiem, usiłujac ˛ nie oglada´ ˛ c si˛e do tyłu. — Co to jest? — zapytał Morgan zduszonym głosem. — Nazywaja˛ je z˙ arłaczami — odparł spokojnie Steff. — Mieszkaja˛ na wschodzie, w najdalszej cz˛es´ci Anaru, za Ravenshornem. Sa˛ bardzo niebezpieczne. — Urwał na chwil˛e. — Nigdy jednak nie słyszałem, z˙ eby widziano którego´s z nich ´ w Srodkowym Anarze, nie mówiac ˛ ju˙z o górach Wolfsktaag. — A˙z do dzi´s, chciałe´s powiedzie´c — mruknał ˛ Coll. Szli szerokim z˙ lebem, gdzie s´cie˙zka zaczynała gwałtownie opada´c ku kotlinie. Sło´nce zaszło i półmrok spowijał wszystko wokół jak całun. Prawie nic nie było wida´c. Dziwne stworzenie za nimi to pojawiało si˛e, to znikało, i Par zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, co by si˛e stało, gdyby zupełnie stracili je z oczu. — Nigdy równie˙z nie słyszałem, z˙ eby który´s z nich tropił ludzi — rzekł nagle Steff za jego plecami. ˙ Dziwne polowanie trwało. Zarłacz trzymał si˛e o jakie´s sto metrów za nimi, najwyra´zniej czekajac, ˛ a˙z zrobi si˛e zupełnie ciemno. Steff ponaglał ich do szybszego marszu, szukajac ˛ miejsca, gdzie mogliby stawi´c mu opór. — Czemu po prostu nie pozwolisz mi si˛e nim zaja´ ˛c? — mruknał ˛ w pewnej chwili Morgan. — Poniewa˙z byłby´s martwy, zanim zdołałby´s wymówi´c swe imi˛e, góralu — odparł chłodno karzeł. — Nie daj si˛e zwie´sc´ . Ten stwór poradzi sobie z nami wszystkimi, je´sli zaskoczy nas znienacka. A wtedy nie pomo˙ze cała magia s´wiata! Par zmartwiał, zastanawiajac ˛ si˛e nagle, czy magia Miecza Morgana jest w stanie co´s zdziała´c przeciwko tej bestii. Czy magia Miecza nie o˙zywała jedynie w zetkni˛eciu z podobna˛ magia? ˛ Czy w innym wypadku nie był jedynie zwyczajnym mieczem? Czy nie taki był zamiar Allanona, kiedy wyposa˙zył go w moc? Spróbował przypomnie´c sobie szczegóły opowie´sci i nie potrafił. Pami˛etał jednak dobrze, z˙ e magie Miecza Shannary i Kamieni Elfów były skuteczne jedynie przeciwko magicznym przedmiotom. Prawdopodobnie tak samo było z. . . — Szybko, do tej kotliny — rzekł nagle Steff, przerywajac ˛ jego rozwa˙zania. — Tam b˛edziemy mogli. . . ˙ Nie doko´nczył. Zarłacz, ogromna czarna posta´c z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ skaczaca ˛ po skałach i przez zaro´sla, rzucił si˛e na nich, przemykajac ˛ przez ciemno´sc´ . — Biegnijcie tam! — krzyknał ˛ do nich Steff, wskazujac ˛ po´spiesznie s´cie˙zk˛e i odwracajac ˛ si˛e, by stawi´c czoło potworowi. Pobiegli bez namysłu — wszyscy oprócz Morgana, który wyrwał z pochwy Miecz Leah i pop˛edził na pomoc przyjacielowi. Teel, Coll i Par pomkn˛eli naprzód,

88

ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie akurat w chwili, kiedy z˙ arłacz dopadł ich towarzyszy. Potwór uczynił wypad w stron˛e Steffa, lecz karzeł ju˙z na niego czekał, trzymajac ˛ w pogotowiu swa˛ wielka˛ maczug˛e. Uderzył besti˛e z całej siły w skro´n, zadajac ˛ ˙ jej cios, który powaliłby ka˙zdego innego przeciwnika. Zarłacz jednak tylko si˛e otrzasn ˛ ał ˛ i znowu natarł na chłopca. Steff grzmotnał ˛ go powtórnie, po czym przes´liznał ˛ si˛e obok niego, pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ Morgana. Jednym skokiem znale´zli si˛e z powrotem na s´cie˙zce i szybko dogonili uciekajacych ˛ braci i Teel. — W dół, tym zboczem! — wrzasnał ˛ Steff, dosłownie spychajac ˛ ich ze s´cie˙zki. Wbiegli mi˛edzy zaro´sla i skały, s´lizgajac ˛ si˛e i osuwajac ˛ na trawie. Par przewrócił si˛e, przekoziołkował kilka razy i z powrotem stanał ˛ na nogi, nie przerywajac ˛ biegu. Był zdezorientowany i do oczu spływała mu krew. Steff szarpni˛eciem obrócił go we wła´sciwym kierunku i pociagn ˛ ał ˛ za soba˛ w dół zbocza, dyszac ˛ przy tym gło´sno i co´s krzyczac. ˛ Nagle Par zdał sobie spraw˛e z obecno´sci z˙ arłacza. Usłyszał go, zanim go jeszcze zobaczył. Ci˛ez˙ kie ciało potwora rozorywało ziemi˛e za ich plecami, wyrzucajac ˛ na boki z˙ wir i kamienie. Wrzask, który przy tym wydawał, przypominał wycie głodnego zwierz˛ecia. Magia, pomy´slał Par w pomieszaniu, musz˛e zastosowa´c magi˛e. Pie´sn´ zadziała, zdezorientuje go przynajmniej. . . Steff wciagn ˛ ał ˛ go na płaska˛ skał˛e i poczuł, jak pozostali skupiaja˛ si˛e wokół niego. — Stójcie tu razem! — zakomenderował. — Nie schod´zcie ze skały! — Sam zeskoczył na dół, by powstrzyma´c nacierajacego ˛ z˙ arłacza. Par nigdy nie miał zapomnie´c tego, co stało si˛e potem. Steff przyjał ˛ atak z˙ arłacza na zboczu na lewo od skały. Pozwolił mu zbli˙zy´c si˛e do siebie, po czym nagle odskoczył do tyłu, wbijajac ˛ maczug˛e w gardziel potwora i uderzajac ˛ w pot˛ez˙ na˛ pier´s stopami w ci˛ez˙ kich butach. Steff przewrócił si˛e na ziemi˛e, a z˙ arłacz przeleciał ponad nim, nie mogac ˛ wyhamowa´c rozp˛edu. Nie miał si˛e czego uczepi´c. Przekoziołkował nad Steffem i potoczył si˛e na złamanie karku w dół, do kotliny, zatrzymujac ˛ si˛e dopiero na skraju lasu. Natychmiast podniósł si˛e na nogi, warczac ˛ i prychajac. ˛ Lecz w tym samym momencie spo´sród drzew wyskoczyło co´s ogromnego, schwyciło z˙ arłacza jednym kłapni˛eciem szcz˛ek i cofn˛eło si˛e z powrotem w mrok. Rozległ si˛e przera´zliwy wrzask, trzask ko´sci, po czym nastapiła ˛ cisza. Steff podniósł si˛e z ziemi, poło˙zył palec na ustach i dał im znak, z˙ eby szli za nim. Bezszelestnie, w ka˙zdym razie tak, jak tylko było to mo˙zliwe, wspi˛eli si˛e z powrotem na s´cie˙zk˛e i stan˛eli tam, wpatrujac ˛ si˛e w nieprzenikniony mrok w dole. — W górach Wolfsktaag trzeba by´c przygotowanym na wszystko — szepnał ˛ Steff z ponurym u´smiechem. — Nawet gdy si˛e jest z˙ arłaczem.

89

Otrzepali si˛e z kurzu i doprowadzili do porzadku ˛ swoje plecaki. Ich obra˙zenia nie były powa˙zne. Steff oznajmił, z˙ e Nefrytowa Przeł˛ecz, przez która˛ mieli opu´sci´c góry, jest oddalona najwy˙zej o jedna˛ lub dwie godziny drogi. Postanowili maszerowa´c dalej.

IX Droga do przeł˛eczy trwała dłu˙zej, ni˙z Steff przewidywał, i kiedy mała gromadka wydostała si˛e z gór Wolfsktaag, była ju˙z niemal północ. Zatrzymali si˛e w wa˛ skim wawozie ˛ osłoni˛etym g˛esta˛ s´ciana˛ jodeł i s˛edziwych s´wierków, tak zm˛eczeni, z˙ e nie pomy´sleli nawet o zjedzeniu czegokolwiek ani o rozpaleniu ogniska, lecz po prostu zawin˛eli si˛e w koce i posn˛eli. Par s´nił tej nocy, lecz nie o Allanonie ani ´ o z˙ arłaczu. Potwór s´cigał go bezlito´snie przez krajobraz jego o Hadeshornie. Snił wyobra´zni, zap˛edzajac ˛ go z jednego ciemnego kata ˛ w drugi — ledwie rozpoznawalny cie´n, którego to˙zsamo´sc´ była jednak równie niewatpliwa ˛ jak jego własna. Zbli˙zał si˛e do niego, a Par przed nim uciekał, ogarni˛ety niemal namacalnym przera˙zeniem. W ko´ncu tamten go dopadł, zagoniwszy w płytkie zagł˛ebienie mi˛edzy skałami a lasem, i kiedy Par ju˙z miał prze´slizna´ ˛c si˛e obok niego, co´s olbrzymiego wyskoczyło z mroku za jego plecami i schwyciło z˙ arłacza w z˛eby, odciagaj ˛ ac ˛ go poza zasi˛eg wzroku, wrzeszczacego ˛ o pomoc, która nie miała nadej´sc´ . Obudził si˛e gwałtownie, dr˙zac ˛ cały. Było ciemno, chocia˙z niebo na wschodzie zaczynało si˛e ju˙z rozja´snia´c. Jego towarzysze jeszcze spali. Wszystko wskazywało na to, z˙ e okrzyk rozległ si˛e jedynie w jego my´slach. Twarz i ciało miał mokre od potu, a jego oddech był szybki i nierówny. Le˙zał spokojnie na plecach, lecz ju˙z nie zasnał. ˛ ´ Tego ranka wyruszyli na wschód, do Srodkowego Anaru, pokonujac ˛ labirynt lesistych wzgórz i jarów. Przez cała˛ drog˛e pi˛ec´ par ich oczu usiłowało przenikna´ ˛c otaczajace ˛ ich cienie i mroczne miejsca. Rozmawiali niewiele; przygoda z poprzedniego dnia pozostawiła w nich niepokój i wzmogła ich czujno´sc´ . Dzie´n był pochmurny i szary i lasy wokół wydawały si˛e jeszcze bardziej tajemnicze. Około południa dotarli do katarakt wodospadu Chard i a˙z do zmierzchu poda˙ ˛zali wzdłu˙z rzeki. Nast˛epnego dnia padał deszcz i nad okolica˛ unosiła si˛e mgła. Tempo marszu osłabło, a słoneczna i ciepła pogoda poprzednich kilku dni pozostała jedynie wspomnieniem. Min˛eli Centrum Handlowe Rookera, male´nka˛ stacj˛e przydro˙zna˛ dla my´sliwych i kupców z czasów Jaira Ohmsforda, stanowiac ˛ a˛ niegdy´s kwitnacy ˛ o´srodek handlu futrami, do czasu a˙z wojna mi˛edzy karłami a federacja˛ zakłóciła, a nast˛epnie zupełnie unicestwiła wszelka˛ wymian˛e towarowa˛ w Estlandii na 91

pomoc od Culhaven. Teraz stacja stała pusta, pozbawiona drzwi i okien, z przegniłym i zapadni˛etym dachem, a w jej mrocznych zakamarkach mieszkały duchy minionych czasów. Podczas obiadu, gdy siedzieli skuleni pod osłona˛ pot˛ez˙ nej, starej wierzby rosnacej ˛ nad brzegiem rzeki, Steff mówił z niepokojem o z˙ arłaczu, raz jeszcze podkre´slajac, ˛ z˙ e nigdy przedtem z˙ adnego nie widziano na zachód od Ravenshornu. Skad ˛ wział ˛ si˛e ten, którego spotkali? Jak si˛e tu znalazł? Dlaczego ich s´ledził? Odpowiedzi, które si˛e oczywi´scie nasuwały, z˙ adne z nich nie chciało nawet rozwa˙za´c. Wszyscy zgodzili si˛e gło´sno, z˙ e był to przypadek, chocia˙z w duchu my´sleli co´s zupełnie innego. Z nastaniem zmroku deszcz osłabł, lecz jednostajna m˙zawka utrzymywała si˛e a˙z do rana, ust˛epujac ˛ w ko´ncu g˛estej mgle. Mała gromadka kontynuowała marsz wzdłu˙z rzeki biegnacej ˛ kr˛eta˛ wst˛ega˛ ku Darklin. Droga stawała si˛e coraz trudniejsza, lasy były zaro´sni˛ete g˛esto chaszczami, pełne powalonych drzew i suchych gał˛ezi, prawie zupełnie pozbawione s´cie˙zek. Kiedy około południa odbili od rzeki, natrafili na platanin˛ ˛ e wawozów ˛ i jarów i prawie niemo˙zliwe stało si˛e okre´slenie kierunku, w którym zmierzaja.˛ Z trudem posuwali si˛e przez błoto i zaro´sla. Steff szedł na przedzie, rytmicznie st˛ekajac ˛ i posapujac. ˛ Podczas w˛edrówki karzeł przypominał niestrudzona˛ maszyn˛e, wytrwała˛ i nie poddajac ˛ a˛ si˛e zm˛eczeniu. Jedynie Teel mogła si˛e z nim równa´c: była drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalniała tempa ani si˛e nie skar˙zyła i zawsze dotrzymywała kroku. Tylko Ohmsfordowie i Morgan ulegali znu˙zeniu, sztywniały im mi˛es´nie i dostawali zadyszki. Byli wdzi˛eczni za ka˙zda˛ mo˙zliwo´sc´ odpoczynku, jaka˛ proponował im karzeł, a kiedy znowu trzeba było rusza´c, z najwi˛ekszym trudem podnosili si˛e na nogi. Pos˛epny nastrój wyprawy zaczynał im si˛e ju˙z tak˙ze dawa´c we znaki, zwłaszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kim´s albo przed czym´s uciekali, sp˛edzili wiele czasu w ukryciu i prze˙zyli trzy przera˙zajace ˛ spotkania ze stworzeniami, które lepiej byłoby pozostawi´c w s´wiecie fantazji. Byli wyczerpani ciagłym ˛ zachowywaniem czujno´sci, a ciemno´sc´ , mgła i wilgo´c pot˛egowały jesz˙ cze zm˛eczenie. Zaden z nich nic o tym mówił drugiemu i z˙ aden by si˛e do tego gło´sno nie przyznał, lecz obaj zaczynali si˛e zastanawia´c, czy naprawd˛e wiedza,˛ co robia.˛ Pó´znym popołudniem deszcz w ko´ncu ustał i chmury rozstapiły ˛ si˛e nagle, przepuszczajac ˛ odrobin˛e słonecznego s´wiatła. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole płytka˛ zalesiona˛ dolin˛e, nad która˛ górowała osobliwa formacja skalna w kształcie komina. Sterczała ona po´sród drzew jak stra˙znik stojacy ˛ na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff dał znak pozostałym, z˙ eby si˛e zatrzymali, i wskazał palcem w dół. — Tam — powiedział cicho. — Je´sli Walkera Boha w ogóle mo˙zna gdzie´s znale´zc´ , to wła´snie tutaj.

92

Par patrzył z niedowierzaniem, zapominajac ˛ o swoim zm˛eczeniu i przygn˛ebieniu. — Znam to miejsce! — wykrzyknał. ˛ — To Hearthstone! Pami˛etam go z opowie´sci! To dom Coglina! — To był dom Coglina — poprawił go Coll znu˙zonym głosem. — Był, jest, jaka to ró˙znica! — Par był wyra´znie podniecony. — Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Cho´c wła´sciwie był to kiedy´s dom Bohów. Był to jednak równie˙z dom Coglina. Je´sli Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedział? Chyba z˙ e nie jest on jednak Coglinem albo z˙ e z jakiej´s przyczyny nie wie, i˙z Walker tutaj przebywa, albo z˙ e Walker. . . — Urwał nagle, zupełnie zbity z tropu. — Czy jeste´s pewien, z˙ e wła´snie tu ma mieszka´c mój stryj? — zapytał Steffa. Karzeł przygladał ˛ mu si˛e przez cały ten czas w taki sam sposób w jaki mógłby si˛e przyglada´ ˛ c trzygłowemu psu. Teraz po prostu wzruszył ramionami. — Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze si˛e przyznaj˛e. Mówiono mi, z˙ e tutaj wła´snie mieszka ten człowiek. Je´sli wi˛ec sko´nczyłe´s ju˙z o tym mówi´c, mo˙ze po prostu zejdziemy na dół i sprawdzimy to. Par zamilkł i zacz˛eli schodzi´c. Dotarłszy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, z˙ e w lesie nie ma z˙ adnych zaro´sli ani uschni˛etych gał˛ezi. Spo´sród drzew otwierał si˛e widok na polany poci˛ete strumieniami i usiane male´nkimi białymi, bł˛ekitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokół panował spokój, wiatr ucichł, a wydłu˙zone cienie zalegajace ˛ na ich drodze wydawały si˛e mi˛ekkie i niegro´zne. Par zapomniał o niebezpiecze´nstwach i trudach wyprawy, przestał zwraca´c uwag˛e na zm˛eczenie i niepokój i skupił my´sli na człowieku, którego przyszedł odnale´zc´ . Był zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumiał tego przyczyn˛e. Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przybyła do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdził, z˙ e jest jego wnuczka.˛ Starzec i dziewczyna zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawiła czoło najwi˛ekszemu dotychczas złu — Ildatch. Pozostali potem przyjaciółmi i przyja´zn´ ta przetrwała przez dziesi˛ec´ pokole´n. Ojciec Walkera Boha był Ohmsfordem, a jego matka pochodziła z rodu Bohów. Potrafił wywie´sc´ pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumiałe, z˙ e chciał tutaj wróci´c — niezrozumiałe było natomiast, dlaczego starzec podajacy ˛ si˛e za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedział. Albo nie chciał powiedzie´c, je´sli wiedział. Par zmarszczył czoło. Co powiedział starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pogł˛ebiły si˛e jeszcze bardziej. Tylko to, z˙ e wie, i˙z Walker z˙ yje, przypomniał sobie. To i nic wi˛ecej. Lecz czy łaczyło ˛ ich co´s ponadto, o czym starzec nie wspomniał? Par był tego pewien. I zamierzał si˛e dowiedzie´c, co to było.

93

Ostatnie przebłyski wieczornego s´wiatła zgasły i zmierzch okrył dolin˛e ciemnoszarym cieniem. Niebo było wcia˙ ˛z bezchmurne i zacz˛eło si˛e wypełnia´c gwiazdami, a ksi˛ez˙ yc, znajdujacy ˛ si˛e w trzeciej kwadrze i zbli˙zajacy ˛ powoli ku ko´ncowi swego cyklu, skapał ˛ las w mlecznym s´wietle. Mała gromadka posuwała si˛e ostro˙znie naprzód, wcia˙ ˛z w kierunku skały-komina, pokonujac ˛ dziesiatki ˛ małych strumyków i kluczac ˛ w´sród labiryntu le´snych polan. W lesie panował spokój, lecz jego cisza nie wydawała si˛e złowieszcza. W pewnym momencie Coll szturchnał ˛ Para łokciem, ujrzawszy szara˛ wiewiórk˛e przycupni˛eta˛ na tylnych łapkach i obserwujac ˛ a˛ ich z powaga.˛ Dobiegały ich nocne odgłosy, lecz były odległe i wydawały si˛e dochodzi´c spoza doliny. — Jest tu jako´s. . . bezpiecznie, nie masz tego uczucia? — Par zapytał cicho brata, na co Coll skinał ˛ głowa.˛ Szli dalej niemal godzin˛e, nie spotykajac ˛ nikogo. Znajdowali si˛e mniej wi˛ecej na s´rodku doliny, kiedy mi˛edzy drzewami ujrzeli nagle słabe s´wiatełko. Steff zwolnił, dajac ˛ im znak, by zachowali ostro˙zno´sc´ , po czym poprowadził ich da´ lej. Swiatełko zbli˙zało si˛e, migoczac ˛ jasno w´sród mroku. Pojedynczy jarzacy ˛ si˛e punkt rozdzielił si˛e na kilka mniejszych. Lampy! — pomy´slał Par. Przy´spieszył kroku, z˙ eby dogoni´c Steffa. Jego wyostrzone elfie zmysły odgadywały z´ ródło s´wiatła. — To chata — szepnał ˛ do karła. Wyszli spomi˛edzy drzew i znale´zli si˛e na rozległej trawiastej polanie. Rzeczywi´scie przed nimi, dokładnie na s´rodku polany, stała dobrze utrzymana budowla z drewna i kamieni, z werandami z przodu i z tyłu, kamiennymi s´cie˙zkami, ogrodem i kwitnacymi ˛ krzewami. Niczym miniaturowe stra˙znice otaczały chat˛e młode ´ s´wierki i sosny. Swiatło płynace ˛ z jej okien łaczyło ˛ si˛e z blaskiem ksi˛ez˙ yca i rozs´wietlało polan˛e, sprawiajac, ˛ z˙ e było na niej jasno jak w dzie´n. Drzwi wej´sciowe były otwarte. Par od razu ruszył naprzód, lecz Steff schwycił go mocno za rami˛e. — Nie zaszkodzi troch˛e ostro˙zno´sci — pouczył go. Powiedział co´s do Teel, po czym odłaczył ˛ si˛e od nich i ruszył sam w stron˛e chaty. Szybko przebiegał odsłoni˛ete odcinki mi˛edzy sosnami i s´wierkami, trzymajac ˛ si˛e w cieniu drzew, z oczami utkwionymi w otwartych drzwiach. Pozostali patrzyli, jak posuwa si˛e naprzód, przycupnawszy ˛ na polecenie Teel na skraju lasu. Steff dotarł do werandy, przez długa˛ chwil˛e trwał tam nieruchomo, po czym wbiegł szybko po schodach i zniknał ˛ w drzwiach. Przez chwil˛e było zupełnie cicho, po czym ukazał si˛e znowu i dał im znak r˛eka,˛ z˙ eby podeszli. — Nie ma nikogo — szepnał, ˛ kiedy znale´zli si˛e obok niego. — Ale zdaje si˛e, z˙ e nas oczekuja.˛ Poj˛eli sens jego słów po wej´sciu do s´rodka. Przy s´cianach głównej izby stały naprzeciw siebie dwa kominki. Przy jednym z nich rozstawione były krzesła i ławy, drugi za´s słu˙zył jako kuchenne palenisko. W obydwu jasno płonał ˛ ogie´n. Na kuchni bulgotał gar z jedzeniem, a na stole stygł goracy ˛ chleb. Długi, drewniany 94

stół zastawiony był starannie talerzami i szklankami dla pi˛eciu osób. Par podszedł do przodu, z˙ eby si˛e lepiej przyjrze´c. We wszystkich szklankach pieniło si˛e zimne piwo. Członkowie małej gromadki spogladali ˛ po sobie przez chwil˛e w milczeniu, po czym raz jeszcze rozejrzeli si˛e po izbie. Drewno na s´cianach i belki sufitu były wypolerowane i nawoskowane. W s´wietle lamp olejowych i ognia płonace˛ go na kominkach połyskiwały srebra, kryształy, rze´zbione drewniane przedmioty i wyszywane zasłony. Na długim stole stał wazon ze s´wie˙zo s´ci˛etymi kwiatami. Korytarz prowadził do izb sypialnych. Chata była jasna, przytulna i zupełnie pusta. — Czy to dom Walkera? — Morgan spojrzał z powatpiewaniem ˛ na Para. Chata nie pasowała mu do obrazu starca, jaki sobie stworzył. — Nie wiem. — Par pokr˛ecił głowa.˛ — Niczego tu nie rozpoznaj˛e. Morgan w milczeniu ruszył w stron˛e ciemnego korytarza, zniknał ˛ w nim na chwil˛e, po czym wrócił. — Nic — oznajmił zawiedzionym głosem. Coll podszedł do Para, wciagn ˛ ał ˛ w nozdrza zapach dobywajacy ˛ si˛e z garnka i wzruszył ramionami. — Có˙z, wyglada ˛ na to, z˙ e nasze przybycie tutaj nie jest jednak taka˛ niespodzianka.˛ Nie wiem, co wy o tym sadzicie, ˛ ale ten gulasz pachnie naprawd˛e wspaniale. Poniewa˙z kto´s zadał sobie trud jego przyrzadzenia ˛ — Walker Boh albo kto´s inny — my´sl˛e, z˙ e grzeczno´sc´ wymaga, aby´smy usiedli i przynajmniej spróbowali. Par i Morgan od razu si˛e z nim zgodzili i nawet Teel wydawała si˛e zainteresowana. Steff znowu skłaniał si˛e ku wi˛ekszej ostro˙zno´sci, lecz poniewa˙z ocena sytuacji dokonana przez Colla wydawała si˛e trafna, wkrótce ustapił. ˛ Nalegał jednak, by sprawdzi´c, czy jedzenie i piwo nie sa˛ zatrute. Kiedy w ko´ncu oznajmił, z˙ e posiłek nadaje si˛e do spo˙zycia, usiedli i łapczywie zabrali si˛e do jedzenia. Po sko´nczonej kolacji sprzatn˛ ˛ eli ze stołu, umyli naczynia i ustawili je ostro˙znie w przeznaczonej na nie szafce. Nast˛epnie ponownie przeszukali chat˛e, jej bezpo´srednie sasiedztwo, ˛ a pó´zniej wszystko w promieniu c´ wier´c mili. Niczego nie znale´zli. Potem do północy siedzieli wokół kominka i czekali. Nikt nie przyszedł. W tylnej cz˛es´ci chaty znajdowały si˛e dwie małe sypialnie, ka˙zda z dwojgiem łóz˙ ek powleczonych s´wie˙za˛ po´sciela˛ i kocami. Spali na zmian˛e, przy czym jedno z nich zawsze trzymało wart˛e przy pozostałych. Nic nie zakłócało ich snu, w lesie i w dolinie wokół panował spokój. Obudzili si˛e o s´wicie rze´scy i wypocz˛eci. Wcia˙ ˛z nikt nie przychodził. Tego dnia przeszukali dolin˛e od jednego ko´nca do drugiego, od chaty po osobliwa˛ skał˛e w kształcie komina, od północnego zbocza do południowego i od wschodniego do zachodniego. Dzie´n był ciepły i pogodny, wypełniony słonecznym s´wiatłem i zapachem ro´slinno´sci unoszacym ˛ si˛e na lekkim wietrze. Nie95

spiesznie w˛edrowali brzegami strumieni i po wydeptanych s´cie˙zkach, zapuszczajac ˛ si˛e w nieliczne jaskinie dra˙ ˛zace ˛ zbocza doliny jak nory. Znale´zli pojedyncze s´lady nóg, wszystkie pozostawione przez zwierz˛eta, i nic poza tym. W górze przelatywały ptaki, jaskrawe barwne plamy w´sród drzew; male´nkie stworzenia obserwowały ich bystrymi oczyma i wsz˛edzie brz˛eczały i bzykały owady. Raz tylko, kiedy Par i Coll przeczesywali zachodnie zbocze obok skalnej wie˙zy, wyłonił si˛e przed nimi borsuk i nie chciał zej´sc´ im z drogi. Poza tym z˙ adne z nich niczego nie widziało. Tego wieczora sami musieli przygotowa´c sobie posiłek, lecz w chłodnej spiz˙ arni znale´zli s´wie˙ze mi˛eso i ser, a w ogrodzie warzywa. Był te˙z chleb z poprzedniego wieczora. Bracia nie z˙ ałowali sobie niczego i pomimo nieustajacych ˛ obaw Steffa namawiali pozostałych do pój´scia w ich s´lady, przekonani, z˙ e tego wła´snie si˛e od nich oczekuje. Po długim dniu nastapił ˛ ciepły i przyjemny wieczór i zacz˛eli czu´c si˛e dobrze w nowym otoczeniu. Steff siedział z Teel przy kominku, palac ˛ długa˛ fajk˛e. Par i Coll sprzatali ˛ i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzymał wart˛e przy frontowych schodach. — Kto´s wło˙zył wiele wysiłku w urzadzenie ˛ tej chaty — powiedział Par do brata, gdy sko´nczyli swoje zaj˛ecie. — Mało prawdopodobne, z˙ eby tak po prostu sobie poszedł i ja˛ zostawił. — Zwłaszcza z˙ e zadał sobie trud ugotowania dla nas jedzenia — dodał Coll. Jego szeroka twarz zas˛epiła si˛e. — Sadzisz, ˛ z˙ e nale˙zy do Walkera? — Sam chciałbym to wiedzie´c. — Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawda˙z? Takiego, jakim go pami˛etam. A ju˙z na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff. Par wytarł par˛e ostatnich kropli wody z talerza i ostro˙znie go odstawił. — Mo˙ze taki wła´snie chce si˛e wydawa´c — rzekł cicho. Było par˛e godzin po północy, kiedy przejał ˛ wart˛e od Teel. Ziewał jeszcze i przeciagał ˛ si˛e, wychodzac ˛ na frontowa˛ werand˛e, z˙ eby ja˛ odnale´zc´ . Z poczat˛ ku nigdzie nie było jej wida´c i dopiero kiedy zupełnie si˛e rozbudził, wyłoniła si˛e zza s´wierku stojacego ˛ kilkadziesiat ˛ metrów dalej. Przemkn˛eła bezszelestnie przez cienie, idac ˛ w jego stron˛e, i bez słowa znikn˛eła wewnatrz ˛ domu. Par obejrzał si˛e za nia˛ ciekawie, po czym usiadł na schodach, wsparł dło´nmi podbródek i zaczał ˛ si˛e wpatrywa´c w mrok. Siedział tak bez mała godzin˛e, kiedy usłyszał ten odgłos. Był to dziwny d´zwi˛ek, rodzaj brz˛eczenia, jakie mógłby wydawa´c rój pszczół, lecz ni˙zszy i bardziej chrapliwy. Rozległ si˛e nagle i po chwili ucichł. Z poczatku ˛ Par my´slał, z˙ e musiał si˛e przesłysze´c, z˙ e słyszał go tylko w swoich my´slach. Lecz po chwili d´zwi˛ek rozległ si˛e znowu, jedynie na chwil˛e, po czym raz jeszcze ucichł. Par wstał, rozejrzał si˛e niepewnie wokół i zszedł na s´cie˙zk˛e. Noc była zupełnie bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne. Las wokół niego wydawał si˛e pusty. Poczuł si˛e pewniej i powoli obszedł dom, wychodzac ˛ na jego tył. Rosła 96

tam stara wierzba, cofni˛eta gł˛eboko w cie´n, a pod nia˛ stały dwie zniszczone ławki. Par podszedł do nich i przystanał, ˛ nasłuchujac ˛ raz jeszcze tamtego odgłosu, lecz niczego nie słyszał. Usiadł na bli˙zszej z ławek. Była idealnie dopasowana do kształtu jego ciała, rozsiadł si˛e wi˛ec wygodnie. Spogladaj ˛ ac ˛ przez zasłon˛e powłóczystych gał˛ezi wierzby, s´nił na jawie w´sród mroku, wsłuchany w cisz˛e nocy. My´slał o swoich rodzicach — czy dobrze si˛e czuja,˛ czy martwia˛ si˛e o niego. Shady Vale była odległym wspomnieniem. W przypływie nagłego znu˙zenia zamknał ˛ na chwil˛e oczy. Kiedy znowu je otworzył, stał przed nim bagienny kot. Przera˙zenie Para było tak wielkie, z˙ e z poczatku ˛ nie mógł si˛e poruszy´c. Kot znajdował si˛e tu˙z przed nim, a jego oczy s´wieciły jasno w´sród nocy. Było to najwi˛eksze zwierz˛e, jakie Par kiedykolwiek widział, wi˛eksze nawet od z˙ arłacza. Od głowy po ogon było jednolicie czarne, z wyjatkiem ˛ oczu, które przypatrywały mu si˛e nieruchomo. Po chwili kot zaczał ˛ mrucze´c i Par u´swiadomił sobie, z˙ e jest to ten sam odgłos, który słyszał wcze´sniej. Kot odwrócił si˛e i odszedł par˛e kroków, po czym obejrzał si˛e wyczekujaco ˛ do tyłu. Kiedy Par dalej mu si˛e przygladał, ˛ kot wrócił na chwil˛e, znowu zaczał ˛ si˛e oddala´c, po czym zatrzymał si˛e i czekał. Par zrozumiał, z˙ e kot chce, aby za nim poszedł. Wstał odruchowo, niezdolny zmusi´c swe ciało, by reagowało zgodnie z jego wola; ˛ zastanawiał si˛e, czy powinien zachowa´c si˛e tak, jak oczekuje od niego kot, czy te˙z spróbowa´c uciec. Niemal od razu odrzucił jednak my´sl o ucieczce. Nie była to odpowiednia chwila na robienie głupstw. Poza tym gdyby kot chciał go skrzywdzi´c, mógł to zrobi´c ju˙z wcze´sniej. Postapił ˛ par˛e kroków naprzód i kot oddalił si˛e znowu, wchodzac ˛ mi˛edzy drzewa. Długo szli kr˛eta˛ droga˛ przez ciemny las, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e coraz gł˛ebiej w noc. ´Swiatło ksi˛ez˙ yca rozja´sniało otwarte przestrzenie i Par ani na chwil˛e nie tracił kota z oczu. Patrzył, jak bez wysiłku posuwa si˛e naprzód, w niczym nie zakłócajac ˛ spokoju lasu, jakby był jedynie cieniem zwierz˛ecia. Przera˙zenie zacz˛eło ust˛epowa´c i jego miejsce zajmowała ciekawo´sc´ . Kto´s przysłał do niego kota i wydawało mu si˛e, z˙ e wie kto. Dotarli w ko´ncu do polany, na której kilka potoków wpływało przez szereg małych katarakt do rozległego, o´swietlonego s´wiatłem ksi˛ez˙ yca stawu. Drzewa tutaj były bardzo stare i rozro´sni˛ete, a ich konary rzucały na wszystko cienie o fantastycznym wzorze. Kot podszedł do stawu, przez chwil˛e pił z niego chciwie, po czym przysiadł na tylnych łapach i patrzył na Para. Ten podszedł kilka kroków i zatrzymał si˛e. — Witaj, Parze — powiedział czyj´s głos. Ohmsford przez chwil˛e przeszukiwał polan˛e wzrokiem, zanim odnalazł tego, który wypowiedział te słowa. Siedział on do´sc´ daleko w mroku, na s˛ekatym pniu 97

drzewa, prawie niewidoczny w´sród otaczajacych ˛ go cieni. Gdy Par si˛e zawahał, wstał i wszedł w krag ˛ s´wiatła. — Witaj, Walkerze — cicho odrzekł Par. Jego stryj wygladał ˛ niemal tak samo, jak go zapami˛etał, a zarazem zupełnie inaczej. Wcia˙ ˛z był wysoki i szczupły, jego elfijskie rysy od razu były widoczne, cho´c nie tak wyraziste jak u Para. Jego skóra miała szokujaco ˛ biały odcie´n, kontrastujacy ˛ ostro z czernia˛ si˛egajacych ˛ do ramion włosów i przystrzy˙zonej brody. Nie zmieniły si˛e równie˙z jego oczy; wcia˙ ˛z przenikały człowieka na wylot, nawet gdy okrywał je cie´n, tak jak teraz. Trudniej było okre´sli´c to, co si˛e zmieniło. Dotyczyło to głównie sposobu, w jaki Walker Boh si˛e poruszał. Odmienne te˙z były uczucia, jakie budził w Parze, kiedy mówił, chocia˙z jak dotad ˛ jeszcze prawie nic nie powiedział. Zdawało si˛e, jakby otaczał go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przenikna´ ˛c. Walker Boh podszedł do przodu i ujał ˛ dłonie Para w swoje r˛ece. Miał na sobie lu´zny, le´sny strój — spodnie, tunik˛e, krótka˛ opo´ncz˛e i mi˛ekkie buty, wszystko w kolorze ziemi i drzew. — Czy wygodnie było ci w chacie? — zapytał. Jego pytanie wyrwało Para z odr˛etwienia. — Walkerze, nie rozumiem. Co tutaj robisz? Czemu nie spotkałe´s si˛e z nami, kiedy przybyli´smy? Najwyra´zniej wiedziałe´s, z˙ e si˛e zjawimy. Stryj wypu´scił jego dłonie i odstapił ˛ o krok do tyłu. — Chod´z ze mna,˛ Par — poprosił go i cofnał ˛ si˛e z powrotem w cie´n, nie czekajac ˛ na odpowied´z bratanka. Par ruszył za nim i usiedli obok siebie na pniu, z którego Walker wcze´sniej powstał. — B˛ed˛e rozmawiał tylko z toba˛ — rzekł cicho Walker i przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — I tylko ten jeden raz. Par czekał, nie odzywajac ˛ si˛e. — W moim z˙ yciu dokonało si˛e wiele zmian — kontynuował po chwili jego stryj. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mało mnie pami˛etasz z dzieci´nstwa, a i tak nie ma to ju˙z wiele wspólnego z człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Porzuciłem z˙ ycie w Vale, a wraz z nim wszelka˛ pretensj˛e do nazywania siebie mieszka´ncem Sudlandii i przybyłem tutaj, by zacza´ ˛c wszystko od nowa. Pozostawiłem za soba˛ szale´nstwo ludzi, których z˙ yciem rzadz ˛ a˛ niskie instynkty. Odwróciłem si˛e od ludzi wszelkich ras, od ich chciwo´sci i przesadów, ˛ ich wojen i polityki, od ich odra˙zajacej ˛ koncepcji poprawy. Przybyłem tu, Par, z˙ eby móc z˙ y´c w samotno´sci, Oczywi´scie zawsze byłem sam; zrobiono wszystko, abym czuł si˛e samotny. Ró˙znica polega na tym, z˙ e teraz jestem sam nie dlatego, z˙ e inni tego chca,˛ lecz dlatego, z˙ e ja sam tak chc˛e. Mog˛e by´c dokładnie tym, kim jestem, i nie czu´c si˛e z tego powodu odmie´ncem. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Czas, w którym z˙ yjemy, i to, kim jeste´smy, sprawia, z˙ e jest nam obu tak trudno, wiesz? Czy rozumiesz mnie, Par? Ty równie˙z masz ma98

giczna˛ moc, i to bardzo konkretna.˛ Nie przysporzy ci ona przyjaciół; przeciwnie, odsunie ci˛e od ludzi. Nie pozwala si˛e nam dzisiaj by´c Ohmsfordami, poniewa˙z Ohmsfordowie maja˛ magiczna˛ moc swoich elfich przodków, a ani magia, ani elfy nie sa˛ dzisiaj cenione ani rozumiane. Zm˛eczyło mnie odkrywanie tego wcia˙ ˛z na nowo, ciagłe ˛ odsuwanie mnie na bok, traktowanie z podejrzliwo´scia˛ i nieufno´scia.˛ Zm˛eczyło mnie uwa˙zanie mnie za kogo´s obcego. Z toba˛ te˙z tak b˛edzie, je´sli ju˙z teraz nie jest. To le˙zy w naturze rzeczy. — Nie zaprzatam ˛ sobie tym głowy — rzekł niepewnie Par. — Magia jest darem. — Naprawd˛e? Jak to? Dar nie jest czym´s, co ukrywa si˛e jak odra˙zajac ˛ a˛ chorob˛e. Nie jest czym´s, czego człowiek si˛e wstydzi, co traktuje z rezerwa˛ albo nawet si˛e tego boi. Nie jest czym´s, co mo˙ze człowieka zabi´c. — Słowa te wypowiedziane były z taka˛ zajadło´scia,˛ z˙ e Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Lecz po chwili nastrój jego stryja zdawał si˛e zmieni´c; znowu był spokojny i opanowany. Pokr˛ecił głowa˛ z przygana˛ dla siebie samego. — Zapominam si˛e czasem, mówiac ˛ o przeszło´sci. Wybacz mi. Sprowadziłem ci˛e tutaj, z˙ eby z toba˛ rozmawia´c o czym innym. Ale tylko z toba,˛ Par. Oddaj˛e swój dom w u˙zywanie twoim towarzyszom na czas ich pobytu. Ale nie przyb˛ed˛e tam, z˙ eby by´c z nimi. Interesujesz mnie tylko ty. — No a Coll? — zapytał Par, zbity z tropu. — Czemu miałby´s rozmawia´c ze mna,˛ a z nim nie? — Pomy´sl, Par. — Jego stryj u´smiechnał ˛ si˛e irocznie. — Nigdy nie byłem z nim tak blisko zwiazany ˛ jak z toba.˛ — Par przypatrywał mu si˛e w milczeniu. To chyba była prawda. To magia przyciagn˛ ˛ eła do niego Walkera, Coll za´s nigdy nie miał w niej udziału. Czas sp˛edzony ze stryjem, czas, który sprawił, z˙ e człowiek stał mu si˛e bliski, zawsze był czasem bez Colla. — Poza tym — cicho ciagn ˛ ał ˛ Walker — to, o czym musimy porozmawia´c, dotyczy tylko nas. Par nagle zrozumiał. — Sny. — Jego stryj skinał ˛ głowa.˛ — A wi˛ec miałe´s je tak˙ze? I posta´c w czerni, by´c mo˙ze Allanon, stojaca ˛ przed Hadeshomem, ostrzegajaca ˛ nas i wzywajaca ˛ nas do siebie? — Par na chwil˛e wstrzymał oddech. — A starzec? Czy on równie˙z do ciebie przyszedł? — Jego stryj ponownie skinał ˛ głowa.˛ — A wi˛ec znasz go, prawda? Czy to prawda? Czy to rzeczywi´scie Coglin? — Tak, Par, to on. — Twarz Walkera Boha była zupełnie beznami˛etna. Par poczerwieniał z emocji i mocno zatarł dłonie. — Nie mog˛e w to uwierzy´c! Ile ma lat? Chyba kilkaset, tak jak twierdził. I kiedy´s był druidem. Wiedziałem, z˙ e si˛e nie myl˛e. Czy nadal tutaj mieszka, Walkerze, z toba? ˛

99

— Czasem mnie odwiedza. I czasem na krótko si˛e zatrzymuje. Ten kot nale˙zał do niego, zanim mi go dał. Pami˛etasz, zawsze był jaki´s kot bagienny. Poprzedni nazywał si˛e Szept. To było w czasach Brin Ohmsford. Ten nazywa si˛e Pogłoska. Starzec nadał mu to imi˛e. Mówił, z˙ e to dobre imi˛e dla kota, zwłaszcza dla takiego, który b˛edzie nale˙zał do niego. Umilkł; na jego twarzy pojawił si˛e wyraz, którego Par nie był w stanie odczyta´c, i zaraz zniknał. ˛ Chłopak spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze niedawno le˙zał kot, lecz nie było go tam. — Pogłoska pojawia si˛e i znika w ten sam sposób, co wszystkie koty bagienne — rzekł Walker Boh, jakby czytajac ˛ w jego my´slach. Par w roztargnieniu skinał ˛ głowa˛ i spojrzał z powrotem na niego. — Co zamierzasz zrobi´c, Walkerze? — W zwiazku ˛ ze snami? — Oczy jego stryja przygasły. — Nic. — Par zawahał si˛e. — Ale starzec musiał ci. . . — Posłuchaj mnie — rzekł tamten, przerywajac ˛ mu. — Podjałem ˛ decyzj˛e. Wiem, czego chciały ode mnie sny; wiem, kto je zesłał. Starzec był u mnie i rozmawiali´smy. Nie minał ˛ jeszcze tydzie´n, kiedy stad ˛ odszedł. Wszystko to nie ma znaczenia. Nie jestem ju˙z Ohmsfordem; jestem Bohem. Gdybym mógł wyzby´c si˛e swej przeszło´sci, z całym jej dziedzictwem magii i cała˛ jej elfijska˛ historia,˛ nie wahałbym si˛e ani chwili. Nie chc˛e mie´c z nia˛ nic wspólnego. Przybyłem do Estlandii, z˙ eby odnale´zc´ t˛e dolin˛e, z˙ y´c tak, jak kiedy´s z˙ yli moi przodkowie, cho´c raz znale´zc´ si˛e w miejscu, gdzie wszystko jest s´wie˙ze i czyste, nie zmacone ˛ obecno´scia˛ innych ludzi. Nauczyłem si˛e porzadkowa´ ˛ c z˙ ycie wokół siebie. Widziałe´s t˛e dolin˛e; rodzina mojej matki uczyniła ja˛ taka,˛ a ja chc˛e ja˛ taka˛ zachowa´c. Za całe towarzystwo mam Pogłosk˛e i czasem starca. Niekiedy odwiedzam nawet ludzi z zewnatrz. ˛ Darklin stał si˛e dla mnie azylem, a Hearthstone moim domem. — Pochylił si˛e do przodu z wyrazem napi˛ecia na twarzy. — Mam magiczna˛ moc, Par, odmienna˛ od twojej, niemniej jednak prawdziwa.˛ Potrafi˛e czasem odgadywa´c mys´li innych ludzi, nawet kiedy sa˛ daleko. Umiem porozumiewa´c si˛e z z˙ yciem tak, jak inni nie potrafia.˛ Ze wszystkimi formami z˙ ycia. Czasem potrafi˛e znika´c, zupełnie tak samo, jak kot bagienny. Potrafi˛e nawet wzywa´c moc! — Nagle strzelił palcami i na chwil˛e rozbłysły one niebieskim ogniem. Zdmuchnał ˛ go. — Nie mam władzy nad pie´snia,˛ lecz jak si˛e zdaje, cz˛es´c´ jej mocy zapu´sciła we mnie korzenie. Cz˛es´c´ mojej wiedzy jest wrodzona, cz˛es´c´ sam sobie przyswoiłem, reszty nauczyli mnie inni. Mam jednak wszystko, czego potrzebuj˛e, i nie pragn˛e niczego wi˛ecej. Dobrze mi tutaj i nigdy stad ˛ nie odejd˛e. Niech s´wiat radzi sobie beze mnie. Jak zreszta˛ zawsze to robił. — Par nie wiedział, co odpowiedzie´c. — A je´sli sen mówi prawd˛e, Walkerze? — zapytał w ko´ncu. — Chłopcze! — Walker Boh za´smiał si˛e drwiaco. ˛ — Sny nigdy nie mówia˛ prawdy. Niczego si˛e nie nauczyłe´s ze swych opowie´sci? Niezale˙znie od tego, czy 100

objawiaja˛ si˛e tak, jak uczyniły to tym razem, tak jak wówczas, gdy z˙ ył Allanon, jedno pozostaje niezmienne: Ohmsfordowie nigdy nie dowiaduja˛ si˛e wszystkiego, a jedynie tego, co druidzi uznaja˛ za niezb˛edne! — Uwa˙zasz, z˙ e jeste´smy wykorzystywani — rzekł Par. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. — Uwa˙zam, z˙ e byłbym głupcem, gdybym my´slał inaczej! Nie wierz˛e w to, co mi mówia.˛ — Oczy Walkera były zimne jak kamie´n. — Magia, która˛ upierasz si˛e uwa˙za´c za dar, dla druidów była zawsze i jedynie u˙zytecznym narz˛edziem. Nie zamierzam da´c im si˛e zaprzac ˛ do jakiego´s nowego zadania, które sobie wymy´slili. Je´sli s´wiat potrzebuje ratunku, jak te sny zdaja˛ si˛e wskazywa´c, niech Allanon i starzec ratuja˛ go sami! Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, podczas której obydwaj mierzyli si˛e wzrokiem. Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Zadziwiasz mnie, Walkerze. Nie pami˛etam, z˙ eby kiedy´s było w tobie tyle goryczy i gniewu. — Były, chłopcze.- Walker Boh u´smiechnał ˛ si˛e smutno. — Zawsze były. Po prostu wolałe´s ich nie dostrzega´c. — Czy do dzisiaj nie powinny były znikna´ ˛c? — Jego stryj milczał. — Wi˛ec ju˙z podjałe´ ˛ s decyzj˛e w tej sprawie, czy tak? — Tak, Par. Podjałem. ˛ Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Co zrobisz, Walkerze, je´sli przepowiednie ze snu si˛e spełnia? ˛ Co stanie si˛e wówczas z twoim domem? Co b˛edzie, je´sli zło, które ukazał nam sen, zechce odnale´zc´ ciebie? Stryj nic mu nie odpowiedział, a jego spojrzenie pozostało nieruchome. Par wolno skinał ˛ głowa.˛ — Mam inny poglad ˛ na te sprawy od ciebie, Walkerze — powiedział cicho. — Zawsze uwa˙załem, z˙ e magia jest darem i z˙ e została mi udzielona w jakim´s celu. Przez długi czas wydawało si˛e, z˙ e ma by´c u˙zywana do opowiadania historii, by nie popadły w zapomnienie. Zmieniłem zdanie. Uwa˙zam, z˙ e magia ta przeznaczona jest do czego´s wi˛ecej. — Poruszył si˛e w miejscu, rozprostowujac ˛ plecy, gdy˙z nagle poczuł si˛e drobny w obecno´sci tamtego. — Coll i ja nie mo˙zemy wraca´c do Vale, poniewa˙z federacja dowiedziała si˛e o magii i s´ciga nas. Coglin twierdzi, z˙ e równie˙z inni moga˛ na nas polowa´c, mo˙ze nawet cieniowce. Widziałe´s je? Ja tak. Coll i ja jeste´smy s´miertelnie przera˙zeni, Walkerze, chocia˙z niewiele ze soba˛ o tym rozmawiamy. Najzabawniejsze jest to, z˙ e istoty, które na nas poluja,˛ równie˙z wydaja˛ si˛e przera˙zone. To magia je przera˙za. — Na chwil˛e umilkł. — Nie wiem, dlaczego tak jest, ale zamierzam si˛e dowiedzie´c. W oczach Walkera pojawił si˛e błysk zdziwienia. — Tak, Walkerze — Par skinał ˛ głowa˛ — postanowiłem uczyni´c to, czego domagaja˛ si˛e sny. Sadz˛ ˛ e, z˙ e zostały zesłane przez Allanona, i uwa˙zam, z˙ e powinny 101

zosta´c wysłuchane. Pójd˛e do Hadeshornu. Wydaje mi si˛e, z˙ e podjałem ˛ decyzj˛e wła´snie teraz; my´sl˛e, z˙ e rozmowa z toba˛ pomogła mi zadecydowa´c. Nie mówiłem jeszcze nic Collowi. Nie wiem, jak zareaguje. Mo˙ze sko´nczy si˛e na tym, z˙ e pójd˛e sam. Ale pójd˛e. Ju˙z cho´cby dlatego, z˙ e sadz˛ ˛ e, i˙z Allanon mo˙ze mi powiedzie´c, do czego przeznaczona jest magia. — Smutno potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie mog˛e by´c taki jak ty, Walkerze. Nie potrafi˛e z˙ y´c z dala od s´wiata. Chc˛e móc powróci´c do Shady Vale. Nie chc˛e osia´ ˛sc´ gdzie´s indziej i zaczyna´c z˙ ycia od nowa. Po drodze tutaj zatrzymałem si˛e w Culhaven. Stamtad ˛ pochodza˛ karły, które nas tu przyprowadziły. Wszelki przesad ˛ i chciwo´sc´ , polityka i wojny, całe szale´nstwo, o którym mówisz, sa˛ tam wsz˛edzie obecne. Lecz w przeciwie´nstwie do ciebie nie chc˛e przed nimi ucieka´c; chc˛e znale´zc´ sposób na poło˙zenie im kresu! Jak bym mógł udawa´c, z˙ e nie istnieja? ˛ — Jego dłonie zacisn˛eły si˛e w pi˛es´ci. — Widzisz, wcia˙ ˛z sobie my´sl˛e: a je´sli Allanon wie co´s, co mo˙ze wszystko zmieni´c? Je´sli mo˙ze mi powiedzie´c o czym´s, co poło˙zy kres szale´nstwu? Przez długi czas siedzieli w ciemno´sci naprzeciw siebie, nie zamieniajac ˛ słowa, i Parowi wydawało si˛e, z˙ e dostrzega co´s w ciemnych oczach stryja, których nie widział od dzieci´nstwa: co´s szepczacego ˛ o czuło´sci, potrzebie i po´swi˛eceniu. Po chwili jego oczy znowu przygasły, stały si˛e pozbawione wyrazu i puste. Walker Boh powstał. — Zastanowisz si˛e jeszcze? — zapytał go cicho Par. Walker spojrzał na niego w milczeniu, po czym podszedł do stawu na s´rodku polany i stał tam, patrzac ˛ w wod˛e. Kiedy strzelił palcami, jak spod ziemi wyłonił si˛e Pogłoska i podszedł do niego. Walker obejrzał si˛e na chwil˛e. — Powodzenia, Par — powiedział tylko. Potem odwrócił si˛e i z kotem u boku zniknał ˛ w´sród nocy.

X Par dopiero rano opowiedział pozostałym o swoim spotkaniu z Walkerem Bohem. Nie widział z˙ adnego powodu, z˙ eby si˛e z tym s´pieszy´c. Stryj jasno przedstawił swoje zamiary i z˙ adne z nich i tak nie mogło wpłyna´ ˛c na ich zmian˛e. Tak wi˛ec w nocy Par udał si˛e z powrotem do chaty, zdziwiony łatwo´scia,˛ z jaka˛ odnajduje drog˛e, ponownie stanał ˛ na czatach, nie budzac ˛ pozostałych, i pogra˙ ˛zony w my´slach czekał s´witu. Kiedy w ko´ncu opowiedział im swoja˛ histori˛e, reakcje były zró˙znicowane. Poczatkowo ˛ wyra˙zano watpliwo´ ˛ sci, czy wszystko to si˛e naprawd˛e wydarzyło, lecz wkrótce si˛e rozwiały. Kazali mu potem jeszcze dwukrotnie wszystko sobie opowiedzie´c, wtracaj ˛ ac ˛ przy tym komentarze i zadajac ˛ pytania. Morgan był oburzony, z˙ e Walker traktuje ich w taki sposób, i o´swiadczył, z˙ e przez zwykła˛ uprzejmo´sc´ winien osobi´scie si˛e z nimi spotka´c. Nalegał, by raz jeszcze przeszukali dolin˛e, twierdzac, ˛ z˙ e tamten wcia˙ ˛z musi by´c gdzie´s blisko i powinno si˛e go odnale´zc´ , i zmusi´c do rozmówienia si˛e z nimi wszystkimi. Steff był nastawiony bardziej pragmatycznie. Uwa˙zał, z˙ e Walter Boh nie ró˙zni si˛e od wi˛ekszo´sci ludzi i woli w miar˛e mo˙zno´sci unika´c kłopotów i wystrzega´c si˛e sytuacji, z których mogłyby one wynikna´ ˛c. — Wydaje mi si˛e, z˙ e takie zachowanie, chocia˙z mo˙zecie je uwa˙za´c za irytujace, ˛ jest całkowicie zgodne z jego charakterem — powiedział karzeł, wzruszajac ˛ ramionami. — W ko´ncu sami mówili z˙ e przybył tutaj, aby unikna´ ˛c anga˙zowania si˛e w sprawy plemion. Odmawiajac ˛ udania si˛e do Hadeshornu, po prostu robi to, co zawsze zapowiadał. Teel jak zwykle nie miała nic do powiedzenia. Coll o´swiadczył tylko: ˙ — Załuj˛ e, z˙ e nie mogłem z nim porozmawia´c. — Dla niego sprawa była załatwiona. Mimo z˙ e nie było powodu zatrzymywa´c si˛e dłu˙zej w dolinie, postanowili odłoz˙ y´c wymarsz co najmniej o jeden dzie´n. Ksi˛ez˙ yc wcia˙ ˛z był widoczny wi˛ecej ni˙z w połowie i pozostało im jeszcze przynajmniej dziesi˛ec´ dni na dotarcie do Hadeshornu, je´sli w ogóle mieli si˛e tam uda´c. Starannie unikano rozmowy o przyszłych wydarzeniach. Par podjał ˛ ju˙z decyzj˛e, lecz nie zakomunikował jej jeszcze pozostałym, oni za´s czekali na to, co powie. Bawiac ˛ si˛e tak w kotka i myszk˛e, zjedli 103

s´niadanie, po czym postanowili pój´sc´ za rada˛ Morgana i raz jeszcze przetrzasn ˛ a´ ˛c dolin˛e. W ten sposób mieli jakie´s zaj˛ecie, zastanawiajac ˛ si˛e nad konsekwencjami decyzji Walkera Boha. Do nast˛epnego ranka pozostało im jeszcze do´sc´ czasu na podjecie własnej. Udali si˛e wi˛ec na polan˛e, gdzie poprzedniej nocy Par spotkał si˛e z Walkerem i bagiennym kotem, i rozpocz˛eli kolejne poszukiwania, uzgodniwszy uprzednio, z˙ e spotkaja˛ si˛e pó´znym popołudniem w chacie. Steff i Teel tworzyli jedna˛ grup˛e, Par z Collem druga,˛ Morgan za´s poszedł sam. Dzie´n był ciepły i pełen słonecznego s´wiatła. Od strony odległych gór wiał lekki wietrzyk. Steff przeczesywał polan˛e, szukajac ˛ jakich´s s´ladów, ale nie znalazł niczego — nawet odcisków łap kota. Par miał uczucie, z˙ e b˛edzie to długi dzie´n. Odłaczywszy ˛ si˛e od pozostałych, ruszył z Collem na wschód, zastanawiajac ˛ si˛e, co powinien powiedzie´c bratu. Wypełniały go sprzeczne uczucia i nie był w stanie ich uporzadkowa´ ˛ c. Szedł bez przekonania naprzód, czujac ˛ na sobie od czasu do czasu uwa˙zne spojrzenie Colla, cho´c unikał jego wzroku. Gdy przeszli przez kilkadziesiat ˛ polan i przeprawili si˛e przez niemal drugie tyle potoków, nie natrafiajac ˛ na z˙ aden s´lad Walkera Boha, Par si˛e zatrzymał. — To strata czasu — o´swiadczył z wyczuwalna˛ irytacja˛ w głosie. — Niczego nie znajdziemy. — Nie wyglada ˛ na to — zgodził si˛e Coll. Par odwrócił si˛e w jego stron˛e i przez chwil˛e stali naprzeciw siebie w milczeniu. — Postanowiłem pój´sc´ do Hadeshornu, Coll. Nie ma znaczenia, co uczyni Walker; wa˙zne jest tylko to, co ja zrobi˛e. Musz˛e tam pój´sc´ . Coll skinał ˛ głowa.˛ — Wiem. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Par, nie od dzi´s jestem twoim bratem i znam ci˛e ju˙z troch˛e. Gdy tylko mi powiedziałe´s, z˙ e Walker o´swiadczył, i˙z nie chce mie´c nic wspólnego z ta˛ sprawa,˛ wiedziałem, z˙ e postanowiłe´s tam pój´sc´ . Tak ju˙z z toba˛ jest. Jeste´s jak pies z ko´scia˛ w z˛ebach: nie popu´scisz. — To rzeczywi´scie musi czasem tak wyglada´ ˛ c. — Par znu˙zony pokr˛ecił głowa˛ i wszedł w krag ˛ cienia u stóp starego drzewa. Oparł si˛e plecami o pie´n i powoli osunał ˛ na ziemi˛e. Coll poszedł w jego s´lady. Siedzieli, wpatrujac ˛ si˛e w pusty las. — Przyznaj˛e, z˙ e podjałem ˛ decyzj˛e mniej wi˛ecej w taki sposób, jak to opisałe´s. Po prostu nie mogłem si˛e zgodzi´c z Walkerem. Prawd˛e powiedziawszy, Coll, nie potrafiłem go nawet zrozumie´c. Byłem taki przej˛ety, z˙ e nie pomy´slałem nawet, z˙ eby go zapyta´c, czy uwa˙za sny za prawdziwe. — Mo˙ze nie´swiadomie, ale pami˛etałe´s o tym. Widocznie w jakim´s momencie uznałe´s, z˙ e nie jest to konieczne. Walker powiedział z˙ e miał te same sny co ty. Powiedział ci, z˙ e starzec przybył do niego tak samo, jak do nas. Przyznał, z˙ e starzec to Coglin. Niczemu nie zaprzeczył. Po prostu powiedział, z˙ e nie chce si˛e w to anga˙zowa´c. 104

— Nie rozumiem tego, Coll. — Par zacisnał ˛ usta. — Tym kim´s, z kim rozmawiałem zeszłej nocy, był Walker; wiem to na pewno, nie mówił jednak jak Walker. Cała ta gadanina o nieanga˙zowaniu, o jego postanowieniu odłaczenia ˛ si˛e od plemion i z˙ yciu tu jak pustelnik. Co´s si˛e tutaj nie zgadza; czuj˛e to! Nie mówił mi wszystkiego. Opowiadał wcia˙ ˛z o tym, jak druidzi ukrywali sekrety przed Ohmsfordami, a ze mna˛ robił to samo! Co´s ukrywał! — Czemu miałby to robi´c? — Coll nie wydawał si˛e przekonany. — Nie wiem. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Po prostu to czuj˛e. — Spojrzał uwa˙znie na brata. — Walker przez całe z˙ ycie przed niczym si˛e nigdy nie cofał; obaj to wiemy. Nigdy si˛e nie bał za czym´s opowiedzie´c i walczy´c o to, kiedy było trzeba. Teraz mówi tak, jakby niezno´sna wydawała mu si˛e my´sl o wstaniu rano z łó˙zka! Mówi tak, jakby najwa˙zniejsze w z˙ yciu było troszczenie si˛e o własny interes! — Oparł si˛e znu˙zony o pie´n drzewa. — Sprawił, z˙ e czułem si˛e za˙zenowany z jego powodu. Wstydziłem si˛e! — My´sl˛e, z˙ e przypisujesz temu zbyt du˙ze znaczenie. — Coll dłubał obcasem ˙ tu długi czas samotw ziemi przed soba.˛ — Mo˙ze jest wła´snie tak, jak mówi. Zył nie, Par. Mo˙ze ju˙z po prostu nie czuje si˛e dobrze w´sród ludzi. — Nawet z toba? ˛ — Par był rozogniony. — Na miło´sc´ boska,˛ Coll, nie chciał rozmawiał nawet z toba! ˛ Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ nie przestajac ˛ patrze´c bratu w oczy. — Prawd˛e powiedziawszy, nigdy wiele z soba˛ nie rozmawiali´smy. Zale˙zało mu na tobie, bo to ty posiadasz magiczna˛ moc. Par patrzył na niego, nie odzywajac ˛ si˛e. Zupełnie to samo powiedział Walker, pomy´slał. Oszukiwał samego siebie, usiłujac ˛ postawi´c znak równo´sci mi˛edzy stosunkami Colla ze stryjem a swoimi własnymi. Nigdy nie były takie same. Zmarszczył czoło. — Wcia˙ ˛z pozostaje problem snów. Czemu nie podziela mojego zaciekawienia nimi? Czy nie chce wiedzie´c, co Allanon ma do powiedzenia? — Mo˙ze ju˙z to wie. — Coll wzruszył ramionami. — Prawie zawsze zdaje si˛e wiedzie´c, co my´sla˛ inni. Par zawahał si˛e. To mu nie przyszło do głowy. Czy˙zby było mo˙zliwe, z˙ e jego stryj ju˙z wie, co druid miał im powiedzie´c w Hadeshorn? Czy˙zby potrafił czyta´c w my´slach ducha, człowieka nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat? — Nie, nie wydaje mi si˛e. — Pokr˛ecił głowa.˛ — Powiedziałby co´s wi˛ecej o przyczynie snów. Przez cały czas zbywał spraw˛e jako jeszcze jeden przypadek wykorzystywania Ohmsfordów przez druidów; nie było dla niego wa˙zne, jaka jest przyczyna. — Mo˙ze wi˛ec ma nadziej˛e, z˙ e ty mu ja˛ podasz. — To brzmi bardziej prawdopodobnie. — Par powoli skinał ˛ głowa.˛ — Powiedziałem mu, z˙ e ja zamierzam i´sc´ ; mo˙ze uwa˙za, z˙ e wystarczy, je˙zeli pójdzie jeden z nas. 105

Coll wyciagn ˛ ał ˛ na ziemi swe pot˛ez˙ ne ciało i le˙zał, patrzac ˛ w gór˛e na drzewa. — Ale w to równie˙z nie wierzysz, prawda? — Nie. — Jego brat u´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Wcia˙ ˛z sadzisz, ˛ z˙ e chodzi o co´s innego. — Tak. Przez pewien czas milczeli, wpatrujac ˛ si˛e w las, ka˙zdy pogra˙ ˛zony we własnych my´slach. Na ich ciałach igrały promyki s´wiatła przenikajace ˛ przez baldachim li´sci w górze, a w´sród ciszy rozlegał si˛e szczebiot ptaków. — Podoba mi si˛e tutaj — rzekł w ko´ncu Par. — Jak sadzisz, ˛ gdzie si˛e ukrywa? — Coll miał zamkni˛ete oczy. — Walker? Nie wiem. Pewnie w jakiej´s norze. — Zbyt łatwo go osadzasz, ˛ Par. Nie masz do tego prawa. Par chciał mu co´s odpowiedzie´c, lecz ugryzł si˛e w j˛ezyk i przygladał ˛ si˛e tylko, jak promyk s´wiatła w˛edruje po twarzy Colla, docierajac ˛ w ko´ncu do jego oczu i zmuszajac ˛ go do ich przymkni˛ecia i przesuni˛ecia si˛e na bok. Coll usiadł z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy. Niewiele mogło zmaci´ ˛ c jego spokój; zawsze potrafił zachowa´c równowag˛e ducha. Par podziwiał go za to. Coll zawsze rozumiał wzgl˛edna˛ wa˙zno´sc´ zdarze´n w szerszym porzadku ˛ rzeczy. Par nagle u´swiadomił sobie, jak bardzo kocha brata. — Pójdziesz ze mna,˛ Coll? — zapytał. — Do Hadeshornu? — Coll spojrzał na niego i zamrugał oczami. — Czy to nie dziwne — odparł — z˙ e ty i Walker, a nawet Wren, macie te same sny, a ja nie, z˙ e o was wszystkich jest w nich mowa, o mnie nigdy, i z˙ e wszyscy jeste´scie wzywani, a ja nie? — W jego głosie nie było urazy, a jedynie zdziwienie. — Jak sadzisz, ˛ czemu tak jest? Nigdy o tym ze soba˛ nie rozmawialis´my, prawda? Ani razu. My´sl˛e, z˙ e obaj bardzo uwa˙zali´smy, z˙ eby unika´c rozmowy o tym. Par patrzył na niego, nie wiedzac, ˛ co odpowiedzie´c. Coll dostrzegł jego zakłopotanie i u´smiechnał ˛ si˛e. — To przykre, prawda? Nie rób takiej z˙ ałosnej miny, Par. Przecie˙z nie ma w tym z˙ adnej twojej winy. — Pochylił si˛e bli˙zej. — Mo˙ze to mie´c co´s wspólnego z magia,˛ co´s, o czym z˙ aden z nas jeszcze nie wie. Mo˙ze to jest powód. — Par pokr˛ecił głowa˛ i westchnał. ˛ — Skłamałbym, mówiac, ˛ z˙ e cała ta historia ze snami nie wprawia mnie w zakłopotanie, to, z˙ e ja je mam, a ty nie. Nie wiem, co powiedzie´c. Wcia˙ ˛z oczekuj˛e od ciebie, z˙ e zaanga˙zujesz si˛e w co´s, co naprawd˛e ci˛e nie dotyczy. Nie powinienem nawet ci˛e o to prosi´c, chyba nie potrafi˛e inaczej. Jeste´s moim bratem i chc˛e, z˙ eby´s był mna.˛ — Coll poło˙zył r˛ek˛e na ramieniu brata. U´smiechnał ˛ si˛e ciepło. — Od czasu do czasu zdarza ci si˛e powiedzie´c wła´sciwa˛ rzecz. — Jego dło´n zacisn˛eła si˛e. — Pójd˛e tam, gdzie ty pójdziesz. Nigdy nie było inaczej. Nie twierdz˛e, z˙ e zawsze si˛e z toba˛ zgadzam, lecz nie ma to wpływu na to, co czuj˛e do ciebie. 106

Je´sli wi˛ec uwa˙zasz, z˙ e musisz pój´sc´ do Hadeshornu, by rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e snów, to pójd˛e z toba.˛ Par objał ˛ brata ramieniem i u´scisnał, ˛ my´slac ˛ o wszystkich chwilach, kiedy Coll stał w potrzebie u jego boku. Ogarn˛eło go radosne uczucie na my´sl o tym, z˙ e i teraz brat b˛edzie razem z nim. — Wiedziałem, z˙ e mog˛e na tobie polega´c — powiedział tylko. Było pó´zne popołudnie, kiedy ruszyli z powrotem. Zamierzali wróci´c wczes´niej, lecz tak pochłon˛eła ich rozmowa o snach i Allanonie, z˙ e dopiero gdy zaw˛edrowali na wschodni kraniec doliny, u´swiadomili sobie, jak pó´zno si˛e zrobiło. Sło´nce chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, kiedy zawrócili w stron˛e chaty. — Wyglada ˛ na to, z˙ e zamoczymy sobie jeszcze dzisiaj nogi — stwierdził Coll, gdy posuwali si˛e naprzód w´sród drzew. Par spojrzał na niebo. Nad północnym zboczem doliny pojawiły si˛e ci˛ez˙ kie deszczowe chmury, kryjac ˛ w cieniu cały horyzont. Sło´nce zacz˛eło ju˙z znika´c, spowite w g˛estniejacy ˛ mrok. Powietrze było ciepłe i wilgotne, a w lesie panowała cisza. Szli teraz szybciej, pragnac ˛ unikna´ ˛c ulewy. Zerwał si˛e silny, zwiastujacy ˛ burz˛e wiatr, który wprawił gał˛ezie drzew wokół w oszalały taniec. Temperatura zacz˛eła spada´c i w lesie zrobiło si˛e ciemno. Par zamruczał pod nosem, czujac, ˛ jak kilka pierwszych kropel deszczu uderza o jego twarz. Nie do´sc´ , z˙ e szukali tutaj kogo´s, kogo w ogóle nie mo˙zna było znale´zc´ , mieli teraz jeszcze w nagrod˛e za swoje wysiłki przemokna´ ˛c do suchej nitki. Nagle spostrzegł jaki´s ruch w´sród drzew. Zamrugał oczami i spojrzał znowu. Tym razem nic nie zobaczył. Bezwiednie zwolnił kroku i Coll, który szedł za nim, zapytał, co si˛e stało. Par potrzasn ˛ ał ˛ tylko głowa˛ i znowu przy´spieszył. Wiatr smagał go po twarzy, zmuszajac ˛ do pochylenia głowy. Spojrzał na prawo, potem na lewo. Po obu stronach dostrzegł szybki ruch. Co´s ich s´ledziło. Par poczuł, jak skóra cierpnie mu na plecach, lecz zmusił si˛e do marszu. Cokolwiek to było tam w mroku, nie wygladało ˛ ani nie poruszało si˛e tak jak Walker Boh albo jego kot. Było zbyt szybkie i zwinne. Spróbował pozbiera´c my´sli. Jak daleko znajdowali si˛e od chaty — mil˛e, mo˙ze dwie? Szedł z podniesiona˛ głowa,˛ usiłujac ˛ s´ledzi´c ruch katem ˛ oka. Ruchy, poprawił si˛e. Najwyra´zniej było ich wi˛ecej. — Par! — zawołał Coll, kiedy zbli˙zyli si˛e do siebie, przechodzac ˛ przez waski ˛ rozst˛ep mi˛edzy drzewami. — Co´s tam jest. . . — Wiem! — przerwał mu Par. — Nie zatrzymuj si˛e.

107

Przechodzili przez zagajnik sosnowy, kiedy rozpadało si˛e na dobre. Sło´nce, zbocze doliny, a nawet ciemny wierzchołek Hearthstone znikn˛eły z oczu. Par czuł, z˙ e jego oddech staje si˛e coraz szybszy. ´ Scigaj ace ˛ ich istoty były teraz wsz˛edzie wokół; cienie, które przybrały ludzka˛ posta´c, przemykajace ˛ mi˛edzy drzewami. Okra˙ ˛zaja˛ nas, pomy´slał Par z przera˙zeniem. Jak daleko było jeszcze do chaty? Kiedy wychodzili z k˛epy czerwonych klonów na pusta˛ polank˛e, Coll krzyknał ˛ nagle: — Par, uciekaj! Sa˛ za blisko. . . ! J˛eknał ˛ gło´sno i poleciał do przodu. Par instynktownie si˛e odwrócił i schwycił go. Coll miał krew na czole; był nieprzytomny. Par nie zda˙ ˛zył si˛e połapa´c, co si˛e stało. Spojrzał w gór˛e i w tej samej chwili cienie rzuciły si˛e na niego, wyskakujac ˛ spomi˛edzy drzew. Na ułamek sekundy zobaczył zgi˛ete, przygarbione postacie, pokryte szorstka,˛ czarna˛ sier´scia,˛ oraz połyskujace, ˛ kocie oczy, i zaraz miał je wszystkie na sobie. Odepchnał ˛ je na boki, usiłujac ˛ uciec, lecz czuł jednocze´snie, jak wyciagaj ˛ a˛ si˛e po niego twarde, z˙ ylaste ramiona. Przez chwil˛e zdołał utrzyma´c si˛e na nogach. Krzyknał ˛ rozpaczliwie, przyzywajac ˛ magi˛e pie´sni i wysyłajac ˛ szereg straszliwych obrazów, aby uj´sc´ z z˙ yciem. Rozległy si˛e przera˙zone okrzyki i napastnicy odskoczyli od niego. Tym razem dobrze im si˛e przyjrzał. Zobaczył dziwne, owadzie ciała, powykr˛ecane i kudłate, o niemal ludzkich twarzach. Paj˛eczaki? pomy´slał z niedowierzaniem. Po chwili rzuciły si˛e na niego znowu, powalajac ˛ go samym ci˛ez˙ arem swych ciał. Oplotła go masa s´ci˛egien i włosów. Nie był ju˙z w stanie przywoła´c magii. Wykr˛econo mu ramiona do tyłu i jednocze´snie duszono go. Walczył rozpaczliwie, lecz tamtych było za du˙zo. Miał jeszcze tylko chwil˛e na to, by spróbowa´c zawoła´c o pomoc, po czym wszystko pogra˙ ˛zyło si˛e w mroku.

XI Kiedy Par Ohmsford znowu si˛e ocknał, ˛ znajdował si˛e w scenerii z sennego koszmaru. Wisiał na długim dragu, ˛ przywiazany ˛ za r˛ece i nogi. Niesiono go przez las wypełniony g˛esta˛ mgła˛ i cieniami; po jego lewej stronie widoczna był ciemna rozpadlina gł˛ebokiego jaru, a po prawej wyszczerbiona gra´n górskiego grzbietu, odcinajaca ˛ si˛e ostro na tle nocnego nieba. Jego plecy i głow˛e smagały krzewy i zbite k˛epy trawy i chwastów, gdy si˛e bezradnie kołysał na dragu. ˛ Powietrze było ci˛ez˙ kie, wilgotne i nieruchome. Zewszad ˛ otaczały go paj˛eczaki, ku´stykajace ˛ bezgło´snie w półmroku na swych krzywych nogach. Par zamknał ˛ oczy, by odgrodzi´c si˛e na chwil˛e od tych obrazów, po czym otworzył je znowu. Niebo było ciemne i zachmurzone, lecz przez rozst˛epy w chmurach prze´swiecały pojedyncze gwiazdy, a nad kraw˛edzia˛ jaru widoczny był słaby blask. Zrozumiał, z˙ e noc dobiega ko´nca. Był ju˙z prawie ranek. Przypomniał sobie wtedy, co mu si˛e przydarzyło: jak s´cigały go paj˛eczaki, jak go schwytały i zabrały ze soba.˛ Coll! Co si˛e stało z Collem? Wyciagn ˛ ał ˛ szyj˛e, z˙ eby zobaczy´c, czy gnomy równie˙z wloka˛ jego brata, lecz nigdzie nie było go wida´c. Z w´sciekło´scia˛ zacisnał ˛ z˛eby, przypominajac ˛ sobie, jak Coll si˛e przewrócił, a potem le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na ziemi z zakrwawiona˛ twarza.˛ . . Szybko przep˛edził z my´sli ten obraz. Nie miało sensu teraz si˛e nad tym zastanawia´c. Musiał znale´zc´ sposób, aby si˛e uwolni´c i wróci´c po brata. Przez chwil˛e szarpał za sznury, z˙ eby sprawdzi´c ich moc, lecz nie ust˛epowały ani na milimetr. Wiszac ˛ na dragu, ˛ nie miał punktu oparcia koniecznego do ich poluzowania. Musiał czeka´c. Zadawał sobie pytanie, dokad ˛ go niosa˛ — czemu w ogóle został zabrany. Czego chciały od niego paj˛eczaki? Do oczu i ust wpadały mu owady, wi˛ec wtulił twarz w ramiona. ´ Kiedy ja˛ znowu odsłonił, spróbował ustali´c, gdzie jest. Swiatło znajdowało si˛e po jego lewej stronie — poczatek ˛ nowego dnia. Tam zatem jest wschód, wywnioskował. Paj˛eczaki w˛edrowały na północ. To si˛e wydawało logiczne. W czasach Brin Ohmsford mieszkały w górach Toffer. Tu zapewne si˛e teraz znajdował. Przełknał ˛ s´lin˛e przez niemal zupełnie wyschni˛ete usta i gardło. Spróbował sobie przypomnie´c wszystko, co wiedział o nich ze starych opowie´sci, lecz nie był w stanie 109

zebra´c my´sli. Brin spotkała je, kiedy wraz z Ronem Leah, Coglinem, Kimber Boh i bagiennym kotem Szeptem wyruszyła na poszukiwanie zaginionego Miecza Leah. Było jeszcze co´s — co´s o jakim´s pustkowiu i straszliwych istotach, które tam mieszkały. . . Nagle przypomniał sobie. Wied´zminy. Słowo to rozlegało si˛e w jego my´slach jak przekle´nstwo. Paj˛eczaki skr˛eciły do waskiego ˛ wawozu, ˛ wypełniajac ˛ go szczelnie swymi kudłatymi postaciami i jazgoczac ˛ teraz mi˛edzy soba,˛ jakby na co´s czekały. Jasno´sc´ na wschodzie znikn˛eła; spowiła ich ciemno´sc´ i mgła. Bolały go nadgarstki i kostki u nóg, a jego ciało wydawało si˛e rozciagni˛ ˛ ete do granic mo˙zliwo´sci. Gnomy były małe i niosły go tu˙z przy ziemi, tak z˙ e raz po raz ocierał si˛e o co´s i obtłukiwał. Ze swej odwróconej pozycji obserwował, jak wychodza˛ z wawozu ˛ na skalna˛ półk˛e, otwierajac ˛ a˛ si˛e na rozległe, otulone mgła˛ pustkowie, które zdawało si˛e nie mie´c ko´nca. Półka zw˛ez˙ ała si˛e w przesmyk biegnacy ˛ mi˛edzy pot˛ez˙ nymi głazami, znaczacymi ˛ zbocza gór Toffer jak plamy na grzbiecie dzika. W oddali połyskiwały s´wiatełka ognisk, punkciki blasku bawiace ˛ si˛e w chowanego w´sród skał. Garstka paj˛eczaków skoczyła do przodu, przemykajac ˛ bez wysiłku po głazach. Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Jakikolwiek był cel ich w˛edrówki, znajdowali si˛e ju˙z niemal na miejscu. Po chwili wyszli spo´sród skał i zatrzymali si˛e na niskiej skarpie, z której prowadziła droga do szeregu ziemnych jam i jaski´n dra˙ ˛zacych ˛ zbocze góry. Wokół płon˛eły ogniska i jego oczom ukazały si˛e setki paj˛eczaków. Rzucono go bezceremonialnie na ziemi˛e, przeci˛eto kr˛epujace ˛ p˛eta i usuni˛eto drag. ˛ Przez chwil˛e le˙zał na plecach, rozcierajac ˛ nadgarstki i kostki; stwierdził, z˙ e krwawi w miejscach, gdzie sznur wrzynał mu si˛e w ciało. Cały czas czuł na sobie spojrzenia. Nast˛epnie postawiono go na nogi i powleczono w stron˛e jaski´n i jam. Omini˛eto te drugie, kierujac ˛ si˛e do tych pierwszych. Powykr˛ecane dłonie gnomów zaciskały si˛e na nim w ka˙zdym mo˙zliwym miejscu, a jego nozdrza wypełniał odór ich ciał. Jazgotali do siebie w swoim j˛ezyku, prowadzac ˛ nieprzerwane rozmowy, których nie rozumiał. Nie opierał si˛e; ledwie był w stanie utrzyma´c si˛e na nogach. Przeprowadzili go przez najwi˛eksze wej´scie do jaskini, powlekli obok małego ogniska płonacego ˛ u jej wylotu i zatrzymali si˛e. Po krótkiej wymianie zda´n popchni˛eto go naprzód. Znajdowali si˛e w niewielkiej jaskini, długiej na około dwadzie´scia metrów i wysokiej nie wi˛ecej ni˙z dwa i pół metra w najwy˙zszym punkcie. W gł˛ebi do skalnej s´ciany przytwierdzone były dwa z˙ elazne pier´scienie i paj˛eczaki przywiazały ˛ go do nich. Nast˛epnie wyszły, wszystkie poza dwoma, które pozostały, by obja´ ˛c wart˛e przy ognisku u wej´scia do jaskini. Par spróbował pozbiera´c my´sli, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i czekajac, ˛ co si˛e wydarzy dalej. Poniewa˙z nic si˛e nie działo, uwa˙znie rozejrzał si˛e wokół. Pozostawiono go z ramionami rozpostartymi przy skalnej s´cianie. Ka˙zda z rak ˛ była przywiazana ˛ do z˙ elaznego pier´scienia. 110

Musiał sta´c, poniewa˙z pier´scienie były przymocowane zbyt wysoko na skale, by mógł usia´ ˛sc´ . Obejrzał kr˛epujace ˛ go p˛eta. Były ze skóry i tak mocno zadzierzgni˛ete, z˙ e jego nadgarstki nie mogły si˛e w nich nawet odrobin˛e poruszy´c. Na chwil˛e oparł si˛e zrozpaczony o skał˛e, próbujac ˛ opanowa´c ogarniajac ˛ a˛ go panik˛e. Jego towarzysze, Morgan, Steff i Teel, z pewno´scia˛ ju˙z go szukaja.˛ Na pewno znale´zli ju˙z Colla. Wytropia˛ paj˛eczaki i przyjda˛ po niego. Odnajda˛ go i uratuja.˛ Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Wiedział, z˙ e sam siebie zwodzi. Kiedy gnomy go schwytały, było niemal zupełnie ciemno i padał rz˛esisty deszcz. Nie było czasu na poszukiwania ani realnej szansy na odnalezienie s´ladu. Mógł jedynie mie´c nadziej˛e, z˙ e Coll został odnaleziony albo sam doszedł do siebie i wrócił do pozostałych, z˙ eby im powiedzie´c, co si˛e stało. Znowu z trudem przełknał ˛ s´lin˛e. Był taki spragniony! Czas upływał powoli, sekundy zlewały si˛e w minuty, minuty w godziny. Ciemno´sc´ na zewnatrz ˛ si˛e nieznacznie przeja´sniła i ukazało si˛e ledwie dostrzegalne s´wiatło dzienne, przy´cmione przez upał i mgł˛e. Ciche odgłosy wydawane przez paj˛ecze gnomy całkowicie umilkły i mogłoby si˛e wydawa´c, z˙ e i one same znikn˛eły, gdyby dwa z nich nie siedziały przykucni˛ete przy wej´sciu do jaskini. Ognisko zgasło. Dymiło jeszcze potem przez jaki´s czas, a˙z w ko´ncu pozostał z niego jedynie popiół. Dzie´n mijał. Raz tylko jeden ze stra˙zników wstał i przyniósł mu kubek wody. Pił tak łapczywie z rak ˛ trzymajacych ˛ naczynie przy jego ustach, z˙ e rozlał wi˛ekszo´sc´ , moczac ˛ sobie koszul˛e. Zaczał ˛ mu równie˙z doskwiera´c głód, lecz nie proponowano mu jedzenia. Kiedy zacz˛eło si˛e s´ciemnia´c, stra˙znicy na nowo rozpalili ognisko u wej´scia do jaskini, po czym znikn˛eli. Par czekał w napi˛eciu, po raz pierwszy zapominajac ˛ o bólu, głodzie i strachu. Co´s miało si˛e zaraz wydarzy´c. Czuł to. To, co si˛e wydarzyło, było zupełnie nieoczekiwane. Znowu usiłował si˛e uwolni´c z kr˛epujacych ˛ go wi˛ezów, polu´znionych ju˙z nieco przez jego pot zmieszany z niewielka˛ ilo´scia˛ krwi z ran na nadgarstkach, kiedy z cienia wyłoniła si˛e jaka´s posta´c. Omin˛eła ognisko, weszła w krag ˛ s´wiatła i zatrzymała si˛e. To było dziecko. Par zamrugał oczami. Stała przed nim dziewczynka, mo˙ze dwunastoletnia, do´sc´ wysoka i szczupła, o ciemnych, gładkich włosach i gł˛eboko osadzonych oczach. Nie była gnomem, lecz człowiekiem, a s´ci´slej — mieszkanka˛ Sudlandii. Miała na sobie postrz˛epiona˛ sukienk˛e, zniszczone buty i mały srebrny medalion na szyi. Patrzyła na je´nca ciekawie, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e, jakby mogła si˛e przygla˛ da´c zabłakanemu ˛ psu lub kotu, po czym powoli podeszła do przodu. Zatrzymała si˛e tu˙z przed nim i wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, by odgarna´ ˛c mu włosy z czoła i dotkna´ ˛c jego ucha. — Elf — rzekła cicho, trzymajac ˛ w palcach koniuszek jego ucha. 111

Par patrzył na nia˛ szeroko otwartymi oczami. Co dziecko robiło tutaj w´sród paj˛eczych gnomów? Zwil˙zył usta j˛ezykiem. — Rozwia˙ ˛z mnie — poprosił. Przypatrywała mu si˛e dalej w milczeniu. — Rozwia˙ ˛z mnie! — powtórzył, tym razem z wi˛ekszym naciskiem. Czekał, lecz dziewczynka tylko na niego patrzyła. Poczuł rodzac ˛ a˛ si˛e w nim watpliwo´ ˛ sc´ . Co´s było nie tak. — Przytul mnie — powiedziała nagle dziewczynka. Przysun˛eła si˛e do niego niemal boja´zliwie i obj˛eła go ramionami, wczepiajac ˛ si˛e we´n jak pijawka. Trzymała si˛e go kurczowo, wtulajac ˛ si˛e w jego ciało, mamroczac ˛ bezustannie co´s, czego nie mógł zrozumie´c. Co si˛e dzieje z tym dzieckiem? zastanawiał si˛e przera˙zony. Wydawała si˛e zagubiona, by´c mo˙ze wystraszona, spragniona jego dotyku tak jak on. . . My´sl ta uleciała, kiedy poczuł, jak dziewczynka przesuwa si˛e przy jego ciele, porusza si˛e w swoim ubraniu, ocierajac ˛ si˛e o jego ubranie, a potem o skór˛e. Jej palce wpijały si˛e w jego ciało i czuł, jak coraz mocniej do niego przywiera. Ogarn˛eło go nagłe przera˙zenie. Znajdowała si˛e tu˙z przy nim, przy jego skórze, jakby nie mieli na sobie niczego, jakby zrzucili z siebie całe ubranie. Zagrzebywała si˛e w nim, wgniatała si˛e w niego, a potem przedostawała si˛e do jego wn˛etrza, w jaki´s sposób łaczyła ˛ si˛e z nim w jedno, stajac ˛ si˛e jego cz˛es´cia.˛ Do kro´cset! Co tu si˛e działo? Niespodziewanie wstrzasn˛ ˛ eło nim obrzydzenie. Zaczał ˛ krzycze´c, miotał si˛e z przera˙zenia, kopał rozpaczliwie na wszystkie strony i w ko´ncu udało mu si˛e odrzuci´c ja˛ od siebie. Przysiadła na ziemi, a jej dziewcz˛eca twarz zmieniła si˛e w odra˙zajac ˛ a˛ mask˛e. U´smiechała si˛e jak bestia po˙zerajaca ˛ ofiar˛e, a w jej przenikliwych oczach połyskiwały czerwone ogniki. — Daj mi magi˛e, chłopcze! — zachrypiała głosem nie majacym ˛ w sobie nic z głosu dziecka. Wtedy ju˙z wiedział. — O nie, nie, nie — wyszeptał, zbierajac ˛ wszystkie siły, gdy ona podnosiła si˛e z powrotem na nogi. To dziecko było cieniowcem! — Daj mi ja! ˛ — powtórzyła stanowczym tonem. — Pozwól mi wej´sc´ w ciebie i jej skosztowa´c! Zbli˙zyła si˛e do niego, drobna, watła ˛ istota, która wydawałaby si˛e zupełnie niegro´zna, gdyby nie zdradziła jej własna twarz. Wyciagn˛ ˛ eła ku niemu r˛ece, a on rozpaczliwie wierzgnał ˛ noga˛ w jej stron˛e. U´smiechn˛eła si˛e zjadliwie i odstapiła ˛ o krok do tyłu. — Jeste´s mój — rzekła cicho. — Gnomy mi ciebie ofiarowały. Dostan˛e twoja˛ magi˛e, chłopcze. Oddaj mi si˛e. Poczuj, jak mo˙ze by´c ze mna! ˛ Zbli˙zyła si˛e do niego jak kot do ofiary, unikajac ˛ jego kopni˛ec´ i wczepiajac ˛ si˛e we´n ze skowytem. Niemal od razu poczuł, jak si˛e porusza, nie ona sama, lecz co´s 112

w jej wn˛etrzu. Zmusił si˛e do spojrzenia w dół i ujrzał słaby zarys dr˙zacy ˛ w ciele dziewczynki i usiłujacy ˛ przedosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Czuł jego obecno´sc´ , przypominajac ˛ a˛ chłód w letni dzie´n, dotyk nóg muchy na skórze. Cieniowiec dotykał go, szukał. Par odrzucił głow˛e do tyłu, zacisnał ˛ z˛eby, wypr˛ez˙ ył ciało, czyniac ˛ je twardym jak stal, i podjał ˛ walk˛e. Cieniowiec usiłował si˛e wedrze´c do jego wn˛etrza. Chciał si˛e z nim stopi´c w jedno. Och, do kro´cset! Nie mo˙ze do tego dopu´sci´c! Nie mo˙ze! Nagle wydał okrzyk, ryk w´sciekło´sci i udr˛eczenia, który wyzwolił magi˛e pies´ni. Nie przybrała z˙ adnej widocznej postaci, gdy˙z ju˙z wcze´sniej zrozumiał, z˙ e nawet najbardziej przera˙zajace ˛ obrazy nie sa˛ w stanie nic zdziała´c przeciwko tym stworzeniom. Przyszła z własnej woli, uwalniajac ˛ si˛e z jakiego´s mrocznego zakatka ˛ jego istoty i przybierajac ˛ posta´c, której nie rozpoznawał. Było to co´s ciemnego, niepoj˛etego, co trzepotało wokół niego jak sie´c pajaka ˛ wokół jego ofiary. Cieniowiec zasyczał i oderwał si˛e od niego, prychajac ˛ i rozdzierajac ˛ szponami powietrze. Po chwili znowu przycupnał ˛ na ziemi. Ciało dziewczynki wykrzywiło si˛e i zatrz˛esło pod działaniem jakiej´s niewidzialnej siły. Na ten widok krzyk Para ucichł, a on sam oparł si˛e wyczerpany o s´cian˛e jaskini. — Nie zbli˙zaj si˛e do mnie! — ostrzegł, z trudem chwytajac ˛ powietrze. — Nie dotykaj mnie wi˛ecej! Nie wiedział, co zrobił ani jak to zrobił, lecz cieniowiec przycupnał ˛ obok ogniska i wpatrywał si˛e we´n zal˛eknionym wzrokiem. Cie´n istoty w ciele dziewczynki krótko zamigotał i zniknał. ˛ Czerwony blask w jej oczach zgasł. Dziewczynka wstała powoli i wyprostowała si˛e. Znowu była prawdziwym dzieckiem, kruchym i zagubionym. Jej ciemne oczy przygladały ˛ mu si˛e przez długo i jeszcze raz powiedziała słabo: — Przytul mnie. Nast˛epnie zawołała co´s w g˛estniejacy ˛ mrok na zewnatrz ˛ i pojawiło si˛e kilkadziesiat ˛ paj˛eczych gnomów, kłaniajac ˛ si˛e jej nisko przy wej´sciu. Przemówiła do nich w ich własnym j˛ezyku, podczas gdy one kl˛eczały przed nia,˛ a Par przypomniał sobie, jak przesadne ˛ sa˛ te stworzenia, wierzace ˛ w najró˙zniejszych bogów i duchy. A teraz znajdowały si˛e we władzy cieniowca. Chciało mu si˛e krzycze´c. Paj˛eczaki podeszły do niego, rozlu´zniły kr˛epujace ˛ go wi˛ezy, schwyciły go za r˛ece i nogi i pociagn˛ ˛ eły naprzód. Dziewczynka zagrodziła im drog˛e. — Przytulisz mnie? — Niemal budziła współczucie. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ usiłujac ˛ si˛e wymkna´ ˛c dziesiatkom ˛ trzymajacych ˛ go rak. ˛ Wywleczono go na zewnatrz, ˛ gdzie dym ognisk i nizinna mgła mieszały si˛e ze soba˛ i wirowały jak senne widziadła. Zatrzymano go na kraw˛edzi urwiska, za która˛ otwierała si˛e mroczna czelu´sc´ . Dziewczynka stała obok niego. — Stare Bagniska — szepn˛eła. — Mieszkaja˛ tam wied´zminy. Czy znasz wied´zminy, elfiku? Par zmartwiał. 113

— Dostana˛ ci˛e teraz, je´sli mnie nie przytulisz. Po˙zra˛ ci˛e pomimo twojej magii. Nagle si˛e oswobodził, odpychajac ˛ na boki swych stra˙zników. Cieniowiec zasyczał i cofnał ˛ si˛e, a paj˛ecze gnomy odskoczyły na boki. Rzucił si˛e do przodu, usiłujac ˛ si˛e przez nie przedrze´c, lecz zagrodziły mu drog˛e i zepchn˛eły go do tyłu. Miotał si˛e, uderzajac ˛ na o´slep to w t˛e stron˛e, to w tamta.˛ Wyciagały ˛ si˛e po niego r˛ece, powykr˛ecane, włochate i drapie˙zne. Pogra˙ ˛zył si˛e w kł˛ebowisku kudłatych ciał i piskliwych głosów. Po chwili słyszał ju˙z tylko własny głos, wrzeszczacy ˛ gdzie´s w jego wn˛etrzu, z˙ e nie mo˙ze da´c si˛e ponownie schwyta´c i uwi˛ezi´c. Potem znowu znalazł si˛e na kraw˛edzi urwiska. Przywołał magi˛e pie´sni, uderzajac ˛ obrazami w oblegajace ˛ go paj˛eczaki, rozpaczliwie próbujac ˛ utorowa´c sobie mi˛edzy nimi drog˛e. Cieniowiec zniknał, ˛ rozpłynał ˛ si˛e gdzie´s w´sród dymu i cieni. W pewnej chwili Par poczuł, z˙ e ziemia usuwa mu si˛e spod nóg. Kraw˛ed´z urwiska zapadła si˛e pod ci˛ez˙ arem jego prze´sladowców. Rozpaczliwie usiłował si˛e ich uchwyci´c, szukajac ˛ gdzie´s punktu oparcia i nie znajdujac ˛ z˙ adnego. Runał ˛ z urwiska w przepa´sc´ , pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w kł˛ebach mgły. Cieniowiec, paj˛ecze gnomy, ogniska, jaskinie i jamy, wszystko to gdzie´s znikn˛eło. Spadał na łeb na szyj˛e, toczac ˛ si˛e po krzewach i trawie, przez rozpadliny i mi˛edzy głazami. Jakim´s cudem omijał skały, o które mógłby si˛e roztrzaska´c, i w ko´ncu opadł długim, pełnym udr˛eki lotem, po którym nastapiła ˛ kompletna ciemno´sc´ . Przez pewien czas był nieprzytomny; nie wiedział, jak długo. Kiedy znowu si˛e ocknał, ˛ spoczywał na podmokłym ło˙zu zgniecionej bagiennej trawy. Trawa musiała złagodzi´c jego upadek i przypuszczalnie uratowała mu z˙ ycie. Le˙zał, oddychajac ˛ z trudem, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Kiedy odzyskał siły i przeja´sniło mu si˛e w oczach, ostro˙znie podniósł si˛e na nogi i obejrzał swoje ciało. Całe było pokryte ranami i siniakami, lecz wydawało si˛e, z˙ e nic nie jest złamane. Przez chwil˛e stał bez ruchu i nasłuchiwał. Gdzie´s wysoko w górze słyszał głosy paj˛eczaków. Wiedział, z˙ e zejda˛ po niego. Musiał ucieka´c. Rozejrzał si˛e wokół. Mgła i cienie s´cigały si˛e nawzajem w´sród g˛estniejacego ˛ mroku. Szybko zbli˙zała si˛e noc. Małe, prawie niewidoczne stworzenia przemykały i skakały w wysokiej trawie. Wsz˛edzie wokół bulgotało i chlupotało błoto, ukryte bagniska otaczały wysepki twardego gruntu. Karłowate drzewa i krzewy, znieruchomiałe w groteskowych pozach, nadawały okolicy niesamowity charakter. Odgłosy były odległe i trudne do umiejscowienia. Wszystko wygladało ˛ jednakowo i sprawiało wra˙zenie nieko´nczacego ˛ si˛e labiryntu. Par odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c. Domy´slał si˛e, gdzie si˛e znajduje. Wcze´sniej był na jednym ze szczytów gór Toffer. Po upadku znalazł si˛e na Starych Bagniskach. Usiłujac ˛ wymkna´ ˛c si˛e losowi, zdołał jedynie przy´spieszy´c jego nadej´scie. Trafił wła´snie tam, gdzie cieniowiec groził mu, z˙ e go po´sle — do krainy wied´zminów.

114

Zacisnał ˛ z˛eby i ruszył naprzód. Uspokajał samego siebie, z˙ e si˛e znajduje jedynie na skraju trz˛esawiska — jeszcze nie w jego gł˛ebi, jeszcze nie jest całkiem zgubiony. Wcia˙ ˛z miał za plecami góry mogace ˛ mu słu˙zy´c za drogowskaz. Je´sli uda mu si˛e zaj´sc´ wzdłu˙z nich wystarczajaco ˛ daleko na południe, zdoła uciec. B˛edzie jednak musiał si˛e po´spieszy´c. Czuł niemal na sobie wzrok wied´zminów. Przypomniał sobie teraz opowie´sci o nich, o˙zywione przez s´wiadomo´sc´ miejsca, w którym si˛e znajdował, i wyostrzone przez strach. Były stworzeniami ze s´wiata dawnej magii, potworami polujacymi ˛ na zabłakane ˛ istoty, które zaw˛edrowały na trz˛esawisko albo zostały tam wysłane. Okradały je z siły i energii i karmiły si˛e ich z˙ yciem. Paj˛ecze gnomy stanowiły ich podstawowe po˙zywienie; uwa˙zały one, z˙ e wied´zminy sa˛ duchami wymagajacymi ˛ obłaskawienia, i składały im siebie w ofierze. Na t˛e my´sl Para przej˛eło chłodem. Taki los przeznaczył mu cieniowiec. Zm˛eczenie zmusiło go do zwolnienia kroku i sprawiało, z˙ e niepewnie stawiał nogi. Kilkakrotnie si˛e potknał, ˛ a raz wpadł po pas w bagno, z którego udało mu si˛e jednak szybko wydosta´c. Widział wszystko jak przez mgł˛e i pot spływał mu po plecach. Na trz˛esawisku nawet w nocy panował niezno´sny upał. Spojrzał na niebo i zobaczył, z˙ e dogasaja˛ na nim resztki dziennego s´wiatła. Wkrótce miało si˛e zrobi´c zupełnie ciemno. Wówczas nic ju˙z nie b˛edzie widział. Drog˛e przegrodziło mu ogromne rozlewisko szlamu, a s´ciana urwiska była w tym miejscu zbyt stroma, by mo˙zna było po niej przej´sc´ . Musiał pój´sc´ dookoła, zapuszczajac ˛ si˛e gł˛ebiej na trz˛esawisko. Posuwał si˛e szybko skrajem rozlewiska, nasłuchujac ˛ odgłosów po´scigu. Niczego nie usłyszał. Trz˛esawisko wcia˙ ˛z było puste. Skr˛eciwszy z powrotem w stron˛e urwiska, napotkał labirynt wawo˛ zów, w których roiło si˛e od rozmaitych stworze´n, i znowu musiał pój´sc´ dookoła. Z uporem posuwał si˛e naprzód, mimo zm˛eczenia nie dopuszczajac ˛ my´sli o odpoczynku. Robiło si˛e coraz ciemniej. Odnalazł koniec labiryntu i znowu ruszył w stron˛e urwiska. Szedł długo, okra˙ ˛zajac ˛ błotne kału˙ze i rozpadliny, wypatrujac ˛ niespokojnie poprzez mrok. Nie mógł odnale´zc´ gór Toffer. Szedł teraz szybciej, pełen złych przeczu´c, usiłujac ˛ opanowa´c ogarniajacy ˛ go strach. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e si˛e zgubił, lecz nie chciał przyja´ ˛c tego do wiadomo´sci. Wcia˙ ˛z szukał, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e tak zupełnie pomylił drog˛e. Podnó˙ze gór dopiero co było na wyciagni˛ ˛ ecie r˛eki! Jak mógł tak pobładzi´ ˛ c? Przystanał ˛ w ko´ncu, niezdolny do rozwikłania zagadki. Nie było sensu brna´ ˛c dalej, skoro nie miał poj˛ecia, dokad ˛ zmierza. W ten sposób b˛edzie po prostu ciagle ˛ w˛edrował w koło, a˙z w ko´ncu padnie łupem trz˛esawiska albo wied´zminów. Lepiej b˛edzie, je´sli si˛e zatrzyma i podejmie walk˛e. Była to osobliwa decyzja; wynikała bardziej ze zm˛eczenia ni˙z z gł˛ebokiego namysłu. Jaka˛ bowiem miał szans˛e prze˙zycia, je´sli nie ucieknie z trz˛esawiska, 115

jak z kolei miał z niego uciec, je´sli pozostanie w miejscu? Był jednak zm˛eczony i my´sl o bładzeniu ˛ w koło nie wzbudzała w nim entuzjazmu. Ponadto wcia˙ ˛z mys´lał o tamtej dziewczynce, o cieniowcu — cofajacym ˛ si˛e przed nim, odepchni˛etym przez co´s w jego magii, czego istnienia nawet nie podejrzewał. Wcia˙ ˛z nie rozumiał, co to było, lecz gdyby w jaki´s sposób udało mu si˛e to znów przywoła´c i zapanowa´c nad tym cho´cby w najmniejszym stopniu, wówczas miałby szans˛e w starciu z wied´zminami lub czymkolwiek innym, co trz˛esawisko mogło przeciwko niemu wysła´c. Przez chwil˛e rozgladał ˛ si˛e wokół, po czym podszedł do szerokiego wzgórka, otoczonego z dwóch stron bagnem, a z trzeciej sterczacymi ˛ w niebo skałami. Prowadziła na´n tylko jedna droga. Wchodzac ˛ pod gór˛e, przypomniał sobie, z˙ e zej´scie te˙z było tylko jedno, ale przecie˙z nigdzie nie chciał si˛e stad ˛ rusza´c. Odnalazł płaska˛ skał˛e i usiadł na niej, wpatrujac ˛ si˛e w noc i mgł˛e. Zamierzał pozosta´c tutaj, a˙z znowu zrobi si˛e jasno. Mijały minuty. Zapadła noc, mgła zg˛estniała, lecz wcia˙ ˛z było widno od dziwnej fluorescencji wydzielanej przez skap ˛ a˛ ro´slinno´sc´ . Jej blask był słaby i zwodniczy, pozwalał jednak Parowi rozpoznawa´c to, co znajdowało si˛e wokół niego, i wierzy´c, z˙ e dostrze˙ze w por˛e, gdyby co´s si˛e do niego skradało. A jednak spostrzegł cieniowca, dopiero gdy ten znajdował si˛e tu˙z obok niego. Znowu była to tamta dziewczynka, wysoka, chuda i mizerna. Wyłoniła si˛e jakby znikad, ˛ nie wi˛ecej ni˙z cztery metry od niego, i Para przeraziła nagło´sc´ jej pojawienia si˛e. — Odejd´z ode mnie! — ostrzegł ja,˛ szybko podnoszac ˛ si˛e na nogi. — Je´sli spróbujesz mnie dotkna´ ˛c. . . Cieniowiec zmienił si˛e w obłok mgły i zniknał. ˛ Par odetchnał ˛ gł˛eboko. Nie był to jednak cieniowiec, pomy´slał, lecz wied´zmin — i to nie taki straszny, skoro zdołał go przep˛edzi´c sama˛ gro´zba! ˛ Chciało mu si˛e s´mia´c. Był bliski wyczerpania, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i wiedział, z˙ e jego reakcje nie sa˛ całkowicie racjonalne. Niczego nie odp˛edził. Ten wied´zmin przyszedł tylko po to, z˙ eby si˛e mu przyjrze´c. Bawił si˛e z nim, tak samo jak inne bawiły si˛e ze swoimi ofiarami: przyoblekały si˛e w znajoma˛ posta´c, czekały na sprzyjajac ˛ a˛ sposobno´sc´ — zm˛eczenie, strach albo głupot˛e — umo˙zliwiajac ˛ a˛ im działanie. Znowu pomy´slał o opowie´sciach, o nieuchronno´sci skradania si˛e i podchodów, lecz szybko odp˛edził od siebie te my´sli. Gdzie´s w oddali, daleko od miejsca, gdzie siedział, co´s wydało okrzyk, krótki wrzask przera˙zenia. Potem znowu zrobiło si˛e cicho. Czujnie wpatrywał si˛e w mgł˛e. My´slał o okoliczno´sciach, które go tutaj sprowadziły: o ucieczce przed federacja,˛ o swoich snach, o spotkaniu ze starcem i poszukiwaniach Walkera Boha. Z powodu tych okoliczno´sci przebył daleka˛ drog˛e i wcia˙ ˛z znajdował si˛e w punkcie wyj´scia. Poczuł ukłucie zawodu, z˙ e nie osiagn ˛ ał ˛ czego´s wi˛ecej, z˙ e nie nauczył si˛e niczego po˙zytecznego. Znowu pomy´slał o swojej 116

rozmowie z Walkerem. Walker powiedział mu, z˙ e magia pie´sni nie jest darem — pomimo jego zapewnie´n, z˙ e tak wła´snie jest — oraz z˙ e nie ma nic ciekawego do odkrycia w zwiazku ˛ z jej stosowaniem. Pokr˛ecił głowa.˛ Có˙z, mo˙ze istotnie tak było. Mo˙ze cały ten czas sam siebie zwodził. Było w niej jednak co´s, co odstraszyło cieniowca. Co´s. Ale tylko t˛e dziewczynk˛e, a nie z˙ adnego z pozostałych, które spotkał. Na czym polegała ró˙znica? Na granicy mgły znowu dostrzegł ruch. Wyłoniła si˛e z niej jaka´s posta´c i ruszyła w jego stron˛e. Był to drugi cieniowiec, wielki, powłóczacy ˛ nogami stwór, którego spotkali na obrze˙zach Anaru. Zbli˙zał si˛e do niego st˛ekajac, ˛ z ogromna˛ maczuga˛ w łapie. Par na chwil˛e zapomniał, co ma przed soba.˛ Ogarn˛eła go panika, gdy przypomniał sobie, z˙ e magiczna pie´sn´ była nieskuteczna przeciwko temu cieniowcowi, z˙ e był wobec niego bezradny. Zaczał ˛ si˛e cofa´c, lecz zaraz si˛e zreflektował, otrzasn ˛ ał ˛ si˛e z oszołomienia i pozbierał my´sli. Instynktownie posłu˙zył si˛e pie´snia,˛ której magia stworzyła wierny wizerunek potwora stojacego ˛ naprzeciw niego, i w obraz ten sam si˛e przyoblekł. Cieniowiec stał naprzeciw cieniowca. Po chwili wied´zmin zaczał ˛ si˛e rozpływa´c i zniknał ˛ z powrotem we mgle. Par znieruchomiał i poczekał, a˙z skrywajacy ˛ go obraz si˛e rozwieje. Znowu usiadł. Jak długo b˛edzie w stanie to wytrzyma´c? Zastanawiał si˛e, czy Coll jest zdrów i cały. Widział swego brata rozciagni˛ ˛ etego na ziemi i krwawiacego ˛ i pami˛etał, jaki czuł si˛e w tamtej chwili bezradny. U´swiadomił sobie, jak bardzo go potrzebuje. Coll. Poddał si˛e biegowi my´sli w˛edrujacych ˛ ku innym tematom. Jego magia jest skuteczna, powiedział sobie z powaga.˛ Nie było tak, jak twierdził Walker. Jej posiadanie miało jaki´s cel; rzeczywi´scie była darem. Odpowiedzi na wszystkie pytania otrzyma w Hadeshornie. Otrzyma je w rozmowie z Allanonem. Musi si˛e tylko wydosta´c z tego trz˛esawiska. Z mgły przed nim wyłoniła si˛e gromada cienistych postaci, ciemnych i gro´znych plam eterycznego ruchu w´sród nocy. Wied´zminy postanowiły nie czeka´c dłu˙zej. Zerwał si˛e na nogi, stajac ˛ im naprzeciw. Powoli podchodziły bli˙zej, naj˙ pierw jeden, potem nast˛epny. Zaden nie miał okre´slonego kształtu, wszystkie przemieszczały si˛e i zmieniały równie szybko jak kł˛eby mgły. Nagle ujrzał Colla, wywleczonego z ciemno´sci za cieniami, podtrzymywanego przez niematerialne r˛ece, z szara˛ i zakrwawiona˛ twarza,˛ Para przej˛eło chłodem. Pomó˙z mi! usłyszał okrzyk swego brata, chocia˙z głos rozlegał si˛e tylko w jego my´slach. Pomó˙z mi, Par! Par krzyknał, ˛ co´s, posługujac ˛ si˛e magia˛ pie´sni, lecz rozsypało si˛e to w wilgotnym powietrzu Starych Bagnisk na tysiac ˛ p˛ekni˛etych d´zwi˛eków. Par zadr˙zał na całym ciele. Do kro´cset! To naprawd˛e był Coll. Jego brat walczył, próbujac ˛ si˛e uwolni´c, i wołał raz po raz: Par, Par! 117

Rzucił ma si˛e na pomoc niemal bez zastanowienia. Natarł na wied´zminy z niespodziewana˛ furia.˛ Wydał okrzyk i magia pie´sni uderzyła w potwory, odrzucajac ˛ je do tyłu. Przypadł do Colla i pochwycił go wyrywajac ˛ z ich szponów. Wyciagały ˛ po niego ramiona i dotykały go. Czuł ból, lodowato zimny i palacy ˛ jednocze´snie. Coll uchwycił si˛e go kurczowo i ból si˛e nasilił. Do jego wn˛etrza saczyła ˛ si˛e trucizna, gorzka i cierpka. Niemal zupełnie opu´sciły go siły, lecz zdołał utrzyma´c si˛e na nogach, wywlekajac ˛ brata poza granic˛e cienia i wciagaj ˛ ac ˛ go na wzgórek. Cienie w dole zbiły si˛e cia´sniej i przesuwały si˛e, obserwujac ˛ ich uwa˙znie. Par wrzeszczał w ich stron˛e, wiedzac, ˛ z˙ e jest zaka˙zony; czuł, jak trucizna rozprzestrzenia si˛e w jego ciele. Coll stał obok w milczeniu. My´sli Para rozproszyły si˛e i przez chwil˛e nie wiedział, co si˛e wokół niego dzieje. Wied´zminy zacz˛eły si˛e przybli˙za´c. Nagle znowu dostrzegł jaki´s ruch na skałach po prawej stronie i ukazało si˛e co´s ogromnego. Par spróbował si˛e odsuna´ ˛c, lecz wysiłek sprawił, z˙ e upadł na kolana. W´sród nocy zal´sniły wielkie z˙ ółte oczy i pot˛ez˙ ny czarny cie´n jednym skokiem znalazł si˛e u jego boku. — Pogłoska! — wyszeptał z niedowierzaniem. Bagienny kot ostro˙znie go ominał ˛ i stanał ˛ naprzeciw Colla. Wielki zwierz wydał z siebie niski, przeciagły ˛ pomruk, ostrzegawcze warkni˛ecie, które zdawało si˛e przebija´c przez mgł˛e i wypełnia´c ciemno´sc´ odłamkami rozbitego d´zwi˛eku. — Coll?! — zawołał Par do brata i ruszył w jego stron˛e, lecz bagienny kot szybko zagrodził mu drog˛e, odsuwajac ˛ go na bok. Cienie podchodziły coraz bliz˙ ej, przybierajac ˛ powoli kształty, przeobra˙zajac ˛ si˛e w oci˛ez˙ ałe stwory o ciałach pokrytych łuskami i sier´scia.˛ Ich oczy demonicznie połyskiwały, a ich paszcze były szeroko rozwarte z głodu. Pogłoska prychnał ˛ w ich stron˛e i rzucił si˛e do przodu, sprawiajac, ˛ z˙ e na chwil˛e poderwały si˛e z sykiem na tylne nogi. Nast˛epnie okr˛ecił si˛e z obna˙zonymi szponami i kłami i rozerwał Colla na kawałki. Coll, a raczej to, co si˛e nim wydawało, przeistoczyło si˛e w co´s nieopisanie przera˙zajacego, ˛ zakrwawionego i rozczłonkowanego, co zamigotało na chwil˛e i znikn˛eło jak jeszcze jeden majak. Par krzyknał ˛ z udr˛eczenia i w´sciekło´sci. Oszukany! Nie zwa˙zajac ˛ na ból i nagłe mdło´sci, z cała˛ siła˛ skierował pie´sn´ w wied´zminy, s´lac ˛ sztylety i strzały w´sciekło´sci, wizje istot, które potrafiły szarpa´c i rozdziera´c na strz˛epy. Wied´zminy rozproszyły si˛e i magia przeleciała obok nich, nie wyrzadzaj ˛ ac ˛ im krzywdy. Po chwili zebrały si˛e na nowo i zaatakowały. Pogłoska doskoczył do najbli˙zszego z nich, znajdujacego ˛ si˛e w odległo´sci dziesi˛eciu kroków, i odrzucił go daleko w bok jednym pot˛ez˙ nym machni˛eciem łapy. Inny rzucił si˛e do przodu, lecz kot trafił równie˙z tego zbijajac ˛ go z nóg. Kolejne wyłaniały si˛e teraz z cienia i mgły za plecami tych, które podpełzały ju˙z do przodu. Za du˙zo ich! pomy´slał Par z przera˙zeniem. Nie miał ju˙z siły sta´c, trucizna 118

wied´zminów rozprzestrzeniała si˛e coraz szybciej w jego ciele, gro˙zac ˛ straceniem ˛ go w znajoma˛ czarna˛ otchła´n, która zacz˛eła si˛e ju˙z otwiera´c w jego wn˛etrzu. Nagle poczuł dotyk r˛eki na ramieniu, mocny i przynoszacy ˛ natychmiastowa˛ ulg˛e, dodajacy ˛ mu otuchy, a zarazem przytrzymujacy ˛ go w miejscu, i usłyszał okrzyk wydany ostrym głosem: — Pogłoska! Bagienny kot cofnał ˛ si˛e; nie obejrzał si˛e nawet do tyłu, lecz zareagował jedynie na d´zwi˛ek głosu. Par uniósł głow˛e. Obok niego stał Walker Boh spowity w czarne szaty, blady jak kreda. Na jego ko´scistej twarzy malował si˛e tak niezwykły wyraz, z˙ e Para przeniknał ˛ chłód. — Stój spokojnie, Par — powiedział. Ruszył w stron˛e wied´zminów. Było ich teraz wi˛ecej ni˙z tuzin, przycupni˛etych u stóp wzniesienia, to wyłaniajacych ˛ si˛e z nocnej mgły, to pogra˙ ˛zajacych ˛ si˛e w niej na nowo. Zawahały si˛e na widok zbli˙zajacego ˛ si˛e Walkera Boha, jakby go skad´ ˛ s znały. Stryj Para zszedł wprost do nich na dół, zatrzymujac ˛ si˛e w odległo´sci niecałych dziesi˛eciu metrów od najbli˙zszego. — Odejd´zcie — powiedział tylko i wskazał r˛eka˛ w mrok. Wied´zminy nie ruszyły si˛e z miejsca. Walker postapił ˛ jeszcze krok do przodu i tym razem jego głos był tak mocny, z˙ e zdawało si˛e od niego dr˙ze´c powietrze. — Odejd´zcie! Jedna z bestii skoczyła w jego stron˛e, usiłujac ˛ pochwyci´c czarna˛ posta´c w naje˙zone z˛ebami szcz˛eki. Walker Boh wyrzucił do przodu r˛ek˛e, obsypujac ˛ potwora pyłem. Z hukiem, od którego zadr˙zała ziemia, pod niebo buchnał ˛ płomie´n i wied´zmin po prostu zniknał. ˛ Wyciagni˛ ˛ eta dło´n Walkera przesun˛eła si˛e gro´znym gestem ponad tymi, które pozostały. W chwil˛e pó´zniej wied´zminy pogra˙ ˛zyły si˛e z powrotem w noc i nie pozostało po nich s´ladu. Walker odwrócił si˛e, wszedł z powrotem na wzgórek i ukl˛eknał ˛ obok Para. — To moja wina — rzekł cicho. Par próbował co´s powiedzie´c, lecz czuł, z˙ e opuszczaja˛ go siły. Był chory. Tracił s´wiadomo´sc´ . Po raz trzeci w ciagu ˛ niecałych trzech dni osuwał si˛e w otchła´n. Pami˛etał potem, z˙ e spadajac ˛ tym razem nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła si˛e z niej wydosta´c.

XII Par Ohmsford szybował przez krajobraz ze snów. Znajdował si˛e jednocze´snie wewnatrz ˛ siebie i na zewnatrz, ˛ był uczestnikiem i widzem. Wyczuwał nieustanny ruch, czasem tak intensywny jak podró˙z po wzburzonym morzu, a czasem łagodny jak letni wiatr w koronach drzew. Przemawiał do siebie na zmian˛e w mrocznej ciszy swego umysłu i z wn˛etrza swego lustrzanego odbicia. Jego głos był bezcielesnym szeptem i gromkim okrzykiem. Kolory pojawiały si˛e, by po chwili spełzna´ ˛c w szara˛ jednolito´sc´ . D´zwi˛eki rozlegały si˛e i milkły. W czasie swej podró˙zy był wszystkim — i niczym. Sny były jego rzeczywisto´scia.˛ Z poczatku ˛ s´niło mu si˛e, z˙ e spada, stacza si˛e w czelu´sc´ czarna˛ jak noc i niesko´nczona˛ jak nast˛epstwo pór roku. Odczuwał ból i strach; nie był w stanie siebie odnale´zc´ . Od czasu do czasu rozlegały si˛e głosy, okrzyki przestrogi, otuchy lub przera˙zenia. Wstrzasały ˛ nim konwulsje. Skad´ ˛ s wiedział, z˙ e je´sli nie przestanie spada´c, na zawsze b˛edzie zgubiony. W ko´ncu zatrzymał si˛e. Zaczał ˛ spada´c wolniej i stanał ˛ w miejscu. Jego konwulsje ustały. Znajdował si˛e na łace ˛ pełnej polnych kwiatów mieniacych ˛ si˛e wszystkimi kolorami t˛eczy. Ptaki i motyle podrywały si˛e do lotu spłoszone jego obecno´scia,˛ wypełniajac ˛ powietrze s´wie˙zymi rozbłyskami barw, a od strony pól ˙ nadlatywały łagodne i przyjemne zapachy. Zaden odgłos nie macił ˛ ciszy. Spróbował si˛e odezwa´c, z˙ eby usłysze´c jaki´s d´zwi˛ek, lecz nie mógł wydoby´c z siebie głosu. Utracił równie˙z zmysł dotyku. Nie czuł ani własnego ciała, ani s´wiata wokół siebie. Odczuwał ciepło, kojace ˛ i przyjemne, ale nic poza tym. Szybował dalej, a głos gdzie´s gł˛eboko w jego wn˛etrzu szeptał, z˙ e jest martwy. Wydawało mu si˛e, z˙ e głos ten nale˙zy do Walkera Boha. Potem s´wiat miłych zapachów i widoków zniknał ˛ i Par znalazł si˛e w cuchna˛ cym s´wiecie ciemno´sci. Z ziemi buchnał ˛ ogie´n i bluznał ˛ z˙ arem w stron˛e gniewnego, brudnoszarego nieba. Obok przemykały i skakały cieniowce z połyskujacymi ˛ czerwonymi oczami, to unoszac ˛ si˛e w powietrzu, to kryjac ˛ si˛e przy ziemi. W górze sun˛eły burzowe chmury p˛edzone wyjacym ˛ w´sciekle wiatrem. Par czuł, jak wicher uderza i chłoszcze jego samego, miotajac ˛ nim jak suchym li´sciem po ziemi, i miał

120

uczucie, z˙ e nadszedł kres wszystkiego. Odzyskał czucie i głos; krzyknał ˛ gło´sno, czujac ˛ znowu przeszywajacy ˛ ból. — Par? Głos rozległ si˛e raz jeden i umilkł; nale˙zał do Colla. W tej samej chwili jednak ujrzał brata w swoim s´nie, rozciagni˛ ˛ etego na ziemi na tle grupy skał, nieruchomego i zakrwawionego, z otwartymi oczyma spogladaj ˛ acymi ˛ na niego z wyrzutem. — Opu´sciłe´s mnie. Porzuciłe´s mnie. Par krzyknał ˛ i magia pie´sni rozrzuciła obrazy na wszystkie strony, lecz one przeistoczyły si˛e w potwory, które zawróciły, z˙ eby go po˙zre´c. Czuł na sobie ich kły i szpony. Czuł ich dotyk. . . Obudził si˛e. Krople deszczu uderzały o jego twarz. Otworzył oczy. Wokół panowała ciemno´sc´ , lecz miał uczucie, z˙ e nie jest sam. Wyczuwał jaki´s ruch wokół siebie i miedziany smak krwi. Rozlegały si˛e okrzyki, głosy nawołujace ˛ si˛e nawzajem w´sród szalejacej ˛ burzy. Spróbował si˛e podnie´sc´ , ale zakrztusił si˛e. Jakie´s r˛ece uło˙zyły go z powrotem na plecach, przesuwajac ˛ si˛e po jego ciele i twarzy. — . . . znów si˛e obudził, trzymajcie go. . . — . . . za mocny, jakby miał sił˛e dziesi˛eciu, a nie. . . — Walkerze! Po´spiesz si˛e! Gdzie´s niedaleko trzeszczały drzewa, olbrzymy o długich konarach wznosza˛ ce si˛e wysoko w rozszalała˛ ciemno´sc´ w´sród wyjacego ˛ ze wszystkich stron wiatru. Rzucały cienie na skały zagradzajace ˛ im drog˛e i gro˙zace ˛ ich uwi˛ezieniem. Par usłyszał swój krzyk. Niebo rozdarła błyskawica i zadudnił grzmot, wypełniajac ˛ mrok pogłosami szale´nstwa. Czerwona plama przesłoniła mu wzrok. Nagle ukazał si˛e Allanon. Allanon! Pojawił si˛e znikad, ˛ spowity w czarne szaty, posta´c z legend i zamierzchłych czasów. Pochylił si˛e nisko nad Parem, przema´ wiajac ˛ szeptem, któremu jako´s si˛e udało przebi´c przez zgiełk. „Spij, Par”, zamruczał kojaco. ˛ Wysun˛eła si˛e pomarszczona dło´n i dotkn˛eła Ohmsforda. Chaos ustał i zastapiło ˛ go uczucie bezgranicznego spokoju. Par znowu odpłynał, ˛ gł˛eboko do swego wn˛etrza, teraz jednak walczył, gdy˙z czuł, z˙ e b˛edzie z˙ ył, je´sli tylko nie przestanie tego pragna´ ˛c. Gdzie´s w gł˛ebi pami˛etał, co si˛e wydarzyło: z˙ e schwytały go wied´zminy, z˙ e ich dotyk go zatruł, z˙ e trucizna spowodowała jego chorob˛e i z˙ e choroba ta wtraciła ˛ go w czarna˛ otchła´n. Przyszedł po niego Walker, jako´s go odnalazł i uratował przed tymi stworzeniami. Ujrzał z˙ ółte, s´wiecace ˛ jak lampy oczy Pogłoski mrugajace ˛ ostrzegawczo, przymykajace ˛ powieki i gasnace. ˛ Zobaczył Colla i Morgana. Zobaczył Steffa, drwiaco ˛ u´smiechni˛etego, i tajemnicza,˛ milczac ˛ a˛ Teel. Ujrzał dziewczynk˛e cieniowca, która znowu go prosiła, z˙ eby ja˛ przytulił, i usiłowała przedosta´c si˛e do jego ciała. Czuł, jak si˛e jej opiera, widział, jak dziewczynka zostaje odrzucona do tyłu, i patrzył, jak znika. Do kro´cset! Próbowała 121

dosta´c si˛e do jego wn˛etrza, wej´sc´ w niego, znale´zc´ si˛e w jego skórze i by´c nim! Tym wła´snie sa,˛ pomy´slał w nagłym przebłysku zrozumienia: pozbawionymi substancji cieniami zamieszkujacymi ˛ ciała ludzi. M˛ez˙ czyzn, kobiet, a nawet dzieci. Czy jednak cienie mogły mie´c własne z˙ ycie? Jego my´sli kra˙ ˛zyły wokół pyta´n, na które nie było odpowiedzi, i pogra˙ ˛zał si˛e w coraz wi˛ekszy zam˛et. Jego umysł odr˛etwiał i podró˙z przez krain˛e snów trwała dalej. Wchodził na góry pełne stworze´n takich jak z˙ arłacz, przeprawiał si˛e przez rzeki i jeziora mgły i ukrytych niebezpiecze´nstw, w˛edrował przez lasy, do których nigdy nie przenikało słoneczne s´wiatło, i zapuszczał si˛e na trz˛esawiska, gdzie obłoki pary kł˛ebiły si˛e w pozbawionym powietrza, pustym kotle ciszy. „Pomó˙zcie mi”, błagał. Ale nie było nikogo, kto mógłby go usłysze´c. Czas zdawał si˛e zatrzyma´c w miejscu. Podró˙z si˛e sko´nczyła i sny rozpłyn˛eły si˛e w nico´sc´ . Nastapiła ˛ chwila przerwy, a po niej przebudzenie. Wiedział, z˙ e spał, ale nie miał poj˛ecia jak długo. Wiedział tylko, z˙ e po owej w˛edrówce spał jeszcze jaki´s czas bez snów. Co wa˙zniejsze jednak, wiedział, z˙ e z˙ yje. Poruszył si˛e ostro˙znie, a wła´sciwie drgnał ˛ tylko, i poczuł dotyk mi˛ekkiej pos´cieli. Le˙zał wyciagni˛ ˛ ety na cała˛ długo´sc´ i było mu dobrze i ciepło. Nie chciał si˛e jeszcze podnosi´c w obawie, z˙ e mo˙ze to wcia˙ ˛z by´c sen. Poczekał, a˙z przyjemny dotyk po´scieli przeniknie całe jego ciało. Wsłuchiwał si˛e we własny oddech. Czuł sucho´sc´ powietrza wokół. Potem otworzył oczy. Znajdował si˛e w małym, skapo ˛ umeblowanym poko´ ju o´swietlonym jedynie lampa˛ stojac ˛ a˛ na stoliku obok łó˙zka. Sciany były nagie, a belki sufitu nieosłoni˛ete. Był otulony kocem, a jego głowa spoczywała na poduszkach. Przez szpary w zasłonach zobaczył, z˙ e jest noc. Morgan Leah drzemał na krze´sle stojacym ˛ w kr˛egu s´wiatła lampy. Siedział z podbródkiem wspartym na piersi i lu´zno zło˙zonymi ramionami. — Morgan? — zawołał Par niepewnym głosem. Oczy górala otworzyły si˛e, a jego sokola twarz od razu przybrała czujny wyraz. Zamrugał powiekami, po czym zerwał si˛e na nogi. — Par! Par, obudziłe´s si˛e? O Bo˙ze, ale´smy si˛e o ciebie martwili. — Podbiegł do łó˙zka, jakby chciał u´sciska´c przyjaciela, lecz w ostatniej chwili rozmy´slił si˛e. W roztargnieniu przeciagn ˛ ał ˛ palcami po swoich rdzaworudych włosach. — Jak si˛e czujesz? Nic ci nie jest? — Jeszcze nie wiem. — Par u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — Dopiero si˛e budz˛e. Co si˛e stało? — Raczej co si˛e nie stało! — odpowiedział tamten w podnieceniu. — Omal nie umarłe´s, wiesz o tym? Par skinał ˛ głowa.˛ — Domy´slałem si˛e tego. Co z Collem, Morgan? 122

´ teraz. Czeka, a˙z dojdziesz do siebie. Poło˙zyłem go do łó˙zka par˛e godzin — Spi temu, kiedy spadł z krzesła. Znasz Colla. Zaczekaj, zawołam go. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Mówi˛e ci, z˙ eby´s czekał, jakby´s si˛e dokad´ ˛ s wybierał. To zabawne. Par miał mnóstwo do opowiedzenia i jeszcze wi˛ecej pyta´n do zadania, lecz góral zniknał ˛ ju˙z za drzwiami. Mniejsza o to, pomy´slał. Le˙zał spokojnie z uczuciem ulgi. Wa˙zne było tylko to, z˙ e Coll jest zdrów i cały. Morgan wrócił niemal natychmiast, prowadzac ˛ Colla, który w odró˙znieniu od niego, nie wahał si˛e ani przez chwil˛e i pochyliwszy si˛e nad Parem, niemal udusił go z rado´sci, z˙ e zastaje go przytomnego. Par równie˙z go objał, ˛ cho´c słabo, i wszyscy trzej zanosili si˛e s´miechem, jakby usłyszeli najlepszy dowcip w z˙ yciu. — Do kro´cset, my´sleli´smy, z˙ e ju˙z po tobie! — wykrzyknał ˛ Coll. Na czole miał banda˙z, a jego twarz wydawała si˛e blada. — Byłe´s bardzo chory, Par. Par u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Ju˙z to słyszał. — Czy kto´s mi powie, co si˛e wydarzyło? — Jego spojrzenie w˛edrowało od jednej twarzy do drugiej. — Gdzie wła´sciwie jeste´smy? — W Storlock — oznajmił Morgan, unoszac ˛ jedna˛ brew do góry. — Walker Boh ci˛e tu przyniósł. — Walker? Morgan u´smiechnał ˛ si˛e z satysfakcja.˛ — Wiedziałem, z˙ e si˛e zdziwisz, kiedy ci powiem, z˙ e Walker Boh wyszedł z Wilderun, z˙ e w ogóle si˛e pojawił. — Westchnał. ˛ — Có˙z, to długa historia, wi˛ec chyba b˛edzie lepiej, je´sli zaczniemy od poczatku. ˛ Tak te˙z uczynił, opowiadajac ˛ ze znaczna˛ pomoca˛ Colla, przy czym obaj wcia˙ ˛z wpadali sobie w słowo, nie chcac ˛ niczego pomina´ ˛c. Par słuchał z coraz wi˛ekszym zdumieniem, w miar˛e jak odsłaniała si˛e przed nim cała historia. Coll, jak si˛e zdawało, został powalony strzałem z procy, kiedy paj˛eczaki zaatakowały ich na tamtej polanie na wschodnim skraju doliny przy Hearthstone. Został tylko ogłuszony, lecz zanim odzyskał przytomno´sc´ , Par i napastnicy znikn˛eli. Lało ju˙z wtedy jak z cebra, s´lady stóp rozmywały si˛e niemal od razu, a Coll był i tak zbyt słaby, by ruszy´c w po´scig. Powlókł si˛e wi˛ec z powrotem do chaty, gdzie zastał reszt˛e towarzystwa, i opowiedział im, co si˛e wydarzyło. Było ju˙z wtedy ciemno i ciagle ˛ padał deszcz, lecz Coll za˙zadał, ˛ z˙ eby mimo wszystko wrócili w tamto miejsce i poszukali jego brata. Tak te˙z zrobili. Morgan, Steff, Teel i on sam przez kilka godzin niemal po omacku przetrzasali ˛ okolic˛e, ale niczego nie znale´zli. Kiedy przestało ju˙z by´c cokolwiek wida´c, Steff zaczał ˛ nalega´c, by przerwali poszukiwania do rana, odpocz˛eli troch˛e i szukali dalej o s´wicie. Tak te˙z uczynili i dzi˛eki temu Coll spotkał Walkera Boha. — Rozdzielili´smy si˛e, usiłujac ˛ przeczesa´c jak najwi˛ekszy obszar północnej doliny, poniewa˙z wiedziałem z opowie´sci o Jairze i Brin Ohmsfordach, z˙ e paj˛eczaki mieszkaja˛ w górach Toffer, i było prawdopodobne, z˙ e stamtad ˛ przybyły. Miałem przynajmniej taka˛ nadziej˛e, gdy˙z brakowało nam innych punktów zacze123

pienia. Ustalili´smy, z˙ e je´sli od razu ci˛e nie znajdziemy, b˛edziemy po prostu szukali dalej, a˙z dotrzemy do gór. — Pokr˛ecił głowa.˛ — Byli´smy do´sc´ zdesperowani. — To prawda — potwierdził Morgan. — Tak czy owak dotarłem do północno-wschodniego kra´nca doliny, kiedy nagle pojawił si˛e Walker z tym olbrzymim kotem, wielkim jak dom! Powiedział, z˙ e miał jakie´s przeczucie. Zapytał mnie, co si˛e stało. Tak zaskoczył mnie jego widok, z˙ e nie pomy´slałem nawet o tym, z˙ eby go zapyta´c, co tam robi i dlaczego zdecydował si˛e ukaza´c po tak długim okresie pozostawania w ukryciu. Po prostu powiedziałem mu to, co chciał wiedzie´c. — Czy wiesz, co wtedy powiedział? — przerwał mu Morgan, spogladaj ˛ ac ˛ na Para z figlarnym błyskiem w oczach. — Powiedział — Coll znowu przejał ˛ kontrol˛e nad rozmowa˛ — „Zaczekajcie tutaj, to nie zadanie dla was; ja przyprowadz˛e go z powrotem”, jakby´smy byli dzie´cmi bawiacymi ˛ si˛e w gr˛e dorosłych. — Ale dotrzymał słowa — zauwa˙zył Morgan. Coll westchnał. ˛ — Tak, to prawda — przyznał niech˛etnie. Walker Boh zniknał ˛ na cały dzie´n i noc, lecz kiedy wrócił do Hearthstone, gdzie czekali na niego Coll i jego towarzysze, miał z soba˛ Para. Chłopak został zaka˙zony dotykiem wied´zminów i był bliski s´mierci. Walker twierdził, z˙ e jedyna szansa ratunku znajduje si˛e w Storlock, osadzie gnomów uzdrowicieli. Storowie mieli do´swiadczenie w leczeniu chorób umysłu i duszy i byli w stanie zwalczy´c trucizn˛e wied´zminów. Ruszyli w drog˛e od razu, wszyscy oprócz kota, który pozostał na miejscu. Poda˙ ˛zyli na zachód od Hearthstone i Wilderun, w gór˛e rzeki Chard a˙z po Wolfsktaag, pokonali Nefrytowa˛ Przeł˛ecz i w ko´ncu dotarli do wioski Storów. Zabrało im to dwa dni, mimo z˙ e w˛edrowali prawie bez przerwy. Par z pewno´scia˛ by umarł, gdyby nie Walker, który za pomoca˛ magii zapobiegł dalszemu rozprzestrzenianiu si˛e trucizny i sprawił, z˙ e chłopiec mógł spokojnie spa´c. Czasem Par rzucał si˛e przez sen i krzyczał, po czym budził si˛e z goraczk ˛ a˛ i krwia˛ na ustach — raz nawet w s´rodku straszliwej burzy, która ich złapała na Nefrytowej Przeł˛eczy — lecz Walker potrafił go uspokoi´c, dotykajac ˛ go i mówiac ˛ co´s, co pozwalało mu znowu zasna´ ˛c. — Mimo to jeste´smy w Storlock od niemal trzech dni, a dzisiaj obudziłe´s si˛e po raz pierwszy — doko´nczył Coll. Umilkł na chwil˛e, spuszczajac ˛ oczy. — Niewiele brakowało, Par. Par skinał ˛ głowa,˛ nic nie mówiac. ˛ Chocia˙z nie był w stanie niczego sobie dokładnie przypomnie´c, czuł wyra´znie, jak blisko otarł si˛e o s´mier´c. — Gdzie jest Walker? — zapytał w ko´ncu. — Nie wiemy — odparł Morgan, wzruszajac ˛ ramionami. — Nie widzieli´smy go, odkad ˛ tutaj przybyli´smy. Po prostu zniknał. ˛ — Chyba wrócił do Wilderun — dodał Coll z wyczuwalna˛ irytacja˛ w głosie. 124

— No, no, Coll — uspokoił go Morgan. Coll uniósł r˛ece do góry. — Wiem, Morgan, nie powinienem go osadza´ ˛ c. Pomógł nam, kiedy go potrzebowali´smy. Uratował Parowi z˙ ycie. Jestem mu za to wdzi˛eczny. — Poza tym my´sl˛e, z˙ e wcia˙ ˛z gdzie´s tu jest — rzekł cicho Leah. Gdy dwaj pozostali spojrzeli na niego pytajaco, ˛ tylko wzruszył ramionami. Par opowiedział im, co mu si˛e przydarzyło, gdy schwytały go paj˛eczaki. Wcia˙ ˛z nie rozumiał w pełni tego, co si˛e stało, i od czasu do czasu si˛e wahał. Był przekonany, z˙ e paj˛eczaki zostały wysłane specjalnie po niego, bo inaczej zabrałyby równie˙z Colla. To cieniowiec je wysłał, tamta dziewczynka. Ale skad ˛ wiedziała, kim jest i gdzie go szuka´c? W małej izbie zapanowało milczenie, gdy wszyscy trzej pogra˙ ˛zyli si˛e w mys´lach. — Magia — powiedział w ko´ncu Morgan. — Wszystkie je zdaje si˛e interesowa´c magia. Ona równie˙z musiała ja˛ wyczu´c. — Z gór Toffer? — Par pokr˛ecił sceptycznie głowa.˛ — I dlaczego nie zapolowały równie˙z na Morgana? — zapytał nagle Coll. — Przecie˙z ma władz˛e nad magia˛ Miecza Leah. — Nie, nie o taka˛ magi˛e im chodzi — szybko odparł Morgan.- Interesuje je i przyciaga ˛ taka magia, jaka˛ włada Par, magia majaca ˛ swe z´ ródło w ciele lub duszy. — Albo mo˙ze sam Par — ponuro doko´nczył Coll. Sugestia ta zawisła na chwil˛e w ciszy mi˛edzy nimi. — Cieniowiec usiłował przedosta´c si˛e do mojego wn˛etrza — rzekł w ko´ncu Par, po czym wyja´snił im to bardziej szczegółowo. — Chciał si˛e ze mna˛ złaczy´ ˛ c, sta´c si˛e cz˛es´cia˛ mnie. Powtarzał: „przytul mnie, przytul mnie”, jakby był opuszczonym dzieckiem albo kim´s takim. — Tym na pewno nie był — szybko zaoponował Coll. — Pr˛edzej pijawka˛ ni˙z opuszczonym dzieckiem — zgodził si˛e Morgan. — Ale czym one sa? ˛ — nie ust˛epował Par, przypominajac ˛ sobie fragmenty swoich snów, niejasne intuicje wyzbyte znaczenia. — Skad ˛ pochodza˛ i czego chca? ˛ — Nas — cicho powiedział Morgan. — Ciebie — rzekł Coll. Rozmawiali jeszcze przez jaki´s czas, roztrzasaj ˛ ac ˛ to, co wiedzieli o cieniowcach i ich zainteresowaniu magia,˛ po czym Coll i Morgan podnie´sli si˛e, stwierdzajac, ˛ z˙ e Par powinien znowu odpocza´ ˛c. Wcia˙ ˛z był chory i musiał odzyska´c siły. Hadeshorn! przypomniał sobie nagle Par. Ile czasu pozostało im do nowiu? Coll westchnał. ˛ — Cztery dni, je´sli dalej si˛e upierasz, z˙ eby tam i´sc´ . — Morgan u´smiechnał ˛ si˛e szeroko zza jego pleców.

125

— B˛edziemy w pobli˙zu, gdyby´s nas potrzebował. Miło widzie´c ci˛e znowu w dobrym zdrowiu, Par. Wy´sliznał ˛ si˛e przez drzwi. — Rzeczywi´scie miło — zgodził si˛e Coll i mocno u´scisnał ˛ dło´n brata. Po ich wyj´sciu Par le˙zał przez pewien czas z otwartymi oczami. My´sli kł˛ebiły si˛e w jego głowie. Do jego s´wiadomo´sci dobijały si˛e pytania, na które nie potrafił odpowiedzie´c. Został przep˛edzony z Varfleet nad T˛eczowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez federacj˛e i cieniowce, przez stworzenia, o których wcze´sniej tylko słyszał, albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedział. Był zm˛eczony i zdezorientowany; omal nie stracił z˙ ycia. Wszystko obracało si˛e wokół jego magii, a przecie˙z dla niego była ona praktycznie bezu˙zyteczna. Bez przerwy uciekał przed czym´s wprost w obj˛ecia czego´s innego, nie rozumiejac ˛ przy tym naprawd˛e ani jednego, ani drugiego. Czuł si˛e bezradny. I pomimo obecno´sci brata i przyjaciół czuł si˛e dziwnie samotny. Jego ostatnia˛ my´sla˛ przed za´sni˛eciem było, i˙z rzeczywi´scie jest samotny, nie rozumiał tylko dlaczego. Spał niespokojnie, lecz bez snów, budzac ˛ si˛e cz˛esto od porusze´n niezadowolenia i niepewno´sci, które przemykały przez labirynt jego umysłu jak zgonione szczury. Za ka˙zdym razem, kiedy si˛e budził, wcia˙ ˛z była noc. Dopiero kiedy przebudził si˛e po raz ostatni, był ju˙z niemal s´wit i niebo za zasłona˛ w oknie zaczynało si˛e rozja´snia´c. Pokój, w którym le˙zał, tchnał ˛ spokojem i zdawała si˛e w nim unosi´c leciute´nka mgła. W pewnej chwili przeszedł przeze´n Stor w białej szacie, wyłoniwszy si˛e z cienia jak duch. Przystanał ˛ przy jego łó˙zku i dotknał ˛ jego nadgarstka i czoła zadziwiajaco ˛ ciepłymi dło´nmi, po czym odwrócił si˛e i zniknał ˛ w taki sam sposób, jak si˛e pojawił. Par spał potem mocno, odpływajac ˛ daleko w głab ˛ siebie i unoszac ˛ si˛e spokojnie na morzu czarnego ciepła. Kiedy obudził si˛e znowu, padał deszcz. Otworzył oczy i wpatrywał si˛e nieruchomo w panujacy ˛ w pokoju półmrok. Słyszał stukanie deszczu o szyby i o dach, jednostajny odgłos uderze´n i rozpryskiwania si˛e kropli w´sród ciszy. Na dworze wcia˙ ˛z było jasno; widział to przez szpar˛e w zasłonach. W oddali zadudnił grzmot, rozbrzmiewajac ˛ przeciagłym, ˛ nierównym echem. Ostro˙znie uniósł si˛e na łokciu. Dostrzegł ogie´n płonacy ˛ w małym piecu. Stał on ukryty gł˛eboko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauwa˙zył. Wypełniał pokój przyjemnym ciepłem, które otulało Para i dawało mu poczucie bezpiecze´nstwa. Na stoliku obok jego łó˙zka stała fili˙zanka herbaty i talerzyk male´nkich ciasteczek. Usiadł, oparł si˛e na poduszkach i przysunał ˛ do siebie ciasteczka i herbat˛e. Był wygłodniały i pochłonał ˛ wszystko w par˛e sekund. Nast˛epnie wypił troch˛e herbaty, która zda˙ ˛zyła ju˙z wystygna´ ˛c, lecz mimo to była wspaniała. Pił trzecia˛ fili˙zank˛e, kiedy otworzyły si˛e drzwi i stanał ˛ w nich Walker Boh. Zatrzymał si˛e na chwil˛e, widzac, ˛ z˙ e Par ju˙z nie s´pi, po czym cicho zamknał ˛ za soba˛ drzwi i podszedł do jego łó˙zka. Miał na sobie zielony le´sny strój: bluz˛e i spodnie 126

mocno s´ciagni˛ ˛ ete pasem, mi˛ekkie skórzane buty, nie zasznurowane i zabłocone, oraz długa˛ opo´ncz˛e, skropiona˛ deszczem. Równie˙z jego brodata twarz połyskiwała od deszczu, a wilgotne ciemne włosy oblepiały mu głow˛e. Zsunał ˛ z ramion płaszcz i zapytał cicho: — Czujesz si˛e lepiej? — Par skinał ˛ głowa.˛ — Znacznie. — Odstawił fili˙zank˛e. — Podobno tobie powinienem za to dzi˛ekowa´c. Wybawiłe´s mnie od wied´zminów. Zabrałe´s mnie z powrotem do Hearthstone. To był twój pomysł, z˙ eby mnie przynie´sc´ do Storlock. Coll i Morgan mówili mi nawet, z˙ e stosowałe´s magi˛e, z˙ eby podtrzyma´c mnie przy z˙ yciu. — Magi˛e — powtórzył w roztargnieniu Walker cichym głosem. — Połaczenie ˛ słów i dotkni˛ec´ , rodzaj wariacji na temat oddziaływania pie´sni. Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford. Jestem wolny od przekle´nstwa pełni jej mocy, mam jedynie jej cz˛es´c´ , a i to bywa z´ ródłem utrapie´n. Mimo to od czasu do czasu staje si˛e ona darem, którym jest według ciebie. Potrafi˛e oddziaływa´c na inne z˙ ywe istoty, odczuwa´c ich sił˛e z˙ ywotna,˛ czasem znajdowa´c sposób na jej wzmocnienie. — Na chwil˛e umilkł. — Nie wiem jednak, czy mo˙zna to nazwa´c magia.˛ — A to, co zrobiłe´s z wied´zminami na Starych Bagniskach, kiedy stanałe´ ˛ s w mojej obronie, czy to nie była magia? Jego stryj odwrócił wzrok. — Zostałem tego nauczony — rzekł w ko´ncu. Par czekał przez chwil˛e, lecz poniewa˙z tamten nie mówił nic wi˛ecej, powiedział: — Tak czy owak za wszystko jestem bardzo wdzi˛eczny. Dzi˛ekuj˛e. Tamten potrzasn ˛ ał ˛ wolno głowa.˛ — Nie zasługuj˛e na twoja˛ wdzi˛eczno´sc´ . To moja wina, z˙ e co´s takiego w ogóle si˛e zdarzyło. — Zdaje mi si˛e, z˙ e mówiłe´s to ju˙z wcze´sniej. — Par poprawił si˛e ostro˙znie na poduszkach. Walker przesunał ˛ si˛e ku nogom łó˙zka i usiadł na jego brzegu. — Gdybym pilnował ci˛e tak, jak powinienem, paj˛eczaki nigdy by si˛e nie dostały do doliny. Mogły to zrobi´c, poniewa˙z postanowiłem trzyma´c si˛e od ciebie z dala. Wiele ryzykowałe´s, przychodzac ˛ tutaj, z˙ eby mnie odnale´zc´ ; mogłem przynajmniej zapewni´c ci bezpiecze´nstwo, kiedy ju˙z do mnie dotarłe´s. Nie uczyniłem tego. — Nie wini˛e ci˛e za to, co si˛e stało — rzekł szybko Par. — Ale ja tak. — Walker wstał, niespokojny jak kot, podszedł do okna i wyjrzał ˙ e w odosobnieniu, poniewa˙z tak chc˛e. Inni ludzie w innych na zewnatrz. ˛ — Zyj˛ czasach sprawili, i˙z uznałem, z˙ e tak jest najlepiej. Zapominam jednak czasem, z˙ e istnieje ró˙znica mi˛edzy trzymaniem si˛e na uboczu a ukrywaniem si˛e. Dystans, jaki mo˙zemy ustanawia´c mi˛edzy soba˛ a innymi, równie˙z ma swoje granice, poniewa˙z nasz s´wiat nie znosi skrajno´sci. — Spojrzał do tyłu. Jego skóra wydawała si˛e 127

blada na tle szarego s´wiatła. — Ukrywałem si˛e, kiedy przyszedłe´s mnie odnale´zc´ . Dlatego nie byłe´s bezpieczny. Par nie całkiem rozumiał, co Walker ma na my´sli, lecz postanowił mu nie przerywa´c, gdy˙z pragnał ˛ usłysze´c wi˛ecej. Po chwili Walker odwrócił si˛e od okna i podszedł z powrotem. — Nie przychodziłem do ciebie, od kiedy zostałe´s tu przyniesiony — rzekł, zatrzymujac ˛ si˛e przy łó˙zku Para. — Wiedziałe´s o tym? Par skinał ˛ głowa,˛ wcia˙ ˛z milczac. ˛ — To nie z braku zainteresowania toba˛ — ciagn ˛ ał ˛ Walker. — Wiedziałem jednak, z˙ e jeste´s bezpieczny, z˙ e wyzdrowiejesz, i chciałem mie´c czas, z˙ eby si˛e zastanowi´c. Poszedłem sam do lasu. Wróciłem dopiero dzi´s rano. Storowie powiedzieli mi, z˙ e ju˙z nie s´pisz, z˙ e trucizna została rozp˛edzona, wi˛ec postanowiłem ci˛e odwiedzi´c. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ w bok. Kiedy znowu przemówił, uwa˙znie dobierał słowa. — My´slałem o snach. Znowu na chwil˛e zapanowało milczenie. Par poruszył si˛e niespokojnie w łó˙zku. Powoli zaczynał czu´c si˛e zm˛eczony. Miało jeszcze potrwa´c jaki´s czas, zanim w pełni wróci do sił. Walker widocznie to spostrzegł, bo powiedział: — Nie zabior˛e ci ju˙z du˙zo czasu. — Znowu powoli usiadł. — Spodziewałem si˛e, z˙ e zechcesz do mnie przyj´sc´ po tym, jak zacz˛eły si˛e sny. Zawsze byłe´s impulsywny. My´slałem o takiej mo˙zliwo´sci i o tym, co ci powiem. Jeste´smy sobie bliscy, cho´c tego nie rozumiesz, Par. Obaj jeste´smy spadkobiercami magii, lecz co wa˙zniejsze, łaczy ˛ nas z góry wyznaczona przyszło´sc´ , która by´c mo˙ze odbiera nam prawo do decydowania w znaczacy ˛ sposób o swoim losie. — Znowu urwał, u´smiechajac ˛ si˛e słabo. — Chodzi o to, Par, z˙ e jeste´smy dzie´cmi Brin i Jaira Ohmsfordów, spadkobiercami elfiego rodu Shannary, powiernikami dziedzictwa. Pami˛etasz teraz? To Allanon powierzył nam to dziedzictwo, to on, umierajac, ˛ powiedział Brin, z˙ e Ohmsfordowie b˛eda˛ strzec magii przez nast˛epne pokolenia, a˙z znowu b˛edzie potrzebna. Par powoli skinał ˛ głowa,˛ zaczynajac ˛ rozumie´c. — Sadzisz, ˛ z˙ e mo˙zemy by´c tymi, dla których dziedzictwo było przeznaczone? — Tak sadz˛ ˛ e i ta mo˙zliwo´sc´ budzi we mnie strach, jakiego nie odczuwałem jeszcze nigdy w z˙ yciu! — Głos Walkera przeszedł w cichy syk. — Jestem tym przera˙zony! Nie chc˛e mie´c do czynienia z druidami i ich tajemnicami! Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z elfia˛ magia,˛ z jej wymaganiami i jej podst˛epno´scia! ˛ Chc˛e tylko, z˙ eby mnie pozostawiono w spokoju, chc˛e prze˙zy´c z˙ ycie po˙zytecznie i satysfakcjonujace, ˛ tylko tego pragn˛e! Par opu´scił oczy, onie´smielony wybuchem tamtego. Po chwili u´smiechnał ˛ si˛e smutno. — Czasem wybór nie nale˙zy do nas, Walkerze. — Odpowied´z Walkera Boha była nieoczekiwana.

128

— Do tego wła´snie wniosku doszedłem. — Kiedy Par spojrzał na niego znowu, na jego twarzy malowało si˛e zdecydowanie. — Doszedłem do tego wniosku, kiedy przebywałem z dala od pozostałych, w lasach za Storlock, czekajac, ˛ a˙z si˛e obudzisz. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Wydarzenia i okoliczno´sci sprzysi˛egaja˛ si˛e czasem przeciwko nam; nawet gdy usiłujemy by´c nieust˛epliwi, chcac ˛ dochowa´c wierno´sci swym pogladom, ˛ musimy w ko´ncu pój´sc´ na kompromis. Ratujemy niektóre zasady jedynie za cen˛e utraty innych. Moje ukrywanie si˛e w Wilderun ju˙z raz omal nie kosztowało ci˛e z˙ ycia. Mo˙ze si˛e to zdarzy´c znowu. A ile mnie z kolei by to kosztowało? Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie mo˙zesz czu´c si˛e odpowiedzialny za niebezpiecze´nstwa, na jakie ja si˛e wystawiam. Nikt nie mo˙ze przyjmowa´c na siebie tego rodzaju odpowiedzialno´sci. — Ale˙z owszem, Par. I musi to zrobi´c, je´sli dysponuje odpowiednimi s´rodkami. Nie pojmujesz? Ja mam te s´rodki i mam obowiazek ˛ je stosowa´c. — Smutno pokr˛ecił głowa.˛ — Mo˙ze wolałbym, z˙ eby było inaczej, ale w niczym nie zmienia to faktu, z˙ e tak wła´snie jest.- Wyprostował si˛e. — No tak, przyszedłem co´s ci powiedzie´c i dotad ˛ tego nie powiedziałem. Najlepiej b˛edzie, je´sli teraz to zrobi˛e, z˙ eby´s mógł dalej odpoczywa´c. — Wstał i otulił si˛e wilgotna˛ opo´ncza,˛ jakby chronił si˛e przed chłodem. — Id˛e z toba˛ — rzekł po prostu. — Do Hadeshornu? — Par znieruchomiał ze zdumienia. Walker Boh przytaknał. ˛ — Spotka´c si˛e z cieniem Allanona, je´sli to rzeczywi´scie on nas wzywa, i posłucha´c, co ma nam do powiedzenia. Niczego wi˛ecej nie obiecuj˛e, Par. Nie czyni˛e te˙z z˙ adnych dalszych ust˛epstw wobec twojego pogladu ˛ na t˛e spraw˛e, poza stwierdzeniem, z˙ e w jednym wzgl˛edzie miałe´s racj˛e. Nie mo˙zemy udawa´c, z˙ e s´wiat zaczyna si˛e i ko´nczy na granicach, które zechcemy mu wyznaczy´c. Czasem musimy przyzna´c, z˙ e rozciaga ˛ si˛e na nasze z˙ ycie w sposób, którego mogliby´smy sobie nie z˙ yczy´c, i musimy stawi´c czoło jego wyzwaniom. — Jego twarz wyra˙zała emocje, których Par nawet u niego nie podejrzewał. — Ja tak˙ze chciałbym wiedzie´c co´s o tym, co jest mi przeznaczone — wyszeptał. Pochylił si˛e i jego blada, szczupła dło´n zacisn˛eła si˛e na chwil˛e na r˛ece Para. — Teraz odpocznij. Mamy przed soba˛ kolejna˛ podró˙z i zaledwie dzie´n lub dwa, z˙ eby si˛e do niej przygotowa´c. Ja si˛e wszystkim zajm˛e. Powiadomi˛e pozostałych i przyjd˛e po was, kiedy b˛edzie pora rusza´c w drog˛e. — Skierował si˛e do wyj´scia, lecz zatrzymał si˛e jeszcze i powiedział z u´smiechem: — Spróbuj odtad ˛ my´sle´c o mnie lepiej. Po chwili zniknał ˛ za drzwiami i u´smiech pojawił si˛e z kolei na ustach Para. Walker Boh dotrzymał słowa. Dwa dni pó´zniej zjawił si˛e z powrotem. Przybył wkrótce po s´wicie z ko´nmi i prowiantem. Par od półtora dnia był ju˙z na nogach; w znacznym stopniu odzyskał ju˙z siły po przygodzie na Starych Bagniskach. Ubrany, czekał na werandzie domu ze Steffem i Teel, kiedy jego stryj wraz z jucznymi zwierz˛etami wyszedł z le´snego cienia na s´wiatło mglistego poranka. 129

— Dziwny to człowiek — mruknał ˛ Steff. — Odkad ˛ tutaj jeste´smy, widziałem go nie wi˛ecej ni˙z przez pi˛ec´ minut. Teraz znów si˛e zjawia, tak po prostu. To bardziej duch ni˙z człowiek. — U´smiechnał ˛ si˛e ponuro, nie spuszczajac ˛ oczu z przybysza. — Walker Boh jest człowiekiem z krwi i ko´sci — odparł Par, nie patrzac ˛ na karła. — Nawiedzanym przez własne duchy. — Musza˛ to by´c dzielne duchy. Tym razem Par spojrzał na niego. — Wcia˙ ˛z budzi twój l˛ek, prawda? — L˛ek? — Steff za´smiał si˛e szorstko. — Słyszała´s, Teel? Chce wystawi´c mnie na prób˛e! — Na chwil˛e zwrócił swa˛ pokryta˛ bliznami twarz w stron˛e Para. — Nie, Ohmsfordzie, nie budzi ju˙z we mnie l˛eku. Zastanawia mnie tylko. Zjawili si˛e Coll i Morgan i mała gromadka zacz˛eła si˛e szykowa´c do drogi. Storowie przyszli si˛e z nimi po˙zegna´c — duchy jeszcze innego rodzaju, odziane w białe szaty i trwajace ˛ w narzuconym samym sobie milczeniu, z wiecznie zatroskanym wyrazem twarzy. Zbili si˛e w małe grupki, czujni i ciekawi. Kilku podeszło, z˙ eby pomóc, kiedy członkowie małej gromadki dosiadali koni. Walker rozmawiał z paroma z nich, lecz robił to tak cicho, z˙ e nie sposób było usłysze´c jego słów. Po chwili wraz z pozostałymi siedział na koniu i na chwil˛e Obejrzał si˛e jeszcze w ich stron˛e. ˙ — Zyczmy sobie szcz˛es´cia, przyjaciele — powiedział i zawrócił konia na zachód ku równinom. O tak, wiele szcz˛es´cia, Par poprosił w duchu niewidzialne moce.

XIII ´ Swiatło słoneczne padało przez rozst˛epy mi˛edzy odległymi drzewami na spokojna˛ powierzchni˛e jeziora Myrian, nadajac ˛ wodzie l´sniac ˛ a˛ złocistoczerwona˛ barw˛e, tak z˙ e Wren Ohmsford musiała osłania´c oczy przed jego blaskiem. Dalej na zachód góry Irrybis wznosiły si˛e na horyzoncie poszarpanym czarnym pasmem oddzielajacym ˛ ziemi˛e, od nieba i rzucajacym ˛ pierwsze nocne cienie na rozległy przestwór równiny Tirfing. Jeszcze godzina, mo˙ze troch˛e wi˛ecej, i b˛edzie ciemno, pomy´slała. Zatrzymała si˛e nad brzegiem jeziora i przez chwil˛e pozwoliła, by samotno´sc´ zbli˙zajacego ˛ si˛e zmierzchu przenikn˛eła ja˛ do gł˛ebi. Wokół, jak okiem si˛egna´ ˛c, w dr˙zacym ˛ upale ko´nczacego ˛ si˛e dnia rozciagała ˛ si˛e szeroko Westlandia z leniwym samozadowoleniem s´piacego ˛ kota, cierpliwie oczekujac ˛ nadej´scia nocy oraz chłodu, który miała ona z soba˛ przynie´sc´ . Było coraz mniej czasu. Szukała przez chwil˛e znaków, które zgubiła jakie´s sto metrów wcze´sniej, lecz nie znalazła niczego. Równie dobrze mógł si˛e rozpłyna´ ˛c w powietrzu. Pomy´slała, z˙ e bardzo si˛e przykłada do tej zabawy w kotka i myszk˛e. By´c mo˙ze ona była tego przyczyna.˛ My´sl ta podtrzymywała ja˛ na duchu, gdy posuwała si˛e naprzód, przemykajac ˛ bezgło´snie mi˛edzy drzewami nad brzegiem jeziora i z nowa˛ determinacja˛ przeszukujac ˛ wzrokiem listowie i ziemi˛e pod stopami. Mimo niskiego wzrostu i drobnej budowy była wytrzymała i silna. Miała skór˛e orzechowobrazow ˛ a˛ od wiatru i sło´nca, a jej jasne włosy były przystrzy˙zone krótko, niemal jak u chłopca, i małymi lokami oplatały jej głow˛e. Miała ostre, elfie rysy, g˛este i sko´sne brwi, małe, spiczaste uszy, wask ˛ a˛ twarz o wysokich ko´sciach policzkowych. Jej piwne oczy poruszały si˛e niespokojnie z boku na bok, gdy posuwała si˛e naprzód, szukajac ˛ s´ladów. Około trzydziestu metrów dalej natrafiła na jego pierwsza˛ pomyłk˛e: kawałek złamanego krzewu, a zaraz potem na druga: ˛ odcisk buta na kamieniu. U´smiechn˛eła si˛e mimo woli, czujac, ˛ jak wzrasta jej pewno´sc´ siebie, i uniosła wyczekujaco ˛ niesiona˛ w r˛eku wygładzona˛ pałk˛e. Jeszcze go dopadn˛e, pomy´slała sobie.

131

Jezioro wrzynało si˛e mi˛edzy drzewa z przodu, tworzac ˛ gł˛eboka˛ zatoczk˛e, Wren musiała wi˛ec pój´sc´ w lewo, przez g˛esta˛ grup˛e sosen. Zwolniła i posuwała si˛e jeszcze ostro˙zniej, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e bacznie. Sosny ustapiły ˛ miejsca g˛estym krzewom rosnacym ˛ na skraju cedrowego zagajnika. Obchodzac ˛ je wokół, zauwaz˙ yła s´wie˙ze zadrapanie na korzeniu drzewa. Staje si˛e nieostro˙zny, pomy´slała; albo chce, z˙ ebym tak my´slała. Spostrzegła potrzask w ostatniej chwili, kiedy ju˙z miała wło˙zy´c we´n stop˛e. Jego sznurki biegły od starannie ukrytej p˛etli w g˛este zaro´sla, a stamtad ˛ do mocnego, wygi˛etego w łuk drzewka, do którego były przywiazane. ˛ Gdyby go nie zobaczyła, zostałaby poderwana za nog˛e i zawisłaby głowa˛ w dół nad ziemia.˛ Zaraz potem znalazła druga˛ pułapk˛e, lepiej ukryta˛ i tak pomy´slana,˛ z˙ eby ja˛ schwyta´c, gdyby zdołała unikna´ ˛c pierwszej. T˛e omin˛eła równie˙z i stała si˛e teraz jeszcze bardziej czujna. Mimo to jedynie przypadkiem go ujrzała, gdy opuszczał si˛e z klonu nie wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów z przodu. Zm˛eczony próbami zgubienia jej w lesie, postanowił szybko doprowadzi´c rzecz do ko´nca. Zeskoczył cicho, kiedy przemykała pod starym, cienistym drzewem, i tylko instynkt ja˛ uratował. Odskoczyła w bok, kiedy ladował, ˛ i zamachnawszy ˛ si˛e pałka,˛ uderzyła go z głuchym odgłosem w szerokie ramiona. Jej napastnik zignorował cios i z gro´znym chrzakni˛ ˛ eciem podniósł si˛e na nogi. Był to ogromny m˛ez˙ czyzna, wygladaj ˛ acy ˛ szczególnie okazale na tle male´nkiej le´snej polanki. Rzucił si˛e na Wren, która podpierajac ˛ si˛e pałka,˛ szybko od niego odskoczyła. Po´slizn˛eła si˛e jednak i tamten przypadł do niej ze zdumiewajac ˛ a˛ szybko´scia.˛ Poturlała si˛e po ziemi, osłaniajac ˛ si˛e przed nim pałka,˛ wycia˛ gn˛eła zza pasa drewniany sztylet i przycisn˛eła go płazem do brzucha m˛ez˙ czyzny. Opalone, brodate oblicze obróciło si˛e, szukajac ˛ jej twarzy, gł˛eboko osadzone oczy spojrzały w dół. — Nie z˙ yjesz, Garth — powiedziała do niego, u´smiechajac ˛ si˛e. Nast˛epnie uniosła palce i uczyniła nimi znaki. Olbrzymi nomada przewrócił si˛e, udajac ˛ uległo´sc´ , lecz po chwili podniósł si˛e na nogi i równie˙z si˛e u´smiechnał. ˛ Otrzepali ubrania i stan˛eli naprzeciw siebie w gasnacym ˛ s´wietle dnia. — Jestem coraz lepsza, prawda? — zapytała Wren, wykonujac ˛ jednocze´snie znaki r˛ekoma. Garth odpowiedział bezgło´snie, szybko poruszajac ˛ palcami w j˛ezyku, którego ja˛ nauczył. — Lepsza, ale jeszcze nie do´sc´ dobra — przetłumaczyła gło´sno. — Podejrzewam, z˙ e dla ciebie nigdy nie b˛ed˛e do´sc´ dobra. Inaczej straciłby´s prac˛e! Podniosła pałk˛e i zamarkowała wypad, który sprawił, z˙ e tamten odskoczył wystraszony. Fechtowali si˛e przez chwil˛e, a˙z im si˛e to znudziło i ruszyli z powrotem w stron˛e brzegu jeziora. Tu˙z za zatoczka˛ znajdowała si˛e mała polana, idealne

132

miejsce na nocny biwak. Wren zauwa˙zyła ja˛ podczas polowania na Gartha i teraz skierowała si˛e ku niej. — Jestem zm˛eczona i wszystko mnie boli, ale nigdy nie czułam si˛e lepiej — rzekła pogodnie, kiedy szli, rozkoszujac ˛ si˛e ostatnimi promieniami sło´nca na plecach i wdychajac ˛ zapachy lasu; czuła si˛e rze´sko i spokojnie. Troch˛e s´piewała, nucac ˛ piosenki o nomadach i swobodnym z˙ yciu, o tym, co jest, i o tym, co b˛edzie. Garth szedł z tyłu jak milczacy ˛ cie´n. Znale´zli miejsce na biwak, rozpalili ognisko, przygotowali i zjedli kolacj˛e, po czym zacz˛eli na zmian˛e popija´c piwo ze skórzanego bukłaka. Noc była ciepła i cicha i my´sli Wren Ohmsford w˛edrowały pogodnie ku ró˙znym tematom. Dopiero za pi˛ec´ dni oczekiwano ich powrotu. Lubiła wycieczki z Garthem; były podniecajace ˛ i pełne niebezpiecze´nstw. Wielki nomada był najlepszym nauczycielem — pozwalał swoim wychowankom uczy´c si˛e z do´swiadczenia. Nikt nie wiedział wi˛ecej od niego o tropieniu, ukrywaniu si˛e, sidłach, pułapkach i najró˙zniejszych tajnikach pi˛eknej sztuki utrzymywania si˛e przy z˙ yciu. Od poczatku ˛ był jej mentorem. Nigdy nie pytała, dlaczego ja˛ wybrał; po prostu była mu za to wdzi˛eczna. Przez chwil˛e nasłuchiwała odgłosów lasu, z przyzwyczajenia usiłujac ˛ odgadna´ ˛c wyglad ˛ istot, których poruszenia w ciemno´sci słyszała. Wiodła wyczerpuja˛ ce, pełne wyrzecze´n z˙ ycie, lecz nie potrafiła ju˙z sobie wyobrazi´c z˙ adnego innego. Urodziła si˛e tutaj i sp˛edziła w´sród nomadów całe z˙ ycie oprócz bardzo wczesnego okresu, kiedy mieszkała w wiosce Shady Vale, u swoich kuzynów Ohmsfordów. Od lat przebywała ju˙z jednak z powrotem w Westlandii, w˛edrujac ˛ z Garthem oraz tymi, którzy po s´mierci jej rodziców ja˛ przygarn˛eli, nauczyli swoich zwyczajów i pokazali jej swe z˙ ycie. Cała Westlandia nale˙zała do nomadów, od Kershaltu do ła´ncucha Irrybis, od doliny Rhenn po Bł˛ekitna˛ Granic˛e. Niegdy´s nale˙zała równie˙z do elfów. Lecz dzi´s elfów ju˙z nie było, znikn˛eły bez s´ladu. Powróciły do legendy, jak mawiali nomadowie. Utraciły zainteresowanie dla s´wiata s´miertelnych istot i wróciły do krainy ba´sni. Niektórzy temu zaprzeczali. Twierdzili, z˙ e elfy wcia˙ ˛z istnieja˛ i tylko si˛e ukryły. Wren nie wiedziała, jak jest naprawd˛e. Wiedziała jedynie, z˙ e miejsce, które opu´sciły, jest rajskim pustkowiem. Garth podał jej bukłak i pociagn˛ ˛ eła z niego długi łyk, po czym mu go zwróciła. Zaczynała odczuwa´c senno´sc´ . Zwykle piła mało. Dzi´s wieczór jednak była szczególnie dumna z siebie. Niecz˛esto udawało jej si˛e pokona´c Gartha. Przez chwil˛e przygladała ˛ mu si˛e, my´slac ˛ o tym, jak wiele dla niej znaczy. Czas sp˛edzony w Shady Vale wydawał si˛e bardzo odległy, chocia˙z do´sc´ dobrze go pami˛etała. Ohmsfordów równie˙z, zwłaszcza Para i Colla, wcia˙ ˛z jeszcze o nich my´slała. Kiedy´s byli jej jedyna˛ rodzina.˛ Lecz dzisiaj miała uczucie, jakby wszystko to wydarzyło si˛e w innym z˙ yciu. Garth był teraz jej rodzina,˛ ojcem, matka˛ i bratem w jednej osobie, jedyna˛ rodzina,˛ jaka˛ jeszcze znała. Była z nim złaczona ˛ wi˛ezami, jakie nigdy nie łaczyły ˛ jej z nikim innym. Straszliwie go kochała. 133

Przyznawała jednak sama przed soba,˛ z˙ e czasem czuje si˛e oderwana od wszystkich, nawet od niego — osierocona i bezdomna, jak zabłakana ˛ istota odsyłana od jednej rodziny do drugiej i do nikogo nie nale˙zaca, ˛ nie majaca ˛ poj˛ecia, kim naprawd˛e jest. Dr˛eczyło ja,˛ z˙ e ani ona, ani nikt inny nie wie o niej nic wi˛ecej. Do´sc´ cz˛esto o to pytała, lecz odpowiedzi zawsze były niejasne. Jej ojciec był Ohmsfordem. Matka nomadka.˛ Umarli w niewyja´snionych okoliczno´sciach. Nikt dokładnie nie wiedział, co si˛e stało z pozostałymi członkami jej rodziny. Nie wiedziała, kim byli jej przodkowie. Miała tylko jeden przedmiot mogacy ˛ stanowi´c wskazówk˛e co do tego, kim była: mały skórzany woreczek, który nosiła na szyi, zawierajacy ˛ trzy doskonale uformowane kamienie. Na pierwszy rzut oka mo˙zna je było wzia´ ˛c za Kamienie Elfów, lecz gdy przyjrzało si˛e im dokładniej, okazywało si˛e, z˙ e sa˛ to po prostu zwykłe kamienie pomalowane na niebiesko. W ka˙zdym razie znaleziono je przy niej, kiedy była małym dzieckiem, i tylko one mogły rzuci´c jakiekolwiek s´wiatło na jej pochodzenie. Podejrzewała, z˙ e Garth wie co´s na ten temat. Zaprzeczył temu, kiedy go raz o to zapytała, lecz w jego odpowiedzi było co´s, co ja˛ przekonało, z˙ e nie mówi całej prawdy. Garth dochowywał sekretów lepiej ni˙z wi˛ekszo´sc´ ludzi, lecz znała go zbyt dobrze, by da´c mu si˛e całkowicie wywie´sc´ w pole. Czasem, kiedy o tym my´slała, miała ochot˛e wyciagn ˛ a´ ˛c z niego odpowied´z, rozdra˙zniona i zła na niego, z˙ e nie chce by´c z nia˛ równie szczery w tej sprawie jak we wszystkich innych. Pow´sciagała ˛ jednak gniew i frustracj˛e. Gartha nie mo˙zna było do niczego zmusi´c. Wiedziała, z˙ e kiedy b˛edzie gotowy, sam wszystko jej powie. Wzruszyła ramionami, jak zwykle, gdy ko´nczyła rozwa˙zania o historii swej rodziny. W ko´ncu, jakie to miało znaczenie? Była soba,˛ niezale˙znie od swego rodowodu. Nomadka˛ wiodac ˛ a˛ z˙ ycie, którego wi˛ekszo´sc´ ludzi mogłaby jej pozazdro´sci´c, gdyby mieli do´sc´ uczciwo´sci, z˙ eby si˛e do tego przyzna´c. Cały s´wiat do niej nale˙zał, poniewa˙z do z˙ adnego miejsca nie była na stałe przywiazana. ˛ Mogła i´sc´ , dokad ˛ chciała, i robi´c to, na co miała ochot˛e; nie ka˙zdy mo˙ze to o sobie powiedzie´c. Poza tym wielu jej współplemie´nców było watpliwego ˛ pochodzenia, a nigdy nie słyszała, z˙ eby si˛e z tego powodu skar˙zyli. Cieszyli si˛e swoja˛ wolno´scia˛ oraz mo˙zno´scia˛ roszczenia sobie prawa do ka˙zdej rzeczy i osoby, jaka przypadła im do gustu. Czy jej równie˙z nie powinno to wystarczy´c? Pogrzebała butem w ziemi przed soba.˛ Oczywi´scie nie byli oni elfami. W ich z˙ yłach nie płyn˛eła krew Ohmsfordów i Shannary, z zawarta˛ w niej historia˛ elfiej magii. Nie dr˛eczyły ich sny. . . Jej piwne oczy odwróciły si˛e gwałtownie, gdy wyczuła na sobie spojrzenie Gartha. Ruchami rak ˛ udzieliła jakiej´s zdawkowej odpowiedzi, my´slac ˛ przy tym, z˙ e z˙ aden inny nomada nie był nigdy tak gruntownie wyszkolony w sztuce przetrwania jak ona, i zastanawiała si˛e dlaczego.

134

Wypili jeszcze troch˛e piwa, znowu rozpalili ognisko i zawin˛eli si˛e w koce. Wren długo nie mogła zasna´ ˛c, rozmy´slajac ˛ o pytaniach pozostajacych ˛ bez odpowiedzi i nierozwiazanych ˛ zagadkach, których tak wiele było w jej z˙ yciu. Kiedy wreszcie zasn˛eła, rzucała si˛e niespokojnie pod kocami, dr˛eczona fragmentami snów, które przepływały przez nia˛ jak krople deszczu przez palce podczas letniej ulewy i równie szybko były zapominane. Kiedy si˛e obudziła, był ju˙z s´wit. Naprzeciwko niej siedział starzec grzebiacy ˛ od niechcenia długim kijem w wygasłym ognisku. — No, nareszcie — mruknał. ˛ Z niedowierzaniem zamrugała oczami, po czym zacz˛eła si˛e gwałtownie wygrzebywa´c spod koców. Garth spał jeszcze, lecz jej nagłe ruchy zbudziły go. Si˛egn˛eła po pałk˛e le˙zac ˛ a˛ u boku, a w jej my´slach zaroiło si˛e od pyta´n. Skad ˛ si˛e wział ˛ ten starzec? W jaki sposób zdołał podej´sc´ tak blisko, nie budzac ˛ ich? Starzec uniósł chude jak patyk rami˛e w uspokajajacym ˛ ge´scie i powiedział: — Nie goraczkuj ˛ si˛e tak. Bad´ ˛ z wdzi˛eczna, z˙ e pozwoliłem ci tak długo spa´c. Garth równie˙z był ju˙z na nogach i czekał, przycupnawszy ˛ przy ziemi, lecz ku zdumieniu Wren starzec zaczał ˛ przemawia´c do nomady w jego własnym j˛ezyku, przekazujac ˛ mu znakami to, co powiedział ju˙z Wren, i dodajac, ˛ z˙ e nie ma złych zamiarów. Garth zawahał si˛e, wyra´znie zaskoczony, po czym usiadł z powrotem, nie spuszczajac ˛ tamtego z oczu. — Skad ˛ umiesz to robi´c? — zapytała Wren. Nigdy nie widziała, z˙ eby kto´s spoza obozu nomadów potrafił posługiwa´c si˛e j˛ezykiem Gartha. — Och, wiem co nieco o sposobach porozumiewania si˛e — odparł starzec szorstkim głosem, przy czym na jego ustach pojawił si˛e u´smiech zadowolenia. Twarz miał ogorzała˛ i pomarszczona,˛ siwe włosy i broda opadały mu długimi kosmykami na pier´s i ramiona. Był wysoki i chudy jak strach na wróble. Lu´zno zwisały na nim zakurzone, szare szaty. — Wiem na przykład, z˙ e wiadomo´sci mo˙zna przekazywa´c, zapisujac ˛ je na papierze, wypowiadajac ˛ je ustami, wyra˙zajac ˛ je ruchami rak. ˛ . . — Umilkł na chwil˛e. — A nawet za pomoca˛ snów. Wren na chwil˛e zaparło dech w piersi. — Kim jeste´s? — Wydaje si˛e, z˙ e to ulubione pytanie wszystkich — odparł starzec. — To, jak si˛e nazywam, nie ma znaczenia. Wa˙zne jest, z˙ e zostałem przysłany, aby ci powiedzie´c, z˙ e nie mo˙zesz ju˙z dłu˙zej ignorowa´c swoich snów. Te sny, dziewczyno, pochodza˛ od Allanona. Tre´sc´ swoich słów przekazywał jednocze´snie Garthowi ruchami palców, czyniac ˛ to z taka˛ biegło´scia,˛ jakby posiadał t˛e umiej˛etno´sc´ przez całe z˙ ycie. Wren czuła na sobie spojrzenie nomady, lecz nie była w stanie oderwa´c oczu od starca. — Skad ˛ wiesz o snach? — zapytała cicho. Wówczas wyjawił jej, z˙ e jest Coglinem, byłym druidem, którego ponownie zmuszono do słu˙zby, poniewa˙z prawdziwi druidzi znikn˛eli z czterech krain 135

i nie było nikogo innego, kto mógłby si˛e uda´c do członków rodziny Ohmsfordów i przekaza´c im, z˙ e sny sa˛ prawdziwe. Powiedział jej, z˙ e duch Allanona przysłał go, by ja˛ powiadomił o celu snów oraz przekonał, z˙ e cztery krainy znajduja˛ si˛e w najwi˛ekszym niebezpiecze´nstwie, z˙ e magia niemal całkowicie zagin˛eła, z˙ e tylko Ohmsfordowie sa˛ w stanie przywróci´c ja˛ do z˙ ycia i z˙ e musza˛ do niego przyby´c w pierwsza˛ noc nowego ksi˛ez˙ yca, z˙ eby si˛e dowiedzie´c, co trzeba zrobi´c. Zako´nczył, mówiac, ˛ z˙ e najpierw odwiedził Para Ohmsforda, potem Walkera Boha — do których równie˙z sny były skierowane — a teraz, na ostatek, przybył do niej. Kiedy sko´nczył, siedziała chwil˛e w milczeniu, zanim si˛e odezwała. — Sny nawiedzaja˛ mnie ju˙z od jakiego´s czasu — wyznała. — My´slałam, z˙ e to sny jak wszystkie inne i nic poza tym. Magia Ohmsfordów nigdy nie odgrywała z˙ adnej roli w moim z˙ yciu. . . — I zastanawiasz si˛e, czy w ogóle jeste´s jedna˛ z Ohmsfordów — przerwał jej starzec. — Nie jeste´s tego pewna, prawda? Je´sli nie jeste´s jedna˛ z nich, ich magia nie odgrywa z˙ adnej roli w twoim z˙ yciu, co mo˙ze nie byłoby nawet takie złe, je´sli o ciebie chodzi, nieprawda˙z? Wren przypatrywała mu si˛e. — Skad ˛ to wszystko wiesz, Coglinie? — Nie podawała w watpliwo´ ˛ sc´ , z˙ e jest tym, za kogo si˛e podaje; przyjmowała to za prawd˛e, poniewa˙z sadziła, ˛ z˙ e i tak to nie ma znaczenia. — Skad ˛ wiesz tak du˙zo o mnie? — Pochyliła si˛e do przodu, nagle zaniepokojona. — Czy znasz prawd˛e o tym, kim naprawd˛e jestem? Starzec wzruszył ramionami. — To, kim jeste´s, nie jest ani w cz˛es´ci tak wa˙zne jak to, kim mogłaby´s by´c — odparł zagadkowo. — Je´sli chcesz si˛e czego´s o tym dowiedzie´c, zrób to, o co prosiły ci˛e sny. Udaj si˛e do Hadeshornu i porozmawiaj z Allanonem. Powoli odchyliła si˛e do tyłu, rzucajac ˛ krótkie spojrzenie w stron˛e Gartha. — Prowadzisz ze mna˛ gr˛e — rzekła do starca. — By´c mo˙ze. — Czemu? — Och, to doprawdy bardzo proste. Je´sli to, co mówi˛e, dostatecznie ci˛e zaintryguje, by´c mo˙ze zgodzisz si˛e zrobi´c to, o co ci˛e prosz˛e, i pójdziesz ze mna.˛ Pozostałych członków twej rodziny postanowiłem zgromi´c i odsadzi´ ˛ c od czci i wiary. Pomy´slałem, z˙ e z toba˛ mog˛e spróbowa´c innego podej´scia. Czasu ubywa, a ja jestem stary. Do nowiu pozostało zaledwie sze´sc´ dni. Droga do Hadeshornu, nawet konno, potrwa przynajmniej cztery dni. Pi˛ec´ , gdybym ja równie˙z miał pojecha´c. — Wszystko, co mówił, przekładał od razu na j˛ezyk znaków i teraz Garth szybko zareagował pytaniem na jego słowa. Starzec za´smiał si˛e. — Czy zdecyduj˛e si˛e pojecha´c? Tak, do diaska, my´sl˛e, z˙ e tak. Od kilku tygodni zajmuj˛e si˛e sprawami jakiego´s ducha i chyba mam prawo wiedzie´c, czym si˛e to wszystko sko´nczy. — Urwał zamy´slony. — Poza tym nie jestem pewien, czy pozostawiono mi wybór. . . — Nie doko´nczył. 136

Wren spogladała ˛ na wschód, gdzie sło´nce płon˛eło jak jasnobiała kula ognia wsparta o lini˛e horyzontu. Było przesłoni˛ete chmurami i mgła˛ i jego ciepło wcia˙ ˛z jeszcze wydawało si˛e odległe. Ponad l´sniacymi ˛ wodami Myrianu mewy przeszywały w locie powietrze, polujac ˛ na ryby. W ciszy wczesnego poranka słyszała szept własnych my´sli. — Czy mój kuzyn. . . ? — zacz˛eła i natychmiast urwała. Słowo to nie zabrzmiało dobrze w jej ustach. Dystansowało ja˛ od niego w sposób, który si˛e jej nie podobał. — Czy Par powiedział, co zamierza zrobi´c? — doko´nczyła. — Powiedział, z˙ e zamierza spraw˛e przemy´sle´c — odparł starzec. — On i jego brat. Byli razem, kiedy ich odnalazłem. — A mój stryj? — Tak samo. — Wzruszył ramionami. Lecz co´s w jego oczach przeczyło jego słowom. Wren pokr˛eciła głowa.˛ — Znowu prowadzisz ze mna˛ gr˛e. Co powiedzieli? — Wystawiasz na prób˛e moja˛ cierpliwo´sc´ . — Oczy starca zw˛eziły si˛e. — Nie mam do´sc´ siły, z˙ eby powtarza´c całe rozmowy tylko po to, z˙ eby´s mogła tego u˙zy´c jako wymówki przy podejmowaniu decyzji w tej sprawie. Nie masz swojego rozumu? Je´sli oni pójda,˛ to uczynia˛ to z własnych powodów, a nie z takich, których ty mogłaby´s im dostarczy´c. Czy nie powinna´s zrobi´c tak samo? Wren Ohmsford była nieust˛epliwa. — Co powiedzieli? — zapytała raz jeszcze, wa˙zac ˛ uwa˙znie ka˙zde słowo przed wypowiedzeniem go. — To, co uznali za stosowne! — odpalił tamten, ze zło´scia˛ tłumaczac ˛ odpowied´z Garthowi ruchami palców, cho´c jego spojrzenie ani na chwil˛e nie oderwało si˛e od Wren. — Czy jestem papuga,˛ z˙ eby powtarza´c słowa innych dla twojej przyjemno´sci? — Przez chwil˛e piorunował ja˛ wzrokiem, po czym wyrzucił r˛ece w gór˛e. — Wi˛ec dobrze! Powiem ci, jak było! Młody Par, a wraz z nim jego brat, zostali wyp˛edzeni z Varfleet przez federacj˛e za u˙zywanie magii do opowiadania historii o dziejach ich rodziny i o druidach. Kiedy ostatnio si˛e z nim widziałem, zamierzał si˛e uda´c do domu, z˙ eby zastanowi´c si˛e nad snami. Musiał w tym czasie zrozumie´c, z˙ e nie mo˙ze tego zrobi´c, gdy˙z jego dom znajduje si˛e w r˛ekach federacji, a jego rodzice, tak˙ze w pewnym sensie twoi, przynajmniej kiedy´s w przeszłos´ci, sa˛ wi˛ez´ niami! Wren poderwała si˛e, zaskoczona, lecz starzec nie zwrócił na to uwagi. — Z Walkerem Bohem rzecz ma si˛e inaczej. Uwa˙za, z˙ e przestał by´c człon˙ kiem rodziny Ohmsfordów. Zyje samotnie i jest mu z tym dobrze. Nie chce mie´c nic wspólnego ze swoja˛ rodzina˛ i s´wiatem w ogóle, a zwłaszcza z druidami. Uwaz˙ a, z˙ e tylko on zna wła´sciwe zastosowanie magii i z˙ e pozostali z nas, którzy maja˛ jakie´s drobne zdolno´sci, nie potrafia˛ zliczy´c do czterech! Zapomina, kto go wszystkiego nauczył! Miota si˛e. . . — Ty — wtraciła ˛ Wren. 137

— . . . po s´wiecie w jakiej´s misji, która˛ sam sobie wymy´slił. . . — Urwał nagle. — Co? Co powiedziała´s? — Ty — powtórzyła, patrzac ˛ mu prosto w oczy. — Ty byłe´s kiedy´s jego nauczycielem. Na chwil˛e zapanowało milczenie, kiedy stare przenikliwe oczy przygladały ˛ jej si˛e badawczo. — Tak, nomadko. Byłem. Jeste´s teraz zadowolona? Czy to jest odkrycie, na którym ci zale˙zało? A mo˙ze potrzebujesz czego´s wi˛ecej? Zapomniał pokaza´c znakami to, co mówił, lecz wydawało si˛e, z˙ e Garth zdołał odczyta´c znaczenie słów z ruchu jego ust. Wren zauwa˙zyła, z˙ e twierdzaco ˛ kiwa głowa.˛ Zawsze próbuj dowiedzie´c si˛e o swoim adwersarzu czego´s, co on wolałby przed toba˛ ukry´c, gdy˙z to ci da przewag˛e — tego ja˛ uczył. — A wi˛ec on nie idzie? — naciskała dalej. — Mówi˛e o Walkerze. — Ha! — wykrzyknał ˛ starzec z satysfakcja.˛ — Akurat kiedy uznałem ci˛e za bystra˛ dziewczyn˛e, dowodzisz czego´s przeciwnego! — Uniósł jedna˛ brew na pomarszczonej twarzy. — Walker Boh twierdzi, z˙ e nie pójdzie, i naprawd˛e tak mu si˛e wydaje. Ale pójdzie! Par te˙z. Tak wła´snie b˛edzie. Czasem sprawy przybieraja˛ obrót, jakiego najmniej si˛e spodziewamy. A mo˙ze po prostu działa magia druidów, wykr˛ecajac ˛ na opak obietnice i przysi˛egi, które tak lekkomy´slnie składamy, i kierujac ˛ nas w miejsca, o których sadzili´ ˛ smy, z˙ e nikt i nic nie zmusi nas nigdy do ich odwiedzenia. — Pokr˛ecił głowa˛ rozbawiony. — To zawsze były zdumiewajace ˛ sztuczki. — Otulił si˛e szczelniej w swe szaty i pochylił si˛e do przodu. — A jak b˛edzie z toba,˛ mała Wren? Oka˙zesz si˛e dzielnym ptakiem czy l˛ekliwym króliczkiem? U´smiechn˛eła si˛e mimo woli. — Czemu nie miałabym by´c obydwoma, w zale˙zno´sci od tego, co b˛edzie potrzebne? — zapytała. Chrzakn ˛ ał ˛ zniecierpliwiony. — Poniewa˙z sytuacja wymaga jednego albo drugiego. Wybieraj. Spojrzenie Wren przeniosło si˛e na chwil˛e na Gartha, a nast˛epnie pow˛edrowało w głab ˛ lasu, zapuszczajac ˛ si˛e w mrok, gdzie nie dotarło jeszcze s´wiatło słoneczne. Naszły ja˛ na nowo my´sli i pytania z zeszłej nocy, przemykajac ˛ przez jej umysł z dr˛eczac ˛ a˛ natarczywo´scia.˛ Wiedziała, z˙ e mogłaby pój´sc´ , gdyby zechciała. Nie powstrzymaliby jej nomadowie ani nawet Garth — chocia˙z nalegałby, z˙ eby pozwoliła mu pój´sc´ ze soba.˛ Mogła stana´ ˛c twarza˛ w twarz z cieniem Allanona. Mogła odby´c rozmow˛e z legendarnym duchem, z człowiekiem, o którym wielu twierdziło, z˙ e nigdy nie istniał. Mogła zada´c mu pytania, które nosiła w sobie od tak wielu lat, by´c mo˙ze pozna´c niektóre odpowiedzi, by´c mo˙ze dowiedzie´c si˛e nawet czego´s o sobie, czego wcze´sniej nie wiedziała. Wydało jej si˛e to do´sc´ ambitnym zamierzeniem. A tak˙ze intrygujacym. ˛

138

Poczuła, jak po nasadzie nosa prze´slizguje si˛e słoneczne s´wiatło, łaskoczac ˛ ja.˛ Oznaczałoby to spotkanie z Parem i Collem oraz Walkerem Bohem — członkami jej drugiej rodziny, która by´c mo˙ze nigdy naprawd˛e nie była jej rodzina.˛ W zamys´leniu s´ciagn˛ ˛ eła usta. To mogłoby by´c nawet przyjemne. Lecz oznaczałoby to równie˙z konieczno´sc´ zmierzenia si˛e z rzeczywisto´scia˛ snów albo przynajmniej jej wersja˛ ukazana˛ przez ducha. To za´s mogło oznacza´c zmian˛e biegu jej z˙ ycia, z którego była całkowicie zadowolona. Mogło spowodowa´c zniszczenie tego z˙ ycia, uwikłanie si˛e w sprawy, od których by´c mo˙ze powinna si˛e trzyma´c z daleka. Kotłowało si˛e jej w my´slach. Czuła na piersi dotyk woreczka z malowanymi kamieniami, jakby przypomnienie o tym, co mo˙ze si˛e zdarzy´c. Ona równie˙z znała opowie´sci o Ohmsfordach i druidach i wolała by´c ostro˙zna. Nagle zacz˛eła si˛e u´smiecha´c. Od kiedy to ostro˙zno´sc´ była w stanie powstrzyma´c ja˛ od zrobienia czegokolwiek? Do kro´cset! To były niedomkni˛ete drzwi, które a˙z prosiły si˛e o to, z˙ eby je otworzy´c! Jak mogłaby spojrze´c sobie w oczy, gdyby przepu´sciła taka˛ sposobno´sc´ ? Starzec przerwał jej rozmy´slania. — Zaczynam si˛e czu´c zm˛eczony. Te stare ko´sci potrzebuja˛ ruchu, z˙ eby si˛e nie zasta´c. Powiedz mi, co postanowiła´s. Czy te˙z, jak inni w twojej rodzinie, potrzebujesz niesko´nczenie wiele czasu, z˙ eby to przemy´sle´c? Wren spojrzała na Gartha, unoszac ˛ pytajaco ˛ brew. Skinienie głowy wielkiego nomady było ledwie dostrzegalne. Popatrzyła z powrotem na Coglina. — Taki jeste´s dra˙zliwy, dziadku! — ofukn˛eła go. — Gdzie twoja cierpliwo´sc´ ? — Min˛eła wraz z młodo´scia˛ — odparł nieoczekiwanie łagodnym głosem. Złoz˙ ył r˛ece na piersi. — Wi˛ec, na co si˛e decydujesz? — Na Hadeshorn i Allanona. — U´smiechn˛eła si˛e. — A czego si˛e spodziewałe´s? Lecz starzec nie odpowiedział.

XIV Pi˛ec´ dni pó´zniej, kiedy nad całym zachodnim horyzontem sło´nce wybuchało smugami fioletowego i czerwonego blasku w wieczornej feerii sztucznych ogni, jakie zdarzaja˛ si˛e tylko w lecie, Wren, Garth i starzec podajacy ˛ si˛e za Coglina dotarli do podnó˙za Smoczych Z˛ebów i poczatku ˛ waskiej ˛ kamienistej s´cie˙zki prowadzacej ˛ w głab ˛ doliny Shale i do Hadeshornu. Pierwszy zobaczył ich Par Ohmsford. Wyszedł s´cie˙zka˛ kilkaset metrów w gór˛e na skalna˛ półk˛e, skad ˛ mógł w samotno´sci patrze´c na rozległy przestwór Callahornu na południu. Poprzedniego dnia przybyli tu z Collem, Morganem, Walkerem, Steffem oraz Teel i nie mógł si˛e ju˙z doczeka´c pierwszej nocy nowego ksi˛ez˙ yca. Obserwował wła´snie z zachwytem majestatyczny zachód sło´nca, kiedy na tle o´slepiajacego ˛ blasku pałajacego ˛ na zachodzie dostrzegł dziwaczna˛ trójk˛e je´zd´zców wyłaniajacych ˛ si˛e spoza szeregu topól i kierujacych ˛ si˛e w jego stron˛e. Powoli si˛e podniósł, nie dowierzajac ˛ oczom. Stwierdziwszy, z˙ e na pewno si˛e nie myli, zeskoczył ze skały i pognał z powrotem na dół ostrzec pozostałych członków małej gromadki przebywajacych ˛ w rozbitym poni˙zej obozie. Wren dotarła tam niemal jeszcze przed nim. Jej bystre, elfie oczy dostrzegły go prawie w tym samym momencie, kiedy on ja˛ zobaczył. Działajac ˛ pod wpływem impulsu i zostawiajac ˛ w tyle swych towarzyszy, spi˛eła konia ostrogami i na złamanie karku pogalopowała naprzód, wpadła jak burza do obozu, zeskoczyła z siodła, zanim jeszcze jej wierzchowiec zatrzymał si˛e na dobre, podbiegła do Para z dzikim wrzaskiem i rzuciła mu si˛e na szyj˛e z takim entuzjazmem, z˙ e niemal si˛e przewrócił. Nast˛epnie w ten sam sposób przywitała si˛e ze zdumionym, lecz zachwyconym Collem. Walker otrzymał bardziej pow´sciagliwy ˛ pocałunek w policzek, a Morgan, którego ledwie pami˛etała z dzieci´nstwa, musiał si˛e zadowoli´c u´sciskiem dłoni i skinieniem głowy. Kiedy trójka rodze´nstwa Ohmsfordów — bo takie sprawiali wra˙zenie, mimo z˙ e Wren nie była prawdziwa˛ siostra˛ — wymieniała u´sciski i powitania, inni stali niepewnie wokół, mierzac ˛ si˛e nawzajem wzrokiem. Najbaczniej przygladano ˛ si˛e Garthowi, który był dwukrotnie wi˛ekszy od pozostałych. Miał na sobie barwne ubranie, zwykłe u nomadów, i pstrokato´sc´ jego stroju sprawiała, z˙ e wydawał si˛e jeszcze pot˛ez˙ niejszy. Odpowiadał na spojrzenia innych bez skr˛epowania, patrzac ˛ 140

na nich spokojnym i niewzruszonym wzrokiem. Wren przypomniała sobie o nim po chwili i od niego zacz˛eła seri˛e niezb˛ednych prezentacji. Nast˛epnie Par przedstawił Steffa i Teel. Coglin trzymał si˛e z dala od nich; poniewa˙z wszyscy i tak zdawali si˛e wiedzie´c, kim jest, formalna prezentacja nie była konieczna. Nast˛epowały ukłony i u´sciski dłoni, zgodnie z obyczajem wymieniano uprzejmo´sci, lecz czujny wyraz nie zniknał ˛ z wi˛ekszo´sci twarzy. Kiedy wszyscy podeszli do ogniska płonacego ˛ po´srodku małego obozu, by wzia´ ˛c udział w kolacji, która˛ karły wła´snie przygotowywały, kiedy pojawiła si˛e Wren i jej towarzysze, dziewi˛ecioosobowa teraz kompania podzieliła si˛e szybko na mniejsze grupki. Steff i Teel zaj˛eli si˛e doko´nczeniem posiłku, w milczeniu kra˙ ˛zac ˛ wokół garnków i paleniska. Walker cofnał ˛ si˛e w krag ˛ cienia pod rachityczna˛ sosna,˛ a Coglin zniknał ˛ w´sród skał, nie zamieniwszy z nikim słowa. Zrobił to tak niepostrze˙zenie, z˙ e zanim ktokolwiek si˛e spostrzegł, ju˙z go nie było. Poniewa˙z jednak nikt wła´sciwie nie uwa˙zał go za członka grupy, specjalnie si˛e tym nie przej˛eto. Par, Coll, Wren i Morgan zgromadzili si˛e przy koniach, rozsiodłali je i wytarli z potu, jednocze´snie prowadzac ˛ rozmow˛e o dawnych czasach, starych przyjaciołach, miejscach, w których byli, tym, co widzieli, i zmiennych kolejach losu. — Bardzo urosła´s, Wren — dziwił si˛e Coll. — Nie jeste´s ju˙z chuderlawa˛ dziewczynka˛ jak wtedy, kiedy nas opuszczała´s. — Nieustraszona amazonka, dzika jak wicher! Nie powstrzymaja˛ ci˛e z˙ adne granice! — Par za´smiał si˛e, rozkładajac ˛ ramiona w ge´scie majacym ˛ ogarnia´c cała˛ krain˛e. Wren u´smiechn˛eła si˛e szeroko. — Prowadz˛e lepsze z˙ ycie ni˙z wy wszyscy, siedzacy ˛ na tyłku, snujacy ˛ stare opowie´sci i budzacy ˛ zm˛eczone psy. Westlandia jest, jak wiecie, dobrym miejscem dla niezale˙znych duchów. — U´smiech znikł z jej twarzy. — Starzec Coglin opowiedział mi o tym, co wydarzyło si˛e w Vale. Jaralan i Mirianna przez pewien czas byli równie˙z moimi rodzicami i wcia˙ ˛z sa˛ mi drodzy. Powiedział, z˙ e sa˛ uwi˛ezieni. Czy słyszeli´scie co´s o nich? — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Uciekamy, od kiedy wyp˛edzono nas z Varfleet. — Przepraszam, Par. — Jej oczy wyra˙zały szczera˛ trosk˛e. — Federacja robi wszystko, co mo˙ze, z˙ eby nam uprzykrzy´c z˙ ycie. Nawet Westlandia ma swoich z˙ ołnierzy i administracyjnych sługusów, chocia˙z takie pustkowia zwykle ich nie interesuja.˛ Na szcz˛es´cie nomadowie potrafia˛ si˛e ich wystrzega´c. Je´sli trzeba, mo˙zecie si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c. Par jeszcze raz szybko ja˛ u´sciskał. — Lepiej zobaczmy najpierw, jak sko´nczy si˛e ta sprawa ze snami — szepnał. ˛ Zjedli kolacj˛e zło˙zona˛ ze sma˙zonego mi˛esa, s´wie˙zo upieczonego chleba, gotowanych warzyw, sera i orzechów, po czym popili to wszystko piwem i woda,˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e przy tym, jak sło´nce powoli znika za horyzontem. Jedzenie było smaczne i wszyscy je chwalili ku wielkiemu zadowoleniu Steffa, który je przy141

gotował. Coglin wcia˙ ˛z był nieobecny. Pozostali zacz˛eli rozmawia´c ze soba˛ nieco swobodniej, wszyscy oprócz Teel, która zdawała si˛e nigdy nie odczuwa´c potrzeby mówienia. Par, o ile wiedział, był jedyna˛ poza Steffem osoba,˛ do której karlica kiedykolwiek co´s powiedziała. Po sko´nczonej kolacji Steff i Teel zabrali si˛e do zmywania naczy´n, pozostali za´s oddalili si˛e pojedynczo lub parami, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w g˛estniejacym ˛ mroku. Coll i Morgan udali si˛e do odległego o c´ wier´c mili z´ ródła po s´wie˙za˛ wod˛e; Par poszedł ponownie s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ w góry i do doliny Shale w towarzystwie Wren i olbrzyma Gartha. — Czy byłe´s ju˙z tam? — zapytała go Wren po drodze, kiwajac ˛ głowa˛ w stron˛e Hadeshornu. Par zaprzeczył ruchem głowy. — To par˛e godzin drogi stad, ˛ a nikt nie chciał niczego przy´spiesza´c. Nawet Walker odmówił pój´scia tam przed wyznaczonym czasem. — Spojrzał w gór˛e na niebo, gdzie skupiska gwiazd tworzyły zawiłe konstelacje, a nisko nad horyzontem na północy wisiał mały, ledwie widoczny sierp ksi˛ez˙ yca. — Jutro w nocy — rzekł. Wren nie odpowiedziała. Szli dalej w milczeniu, a˙z dotarli do półki skalnej, na której Par siedział wcze´sniej tego dnia. Zatrzymali si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ do tyłu na okolic˛e rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e na południu. — Ty te˙z miałe´s sny? — zapytała go Wren, po czym opowiedziała swoje własne. Kiedy przytaknał, ˛ zapytała go: — Co o tym sadzisz? ˛ Par usiadł na skale, a Wren i Garth przysiedli obok. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dziesi˛ec´ pokole´n Ohmsfordów, od czasów Brin i Jaira, z˙ yło w oczekiwaniu na to. Sadz˛ ˛ e, z˙ e magia elfiego rodu Shannary, b˛edaca ˛ obecnie magia˛ Ohmsfordów, jest czym´s wi˛ecej, ni˙z nam si˛e wydaje. Sadz˛ ˛ e, z˙ e Allanon, a przynajmniej jego cie´n, powie nam, czym ona jest. — Urwał na chwil˛e. — Sa˛ dz˛e, z˙ e mo˙ze si˛e ona okaza´c czym´s cudownym i zarazem przera˙zajacym. ˛ — Czuł, z˙ e Wren przypatruje mu si˛e nieruchomo swymi przenikliwymi piwnymi oczyma, i przepraszajaco ˛ wzruszył ramionami. — Nie chc˛e nadmiernie dramatyzowa´c. Tak mi si˛e po prostu wydaje. Wren odruchowo tłumaczyła to, co mówił, Garthowi, który niczym nie zdradzał swoich my´sli. — Ty i Walker macie władz˛e nad magia˛ — rzekła spokojnie. — Ja nie. Co to oznacza? — Nie jestem pewien. — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Magia Morgana jest obecnie silniejsza od mojej, a jednak on nie został wezwany. — Opowiedział jej o ich spotkaniu z cieniowcem i odkryciu przez Morgana magii drzemiacej ˛ w Mieczu Leah. — Pomimo całej roli, jaka˛ odegrała pie´sn´ , zastanawiam si˛e, czemu sny poleciły si˛e stawi´c mnie, a nie jemu.

142

— Ale przecie˙z nie wiesz, jak silna jest naprawd˛e twoja magia, Par — rzekła powoli. — Powiniene´s pami˛eta´c z opowie´sci, z˙ e z˙ aden z Ohmsfordów, poczawszy ˛ od Shei, rozpoczynajac ˛ swe poszukiwania, nie znał w pełni mo˙zliwo´sci magii elfów. Czy z toba˛ nie mo˙ze by´c tak samo? Mo˙ze, u´swiadomił sobie z dr˙zeniem Par. Przekrzywił głow˛e. — Albo z toba,˛ Wren. Jak jest z toba? ˛ — Nie, nie, Parze Ohmsfordzie. Jestem zwykła˛ nomadka˛ i w moich z˙ yłach nie płynie krew przenoszaca ˛ magi˛e z pokolenia na pokolenie. — Za´smiała si˛e. — Obawiam si˛e, z˙ e musi mi wystarczy´c woreczek ze sztucznymi Kamieniami Elfów! Par roze´smiał si˛e równie˙z, przypominajac ˛ sobie skórzany woreczek z malowanymi kamykami, którego tak strzegła jako dziecko. Potem przez jaki´s czas raczyli si˛e nawzajem historiami ze swego z˙ ycia, opowiadajac ˛ sobie, czym si˛e zajmowali, gdzie byli i kogo spotkali w swoich podró˙zach. Byli odpr˛ez˙ eni, jakby od czasu ich rozstania upłyn˛eło par˛e tygodni, a nie kilka lat. Par uznał, z˙ e jest to zasługa˛ Wren. Sprawiała, z˙ e od razu czuł si˛e przy niej swobodnie. Zdumiewała go niezwykła pewno´sc´ siebie tej dzikiej, niezale˙znej dziewczyny, najwyra´zniej zadowolonej ze swego z˙ ycia, nie skr˛epowanej z˙ adnymi wymaganiami i ograniczeniami, które mogłyby utrzyma´c ja˛ w ryzach. Była silna zarówno fizycznie, jak i duchowo, i ogromnie to w niej podziwiał. Stwierdzał, z˙ e chciałby posiada´c cho´cby czastk˛ ˛ e jej hartu ducha. — Co sadzisz ˛ o Walkerze? — zapytała po chwili. — Jest jaki´s odległy — odparł od razu. — Wcia˙ ˛z n˛ekaja˛ go demony, których nawet nie jestem w stanie zrozumie´c. Mówi o swojej nieufno´sci wobec elfiej magii i druidów, a jednak wydaje si˛e mie´c własna˛ magi˛e, która˛ posługuje si˛e do´sc´ swobodnie. Niezupełnie go rozumiem. Wren przekazała jego uwagi Garthowi, na co olbrzym odpowiedział kilkoma krótkimi ruchami rak. ˛ Dziewczyna spojrzała na niego Uwa˙znie, po czym powiedziała do Para: — Garth mówi, z˙ e Walker si˛e boi. . . — Skad ˛ to wie? — Par wydawał si˛e zaskoczony. — Po prostu wie. Poniewa˙z jest głuchy, intensywniej posługuje si˛e innymi zmysłami. Wykrywa uczucia ludzi szybciej ni˙z ty czy ja, nawet te ukryte. — W tym wypadku ma całkowita˛ racj˛e. — Skinał ˛ głowa.˛ — Walker si˛e boi. Sam mi to powiedział. Mówi, z˙ e boi si˛e tego, co mo˙ze oznacza´c cała ta sprawa z Allanonem. Dziwne, prawda? Trudno mi wyobrazi´c sobie co´s, co mogłoby przestraszy´c Walkera Boha. Wren przetłumaczyła to Garthowi, który jedynie wzruszył ramionami. Przez jaki´s czas siedzieli w milczeniu, ka˙zde zatopione we własnych my´slach. W ko´ncu Wren powiedziała: — Czy wiedziałe´s, z˙ e ten starzec, Coglin, był kiedy´s nauczycielem Walkera? — Sam ci to powiedział? — Par spojrzał na nia˛ ostro. — Wła´sciwie wyciagn˛ ˛ ełam to z niego. 143

— Nauczycielem czego, Wren? Magii? — Czego´s. — Jej ciemna twarz przybrała na chwil˛e nieobecny wyraz, a spojrzenie utkwiło w oddali. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mi˛edzy tymi dwoma jest wiele spraw, które, jak strach Walkera, sa˛ trzymane w ukryciu. Par, cho´c tego gło´sno nie powiedział, skłonny był si˛e z nia˛ zgodzi´c. Członkowie małej gromadki spali tej nocy spokojnie w cieniu Smoczych Z˛ebów, lecz przed s´witem obudzili si˛e pełni obaw. Nadchodzaca ˛ noc była pierwsza˛ noca˛ nowego ksi˛ez˙ yca; tej wła´snie nocy mieli si˛e spotka´c z duchem Allanona. Niecierpliwie krzatali ˛ si˛e przy swoich zaj˛eciach. Jedli posiłki, nie czujac ˛ ich smaku. Niewiele rozmawiali ze soba; ˛ kra˙ ˛zyli niespokojnie po obozie, wynajdujac ˛ sobie czynno´sci, które odciagn˛ ˛ ełyby ich my´sli od tego, co miało nastapi´ ˛ c. Był pogodny, bezchmurny dzie´n wypełniony zapachami upalnego lata i leniwym blaskiem słonecznym, dzie´n, jaki w innych okoliczno´sciach powitaliby z rado´scia,˛ lecz który tym razem wydawał si˛e im niesko´nczenie długi. Coglin pojawił si˛e znowu około południa, schodzac ˛ z gór jak obszarpany prorok złego przeznaczenia. Zbli˙zał si˛e do nich zakurzony i potargany, ze zmierzwionymi włosami i oczyma podkra˙ ˛zonymi z niewyspania. Powiedział im, z˙ e wszystko jest gotowe — cokolwiek mogło to oznacza´c — oraz z˙ e przyjdzie po nich po zapadni˛eciu zmroku. „Bad´ ˛ zcie gotowi”, nakazał. Pomimo nalega´n Ohmsfordów nie chciał powiedzie´c nic wi˛ecej i zniknał ˛ w ten sam sposób, w jaki si˛e pojawił. — Jak sadzicie, ˛ co robi tam na górze? — mruknał ˛ Coll do pozostałych, kiedy obszarpana posta´c stała si˛e czarnym punkcikiem w oddali, a potem zupełnie znikn˛eła. Sło´nce mozolnie posuwało si˛e ku zachodowi, jakby wlokło za soba˛ ła´ncuchy, i członkowie małej gromadki zamkn˛eli si˛e jeszcze wyra´zniej w sobie. Niesamowito´sc´ tego, co miało wkrótce nastapi´ ˛ c, stawała si˛e coraz bardziej oczywista; widmo czego´s tak potwornego, z˙ e samo rozmy´slanie o tym było przera˙zajace. ˛ Nawet Walker Boh, o którym mo˙zna było sadzi´ ˛ c, z˙ e perspektywa spotkania z cieniami i duchami nie jest dla niego niczym nowym, zagrzebał si˛e w sobie jak borsuk w swej norze i stał si˛e nieprzyst˛epny. Jednak˙ze po południu, przechadzajac ˛ si˛e po chłodniejszych partiach wzgórz otaczajacych ˛ z´ ródła, Par natknał ˛ si˛e na swego stryja. Zbli˙zajac ˛ si˛e do siebie, zwolnili kroku, po czym zatrzymali si˛e zupełnie i przygladali ˛ si˛e sobie w zakłopotaniu. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e rzeczywi´scie przyjdzie? — zapytał w ko´ncu Par. Blada twarz Walkera zasłoni˛eta była cz˛es´ciowo kapturem płaszcza, co utrudniało rozpoznanie jej wyrazu. — Przyjdzie — odparł. Par zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym powiedział: — Nie wiem, czego oczekiwa´c. — To nie ma znaczenia, Par. — Walker potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Czegokolwiek by´s oczekiwał, b˛edzie to za mało. To spotkanie b˛edzie odmienne od wszystkiego, 144

co jeste´s w stanie sobie wyobrazi´c, zapewniam ci˛e o tym. Druidzi zawsze byli mistrzami w czynieniu niespodzianek. — Spodziewasz si˛e najgorszego, nieprawda˙z? — Spodziewam si˛e. . . — Urwał, nie ko´nczac ˛ zdania. — Magii — rzekł Par. Tamten zmarszczył brwi. — Magii druidów. Sadzisz, ˛ z˙ e dzisiejszej nocy ja˛ ujrzymy, czy˙z nie? Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie mylisz. Mam nadziej˛e, z˙ e nadleci ona z hukiem, otwierajac ˛ wszystkie drzwi, jakie był przed nami zamkni˛ete, i poka˙ze nam, do czego magia jest naprawd˛e zdolna! U´smiech Walkera Boha, gdy z jego twarzy znikn˛eło zdumienie, był ironiczny. — Niektóre drzwi lepiej na zawsze pozostawi´c zamkni˛ete — rzekł cicho. — Dobrze zrobisz, je´sli b˛edziesz o tym pami˛etał. Na chwil˛e poło˙zył dło´n na ramieniu bratanka, po czym ruszył w milczeniu dalej swoja˛ droga.˛ Powoli zbli˙zał si˛e wieczór. Kiedy sło´nce zako´nczyło wreszcie swa˛ długa˛ podró˙z ku zachodowi i powoli chowało si˛e za horyzontem, członkowie małej gromadki wrócili do obozowiska na wieczorny posiłek. Morgan był rozgadany, co stanowiło u niego widoma˛ oznak˛e nerwowo´sci. Mówił bez przerwy o magii i mieczach oraz o wszelkiego rodzaju niesamowitych zdarzeniach, które Par miał nadziej˛e, nigdy nie nastapi ˛ a.˛ Pozostali przewa˙znie milczeli, jedzac ˛ bez słowa i rzucajac ˛ czujne spojrzenia na północ w stron˛e gór. Teel wcale nie chciała je´sc´ . Siedziała samotnie w cieniu drzew. Maska okrywajaca ˛ jej twarz była jak s´ciana oddzielajaca ˛ ja˛ do wszystkich. Nawet Steff zostawił ja˛ w spokoju. Zapadał zmrok i na niebie zacz˛eły si˛e zapala´c gwiazdy, z poczatku ˛ kilka pojedynczych tu i ówdzie, a potem coraz liczniejsze, a˙z w ko´ncu zapełniło si˛e nimi całe niebo. Nie było ksi˛ez˙ yca; był to ów zwiastowany czas, kiedy brat sło´nca oblekał si˛e w czer´n. Odgłosy dnia umilkły, a nocne pozostały wyciszone. Rozmowa nie kleiła si˛e i cisz˛e przerywały jedynie trzaski dobywajace ˛ si˛e z ogniska. Jedna lub dwie osoby paliły skr˛ety i w powietrzu rozchodził si˛e gryzacy ˛ zapach dymu. Morgan wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy Miecz Leah i w zamy´sleniu zaczał ˛ go polerowa´c. Wren i Garth karmili i szczotkowali konie. Walker oddalił si˛e kawałek s´cie˙zka˛ i stał, wpatrujac ˛ si˛e w góry. Pozostali siedzieli pogra˙ ˛zeni w my´slach. Wszyscy czekali. Była północ, kiedy Coglin po nich wrócił. Starzec wyłonił si˛e z mroku jak duch, ukazujac ˛ si˛e tak nagle, z˙ e wszyscy si˛e przestraszyli. Nikt, nawet Walker, nie widział, jak nadchodzi. — Ju˙z czas — oznajmił. W milczeniu podnie´sli si˛e na nogi i ruszyli za nim. Poprowadził ich s´cie˙zka˛ w gór˛e, z ich obozowiska w g˛estniejace ˛ cienie Smoczych Z˛ebów. Gwiazdy s´wieciły jasno w górze, kiedy wyruszali, lecz wkrótce otoczyły ich góry, pogra˙ ˛zajac ˛ cała˛ gromadk˛e w mroku. Coglin nie zwolnił; zdawał si˛e mie´c oczy kota. Jego 145

podopieczni usiłowali dotrzyma´c mu kroku. Par, Coll i Morgan znajdowali si˛e najbli˙zej starca, potem szli Wren i Garth, za nimi Steff i Teel, a Walker Boh zamykał pochód. Gdy dotarli do pierwszych wierzchołków, s´cie˙zka stała si˛e bardziej stroma i posuwali si˛e waskim ˛ wawozem, ˛ który otwierał si˛e jak kiesze´n na góry. Było tu cicho, tak cicho, z˙ e pnac ˛ si˛e w gór˛e, słyszeli nawzajem swoje oddechy. Mijały minuty. Głazy i s´ciany urwisk utrudniały ich pochód, s´cie˙zka przed nimi wiła si˛e jak wa˙ ˛z. Całe góry pokryte były pokruszonymi odłamkami skał i wspinajac ˛ si˛e, musieli przez nie przełazi´c. Mimo to Coglin parł niestrudzenie naprzód. Par potknał ˛ si˛e i zadrapał kolana, przekonujac ˛ si˛e, z˙ e kraw˛edzie głazów sa˛ ostre jak szkło. Wiele z nich miało dziwny połyskliwie czarny kolor, przywodzacy ˛ na my´sl w˛egiel. Z ciekawo´sci podniósł kamyk i wło˙zył go sobie do kieszeni. Potem góry przed nimi rozstapiły ˛ si˛e nagle i wyszli na skraj doliny Shale. Była to rozległa, płytka niecka usłana kamieniami połyskujacymi ˛ ta˛ sama˛ szklista˛ czernia,˛ co okruch skalny, który Par wło˙zył sobie do kieszeni. W dolinie nic nie rosło; była pozbawiona z˙ ycia. Jej s´rodek zajmowało jezioro, którego zielonkawoczarne wody wirowały leniwie na całym bezwietrznym obszarze. Coglin zatrzymał si˛e na chwil˛e i spojrzał na nich do tyłu. — Hadeshorn — wyszeptał. — Mieszkanie duchów minionych wieków, druidów z przeszło´sci. — Jego pomarszczona stara twarz miała niemal nabo˙zny wyraz. Nast˛epnie odwrócił si˛e i poprowadził ich w głab ˛ doliny. Wyjawszy ˛ odgłos ich oddechów i szuranie butów na kamieniach, dolina równie˙z pogra˙ ˛zona była w milczeniu. Echa ich porusze´n igrały w´sród ciszy jak dzieci bawiace ˛ si˛e w gnu´snym upale letniego dnia. Oczy rozgladały ˛ si˛e czujnie, poszukujac ˛ duchów tam, gdzie ich nie było, dopatrujac ˛ si˛e w ka˙zdym cieniu z˙ ywej istoty. Panowało tu dziwne ciepło, jakby upał dnia został pochwycony i zatrzymany pod szklanym kloszem na cała˛ chłodna˛ noc. Par poczuł, jak po plecach spływa mu stru˙zka potu. Wkrótce znale´zli si˛e na dnie doliny. Zbici w zwarta˛ gromad˛e posuwali si˛e w stron˛e jeziora. Wyra´zniej widzieli teraz ruch wody, jej zawirowania zachodzace ˛ na siebie nawzajem, przypadkowe, samowolne. Słyszeli plusk male´nkich fal uderzajacych ˛ o brzeg. W powietrzu unosił si˛e intensywny zapach uwiadu ˛ i rozkładu. Znajdowali si˛e jeszcze kilkadziesiat ˛ metrów od brzegu, kiedy Coglin zatrzymał ich w miejscu, unoszac ˛ ostrzegawczo obydwie r˛ece. — Nie ruszajcie si˛e teraz Nie podchod´zcie bli˙zej. Wody Hadeshornu sa˛ zabójcze dla s´miertelnych istot, ich dotyk jest trujacy! ˛ — Przykucnał ˛ i poło˙zył palec na ustach, jakby uciszał dziecko. Zrobili tak, jak im kazał, naprawd˛e czujac ˛ si˛e dzie´cmi wobec drzemiacej ˛ obok pot˛egi. Wyczuwali ja˛ wszyscy jak co´s dotykalnego, wiszacego ˛ w powietrzu jak dym z ogniska. Pozostali na miejscu, czujni, niespokojni, wypełnieni podziwem zmieszanym z wahaniem. Nikt si˛e nie odzywał. Gwie´zdziste niebo rozpo´scierało si˛e bez ko´nca nad ich głowami, rozpi˛ete jak baldachim od horyzontu po horyzont, 146

i wydawało si˛e, jakby całe niebiosa skupiły uwag˛e na tej dolinie, tym jeziorze i ich dziewi˛eciorgu, wypatrujacych ˛ bacznie. W ko´ncu Coglin podniósł si˛e i wrócił do nich, dajac ˛ im znaki ptasimi ruchami rak, ˛ by zgromadzili si˛e wokół niego. Gdy ustawili si˛e w ciasny krag, ˛ zetkni˛eci z soba˛ ramionami, przemówił: — Allanon przyb˛edzie tu˙z przed s´witem — Przenikliwe, stare oczy spogladały ˛ ˙ na nich z powaga.˛ — Zyczy sobie, z˙ ebym ja z wami najpierw rozmawiał. Nie jest ju˙z tym, kim był za z˙ ycia. Jest teraz tylko cieniem. Jego obecno´sc´ na tym s´wiecie jest ulotna jak tchnienie wiatru. Ka˙zde przyj´scie z krainy duchów wymaga od niego ogromnego wysiłku. Mo˙ze tu przebywa´c zaledwie krótka˛ chwil˛e. Musi roztropnie korzysta´c z czasu, jaki jest mu dany. Tym razem u˙zyje go na wyja´snienie, do czego jeste´scie mu potrzebni. Mnie pozostawił zadanie wytłumaczenia wam, dlaczego ta potrzeba istnieje. Mam wam opowiedzie´c o cieniowcach. — Rozmawiałe´s z nim — zapytał szybko Walker Boh. Coghn nie odpowiedział. — Czemu czekałe´s a˙z dotad, ˛ z˙ eby nam opowiedzie´c o cieniowcach? — Par był nagle poirytowany — Czemu wła´snie teraz, Coglinie, skoro mogłe´s to zrobi´c wcze´sniej. Starzec potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jednocze´snie z wyrazem dezaprobaty i pobła˙zania na twarzy. — Nie było mi wolno, chłopcze. Do czasu, a˙z zgromadz˛e was wszystkich razem. — Wykr˛ety — mruknał ˛ Walker i z niesmakiem pokr˛ecił głowa˛ Starzec nie zwrócił na niego uwagi. — My´sl sobie, co chcesz, tylko słuchaj. Oto, co Allanon chciał, z˙ ebym wam powiedział o ciemowcach Sa˛ złem trudnym do wyobra˙zenia. Nie sa˛ jedynie pogłoskami i legendami, jak z˙ yczyliby sobie ludzie, lecz istotami równie realnymi jak wy czy ja. Zrodziły si˛e z okoliczno´sci, której Allanon w całej swej madro´ ˛ sci i przezorno´sci nie przewidział. Opu´sciwszy s´wiat s´miertelnych ludzi, sadził, ˛ z˙ e epoka magii dobiega ko´nca i rozpoczyna si˛e nowa era. Lord Warlock ju˙z nie z˙ ył. ´ Demony z dawnego s´wiata czarów znowu były uwi˛ezione za Scian a˛ Zakazu, Ildatch została zniszczona, Paranor przeszedł do historii i ostatni z druidów mieli odej´sc´ tam wraz z nim. Wydawało si˛e, ze magia przestała by´c potrzebna. — Magia nigdy nie przestanie by´c potrzebna — cicho rzekł Walter. Starzec znowu nie zwrócił na niego uwagi. — Cieniowce sa˛ wynaturzeniem. Sa˛ magia˛ powstała˛ ze stosowania innych magii, pozostało´scia˛ po czym´s, co było wcze´sniej. Ich poczatek ˛ stanowił zasiew, który le˙zał u´spiony w obr˛ebie czterech krain, nie wykryty w czasach Allanona, zasiew, który o˙zył dopiero, kiedy znikn˛eli druidzi i chroniace ˛ ich moce. Nikt nie mógł wiedzie´c, z˙ e istnieja,˛ nawet Allanon. Były szczatkami ˛ dawnej magii, równie niewidocznymi jak kurz na polnej drodze. 147

˙ cie— Poczekaj chwil˛e — przerwał mu Par — Co ty mówisz, Coglinie? Ze niowce sa˛ jedynie resztkami jakiej´s zabłakanej ˛ magii? Coglin odetchnał ˛ gł˛eboko, krzy˙zujac ˛ r˛ece na piersi. — Chłopcze, mówiłem ci ju˙z kiedy´s, ze pomimo całej swej władzy nad magia,˛ wcia˙ ˛z niewiele o niej wiesz. Magia jest tak samo siła˛ natury jak ogie´n we wn˛etrzu ziemi, przypływy oceanu, wichury pustoszace ˛ lasy albo głód wyniszczajacy ˛ całe narody. Nie pojawia si˛e, by potem znikna´ ˛c bez s´ladu. Pomy´sl. Co stało si˛e z Wilem Ohmsfordem i jego władza˛ nad Kamieniami Elfów, kiedy jego elfia krew przestała wystarcza´c, by zapewni´c mu t˛e władz˛e? Pozostawiła jako swój osad magiczna˛ pie´sn´ , która z˙ yła dalej w twoich przodkach! Czy była to nic nie znaczaca ˛ magia? Wszelkie zastosowania magii maja˛ skutki wykraczajace ˛ poza dora´zna˛ chwil˛e. I wszystkie one sa˛ istotne. — Jaka magia stworzyła cieniowce? — zapytał Coll, którego szeroka twarz nie zdradzała z˙ adnych uczu´c. — Allanon tego nie wie — Starzec pokr˛ecił siwa˛ głowa˛ — Nie mo˙zna mie´c z˙ adnej pewno´sci. Mogło si˛e to zdarzy´c kiedykolwiek za z˙ ycia Shei Ohmsforda i jego potomków. W tamtych czasach magia zawsze była w u˙zyciu, tak˙ze ta zła. Cieniowce mogły si˛e narodzi´c z ka˙zdej jej cz˛es´ci — Umilkł na chwil˛e — Z poczatku ˛ cieniowce były niczym. Były szczatkami ˛ zu˙zytej magii. W jaki´s sposób przetrwały, gdy˙z nie wiedziano o ich istnieniu. Dopiero po odej´sciu Allanona i znikni˛eciu Paranoru pojawiły si˛e w czterech krainach i zacz˛eły rosna´ ˛c w sił˛e. Istniała ju˙z wówczas pró˙znia w porzadku ˛ rzeczy. Pustka zawsze musi si˛e wypełni´c i cieniowce wkrótce ja˛ wypełniły. — Nie rozumiem — szybko powiedział Par. — Jaka˛ pró˙zni˛e masz na my´sli? — I czemu Allanon nie powiedział, z˙ e to si˛e wydarzy? — dodała Wren. Starzec uniósł w gór˛e palce i w trakcie mówienia zaczał ˛ odgina´c je jeden po drugim ku dołowi. ˙ — Zycie zawsze przebiegało cyklicznie. Moc przychodzi i odchodzi; przybiera rozmaite postaci. Kiedy´s nauka dawała ludzko´sci moc. Od pewnego czasu tym czym´s jest magia. Allanon przewidział powrót nauki jako no´snika post˛epu, zwłaszcza po znikni˛eciu druidów i Paranoru. Taka miała by´c nadchodzaca ˛ epoka. Lecz rozwój nauki nie nastapił ˛ do´sc´ szybko, by wypełni´c pró˙zni˛e. Cz˛es´ciowo z winy federacji. Utrzymała ona w stanie nienaruszonym stare zwyczaje; zakazała stosowania wszelkiego rodzaju mocy oprócz swej własnej, a ta była prymitywna i wojownicza. Rozszerzyła swa˛ władz˛e na całe cztery krainy, a˙z w ko´ncu wszyscy jej podlegali. Elfy równie˙z miały wpływ na bieg spraw, lecz z przyczyn, których wcia˙ ˛z jeszcze nie znamy, znikn˛eły. Były siła˛ równowa˙zac ˛ a,˛ ostatnim ludem z dawnego s´wiata czarów. Ich obecno´sc´ była nieodzowna, je´sli przej´scie od magii do nauki miało si˛e odby´c bez wstrzasów. ˛ — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Lecz nawet gdyby elfy pozostały w s´wiecie ludzi, a federacja była mniej pot˛ez˙ na, cieniowce mogłyby si˛e narodzi´c. Pró˙znia pojawiła si˛e w momencie odej´scia druidów. Nie 148

było na to rady. Westchnał. ˛ — Allanon nie przewidział tego, cho´c powinien był. Nie spodziewał si˛e wynaturzenia tak wielkiego, jakim okazały si˛e cieniowce. Gdy jeszcze z˙ ył, robił, co w jego mocy, by zapewni´c czterem krainom bezpiecze´nstwo, a utrzymywał si˛e przy z˙ yciu, jak długo to było mo˙zliwe. — Widocznie to nie wystarczyło — zgry´zliwie zauwa˙zył Walker. Coglin spojrzał na niego; w jego głosie wyczuwalny był gniew. — No có˙z, Walkerze Bohu, by´c mo˙ze pewnego dnia b˛edziesz miał sposobno´sc´ udowodni´c, z˙ e potrafisz to zrobi´c lepiej. Nastapiła ˛ chwila pełnego napi˛ecia milczenia, gdy dwaj m˛ez˙ czy´zni stali naprzeciw siebie w ciemno´sci. W ko´ncu Coglin odwrócił wzrok. ˙ a˛ kosztem — Musicie zrozumie´c, czym sa˛ cieniowce. Sa˛ paso˙zytami. Zyj s´miertelnych stworze´n. Sa˛ magia˛ z˙ erujac ˛ a˛ na z˙ ywych istotach. Wnikaja˛ w nie, wchłaniaja˛ i staja˛ si˛e nimi. Lecz z jakiego´s powodu wynik nie zawsze jest ten sam. Młody Parze, przypomnij sobie le´sna˛ kobiet˛e, na która˛ ty i Coll natkn˛eli´scie si˛e w czasie naszego pierwszego spotkania. Była ona cieniowcem bardziej oczywistej odmiany, s´miertelna˛ niegdy´s istota,˛ która została zaka˙zona, wyniszczonym stworzeniem, nie bardziej mogacym ˛ sobie pomóc ni˙z zwierz˛e zara˙zone w´scieklizna.˛ A czy pami˛etasz tamta˛ mała˛ dziewczynk˛e w górach Toffer? Lekko pogładził palcami policzek Para. Chłopiec od razu przypomniał sobie potwora, któremu wydały go paj˛eczaki. Czuł, jak przyciska si˛e do niego, błagajac: ˛ „przytul mnie, przytul mnie”, pragnac ˛ rozpaczliwie, z˙ eby go objał. ˛ Wzdrygnał ˛ si˛e, poruszony intensywno´scia˛ wspomnienia. Dło´n Coglina zacisn˛eła si˛e mocno na jego ramieniu. — To tak˙ze był cieniowiec, ale taki, którego niełatwo rozpozna´c. W ró˙znym stopniu upodabniaja˛ si˛e do nas, ukryte w ludzkiej postaci. Wyglad ˛ i zachowanie niektórych sa˛ groteskowe; te sa˛ łatwe do rozpoznania. Inne o wiele trudniej jest przejrze´c. — Ale dlaczego istnieja˛ i takie, i takie? — zapytał niepewnie Par. Czoło Coglina zmarszczyło si˛e. — Tego równie˙z Allanon nie wie. Cieniowce zachowały swój sekret nawet przed nim. — Przez długa˛ chwil˛e starzec spogladał ˛ w bok, po czym jego wzrok znowu spoczał ˛ na nich. Na jego twarzy malowała si˛e rozpacz. — To jest jak zaraza. Choroba rozprzestrzenia si˛e, a˙z w ko´ncu liczba dotkni˛etych nia˛ staje si˛e olbrzymia. Ka˙zdy cieniowiec potrafi przekazywa´c chorob˛e. Ich magia pozwala im przełamywa´c niemal ka˙zda˛ obron˛e. Im wi˛ecej ich jest, tym staja˛ si˛e silniejsze. Co by´s zrobił, z˙ eby powstrzyma´c zaraz˛e, której z´ ródło jest nieznane, objawy nie do wykrycia, zanim choroba nie rozwinie si˛e na dobre, a lekarstwo na nia˛ pozostaje tajemnica? ˛ W ciszy, która zapadła, członkowie małej gromadki wymieniali niespokojne spojrzenia. W ko´ncu Wren zapytała:

149

— Czy to, co robia,˛ ma jaki´s cel, Coglinie? Poza samym zara˙zaniem z˙ ywych istot? Czy my´sla˛ tak jak ty i ja, czy sa.˛ . . bezrozumne? Par patrzył na dziewczyn˛e z nieukrywanym podziwem. Było to najmadrzejsze ˛ pytanie, jakie którekolwiek z nich zadało. On powinien był je zada´c. Coglin powoli zacierał dłonie. — My´sla˛ jak ty i ja, i z pewno´scia˛ to, co robia,˛ ma jaki´s cel. Niejasne jest jednak jaki. — Chca˛ nas zniszczy´c — rzucił ostro Morgan. — Czy to nie wystarczajacy ˛ cel? Coglin pokr˛ecił gowa.˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e chca˛ jeszcze czego´s wi˛ecej. Nagle Par zaczał ˛ przypomina´c sobie sny zesłane przez Allanona, wizje koszmarnego s´wiata, w którym wszystko było sczerniałe i uschni˛ete, a z˙ ycie przybrało ledwie rozpoznawalne formy. Zaczerwienione oczy połyskiwały jak drobiny z˙ aru, a przez obłoki popiołu i dymu przemykały cieniste postaci. U´swiadomił sobie, z˙ e do tego wła´snie chca˛ doprowadzi´c cieniowce. W jaki jednak sposób mogły urzeczywistni´c taka˛ wizj˛e? Bezwiednie spojrzał na Wren i odnalazł swoje pytanie odbite w jej oczach. Instynktownie rozpoznał jej my´sli. Równie˙z w oczach Walkera Boha ujrzał to pytanie. Dzielili te same sny i wiazały ˛ ich one ze soba˛ tak mocno, z˙ e przez chwil˛e mieli te same my´sli. Twarz Coglina uniosła si˛e nieco, wyłaniajac ˛ si˛e z mroku, który ja˛ okrywał. — Co´s prowadzi cieniowce — wyszeptał. — Istnieje moc przerastajaca ˛ wszystko, co znamy. . . Zdanie zamarło mu na ustach, urwane i niedoko´nczone, jakby głos odmówił mu posłusze´nstwa. Jego słuchacze wymienili spojrzenia. — Co zrobimy? — zapytała w ko´ncu Wren. Starzec podniósł si˛e ostro˙znie. — To, po co tutaj przybyli´smy: wysłuchamy, co Allanon ma nam do powiedzenia. Oddalił si˛e ci˛ez˙ kim krokiem i nikt nie próbował go zatrzyma´c.

XV Rozeszli si˛e potem, odłaczaj ˛ ac ˛ si˛e jeden po drugim od pozostałych, wynajdujac ˛ sobie samotne zakatki, ˛ gdzie mogli odda´c si˛e własnym my´slom. Spojrzenia w˛edrowały niespokojnie po l´sniacym ˛ kobiercu czarnych skał doliny, lecz za ka˙zdym razem powracały ku Hadeshornowi, uwa˙znie przeszukujac ˛ leniwie kotłujace ˛ si˛e wody, wypatrujac ˛ oznak jakiego´s nowego ruchu. Nie było z˙ adnego. By´c mo˙ze nic si˛e nie zdarzy, pomy´slał Par. By´c mo˙ze wszystko to było jednak kłamstwem. Poczuł, w piersiach ucisk od przemieszanych uczu´c zawodu i ulgi i zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. Coll znajdował si˛e o niecałe dziesi˛ec´ kroków od niego, lecz powstrzymywał si˛e od patrzenia w jego stron˛e. Chciał by´c sam. Były rzeczy wymagajace ˛ przemy´slenia i Coll jedynie by go rozpraszał. To zabawne, jak wiele wysiłku wkładał od poczatku ˛ wyprawy w trzymanie si˛e z dala od brata, pomy´slał nagle. Mo˙ze było tak, poniewa˙z si˛e o niego bał. . . Raz jeszcze, tym razem ze zło´scia,˛ zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. Coglin — to dopiero była zagadka. Kim był ten starzec, który zdawał si˛e wiedzie´c tak wiele o wszystkim? Sam podawał si˛e za nieudanego druida, wysłannika Allanona. Lecz te zwi˛ezłe okre´slenia wydawały si˛e bardzo nie´scisłe. Par był pewien, z˙ e starzec nie mówi o sobie wszystkiego. Za jego zwiazkami ˛ z Allanonem i Walkerem Bohem kryła si˛e historia jakich´s zdarze´n, które dla reszty z nich pozostawały tajemnica.˛ Allanon nie zwróciłby si˛e o pomoc do nieudanego druida, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Istniała jaka´s przyczyna udziału starca w tym spotkaniu, której z˙ adne z nich nie znało. Spojrzał ostro˙znie na Coglina, stojacego ˛ niepokojaco ˛ blisko wód Hadeshornu. Jakim´s sposobem wiedział wszystko o cieniowcach. Wi˛ecej ni˙z raz rozmawiał równie˙z z Allanonem. Był jedynym z˙ yjacym ˛ człowiekiem, który z nim rozmawiał od czasu s´mierci druida przed trzystu laty. Par my´slał przez chwil˛e o opowie´sciach o Coglinie z czasów Brin Ohmsford — na wpół oszalałym wówczas starcu, posługujacym ˛ si˛e magia˛ przeciw widmom Mord w taki sam sposób, w jaki mógłby u˙zywa´c miotły do walki z kurzem — taki jego obraz wyłaniał si˛e z opowie´sci. Teraz był ju˙z jednak inny. Panował nad soba.˛ Był wprawdzie zdziwaczały i ekscen151

tryczny, lecz zwykle opanowany. Wiedział, co robi, wystarczajaco ˛ dobrze, z˙ eby nie by´c z tego specjalnie zadowolonym. Oczywi´scie nie mówił tego. Ale Par nie był s´lepy. Gdzie´s daleko na nocnym niebie rozbłysło s´wiatło, chwilowa jasno´sc´ , która natychmiast znowu zgasła. Jakie´s z˙ ycie sko´nczyło si˛e, jakie´s nowe si˛e zacz˛eło, zwykła była mawia´c jego matka. Westchnał. ˛ Rzadko my´slał o swoich rodzicach od czasu ucieczki z Varfleet. Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Zastanawiał si˛e, czy dobrze si˛e miewaja.˛ Czy jeszcze kiedy´s ich zobaczy. Z determinacja˛ zacisnał ˛ usta. Oczywi´scie, z˙ e zobaczy! Wszystko b˛edzie dobrze. Allanon udzieli mu odpowiedzi — o zastosowaniach pie´sni, przyczynach snów, o tym, co nale˙zy zrobi´c w zwiazku ˛ z cieniowcami i federacja.˛ . . o wszystkich tych rzeczach. Allanon b˛edzie to wiedział. Czas płynał, ˛ minuta za minuta,˛ godzina za godzina,˛ i powoli zbli˙zał si˛e s´wit. Par podszedł do Colla, z˙ eby z nim porozmawia´c. Chciał teraz by´c blisko brata. Pozostali poruszali si˛e niespokojnie, przeciagali ˛ si˛e i chodzili z miejsca na miejsce. Powieki zaczynały cia˙ ˛zy´c, a zmysły stawały si˛e ot˛epiałe. Daleko na wschodzie, nad czarna˛ linia˛ horyzontu, pojawiły si˛e pierwsze przebłyski nadchodzacego ˛ s´witu. Nie przyjdzie, pomy´slał Par z rezygnacja.˛ Jak gdyby w odpowiedzi wody Hadeshornu spi˛etrzyły si˛e, a cała dolina zadr˙zała, jakby co´s pod nia˛ si˛e przebudziło. Skały przesuwały si˛e ze zgrzytem i członkowie małej gromadki, strwo˙zeni, przypadli do ziemi. Jezioro zacz˛eło si˛e gotowa´c, jego wody zakotłowały si˛e i wysoko w gór˛e z ostrym sykiem wystrzelił słup wodnego pyłu. Rozległy si˛e głosy, nieludzkie i przepełnione t˛esknota.˛ Dobywały si˛e spod ziemi, usiłujac ˛ uwolni´c si˛e z okowów niewidocznych dla dziewiatki ˛ przybyszów zgromadzonych w dolinie, które jednak oni potrafili sobie a˙z nazbyt dobrze wyobrazi´c. Na ten odgłos Walker wyrzucił w gór˛e ramiona, rozsypujac ˛ drobiny srebrzystego pyłu, który zapłonał ˛ blaskiem tworzac ˛ ochronna˛ zasłon˛e. Pozostali zakryli dło´nmi uszy, lecz nic nie było w stanie stłumi´c tego d´zwi˛eku. Potem ziemia zacz˛eła grzmie´c i huk dobywajacy ˛ si˛e z jej gł˛ebi zagłuszył nawet tamte krzyki. Chude jak patyk rami˛e Coglina uniosło si˛e, wskazujac ˛ jezioro. Hadeshorn przeistoczył si˛e w jeden wielki odm˛et, jego wody zakotłowały si˛e w´sciekle i z gł˛ebin wyłonił si˛e. . . — Allanon! — wykrzyknał ˛ podniecony Par w´sród rozszalałego zgiełku. Rzeczywi´scie był to druid. Rozpoznali go od razu, wszyscy. Pami˛etali go z opowie´sci sprzed trzystu lat; rozpoznali go w najgł˛ebszym zakatku ˛ swej duszy, skad ˛ szepce niezłomna pewno´sc´ . Uniósł si˛e w nocne powietrze, otoczony s´wietlista˛ po´swiata,˛ uwolniony w jaki´s sposób z wód Hadeshornu. Wynurzył si˛e z jeziora i stanał ˛ na jego powierzchni, duch z jakiego´s podziemnego s´wiata, szary i przezroczysty, mieniacy ˛ si˛e słabo na tle ciemno´sci. Od stóp do głów spowity 152

był w płaszcz z kapturem — wysoki i pot˛ez˙ ny cie´n człowieka, którym był niegdy´s. Jego długa, brodata twarz o wyrazistych rysach zwrócona była w ich stron˛e, a przenikliwe oczy nicowały ich dusze, poddajac ˛ je badaniu i osadowi. ˛ Par Ohmsford zadr˙zał. Wody przestały si˛e kotłowa´c, zgiełk ustał, zawodzenie przebrzmiało w´sród ciszy, która jeszcze długo unosiła si˛e nad całym przestworem doliny. Cie´n ruszył w ich stron˛e, wyra´znie bez po´spiechu, jakby chciał zada´c kłam słowom Coglina, z˙ e mo˙ze jedynie krótka˛ chwil˛e przebywa´c w s´wiecie ludzi. Jego spojrzenie ani na moment nie oderwało si˛e od ich oczu. Par nigdy przedtem nie był tak przeraz˙ ony. Chciał ucieka´c. Chciał biec co sił w nogach, lecz stał wro´sni˛ety w ziemi˛e, niezdolny do uczynienia kroku. Cie´n podszedł do skraju wody i zatrzymał si˛e. Gdzie´s z gł˛ebi własnych my´sli członkowie małej gromadki usłyszeli, jak mówi: „Jestem Allanonem, który był”. Powietrze wypełnił szept, głosy nie˙zyjacych ˛ istot powtarzajace ˛ jak echo słowa cienia. „Przywoływałem was do siebie w waszych snach: Para, Wren i Walkera. Dzieci Shannary, zostały´scie do mnie wezwane. Koło czasu znowu si˛e obróciło: magia narodzi si˛e na nowo, zaufanie, jakim was obdarzono, zostanie uczczone, wiele rzeczy rozpocznie si˛e i zako´nczy”. Głos w ich wn˛etrzu, niski i d´zwi˛eczny, stał si˛e ochrypły od uczu´c, które przejmowały do gł˛ebi. „Nadchodza˛ cieniowce. Nadchodza˛ z obietnica˛ zniszczenia, nadciagaj ˛ a˛ nad cztery krainy z pewno´scia˛ dnia nast˛epujacego ˛ po nocy”. Nastapiła ˛ chwila ciszy, kiedy szczupłe dłonie cienia utkały wizj˛e jego słów z materii nocnego powietrza, tkanin˛e, która zawisła, mieniac ˛ si˛e jasnymi barwami na tle mglistej ciemno´sci. Sny, które im zesłał, o˙zyły, obrazy koszmarnego szale´nstwa. Po chwili rozmyły si˛e i znikn˛eły. Głos szeptał bezgło´snie. „Tak b˛edzie, je´sli nie usłuchacie”. Par czuł, jak słowa te rozbrzmiewaja˛ w całym jego ciele jak grzmienie ziemi. Chciał spojrze´c na pozostałych, chciał zobaczy´c wyraz malujacy ˛ si˛e na ich twarzach, lecz głos cienia utrzymywał go w swej władzy, nie pozwalajac ˛ mu si˛e poruszy´c. Inaczej było z Walkerem Bohem. Jego głos był równie lodowaty jak głos cienia. — Powiedz nam, czego chcesz, Allanonie! Niech si˛e to raz sko´nczy! — Ołowiane spojrzenie Allanona przeniosło si˛e na ciemna˛ posta´c i zatrzymało na niej. Walker Boh mimo woli zatoczył si˛e o krok do tyłu. Cie´n wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. „Zniszczcie cieniowce! Osłabiaja˛ one ludzi, wpełzaja˛ do ich ciał, przybieraja˛ wedle woli ich posta´c, stajac ˛ si˛e nimi, wykorzystujac ˛ ich, zmieniajac ˛ si˛e w nieforemnego olbrzyma i oszalała˛ le´sna˛ kobiet˛e, których ju˙z spotkali´scie, i w inne 153

jeszcze istoty. Nikt tego nie powstrzymuje. Nikt tego nie powstrzyma, je´sli nie wy”. — Ale co mamy zrobi´c? — zapytał od razu Par prawie bez zastanowienia. Cie´n był niemal dotykalny, kiedy si˛e pojawił, jak duch, który oblekł si˛e znowu w pełni˛e z˙ ycia. Lecz jego zarysy zaczynały ju˙z si˛e rozmywa´c i ten, który był niegdy´s Allanonem, stał si˛e przezroczysty i ulotny jak dym. „Dziecko Shannary. Je´sli cieniowce maja˛ zosta´c zniszczone, trzeba przywróci´c równowag˛e — nie na jaki´s czas, nie tylko w tej epoce, lecz na zawsze. Potrzebna jest magia. Magia, która poło˙zy kres temu marnotrawstwu z˙ ycia. Magia, która odbuduje podstawy ludzkiej egzystencji w s´miertelnym s´wiecie. Magia jest waszym dziedzictwem: twoim, Wren i Walkera. Musicie to przyja´ ˛c do wiadomo´sci i zaakceptowa´c”. Hadeshorn znowu zaczał ˛ si˛e gotowa´c i członkowie małej gromadki cofn˛eli si˛e przed jego sykiem i buchajacym ˛ z niego pyłem wodnym — wszyscy oprócz Coglina, który stał nieruchomo jak głaz, z głowa˛ zwieszona˛ na watłej ˛ piersi. Cie´n Allanona zdawał si˛e rozrasta´c nagle na tle nocnego nieba, unoszac ˛ si˛e do góry przed ich oczami. Szaty rozpostarły si˛e szeroko. Oczy cienia spocz˛eły na Parze i chłopiec poczuł, jak d´zgni˛ecie niewidzialnego palca przeszywa mu pier´s. „Parze Ohmsfordzie, powierniku obietnicy pie´sni, powierzam ci zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Tylko dzi˛eki Mieczowi prawda mo˙ze zosta´c odkryta i tylko dzi˛eki prawdzie cieniowce zostana˛ pokonane. Podejmij Miecz, Parze; władaj nim zgodnie z nakazami swego serca, a dane ci b˛edzie odkrycie prawdy o cieniowcach”. — Oczy przesun˛eły si˛e. — „Wren, córko ukrytych, zapomnianych z˙ ywotów, twoje zadanie jest równie wa˙zne. Krainy oraz ich ludno´sc´ nie moga˛ zosta´c uzdrowione bez czarodziejskiej mocy elfów. Odnajd´z je i przywró´c je s´wiatu ludzi. Odnajd´z je. Tylko wówczas choroba b˛edzie mogła zosta´c przezwyci˛ez˙ ona”. Hadeshorn zaniósł si˛e gło´snym pomrukiem. „Ty, Walkerze Bohu, człowieku bez wiary, szukaj tej wiary oraz zrozumienia koniecznego do jej podtrzymania. Znajd´z ostatnie lekarstwo potrzebne do uzdrowienia krain. Znajd´z zaginiony Paranor i przywró´c do z˙ ycia druidów”. Na twarzach wszystkich malowało si˛e zdumienie, które na chwil˛e powstrzymało okrzyki niedowierzania wyrywajace ˛ im si˛e z piersi. Potem jednak wszyscy naraz zacz˛eli wrzeszcze´c, przy czym ich słowa zagłuszały si˛e nawzajem, gdy ka˙zde usiłowało przebi´c si˛e przez zgiełk. Lecz okrzyki ustały natychmiast, kiedy cie´n rozło˙zył ramiona w szerokim ge´scie, który sprawił, z˙ e ziemia znowu zacz˛eła grzmie´c. „Przesta´ncie!” Wody Hadeshornu pieniły si˛e i syczały za jego plecami, gdy stał zwrócony w ich stron˛e. Na wschodzie zaczynało si˛e przeja´snia´c; lada chwila mógł nasta´c s´wit. Głos cienia znów stał si˛e szeptem. 154

˙ „Chcieliby´scie wiedzie´c wi˛ecej. Zyczyłbym sobie, aby tak mogło by´c. Powiedziałem wam jednak wszystko, co mogłem. Nie mog˛e powiedzie´c wi˛ecej. Brak mi po s´mierci tej mocy, jaka˛ posiadałem za z˙ ycia. Wolno mi widzie´c jedynie fragmenty s´wiata, który był, oraz przyszło´sci, która nadejdzie. Nie jestem w stanie odnale´zc´ tego, co jest ukryte przed wami, gdy˙z jestem zamkni˛ety w s´wiecie, w którym materia ma niewielkie znaczenie. Ka˙zdego dnia moja pami˛ec´ o tym staje si˛e coraz słabsza. Przeczuwam to, co jest, oraz to, co jest mo˙zliwe; to musi wystarczy´c. Dlatego słuchajcie mnie uwa˙znie. Nie mog˛e z wami pój´sc´ . Nie mog˛e was poprowadzi´c. Nie mog˛e odpowiedzie´c na pytania, z którymi przyszli´scie: ani o magii, ani o rodzinie, ani o was samych. Wszystko to musicie zrobi´c sami. Mój czas w czterech krainach przeminał, ˛ dzieci Shannary. To, co kiedy´s si˛e stało z Bremenem, teraz stało si˛e ze mna.˛ Nie jestem skuty ła´ncuchami niepowodzenia ´ jak on, lecz jednak jestem skuty. Smier´ c stanowi granic˛e zarówno czasu, jak i istnienia. Ja nale˙ze˛ do przeszło´sci. Przyszło´sc´ czterech krain jest w waszych r˛ekach i tylko w waszych”. — Lecz wymagasz od nas niemo˙zliwego! — rozpaczliwie wykrzykn˛eła Wren. — Gorzej jeszcze! Wymagasz rzeczy, które nigdy nie powinny si˛e zdarzy´c! — grzmiał Walker. — Druidzi maja˛ zosta´c wskrzeszeni? Paranor podniesiony z ruin? Cie´n odpowiedział cichym głosem: „Prosz˛e o to, co musi si˛e sta´c. Posiadacie zdolno´sci, odwag˛e, prawo i pragnienie konieczne do zrobienia tego, o co was prosz˛e. Uwierzcie w to, co wam mówiłem. Zróbcie, jak powiedziałem. Wówczas cieniowce zostana˛ zniszczone!” Par czuł, jak rozpacz s´ciska go za gardło. Duch Allanona zaczał ˛ si˛e rozpływa´c. — Gdzie mamy szuka´c? — wykrzyknał ˛ goraczkowo. ˛ — Gdzie mamy rozpocza´ ˛c nasze poszukiwania? Allanonie, musisz nam to powiedzie´c! Nie było odpowiedzi. Cie´n oddalił si˛e jeszcze bardziej. — Nie! Nie mo˙zesz odej´sc´ ! — wykrzyknał ˛ nagle Walker Boh. Cie´n zaczał ˛ si˛e pogra˙ ˛za´c w wodach Hadeshornu. — Druidzie, zabraniam ci! — krzyczał rozw´scieczony Walker, sypiac ˛ iskrami własnej magii z rak, ˛ które wyrzucił do przodu, jakby usiłujac ˛ powstrzyma´c tamtego. W odpowiedzi na to cała dolina zdawała si˛e wybucha´c. Ziemia trz˛esła si˛e tak, z˙ e skały podskakiwały ze straszliwym łoskotem, z gór, jakby na wezwanie, nadleciał wicher, Hadeshorn kotłował si˛e w porywie w´sciekłego szału, zmarli zanosili si˛e krzykiem, a cie´n Allanona stanał ˛ w płomieniach. Członkowie małej kompanii zostali rzuceni na ziemi˛e, gdy szalejace ˛ wokół nich moce zderzyły si˛e ze soba,˛ i wszystko zostało pochwycone w wir s´wiatła i d´zwi˛eku. W ko´ncu zrobiło si˛e znowu cicho i ciemno. Ostro˙znie unie´sli głowy i rozejrzeli si˛e wokół. Dolina była wolna od cieni i duchów oraz wszystkiego, co im towarzyszyło. Ziemia si˛e uspokoiła, a Hadeshorn stał si˛e cichym, niezmaconym ˛

155

przestworem blasku odbijajacym ˛ o´slepiajace ˛ s´wiatło sło´nca, które wyłaniało si˛e z mroku na wschodzie. Par Ohmsford powoli podniósł si˛e na nogi. Miał uczucie, jakby obudził si˛e ze snu.

XVI Ochłonawszy ˛ nieco, członkowie małej gromadki stwierdzili, z˙ e nie ma Coglina. Z poczatku ˛ my´sleli, z˙ e to niemo˙zliwe, byli pewni, z˙ e musza˛ si˛e myli´c, i wyczekujaco ˛ rozgladali ˛ si˛e za nim wkoło, przeszukujac ˛ wzrokiem ociagaj ˛ ace ˛ si˛e nocne cienie. Lecz w dolinie znajdowało si˛e niewiele miejsc, gdzie mo˙zna by si˛e ukry´c, a starca nigdzie nie było wida´c. — Mo˙ze porwał go cie´n Allanona. — Morgan spróbował za˙zartowa´c. Nikt si˛e nie za´smiał. Nikt si˛e nawet nie u´smiechnał. ˛ Byli ju˙z dostatecznie przygn˛ebieni wszystkim innym, co wydarzyło si˛e tej nocy, i dziwne znikni˛ecie starca zwi˛ekszyło jedynie ich niepokój. Znikanie i pojawianie si˛e bez ostrze˙zenia dawno zmarłych druidów to jedno; zupełnie czym´s innym było przepadniecie bez s´ladu człowieka z krwi i ko´sci. Poza tym Coglin był ostatnim ogniwem łacz ˛ acym ˛ ich ze znaczeniem ich snów oraz przyczyna˛ ich przybycia tutaj. Teraz, kiedy to ogniwo wydawało si˛e zerwane, wszyscy zdali sobie bole´snie spraw˛e, z˙ e musza˛ odtad ˛ polega´c wyłacznie ˛ na sobie. Jeszcze przez chwil˛e stali niepewnie w miejscu. Potem Walker mruknał ˛ co´s o marnowaniu czasu. Ruszył z powrotem ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przybył, a reszta małej gromadki poda˙ ˛zyła za nim. Sło´nce stało teraz ponad horyzontem, złocac ˛ si˛e na bezchmurnym i bł˛ekitnym niebie; na nagie szczyty Smoczych Z˛ebów spływało ju˙z ciepło dnia. Kiedy docierali do kraw˛edzi doliny, Par obejrzał si˛e przez rami˛e. Hadeshorn rozciagał ˛ si˛e w dole, pos˛epny i oboj˛etny. Droga powrotna upłyn˛eła im w milczeniu. Wszyscy my´sleli o tym, co powiedział druid, zastanawiajac ˛ si˛e nad powierzonymi im przeze´n zadaniami, i z˙ adne z nich nie było jeszcze gotowe do rozmowy. Par z pewno´scia˛ nie był. To, co mu powiedziano, wprawiło jego my´sli w taki zam˛et, i˙z jedynie z trudem mógł uwierzy´c, z˙ e naprawd˛e to słyszał. Wraz z Collem poda˙ ˛zał za pozostałymi, wpatrujac ˛ si˛e w ich plecy, gdy szli g˛esiego przez wyłomy w skałach s´cie˙zka˛ prowadzac ˛ a˛ uskokiem urwiska do podnó˙za gór oraz ich obozu, i my´slał głównie o tym, i˙z Walker miał jednak racj˛e, mówiac, ˛ z˙ e jakkolwiek by sobie wyobra˙zał spotkanie z cieniem Allanona, zawsze b˛edzie si˛e mylił. W pewnej chwili Coll zapytał go, czy dobrze si˛e czuje, a on bez słowa skinał ˛ głowa,˛ zastanawiajac ˛ si˛e przy tym, czy jeszcze kiedykolwiek naprawd˛e b˛edzie si˛e tak czuł. 157

„Odzyskaj Miecz Shannary”, nakazał mu duch. Ale jak, na Boga, miał to zrobi´c? Oczywista na pozór niewykonalno´sc´ tego zadania była przytłaczajaca. ˛ Nie miał poj˛ecia, od czego zacza´ ˛c. O ile wiedział, nikt nawet widział Miecza od czasu zaj˛ecia Tyrsis przez federacj˛e przed góra˛ stu laty. A mógł on znikna´ ˛c jeszcze wcze´sniej. Na pewno jednak nikt go nie widział od tamtego czasu. Podobnie jak wi˛ekszo´sc´ tego, co si˛e wiazało ˛ z czasami druidów i magii, Miecz stanowił cz˛es´c´ niemal zapomnianej legendy. Nie było z˙ adnych druidów ani elfów, ani magii — w ka˙zdym razie nie dzisiaj, nie w s´wiecie ludzi. Jak cz˛esto to słyszał? Zacisnał ˛ z˛eby. Co wła´sciwie miał zrobi´c? Co którekolwiek z nich miało zrobi´c? Allanon nie udzielił im z˙ adnych wskazówek poza wyznaczeniem ka˙zdemu obiektu poszukiwa´n i zapewnieniem, z˙ e to, o co ich prosi, jest zarówno mo˙zliwe, jak i niezb˛edne. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Nie padło ani słowo o jego własnej magii, o zastosowaniach pie´sni, o których sadził, ˛ z˙ e sa˛ przed nim ukryte. Nic nie zostało powiedziane o sposobach jej wykorzystania. Nie miał nawet okazji zada´c pyta´n. Nie wiedział o magii ani troch˛e wi˛ecej ni˙z przedtem. Był zły i zawiedziony. Przepełniał go jeszcze tuzin innych uczu´c, zbyt zawikłanych, by je okre´sli´c. Odzyska´c Miecz Shannary — bagatela! A potem co? Co miał z nim zrobi´c? Wyzwa´c cieniowce do jakiego´s rodzaju walki? Ugania´c si˛e po s´wiecie w ich poszukiwaniu i niszczy´c jednego po drugim? Do twarzy napłyn˛eła mu krew. Do kro´cset! Czemu miałby w ogóle zaprzata´ ˛ c sobie czym´s takim głow˛e? Co´s w nim zaskoczyło. Tak, w tym wła´snie tkwiła istota całego problemu, czy˙z nie? Czy powinien w ogóle zastanawia´c si˛e nad zrobieniem tego, o co prosił go Allanon — nie tyle nad poszukiwaniem cieniowców z Mieczem Shannary, co raczej nad poszukiwaniem w pierwszym rz˛edzie samego Miecza Shannary? To wymagało rozstrzygni˛ecia. Spróbował na chwil˛e uwolni´c si˛e od my´sli o tym, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w chłodnym cieniu urwiska, które w tym miejscu osłaniało jeszcze s´cie˙zk˛e; lecz, jak wyl˛eknione dziecko czepiajace ˛ si˛e kurczowo matki, problem ten nie dawał si˛e odp˛edzi´c. Widział, jak Steff idacy ˛ przed nim mówi co´s do Teel, a potem do Morgana, potrzasaj ˛ ac ˛ przy tym gwałtownie głowa.˛ Widział wyprostowane plecy Walkera Boha. Widział Wren kroczac ˛ a˛ energicznie za swoim stryjem, jakby miała za chwil˛e na niego wej´sc´ . Wszyscy oni byli równie poirytowani i zniech˛eceni jak on; było to a˙z nazbyt widoczne. Czuli si˛e oszukani tym, co im powiedziano — albo czego nie powiedziano. Oczekiwali czego´s bardziej konkretnego, czego´s okre´slonego, czego´s, co stanowiłoby odpowied´z na pytania, z którymi przybyli. Wszystkiego, tylko nie tych niewykonalnych zada´n, które im powierzono! Allanon powiedział jednak, z˙ e zadania te nie sa˛ niewykonalne, z˙ e mo˙zna im sprosta´c i z˙ e wyznaczona przeze´n trójka posiada zdolno´sci i hart ducha konieczne do ich wykonania, a tak˙ze prawo do tego. 158

Par westchnał. ˛ Czy powinien w to uwierzy´c? I znowu zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy w ogóle powinien rozwa˙za´c zrobienie tego, o co go poproszono. Ale przecie˙z ju˙z wła´snie to rozwa˙zał, czy˙z nie? Có˙z innego robił, roztrzasaj ˛ ac ˛ t˛e spraw˛e? Wyszedł z cienia skał na kamienista˛ s´cie˙zk˛e prowadzac ˛ a˛ w dół do obozowiska. Spróbował na chwil˛e zapomnie´c o swoim gniewie i zniech˛eceniu i odzyska´c jasno´sc´ my´sli. Czy wiedział co´s, na czym mógł si˛e oprze´c? Sny rzeczywi´scie były wezwaniem od Allanona — to wydawało si˛e teraz pewne. Druid przybył do nich, tak jak przychodził do Ohmsfordów w przeszło´sci, proszac ˛ ich o pomoc przeciw ciemnej magii zagra˙zajacej ˛ czterem krainom. Jedyna ró˙znica oczywi´scie polegała na tym, z˙ e tym razem musiał si˛e pojawi´c jako duch. Coglin, dawny druid, był jego wysłannikiem z krwi i ko´sci, majacym ˛ dopilnowa´c, by wezwanie zostało wysłuchane. Coglin cieszył si˛e zaufaniem Allanona. Przez chwil˛e Par zastanawiał si˛e, czy rzeczywi´scie wierzy w to ostatnie stwierdzenie, i uznał, z˙ e tak. Cieniowce sa˛ prawdziwe, my´slał dalej. Sa˛ niebezpieczne, złe i z pewno´scia˛ stanowia˛ zagro˙zenie dla plemion i czterech krain. Sa˛ magia.˛ Zatrzymał si˛e znowu. Je´sli cieniowce rzeczywi´scie sa˛ magia,˛ do ich pokonania zapewne potrzebna b˛edzie magia. A je´sli tak jest w istocie, o wiele bardziej przekonujaco ˛ brzmi to, co powiedzieli Allanon i Coglin. Nadawało to cech prawdopodobie´nstwa historii o pochodzeniu i rozwoju cieniowców oraz stwierdzeniu, z˙ e równowaga została zachwiana. Niezale˙znie od tego, czy przyjmowało si˛e zało˙zenie, z˙ e winne sa˛ temu cieniowce, czy nie, w czterech krainach z pewno´scia˛ działo si˛e wiele złego. Wielka˛ cz˛es´c´ winy za to federacja przypisywała magii elfów i druidów — magii, o której stare opowie´sci twierdziły, z˙ e jest dobra. Par sadził ˛ jednak, z˙ e prawda le˙zy gdzie´s po´srodku. Magia sama w sobie — je´sli wierzyło si˛e w nia˛ tak, jak Par w nia˛ wierzył — nigdy nie była dobra ani zła; była po prostu moca.˛ Taka nauka płyn˛eła z pie´sni. Wszystko zale˙zało od tego, w jaki sposób si˛e magii u˙zywało. Par zmarszczył brwi. Je´sli tak jest, to co b˛edzie dalej, skoro cieniowce u˙zywaja˛ magii do stwarzania problemów w´sród plemion w taki sposób, z˙ e z˙ adne z nich nie jest w stanie tego dostrzec? Co, je´sli jedynym sposobem walki z taka˛ magia˛ jest wystapienie ˛ przeciwko temu, kto ja˛ stosuje, sprawienie, by powróciła do zastosowa´n, do jakich została przeznaczona? Co, je´sli druidzi i elfy, a tak˙ze takie talizmany, jak Miecz Shannary, sa˛ rzeczywi´scie niezb˛edne do osiagni˛ ˛ ecia tego celu? Jest w tym sporo racji, przyznał niech˛etnie. Ale czy wystarczajaco ˛ du˙zo? Z przodu ukazało si˛e obozowisko, nie zmienione od czasu ich wyruszenia w drog˛e poprzedniej nocy, poci˛ete smugami słonecznego s´wiatła i cofajacego ˛ si˛e cienia. Konie, wcia˙ ˛z przywiazane ˛ do kołków palisady, zar˙zały na ich powitanie. 159

Par zauwa˙zył, z˙ e znajduje si˛e w´sród nich wierzchowiec Coglina. Najwidoczniej starzec nie wrócił tutaj. Nagle stwierdził, z˙ e my´sli o tym, w jaki sposób Coglin wcze´sniej do nich przybywał; gdy ukazywał si˛e nieoczekiwanie ka˙zdemu z nich, Walkerowi, Wren i jemu, mówił im to, co miał do powiedzenia, i odchodził równie nagle, jak si˛e pojawił. Tak było za ka˙zdym razem. Oznajmiał ka˙zdemu z nich z osobna, co nale˙zy zrobi´c, po czym pozwalał im decydowa´c, co z tym dalej poczna.˛ By´c mo˙ze, pomy´slał Par, tym razem uczynił podobnie: po prostu pozostawił ich, by sami podj˛eli decyzj˛e. Dotarli do obozu, wcia˙ ˛z nie zamieniwszy z soba˛ wi˛ecej ni˙z kilka słów, i stan˛eli, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e niepewnie wokół. Kto´s zaproponował, z˙ eby najpierw co´s zje´sc´ albo si˛e przespa´c, lecz wszyscy szybko odrzucili ten pomysł. Nikomu naprawd˛e nie chciało si˛e je´sc´ ani spa´c; nie odczuwali głodu ani zm˛eczenia. Byli teraz gotowi do rozmowy o tym, co si˛e wydarzyło. Chcieli podda´c spraw˛e pod dyskusj˛e oraz wyrazi´c my´sli i uczucia, jakie narastały i kotłowały si˛e w nich podczas drogi powrotnej. — Doskonale — rzekł Walker Boh po pełnej napi˛ecia chwili ciszy. — Skoro nikt inny nie chce tego powiedzie´c, ja to zrobi˛e. Cała ta sprawa to czyste szale´nstwo. Paranor nie istnieje. Druidzi nie istnieja.˛ Od ponad stu lat w czterech krainach nie ma ju˙z z˙ adnych elfów. Miecza Shannary nie widziano co najmniej ˙ równie dawno. Zadne z nas nie ma najmniejszego poj˛ecia, jak zabra´c si˛e do przywracania ich s´wiatu, je´sli jest to w ogóle mo˙zliwe. Ja przypuszczam, z˙ e nie jest. Sadz˛e, z˙ e druidzi raz jeszcze prowadza˛ gr˛e z Ohmsfordami. I bardzo mi si˛e to nie podoba! Twarz nabiegła mu krwia˛ i wydłu˙zyła si˛e mocno. Par przypomniał sobie, jaki w´sciekły Walker był w dolinie. Ledwie panował nad soba.˛ Nie był to Walker Boh, jakiego pami˛etał. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´smy mogli potraktowa´c to, co si˛e tam wydarzyło, tylko jako gr˛e — zaczał ˛ Par, lecz Walker Boh przerwał mu gwałtownie. — Nie, oczywi´scie, z˙ e nie, Par. Traktujesz to wszystko jako sposobno´sc´ do zaspokojenia swojej niezdrowej ciekawo´sci co do zastosowa´n magii! Ostrzegałem ci˛e ju˙z wcze´sniej, z˙ e magia nie jest darem, jak sobie wyobra˙zasz, lecz przekle´nstwem! Czemu upierasz si˛e, z˙ eby widzie´c w niej co´s innego? — Przypu´sc´ my, z˙ e cie´n mówił prawd˛e. — Głos Colla był spokojny i mocny i natychmiast odwrócił uwag˛e Walkera od Para. — Nie ma za grosz prawdy w tych zakapturzonych szalbierzach! Nigdy jej w nich nie było! Karmia˛ nas okruchami wiedzy, ale nigdy nie mówia˛ nam wszystkiego! Wykorzystuja˛ nas! Zawsze nas wykorzystywali! — Ale nigdy nie robili tego nieroztropnie, nie tracili z oczu tego, co musi zosta´c zrobione. Tak mówia˛ opowie´sci. — Coll nie ust˛epował. — Wcale nie twier-

160

dz˛e, z˙ e powinni´smy zrobi´c to, czego domagał si˛e cie´n. Mówi˛e tylko, z˙ e nie ma sensu odrzuca´c całej sprawy ze wzgl˛edu na jedna˛ mo˙zliwo´sc´ spo´sród wielu. — Okruchy wiedzy, o których mówisz, zawsze były prawdziwe — dorzucił Par do zdumiewajaco ˛ wymownej obrony Colla. — Chodzi o to, z˙ e Allanon nigdy nie powiedział od razu całej prawdy. Zawsze co´s skrywał. Walker patrzył na nich, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa,˛ jakby byli małymi dzie´cmi. — Półprawda mo˙ze by´c równie zgubna jak kłamstwo — rzekł spokojnie. Gniew ust˛epował ju˙z i jego miejsce zajmował ton rezygnacji. — Powinni´scie to wiedzie´c. — Wiem, z˙ e i jedno, i drugie mo˙ze by´c niebezpieczne. — Wi˛ec po co si˛e przy tym upiera´c? Zostaw to! — Stryju — rzekł Par z przygana˛ w głosie, zdumiewajac ˛ a˛ nawet dla niego samego — przecie˙z jeszcze niczego nie postanowiłem. Walker spogladał ˛ na niego przez długa˛ chwil˛e — wysoka, blada posta´c na tle przeja´sniajacego ˛ si˛e nieba. Z jego twarzy nie sposób było niczego wyczyta´c. — Naprawd˛e? — zapytał cicho. Nast˛epnie odwrócił si˛e, zebrał swoje koce oraz pozostałe rzeczy i zwinał ˛ je. — W takim razie wyra˙ze˛ to inaczej. Gdyby wszystko to, co cie´n powiedział, było prawda,˛ nie miałoby to wi˛ekszego znaczenia. Ja ju˙z zdecydowałem. Nie uczyni˛e nic, by przywróci´c czterem krainom Paranor i druidów. Nie ma chyba niczego, czego mniej bym pragnał. ˛ Czasy druidów i Paranoru widziały wi˛ecej szale´nstwa, ni˙z nasza epoka zdoła kiedykolwiek dos´wiadczy´c. Miałbym sprowadzi´c z powrotem tych starców z ich magia˛ i czarami, ich igraniem z z˙ yciem ludzi, jakby byli oni zabawkami? — Wstał i obrócił si˛e w ich stron˛e. Jego blada twarz była zimna jak granit. — Wolałbym odcia´ ˛c sobie r˛ek˛e, ni˙z doczeka´c powrotu druidów! Pozostali spojrzeli na siebie z konsternacja,˛ kiedy Walker odwrócił si˛e, by doko´nczy´c pakowania swego tobołka. — A zatem schowasz si˛e w swojej dolinie? — rzucił Par ze zło´scia.˛ — By´c mo˙ze. — Walker nie spojrzał na niego. — A co b˛edzie, je´sli cie´n mówił prawd˛e, Walkerze? Co b˛edzie, je´sli nastapi ˛ wszystko to, co przepowiedział, i władza cieniowców dosi˛egnie nawet Hearthstone? Co wtedy zrobisz? — To, co b˛ed˛e musiał. — Twoja˛ własna˛ magia? ˛ — rzucił ostro Par. — Magia,˛ której nauczył ci˛e Coglin? Blada twarz jego stryja uniosła si˛e gwałtownie. — Skad ˛ o tym wiesz? — Jaka jest ró˙znica mi˛edzy twoja˛ magia˛ a magia˛ druidów, Walkerze? — Par pokr˛ecił głowa.˛ — Czy nie sa˛ jednym i tym samym? U´smiech tamtego był zimny i nieprzyjazny.

161

— Czasami, Par, jeste´s głupcem — rzekł, ko´nczac ˛ rozmow˛e. Gdy podniósł si˛e chwil˛e pó´zniej, był spokojny. — Zrobiłem w tej sprawie, co do mnie nale˙zało. Przybyłem, jak mi nakazano, i wysłuchałem tego, czego miałem wysłucha´c. Do niczego wi˛ecej nie jestem zobowiazany. ˛ Wy musicie sami zadecydowa´c, co zrobicie. Je´sli o mnie chodzi, nie mam z tym wi˛ecej nic wspólnego. Przeszedł mi˛edzy nimi, nie zatrzymujac ˛ si˛e, i ruszył w stron˛e miejsca, gdzie uwiazane ˛ były konie. Przytroczył swój tobołek, dosiadł konia i odjechał. Ani razu si˛e nie obejrzał. Pozostali członkowie małej gromadki przypatrywali mu si˛e w milczeniu. To była szybka decyzja, pomy´slał Par — decyzja, na której podj˛eciu Walkerowi zdawało si˛e bardzo zale˙ze´c. Zastanawiało go dlaczego. Kiedy jego stryj odjechał, spojrzał na Wren. — A ty? Dziewczyna wolno pokr˛eciła głowa.˛ — Nie mam uprzedze´n i przesadów ˛ Walkera, z którymi musiałabym si˛e zmaga´c, ale podzielam jego watpliwo´ ˛ sci. — Podeszła do grupy skał i usiadła. Par poda˙ ˛zył za nia.˛ — Czy my´slisz, z˙ e duch mówił prawd˛e? — Wcia˙ ˛z jeszcze zadaj˛e sobie pytanie, czy duch naprawd˛e był tym, za kogo si˛e podawał, Par. — Wren wzruszyła ramionami. — Czułam, z˙ e tak jest, serce mi to mówiło, a jednak. . . — Nie doko´nczyła. — Nie wiem nic o Allanonie poza tym, co mówia˛ opowie´sci, a i te znam słabo. Ty znasz je lepiej ode mnie. Co sadzisz? ˛ — To był Allanon. — Par si˛e nie wahał. — I my´slisz, z˙ e mówił prawd˛e? Par zauwa˙zył, z˙ e pozostali podchodza,˛ z˙ eby si˛e do nich przyłaczy´ ˛ c, milczacy ˛ i czujni. — My´sl˛e, z˙ e istnieje powód, by sadzi´ ˛ c, z˙ e tak było. — Podzielił si˛e z nimi przemy´sleniami, które poczynił podczas drogi powrotnej z doliny. Był zaskoczony, jak przekonujaco ˛ to brzmi. Ju˙z nie bładził ˛ po omacku i zaczynał nabiera´c zaufania do swoich argumentów. — Nie przemy´slałem tego tak dobrze, jak bym chciał — zako´nczył. — Ale jaki powód mógłby mie´c duch, z˙ eby nas tutaj sprowadzi´c i powiedzie´c nam to wszystko, je´sli nie chciał odsłoni´c przed nami prawdy? Czemu miałby nas okłamywa´c? Walker jest przekonany, z˙ e wchodzi tu w gr˛e oszustwo, chocia˙z ja niczego takiego nie dostrzegam ani nie wiem, czemu miałoby ono słu˙zy´c. Poza tym — dodał — Walker boi si˛e tego wszystkiego: druidów, magii i czego tam jeszcze. Co´s przed nami ukrywa. Czuj˛e to. Prowadzi t˛e sama˛ gr˛e, o która˛ oskar˙za Allanona. Wren skin˛eła głowa.˛ — Rozumie jednak równie˙z druidów. — Kiedy Par spojrzał na nia˛ zbity z tropu, u´smiechn˛eła si˛e smutno. — Oni wiele ukrywaja,˛ Par. Ukrywaja˛ wszystko, co według nich nie powinno zosta´c ujawnione. Tacy wła´snie sa.˛ Tutaj równie˙z 162

niejedno si˛e przed nami ukrywa. To, co nam powiedziano, było zbyt niepełne, obwarowane zbyt wieloma zastrze˙zeniami. W ka˙zdym razie traktuje si˛e nas nie inaczej ni˙z dawniej naszych przodków. Zapanowało długie milczenie. — Mo˙ze powinni´smy wróci´c do doliny dzi´s w nocy i zobaczy´c, czy duch znów nam si˛e nie uka˙ze — zasugerował Morgan tonem pełnym watpliwo´ ˛ sci. — Mo˙ze powinni´smy da´c Coglinowi szans˛e ponownego pojawienia si˛e — dodał Coll. Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy mieli w najbli˙zszym czasie ujrze´c znowu którego´s z nich. My´sl˛e, z˙ e jakakolwiek oka˙ze si˛e nasza decyzja, b˛edziemy musieli ja˛ podja´ ˛c bez ich pomocy. — Ja te˙z tak uwa˙zam. — Wren podniosła si˛e. — Mam odnale´zc´ elfy i. . . jak on to powiedział?. . . przywróci´c je s´wiatu ludzi. To bardzo przemy´slany dobór słów, ale ja ich nie rozumiem. Nie mam poj˛ecia, gdzie sa˛ elfy, ani nawet gdzie mogłabym próbowa´c ich szuka´c. Od niemal dziesi˛eciu lat mieszkam w Westlandii, Garth jeszcze o wiele dłu˙zej, i byli´smy w ka˙zdym jej zakatku. ˛ Mog˛e was zapewni´c, z˙ e nie ma tam z˙ adnych elfów. Gdzie jeszcze mam ich szuka´c? — Podeszła do Para i spojrzała mu w twarz. — Wracam do domu. Nie mam tu nic wi˛ecej do roboty. B˛ed˛e musiała to przemy´sle´c, ale nawet my´slenie mo˙ze si˛e na nic nie zda´c. Je´sli sny si˛e powtórza˛ i otrzymam wskazówk˛e, gdzie mam rozpocza´ ˛c poszukiwania, wówczas by´c mo˙ze spróbuj˛e. Ale tymczasem. . . — Wzruszyła ramionami. — Do widzenia, Par. U´scisn˛eła go i pocałowała, po czym po˙zegnała si˛e w ten sam sposób z Collem i — tym razem — nawet z Morganem. Skin˛eła głowa˛ karłom i zacz˛eła zbiera´c swoje rzeczy. Garth przyłaczył ˛ si˛e do niej w milczeniu. — Chciałbym, z˙ eby´s została jeszcze troch˛e, Wren. — Par, w którym wzbierała desperacja na my´sl, z˙ e b˛edzie musiał si˛e ze wszystkim zmierzy´c sam, próbował ja˛ zatrzyma´c. — A mo˙ze to ty pojedziesz ze mna? ˛ — odparła. — My´sl˛e, z˙ e klimat Westlandii lepiej by ci słu˙zył. Par spojrzał na Colla. Brat zmarszczył brwi. Morgan odwrócił wzrok. Par westchnał ˛ i niech˛etnie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, najpierw musz˛e sam podja´ ˛c jaka´ ˛s decyzj˛e. Dopiero wtedy b˛ed˛e wiedział, gdzie powinienem by´c. Skin˛eła ze zrozumieniem głowa.˛ Zebrała ju˙z swoje rzeczy i podeszła do niego. — By´c mo˙ze patrzyłabym na to inaczej, gdybym, jak ty i Walker, posiadała magiczna˛ moc, która by mnie chroniła. Ale jej nie mam. Nie władam pie´snia˛ ani nie znam nauk Coglina, na których mogłabym polega´c. Mam tylko woreczek z malowanymi kamykami. — Pocałowała go raz jeszcze. — Je´sli b˛edziesz mnie potrzebował, znajdziesz mnie w Tirfing. Uwa˙zaj na siebie, Par. 163

Wyjechała z obozowiska wraz z poda˙ ˛zajacym ˛ z tyłu Garthem. Pozostali patrzyli, jak si˛e oddalaja˛ — k˛edzierzawa dziewczyna i jej olbrzymi towarzysz w pstrokatym stroju. Po paru minutach byli ju˙z tylko punkcikami na zachodnim horyzoncie, a ich konie niemal zupełnie zgin˛eły z oczu. Par patrzył za nimi jeszcze chwil˛e. Potem spojrzał znowu na wschód — za Walkerem Bohem. Czuł si˛e tak, jakby okradzione go z jakiej´s czastki ˛ jego samego. Coll zaczał ˛ nalega´c, z˙ eby co´s zjedli; od ich ostatniego posiłku upłyn˛eło ju˙z ponad dwana´scie godzin, a my´slenie o pustym z˙ oładku ˛ nie miało sensu. Par był wdzi˛eczny za t˛e chwil˛e wytchnienia, nie chciał bowiem stawa´c przed koniecznos´cia˛ podj˛ecia decyzji pod s´wie˙zym wra˙zeniem zawodu, jaki sprawiło mu odej´scie Walkera i Wren. Zjadł rosół ugotowany przez Steffa, zagryzajac ˛ go kilkoma kromkami czerstwego chleba i owocami, wypił kilka kubków piwa i poszedł si˛e umy´c do z´ ródła. Po powrocie za rada˛ brata poło˙zył si˛e na par˛e minut i w chwil˛e potem ju˙z spał. Było południe, kiedy si˛e obudził. Huczało mu w głowie, odczuwał ból w ca´ łym ciele i miał zupełnie sucho w gardle. Snił o rzeczach, o których wolałby nigdy nie s´ni´c: o Rimmerze Dallu i szperaczach federacji s´cigajacych ˛ go w pustych, wypalonych budynkach miasta; o przygladaj ˛ acych ˛ si˛e temu karłach, głodujacych ˛ i bezradnych wobec okupacji, której w z˙ aden sposób nie mogli zaradzi´c; o cieniowcach czyhajacych ˛ za ka˙zdym ciemnym rogiem, który mijał, uciekajac; ˛ o duchu Allanona krzyczacym ˛ ostrzegawczo przy ka˙zdym nowym zagro˙zeniu, ˙ adek lecz równie˙z s´miejacym ˛ si˛e z jego sytuacji. Zoł ˛ podchodził mu do gardła, ale przemógł w sobie to uczucie. Umył si˛e znowu, wypił jeszcze troch˛e piwa, usiadł w cieniu starej topoli i poczekał, a˙z nudno´sci ustapi ˛ a.˛ Stało si˛e to szybciej, ni˙z oczekiwał, i wkrótce pałaszował druga˛ misk˛e rosołu. Coll podszedł do niego, kiedy jadł. — Czujesz si˛e lepiej? Nie wygladałe´ ˛ s zbyt dobrze, kiedy si˛e obudziłe´s. Par sko´nczył je´sc´ i odstawił misk˛e. — To prawda. Ale ju˙z jest dobrze. — Na dowód u´smiechnał ˛ si˛e. Coll usiadł obok niego, opierajac ˛ si˛e o chropowaty pie´n drzewa. Umo´scił wygodnie swe pot˛ez˙ ne ciało, spogladaj ˛ ac ˛ z gł˛ebi chłodnego cienia na południowy skwar. — Zastanawiałem si˛e — zaczał, ˛ marszczac ˛ w zamy´sleniu szeroka˛ twarz; sprawiał wra˙zenie, jakby nie miał ochoty mówi´c dalej. — Zastanawiałem si˛e nad tym, co zrobi˛e, je´sli postanowisz uda´c si˛e na poszukiwania Miecza. Par natychmiast obrócił si˛e w jego stron˛e. — Coll, ja nawet nie. . . — Nie, Par. Pozwól mi doko´nczy´c. — Coll nie ust˛epował. — Je´sli si˛e czego´s nauczyłem w obcowaniu z toba,˛ to tego, z˙ eby próbowa´c ci˛e uprzedzi´c, kiedy przychodzi do podejmowania decyzji. Inaczej podejmujesz je pierwszy, a kiedy ju˙z to zrobisz, sa˛ jak wykute w kamieniu! — Spojrzał na brata. — Przypominasz 164

sobie mo˙ze, z˙ e ju˙z kiedy´s rozmawiali´smy o tym? Wcia˙ ˛z ci mówi˛e, z˙ e znam ci˛e lepiej ni˙z ty sam. Pami˛etasz, jak par˛e lat temu wpadłe´s do Rappahalladranu i niemal si˛e utopiłe´s, kiedy polowali´smy w lesie Duln na srebrnego lisa? Mówiono, z˙ e nie ma ju˙z ani jednego srebrnego lisa w Sudlandii, ale tamten stary traper powiedział nam, z˙ e widział takiego, i to ci wystarczyło. Rappahalladran wyst˛epował z brzegów, była pó´zna wiosna i ojciec powiedział nam, z˙ eby´smy nie próbowali si˛e przeprawia´c; kazał nam przyrzec, z˙ e nie b˛edziemy tego robi´c. W tej samej chwili, kiedy składałe´s t˛e obietnic˛e, wiedziałem ju˙z, z˙ e ja˛ złamiesz, je´sli b˛edziesz musiał. W momencie, kiedy ja˛ składałe´s! — No, nie powiedziałbym. . . — Par zmarszczył czoło. — Chodzi o to — przerwał mu Coll — z˙ e zwykle wiem, kiedy ju˙z si˛e na co´s zdecydowałe´s. I sadz˛ ˛ e, z˙ e Walker Boh miał racj˛e. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ju˙z postanowiłe´s uda´c si˛e na poszukiwanie Miecza Shannary. Mam racj˛e? — Par patrzył na niego zdumiony. — Twoje oczy mówia,˛ z˙ e pójdziesz go szuka´c — Coll ciagn ˛ ał ˛ spokojnie dalej, u´smiechajac ˛ si˛e nawet. — Pójdziesz go szuka´c niezale˙znie od tego, czy istnieje, czy nie. Pójdziesz, poniewa˙z sadzisz, ˛ z˙ e by´c mo˙ze dowiesz si˛e w ten sposób czego´s o swej magii, poniewa˙z chcesz za jej pomoca˛ dokona´c czego´s wspaniałego i szlachetnego, poniewa˙z masz w sobie ten mały głosik szepczacy, ˛ z˙ e magia ma jaki´s cel. Nie, nie, zaczekaj chwil˛e, wysłuchaj mnie do ko´nca. — Uniósł w gór˛e r˛ece, widzac, ˛ z˙ e Par chce mu przerwa´c. — Nie uwa˙zam, z˙ eby było w tym co´s złego. Rozumiem to. Ale nie wiem, czy ty to rozumiesz ani czy potrafisz si˛e do tego przyzna´c. A musisz, bo inaczej nigdy nie zdołasz samemu sobie wytłumaczy´c, dlaczego wła´sciwie idziesz. Wiem, z˙ e ja sam nie posiadam z˙ adnej magicznej mocy, lecz prawda˛ jest równie˙z, z˙ e pod pewnymi wzgl˛edami rozumiem ten problem lepiej ni˙z ty. — Urwał, pos˛epniejac. ˛ — Zawsze szukasz wyzwa´n, których nikt inny nie pragnie. To po cz˛es´ci tłumaczy, co si˛e tutaj dzieje. Widzisz, jak Walker i Wren wycofuja˛ si˛e, i od razu chcesz zrobi´c co´s dokładnie przeciwnego. Taki wła´snie jeste´s. — W zamy´sleniu pokiwał głowa.˛ — Mo˙zesz mi wierzy´c albo nie, ale zawsze to w tobie podziwiałem. Wiem, z˙ e istnieja˛ równie˙z inne wzgl˛edy. — Westchnał. ˛ — Nasi rodzice wcia˙ ˛z sa˛ uwi˛ezieni w Vale, my sami jeste´smy bezdomni, nie mamy si˛e gdzie podzia´c, jeste´smy wła´sciwie banitami. Je´sli przerwiemy te poszukiwania i porzucimy zadanie, które powierzył nam Allanon, dokad ˛ pójdziemy? Czy mo˙zemy zrobi´c co´s, co spowodowałoby bardziej radykalna˛ zmian˛e ni˙z odnalezienie Miecza Shannary? Wiem to wszystko. I wiem jeszcze. . . — Powiedziałe´s: „my” — przerwał mu Par. Coll zatrzymał si˛e. — Co? — Przed chwila.˛ — Par przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Powiedziałe´s: „my”. Kilkakrotnie. Powiedziałe´s: „co b˛edzie, je´sli przerwiemy poszukiwania, i dokad ˛ pójdziemy”? — Rzeczywi´scie. — Coll z˙ ało´snie pokr˛ecił głowa.˛ — Zaczynam mówi´c o tobie i zanim jeszcze zda˙ ˛ze˛ si˛e zorientowa´c, mówi˛e równie˙z o sobie. Ale na tym 165

chyba wła´snie polega problem. Jeste´smy tak sobie bliscy, z˙ e czasem my´sl˛e o nas, jakby´smy stanowili jedno, a tak nie jest. Jeste´smy bardzo od siebie ró˙zni, w tej chwili bardziej ni˙z kiedykolwiek. Ty masz magi˛e i szans˛e dowiedzenia si˛e czego´s o niej, a ja nie. Ty masz swoje zadanie, a ja nie. Co wi˛ec powinienem zrobi´c, je´sli ty pójdziesz, Par? Par milczał przez chwil˛e, po czym zapytał: — A wi˛ec? — A wi˛ec. . . Kiedy ju˙z wszystko zostało powiedziane i zrobione, wyło˙zeniu na stół wszystkich za i przeciw, wcia˙ ˛z powracam do kilku kwestii. — Przesunał ˛ si˛e i był teraz zwrócony twarza˛ do brata. — Po pierwsze jestem twoim bratem i kocham ci˛e. To oznacza, nie zostawi˛e ci˛e, nawet je´sli nie jestem całkiem pewien, czy zgadzam si˛e z tym, co robisz. Ju˙z ci to mówiłem. Po drugie, je´sli pójdziesz. . . — Urwał. — Pójdziesz, prawda? — Nastapiła ˛ długa chwila milczenia. Par nie odpowiadał. — Doskonale. Je´sli pójdziesz, b˛edzie to niebezpieczna wyprawa i potrzebujesz kogo´s, kto b˛edzie toba˛ czuwał. To wła´snie powinni robi´c dla siebie bracia. To po drugie. — Odchrzakn ˛ ał. ˛ — A po trzecie i ostatnie przemy´slałem wszystko z punktu widzenia tego, co bym zrobił, gdybym był toba: ˛ poszedłbym, czy nie, wa˙zac ˛ na szali wszelkie za i przeciw. — Znowu urwał. — Gdyby to zale˙zało ode mnie, to sadz˛ ˛ e, z˙ e na twoim miejscu bym poszedł. — Oparł si˛e o pie´n topoli i czekał. Par odetchnał ˛ gł˛eboko. — Prawd˛e powiedziawszy, Coll, to chyba ostatnie, co spodziewałem si˛e od ciebie usłysze´c. — Pewnie dlatego to powiedziałem. — Coll u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie lubi˛e by´c przewidywalny. — A wi˛ec poszedłby´s, tak? Gdyby´s był mna? ˛ — Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu w milczeniu, wyobra˙zajac ˛ sobie taka˛ mo˙zliwo´sc´ . — Nie jestem pewien, czy ci wierz˛e. — Oczywi´scie, z˙ e wierzysz. — Coll u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. Wcia˙ ˛z przypatrywali si˛e sobie, kiedy podszedł Morgan i usiadł naprzeciw nich, nieco zbity z tropu widokiem tego samego wyrazu na twarzach obu braci. Steff i Tell zbli˙zyli si˛e równie˙z. Wszyscy troje wymienili spojrzenia. — Co si˛e dzieje? — zapytał w ko´ncu Morgan. Par patrzył na niego przez chwil˛e, nie dostrzegajac ˛ go. Widział jedynie krajobraz roztaczajacy ˛ si˛e za nim, wzgórza poro´sni˛ete rzadkimi zagajnikami, ciagn ˛ ace ˛ si˛e na południe od nagich stoków Smoczych Z˛ebów i rozpływajace ˛ si˛e w upale, który przesłaniał wszystko palac ˛ a˛ mgiełka.˛ Nagłe podmuchy wiatru wzbijały małe tumany kurzu drodze prowadza˛ cej w dół. Pod drzewem było spokojnie i Par my´slał o przeszło´sci, wracajac ˛ do czasów sp˛edzonych wspólnie z Collem. Wspomnienia te miały w sobie tkliwo´sc´ , która go ukoiła; były w wi˛ekszo´sci wyra´zne i ostre i wzbudzały w nim bolesna,˛ lecz słodka˛ t˛esknot˛e. — No wi˛ec? — nalegał Morgan. Par zamrugał oczami. 166

— Coll twierdzi, z˙ e powinienem zrobi´c to, co nakazał mi duch. Uwa˙za, z˙ e powinienem spróbowa´c odnale´zc´ Miecz Shannary. — Urwał. — Co o tym sadzisz, ˛ Morgan? — Chyba pójd˛e z toba.˛ — Góral nie wahał si˛e ani przez chwil˛e. — Zm˛eczyło mnie ju˙z sp˛edzanie całego czasu na wodzeniu za nos tych federacyjnych głupców, którzy usiłuja˛ rzadzi´ ˛ c Leah. Kto´s taki jak ja mo˙ze robi´c po˙zyteczniejsze rzeczy. — Poderwał si˛e z ziemi. — Poza tym mam kling˛e, która˛ trzeba wypróbowa´c na pomiocie ciemnej magii! — W pozorowanej fincie si˛egnał ˛ do tyłu po miecz. — A jak wszyscy tu obecni moga˛ za´swiadczy´c, nie ma na to lepszego sposobu ni˙z dotrzymywanie towarzystwa Parowi Ohmsfordowi! Par pokr˛ecił głowa.˛ — Morgan, nie powiniene´s z˙ artowa´c. . . ˙ — Zartowa´ c! Ale wła´snie o to chodzi! Od miesi˛ecy jedynie z˙ artowałem ! I co dobrego z tego wynikło? — Szczupła twarz Morgana st˛ez˙ ała. — Teraz mam szans˛e zrobienia czego´s naprawd˛e po˙zytecznego, czego´s o wiele wa˙zniejszego ni˙z uprzykrzanie z˙ ycia wrogom Leah i wyrzadzanie ˛ im drobnych zniewag. Na lito´sc´ boska! ˛ Musisz to widzie´c tak samo jak ja, Par. Nie mo˙zesz kwestionowa´c tego, co mówi˛e. — Gwałtownie odwrócił wzrok. — Steff, a ty? Co zamierzasz? A Teel? Steff za´smiał si˛e, marszczac ˛ twarz w grymasie. — No có˙z, Teel i ja mamy mniej wi˛ecej taki sam poglad ˛ na t˛e spraw˛e. Podj˛eli´smy ju˙z decyzj˛e. Idziemy z wami, przede wszystkim dlatego, z˙ e mamy nadziej˛e wej´sc´ w posiadanie czego´s, magii lub czegokolwiek innego, co pomogłoby naszemu narodowi wyzwoli´c si˛e spod władzy federacji. Jeszcze tego czego´s nie znale´zli´smy, ale by´c mo˙ze jeste´smy na dobrej drodze. To, co duch mówił o cieniowcach, z˙ e szerza˛ ciemna˛ magi˛e i z˙ yja˛ w ciałach m˛ez˙ czyzn, kobiet i dzieci, by to robi´c, tłumaczy by´c mo˙ze w znacznej mierze szale´nstwo trawiace ˛ krainy. Mo˙ze mie´c nawet co´s wspólnego z tym, dlaczego federacji tak bardzo zale˙zy na przetraceniu ˛ grzbietu karłom! Sami widzieli´scie: federacja z pewno´scia˛ do tego da˙ ˛zy. Działa tu ciemna magia. Karły potrafia˛ ja˛ lepiej wyczuwa´c ni˙z wi˛ekszo´sc´ innych, poniewa˙z odległe regiony Estlandii zawsze stanowiły jej kryjówk˛e. Jedyna ró˙znica polega na tym, z˙ e tym razem, zamiast si˛e chowa´c, wyszła na powierzchni˛e jak oszalałe zwierz˛e, zagra˙zajac ˛ nam wszystkim. Mo˙ze wi˛ec odnalezienie Miecza Shannary b˛edzie, zgodnie z tym, co mówi duch, krokiem w kierunku ponownego okiełznania tego zwierza! — Brawo! — tryumfalnie wykrzyknał ˛ Morgan. — Czy mógłby´s sobie wyobrazi´c lepsze towarzystwo dla siebie, Parze Ohmsfordzie? Par w oszołomieniu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Morgan, ale. . . — Wi˛ec powiedz, z˙ e to zrobisz! Zapomnij o Walkerze i Wren wraz z ich wymówkami! To jest wa˙zne! Pomy´sl, czego mo˙ze zdołamy dokona´c! — Spojrzał

167

płaczliwie na przyjaciela. — Do licha, Par, jak mogliby´smy przegra´c, skoro próbujac, ˛ mamy wszystko do wygrania? Steff pochylił si˛e i szturchnał ˛ go r˛eka.˛ — Nie naciskaj tak mocno, góralu. Zostaw chłopcu troch˛e swobody! Par spojrzał na wszystkich po kolei: na Steffa o szerokiej twarzy, tajemnicza˛ Teel, pełnego zapału Morgana, a wreszcie na Colla. Przypomniał sobie nagle, z˙ e jego brat nie wyjawił do ko´nca swej decyzji. Powiedział tylko, z˙ e na jego miejscu by poszedł. — Coll. . . — zaczał. ˛ Ale brat zdawał si˛e czyta´c w jego my´slach. — Je´sli ty idziesz, ja te˙z id˛e. — Twarz jego brata wygladała ˛ jak wykuta w kamieniu. — Jakkolwiek miałoby si˛e to sko´nczy´c. Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, gdy patrzyli na siebie, a wyczekiwanie malujace ˛ si˛e w ich oczach było szeptem, który szele´scił li´sc´ mi ich my´sli jak wiatr. Par Ohmsford gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — A zatem sprawa jest chyba rozstrzygni˛eta — powiedział. — Od czego zaczniemy?

XVII Jak zwykle Morgan Leah miał plan. — Je´sli chcemy, z˙ eby nasze poszukiwania Miecza si˛e powiodły, b˛edziemy potrzebowali pomocy. Nas pi˛ecioro to po prostu za mało. Po tylu latach poszukiwanie Miecza Shannary mo˙ze przypomina´c szukanie przysłowiowej igły w stogu siana, a my nie wiemy prawie nic o naszym stogu siana. Steff, ty i Teel znacie by´c mo˙ze Estlandi˛e, ale Callahorn i pogranicza to nie znane wam obszary. To samo dotyczy Ohmsfordów i mnie: po prostu nie wiemy dostatecznie du˙zo o okolicy. A nie zapominajmy ponadto, z˙ e federacja b˛edzie przeczesywała wszystkie miejsca, w które mo˙zemy si˛e uda´c. Z tego, co ostatnio słyszałem, karły i uciekinierzy nie sa˛ mile widzianymi go´sc´ mi w Sudlandii. B˛edziemy musieli równie˙z mie´c si˛e na baczno´sci przed cieniowcami. To prawda, z˙ e magia przyciaga ˛ je tak, jak zapach krwi przyciaga ˛ wilki, i bł˛edem byłoby sadzi´ ˛ c, z˙ e ju˙z si˛e od nich uwolnili´smy. B˛edziemy mieli do´sc´ kłopotów z zapewnieniem sobie bezpiecze´nstwa, nie mówiac ˛ ju˙z o ustaleniu, co si˛e stało z Mieczem. Nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy kogo´s, kto dobrze zna cztery krainy, kogo´s, kto mo˙ze nam dostarczy´c ludzi i broni. — Przeniósł wzrok na Para i jego twarz rozja´snił znajomy u´smiech, pełen skrytego rozbawienia. — Potrzebujemy twojego przyjaciela z Ruchu. Ohmsford j˛eknał. ˛ Nie palił si˛e do odnowienia kontaktów z banitami; byłoby to jawnym napraszaniem si˛e o kłopoty. Lecz Steffowi, a nawet Teel spodobał si˛e ten pomysł i po dłu˙zszej wymianie zda´n musiał przyzna´c, z˙ e propozycja górala jest rozsadna. ˛ Banici posiadali siły i zasoby, których im brakowało, i znali pogranicza oraz otaczajace ˛ je wolne obszary. Wiedzieliby, gdzie szuka´c i jakich przy tym unika´c pułapek. Ponadto wybawca Para wydawał si˛e człowiekiem, na którym mo˙zna polega´c. Nie sposób było temu zaprzeczy´c i sprawa została przesadzona. ˛ Reszt˛e dnia sp˛edzili w obozowisku u stóp pogórza, przez które prowadziła droga do doliny Shale i Hadeshornu. Drugiej nocy nowiu spali niespokojnie u podnó˙za Smoczych Z˛ebów. O s´wicie spakowali swoje rzeczy, dosiedli koni i ruszyli w drog˛e. Ich plan był prosty. Mieli pojecha´c do Varfleet, odnale´zc´ ku´zni˛e Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapyta´c o Łucznika — dokładnie według

169

wskazówek tajemniczego wybawcy Para. Potem mieli zadecydowa´c, co robi´c dalej. Jechali na południe przez poro´sni˛eta˛ krzewami okolic˛e graniczac ˛ a˛ z równina˛ Rabb. Po przekroczeniu wschodniej odnogi Mermidonu zboczyli na zachód. Przez całe południe i wczesne popołudnie jechali wzdłu˙z rzeki. Sło´nce pra˙zyło niemiłosiernie z bezchmurnego nieba, powietrze było suche i ci˛ez˙ kie od kurzu. Poda˙ ˛zali, nie odzywajac ˛ si˛e prawie do siebie, pogra˙ ˛zeni w ciszy własnych my´sli. Od momentu wyruszenia w drog˛e nie rozmawiano ju˙z o Allanonie. Nikt nie wspomniał równie˙z o Walkerze i Wren. Par dotykał co jaki´s czas pier´scienia z wizerunkiem sokoła i zastanawiał si˛e znowu nad to˙zsamo´scia˛ m˛ez˙ czyzny, który mu go dał. Było pó´zne popołudnie, kiedy przejechali przez dolin˛e rzeki w górach Runne, na północ od Varfleet, i zbli˙zyli si˛e do peryferii miasta. Rozpo´scierało si˛e przed nimi na kilku wzgórzach, szare od kurzu i rozpalone blaskiem chylacego ˛ si˛e ku zachodowi sło´nca. Szopy i szałasy zajmowały obrze˙za miasta, n˛edzne domostwa m˛ez˙ czyzn i kobiet, którym brakowało nawet podstawowych s´rodków do z˙ ycia. Wołali do poda˙ ˛zajacych ˛ droga˛ je´zd´zców, proszac ˛ o pieniadze ˛ i jedzenie, a Par i Coll dawali im, co mieli. Morgan spogladał ˛ na nich do tyłu z dezaprobata,˛ tak jak ojciec mógłby patrze´c na naiwne dzieci, lecz nic nie mówił. Nieco dalej Par zaczał ˛ poniewczasie z˙ ałowa´c, z˙ e nie pomy´slał o ukryciu swoich elfich rysów. Upłyn˛eły całe tygodnie, od kiedy przestał to robi´c, i po prostu odzwyczaił si˛e od tego. Pewna˛ pociech˛e stanowiło to, z˙ e jego włosy znacznie podrosły i zakrywały mu uszy. Tak czy owak musiał by´c ostro˙zny. Spojrzał na karły. Były mocno otulone opo´nczami, a kaptury skrywały w cieniu ich twarze. W razie wykrycia groziło im wi˛eksze niebezpiecze´nstwo ni˙z jemu. Wszyscy wiedzieli, z˙ e karłom nie wolno przebywa´c w Sudlandii. Nawet w Varfleet było to ryzykowne. Kiedy dotarli do wewn˛etrznej cz˛es´ci miasta, z ulicami noszacymi ˛ nazwy i szyldami na sklepach, ruch na drodze znacznie si˛e nasilił. Wkrótce poda˙ ˛zanie naprzód stało si˛e prawie niemo˙zliwe. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy, a˙z natrafili na stajni˛e, gdzie mogli je pozostawi´c pod opieka.˛ Gdy Morgan dobijał targu, pozostali czekali pod s´cianami domów po drugiej stronie ulicy, patrzac, ˛ jak mieszka´ncy miasta przesuwaja˛ si˛e, stłoczeni, obok. Podchodzili do nich z˙ ebracy, proszac ˛ o pieniadze. ˛ Par przygladał ˛ si˛e, jak na targu owocowym połykacz ognia popisuje si˛e swym kunsztem przed pełnym podziwu tłumem m˛ez˙ czyzn i chłopców. Wokół rozlegał si˛e niski pomruk wielu głosów. — Czasem ma si˛e szcz˛es´cie — oznajmił spokojnie Morgan, wróciwszy ze stajni. — Jeste´smy w Zbójeckim Zaułku. Cała ta cz˛es´c´ miasta tak si˛e nazywa. Ku´znia Kiltan znajduje si˛e zaledwie o kilka ulic stad. ˛ Dał im ponownie znak do drogi i zacz˛eli si˛e posuwa´c wzdłu˙z przemieszczajacej ˛ si˛e jednostajnie ludzkiej ci˙zby. Skr˛ecili w boczna˛ uliczk˛e, która była mniej zatłoczona, ale za to bardziej cuchnaca, ˛ i wkrótce szybko poda˙ ˛zali ocieniona˛ alejka˛ wijac ˛ a˛ si˛e wzdłu˙z płytkiego rowu s´ciekowego. Par z obrzydzeniem zmarszczył 170

nos. To było miasto, jakim widział je Coll. Zaryzykował krótkie spojrzenie do tyłu, na brata, lecz Coll miał cała˛ uwag˛e skupiona˛ na drodze pod stopami. Po pokonaniu jeszcze kilku przecznic wyszli na ulic˛e, która zdawała si˛e zadowala´c Morgana. Szybko skr˛ecił w prawo i przeprowadził ich przez tłum do okazałej dwupi˛etrowej stodoły z drewnianym szyldem, na którym był wypalony napis „Ku´znia Kiltan”. Szyld i stodoła były stare, a ich deski rozeschni˛ete, lecz paleniska we wn˛etrzu płon˛eły jasnym ogniem i sypały iskrami, gdy wkładano do nich szczypcami kawałki metalu. Maszyny je rozgniatały, a młoty kuły, nadajac ˛ kształt. Panujacy ˛ tu łoskot zagłuszał odgłosy ulicy i odbijał si˛e echem od s´cian sasiednich ˛ budynków, zamierajac ˛ w ko´ncu w duszacym ˛ u´scisku niesłabnacego ˛ popołudniowego upału. Morgan posuwał si˛e wzdłu˙z obrze˙za tłumu, a pozostali szli w milczeniu za nim. W ko´ncu udało mu si˛e przedosta´c pod wej´scie ku´zni. Kilku robotników pracowało przy piecach pod kierunkiem pot˛ez˙ nego m˛ez˙ czyzny z sumiastym wasem ˛ i łysiejac ˛ a˛ głowa,˛ czarna˛ od sadzy. M˛ez˙ czyzna nie zwracał na nich uwagi, dopóki wszyscy nie weszli do s´rodka, a wtedy odwrócił si˛e i zapytał: — Czym mog˛e wam słu˙zy´c? — Szukamy Łucznika — odparł Morgan. M˛ez˙ czyzna z wasem ˛ podszedł do nich. — Kogo takiego? — Łucznika — powtórzył Morgan. — A co to znowu za jeden? — M˛ez˙ czyzna miał szerokie ramiona i był oblepiony potem. — Nie wiem — przyznał Morgan. — Powiedziano nam jedynie, z˙ e mamy o niego zapyta´c. — Kto powiedział? — Niech pan posłucha. . . — Kto powiedział? Nie wiesz, chłopcze? We wn˛etrzu było goraco ˛ i stawało si˛e jasne, z˙ e Morgan b˛edzie miał kłopoty z tym człowiekiem, je´sli sprawy b˛eda˛ si˛e nadal rozwijały w ten sposób. W ich stron˛e zacz˛eły si˛e ju˙z odwraca´c głowy. Par instynktownie wysunał ˛ si˛e do przodu, nie chcac ˛ dopu´sci´c, by zwrócono na nich uwag˛e, i powiedział: — Człowiek, który nosi pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. M˛ez˙ czyzna zmru˙zył przenikliwe oczy, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e uwa˙znie twarzy chłopca o elfich rysach. — Ten pier´scie´n — doko´nczył Par, wyciagaj ˛ ac ˛ go na dłoni. Tamten cofnał ˛ si˛e jak ukaszony. ˛ — Nie obno´s si˛e z nim tak, młody głupcze! — warknał ˛ i odsunał ˛ pier´scie´n od siebie, jakby był zatruty. — Powiedz nam, gdzie mo˙zna znale´zc´ Łucznika! — wykrzyknał ˛ Morgan, którego irytacja stawała si˛e coraz bardziej widoczna. 171

Nagłe poruszenie na ulicy sprawiło, z˙ e wszyscy si˛e odwrócili. Zbli˙zał si˛e oddział z˙ ołnierzy federacji, przepychajac ˛ si˛e przez tłum i zmierzajac ˛ wprost do ku´zni. — Schowajcie si˛e gdzie´s! — naglaco ˛ syknał ˛ m˛ez˙ czyzna z wasem ˛ i odsunał ˛ si˛e na bok. ˙ Zołnierze weszli do s´rodka, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e w roz´swietlonym ogniem mroku. Wasacz ˛ postapił ˛ do przodu, z˙ eby si˛e z nimi przywita´c. Morgan i Ohmsfordowie przyciagn˛ ˛ eli do siebie karły, lecz z˙ ołnierze znajdowali si˛e mi˛edzy nimi a drzwiami prowadzacymi ˛ na ulic˛e. Morgan zepchnał ˛ ich wszystkich w stron˛e gł˛ebokiego cienia. — Zamówienie na bro´n, Hirehone — oznajmił dowódca dru˙zyny wasaczowi, ˛ pokazujac ˛ jakie´s pismo. — Potrzebuj˛e jej przed ko´ncem tygodnia. I nie próbuj si˛e wykr˛eca´c. Hirehone mruknał ˛ co´s niezrozumiale, lecz skinał ˛ głowa.˛ Dowódca dru˙zyny ˙ rozmawiał z nim jeszcze przez chwil˛e. Wydawał si˛e zm˛eczony i zgrzany. Zołnierze niespokojnie rozgladali ˛ si˛e wokół. Jeden z nich ruszył w stron˛e małej gromadki. Morgan wysunał ˛ si˛e przed swoich towarzyszy, usiłujac ˛ sprawi´c, aby z˙ ołnierz ˙ z nim rozmawiał. Zołnierz, rosły drab z rudawa˛ broda,˛ zawahał si˛e. W pewnej chwili co´s zauwa˙zył i odepchnał ˛ Morgana na bok. — Ty tam! — rzucił w stron˛e Teel. — Co tam chowasz? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, zrywajac ˛ jej z głowy kaptur. — Karły! Kapitanie, tu sa.˛ . . ! Nie doko´nczył. Teel zabiła go jednym ciosem długiego no˙za, przeszywajac ˛ mu ostrzem gardło. Wcia˙ ˛z jeszcze usiłował mówi´c, kiedy umierał. Pozostali z˙ ołnierze si˛egn˛eli po bro´n, lecz Morgan był ju˙z mi˛edzy nimi, zadajac ˛ pchni˛ecia mieczem i wypierajac ˛ ich do tyłu. Krzyknał ˛ do pozostałych i karły wraz z Ohmsfordami rzuciły si˛e do drzwi. Gdy wybiegali na ulic˛e, Morgan znajdował si˛e za nimi, a z˙ ołnierz federacji o krok z tyłu. Ludzie w tłumie zacz˛eli krzycze´c i rozstapili ˛ si˛e, kiedy cała grupa si˛e zatoczyła i wpadła mi˛edzy nich. W po´scigu brało udział około tuzina z˙ ołnierzy, lecz dwóch z nich było rannych, a pozostali potykali si˛e o siebie nawzajem, usiłujac ˛ pochwyci´c Morgana. Ten skosił mieczem najbli˙zszego z nich, wyjac ˛ jak szalony. Z przodu Steff dopadł zaryglowanych drzwi jakiego´s magazynu, wydobył maczug˛e i jednym uderzeniem roztrzaskał niespodziewana˛ przeszkod˛e. Pop˛edzili przez ciemne wn˛etrze i wybiegli tylnymi drzwiami, skr˛ecili waskim ˛ przej´sciem w lewo i natrafili na płot. Zdesperowani obrócili si˛e na pi˛ecie i ruszyli z powrotem. ´ Scigaj acy ˛ ich z˙ ołnierze federacji wypadli z drzwi magazynu i rzucili si˛e na nich. Par przywołał pie´sn´ i wypełnił kurczac ˛ a˛ si˛e przestrze´n mi˛edzy nimi huczacym ˛ ˙ rojem szerszeni. Zołnierze zawyli i rozpierzchli si˛e, szukajac ˛ ukrycia. W ogólnym zamieszaniu Steff roztrzaskał wystarczajac ˛ a˛ ilo´sc´ desek w płocie, by mogli si˛e

172

przecisna´ ˛c. Pobiegli drugim przej´sciem, przez labirynt szop składowych, skr˛ecili w prawo i przedostali si˛e przez z˙ elazna˛ bram˛e na zawiasach. Znale´zli si˛e na zawalonym złomem podwórzu na tyłach ku´zni. Przed nimi otworzyły si˛e drzwi do jej wn˛etrza. — Tutaj! — zawołał kto´s. Pognali, o nic nie pytajac, ˛ słyszac ˛ zewszad ˛ okrzyki i ogłuszajace ˛ trabienie ˛ w rogi. Wbiegli przez otwarte drzwi do małego składziku i usłyszeli, jak drzwi zatrzaskuja˛ si˛e za nimi. Naprzeciw nich stał Hirehone, wsparty r˛ekami o biodra. — Mam nadziej˛e, z˙ e jeste´scie warci kłopotów, jakie sprawili´scie! — powiedział. Ukrył ich w schowku pod podłoga˛ składziku i pozostawił — jak im si˛e zdawało — na długie godziny. Panował tam zaduch i ciasnota, nie było s´wiatła, a dwukrotnie nad ich głowami rozlegał si˛e tupot stóp w ci˛ez˙ kich butach; za ka˙zdym razem wstrzymywali oddech, dr˛etwiejac ˛ z przera˙zenia. Kiedy Hirehone znowu ich wypu´scił, była noc. Niebo było zachmurzone i czarne jak atrament. Przez szczeliny mi˛edzy deskami s´cian ku´zni połyskiwały jasne punkciki s´wiateł miasta. Zaprowadził ich ze składziku do przylegajacej ˛ do´n małej kuchni, posadził ich przy długim stole i dał im je´sc´ . — Musiałem poczeka´c, a˙z z˙ ołnierze zako´ncza˛ poszukiwania, upewnia˛ si˛e, z˙ e nie zamierzacie tutaj wróci´c ani nie ukryli´scie si˛e gdzie´s w´sród złomu — wyjas´nił. — Byli w´sciekli, mo˙zecie mi wierzy´c, zwłaszcza z powodu s´mierci jednego z nich. Teel niczym nie zdradzała swoich my´sli, a pozostali milczeli. Hirehone wzruszył ramionami. — Ja te˙z si˛e tym nie przejałem. ˛ Przez pewien czas z˙ uli w milczeniu, po czym Morgan zapytał: — Co z Łucznikiem? Czy mo˙zemy si˛e z nim teraz spotka´c? — Hirehone wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby to było mo˙zliwe. Nikt taki nie istnieje. — Morgan otworzył ze zdumienia usta. — Dlaczego w takim razie. . . ? — To szyfr — przerwał mu Hirehone. — Dzi˛eki niemu wiem, czego si˛e ode mnie oczekuje. Sprawdziłem was. Czasem szyfr zostaje złamany. Musiałem si˛e upewni´c, czy nie szpiegujecie dla federacji. — Jeste´s banita˛ — rzekł Par. — A ty jeste´s Parem Ohmsfordem — odparł tamten. — No, ko´nczcie ju˙z je´sc´ . Zaprowadz˛e was do człowieka, z którym chcecie si˛e spotka´c. Doko´nczywszy posiłku, umyli talerze w starym zlewie i poszli za Hirehone’em do wn˛etrza ku´zni. Było w niej teraz pusto, je´sli nie liczy´c jednego robotnika na nocnej słu˙zbie krzataj ˛ acego ˛ si˛e przy ziejacych ˛ ogniem piecach, którym 173

nigdy nie pozwalano ostygna´ ˛c. Nie zwrócił na nich uwagi. Przeszli niemal bezgło´snie przez grobowa˛ cisz˛e, czujac ˛ zapach popiołu i metalu stopionych w siarczany amalgamat; przed oczyma mieli cienie ta´nczace ˛ na s´cianach w rytm porusze´n płomieni. Kiedy wymkn˛eli si˛e przez boczne drzwi, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku, Morgan szepnał ˛ do Hirehone’a: — Pozostawili´smy konie w stajni o par˛e mil stad. ˛ — Nie martw si˛e o to — odpowiedział mu tamten równie˙z szeptem. — Tam, dokad ˛ idziecie, nie b˛edziecie potrzebowali koni. Przeszli spokojnie i nie rzucajac ˛ si˛e w oczy zaułkami Varfleet, mi˛edzy ciagn ˛ a˛ cymi si˛e na jego obrze˙zach szeregami szałasów i chat, a˙z wreszcie wyszli z miasta. Nast˛epnie ruszyli na północ wzdłu˙z Mermidonu, posuwajac ˛ si˛e w gór˛e rzeki, tam gdzie wiła si˛e ona u stóp przedgórza Smoczych Z˛ebów. Szli przez reszt˛e nocy, przeprawiajac ˛ si˛e przez rzek˛e tu˙z ponad miejscem złaczenia ˛ jej północnej i południowej odnogi, gdzie szereg katarakt rozdzielał jej bieg na kilka mniejszych strumieni. Stan wód był niski o tej porze roku, dzi˛eki czemu mogli si˛e przeprawi´c bez pomocy łodzi. Mimo to w kilku miejscach woda si˛egała karłom do brody, a wszyscy musieli i´sc´ z plecakami i bronia˛ uniesionymi nad głowa.˛ Po drugiej stronie natrafili na szereg g˛esto zalesionych wawozów ˛ i jarów, które wrzynały si˛e na gł˛eboko´sc´ kilku mil w skalne s´ciany Smoczych Z˛ebów. — To Parma Key — oznajmił w pewnym momencie nie pytany Hirehone. — Bardzo niebezpieczna okolica, je´sli si˛e nie zna drogi. Par wkrótce si˛e przekonał, z˙ e. nie było w tym cienia przesady. Parma Key stanowiło nagromadzenie grzbietów górskich i wawozów, ˛ które wznosiły si˛e i opadały gwałtownie pod dławiacym ˛ kobiercem drzew i krzewów. Nów nie dawał s´wiatła, gwiazdy były przesłoni˛ete koronami drzew i cieniem gór i mała gromadka znajdowała si˛e w niemal zupełnej ciemno´sci. Gdy zagł˛ebili si˛e nieco bardziej w las, Hirehone polecił im usia´ ˛sc´ na ziemi w oczekiwaniu s´witu. Nawet przy dziennym s´wietle przej´scie wydawało si˛e niemo˙zliwe. W górskich lasach Parma Key panował nieustanny półmrok i mgła, a parowy i wzniesienia górskie przecinały wzdłu˙z i wszerz cała˛ okolic˛e. Była tam jednak s´cie˙zka, niewidoczna dla kogo´s, kto nie znał jej przedtem, kr˛eta dró˙zka, która˛ Hirehone poda˙ ˛zał bez wysiłku, lecz która w pozostałych członkach małej gromadki wzbudzała niepewno´sc´ co do kierunku ich marszu. Zbli˙zało si˛e południe i s´wiatło słoneczne saczyło ˛ si˛e przez g˛este korony drzew waskimi ˛ smugami, które nie były w stanie rozproszy´c uporczywej mgły i sprawiały wra˙zenie, jakby si˛e zabłakały ˛ z zewn˛etrznego s´wiata w sam s´rodek mroku. Kiedy zatrzymali si˛e na krótki posiłek, Par zapytał przewodnika, jak daleko musza˛ jeszcze i´sc´ . — Niedaleko — odparł Hirehone. — To tam. — Wskazał pot˛ez˙ ny masyw wznoszacy ˛ si˛e nad Parma Key, w miejscu gdzie las opierał si˛e o urwista˛ s´cian˛e 174

ła´ncucha Smoczych Z˛ebów. — Ta skała, Ohmsfordzie, nazywa si˛e Wyst˛ep. Jest warownia˛ Ruchu. Par patrzył, zastanawiajac ˛ si˛e. — Czy federacja wie o jej istnieniu? — zapytał. — Wiedza,˛ z˙ e jest gdzie´s tutaj — odparł Hirehone. — Nie wiedza˛ jednak, gdzie dokładnie, i co wa˙zniejsze, jak do niej dotrze´c. — A tajemniczy wybawca Para, ów wcia˙ ˛z bezimienny przywódca banitów, nie obawia si˛e, z˙ e tacy przybysze jak my moga˛ to zdradzi´c? — sceptycznie zapytał Steff. — Chcac ˛ powtórnie odnale´zc´ drog˛e prowadzac ˛ a˛ tutaj, musiałby´s najpierw znale´zc´ drog˛e powrotna˛ stad. ˛ — Hirehone u´smiechnał ˛ si˛e. — Sadzisz, ˛ z˙ e byłby´s w stanie to zrobi´c bez mojej pomocy? Steff u´smiechnał ˛ si˛e kwa´sno, uznajac ˛ słuszno´sc´ tego argumentu. Mo˙zna było w˛edrowa´c bez ko´nca w tym labiryncie, nie odnajdujac ˛ wła´sciwej drogi. Pó´znym popołudniem dotarli do masywu skalnego, w stron˛e którego zmierzali przez cały dzie´n. G˛estniejace ˛ cienie okrywały cała˛ okolic˛e, pogra˙ ˛zajac ˛ las w półmroku. Hirehone kilkakrotnie w ciagu ˛ ostatniej godziny gło´sno gwizdał, za ka˙zdym razem wyczekujac ˛ na gwizd w odpowiedzi przed podj˛eciem marszu. U stóp urwiska czekała zamykana krata˛ winda ustawiona na polanie. Jej liny gin˛eły w´sród skał wysoko w górze. Była wystarczajaco ˛ du˙za, by ich wszystkich pomie´sci´c. Weszli do s´rodka i uchwycili si˛e pr˛etów dla utrzymania równowagi, gdy winda d´zwign˛eła ich w gór˛e, unoszac ˛ si˛e powoli i spokojnie, a˙z w ko´ncu znale´zli si˛e ponad szczytami drzew. Dotarli do waskiej ˛ półki skalnej i zostali na nia˛ wciagni˛ ˛ eci przez kilku ludzi obsługujacych ˛ pot˛ez˙ ny kołowrót. Tam weszli do drugiej windy. Znowu zostali uniesieni w gór˛e przy skalnej s´cianie, kołyszac ˛ si˛e niebezpiecznie nad ziemia.˛ Par raz spojrzał w dół i szybko tego po˙załował. Na chwil˛e ujrzał twarz Steffa, która wygladała, ˛ jakby odpłyn˛eła z niej cała krew. Hirehone wydawał si˛e zupełnie spokojny i pogwizdywał beztrosko, gdy unosili si˛e w gór˛e. Potem przesiedli si˛e do jeszcze jednej windy, która˛ jechali znacznie krócej, i kiedy w ko´ncu wysiedli, znale´zli si˛e na szerokim, trawiastym cyplu skalnym, mniej wi˛ecej w połowie wysoko´sci urwiska, ciagn ˛ acym ˛ si˛e do oddalonego o kilkaset metrów szeregu jaski´n. Na skraju cypla i wokół jaski´n wznosiły si˛e fortyfikacje, a w pop˛ekanej s´cianie urwiska powy˙zej wykute były gniazda obronne. Z góry do małej sadzawki opadał waski ˛ wodospad, a na cyplu rosło kilka rozproszonych k˛ep drzew li´sciastych i s´wierków. Wsz˛edzie wokół krzatali ˛ si˛e ludzie d´zwigajacy ˛ narz˛edzia, bro´n i skrzynie z zapasami, wykrzykujacy ˛ komendy albo odpowiadajacy ˛ na nie. Ze s´rodka tego uporzadkowanego ˛ zam˛etu wyszedł do nich wybawca Para. Jego wysoka˛ posta´c spowijały szkarłatno-czarne szaty. Miał teraz gładko ogolone policzki, a s´wiatło słoneczne ukazywało cienkie zmarszczki na jego ko´scistej twa175

rzy. Była to twarz nie poddajaca ˛ si˛e staro´sci. Włosy miał zaczesane do tyłu i lekko przerzedzone na czole. Był szczupły i muskularny i poruszał si˛e jak kot. Zbli˙zał si˛e do nich z okrzykiem powitania na ustach, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie rami˛e, którym najpierw u´scisnał ˛ Hirehone’a, a potem objał ˛ Para. — A wi˛ec, chłopcze, zmieniłe´s jednak zdanie? Witaj zatem i twoi przyjaciele równie˙z. Twój brat, góral i para karłów, czy tak? Dziwna zaiste kompania. Przybywacie, z˙ eby si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c? Morgan zawsze pragnał ˛ by´c tak bezpo´sredni i otwarty, i Par poczuł, z˙ e si˛e rumieni. — Niezupełnie. Mamy problem. — Nowy problem? — Herszt banitów wydawał si˛e rozbawiony. — Zdaje si˛e, z˙ e nie potrafisz z˙ y´c bez kłopotów. Czy mog˛e ci˛e teraz prosi´c o zwrot mojego pier´scienia? — Par wyjał ˛ pier´scie´n z kieszeni i podał mu go. Tamten wsunał ˛ go z powrotem na palec, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e z lubo´scia.˛ — Sokół. To dobry symbol dla wolno urodzonych, nie sadzisz? ˛ — Kim jeste´s? — zapytał go prosto z mostu Par. — Kim jestem? — M˛ez˙ czyzna za´smiał si˛e wesoło. — Jeszcze si˛e nie domys´liłe´s, przyjacielu? Nie? Powiem ci zatem. — Pochylił si˛e do przodu. — Spójrz na moja˛ r˛ek˛e. — Podniósł zaci´sni˛eta˛ dło´n z palcem wymierzonym w nos Para. — Brakujaca ˛ r˛eka ze szpikulcem. Kim jestem? — Jego szmaragdowe oczy połyskiwały figlarnie. Nastapiła ˛ chwila nat˛ez˙ onego milczenia, kiedy Ohmsford przygla˛ dał mu si˛e, zbity z tropu. — Nazywam si˛e Padishar Creel, Parze Ohmsfordzie — rzekł w ko´ncu. — Ale mo˙zesz zna´c mnie lepiej jako dalekiego prawnuka Panamona Creela. I Par wreszcie zrozumiał. Tego wieczora podczas kolacji, siedzac ˛ przy stole, który odsuni˛eto specjalnie od stołów innych mieszka´nców Wyst˛epu, Par i jego towarzysze słuchali z narastajacym ˛ zdumieniem Padishara Creela opowiadajacego ˛ swoja˛ histori˛e. — Mamy tutaj na górze zasad˛e, z˙ e przeszło´sc´ ka˙zdego jest jego prywatna˛ sprawa˛ — rzekł do nich konspiracyjnie. — Inni mogliby si˛e czu´c niezr˛ecznie, słuchajac, ˛ jak opowiadam o swojej. — Odchrzakn ˛ ał. ˛ — Byłem posiadaczem ziemskim — zaczał ˛ — hodowca˛ zbó˙z i trzody, wła´scicielem kilkunastu małych gospodarstw i wielu hektarów lasów przeznaczonych wyłacznie ˛ do polowa´n. Odziedziczyłem wi˛ekszo´sc´ z nich po moim ojcu, on za´s po swoim i tak dalej, a˙z do zamierzchłych czasów. Lecz jak si˛e zdaje, wszystko zacz˛eło si˛e od Panamona Creela. Mówiono mi, cho´c oczywi´scie nie jestem w stanie tego potwierdzi´c, z˙ e po tym, jak pomógł Shei Ohmsfordowi odzyska´c Miecz Shannary, powrócił na północ, na pogranicza, gdzie odniósł znaczny sukces w wybranym przez siebie zawodzie i zgromadził spora˛ fortun˛e. Przechodzac ˛ w stan spoczynku madrze ˛ zainwestował pieniadze ˛ w tereny, które miały si˛e pó´zniej sta´c ziemiami rodziny Creelów. 176

Par z trudem pow´sciagał ˛ u´smiech. Padishar Creel snuł swa˛ opowie´sc´ z całkowita˛ powaga,˛ chocia˙z wiedział, podobnie jak Ohmsfordowie i Morgan, z˙ e Panamon Creel był złodziejem, kiedy drogi jego i Shei Ohmsforda skrzy˙zowały si˛e. — Sam nazywał siebie baronem Creelem — kontynuował niewzruszenie Padishar. — Od tamtego czasu tak samo nazywano wszystkich zwierzchników rodu. Baron Creel. — Urwał, rozkoszujac ˛ si˛e brzmieniem tych słów. Nast˛epnie westchnał. ˛ — Jednak˙ze federacja zagarn˛eła ziemie mego ojca, kiedy byłem dzieckiem; ukradła je bez z˙ adnej rekompensaty i w ko´ncu wysiedliła nas. Mój ojciec umarł, usiłujac ˛ je odzyska´c. Moja matka równie˙z. W do´sc´ tajemniczych okoliczno´sciach. — U´smiechnał ˛ si˛e. — Wi˛ec przyłaczyłem ˛ si˛e do Ruchu. — Tak po prostu? — zapytał Morgan, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e sceptycznie. Herszt banitów nadział na nó˙z kawałek wołowiny. — Moi rodzice udali si˛e do gubernatora prowincji, pachołka federacji, który wprowadził si˛e do naszego domu, i ojciec za˙zadał ˛ zwrotu swej prawowitej własno´sci, dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e je´sli nic nie zostanie uczynione dla rozwiazania ˛ sprawy, gubernator gorzko tego po˙załuje. Mój ojciec nigdy nie był przesadnie ostro˙zny. Odmówiono jego pro´sbie i on oraz moja matka zostali niezwłocznie odprawieni. W drodze powrotnej znikn˛eli. Odnaleziono ich potem wiszacych ˛ na drzewie w pobliskim lesie, wypatroszonych i odartych ze skóry. — Powiedział to bez zawzi˛eto´sci, rzeczowo i z przera˙zajacym ˛ spokojem. — Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e szybko potem dorosłem — doko´nczył. Zapanowało długie milczenie. — To było dawno temu. — Padishar Creel wzruszył ramionami. — Nauczyłem si˛e walczy´c i utrzymywa´c przy z˙ yciu. Wstapiłem ˛ do Ruchu, lecz zoriento˙ wawszy si˛e, jak podle jest zarzadzany, ˛ stworzyłem własne ugrupowanie. — Zuł mi˛eso. — Kilku innym przywódcom si˛e to nie spodobało. Usiłowali wyda´c mnie federacji. To był ich bład. ˛ Kiedy si˛e z nimi rozprawiłem, wi˛ekszo´sc´ pozostałych grup przyłaczyła ˛ si˛e do mnie. W ko´ncu wszyscy to zrobia.˛ — Nikt si˛e nie odzywał. Padishar Creel uniósł wzrok. — Nikt nie jest głodny? Pozostało sporo jedzenia. Szkoda byłoby je wyrzuca´c. Szybko ko´nczyli posiłek. Herszt banitów przedstawiał im tymczasem dalsze szczegóły swego burzliwego z˙ ycia, tym samym oboj˛etnym tonem. Par si˛e zastanawiał, jaki naprawd˛e jest człowiek, z którym zwiazał ˛ go los. Przedtem my´slał, z˙ e jego wybawca mo˙ze si˛e okaza´c bohaterem, jakiego czterem krainom brakowało od czasów Allanona, i z˙ e pod jego sztandarem zjednocza˛ si˛e wszystkie ciemi˛ez˙ one plemiona. Wie´sc´ gminna niosła, z˙ e człowiek ten jest charyzmatycznym przywódca,˛ na którego czekał ruch wolno´sciowy. Lecz sprawiał on jednocze´snie wra˙zenie rzezimieszka. Jakkolwiek niebezpieczny Panamon Creel mógł by´c w swoich czasach, Par był przekonany, z˙ e Padishar Creel jest jeszcze niebezpieczniejszy.

177

— Oto i cała moja historia — oznajmił gospodarz, odsuwajac ˛ swój talerz. Jego oczy połyskiwały. — Czy mieliby´scie ochot˛e zapyta´c mnie o co´s w zwiazku ˛ z nia? ˛ Milczenie. Potem Steff mruknał ˛ nagle, szokujac ˛ pozostałych: — Ile z tego jest prawda? ˛ Wszyscy zamarli z przera˙zenia. Lecz Padishar Creel roze´smiał si˛e, szczerze ubawiony. W jego oczach wyra´znie widoczny był respekt dla karła, gdy mówił: — Co nieco, przyjacielu z Estlandii, co nieco. — Mrugnał ˛ do´n. — Historia staje si˛e coraz lepsza za ka˙zdym razem, kiedy ja˛ opowiadam. Podniósł swoja˛ szklank˛e i nalał sobie do pełna piwa z dzbana. Par znowu patrzył na Steffa z podziwem. Nikt inny nie odwa˙zyłby si˛e zada´c tego pytania. — Ale dosy´c tego — rzekł herszt banitów, pochylajac ˛ si˛e do przodu. — Do´sc´ ju˙z historii z przeszło´sci. Pora, z˙ eby´scie mi powiedzieli, co was do mnie sprowadza. Mów, Parze Ohmsfordzie. — Jego oczy były utkwione w chłopca. — Ma to co´s wspólnego z magia,˛ nieprawda˙z? Nic innego by ci˛e tutaj nie sprowadziło. Opowiadaj! Par si˛e zawahał. — Czy twoja oferta pomocy jest wcia˙ ˛z aktualna? — zapytał. Padishar wydawał si˛e ura˙zony. — Moje słowo jest s´wi˛ete, chłopcze! Skoro powiedziałem, z˙ e pomog˛e, to pomog˛e! Czekał. Par spojrzał na pozostałych, po czym rzekł: — Musz˛e odnale´zc´ Miecz Shannary. Opowiedział Padisharowi o swoim spotkaniu z duchem Allanona i o zadaniu, które mu druid powierzył. Opowiedział o w˛edrówce i podj˛etej przez ich piatk˛ ˛ e, by stawi´c si˛e na to spotkanie, o potyczkach z z˙ ołnierzami federacji i szperaczami oraz z potworami zwanymi cieniowcami. Niczego nie przemilczał, pomimo swych zastrze˙ze´n co do tego człowieka. Uznał, z˙ e lepiej b˛edzie nie kłama´c ani nie opowiada´c półprawd, podda´c wszystko pod osad ˛ tamtego, tak by mógł to wedle uznania przyja´ ˛c albo odrzuci´c. Tak czy owak, nie b˛edziemy w gorszym poło˙zeniu ni˙z teraz, pomy´slał. Niezale˙znie od tego, czy zdecyduje si˛e nam pomóc czy nie. Kiedy sko´nczył, herszt banitów powoli odchylił si˛e do tyłu, wysaczył ˛ reszt˛e piwa ze szklanki, z której od dłu˙zszego czasu popijał, i u´smiechnał ˛ si˛e znaczaco ˛ do Steffa. — Teraz ja powinienem zapyta´c, ile z tej historii jest prawda! ˛ — Par zaczał ˛ protestowa´c, lecz tamten szybko uniósł dło´n, przerywajac ˛ mu. — Nie, chłopcze, daruj sobie. Nie podaj˛e w watpliwo´ ˛ sc´ tego, co mi opowiedziałe´s. Wyra´znie wida´c, ˙ z˙ e mówisz w najlepszej wierze. Zartowałem tylko. — Masz ludzi, bro´n, zapasy i sie´c szpiegów, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu tego, czego szukamy — spokojnie wtracił ˛ Morgan. — Dlatego tutaj jeste´smy. 178

— Wydaje mi si˛e równie˙z, z˙ e masz słabo´sc´ do tego rodzaju szale´nstw — dorzucił, chichoczac, ˛ Steff. Padishar Creel potarł r˛eka˛ podbródek. — Mam jeszcze co´s wi˛ecej, przyjaciele — rzekł z wilczym u´smiechem. — Mam zmysł przeznaczenia! — Wstał bez słowa i zaprowadził ich od stołu na skraj cypla. Stan˛eli tam, spogladaj ˛ ac ˛ na Parma Key, rozległa˛ panoram˛e lasów i grzbietów górskich skapanych ˛ w ostatnich promieniach zachodzacego ˛ sło´nca. Jego rami˛e zakre´sliło szeroki łuk, ogarniajacy ˛ to wszystko. — To teraz moje ziemie, albo, je´sli wolicie, ziemie barona Creela. Lecz nie utrzymam ich dłu˙zej ni˙z poprzednich, je´sli nie znajd˛e sposobu, z˙ eby osłabi´c federacj˛e! — Na chwil˛e urwał. — Wspomniałem o przeznaczeniu. Oto, w co wierz˛e. Przeznaczenie uczyniło mnie tym, kim jestem. I mo˙ze równie łatwo mnie zniszczy´c, je´sli nie podejm˛e rzuconej przez nie r˛ekawicy. A jest nia,˛ jak sadz˛ ˛ e, to, co ty mi proponujesz. To nie przypadek, Parze Ohmsfordzie, z˙ e do mnie przyszedłe´s. Tak miało by´c. Wiem, z˙ e tak jest, zwłaszcza teraz, kiedy usłyszałem, czego szukasz. Czy widzisz, jak si˛e to wszystko splata? Mój przodek i twój, Panamon Creel i Shea Ohmsford, poszukiwali Miecza Shannary przed ponad trzystu laty. Teraz nasza kolej, twoja i moja. Raz jeszcze Creel i Ohmsford, zapowied´z zmiany w kraju, nowy poczatek. ˛ Czuj˛e to! — Przygladał ˛ im si˛e z wyrazem napi˛ecia na twarzy. — Przyja´zn´ połaczyła ˛ was wszystkich, a potrzeba zmiany w waszym z˙ yciu sprowadziła was do mnie. Młody Parze, rzeczywi´scie łacz ˛ a˛ nas wi˛ezy, tak jak ci powiedziałem, kiedy spotkali´smy si˛e po raz pierwszy. Historia powinna si˛e powtórzy´c. Sa˛ przygody, które musimy wspólnie prze˙zy´c, i zwyci˛estwa, które musimy odnie´sc´ . Tak los przeznaczył tobie i mnie! Par, nieco oszołomiony ta˛ przemowa,˛ zapytał: — Pomo˙zesz nam zatem? — Owszem, pomog˛e. — Herszt banitów uniósł w gór˛e brew. — Wcia˙ ˛z władam nad Parma Key, lecz utraciłem Sudlandi˛e: mój dom, moje ziemie, moje dziedzictwo. Chc˛e je odzyska´c. Magia jest dzi´s odpowiedzia,˛ podobnie jak była nia˛ w dalekiej przeszło´sci, katalizatorem zmian, o´scieniem, który zawróci besti˛e federacji i zap˛edzi ja˛ z powrotem do jej jaskini! — Mówiłe´s to parokrotnie — wtracił ˛ Par. — Mówiłe´s na kilka ró˙znych sposobów, z˙ e magia jest w stanie osłabi´c federacj˛e. Ale Allanon boi si˛e przede wszystkim cieniowców; to przeciw nim Miecz ma zosta´c u˙zyty. Dlaczego wi˛ec. . . ? — Oho, młodzie´ncze — po´spiesznie przerwał mu tamten. — Znowu trafiasz w sedno sprawy. Odpowied´z na twoje pytanie jest taka: we wszystkim dostrzegam nici przyczyny i skutku. Siły zła, i takie jak federacja i cieniowce, nie stoja˛ z dala od siebie w ogólnym planie rzeczy. Sa˛ w jaki´s sposób zwiazane, ˛ połaczone ˛ ze soba,˛ by´c mo˙ze tak jak Ohmsfordowie z Creelami, i je´sli znajdziemy sposób, z˙ eby zniszczy´c jedno, znajdziemy równie˙z sposób, by zniszczy´c drugie! — Spojrzał na nich z tak niezłomna˛ determinacja,˛ z˙ e przez długa˛ chwil˛e nikt si˛e nie odezwał. 179

´ Swiatło słoneczne dogasało za horyzontem i zmierzch spowijał Parma Key oraz ziemie na południu i zachodzie w szara˛ zasłon˛e mroku. Ludzie siedzacy ˛ za ich plecami wstawali od stołów i udawali si˛e na miejsca spoczynku rozsiane po całym cyplu. Nawet na tej wysoko´sci wieczór był ciepły i bezwietrzny. Na niebie pojawiły si˛e gwiazdy i nikły sierp nowiu. — A zatem — rzekł spokojnie Par — co mo˙zesz zrobi´c, z˙ eby nam pomóc? Padishar Creel wygładził fałdy na szkarłatnych r˛ekawach swej tuniki i wcia˛ gnał ˛ gł˛eboko do płuc górskie powietrze. — Mog˛e zrobi´c, chłopcze, to, o co mnie prosiłe´s. Mog˛e ci pomóc odnale´zc´ Miecz Shannary. — Spojrzał na niego z przelotnym u´smiechem i dodał rzeczowo: — Bo widzisz, wiem chyba, gdzie on jest.

XVIII Przez nast˛epne dwa dni Padishar Creel nie miał nic wi˛ecej do powiedzenia o Mieczu Shannary. Ilekro´c Par czy którykolwiek z jego towarzyszy usiłował wszcza´ ˛c z nim rozmow˛e na ten temat, mówił tylko, z˙ e czas wszystko poka˙ze lub z˙ e cierpliwo´sc´ jest cnota,˛ albo wygłaszał jaki´s podobny komunał, który jedynie wzbudzał ich irytacj˛e. Poniewa˙z jednak on sam nie tracił przy tym dobrego humoru, zachowywali swoje odczucia dla siebie. Poza tym pomimo całej ostentacji, z jaka˛ herszt banitów traktował ich jako gos´ci, byli jednak w pewnym sensie wi˛ez´ niami. Wprawdzie mogli swobodnie chodzi´c po Wyst˛epie, lecz nie wolno im go było opuszcza´c. Tak czy owak zreszta˛ nie mogliby tego zrobi´c. Kołowroty, które podnosiły i opuszczały kosze z Wyst˛epu do Parma Key, były stale silnie strze˙zone i nikomu nie wolno si˛e było do nich zbli˙za´c bez powodu. Nie majac ˛ dost˛epu do wind, które zwiozłyby ich na dół, nie mogli opu´sci´c cypla od przodu. Urwisko było strome i pedantycznie ogołocone z wszelkich nierówno´sci i wyst˛epów, a nieliczne małe półki skalne i p˛ekni˛ecia zostały starannie skute albo zalepione. Urwisko z tyłu równie˙z było do pewnej wysoko´sci strome i strze˙zone gniazdami umocnie´n wykutymi w wysokiej skale. Pozostawały jeszcze tylko jaskinie. Pierwszego dnia Par wraz przyjaciółmi zapu´scił si˛e do s´rodka groty, chcac ˛ sprawdzi´c, co si˛e w niej mie´sci. Stwierdzili, z˙ e olbrzymia centralna komnata, przypominajaca ˛ wn˛etrze katedry, rozgał˛ezia si˛e na dziesiatki ˛ mniejszych, w których banici przechowywali wszelkiego rodzaju zapasy oraz bro´n, dokad ˛ przenosili swe kwatery mieszkalne, kiedy pogoda na zewnatrz ˛ stawała si˛e nieprzyjazna, i gdzie urzadzali ˛ pomieszczenia c´ wiczebne i sale zebra´n. Znajdowały si˛e tam tunele prowadzace ˛ w głab ˛ góry, lecz były one odgrodzone i strze˙zone. Kiedy Par zapytał Hirehone’a, który pozostał jeszcze przez kilka nast˛epnych dni, dokad ˛ prowadza˛ tunele, wła´sciciel „Ku´zni Kiltan” u´smiechnał ˛ si˛e ironicznie i powiedział mu, z˙ e podobnie jak s´cie˙zki w Parma Key, tunele Wyst˛epu wioda˛ w zapomnienie. Dwa dni min˛eły szybko pomimo frustracji wynikłej ze zbywania przez Padishara milczeniem ich pyta´n o Miecz. Cała piatka ˛ go´sci sp˛edzała czas na zwiedzaniu twierdzy banitów. Jak długo trzymali si˛e z dala od wind i tuneli, pozwalano im chodzi´c, gdzie mieli ochot˛e. Ani razu Padishar Creel nie zapytał Para o jego 181

towarzyszy. Zdawał si˛e nie interesowa´c tym, kim sa,˛ i czy mo˙zna im ufa´c, niemal jakby nie miało to znaczenia. By´c mo˙ze rzeczywi´scie nie miało, uznał po namy´sle Par. Siedziba banitów tak czy owak wydawała si˛e niezdobyta. Par, Coll i Morgan przebywali wi˛ekszo´sc´ czasu razem. Steff przyłaczał ˛ si˛e do nich czasem, lecz Teel trzymała si˛e od wszystkich z dala, równie nieprzyst˛epna i niekomunikatywna jak zawsze. Banici szybko przywykli do widoku Ohmsfordów i górala, którzy w˛edrowali po cyplu, fortyfikacjach i pieczarach i przygladali ˛ si˛e wspólnemu dziełu natury i człowieka, rozmawiali z mieszkajacymi ˛ i pracuja˛ cymi tam lud´zmi, kiedy mogli to robi´c, nie przeszkadzajac ˛ im, oczarowani wszystkim, co widzieli. Najbardziej fascynujacy ˛ był jednak Padishar Creel. Herszt banitów stanowił swoisty paradoks. W swojej jaskrawoszkarłatnej szacie był łatwo rozpoznawalny z ka˙zdego miejsca na cyplu. Bezustannie co´s mówił, opowiadał historie, wydawał rozkazy, wygłaszał uwagi o wszystkim, co mu akurat przyszło do głowy. Był nieodmiennie pogodny, jakby u´smiech był jedynym wyrazem twarzy, jaki miał ochot˛e przybiera´c. Jednak˙ze ta jasna i ujmujaca ˛ powierzchowno´sc´ skrywała charakter twardy jak granit. Kiedy wydawał jakie´s polecenie, było ono natychmiast wykonywane. Nikt nie wa˙zył si˛e kwestionowa´c jego postanowie´n. Kiedy jego twarz okrywał u´smiech ciepły jak letnie sło´nce, jego głos mógł przybiera´c lodowaty ton, od którego cierpła skóra. W prowadzonym przeze´n obozie panował porzadek ˛ i dyscyplina. Nie była to niesforna gromada nieudaczników. Wszystko wykonywano dokładnie i gruntownie. Obóz był schludny i czysty, skrupulatnie utrzymywany w tym stanie. Zapasy były posortowane i zinwentaryzowane, tak z˙ e wszystko dawało si˛e z łatwo´scia˛ odnale´zc´ . Ka˙zdy miał wyznaczone zadania i dbał o to, by zostały one wykonane. Na Wyst˛epie mieszkało ponad trzystu ludzi i zdawali si˛e oni nie mie´c najmniejszych watpliwo´ ˛ sci, co do nich nale˙zy ani przed kim b˛edzie si˛e musiał tłumaczy´c ten, kto zawiedzie. Drugiego dnia ich pobytu przed oblicze Padishara zostali sprowadzeni dwaj banici pod zarzutem kradzie˙zy. Herszt z łagodnym wyrazem twarzy wysłuchał zgromadzonych przeciwko nim dowodów, po czym pozwolił im przemówi´c we własnej obronie. Jeden od razu przyznał si˛e do winy, a drugi wszystkiemu do´sc´ nieprzekonujaco ˛ zaprzeczył. Padishar kazał pierwszego wychłosta´c i wysła´c z powrotem do pracy, a drugiego straci´ ˛ c w przepa´sc´ . Wydawało si˛e, z˙ e nikt potem nie po´swi˛ecił tej sprawie z˙ adnej uwagi. Pó´zniej tego samego dnia Padishar podszedł do Para, kiedy ten był sam, i zapytał, czy to, co widział, poruszyło go. Prawie nie czekajac ˛ na odpowied´z, zaczał ˛ tłumaczy´c, jak zasadnicza˛ sprawa˛ w obozie takim jak jego jest dyscyplina i z˙ e sprawiedliwo´sc´ w wypadku jej złamania musi działa´c szybko i pewnie. — Pozory sa˛ czasem w wi˛ekszej cenie ni˙z papiery warto´sciowe — stwierdził do´sc´ enigmatycznie. — Stanowimy tu zwarta˛ społeczno´sc´ i musimy wzajemnie 182

na sobie polega´c. Je´sli kto´s okazuje si˛e niegodny zaufania we własnym obozie, najprawdopodobniej oka˙ze si˛e równie˙z niegodny zaufania na polu bitwy. A tam w gr˛e wchodzi´c b˛edzie nie tylko jego własne z˙ ycie! Potem nagle zmienił temat i przyznał tonem przeprosin, z˙ e pierwszego wieczora nie był całkiem szczery, mówiac ˛ o swoim pochodzeniu, i z˙ e jego rodzice nie byli naprawd˛e posiadaczami ziemskimi powieszonymi w lesie, lecz handlarzami jedwabiem, którzy umarli w wi˛ezieniu federacji po tym, jak odmówili zapłacenia podatków. Powiedział, z˙ e tamta druga historia po prostu lepiej brzmi. Spotkawszy wkrótce potem Hirehone’a, Par zapytał go — wcia˙ ˛z majac ˛ s´wie˙zo w pami˛eci opowie´sc´ Padishara Creela — czy znał rodziców herszta banitów, na co Hirehone odparł: — Nie, choroba ich zabrała, zanim jeszcze poznałem Padishara. — W wi˛ezieniu, tak? — pytał dalej Par, zbity z tropu. — Wi˛ezieniu? Niezupełnie. Umarli na południe od Wayford, odbywajac ˛ podró˙z w karawanie. Handlowali szlachetnymi metalami. Padishar sam mi to opowiedział. Tego samego wieczora po kolacji Par zrelacjonował obydwie rozmowy bratu. Udali si˛e samotnie na szaniec na skraju cypla, gdzie docierały jedynie przytłumione odgłosy z obozu i mogli patrze´c, jak zmierzch powoli ukazuje coraz bardziej zło˙zony wzór gwiazd na nocnym niebie. Kiedy sko´nczył, Coll za´smiał si˛e, potrza˛ sajac ˛ głowa.˛ — Ten człowiek wydaje si˛e bra´c zupełny rozbrat z prawda,˛ kiedy zaczyna opowiada´c o sobie. Jest w nim wi˛ecej z Panamona Creela, ni˙z było w samym Panamonie! — To prawda. — Par skrzywił si˛e. — Ubiera si˛e tak samo, mówi tak samo, jest równie narwany i niedorzeczny. — Coll westchnał. ˛ — Czemu wi˛ec si˛e s´miej˛e? Co robimy tutaj z tym szale´ncem? Par pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. — Jak sadzisz, ˛ co on ukrywa, Coll? — Wszystko. — Nie, nie wszystko. Nie jest kim´s takim. — Coll zaczał ˛ protestowa´c, lecz brat szybko wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece, z˙ eby go uspokoi´c. — Pomy´sl o tym przez chwil˛e. Cała komedia na temat tego, kim jest, została starannie zainscenizowana. Celowo wymy´sla te zwariowane historie, a nie z kaprysu. Padishar Creel ma jeszcze co´s wspólnego z Panamonem, je´sli wierzy´c opowie´sciom. Stworzył na nowo swój obraz w umysłach wszystkich wokół siebie: nakre´slił swój portret, który z opowiadania na opowiadanie si˛e zmienia, lecz zawsze jest ponadnaturalnej wielkos´ci. — Pochylił si˛e w stron˛e brata. — I mo˙zesz by´c pewien, z˙ e nie zrobił tego bez powodu.

183

Dalsze rozwa˙zania o przeszło´sci Padishara Creela zako´nczyły si˛e par˛e minut pó´zniej, kiedy wezwano ich na zebranie. Hirehone polecił im szorstkim tonem, by udali si˛e za nim, i poprowadził ich przez cypel do sali zebra´n w jaskini, gdzie czekał ju˙z herszt banitów. Ze stropu jak pajaki ˛ zwisały lampy olejowe na czarnych ła´ncuchach. Ich blask był zbyt słaby, by rozproszy´c cienie wypełniajace ˛ katy ˛ i wn˛eki komnaty. Morgan i karły ju˙z tam byli. Siedzieli przy stole wraz z kilkoma banitami, których Par widział wcze´sniej w obozie. Chandos był naprawd˛e gro´znie wygladaj ˛ acym ˛ olbrzymem z wielka˛ czarna˛ broda,˛ z licznymi bliznami na całym ciele, bez ucha oraz oka po jednej stronie głowy. Ciba Blue był młodym chłopcem o gładkiej twarzy, długich jasnych włosach i dziwnym niebieskim znamieniu w kształcie półksi˛ez˙ yca na lewym policzku. Stasas i Drutt byli szczupłymi, krzepkimi starszymi m˛ez˙ czyznami o krótko przystrzy˙zonych brodach, pomarszczonych brazowych ˛ twarzach i czujnie spogladaj ˛ acych ˛ oczach. Hirehone wprowadził Ohmsfordów, zamknał ˛ drzwi komnaty i stanał ˛ przed nimi na rozstawionych nogach. Przez okamgnienie Par czuł, jak włosy je˙za˛ mu si˛e ostrzegawczo na karku. W nast˛epnej chwili witał ich ju˙z Padishar Creel, pogodny i promieniujacy ˛ spokojem. — O, młody Par i jego brat. — Zaprosił ich gestem, by usiedli na ławach obok pozostałych, dokonał krótkiej prezentacji i powiedział: — Jutro o s´wicie wyruszamy po Miecz. — Gdzie on jest? — Par chciał od razu wiedzie´c. — Gdzie´s, skad ˛ nam nie ucieknie. — Herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e szerzej. Par spojrzał na Colla. — Im mniej b˛edziemy mówi´c o tym, dokad ˛ idziemy, tym wi˛eksza b˛edzie szansa, z˙ e utrzymamy to w sekrecie. — Wielki m˛ez˙ czyzna mrugnał ˛ okiem. — Czy jest jaki´s powód, z˙ eby to utrzymywa´c w sekrecie? — zapytał spokojnie Morgan Leah. ˙ — Zadnego nadzwyczajnego. — Herszt banitów wzruszył ramionami. — Ale zawsze jestem ostro˙zny, kiedy czyni˛e plany opuszczenia Wyst˛epu. — Jego spojrzenie było chłodne. — Nie sprzeciwiaj mi, si˛e, góralu. Morgan wytrzymał jego wzrok i nic nie odpowiedział. — Pójdzie nas siedmiu — spokojnie kontynuował tamten. — Stasas, Drutt, Blue i ja z obozu, Ohmsfordowie i góral spoza niego. — Z ust pozostałych zacz˛eły si˛e ju˙z dobywa´c protesty, lecz Padishar od razu je uciał. ˛ — Chandos, ty b˛edziesz sprawował władz˛e na Wyst˛epem podczas mojej nieobecno´sci. Chc˛e pozostawi´c tu kogo´s, na kim mog˛e polega´c. Hirehone, twoje miejsce jest w Varfleet. Musisz tam mie´c oczy otwarte na wszystko. Poza tym miałby´s kłopoty z wytłumaczeniem si˛e, gdyby ujrzano ci˛e tam, dokad ˛ idziemy. Je´sli o was chodzi, przyjaciele z Estlandii — zwrócił si˛e z kolei do Steffa i Teel — zabrałbym was, gdybym mógł. Lecz karły poza Estlandia˛ b˛eda˛ przyciaga´ ˛ c uwag˛e, a na to nie mo˙zemy sobie pozwo184

li´c. Ryzykujemy ju˙z wystarczajaco ˛ du˙zo, zabierajac ˛ z soba˛ Ohmsfordów, których wcia˙ ˛z poszukuja˛ szperacze, ale jest to ich wyprawa. — Nasza ju˙z tak˙ze, Padisharze — stwierdził ponuro Steff. — Przebyli´smy daleka˛ drog˛e, z˙ eby wzia´ ˛c w niej udział. Nie u´smiecha nam si˛e perspektywa pozostania tutaj. Mo˙ze jakie´s przebranie? — Przebranie nikogo nie zwiedzie, zwłaszcza tam, dokad ˛ idziemy — odparł herszt banitów, kr˛ecac ˛ głowa.˛ — Jeste´s zaradnym i pomysłowym chłopcem, Steff, ale nie mo˙zemy podejmowa´c ryzyka podczas tej eskapady. — Rozumiem, z˙ e w gr˛e wchodzi jakie´s miasto i jego mieszka´ncy? — Tak. Karzeł przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — Byłbym bardzo nierad, gdyby prowadzono tu jaka´ ˛s gr˛e naszym kosztem. W´sród banitów rozległ si˛e ostrzegawczy pomruk, lecz Padishar natychmiast go uciszył. — Ja tak˙ze — odparł, s´widrujac ˛ Steffa wzrokiem. Chłopiec przez długa˛ chwil˛e wytrzymał jego spojrzenie. Nast˛epnie rzucił okiem na Teel i skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Poczekamy. Herszt banitów powiódł wzrokiem po twarzach siedzacych ˛ wokół stołu. — Wyruszymy o brzasku i nie b˛edzie nas mniej wi˛ecej przez tydzie´n. Je´sli nie b˛edzie nas dłu˙zej, to by´c mo˙ze nie powrócimy wcale. Czy sa˛ jakie´s pytania? — Nikt si˛e nie odezwał. Padishar Creel obdarzył wszystkich promiennym u´smiechem. — Mo˙ze wi˛ec si˛e napijemy? Na dworze z pozostałymi, z˙ eby mogli wznie´sc´ toast za nasze zdrowie i z˙ yczy´c nam powodzenia! Chod´zmy, przyjaciele, i oby starczyło sił tym z nas, którzy ida˛ stawi´c czoło lwu w jego jaskini! Wyszedł na zewnatrz, ˛ pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku, a pozostali poda˙ ˛zyli za nim. Morgan i Ohmsfordowie szli w zamy´sleniu z tyłu. — Lwu w jego jaskini, h˛e? — mruknał ˛ Morgan pod nosem. — Ciekaw jestem, co miał na my´sli? ˙ Ohmsfordowie spojrzeli na siebie. Zaden nie był pewien, czy chciałby to wiedzie´c. Par miał niespokojna˛ noc. Dr˛eczyły go koszmary i l˛eki, które wyrywały go ze snu i sprawiły, z˙ e obudził si˛e z podpuchni˛etymi oczami. Kiedy wstał wraz z Collem i Morganem, stwierdził, z˙ e Padishar Creel i jego towarzysze ju˙z nie s´pia˛ i sa˛ w trakcie s´niadania. Herszt banitów zamienił swa˛ szkarłatna˛ szat˛e na mniej rzucajacy ˛ si˛e w oczy zielonobrazowy ˛ strój, jaki nosili jego ludzie. Ohmsfordowie i góral szybko wło˙zyli co´s na siebie i zabrali si˛e do jedzenia, dr˙zac ˛ nieco od utrzymujacego ˛ si˛e jeszcze nocnego chłodu. Przyłaczyli ˛ si˛e do nich Steff i Teel, i milczace ˛ cienie przycupni˛ete przy ognisku. Po s´niadaniu siódemka wyznaczona przez Padishara zarzuciła na ramiona plecaki i udała si˛e na skraj cypla. Sło´nce

185

wynurzało si˛e powoli zza horyzontu na wschodzie. Jego wczesne s´wiatło połyskiwało srebrzystozłotym blaskiem w´sród ust˛epujacej ˛ ciemno´sci. Steff mruknał, ˛ z˙ eby byli ostro˙zni, i wraz z Teel zniknał ˛ z powrotem w mroku. Morgan energicznie rozcierał r˛ece i gł˛eboko wydychał powietrze, jakby to była ostatnia ku temu sposobno´sc´ . Wsiedli do pierwszej windy i rozpocz˛eli zjazd w dół, przesiadajac ˛ si˛e nast˛epnie bez słowa do drugiej i trzeciej. Kołowroty skrzypiały upiornie w´sród ciszy, kiedy opuszczano ich ku ziemi. Zjechawszy na dół do Parma Key, ruszyli od razu w drog˛e, pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w otulonym mgła˛ lesie. Padishar Creel z Blue’em szedł przodem, Ohmsfordowie i góral znajdowali si˛e po´srodku, a pozostali dwaj banici, Stasas i Drutt, zamykali pochód. Wkrótce skalna s´ciana Wyst˛epu znikn˛eła im z oczu. Przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia szli na południe, a pod wieczór, po doj´sciu do Mermidonu, zboczyli na zachód. Do zmierzchu posuwali si˛e wzdłu˙z rzeki, pozostajac ˛ na jej północnym brzegu. Tej nocy biwakowali tu˙z poni˙zej południowego kra´nca przeł˛eczy Kennon w cieniu Smoczych Z˛ebów. Znale´zli osłoni˛eta˛ przez cyprysy zatoczk˛e, gdzie ze skał spływał potok, dostarczajac ˛ im wody pitnej. Rozpalili ognisko, zjedli kolacj˛e i uło˙zywszy si˛e wygodnie, patrzyli, jak na niebie pojawiaja˛ si˛e gwiazdy. Po pewnym czasie Stasas i Drutt poszli obja´ ˛c pierwsza˛ wart˛e, jeden udajac ˛ si˛e kawałek w gór˛e rzeki, drugi w dół. Ciba Blue zawinał ˛ si˛e w koce i po kilku chwilach ju˙z spał. Jego młodzie´ncza twarz we s´nie wydawała si˛e jeszcze młodsza. Padishar Creel siedział z Ohmsfordami i Morganem, grzebiac ˛ kijem w ognisku i popijajac ˛ piwo z butelki. Par zastanawiał si˛e przez cały dzie´n nad docelowym punktem ich wyprawy i teraz zapytał nagle herszta banitów: — Idziemy do Tyrsis, prawda? Padishar spojrzał na niego zdziwiony, po czym przytaknał. ˛ — Nie widz˛e z˙ adnego powodu, z˙ eby´s miał teraz tego nie wiedzie´c. — Ale dlaczego mieliby´smy poszukiwa´c Miecza Shannary w Tyrsis? Zniknał ˛ przecie˙z stamtad ˛ ponad sto lat temu, kiedy federacja zaanektowała Callahorn. Czemu miałby znowu tam by´c? Tamten u´smiechnał ˛ si˛e tajemniczo. — Mo˙ze dlatego, z˙ e nigdy nie przestał si˛e tam znajdowa´c. — Par i jego towarzysze patrzyli na´n ze zdumieniem. — To, z˙ e Miecz Shannary zniknał, ˛ nie musi wcale oznacza´c, z˙ e gdzie´s go zabrano. Czasami co´s mo˙ze znikna´ ˛c i wcia˙ ˛z znajdowa´c si˛e na oczach wszystkich. Mo˙ze znikna´ ˛c, poniewa˙z po prostu nie wyglada ˛ ju˙z tak jak przedtem. Widzimy to, ale nie rozpoznajemy. — O czym ty mówisz? — zapytał Par wolno. U´smiech Padishara Creela wyra´znie si˛e rozszerzył.

186

— Mówi˛e, z˙ e Miecz Shannary mo˙ze si˛e znajdowa´c dokładnie w tym samym miejscu, co trzysta lat temu. — Zamkni˛ety przez wszystkie te lata w krypcie po´srodku Parku Ludu i nikt na to nie wpadł? — zapytał osłupiały Morgan Leah. — Jak to mo˙zliwe? Padishar pociagn ˛ ał ˛ w zamy´sleniu z butelki i powiedział: — B˛edziemy tam jutro. Poczekajcie, a przekonacie si˛e na własne oczy. Par był zm˛eczony całodziennym marszem i poprzednia˛ niespokojna˛ noca,˛ długo jednak nie udawało mu si˛e zasna´ ˛c, chocia˙z pozostali dawno zacz˛eli ju˙z chrapa´c. Nie mógł przesta´c my´sle´c o tym, co powiedział Padishar Creel. Przed ponad trzystu laty, po tym jak Shea Ohmsford posłu˙zył si˛e Mieczem Shannary do zgładzenia lorda Warlocka, został on osadzony w bloku czerwonego marmuru i złoz˙ ony w krypcie po´srodku Parku Ludowego w Tyrsis, jednym z głównych miast Sudlandii. Tam pozostał do czasu wkroczenia federacji do Callahornu. Było powszechnie wiadomo, z˙ e potem zniknał. ˛ Je´sli nie zniknał, ˛ to czemu tak wielu ludzi w to wierzyło? Je´sli znajdował si˛e w tym samym miejscu, co trzysta lat wcze´sniej, to czemu nikt go teraz nie rozpoznawał? Zastanawiał si˛e. To prawda, z˙ e wiele z tego, co wydarzyło si˛e za czasów Allanona, straciło wiarygodno´sc´ ; wiele opowie´sci przybrało posta´c przypowie´sci i legend. By´c mo˙ze jeszcze zanim Miecz Shannary zniknał, ˛ nikt ju˙z w niego nie wierzył. Mo˙ze nikt nawet nie wiedział, do czego jest zdolny. Ale przynajmniej wiedziano, z˙ e tam jest! Był narodowym zabytkiem, na miło´sc´ boska! ˛ Jak wi˛ec mogliby twierdzi´c, z˙ e zniknał, ˛ je´sli tak nie było? To wszystko razem nie miało sensu! Jednak˙ze Padishar Creel wydawał si˛e taki pewny. Par zasnał, ˛ nie rozwiazawszy ˛ zagadki. Wstali znowu o brzasku, przeprawili si˛e przez Mermidon brodem poło˙zonym o niecała˛ mil˛e w gór˛e rzeki i skr˛ecili na południe do Tyrsis. Dzie´n był pogodny i spokojny i pył z łak ˛ wypełniał im nosy i gardła. Kiedy mogli, trzymali si˛e w cieniu, lecz okolica na południe Stawała si˛e coraz bardziej odkryta, w miar˛e jak lasy ust˛epowały miejsca łakom ˛ i pastwiskom. Oszcz˛ednie u˙zywali wody i nie forsowali si˛e w marszu, lecz sło´nce wznosiło si˛e coraz wy˙zej na bezchmurnym niebie i wkrótce wszyscy byli zlani potem. Około południa, kiedy zbli˙zali si˛e do murów miasta, wilgotne ubrania kleiły im si˛e do ciała. Tyrsis było stolica˛ Callahornu, jego najstarszym miastem i najbardziej niedost˛epna˛ twierdza˛ w całej Sudlandii. Poło˙zone na rozległym płaskowy˙zu, było osłoni˛ete wysokimi skałami od południa i dwoma pot˛ez˙ nymi murami obronnymi od północy. Mur zewn˛etrzny wznosił si˛e na trzydzie´sci metrów ponad najwy˙zszy punkt płaskowy˙zu i stanowił pot˛ez˙ na˛ zapor˛e, która została zniesiona jedynie raz w dziejach Tyrsis, w czasach Shei Ohmsforda, kiedy hordy lorda Warlocka przypu´sciły atak na miasto. Drugi mur rozciagał ˛ si˛e wewnatrz ˛ pierwszego, stanowiac ˛ redut˛e dla obro´nców miasta. Kiedy´s miasta bronił Legion Graniczny, najgro´zniej187

sza armia Sudlandii. Lecz Legion ju˙z nie istniał, rozwiazany ˛ po wkroczeniu federacji, i teraz mury oraz boczne drogi patrolowali jedynie jej z˙ ołnierze, od stu ˙ lat okupujac ˛ kraj, który nigdy przedtem nie zaznał niewoli. Zołnierze federacji stacjonowali w koszarach Legionu w obr˛ebie pierwszego muru, za´s obywatele miasta dalej mieszkali i pracowali wewnatrz ˛ drugiego, wzniesionego ju˙z na terenie samego miasta i biegnacego ˛ dalej wzdłu˙z płaskowy˙zu a˙z do podnó˙za skał na południu. Par, Coll i Morgan nigdy nie byli w Tyrsis. Cała ich wiedza o tym mie´scie pochodziła z zasłyszanych opowie´sci o czasach ich przodków. Teraz, kiedy si˛e do niego zbli˙zali, zdali sobie spraw˛e, z˙ e opisanie samymi słowami tego, co ujrzeli, jest niemo˙zliwe. Miasto wznosiło si˛e na tle nieba jak wielki, niezgrabny olbrzym, budowla z bloków kamienia i zaprawy murarskiej, przy której wszystko, co dotychczas widzieli, wydawało si˛e znikome. Nawet w jasnym sło´ncu południa miasto wydawało si˛e czarne, jakby jego mury w jaki´s sposób pochłaniały słoneczne s´wiatło. Było przesłoni˛ete dr˙zac ˛ a˛ mgiełka,˛ stanowiac ˛ a˛ uboczny efekt upału, i sprawiało wra˙zenie fatamorgany. Z równiny do podnó˙za płaskowy˙zu wiodła szeroka droga, wijaca ˛ si˛e jak wa˙ ˛z przez bramy i groble. Panował na niej znaczny ruch: w obydwu kierunkach jednostajnym potokiem poda˙ ˛zały wozy i zwierz˛eta, sunac ˛ ci˛ez˙ ko przez upał i tumany kurzu. Siedmioosobowa kompania zbli˙zała si˛e coraz bardziej do miasta. Gdy dotarli do dolnego ko´nca drogi, Padishar Creel odwrócił si˛e do pozostałych i powiedział: — Teraz ostro˙znie, chłopcy. Nie róbcie niczego, co mogłoby zwróci´c na nas uwag˛e. Pami˛etajcie, z˙ e jest równie trudno wydosta´c si˛e z tego miasta, jak do niego wej´sc´ . Wmieszali si˛e w strumie´n ruchu na drodze, prowadzacy ˛ ku szczytowi płaskowy˙zu. Koła stukotały głucho, postronki dzwoniły i zgrzytały, zwierz˛eta ryczały, ˙ a ludzie gwizdali i krzyczeli. Zołnierze federacji obsadzajacy ˛ posterunki przy drodze nie robili niczego, co mogłoby zakłóci´c swobodny przepływ ruchu. Tak samo było przy bramach — pot˛ez˙ nych wrotach, które wznosiły si˛e tak wysoko, z˙ e Para przejmował dreszcz na my´sl, i˙z jaka´s armia zdołała je sforsowa´c — z˙ ołnierze przy nich zdawali si˛e nie zwraca´c uwagi na to, kto przez nie wchodzi lub wychodzi. Jest to okupowane miasto, uznał Par, które dokłada wszelkich stara´n, by sprawia´c wra˙zenie wolnego. Gdy przechodzili przez kolejne bramy, cie´n wartowni w górze opadał na nich jak całun. Przed nimi wznosił si˛e drugi mur, mniejszy, lecz równie imponujacy. ˛ Poda˙ ˛zali ku niemu wmieszani w tłum. Pomi˛edzy murami nie było nikogo oprócz z˙ ołnierzy ze zwierz˛etami i sprz˛etem. Tych za to było tam bardzo du˙zo; spora armia, starannie rozlokowana i wyczekujaca. ˛ Par obserwował katem ˛ oka szeregi c´ wiczacych ˛ z˙ ołnierzy, pochylajac ˛ głow˛e w cieniu swego kaptura. Gdy przeszli przez drugi rzad ˛ bram, Padishar zboczył z alei Tyrsijskiej, głównej magistrali mieszkalnej i handlowej, biegnacej ˛ przez centrum miasta do s´cian 188

skalnych i ruin pałacu nale˙zacego ˛ niegdy´s do jego władców, i wprowadził ich w labirynt bocznych ulic. Tutaj równie˙z znajdowały si˛e sklepy i domy, mniej jednak było z˙ ołnierzy, wi˛ecej z˙ ebraków. W miar˛e jak posuwali si˛e naprzód, budynki stawały si˛e coraz bardziej zaniedbane i w ko´ncu znale´zli si˛e w dzielnicy piwiar´n i lupanarów. Padishar zdawał si˛e tego wszystkiego nie dostrzega´c. Prowadził ich naprzód, nie zwracajac ˛ uwagi na pro´sby z˙ ebraków i ulicznych sprzedawców i zapuszczajac ˛ si˛e coraz gł˛ebiej miasto. W ko´ncu weszli do jasnej, otwartej dzielnicy z targowiskami i małymi parkami. Wolno stojace ˛ domy z ogrodami rozdzielały targowiska, wida´c było powozy z ko´nmi przystrojonymi w jedwabie i wsta˙ ˛zki. Handlarze sprzedawali roze´smianym dzieciom i ich matkom choragiewki ˛ i słodycze. Na ka˙zdym rogu odbywały si˛e uliczne przedstawienia z aktorami, klaunami, magikami, muzykami i pogromcami zwierzat. ˛ Szerokie, barwne markizy ocieniały targowiska i pawilony parkowe, w których urzadzaj ˛ ace ˛ majówk˛e rodziny rozkładały si˛e ze swoimi wiktuałami. Wokół rozlegały si˛e okrzyki, s´miech i oklaski. Padishar zwolnił kroku, szukajac ˛ czego´s wzrokiem. Poprowadził ich obok kilku straganów, przez ocienione drzewami ulice, gdzie tłoczyły si˛e małe grupki ludzi zwabione licznymi atrakcjami, a˙z w ko´ncu zatrzymał si˛e przy wózku sprzedawcy owoców. Kupił torb˛e jabłek dla nich wszystkich, jedno wział ˛ dla siebie i oparł si˛e niedbale o słup latarni, z˙ eby je zje´sc´ . Upłyn˛eło par˛e chwil, zanim Par si˛e zorientował, z˙ e Padishar na co´s czeka. Ohmsford jadł jabłko wraz z pozostałymi, czujnie rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół. Na straganach za jego plecami wystawiano na sprzeda˙z wszelkiego rodzaju owoce, po drugiej stronie ulicy oferowano lody, z˙ ongler, mim i dziewczyna wykonywali sztuczki kuglarskie, wyst˛epowała para ta´nczacych ˛ małp z treserem, a temu wszystkiemu przygladała ˛ si˛e gromadka dzieci i dorosłych. Przyłapał si˛e na tym, z˙ e powraca spojrzeniem do dziewczyny. Miała ognistorude włosy; ich rudo´sc´ wydawała si˛e jeszcze bardziej płomienna w zestawieniu z czernia˛ jej jedwabnego trykotu i peleryny. Wyciagała ˛ monety z uszu zdumionych dzieci, po czym sprawiała, z˙ e znikały znowu. Raz wykrzesała ogie´n z powietrza i cisn˛eła go jako wirujac ˛ a˛ kul˛e w dal. Nigdy przedtem czego´s takiego nie widział. Dziewczyna była nader biegła w swoim rzemio´sle. Przygladał ˛ jej si˛e z takim nat˛ez˙ eniem, z˙ e prawie nie zauwa˙zył, jak Padishar podaje co´s s´niademu chłopcu, który do´n podszedł. Chłopiec wział ˛ to bez słowa i zniknał. ˛ Par rozgladał ˛ si˛e za nim, lecz tamten jakby zapadł si˛e pod ziemi˛e. Pozostali tam jeszcze przez par˛e minut, po czym herszt banitów oznajmił, z˙ e pora ju˙z i´sc´ , i wyprowadził ich stamtad. ˛ Par spojrzał po raz ostatni na rudowłosa˛ dziewczyn˛e i zobaczył, jak wywołuje uniesienie si˛e kolorowej obr˛eczy w powietrzu przed jej widownia,˛ a mały jasnowłosy chłopiec piszczy i podskakuje, usiłujac ˛ ja˛ pochwyci´c. Ohmsford u´smiechnał ˛ si˛e, widzac ˛ rado´sc´ dziecka.

189

Podczas drogi powrotnej mi˛edzy straganami Morgan Leah dostrzegł Hirehone’a. Wła´sciciel „Ku´zni Kiltan”, spowity w obszerny płaszcz, stał na skraju tłumu oklaskujacego ˛ kuglarza. Tylko na chwil˛e mign˛eła jego łysina i sumiasty was, ˛ po czym zniknał. ˛ Morgan zamrugał oczami, niemal od razu uznajac, ˛ z˙ e mu si˛e to przywidziało. Co Hirehone miałby robi´c w Tyrsis? Zapomniał o tym, zanim jeszcze dotarli do nast˛epnej przecznicy. Nast˛epnych kilka godzin sp˛edzili w piwnicy magazynu stanowiacego ˛ przybudówk˛e warsztatu rusznikarza, człowieka b˛edacego ˛ najwidoczniej na usługach banitów, gdy˙z Padishar Creel wiedział dokładnie, gdzie w szparze przy framudze drzwi znale´zc´ klucz do nich. Bez wahania wprowadził ich do s´rodka. Znale´zli tam przygotowane jedzenie i picie, a tak˙ze materace i koce do spania oraz wod˛e do mycia. W piwnicy było chłodno i sucho i wkrótce ochłon˛eli z upału panujacego ˛ na zewnatrz. ˛ Przez jaki´s czas odpoczywali, jedzac ˛ i rozmawiajac ˛ dla zabicia czasu. Czekali, co wydarzy si˛e dalej. Jedynie herszt banitów zdawał si˛e to wiedzie´c, lecz jak zwykle nic nie mówił. Zamiast tego poło˙zył si˛e spa´c. Obudził si˛e dopiero po kilku godzinach. Wstał, przeciagn ˛ ał ˛ si˛e, bez po´spiechu umył twarz i podszedł do Para. — Wychodzimy — powiedział. Odwrócił si˛e do pozostałych. — Wszyscy inni do naszego powrotu zostaja˛ na miejscu. Nie wychodzimy na długo i nie b˛edziemy robili niczego niebezpiecznego. Coll i Morgan chcieli protestowa´c, lecz si˛e rozmy´slili. Par wyszedł za Padisharem po schodach z piwnicy. Zatrza´sni˛eto za nimi klap˛e. Padishar zatrzymał si˛e na chwil˛e w drzwiach wyj´sciowych, po czym skinał ˛ r˛eka˛ na Para i obaj wymkn˛eli si˛e na zewnatrz. ˛ Ulica wcia˙ ˛z była zatłoczona, pełna handlarzy i rzemie´slników, kupujacych ˛ i z˙ ebraków. Herszt banitów poprowadził Para na południe w stron˛e skalnych s´cian, poda˙ ˛zajac ˛ szybkim krokiem, gdy˙z na miasto zacz˛eły si˛e ju˙z kła´sc´ cienie pó´znego popołudnia. Nie szli z˙ adna˛ z dróg, którymi wcze´sniej dostali si˛e do miasta, lecz szeregiem waskich, ˛ porytych koleinami bocznych uliczek. Twarze, które mijali, ukryte były pod maskami udanej oboj˛etno´sci, lecz oczy połyskiwały złowrogo. Padishar nie zwracał na nie uwagi i Par trzymał si˛e blisko swego przewodnika. Ciała ocierały si˛e o niego, poniewa˙z jednak nie miał przy sobie nic cennego, przejmował si˛e tym mniej ni˙z w innych okoliczno´sciach. Zbli˙zajac ˛ si˛e do skalnych s´cian, zboczyli na alej˛e Tyrsijska.˛ Z przodu most Sendica górował nad Parkiem Ludu, obszarem starannie utrzymanych trawników i drzew li´sciastych, rozciagaj ˛ acym ˛ si˛e po niski mur i grup˛e budynków, gdzie most si˛e ko´nczył. Dalej, z szerokiego parowu, wyrastał las, a za nim na tle ciemnieja˛ cego nieba wznosiły si˛e wie˙ze i mury dawnego pałacu władców Tyrsis. Par wpatrywał si˛e w park, most i pałac, kiedy si˛e do nich zbli˙zali. Co´s w ich konfiguracji si˛e nie zgadzało. Czy most Sendica nie powinien si˛e ko´nczy´c u wrót pałacu? 190

Padishar zwolnił na chwil˛e. — A zatem, chłopcze, trudno uwierzy´c, z˙ e Miecz Shannary mo˙ze by´c ukryty w tak łatwo dost˛epnym miejscu, co? Par przytaknał, ˛ marszczac ˛ czoło. — Gdzie jest? — Cierpliwo´sci! Wkrótce si˛e dowiesz. — Objał ˛ Ohmsforda ramieniem i pochylił si˛e w jego stron˛e. — Cokolwiek si˛e teraz zdarzy, nie okazuj zdziwienia. Par skinał ˛ głowa.˛ Herszt banitów zwolnił kroku, podszedł do wózka z kwiatami i zatrzymał si˛e. Przygladał ˛ si˛e kwiatom, jakby chciał wybra´c bukiet. Nagle Par poczuł, jak czyje´s rami˛e obejmuje go w pasie, i odwróciwszy si˛e, stwierdził, z˙ e tuli si˛e do niego rudowłosa dziewczyna, która˛ widział wcze´sniej, jak wykonywała sztuczki kuglarskie. — Witaj, elfiku — wyszeptała, łechcac ˛ chłodnymi palcami jego ucho i całujac ˛ go w policzek. Nagle obok nich pojawiło si˛e dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec; pierwsze schwyciło szorstka˛ dło´n Padishara, drugie dło´n Para. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e, podniósł dziewczynk˛e, która rado´snie zapiszczała, pocałował ja˛ i dał połow˛e kwiatów jej, a połow˛e chłopcu. Pogwizdujac, ˛ wszedł na czele całej piatki ˛ do parku. Par, który zda˙ ˛zył ju˙z nieco ochłona´ ˛c, zauwa˙zył, z˙ e rudowłosa dziewczyna niesie kosz okryty barwnym obrusem. Gdy znale´zli si˛e pod murem oddzielajacym ˛ park od parowu, Padishar wybrał klon, pod którym usiedli, dziewczyna rozpostarła obrus i wszyscy zabrali si˛e do rozpakowywania kosza, w którym były: zimny kurczak, jaja, szynka i d˙zem, a tak˙ze ciasto i herbata. Kiedy to robili, Padishar spojrzał na Para. — Parze Ohmsfordzie, przedstawiam ci Damson Rhee, twoja˛ narzeczona˛ na czas tej wycieczki. Zielone oczy Damson Rhee za´smiały si˛e. — Miło´sc´ jest ulotna, Parze Ohmsfordzie. Wyci´snijmy z niej, ile si˛e da. — Wło˙zyła mu w usta kawałek jajka. — Jeste´s moim synem — dodał Creel. — Tych dwoje dzieci to twoje rodze´nstwo, chocia˙z ich imiona w tej chwili wypadły mi z głowy. Damson, przypomnij mi je potem. Gdyby kto´s pytał, jeste´smy po prostu zwyczajna˛ rodzina,˛ która wybrała si˛e na popołudniowa˛ majówk˛e. Nikt nie zapytał. M˛ez˙ czy´zni jedli w milczeniu, słuchajac ˛ paplaniny dzieci, które zachowywały si˛e tak, jakby to, co si˛e działo, było najzupełniej normalne. Damson Rhee, która nad nimi czuwała, s´miała si˛e razem z nimi ciepłym i zara´zliwym s´miechem. Była niewatpliwie ˛ ładna, ale kiedy si˛e s´miała, wydawała si˛e Parowi po prostu pi˛ekna. Kiedy sko´nczyli je´sc´ , wykonała z ka˙zdym z dzieci sztuczk˛e z monetami, po czym pozwoliła im pój´sc´ si˛e bawi´c. — Przejd´zmy si˛e — zaproponował Padishar, podnoszac ˛ si˛e z ziemi.

191

Poszli we troje mi˛edzy cienistymi drzewami, poda˙ ˛zajac ˛ jakby od niechcenia w stron˛e muru odgradzajacego ˛ park od parowu. Damson czule obejmowała Para ramieniem. Stwierdził, z˙ e wcale mu to nie przeszkadza. — Wszystko si˛e troch˛e zmieniło w Tyrsis w porównaniu z dawnymi czasami — rzekł herszt banitów do Para po drodze. — Po wyga´sni˛eciu linii Buckhannaha monarchia si˛e sko´nczyła. Tyrsis, Varfleet i Kern rzadziły ˛ Callahornem za pos´rednictwem stworzonej przez siebie Rady Miast. Kiedy federacja uczyniła Callahorn protektoratem, Rad˛e rozwiazano. ˛ Pałac słu˙zył jako miejsce zgromadze´n Rady. Teraz u˙zywa go federacja, tyle z˙ e nikt dokładnie nie wie, w jakim celu. — Dotarli do muru i zatrzymali si˛e. Był zbudowany z kamiennych bloków i miał około metra wysoko´sci. Jego szczyt naje˙zony był kolcami. — Przyjrzyj si˛e — polecił swemu towarzyszowi. Par zajrzał ponad murem. Parów z drugiej strony opadał gwałtownie ku g˛estwinie drzew i krzewów, które rosły tak stłoczone, z˙ e zdawały si˛e dusi´c w swej masie. Mgła kł˛ebiła si˛e w´sród tej gmatwaniny z niepokojac ˛ a˛ uporczywo´scia,˛ czepiajac ˛ si˛e nawet najwy˙zszych gał˛ezi drzew. Parów rozciagał ˛ si˛e na około mil˛e w obie strony i mniej wi˛ecej jedna˛ czwarta˛ tej odległo´sci do miejsca, gdzie stał pałac, którego okna i drzwi były zamkni˛ete na głucho, a bramy zaryglowane. Mury pałacu były obtłuczone i brudne, a cało´sc´ budowli sprawiała wra˙zenie, jakby od dziesiatków ˛ lat nikt w niej nie mieszkał. Waski ˛ pomost biegł od budynków z przodu do zwisajacych ˛ krzywo na zawiasach bram wej´sciowych. Par spojrzał z powrotem na Padishara. Herszt banitów stał zwrócony twarza˛ w stron˛e miasta. — Ten mur stanowi lini˛e graniczna˛ mi˛edzy przeszło´scia˛ a tera´zniejszo´scia˛ — rzekł spokojnie. — Teren, na którym si˛e znajdujemy, nazywa si˛e Parkiem Ludu. Lecz prawdziwy Park Ludu, ten z czasów naszych przodków. . . — urwał i odwrócił si˛e z powrotem w stron˛e parowu — . . . jest tam. — Odczekał chwil˛e, a˙z sens jego słów przeniknie do s´wiadomo´sci Para. — Spójrz. Tam, poni˙zej stra˙znicy federacji strzegacej ˛ pomostu. — Poda˙ ˛zajac ˛ za jego spojrzeniem, Par dostrzegł rumowisko kamiennych bloków, ledwie wystajacych ˛ z le´snych zaro´sli. — Oto, co pozostało z prawdziwego mostu Sendica — pos˛epnie kontynuował jego przewodnik. — Podobno został bardzo powa˙znie uszkodzony podczas ataku lorda Warlocka na Tyrsis w czasach Panamona Creela. W par˛e lat pó´zniej zawalił si˛e zupełnie. Ten drugi most — oboj˛etnie machnał ˛ r˛eka˛ — jest tylko na pokaz. — Spojrzał z ukosa na Para. — Teraz rozumiesz? Par rozumiał. Jego umysł intensywnie pracował, dopasowujac ˛ do siebie fragmenty mozaiki. — A Miecz Shannary? — Katem ˛ oka dostrzegł spłoszone spojrzenie Damson Rhee. — Gdzie´s tam w dole, je´sli nie jestem w bł˛edzie — odparł cierpliwie Padishar. — Tam, gdzie zawsze był. Chcesz co´s powiedzie´c, Damson? 192

Rudowłosa dziewczyna schwyciła Para za rami˛e i odciagn˛ ˛ eła go od muru. — Wi˛ec po to tutaj przyszedłe´s, Padisharze? — zapytała gniewnie. — Powstrzymaj si˛e, s´liczna Damson. Nie wyrokuj zbyt łatwo. — Dło´n dziewczyny zacisn˛eła si˛e mocniej na ramieniu Para. — To niebezpieczna gra, Padisharze. Wysyłałam ju˙z ludzi do Dołu, jak dobrze wiesz, i nikt nie powrócił. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e pobła˙zliwie. — Dół: tak mieszka´ncy Tyrsis nazywaja˛ dzisiaj parów. To chyba odpowiednia nazwa. — Zbyt wiele ryzykujesz! — Dziewczyna nie ust˛epowała. — Damson jest moimi oczami i uszami, a tak˙ze mocnym prawym ramieniem w Tyrsis — kontynuował spokojnie tamten. U´smiechnał ˛ si˛e do niej. — Powiedz Ohmsfordowi, co wiesz o Mieczu, Damson. Spojrzała na niego gro´znie, po czym odwróciła od niego twarz. — Zawalenie si˛e mostu Sendica nastapiło ˛ w tym samym czasie, kiedy federacja zaanektowała Callahorn i rozpocz˛eła okupacj˛e Tyrsis. Las porastajacy ˛ teraz Park Ludu, gdzie przechowywany był Miecz Shannary, wyrósł praktycznie w cia˛ gu jednej nocy. Nowy park i most powstały niemal równie szybko. Przed paroma laty zapytałam starych ludzi w mie´scie, co pami˛etaja,˛ i oto czego si˛e dowiedziałam: Miecz nie zniknał ˛ wła´sciwie ze swojej krypty; to krypta znikn˛eła w´sród lasu. Ludzie zapominaja,˛ zwłaszcza gdy wcia˙ ˛z si˛e im mówi co´s innego. Niemal wszyscy wierza,˛ z˙ e istniał tylko jeden Park Ludu i jeden most Sendica: te, które widza.˛ Miecz Shannary, je´sli w ogóle kiedy´s istniał, po prostu zniknał. ˛ Par patrzył na nia˛ z niedowierzaniem. — Las, most i park zmieniły si˛e w ciagu ˛ jednej nocy? — Wła´snie tak — Damson skin˛eła głowa.˛ — Ale. . . ? — Magia, chłopcze — szepnał ˛ Padishar Creel, odpowiadajac ˛ na jego niedoko´nczone pytanie. Poszli kawałek dalej, zbli˙zajac ˛ si˛e do barwnego obrusa z resztkami ich posiłku. Dzieci ju˙z wróciły i z apetytem jadły ciastka. — Federacja nie stosuje magii — wywodził wcia˙ ˛z zdezorientowany Par. — Zakazała jej. — Zakazała jej stosowania innym, to prawda — przyznał herszt banitów. — Mo˙ze po to, by sama mogła ja˛ tym lepiej stosowa´c? Albo pozwoli´c jej u˙zywa´c komu´s innemu? Albo czemu´s? — Z naciskiem wymówił ostatnie słowo. — Masz na my´sli cieniowce? — Par spojrzał na niego ostro. Ani Padishar, ani Damson nic nie odpowiedzieli. W my´slach Para zakotłowało si˛e. Federacja i cieniowce, sprzymierzone w jaki´s sposób ze soba,˛ zjednoczone dla osiagni˛ ˛ ecia celów, których z˙ adne z nich nie rozumiało; czy to było mo˙zliwe?

193

— Od dawna zastanawiałem si˛e nad losem Miecza Shannary — rzekł w zamy´sleniu Padishar, zatrzymujac ˛ si˛e w miejscu, gdzie dzieci nie mogły go jeszcze usłysze´c. — Stanowi on równie˙z cz˛es´c´ dziejów mojej rodziny. Zawsze wydawało mi si˛e dziwne, z˙ e zniknał ˛ tak bez s´ladu. Był osadzony w marmurze i zamkni˛ety w krypcie przez dwie´scie lat. Jak mógł tak po prostu znikna´ ˛c? Co si˛e stało z krypta,˛ w której był przechowywany? Czy wszystko to zostało gdzie´s przeniesione za pomoca˛ czarów? — Spojrzał na Para. — Damson sp˛edziła wiele czasu, szukajac ˛ odpowiedzi. Niewielu ludzi pami˛etało prawd˛e o tym, jak doszło do znikni˛ecia. Dzi´s wszyscy oni nie z˙ yja,˛ lecz pozostawili mi swoja˛ opowie´sc´ . — W jego u´smiechu było co´s wilczego. — Teraz mam pretekst, z˙ eby sprawdzi´c, czy ta opowie´sc´ jest prawdziwa. Czy Miecz Shannary jest w tym parowie? Ty i ja powinni´smy znale´zc´ odpowied´z. Wskrzeszenie magii elfiego rodu Shannary, młody Ohmsfordzie, jest by´c mo˙ze kluczem do wyzwolenia czterech krain. Musimy si˛e tego dowiedzie´c. — Zbytnio palisz si˛e do tego, by rzuci´c swe z˙ ycie na szal˛e, Padisharze. — Damson Rhee potrzasn˛ ˛ eła ruda˛ głowa.˛ — I z˙ ycie innych, na przykład tego chłopca. Nigdy tego nie zrozumiem. Oddaliła si˛e od nich, by poszuka´c dzieci. Parowi nie przeszkadzało, z˙ e nazywała go chłopcem dziewczyna, która sama wydawała si˛e jeszcze młodsza od niego. — Uwa˙zaj na nia,˛ Parze Ohmsfordzie — mruknał ˛ Creel. — Nie ma zbyt wielkiej wiary w powodzenie naszej wyprawy — zauwa˙zył Par. — Och, martwi si˛e na zapas! Posiadamy sił˛e nas siedmiu i mo˙zemy stawi´c czoło niebezpiecze´nstwom czyhajacym ˛ na nas w Dole. A je´sli tam równie˙z natrafimy na magi˛e, to mamy twoja˛ pie´sn´ i miecz Morgana. Ale dosy´c o tym! — Przez chwil˛e spogladał ˛ na niebo. — Wkrótce b˛edzie ciemno, chłopcze. — Przyja´znie objał ˛ ramieniem Ohmsforda i poprowadził go w stron˛e Damson Rhee i dzieci. — Kiedy si˛e s´ciemni — szepnał ˛ — zobaczymy sami, co si˛e stało z Mieczem Shannary.

XIX Kiedy napr˛edce sklecona rodzina Padishara Creela dotarła na skraj parku i szykowała si˛e do wyj´scia na alej˛e Tyrsijska,˛ Damson Rhee odwróciła si˛e do herszta banitów i rzekła: — Stra˙znicy patrolujacy ˛ mur zmieniaja˛ si˛e o północy przed stra˙znica˛ federacji. Mog˛e wywoła´c jakie´s małe zamieszanie, które odwróci ich uwag˛e, by´scie mogli w´slizna´ ˛c si˛e do Dołu, je´sli naprawd˛e tego chcecie. Pami˛etajcie, z˙ eby´scie wchodzili od strony zachodniej. Nast˛epnie uniosła r˛ek˛e i wyciagn˛ ˛ eła zza ucha Para srebrna˛ monet˛e i dała mu ja.˛ Na monecie widniała jej podobizna. — To na szcz˛es´cie, Parze Ohmsfordzie — powiedziała. — Mo˙zesz go potrzebowa´c, je´sli nadal b˛edziesz si˛e trzymał tego człowieka. Spojrzała zimno na Padishara, wzi˛eła dzieci za r˛ek˛e i pogra˙ ˛zyła si˛e w tłumie, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e ani razu. Tylko jej rude włosy połyskiwały jeszcze jaki´s czas w oddali. Herszt banitów i Par patrzyli, jak odchodzi. — Kim ona jest, Padisharze? — zapytał, kiedy stracili ja˛ z oczu. Padishar wzruszył ramionami. — Kimkolwiek ma ochot˛e. Istnieje równie wiele opowie´sci o jej pochodzeniu, co o moim. Chod´zmy ju˙z. Na nas równie˙z pora. Poprowadził Para z powrotem przez miasto, trzymajac ˛ si˛e bocznych uliczek i zaułków. Tłum wcia˙ ˛z był g˛esty, wszyscy przepychali si˛e i potracali, ˛ twarze ludzi były okryte kurzem, a ich nerwy napi˛ete jak postronki. Zmierzch przep˛edził s´wiatło słoneczne na zachód, wydłu˙zajac ˛ wieczorne cienie, lecz upał południa, usidlony w murach miasta, unosił si˛e z ulicznego bruku i s´cian budynków, zawisajac ˛ w nieruchomym letnim powietrzu. Było goraco ˛ jak w piecu. Par spojrzał w gór˛e. Na pomocy pojawił si˛e sierp ksi˛ez˙ yca, a na wschodzie migotały gwiazdy. Próbował my´sle´c o tym, czego dowiedział si˛e o zagini˛eciu Miecza Shannary, lecz stwierdzał, z˙ e my´sli zamiast tego o Damson Rhee. Jeszcze przed zmrokiem Padishar doprowadził go bezpiecznie z powrotem do piwnicy magazynu za warsztatem rusznikarza, gdzie niecierpliwie czekali na nich Coll i Morgan. Uprzedzajac ˛ lawin˛e pyta´n, herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e pogodnie i oznajmił, z˙ e wszystko jest gotowe: o północy Ohmsfordowie, Leah, Ciba Blue 195

i on sam dokonaja˛ krótkiego wypadu do parowu poło˙zonego naprzeciw byłego pałacu władców miasta. Zejda˛ na dół, posługujac ˛ si˛e sznurowa˛ drabina.˛ Stasas i Drutt pozostana˛ na górze. Wyciagn ˛ a˛ drabin˛e, kiedy ich towarzysze znajda˛ si˛e bezpiecznie na dole, i ukryja˛ si˛e do czasu, a˙z zostana˛ wezwani. Stra˙znicy, którzy si˛e napatocza,˛ zostana˛ unieszkodliwieni, drabina ponownie opuszczona i wszyscy znikna˛ w ten sam sposób, w jaki si˛e pojawili. Mówił zwi˛ez´ le i rzeczowo. Nie wspomniał ani słowem o tym, dlaczego to wszystko robia,˛ a z˙ adnemu z jego własnych ludzi nie przyszło do głowy, z˙ eby go zapyta´c. Po prostu pozwolili mu sko´nczy´c, po czym natychmiast powrócili do swoich wcze´sniejszych zaj˛ec´ . Natomiast Coll i Morgan ledwie byli w stanie si˛e powstrzyma´c i Par musiał wzia´ ˛c ich na bok i opowiedzie´c im szczegółowo wszystko, co si˛e wydarzyło. Przysiedli we trójk˛e na workach proszku do szorowania w kacie ˛ piwnicy. Lampy olejowe rozpraszały mrok, a odgłosy miasta nad ich głowami zacz˛eły cichna´ ˛c. Kiedy Par sko´nczył, Morgan sceptycznie pokr˛ecił głowa.˛ — Trudno uwierzy´c, z˙ e całe miasto zapomniało, z˙ e istniał wi˛ecej ni˙z jeden Park Ludu i most Sendica — powiedział cicho. — Wcale nietrudno, je´sli wzia´ ˛c pod uwag˛e, z˙ e miało na to ponad sto lat — szybko zaprzeczył Coll. — Pomy´sl tylko, Morgan. O ile˙z wi˛ecej ni˙z jaki´s park i most zapomniano przez ten czas. Federacja narzuciła czterem krainom trzy wieki zafałszowanej historii. — Coll ma racj˛e — rzekł Par. — Stracili´smy naszego jedynego prawdziwego historyka, kiedy Allanon opu´scił krainy. Historie druidów były jedynymi pisanymi kronikami, jakie plemiona posiadały, i nie wiemy, co si˛e z nimi stało. Pozostali nam jedynie wieszcze z ich ustnymi przekazami, w wi˛ekszo´sci dalekimi od doskonało´sci. — Wszystko, co miało zwiazek ˛ z dawnym s´wiatem, nazywano kłamstwem — mówił dalej Coll, którego ciemne oczy połyskiwały zimno. — My wiemy, z˙ e to prawda, ale jeste´smy w tym niemal zupełnie osamotnieni. Federacja zmieniła wszystko, tak by odpowiadało to jej własnym celom. Po stu latach trudno si˛e dziwi´c, z˙ e nikt w Tyrsis nie pami˛eta, z˙ e Park Ludu i most Sendica nie sa˛ takie same jak kiedy´s. Prawda jest taka, z˙ e nikogo to ju˙z nie obchodzi. — By´c mo˙ze. — Morgan zmarszczył brwi. — Ale i tak co´s si˛e tutaj nie zgadza. — Zmarszczył czoło jeszcze mocniej. — Niepokoi mnie, z˙ e Miecz Shannary, krypta i cała reszta przez wszystkie te lata znajdowały si˛e w tym parowie i nikt ich nie widział. Niepokoi mnie, z˙ e nie powrócił nikt, kto odwa˙zył si˛e zej´sc´ na dół, z˙ eby si˛e rozejrze´c. — Mnie to równie˙z niepokoi — zgodził si˛e Coll. Par rzucił okiem na banitów, którzy nie zwracali na nich uwagi. ˙ — Zaden z nas nie my´slał ani przez chwil˛e, z˙ e próba odzyskania Miecza b˛edzie bezpieczna — wyszeptał z nuta˛ irytacji w głosie. — Nie spodziewali´scie si˛e 196

przecie˙z, z˙ e po prostu przyjdziecie i we´zmiecie go? Oczywi´scie, z˙ e nikt go nie widział! Nie uchodziłby za zaginiony, gdyby go widziano, prawda! A mo˙zecie by´c pewni, z˙ e federacja zadbała o to, z˙ eby nikt, kto zszedł do Dołu, ju˙z si˛e z niego nie wydostał! Stad ˛ wartownicy i stra˙znica! Poza tym to, z˙ e federacja zadała sobie tyle trudu, by ukry´c stary most i park, wskazuje według mnie na to, z˙ e Miecz jest na dole! Coll patrzył nieruchomo na brata. — Wskazuje równie˙z na to, z˙ e tam wła´snie ma pozosta´c. Rozmowa urwała si˛e i rozeszli si˛e w ró˙zne katy ˛ piwnicy. Wieczór szybko minał ˛ i wraz z nastaniem nocy upał w ko´ncu zel˙zał. Mała gromadka zjadła nie zakłócona˛ niczym kolacj˛e, naznaczona˛ długimi chwilami milczenia. Jedynie Padishar miał wiele do powiedzenia, jak zawsze pełen swady; wytrzasał ˛ historie i dowcipy jak z r˛ekawa, jakby ta noc była taka sama jak inne, niepomny na to, z˙ e jego słuchacze pozostaja˛ oboj˛etni. Par był zbyt podniecony, by je´sc´ lub rozmawia´c, i zastanawiał si˛e zamiast tego, czy Padishar jest rzeczywi´scie tak nieporuszony, na jakiego wyglada. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e nic nie jest w stanie zmieni´c nastroju herszta banitów. Padishar Creel był albo bardzo dzielny, albo bardzo głupi i nie dawało Parowi spokoju, z˙ e nie potrafi rozstrzygna´ ˛c, jak jest w istocie. Kolacja dobiegła ko´nca i siedzieli w koło, rozmawiajac ˛ s´ciszonymi głosami i wpatrujac ˛ si˛e w s´ciany. W pewnym momencie Padishar podszedł do Para i przykucnał ˛ obok niego. — Nie mo˙zesz si˛e ju˙z doczeka´c, chłopcze, czy tak? — zapytał cicho. Nikt nie znajdował si˛e do´sc´ blisko, z˙ eby to usłysze´c. Par skinał ˛ głowa.˛ — No, to ju˙z długo nie potrwa. — Herszt banitów poklepał go po kolanie. Jego zimne oczy przytrzymały spojrzenie Para. — Pami˛etaj tylko, o co nam chodzi. Rzut oka i wracamy na gór˛e. Je´sli Miecz tam jest i mo˙zna go od razu zabra´c, to s´wietnie. Je´sli nie, to nie zwlekamy ani chwili. — Jego u´smiech miał w sobie co´s wilczego. — Ostro˙zno´sc´ przede wszystkim. — Oddalił si˛e, pozostawiajac ˛ Para, który odprowadził go wzrokiem. Minuty wlokły si˛e bez ko´nca. Bracia siedzieli obok siebie, nie odzywajac ˛ si˛e. Parowi wydawało si˛e, z˙ e niemal słyszy my´sli brata w´sród ciszy. Lampy olejowe migotały i skwierczały. Wielka mucha bagienna bzykała pod sufitem, a˙z w ko´ncu Ciba Blue ja˛ zabił. W piwnicy zaczynał panowa´c zaduch. W ko´ncu Padishar wstał i powiedział, z˙ e ju˙z czas. Ochoczo poderwali si˛e na nogi z niecierpliwie połyskujacymi ˛ oczami. Przypasali bro´n i otulili si˛e mocno opo´nczami. Wyszli po schodach piwnicy na gór˛e i pogra˙ ˛zyli si˛e w nocy. Ulice miasta były puste i spokojne. Z piwiar´n i pokoi noclegowych dobiegały odgłosy rozmów, przerywane czasem s´miechem i okrzykami. W zaułkach, którymi prowadził ich Padishar, latarnie były w wi˛ekszo´sci rozbite lub nie zapalone i tylko s´wiatło ksi˛ez˙ yca wskazywało im drog˛e w´sród cieni. Nie poruszali si˛e ukradkiem, a jedynie ostro˙znie, nie chcac ˛ s´ciagn ˛ a´ ˛c na siebie uwagi. Kilkakro´c co197

fali si˛e w przej´scia mi˛edzy budynkami, schodzac ˛ z drogi grupom zataczajacych ˛ si˛e, s´piewajacych ˛ birbantów powracajacych ˛ do domu. Pijacy i z˙ ebracy, którzy widzieli, jak przechodza,˛ ledwie rzucali na nich okiem z bram i wn˛ek. Nie natkn˛eli si˛e na z˙ ołnierzy federacji. Pozostawiała ona boczne uliczki i biedaków Tyrsis ich własnemu losowi. Kiedy dotarli do mostu Sendica, Padishar przerzucił ich dwójkami i trójkami na druga˛ stron˛e alei Tyrsijskiej do ciemnego parku, rozsyłajac ˛ ich w ró˙znych kierunkach z poleceniem pó´zniejszego połaczenia ˛ si˛e. Bacznie obserwował przy tym jasno o´swietlona˛ alej˛e, czy nie dostrze˙ze na niej zbli˙zajacych ˛ si˛e patroli, wiedział bowiem, z˙ e mo˙zna je tam spotka´c. Przeszedł tylko jeden patrol, nie dostrzegajac ˛ jednak z˙ adnego z nich. Przy stra˙znicy na s´rodku muru odgradzajacego ˛ Dół ustawiono wart˛e, lecz pełniacy ˛ ja˛ z˙ ołnierze otoczeni byli zewszad ˛ blaskiem lamp i nie mogli zauwa˙zy´c postaci ukrytych w mroku. Padishar szybko poprowadził swa˛ kompani˛e przez opustoszały park na zachód, do miejsca, gdzie parów zbiegał si˛e ze skałami urwiska. Tam kazał im si˛e zatrzyma´c i czeka´c. Par przykucnał ˛ bez ruchu w ciemno´sci, wsłuchany w kołatanie własnego ser´ ca. Otaczajaca ˛ go cisza wypełniona była bzykaniem owadów. Swierszcze grały zgrzytliwie w´sród mroku. Cała siódemka była ukryta w g˛estych zaro´slach, niewidoczna od zewnatrz. ˛ Lecz ka˙zdy, kto znajdował si˛e poza ich kryjówka,˛ równie˙z był dla nich niewidoczny. Par był niezadowolony z takiego wyboru miejsca i zastanawiał si˛e nad jego przyczyna.˛ Spojrzał na Padishara Creela, lecz herszt banitów zaj˛ety był nadzorowaniem rozwijania sznurowej drabiny, po której mieli zej´sc´ do parowu. . . Par zawahał si˛e. Dół. Zej´scie do Dołu. Zmusił si˛e do wypowiedzenia tego słowa. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza, usiłujac ˛ si˛e uspokoi´c. Zastanawiał si˛e, czy Damson Rhee jest gdzie´s blisko. Niemal na wprost nich z ciemno´sci wyłonił si˛e patrol zło˙zony z czterech z˙ ołnierzy federacji dokonujacych ˛ obchodu muru. Mimo z˙ e odgłos ich kroków ju˙z wcze´sniej zaalarmował grup˛e Creela, ich pojawienie si˛e zmroziło wszystkim krew ˙ w z˙ yłach. Par i pozostali rozpłaszczyli si˛e przy ziemi w swojej kryjówce. Zołnierze zatrzymali si˛e, przez chwil˛e rozmawiali cicho ze soba,˛ po czym zawrócili w kierunku, z którego przyszli, i wkrótce znikn˛eli. Par wolno wypu´scił z płuc powietrze. Zaryzykował krótkie spojrzenie na ciemna˛ nieck˛e parowu. Sprawiała wra˙zenie niezgł˛ebionej czelu´sci, czarnej jak atrament. Padishar i pozostali banici mocowali drabin˛e, szykujac ˛ si˛e do zej´scia na dół. Par podniósł si˛e na nogi, z˙ eby ul˙zy´c mi˛es´niom, które zaczynał chwyta´c kurcz. Chciał mie´c ju˙z wszystko za soba.˛ Powinien czu´c si˛e pewnie. Ale tak nie było. Stawał si˛e coraz bardziej niespokojny i nie wiedział dlaczego. Co´s goraczkowo ˛

198

szarpało go za r˛ekaw, ostrzegało go, jaki´s szósty zmysł, którego nie potrafił nazwa´c. Wydawało mu si˛e, z˙ e co´s słyszy — nie w parowie, ale z tyłu, w parku. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c, wyt˛ez˙ ajac ˛ przenikliwe elfijskie oczy. Nagle od strony stra˙znicy nadbiegły przemieszane okrzyki i noc rozdarło wołanie na trwog˛e. — Teraz! — syknał ˛ Padishar i pomkn˛eli ze swego ukrycia w stron˛e muru. Drabina była ju˙z umocowana na miejscu, przywiazana ˛ do dwóch szpikulców na murze. Opu´scili ja˛ szybko w ciemna˛ czelu´sc´ . Ciba Blue poszedł pierwszy. Niebieskie znami˛e na jego policzku wygladało ˛ w s´wietle ksi˛ez˙ yca jak czarna plama. Wypróbował najpierw drabin˛e, stajac ˛ na niej całym ci˛ez˙ arem, po czym zniknał ˛ im z oczu. — Pami˛etajcie, z˙ e macie czeka´c na mój sygnał — rzekł po´spiesznie Padishar do Stasasa i Drutta ochrypłym szeptem, który przebijał si˛e przez odległe okrzyki. Odwracał si˛e wła´snie, z˙ eby wysła´c Para na dół za Ciba˛ Blue, kiedy z ciemnos´ci za ich plecami wyłoniła si˛e chmara z˙ ołnierzy federacji uzbrojonych w dzidy i kusze — milczace ˛ postacie, które zdawały si˛e pojawia´c znikad. ˛ Wszyscy zamarli w bezruchu. Par poczuł, jak z˙ oładek ˛ podchodzi mu do gardła ze strachu. Powinienem był wiedzie´c, powinienem był ich wyczu´c, my´slał i w nast˛epnej chwili u´swiadomił sobie, i˙z rzeczywi´scie ich wyczuł. — Rzu´ccie bro´n — rozkazał im jaki´s głos. Przez chwil˛e Par si˛e obawiał, z˙ e Padishar raczej wybierze walk˛e ni˙z poddanie si˛e. Oczy herszta banitów biegały na prawo i lewo, a jego wysoka posta´c wydawała si˛e spr˛ez˙ ona do skoku. Lecz przewaga wroga była przytłaczajaca. ˛ Twarz Padishara rozlu´zniła si˛e, u´smiechnał ˛ si˛e ledwie dostrzegalnie i bez słowa upu´scił pod nogi miecz i długi nó˙z. Pozostali członkowie małej gromadki uczynili to samo i z˙ ołnierze federacji ich otoczyli. Zebrano ich bro´n i zwiazano ˛ im r˛ece na plecach. — Jeszcze jeden z nich jest w Dole — poinformował jeden z z˙ ołnierzy dowódc˛e oddziału, niewysokiego m˛ez˙ czyzn˛e o krótko ostrzy˙zonych włosach i z dystynkcjami oficera na ciemnym mundurze. Dowódca spojrzał w jego stron˛e. — Przetnijcie liny i spu´scie go na dół. Sznurowa drabina w jednej chwili została odci˛eta. Opadła bezgło´snie w ciemno´sc´ . Par czekał na krzyk, lecz z˙ aden si˛e nie rozległ. By´c mo˙ze Ciba Blue zda˙ ˛zył ju˙z zej´sc´ na dół. Spojrzał na Colla, który tylko bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ Federacyjny dowódca podszedł do Padishara. — Powiniene´s wiedzie´c, Padisharze Creelu, z˙ e zostałe´s zdradzony przez jednego z własnych ludzi. Czekał przez chwil˛e na odpowied´z, lecz z˙ adna nie padła. Twarz Padishara była pozbawiona wyrazu. Tylko jego oczy zdradzały w´sciekło´sc´ , która˛ jako´s udawało mu si˛e pow´sciagn ˛ a´ ˛c. 199

Nagle cisz˛e rozdarł straszliwy krzyk dobywajacy ˛ si˛e z gł˛ebi Dołu. Wzleciał w noc jak zraniony ptak, zawisł przy s´cianie urwiska i ucichł. To Ciba Blue krzyczał, pomy´slał z przera˙zeniem Par. Dowódca rzucił okiem na parów i kazał odprowadzi´c wi˛ez´ niów. Poprowadzono ich g˛esiego przez park wzdłu˙z muru parowu w stron˛e stra˙znicy. Pilnujacy ˛ ich z˙ ołnierze utrzymywali ich w pewnej odległo´sci od siebie nawzajem. Par posuwał si˛e wraz z innymi do przodu w ponurym milczeniu. Krzyk Ciby Blue wcia˙ ˛z rozbrzmiewał w jego uszach. Co przydarzyło si˛e w Dole samotnemu banicie? Przełknał ˛ s´lin˛e, czujac, ˛ z˙ e zaczyna mu si˛e robi´c niedobrze, i zmusił si˛e do my´slenia o czym´s innym. „Zdradzony”, powiedział federacyjny dowódca. Ale przez kogo? Przez z˙ adnego z nich tutaj, jak si˛e zdaje — wi˛ec przez kogo´s, kogo tu nie było. Przez jednego z własnych ludzi Padishara. . . Potknał ˛ si˛e o korze´n drzewa, wyrównał krok i powlókł si˛e dalej. W głowie kotłowały mu si˛e my´sli. Zabieraja˛ nas do wi˛ezienia federacji, wywnioskował. Kiedy si˛e tam znajda,˛ wielka przygoda dobiegnie ko´nca. Sko´ncza˛ si˛e poszukiwania zaginionego Miecza Shannary. Sko´ncza˛ si˛e rozwa˙zania o zadaniu powierzonym mu przez Allanona. Nikt jeszcze nie wyszedł z˙ ywy z wi˛ezienia federacji. Musi uciec. My´sl ta naszła go instynktownie, rozja´sniajac ˛ mu w głowie jak nic innego. Musi uciec. Je´sli tego nie zrobi, wszyscy znajda˛ si˛e pod kluczem i zostana˛ zapomniani. Tylko Damson Rhee wiedziała, gdzie sa.˛ I nagle przyszło mu do głowy, z˙ e to ona miała najlepsza˛ sposobno´sc´ , z˙ eby ich zdradzi´c. Była to nieprzyjemna my´sl. Lecz równie˙z nieunikniona. Jego oddech stał si˛e wolniejszy. Lepszej okazji do ucieczki ju˙z nie b˛edzie miał. Kiedy znajdzie si˛e w wi˛ezieniu, du˙zo trudniej b˛edzie to zrobi´c. Mo˙ze Padishar uło˙zy do tego czasu jaki´s plan, lecz Par nie chciał ryzykowa´c. Mo˙ze był niesprawiedliwy, ale uwa˙zał, z˙ e to Padishar wpakował ich w te tarapaty. Patrzył na s´wiatła stra˙znicy migoczace ˛ z przodu mi˛edzy drzewami parku. Miał jeszcze tylko kilka minut. Wydawało mu si˛e, z˙ e jest w stanie tego dokona´c, lecz b˛edzie musiał to zrobi´c sam. B˛edzie musiał zostawi´c Colla i Morgana. Nie było wyboru. Z przodu rozległ si˛e głos z˙ ołnierzy czekajacych ˛ na ich powrót. Pochód zaczał ˛ si˛e wydłu˙za´c i niektórzy stra˙znicy oddalili si˛e nieco. Par wział ˛ gł˛eboki oddech. Poczekał do chwili, kiedy przechodzili wzdłu˙z g˛estego szpaleru karłowatych brzóz, ´ i wtedy posłu˙zył si˛e pie´snia.˛ Spiewał cicho. Jego głos mieszał si˛e z odgłosami nocy, szumem wiatru, spokojnym nawoływaniem ptaka, krótkim c´ wierkaniem s´wierszcza. Pozwolił magii pie´sni wybiec do przodu i wypełni´c my´sli stra˙zników znajdujacych ˛ si˛e najbli˙zej niego, rozpraszajac ˛ ich uwag˛e, odwracajac ˛ od niego ich oczy, ka˙zac ˛ im zapomnie´c o jego istnieniu. . . A potem po prostu wszedł mi˛edzy brzozy i zniknał ˛ w mroku.

200

Szereg wi˛ez´ niów poszedł dalej bez niego. Nikt nie zauwa˙zył jego znikni˛ecia. Je´sli Coll albo Morgan, albo który´s z pozostałych co´s widział, to milczał o tym. ˙ Zołnierze federacji i ich wi˛ez´ niowie poda˙ ˛zali dalej w stron˛e s´wiateł z przodu, pozostawiajac ˛ go samego. Kiedy odeszli, bezgło´snie pogra˙ ˛zył si˛e w nocy. Niemal od razu zdołał si˛e uwolni´c ze sznurów kr˛epujacych ˛ jego r˛ece. O jakie´s sto metrów od miejsca swej ucieczki znalazł w murze parowu szpikulec o wyszczerbionym ostrzu i, opierajac ˛ si˛e o mur, w par˛e minut przeciał ˛ sznury. Stra˙z nie podniosła jeszcze alarmu; widocznie nie dostrze˙zono jego braku. Mo˙ze uprzednio nie zadali sobie trudu policzenia wi˛ez´ niów, pomy´slał. W ko´ncu było ciemno, a schwytanie ich zabrało im zaledwie par˛e sekund. Tak czy owak, był wolny. Co wi˛ec miał teraz zrobi´c? Posuwał si˛e z powrotem przez park w stron˛e alei Tyrsijskiej, trzymajac ˛ si˛e w cieniu. Co par˛e chwil przystawał, nasłuchujac ˛ odgłosów po´scigu i nie słyszac ˛ niczego. Pocił si˛e obficie, koszula kleiła si˛e mu do pleców, a twarz miał oblepiona˛ kurzem. Był uradowany ucieczka˛ i zrozpaczony tym, z˙ e nie wie, jak obróci´c ja˛ na swoja˛ korzy´sc´ . Nie mógł liczy´c na niczyja˛ pomoc w Tyrsis ani poza nim. Nie wiedział, z kim si˛e skontaktowa´c w mie´scie; nie mógł sobie pozwoli´c na to, by komukolwiek zaufa´c. I nie miał poj˛ecia, jak wróci´c do Parma Key. Steff pomógłby, gdyby wiedział, z˙ e jego towarzysz ma kłopoty. Ale jak karzeł miał si˛e o tym dowiedzie´c, zanim b˛edzie za pó´zno na jego pomoc? Mi˛edzy drzewami ukazywały si˛e s´wiatła alei. Par dotarł do skraju parku, w pobli˙ze jego zachodniej granicy, i oparł si˛e zrozpaczony o pie´n starego klonu. Musi co´s zrobi´c; nie mo˙ze tak po prostu kra˙ ˛zy´c w koło. Otarł twarz r˛ekawem i wsparł głow˛e o chropowata˛ kor˛e. Nagle zrobiło mu si˛e niedobrze i musiał u˙zy´c całej siły woli, z˙ eby nie zwymiotowa´c. Musiał wróci´c po Colla i Morgana. Musiał znale´zc´ sposób na ich uwolnienie. U˙zyj pie´sni, pomy´slał. Ale jak? Droga˛ nadchodził patrol federacji. Buty z˙ ołnierzy miarowo dudniły w´sród ciszy. Par cofnał ˛ si˛e w cie´n i poczekał, a˙z znikna˛ z oczu. Potem ruszył skrajem parku w stron˛e fontanny stojacej ˛ przy samym chodniku. Dotarłszy do niej, pochylił si˛e i po´spiesznie obmył twarz i r˛ece. Woda spływała po jego skórze jak ciekłe srebro. Wyprostował si˛e i opu´scił głow˛e na pier´s. Nagle poczuł si˛e bardzo zm˛eczony. Rami˛e, które szarpn˛eło go i obróciło, było silne i nieust˛epliwe. Jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu. Stał twarza˛ w twarz z Damson Rhee. — Co si˛e stało? — zapytała cicho. Goraczkowo ˛ si˛egnał ˛ po swój długi nó˙z. Nie było go jednak, zabrali mu go z˙ ołnierze federacji. Spróbował odepchna´ ˛c dziewczyn˛e, chcac ˛ si˛e uwolni´c z jej uchwytu, lecz z łatwo´scia˛ unikn˛eła jego ciosu i tak mocno kopn˛eła go w brzuch, z˙ e zgiał ˛ si˛e w pół. 201

— Co robisz, idioto? — sykn˛eła ze zło´scia.˛ — Nie czekajac ˛ na odpowied´z, zaciagn˛ ˛ eła go z powrotem w mroczne cienie parku i rzuciła na ziemi˛e. — Je´sli jeszcze raz spróbujesz ze mna˛ czego´s, połami˛e ci obie r˛ece! — warkn˛eła. Par podniósł si˛e do pozycji siedzacej, ˛ ciagle ˛ szukajac ˛ sposobu ucieczki. Lecz Damson znowu przyparła go do ziemi i przykucn˛eła obok niego. — Mo˙ze spróbujemy jeszcze raz, kochany elfiku? Gdzie sa˛ pozostali? Co si˛e z nimi stało? Par przełknał ˛ s´lin˛e, ledwie panujac ˛ nad w´sciekło´scia.˛ — Federacja ich trzyma! Czekali na nas, Damson! Jakby´s tego nie wiedziała! Gniew w jej oczach ustapił ˛ miejsca zdumieniu. — Co chcesz przez to powiedzie´c? — Czekali na nas. Nie przeszli´smy nawet przez mur. Zdradzono nas! Tak powiedział ich dowódca! Powiedział, z˙ e był to jeden z nas: banita, Damson! — Par trzasł ˛ si˛e cały. Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomo. — I uznałe´s, z˙ e to ja, tak? — A kto, je´sli nie ty? — Par uniósł si˛e na łokciach. — Jedynie ty wiedziała´s o naszych zamiarach i tylko ty nie została´s pojmana! Nikt inny nie wiedział! Kto to mógł by´c, je´sli nie ty? Zapadło długie milczenie, kiedy przypatrywali si˛e sobie w ciemno´sci. D´zwi˛ek głosów w pobli˙zu stawał si˛e coraz wyra´zniejszy. Kto´s si˛e zbli˙zał. Damson pochyliła si˛e tu˙z nad nim. — Nie wiem. Ale to nie byłam ja! Le˙z teraz cicho, dopóki nie przejda! ˛ Wepchn˛eła go w k˛ep˛e zaro´sli, po czym sama weszła tyłem za nim i poło˙zyła si˛e obok. Par czuł ciepło i słodki zapach jej ciała. Zamknał ˛ oczy i czekał. Z parku wyszło dwóch z˙ ołnierzy federacji. Zatrzymali si˛e na chwil˛e, po czym ruszyli dalej i znikn˛eli. Damson przyło˙zyła usta do ucha Para. — Czy ju˙z wiedza,˛ z˙ e uciekłe´s? — Par zawahał si˛e. — Nie jestem pewien — szepnał. ˛ Chwyciła jego podbródek w swoja˛ gładka˛ dło´n i obróciła jego twarz. — Nie zdradziłam was. Mo˙ze to tak wyglada, ˛ z˙ e to musiałam by´c ja, ale nie zrobiłam tego. Gdybym chciała zdradzi´c ci˛e federacji, Par, po prostu wydałabym ci˛e tym dwom z˙ ołnierzom i sprawa byłaby załatwiona. Jej zielone oczy połyskiwały słabo w s´wietle ksi˛ez˙ yca, które przenikało przez gał˛ezie do ich kryjówki. Par patrzył w te oczy i nie dostrzegał w nich cienia zwodniczo´sci. Wcia˙ ˛z jednak si˛e wahał. — Musisz si˛e zdecydowa´c tu i teraz, czy mi wierzysz — rzekła spokojnie. Ostro˙znie pokr˛ecił głowa.˛ — To nie takie proste!

202

— Musi by´c! Spójrz na mnie, Par. Nie zdradziłam nikogo: ani ciebie, ani Padishara, ani pozostałych! Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej! Czemu miałabym co´s takiego zrobi´c? Nienawidz˛e federacji tak samo jak inni! — Urwała zirytowana. — Mówiłam wam, z˙ e to niebezpieczne przedsi˛ewzi˛ecie. Ostrzegałam, z˙ e Dół to ciemna dziura, która pochłania ludzi bez s´ladu. To Padishar upierał si˛e, z˙ eby´scie tam poszli! — To nie czyni go odpowiedzialnym za to, co si˛e stało. — Ani mnie! A jak było z odwróceniem uwagi stra˙zników, które obiecałam? Czy wszystko odbyło si˛e tak, jak mówiłam? Par skinał ˛ głowa.˛ — Wi˛ec widzisz! Wypełniłam swoja˛ cz˛es´c´ umowy! Czemu miałabym to robi´c, gdybym zamierzała was zdradzi´c? Par milczał. Nozdrza Damson rozchyliły si˛e. — Nie przyznasz mi racji w niczym, prawda? — Odrzuciła do tyłu rude włosy. — Czy przynajmniej mi powiesz, co si˛e wydarzyło? Par wział ˛ gł˛eboki oddech. Pokrótce przedstawił jej przebieg zdarze´n zwia˛ zanych z ich pojmaniem, łacznie ˛ ze straszliwym znikni˛eciem banity Ciby Blue. Umy´slnie nie wdawał si˛e w szczegóły swej własnej ucieczki. Magia była jego sekretem. Damson nie dawała si˛e jednak zby´c byle czym. — A wi˛ec równie dobrze jak ja mogłe´s by´c tym, który zdradził — rzekła. — W przeciwnym razie w jaki sposób zdołałe´s uciec, skoro innym si˛e to nie powiodło? Par poczerwieniał, oburzony oskar˙zeniem i rozdra˙zniony jej uporem. — Czemu miałbym zrobi´c co´s takiego swoim przyjaciołom? — Ja mówi˛e wła´snie to samo — odparła. Przygladali ˛ si˛e sobie bez słowa, ka˙zde mierzac ˛ sił˛e drugiego. Par wiedział, z˙ e Damson ma racj˛e. Równie wiele wskazywało na niego jako na zdrajc˛e, jak na nia.˛ Tyle, z˙ e o sobie wiedział, i˙z nim nie jest, a o niej nie. — Zdecyduj si˛e, Par — nalegała półgłosem. — Wierzysz mi czy nie? W rozproszonym s´wietle jej twarz wydawała si˛e spokojna i wyzbyta podst˛epno´sci; jej skóra była poc˛etkowana cieniami drobnych li´sci krzewów. Pociagała ˛ go w dziwny sposób. Było co´s specjalnego w tej dziewczynie, co´s, co kazało mu wyzby´c si˛e obaw i odrzuci´c watpliwo´ ˛ sci. Zielone oczy, łagodne i przekonujace, ˛ przytrzymywały jego spojrzenie. Widział w nich jedynie prawd˛e. — Dobrze, wierz˛e ci — rzekł w ko´ncu. — Powiedz mi wi˛ec, jak to si˛e stało, z˙ e ty uciekłe´s, a pozostali nie — za˙zada˛ ła. — Nie, nie wykr˛ecaj si˛e. Musz˛e mie´c dowód twojej niewinno´sci, je´sli mamy si˛e na co´s przyda´c sobie nawzajem i naszym przyjaciołom.

203

Postanowienie Para o zachowaniu dla siebie tajemnicy pie´sni zacz˛eło si˛e chwia´c. Znowu miała racj˛e. Pytała jedynie o to, o co sam by zapytał na jej miejscu. — U˙zyłem magii — powiedział jej. Przysun˛eła si˛e bli˙zej, jakby mogła w ten sposób lepiej osadzi´ ˛ c prawdziwo´sc´ tego, co mówił. — Magii? Jakiej? — Jeszcze si˛e wahał. — Kuglarstwa? Zakl˛ec´ ? — nalegała. — Jakiego´s rodzaju znikania? — Tak — odparł. Czekała. — Kiedy zechc˛e, potrafi˛e stawa´c si˛e niewidzialny. Nastapiło ˛ długie milczenie. Dostrzegał zaciekawienie w jej oczach. — Władasz prawdziwa˛ magia,˛ czy tak? — rzekła w ko´ncu. — Nie ta˛ udawana,˛ która˛ ja stosuj˛e, sprawiajac ˛ a,˛ z˙ e monety znikaja˛ i znowu si˛e pojawiaja,˛ a ogie´n ta´nczy w powietrzu. Posiadasz jej zakazana˛ odmian˛e. Dlatego Padishar tak si˛e toba˛ interesuje. — Urwała na chwil˛e. — Kim jeste´s, Parze Ohmsfordzie? Powiedz mi. — W parku było teraz spokojnie, głosy stra˙zników zupełnie umilkły, a noc stała si˛e znowu gł˛eboka i cicha. Wydawało si˛e, jakby na s´wiecie nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Par si˛e zastanawiał, czy powinien udzieli´c jej odpowiedzi. Stapał ˛ po ruchomych piaskach. — Sama mo˙zesz zobaczy´c, kim jestem — rzekł w ko´ncu wymijajaco. ˛ — Jestem po cz˛es´ci elfem i odziedziczyłem magi˛e po moich przodkach. Posiadam władz˛e nad ich magia,˛ a w ka˙zdym razie nad jej niewielka˛ cz˛es´cia.˛ Przypatrywała mu si˛e przez długi czas w zamy´sleniu. W ko´ncu odniósł wra˙zenie, z˙ e podj˛eła decyzj˛e. Wyczołgała si˛e z kryjówki w zaro´slach, pociagaj ˛ ac ˛ go za soba.˛ Stan˛eli razem w półmroku, otrzepujac ˛ ubrania i wciagaj ˛ ac ˛ gł˛eboko do płuc nocne powietrze. Park był pusty. Podeszła do niego i stan˛eła tu˙z obok. — Urodziłam si˛e w Tyrsis. Jestem córka˛ rusznikarza. Miałam starsze rodze´nstwo, brata i siostr˛e. Kiedy miałam osiem lat, federacja odkryła, z˙ e mój ojciec dostarcza bro´n Ruchowi. Kto´s — przyjaciel, znajomy, nigdy nie dowiedziałam si˛e kto — zdradził go. Szperacze przyszli do naszego domu i doszcz˛etnie go spalili. Moja rodzina została wcze´sniej zamkni˛eta w s´rodku i spłon˛eła wraz z nim. Ja unikn˛ełam s´mierci tylko dlatego, z˙ e byłam w odwiedzinach u ciotki. Przed upływem roku ona równie˙z umarła i byłam zmuszona zamieszka´c na ulicy. Tam dorosłam. Nikt z mojej rodziny nie z˙ ył. Nie miałam przyjaciół. Uliczny magik przyjał ˛ mnie na uczennic˛e i nauczył swojego fachu. Takie było moje z˙ ycie. Masz prawo do tego, by wiedzie´c, dlaczego nigdy nie wydałabym nikogo federacji — podj˛eła po chwili. Wyciagn˛ ˛ eła dło´n i jej palce przez chwil˛e gładziły jego twarz. Potem jej r˛eka osun˛eła si˛e na jego rami˛e i zacisn˛eła si˛e na nim. — Par, musimy jeszcze tej nocy zrobi´c to, co mamy do zrobienia, albo b˛edzie za pó´zno. Federacja wie, kogo ma w r˛eku. Padishara Creela. Po´sla˛ po Rimmera Dalia i jego szperaczy, z˙ eby go przesłuchali. Kiedy to si˛e stanie, nie b˛edzie ratunku. — Urwała, z˙ eby si˛e upewni´c, czy Par dobrze ja˛ rozumie. — Musimy im teraz pomóc.

204

Para przebiegł zimny dreszcz na my´sl o tym, z˙ e Coll i Morgan moga˛ si˛e dosta´c w r˛ece Rimmera Dalia, nie mówiac ˛ o Padisharze. Co dowódca szperaczy zrobiłby z przywódca˛ Ruchu? — Dzi´s w nocy — ciagn˛ ˛ eła dalej Damson cichym, lecz stanowczym głosem. — Kiedy si˛e tego nie spodziewaja.˛ Wcia˙ ˛z b˛eda˛ przetrzymywali Padishara i pozostałych w celach przy stra˙znicy. Nie zda˙ ˛za˛ ich jeszcze nigdzie przenie´sc´ . Nad ranem b˛eda˛ zm˛eczeni i senni. Nie nadarzy nam si˛e lepsza sposobno´sc´ . — Tobie i mnie? — Patrzył na nia˛ z niedowierzaniem. — Je´sli zgodzisz si˛e pój´sc´ ze mna.˛ — Ale co my dwoje mo˙zemy zdziała´c? Przyciagn˛ ˛ eła go do siebie. Jej rude włosy połyskiwały ciemno w s´wietle ksi˛ez˙ yca. — Opowiedz mi o swojej magii. Co mo˙zesz z nia˛ zrobi´c, elfie. — Teraz ju˙z si˛e nie wahał. — Stawa´c si˛e niewidzialny — powiedział. — Ukazywa´c si˛e w innej postaci ni˙z moja własna. Sprawia´c, z˙ e inni widza˛ to, czego naprawd˛e nie ma. — Był coraz bardziej podekscytowany. — Wła´sciwie wszystko, co zechc˛e, je´sli nie trwa to zbyt długo i nie ma zbyt wielkich rozmiarów. Bo wszystko to jest tylko iluzja.˛ Oddaliła si˛e od niego, weszła mi˛edzy pobliskie drzewa i zatrzymała si˛e. Stała w mroku, zatopiona w my´slach. Par czekał, nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca; czuł, jak chłodne nocne powietrze muska jego skór˛e w nagłym porywie wiatru, i słuchał ciszy, która rozpostarła si˛e nad miastem jak wody oceanu ponad jego dnem. Mógł niemal płyna´ ˛c przez t˛e cisz˛e, unoszac ˛ si˛e ku przyja´zniejszym miejscom i czasom. Odczuwał strach, którego nie potrafił w sobie stłumi´c, strach na my´sl o tym, z˙ e trzeba b˛edzie wróci´c po przyjaciół, strach, z˙ e próba ta mo˙ze si˛e nie powie´sc´ . Lecz nie próbowa´c niczego było nie do pomy´slenia. Có˙z jednak mogli zrobi´c — ta niepozorna dziewczyna i on? Jakby czytajac ˛ w jego my´slach, podeszła z powrotem z błyszczacymi ˛ zielonymi oczyma, mocno chwyciła go za ramiona i szepn˛eła: — My´sl˛e, z˙ e znam pewien sposób, Par. — U´smiechnał ˛ si˛e mimo woli. — Zdrad´z mi go — rzekł.

XX Po˙zegnawszy si˛e z mała˛ gromadka˛ u brzegów Hadeshornu, Walker Boh udał si˛e wprost do Hearthstone. Pojechał konno na wschód przez nizin˛e Rabb, ominał ˛ Storlock z jego uzdrowicielami, wspiał ˛ si˛e przez Nefrytowa˛ Przeł˛ecz w góry Wolfsktaag i poda˙ ˛zył w gór˛e rzeki Chard, po czym wjechał w puszcz˛e Darklin. W trzy dni pó´zniej był z powrotem w domu. Po drodze nie rozmawiał z nikim, odbywajac ˛ podró˙z zupełnie samotnie i zatrzymujac ˛ si˛e jedynie po to, z˙ eby co´s zje´sc´ i si˛e przespa´c. Nie był odpowiednim towarzystwem dla innych ludzi i wiedział o tym. Prze´sladowały go my´sli o jego spotkaniu z duchem Allanona. Nie mógł si˛e od nich uwolni´c. W niecała˛ dob˛e po jego powrocie Anar nawiedziła niezwykle gwałtowna letnia burza i Walker zatrzasnał ˛ si˛e, rozzłoszczony, w swej le´snej chacie, podczas gdy wiatry smagały jej drewniane s´ciany, a deszcze dudniły o pokryty gontem dach. Lesista dolina została doszcz˛etnie zalana, spustoszona uderzeniami piorunów, wstrza´ ˛sni˛eta długimi, złowieszczymi grzmotami, wychłostana i zmyta ulewa.˛ Jednostajny odgłos deszczu zagłuszał wszystkie inne d´zwi˛eki i Walker siedział w milczeniu w´sród jego monotonnego szumu, owini˛ety kocami i pogra˙ ˛zony w czarnym przygn˛ebieniu, które jeszcze niedawno nie wydawałoby mu si˛e mo˙zliwe. Ogarniała go rozpacz. Jego strach budziła nieuchronno´sc´ zdarze´n. Walker Boh, niezale˙znie od tego, jakie nazwisko sobie obrał, był na mocy wi˛ezów krwi Ohmsfordem i wiedział, z˙ e Ohmsfordowie, pomimo swych obaw, zawsze byli zmuszani do podejmowania dzieła druidów. Tak si˛e stało wcze´sniej z Shea˛ i Flickiem, z Wiłem, Brin i Jairem. Teraz na niego przyszła kolej. Na niego, Wren i Para. Par, oczywi´scie, z zapałem po´swi˛ecał si˛e sprawie. Był niepoprawnym romantykiem, samozwa´nczym obro´nca˛ skrzywdzonych i uciemi˛ez˙ onych. Par był głupcem. Albo realista˛ — w zale˙zno´sci od punktu widzenia. Poniewa˙z, je´sli z historii mo˙zna było wyciaga´ ˛ c jakie´s wnioski, Par po prostu przyjmował bez sprzeciwu to, co równie˙z Walker musiał zaakceptowa´c — wol˛e Allanona, z˙ yczenie od dawna nie˙zyjacego ˛ człowieka. Cie´n przybył do nich jak jaki´s strofujacy ˛ ich patriarcha, który wyrwał si˛e z obj˛ec´ s´mierci: wyrzucał im brak zapału, rugał ich za oba206

wy, powierzał im szale´ncze i samobójcze zadania. Przywró´ccie do z˙ ycia druidów! Wskrzeszcie Paranor! Zróbcie to, poniewa˙z ja mówi˛e, z˙ e nale˙zy to zrobi´c, poniewa˙z ja mówi˛e, z˙ e to jest konieczne, poniewa˙z ja — istota pozbawiona ciała i nie władajaca ˛ ju˙z my´sla˛ — tego z˙ adam! ˛ Nastrój Walkera pogarszał si˛e, w miar˛e jak brzemi˛e sprawy kładło si˛e na nim coraz wi˛ekszym ci˛ez˙ arem, niczym ołowiany całun odbijajacy ˛ pos˛epno´sc´ szaleja˛ cej na zewnatrz ˛ nawałnicy. W istocie cie´n domagał si˛e od nich, od Para, Wren i niego, by zmienili oblicze ziemi. We´zcie trzysta lat rozwoju w czterech krainach i w jednej chwili obró´ccie je wniwecz! Czy˙z nie tego cie´n Allanona od nich z˙ adał? ˛ Przywrócenia magii, przywrócenia nosicieli tej magii, jej twórców, wszystkiego, czemu ten sam cie´n przed owymi trzystu laty wyznaczył kres. Szale´nstwo! Igraliby w ten sposób z z˙ yciem jak stwórcy — a do tego nie mieli prawa! Poprzez szara˛ mgł˛e swego gniewu i strachu udało mu si˛e odtworzy´c w mys´lach rysy cienia. Allanon. Ostatni z druidów, spadkobierca historii czterech krain, obro´nca plemion, szafarz magii i sekretów. Jego ciemna posta´c rozrastała si˛e, przesłaniajac ˛ stulecia, jak chmura przesłania sło´nce, zatrzymujac ˛ jego ciepło i s´wiatło. Wszystko, co wydarzyło si˛e za jego z˙ ycia, nosiło jego znami˛e. Przedtem kim´s takim był Bremen, a jeszcze wcze´sniej druidzi z Pierwszej Rady Druidów. Wojny magii, walki o przetrwanie, bitwy mi˛edzy s´wiatłem i mrokiem — czy mo˙ze szaro´scia˛ — wszystko to było dziełem druidów. A teraz z˙ adano ˛ od niego, z˙ eby to wszystko przywrócił. Mo˙zna było twierdzi´c, z˙ e jest to konieczne. Zawsze tak twierdzono. Mo˙zna było mówi´c, z˙ e zamiarem druidów było zawsze jedynie podtrzymywanie i chronienie, nigdy za´s kształtowanie. Lecz czy kiedykolwiek jedno było mo˙zliwe bez drugiego? A konieczno´sc´ zawsze zale˙zała od optyki patrzacego. ˛ Lord Warlock, demony, widma Mord — zostały zastapione ˛ przez cieniowce. Czym jednak były owe cieniowce, z˙ e ludzie potrzebowali pomocy druidów i magii? Czy sami nie mogli upora´c si˛e z bolaczkami ˛ s´wiata? Czy musieli zdawa´c si˛e na moce, których prawie nie rozumieli? Magia niosła z soba˛ nie tylko rado´sci, lecz tak˙ze smutki, a jej ciemny rewers był równie zdolny do wywierania wpływu i dokonywania zmian, jak jasny awers. Czy˙zby miał ja˛ przywróci´c do z˙ ycia tylko po to, by powierzy´c ja˛ ludziom, którzy niejednokrotnie pokazywali, z˙ e nie sa˛ w stanie poja´ ˛c jej prawd? Jak mógłby to zrobi´c? Jednak˙ze bez niej s´wiat mógł si˛e upodobni´c do wizji przedstawionej im przez ducha Allanona — mógł si˛e sta´c koszmarem pełnym ognia i ciemno´sci, w którym jedynie istoty takie jak cieniowce potrafiły si˛e zadomowi´c. By´c mo˙ze jednak było prawda,˛ z˙ e tylko magia mo˙ze uchroni´c plemiona przed takimi istotami. By´c mo˙ze. Prawda była taka, z˙ e po prostu nie chciał uczestniczy´c w tym, co si˛e miało wydarzy´c. Ani ciałem, ani duchem nie był dzieckiem plemion czterech krain, ani 207

teraz, ani w przeszło´sci. Nie czuł si˛e zwiazany ˛ z nale˙zacymi ˛ do nich m˛ez˙ czyznami i kobietami. Nigdy nie było dla niego mi˛edzy nimi miejsca. Jego przekle´nstwem była jego własna magia: pozbawiała go człowiecze´nstwa i miejsca w´sród ludzi oraz izolowała go od ka˙zdej innej z˙ ywej istoty, co nie było pozbawione ironii, gdy˙z tylko on nie l˛ekał si˛e cieniowców. By´c mo˙ze mógłby nawet innych przed nimi broni´c, gdyby go o to poproszono. Lecz nikt go o to nie prosił. Obawiano si˛e go tak samo jak ich. Był Mrocznym Stryjem, potomkiem Brin Ohmsford, nosicielem jej nasienia i jej dziedzictwa, wykonawca˛ jakiego´s bezimiennego zadania powierzonego mu przez Allanona. . . Tylko z˙ e oczywi´scie zadanie nie było ju˙z bezimienne. Zostało nazwane. Miał przywróci´c do z˙ ycia Paranor i druidów — z pustki minionych lat, z nico´sci. Tego za˙zadał ˛ od niego cie´n i z˙ adanie ˛ to przemykało niestrudzenie przez korytarze jego umysłu, przeskakujac ˛ argumenty, omijajac ˛ rozsadek, ˛ szepczac, ˛ z˙ e to, co było, musi znowu istnie´c. W ten sposób dzie´n po dniu zmagał si˛e z ta˛ sprawa˛ jak pies z ko´scia.˛ Burze min˛eły, powróciło sło´nce, osuszajac ˛ równin˛e, lecz pozostawiajac ˛ lasy skapane ˛ w upale i wilgoci. Po pewnym czasie wyszedł z domu, z˙ eby si˛e przej´sc´ po dolinie, majac ˛ za jedyne towarzystwo Pogłosk˛e, ogromnego kota bagiennego, który wraz ze zmiana˛ pogody wyszedł z lasów deszczowych na wschodzie i którego l´sniace ˛ oczy były równie gł˛ebokie jak rozpacz ogarniajaca ˛ Walkera. Kot dotrzymywał mu towarzystwa, lecz nie przynosił rozwiazania ˛ jego problemów ani wytchnienia od rozmy´sla´n. W ciagu ˛ nast˛epnych dni i nocy chodzili i przesiadywali razem, a czas trwał w zawieszeniu na tle zdarze´n rozgrywajacych ˛ si˛e z dala od ich samotni, o których z˙ aden z nich nie mógł nic wiedzie´c ani ich widzie´c. Do czasu, a˙z tej samej nocy, kiedy Par Ohmsford i jego towarzysze zostali zdradzeni podczas próby zdobycia Miecza Shannary, do doliny powrócił Coglin i złudzenie odosobnienia, które Walker z takim trudem podtrzymywał, zostało zburzone. Był pó´zny wieczór, sło´nce znikn˛eło ju˙z na zachodzie, niebo było ska˛ pane w s´wietle ksi˛ez˙ yca i usiane gwiazdami, a w letnim powietrzu unosił si˛e słodki zapach s´wie˙zej ro´slinno´sci. Walker wracał wła´snie z wycieczki na szczyt góry, z miejsca, które działało na niego szczególnie kojaco. ˛ Pot˛ez˙ na skała wydawała mu si˛e z´ ródłem, z którego mógł czerpa´c siły. Drzwi le´snego domu były otwarte, a w pokojach jak zwykle paliło si˛e s´wiatło, lecz Walker wyczuł ró˙znic˛e, zanim jeszcze ucichło mruczenie Pogłoski, a futro na grzbiecie kota zje˙zyło si˛e. Ostro˙znie wszedł na werand˛e i stanał ˛ w drzwiach. Przy starym drewnianym stole siedział Coglin z ko´scista˛ twarza˛ pochylona˛ w blasku olejowych lamp. Jego wysłu˙zone szare szaty stanowiły liche okrycie dla od dawna zniedoł˛ez˙ niałego ciała. Obok niego stał wielki prostokatny ˛ pakunek, zawini˛ety w cerat˛e i obwiazany ˛ sznurkiem. Jadł zimny posiłek, a przy jego łokciu stała prawie nietkni˛eta szklanka z piwem.

208

— Czekałem na ciebie, Walkerze — rzekł do tamtego, kiedy znajdował si˛e on jeszcze w ciemno´sci za progiem. Boh wszedł do o´swietlonej izby. — Mogłe´s sobie oszcz˛edzi´c fatygi. — Fatygi? — Starzec wyciagn ˛ ał ˛ chuda˛ jak patyk r˛ek˛e, a Pogłoska podszedł bli˙zej i zaczał ˛ si˛e o nia˛ delikatnie ociera´c pyskiem. — Była ju˙z najwy˙zsza pora, bym odwiedził znowu swój dom. — Czy to twój dom? — zapytał Walker. — Sadziłem, ˛ z˙ e lepiej si˛e czujesz w´sród pamiatek ˛ przeszło´sci druidów. — Czekał na odpowied´z, lecz z˙ adnej nie było. — Je´sli przyszedłe´s, z˙ eby mnie przekona´c, bym podjał ˛ si˛e zadania wyznaczonego mi przez ducha, to powiniene´s od razu wiedzie´c, z˙ e nigdy tego nie zrobi˛e. — Na nieba, Walkerze! Nigdy to taki ogromny szmat czasu. Poza tym nie mam zamiaru ci˛e do niczego przekonywa´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´s ju˙z w wystarczaja˛ cym stopniu przekonany. — Walker wcia˙ ˛z stał w drzwiach. Czuł si˛e skr˛epowany i bezbronny. Podszedł do stołu i usiadł naprzeciw Coglina. Starzec pociagn ˛ ał ˛ długi łyk piwa. — By´c mo˙ze sadziłe´ ˛ s po moim znikni˛eciu w Hadeshornie, z˙ e odszedłem na dobre — rzekł cicho. Jego głos wydawał si˛e odległy i wypełniony uczuciami, w których Walker nawet nie próbował si˛e rozezna´c. — Mo˙ze nawet tego pragnałe´ ˛ s. — Walker nie odpowiedział. — Przebywałem w s´wiecie, Walkerze. Udałem si˛e do czterech krain, w˛edrowałem po´sród plemion, przechodziłem przez miasta i wsie; wyczuwałem puls z˙ ycia i stwierdziłem, z˙ e słabnie. Rozmawiał ze mna˛ rolnik na łakach ˛ na południe od równiny Streleheim, człowiek przytłoczony i załamany bezsensowno´scia˛ tego, co widział. „Nic nie ro´snie, szeptał. Ziemia nie rodzi, jakby dotkn˛eła ja˛ jaka´s choroba”. Choroba zaraziła równie˙z i jego. Sprzedawca drewnianych rze´zb i zabawek wyrusza, sam nie wiedzac ˛ dokad, ˛ z wioski poło˙zonej za Varfleet. „Odchodz˛e, mówi, poniewa˙z nie jestem tu potrzebny. Ludzie przestaja˛ si˛e interesowa´c moja˛ praca.˛ Rozmy´slaja˛ tylko i marnieja˛ w oczach”. To obraz z˙ ycia w czterech krainach, Walkerze: ludzie usychaja˛ i gina˛ jak od zarazy. Tylko tu i ówdzie pozostały ich skupiska, jakby stracili wol˛e z˙ ycia. Drzewa, krzewy i wszelka ro´slinno´sc´ usychaja,˛ zwierz˛eta i ludzie choruja˛ i umieraja.˛ Wszystko obraca si˛e w pył i chmura tego pyłu unosi si˛e nad ziemia,˛ sprawiajac, ˛ z˙ e cały ten spustoszony obszar wyglada ˛ jak miniatura wizji ukazanej nam przez Allanona. — Przenikliwe stare oczy spojrzały w gór˛e na drugiego m˛ez˙ czyzn˛e. — To ju˙z si˛e zaczyna, Walkerze. To ju˙z si˛e zaczyna. — Walker Boh pokr˛ecił głowa.˛ — T˛e ziemi˛e i jej mieszka´nców zawsze nawiedzały nieszcz˛es´cia, Coglinie. Dostrzegasz w tym wizj˛e Allanona, poniewa˙z chcesz ja˛ widzie´c. — Nie, nie ja, Walkerze. — Starzec gwałtownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie chc˛e mie´c nic wspólnego z wizjami druidów. Jestem tak samo ofiara˛ tego, co si˛e dzieje, jak ty. Mo˙zesz my´sle´c, co chcesz, ale wcale nie pragn˛e by´c w to uwikłany. Dokonałem w swoim z˙ yciu wyboru, podobnie jak ty w twoim. Nie przekonuje ci˛e to, prawda? 209

— Przyswoiłe´s sobie magi˛e, poniewa˙z tego chciałe´s. — Walker u´smiechnał ˛ si˛e nieprzyja´znie. — Jako były druid miałe´s wybór. Zajmowałe´s si˛e dawnymi naukami i magia,˛ poniewa˙z ci˛e interesowały. Ze mna˛ było inaczej. Urodziłem si˛e z dziedzictwem, z którym wolałbym si˛e nie urodzi´c. Magia została mi narzucona bez mojej zgody. Stosuj˛e ja,˛ poniewa˙z nie mam innego wyboru. To kamie´n mły´nski, który wisi mi u szyi. Nie zwodz˛e samego siebie. Magia zrujnowała mi z˙ ycie. — Jego ciemne oczy były pełne goryczy. — Nie próbuj nas z soba˛ porównywa´c, Coglinie. — To mocne słowa, Walkerze. — Walker u´smiechnał ˛ si˛e nieprzyja´znie. — Kiedy´s do´sc´ gorliwie przyjmowałe´s ode mnie nauki o stosowaniu tej magii. Byłe´s wystarczajaco ˛ z nia˛ pogodzony, by zgł˛ebia´c jej tajniki. — To była wola przetrwania i nic wi˛ecej. Byłem dzieckiem uwi˛ezionym w potwornej postaci druida. Posługiwałem si˛e toba,˛ z˙ eby pozosta´c przy z˙ yciu. Miałem tylko ciebie. — Biała skóra na jego szczupłej twarzy była bole´snie napi˛eta. — Nie oczekuj ode mnie podzi˛ekowa´n, Coglinie. Nie przeszłyby mi przez gardło. Coglin wstał nagle zwinnym ruchem, który dziwnie kontrastował z krucho´scia˛ jego ciała. Górował nad odziana˛ w czer´n postacia˛ siedzac ˛ a˛ naprzeciw niego, a na jego pomarszczonej twarzy malował si˛e pos˛epny wyraz. — Biedny Walker — wyszeptał. — Wcia˙ ˛z zaprzeczasz temu, kim jeste´s. Zaprzeczasz własnemu istnieniu. Jak długo jeszcze b˛edziesz to robił? Napi˛ete milczenie, które mi˛edzy nimi zapadło, zdawało si˛e trwa´c bez ko´nca. Pogłoska, zwini˛ety na dywaniku przed ogniem w drugim ko´ncu pokoju, wycze˙ acy kujaco ˛ uniósł głow˛e. Zarz ˛ si˛e kawałek drewna na kominku wystrzelił w gór˛e, rozbłyskujac ˛ deszczem iskier. — Po co przyszedłe´s, starcze? — zapytał w ko´ncu Walker Boh, ledwie powstrzymujac ˛ wybuch w´sciekło´sci. W ustach czuł smak miedzi. Wiedział, z˙ e nie jest to wynikiem gniewu, lecz strachu. ˙ ˙ — Zeby ci pomóc — odparł Coglin. W jego głosie nie było ironii. — Zeby nada´c kierunek twoim rozmy´slaniom. — Poradz˛e sobie bez twojej pomocy. — Poradzisz? — Tamten potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Walkerze. Nigdy nie poradzisz sobie, dopóki si˛e nie nauczysz, jak przesta´c walczy´c z samym soba.˛ Zu˙zywasz na to tyle energii. Sadziłem, ˛ z˙ e nauki, jakie u mnie pobrałe´s o zastosowaniu magii, wyleczyły ci˛e z tej dziecinady, ale zdaje si˛e, byłem w bł˛edzie. Czekaja˛ ci˛e trudne lekcje, Walkerze. By´c mo˙ze ich nie prze˙zyjesz. — Popchnał ˛ ci˛ez˙ ki pakunek po stole w stron˛e tamtego. — Otwórz to. Walker zawahał si˛e z oczami utkwionymi w pakunku. Po chwili jednak si˛egnał ˛ r˛eka,˛ rozerwał sznurek i s´ciagn ˛ ał ˛ cerat˛e. Spogladał ˛ na pot˛ez˙ na,˛ oprawna˛ w skór˛e ksi˛eg˛e, kunsztownie inkrustowana˛ złotem. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ jej ostro˙znie, uniósł okładk˛e, zajrzał na chwil˛e do s´rodka i natychmiast odsunał ˛ si˛e od niej, jakby oparzył palce. 210

— Tak, Walkerze. To jedna z brakujacych ˛ Kronik druidów, zaledwie pojedynczy tom. — Na pomarszczonej twarzy malowało si˛e napi˛ecie. — Skad ˛ ja˛ masz? — zapytał- szorstko Walker. Coglin pochylił si˛e nad nim. Odgłos jego oddechu zdawał si˛e wypełnia´c pokój. — Z zaginionego Paranoru. Walker Boh powoli podniósł si˛e na nogi. — Kłamiesz. — Tak sadzisz? ˛ Zajrzyj mi w oczy i powiedz, co widzisz. — Walker cofnał ˛ si˛e. Dr˙zał na całym ciele. — Nie obchodzi mnie, skad ˛ ja˛ masz ani jakie bajeczki wymy´sliłe´s, z˙ eby mnie przekona´c o czym´s, o czym w gł˛ebi duszy wiem, z˙ e nie mo˙ze by´c prawda! ˛ Zabierz ja˛ z powrotem tam, skad ˛ ja˛ wziałe´ ˛ s, albo wrzu´c ja˛ do bagna! Nie chc˛e mie´c z tym nic wspólnego. — Nie, Walkerze. — Coglin potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie wezm˛e jej z powrotem. Przyniosłem ja˛ z krainy minionych dni wypełnionej szara˛ mgła˛ i s´miercia,˛ z˙ eby da´c ja˛ tobie. Nie jestem twoim dr˛eczycielem, nigdy! Nigdy nie b˛edziesz miał w nikim lepszego przyjaciela ode mnie, chocia˙z jeszcze nie jeste´s w stanie w to uwierzy´c! — Twarz starca złagodniała. — Powiedziałem wcze´sniej, z˙ e przyszedłem ci pomóc. Tak jest w istocie. Przeczytaj ksi˛eg˛e, Walkerze. Sa˛ w niej prawdy, które musisz pozna´c. — Nie zrobi˛e tego! — krzyknał ˛ tamten z w´sciekło´scia.˛ Coglin przez długa˛ chwil˛e przypatrywał si˛e młodszemu m˛ez˙ czy´znie, po czym westchnał. ˛ — Jak chcesz. Ale ksi˛ega tu pozostanie. Przeczytasz ja˛ albo nie, wybór nale˙zy do ciebie. Mo˙zesz ja˛ nawet zniszczy´c, je´sli zechcesz. — Dopił do ko´nca swoje piwo, postawił szklank˛e ostro˙znie na stole i spojrzał na swoje powykr˛ecane dłonie. — Nie mam tu ju˙z nic wi˛ecej do roboty. — Obszedł stół dookoła i stanał ˛ ˙ przed tamtym. — Zegnaj, Walkerze. Pozostałbym, gdyby to mogło pomóc. Dałbym ci wszystko, co jestem w stanie ci da´c, gdyby´s zechciał to przyja´ ˛c. Ale nie jeste´s jeszcze gotowy. Mo˙ze kiedy indziej. Odwrócił si˛e i zniknał ˛ w´sród nocy. Nie obejrzał si˛e ani razu. Nie zboczył ze swej drogi. Walker Boh patrzył, jak ginie w oddali — cie´n powracajacy ˛ w ciemno´sc´ , która go wydała. Dom po jego odej´sciu stał si˛e nagle pusty i cichy. *

*

*

— To b˛edzie niebezpieczne, Par — szepn˛eła Damson Rhee. — Gdyby istniał jaki´s bezpieczniejszy sposób, natychmiast bym go wybrała. Par Ohmsford nie odpowiedział. Znowu znajdowali si˛e w gł˛ebi Parku Ludu, przycupni˛eci w mroku cedrowego gaju tu˙z poza rozległa˛ plama˛ s´wiatła rzucanego przez lampy stra˙znicy. Był s´rodek nocy, pora najgł˛ebszego snu, gdy wszystko 211

powolnieje w´sród marze´n sennych i wspomnie´n. Na tle nocnego nieba, rozja´snionego s´wiatłem ksi˛ez˙ yca, stra˙znica wznosiła si˛e niczym pot˛ez˙ ne klocki ustawione jeden na drugim przez jakie´s beztroskie dziecko. Okratowane okna i zaryglowane drzwi były jak płytkie naci˛ecia na skórze, która˛ czas i pogoda uczyniły twarda˛ i szorstka.˛ Mur strzegacy ˛ parowu rozciagał ˛ si˛e w obie strony, a za nim rozpi˛ety był pomost, sie´c paj˛ecza łacz ˛ aca ˛ stra˙znic˛e z ruinami starego pałacu. Przy głównym wej´sciu ustawiono wart˛e, w miejscu, gdzie za umieszczona˛ na zawiasach stalowa˛ krata˛ znajdowały si˛e dwa bli´zniacze skrzydła z˙ elaznej zamkni˛etej na głu˙ cho bramy. Wartownicy drzemali na stojaco, ˛ u´spieni panujac ˛ a˛ wokół cisza.˛ Zaden odgłos ani ruch ze Stra˙znicy nie zakłócał ich odpoczynku. — Czy pami˛etasz go wystarczajaco ˛ dokładnie, z˙ eby przywoła´c jego obraz? — zapytała Damson, której głos łechtał go mi˛ekko w ucho. Par skinał ˛ głowa.˛ Mało było prawdopodobne, by miał kiedykolwiek zapomnie´c twarz Rimmera Dalia. — Przez chwil˛e milczała. — Je´sli nas zatrzymuja,˛ skupiaj ich uwag˛e na sobie. Ja zajm˛e si˛e wszelkimi zagro˙zeniami. Raz jeszcze skinał ˛ głowa.˛ Czekali nieruchomo w ukryciu, wsłuchani w cisz˛e, ka˙zde pogra˙ ˛zone we własnych my´slach. Par bał si˛e i n˛ekały go watpliwo´ ˛ sci, lecz był zdecydowany. Damson i on stanowili jedyna˛ prawdziwa˛ szans˛e ratunku, jaka˛ mieli Coll i pozostali. Powiedział sobie, z˙ e ich ryzykowne przedsi˛ewzi˛ecie si˛e powiedzie, poniewa˙z musi si˛e powie´sc´ . Wartownicy przy bramie obudzili si˛e, gdy z mroku wyłonili si˛e z˙ ołnierze patrolujacy ˛ zachodni mur parku. M˛ez˙ czy´zni przywitali si˛e zdawkowo, przez chwil˛e rozmawiali ze soba,˛ po czym nadeszła równie˙z stra˙z ze wschodu. Puszczono w koło butelk˛e, wypalono fajki i stra˙znicy si˛e rozeszli. Patrole oddaliły si˛e na wschód i na zachód. Wartownicy przy bramie ponownie zaj˛eli stanowiska. — Jeszcze nie teraz — szepn˛eła Damson, kiedy Par poruszył si˛e niecierpliwie. Minuty wlokły si˛e bez ko´nca. Stra˙znica znowu wydawała si˛e opuszczona i samotna. Wartownicy ziewali i przest˛epowali z nogi na nog˛e. Jeden wsparł si˛e, znu˙zony, o drzewce swej halabardy. — Teraz — powiedziała Damson Rhee. Chwyciła Para za rami˛e i pochyliła si˛e ku niemu. Jej usta musn˛eły jego policzek. — Oby nam si˛e powiodło, Parze Ohmsfordzie. ´ Wstali i ruszyli z miejsca. Smiało weszli w krag ˛ s´wiatła, wynurzajac ˛ si˛e z mroku, jakby byli w nim zadomowieni. Zbli˙zali si˛e do stra˙znicy od strony miasta. Par ju˙z s´piewał, rozsnuwajac ˛ w´sród nocnej ciszy czarodziejska˛ moc pie´sni i wywołujac ˛ w umysłach wartowników stworzone przez siebie obrazy. Ujrzeli dwóch szperaczy odzianych w pos˛epna˛ czer´n, z których wy˙zszym był pierwszy szperacz Rimmer Dali. Natychmiast stan˛eli na baczno´sc´ z oczyma utkwionymi przed soba,˛ ledwie patrzac ˛ na zbli˙zajace ˛ si˛e postacie. Par nie zmieniał nat˛ez˙ enia głosu, podtrzymujac ˛ zwodniczy urok w umysłach z˙ ołnierzy. 212

— Otwiera´c! — rzuciła niedbale Damson Rhee, gdy zbli˙zyli si˛e do wej´scia do stra˙znicy. Wartownicy natychmiast usłuchali. Odciagn˛ ˛ eli osadzona˛ na zawiasach krat˛e, otworzyli zewn˛etrzne zamki i zacz˛eli niecierpliwie łomota´c we wrota, z˙ eby zaalarmowa´c stra˙zników w s´rodku. Otworzyły si˛e małe drzwiczki i Par nieco przesunał ˛ kierunek swego oddziaływania. Z mrukliwym zaciekawieniem wyjrzały zaspane oczy, prawie natychmiast rozwarły si˛e szeroko i w zamkach zazgrzytały klucze. Wrota rozchyliły si˛e i Par wraz z Damson weszli do s´rodka. Stali w wartowni pełnej broni ustawionej na stela˙zach pod s´ciana˛ oraz zdu˙ mionych z˙ ołnierzy federacji. Zołnierze jeszcze przed chwila˛ grali w karty i pili, najwyra´zniej przekonani, z˙ e nocne prze˙zycia dobiegły ko´nca. Pojawienie si˛e szperaczy zupełnie ich zaskoczyło i rzucało si˛e to w oczy. Par wypełnił pomieszczenie watłym ˛ brzmieniem pie´sni, przenikajac ˛ je od razu swa˛ magia.˛ Potrzebował do tego całej swojej mocy. Damson rozumiała, jak słabo Par panuje nad sytuacja.˛ — Wszyscy wyj´sc´ ! — rozkazała surowym głosem. Wartownia natychmiast opustoszała. Cała dru˙zyna rozpierzchła si˛e przez kilkoro przyległych drzwi i znikn˛eła, jakby była uformowana z dymu. Jeden stra˙znik pozostał, przypuszczalnie oficer warty. Stał niepewnie i sztywno, z odwróconymi w bok oczyma, pragnac ˛ znajdowa´c si˛e gdziekolwiek indziej, tylko nie tutaj, a jednak niezdolny do uczynienia kroku. — Zaprowad´z nas do wi˛ez´ niów — rzekła cicho Damson stojaca ˛ przy jego lewym ramieniu. Oficer odchrzakn ˛ ał, ˛ nie mogac ˛ przez chwil˛e wydoby´c z siebie głosu. — Musz˛e mie´c pozwolenie mego dowódcy — powiedział w ko´ncu. Zachował jeszcze poczucie odpowiedzialno´sci za powierzone mu zadanie. Damson nie spuszczała wzroku z ucha m˛ez˙ czyzny, zmuszajac ˛ go przez to do patrzenia w bok. — Gdzie jest twój dowódca? — zapytała. ´ na dole — odparł m˛ez˙ czyzna. — Obudz˛e go. — Spi — Nie. — Damson powstrzymała jego prób˛e oddalenia si˛e. — Obudzimy go razem. Przeszli przez solidnie zaryglowane drzwi po drugiej stronie wartowni i zacz˛eli schodzi´c po kr˛econych schodach, słabo o´swietlonych olejowymi lampami. Par podtrzymywał brzmienie pie´sni w uszach wystraszonego stra˙znika, dra˙zniac ˛ go nia˛ i sprawiajac, ˛ z˙ e wydawali mu si˛e o wiele wi˛eksi, ni˙z byli w istocie, i znacznie gro´zniejsi. Wszystko przebiegało według planu, sytuacja rozwijała si˛e dokładnie tak, jak tego chcieli. Schodzili pustymi schodami, kra˙ ˛zac ˛ od podestu do podestu, a tupot ich butów był jedynym odgłosem, jaki rozlegał si˛e w panujacej ˛ tu ciszy. W dole schodów znajdowało si˛e dwoje drzwi. Te po lewej były otwarte i prowadziły w głab ˛ o´swietlonego korytarza. Stra˙znik poprowadził ich przez nie do 213

nast˛epnych drzwi i zapukał w nie. Poniewa˙z nie było odpowiedzi, zastukał raz jeszcze, tym razem gło´sniej. — Co tam, u licha? — wykrzyknał ˛ ze s´rodka zirytowany głos. — Otwieraj natychmiast, dowódco! — odpowiedziała Damson głosem tak zimnym, z˙ e nawet Para przebiegł dreszcz. Wewnatrz ˛ rozległo si˛e szuranie i drzwi si˛e otworzyły. Stanał ˛ w nich federacyjny dowódca o krótko ostrzy˙zonych włosach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Jego kurtka była zaledwie do połowy zapi˛eta. Gdy tylko dosi˛egło go działanie pie´sni, na jego twarzy pojawiło si˛e przera˙zenie. Zobaczył szperaczy. Gorzej: zobaczył Rimmera Dalia. Przestał zapina´c ubranie i szybko wyszedł na korytarz. — Nie oczekiwałem nikogo tak wcze´snie. Przepraszam. Czy sa˛ jakie´s problemy? — Porozmawiamy o tym pó´zniej, dowódco — rzekła surowo Damson. — Tymczasem zaprowad´z nas do wi˛ez´ niów. W oczach tamtego na chwil˛e pojawiła si˛e watpliwo´ ˛ sc´ , cie´n podejrzenia, z˙ e mo˙ze nie wszystko jest w porzadku. ˛ Par wzmocnił działanie magii na jego umysł, dajac ˛ mu odczu´c przedsmak przera˙zenia, jakie stanie si˛e jego udziałem, je´sli nie usłucha rozkazu. To wystarczyło. Dowódca po´spieszył z powrotem korytarzem do schodów, wybrał klucz z obr˛eczy na pasie i otworzył drugie drzwi. Weszli do tunelu o´swietlonego pojedyncza˛ lampa˛ zawieszona˛ obok drzwi. Dowódca wział ˛ ja˛ do r˛eki i ruszył przodem. Damson poda˙ ˛zyła za nim. Par dał znak oficerowi stra˙zy, by poszedł przed nim, a sam zamykał pochód. Jego głos zaczynał by´c zm˛eczony od wysiłku zwiazanego ˛ z podtrzymywaniem ułudy. Trudniej było oddziaływa´c na kilka punktów równocze´snie. Powinien był odesła´c drugiego m˛ez˙ czyzn˛e. Korytarz był zbudowany z kamiennych bloków i unosił si˛e w nim zapach wilgoci i rozkładu. Par u´swiadomił sobie, z˙ e znajduja˛ si˛e pod ziemia,˛ przypuszczalnie pod parowem. Jakie´s stworzenia sporej wielko´sci czmychały przed s´wiatłem, a na kamieniach widoczne był zacieki i pr˛egi fluorescencji. Po przej´sciu niedługiego odcinka dotarli pod cele: szereg niskich klatek, w których nie mógłby stana´ ˛c prosto dorosły m˛ez˙ czyzna, okrytych kurzem i paj˛eczynami, o drzwiach z zardzewiałych z˙ elaznych pr˛etów. Wszyscy wi˛ez´ niowie byli stłoczeni w pierwszej z nich, kucajac ˛ lub siedzac ˛ na kamiennej podłodze. Z niedowierzaniem mrugali oczami, widzac, ˛ jak kłamstwo magii bawi si˛e w chowanego z prawda.˛ Coll wiedział, co si˛e dzieje. Ju˙z wstał i przepychał si˛e do drzwi, dajac ˛ znak pozostałym, by zrobili to samo. Nawet Padishar usłuchał jego gestu, zdajac ˛ sobie spraw˛e, co si˛e zaraz stanie. — Otwórz drzwi — rozkazała Damson. W oczach oficera znowu pojawiła si˛e niepewno´sc´ .

214

— Otwórz drzwi, dowódco — powtórzyła niecierpliwie Damson. — Natychmiast! Dowódca poszukał drugiego klucza w p˛eku przy pasie, wło˙zył go do zamka i przekr˛ecił. Drzwi celi si˛e otworzyły. Padishar Creel od razu chwycił zdumionego m˛ez˙ czyzn˛e za szyj˛e, zaciskajac ˛ r˛ece tak mocno, z˙ e tamten ledwie mógł oddycha´c. Oficer stra˙zy zatoczył si˛e do tyłu, obrócił si˛e i spróbował przebiec, odtracaj ˛ ac ˛ Para, lecz od tyłu dosi˛egnał ˛ go cios Morgana i powalił nieprzytomnego na ziemi˛e. Wi˛ez´ niowie stłoczyli si˛e w waskim ˛ korytarzu, witajac ˛ Para i Damson u´sciskiem dłoni i u´smiechem. Padishar nie zwracał na nich uwagi. Całe jego zainteresowanie skupione było na nieszcz˛esnym oficerze. — Kto nas zdradził? — zapytał niecierpliwym sykiem. Dowódca usiłował si˛e uwolni´c. Jego twarz była jasnoczerwona od u´scisku na szyi. — Powiedziałe´s, z˙ e był to jeden z nas! Kto? — Dowódca si˛e zakrztusił. — Nie. . . wiem. Nie widziałem. . . — Padishar potrzasn ˛ ał ˛ nim. — Nie oszukuj mnie! — Nie wi. . . Tylko. . . wiadomo´sc´ . ´ egna na grzbiecie jego dłoni stały — Kto to był? — nie ust˛epował Padishar. Sci˛ si˛e białe i twarde. Przera˙zony m˛ez˙ czyzna zaczał ˛ gwałtownie wierzga´c nogami i Padishar mocno uderzył jego głowa˛ o mur. Dowódca obwisł bezwładnie jak szmaciana lalka. Damson pociagn˛ ˛ eła Padishara za rami˛e, odwracajac ˛ go. — Do´sc´ tego — rzekła spokojnie, nie zwa˙zajac ˛ na furi˛e, która wcia˙ ˛z płon˛eła w jego oczach. — Tracimy czas. On najwyra´zniej nie wie. Wyno´smy si˛e stad. ˛ Do´sc´ ryzykowali´smy, jak na jeden dzie´n. Herszt banitów przygladał ˛ si˛e jej chwil˛e bez słowa, po czym wypu´scił z rak ˛ nieprzytomnego m˛ez˙ czyzn˛e. — Tak czy owak si˛e dowiem. Obiecuj˛e wam to — przyrzekł. Par nigdy nie widział u nikogo takiej w´sciekło´sci. Damson jednak nie zwracała na to uwagi. Odwróciła si˛e i dała mu znak, z˙ eby ruszał z powrotem. Ohmsford poszedł przodem ku schodom, a pozostali poda˙ ˛zyli zygzakowata˛ linia˛ za nim. Podejmujac ˛ decyzj˛e o pój´sciu po przyjaciół, nie uło˙zyli sobie planu wydostania si˛e po wszystkim na zewnatrz. ˛ Uznali, z˙ e najlepiej b˛edzie po prostu zda´c si˛e na okoliczno´sci i jako´s sobie radzi´c. Okoliczno´sci okazały si˛e dla nich nader łaskawe tej nocy. Wartownia była pusta, kiedy do niej dotarli, szybko wi˛ec przez nia˛ przeszli. Tylko Morgan zatrzymał si˛e, by pogrzeba´c w stojakach na bro´n, i po chwili odnalazł skonfiskowany im Miecz Leah. U´smiechajac ˛ si˛e ponuro, przewiesił go sobie przez plecy i poda˙ ˛zył za pozostałymi. Szcz˛es´cie dopisywało im dalej. Wartownicy na zewnatrz ˛ zostali obezwładnieni, zanim zorientowali si˛e, co si˛e dzieje. Noc wokół była spokojna, park pusty,

215

patrole nie powróciły jeszcze ze swoich obchodów, a miasto spało. Siedmioro s´miałków pogra˙ ˛zyło si˛e w mroku i znikn˛eło. Kiedy oddalali si˛e spiesznie od stra˙znicy, Damson pociagn˛ ˛ eła Para za r˛ek˛e, obracajac ˛ go ku sobie, i z promiennym u´smiechem pocałowała go prosto w usta. Pocałunek był goracy ˛ i pełen obietnic. Pó´zniej, kiedy było wi˛ecej czasu na zastanowienie, Par Ohmsford delektował si˛e ta˛ chwila.˛ A jednak to nie pocałunek rudowłosej pi˛ekno´sci najgł˛ebiej zapadł mu w pami˛ec´ z wydarze´n tamtej nocy. Najwa˙zniejsze było to, z˙ e magia pie´sni w ko´ncu okazała si˛e przydatna.

XXI Kronika druidów stała si˛e dla Walkera Boha wyzwaniem, któremu postanowił sprosta´c. Przez trzy dni po odej´sciu Coglina Walker nie zwracał uwagi na ksi˛eg˛e. Pozostawił ja˛ na stole, wcia˙ ˛z le˙zac ˛ a˛ na swoim ceratowym opakowaniu i rozerwanym sznurku. Jej skórzana oprawa, na której osiadały drobiny kurzu, połyskiwała słabo w s´wietle sło´nca lub lampy. Budziła w nim niech˛ec´ i krzatał ˛ si˛e przy swoich zaj˛eciach, jakby jej nie było, udajac ˛ przed soba,˛ z˙ e jest cz˛es´cia˛ otoczenia, której nie mo˙ze odsuna´ ˛c, i sprawdzajac, ˛ czy zdoła si˛e oprze´c jej pokusie. Z poczatku ˛ zamierzał si˛e jej od razu pozby´c, lecz potem zmienił zdanie. To byłoby zbyt proste, a poza tym mógłby potem tego z˙ ałowa´c. Je´sli przez jaki´s czas zdoła si˛e jej oprze´c, je´sli b˛edzie w stanie z˙ y´c obok niej, nie ulegajac ˛ zrozumiałemu pragnieniu odkrycia jej sekretów, wówczas b˛edzie mógł si˛e jej pozby´c z czystym sumieniem. Coglin spodziewał si˛e, z˙ e albo od razu ja˛ otworzy, albo si˛e jej pozb˛edzie. Nie zrobi ani jednego, pni drugiego. Starcowi nie powiedzie si˛e próba manipulowania nim. Jedyna˛ istota,˛ która okazywała pakunkowi jakiekolwiek zainteresowanie, był Pogłoska, który od czasu do czasu go obwachiwał, ˛ lecz poza tym zostawiał w spokoju. Min˛eły trzy dni, a ksi˛ega wcia˙ ˛z le˙zała zamkni˛eta. Potem jednak wydarzyło si˛e co´s dziwnego. Czwartego dnia tej osobliwej próby sił Walker zaczał ˛ podawa´c w watpliwo´ ˛ sc´ swoje rozumowanie. Czy rzeczywis´cie bardziej sensowne było pozbycie si˛e ksi˛egi po tygodniu lub nawet miesiacu ˛ ni˙z usuni˛ecie jej od razu? Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Czego to dowodziło, poza jego zaci˛etym uporem? Jaka˙ ˛z to gr˛e prowadził i ze wzgl˛edu na kogo? Walker analizował w my´slach ten problem, kiedy dogasało s´wiatło dnia i zapadał zmrok, a potem wpatrywał si˛e w ksi˛eg˛e z drugiego ko´nca pokoju, podczas gdy ogie´n na kominku dopalał si˛e powoli i zbli˙zała si˛e północ. — Nie jestem silny — szepnał ˛ do siebie. — Boj˛e si˛e. Rozwa˙zał t˛e mo˙zliwo´sc´ w ciszy swoich my´sli. W ko´ncu wstał, podszedł przez pokój do stołu i zatrzymał si˛e. Przez chwil˛e wahał si˛e. Nast˛epnie wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i podniósł Kronik˛e druidów. Zwa˙zył ja˛ w dłoni. Lepiej zna´c demona, który ci˛e s´ciga, ni˙z wcia˙ ˛z go sobie tylko wyobra˙za´c, pomy´slał. 217

Podszedł z powrotem do fotela i usiadł z ksi˛ega˛ na kolanach. Pogłoska, s´piacy ˛ przed kominkiem, uniósł pot˛ez˙ na˛ głow˛e i jego l´sniace ˛ oczy zatrzymały si˛e na m˛ez˙ czy´znie. Walker odwzajemnił jego spojrzenie. Kot zamrugał oczami i ponownie zasnał. ˛ Walker Boh otworzył ksi˛eg˛e. Czytał powoli, niespiesznie przewracajac ˛ grube pergaminowe stronice, zatrzymujac ˛ wzrok na ich złoconych brzegach i ozdobnej kaligrafii, uznawszy, z˙ e teraz, gdy ksi˛ega została otwarta, niczego nie wolno mu uroni´c. Po północy cisza stała si˛e jeszcze gł˛ebsza i tylko od czasu do czasu przerywał ja˛ chrapliwy pomruk wydawany przez s´piacego ˛ kota i trzask ognia na kominku. Tylko raz Walker zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, w jaki sposób Coglin naprawd˛e zdobył ksi˛eg˛e — z pewno´scia˛ nie miał jej z Paranoru! — lecz wkrótce o tym zapomniał, kiedy spisana historia wciagn˛ ˛ eła go bez reszty i uniosła ze soba,˛ jakby był li´sciem na smaganym wichrem oceanie. W ksi˛edze opisane były czasy Bremena, kiedy przebywał on w´sród ostatnich druidów i kiedy lord Warlock oraz jego siepacze zgładzili niemal wszystkich członków Rady. Znajdowały si˛e w niej opowie´sci o ciemnej magii, która przemieniła zbuntowanych druidów w potworne istoty. Były tam relacje o jej wielorakich zastosowaniach, zakl˛eciach i czarach, które Bremen wprawdzie odkrył, lecz był wystarczajaco ˛ rozsadny, ˛ z˙ eby si˛e ich wystrzega´c. Przytoczone były wszystkie przera˙zajace ˛ sekrety o tym, czego magia jest w stanie dokona´c, oraz podane przestrogi, które tak wielu spo´sród tych, co próbowali zdoby´c moc, miało zignorowa´c. Były to czasy przełomu i przera˙zajacej ˛ zmiany w czterech krainach i tylko Bremen rozumiał, o co toczy si˛e gra. Walker przewracał kolejne strony, odczuwajac ˛ coraz wi˛ekszy niepokój. Coglin chciał, z˙ eby przeczytał co´s specjalnego w tej historii. Cokolwiek to było, jeszcze na to nie natrafił. ´ Kronika odnotowała, z˙ e Zwiastuny Smierci zdobyły Paranor dla siebie. Sadzi˛ ły, z˙ e b˛edzie odtad ˛ ich domem. Lecz lord Warlock czuł si˛e tam zagro˙zony, l˛ekajac ˛ si˛e magii u´spionej w kamieniach kasztelu, w gł˛ebi ziemi, gdzie pod zamkowa˛ forteca˛ płon˛eły paleniska. Wezwał wi˛ec do siebie czarnych łowców i udał si˛e na północ. . . Walker zmarszczył czoło. Zapomniał o tym okresie dziejów. Przez pewien czas Paranor był całkowicie opuszczony i mógł wtedy nale˙ze´c do buntowników. Druga Wojna Ludów ciagn˛ ˛ eła si˛e wszak˙ze przez wiele lat. Ponownie przerzucił kilka stronic, prze´slizgujac ˛ si˛e wzrokiem po słowach, szukajac ˛ czego´s, sam nie wiedział dokładnie czego. Zapomniał o swoim wczes´niejszym postanowieniu, o obietnicy danej samemu sobie, z˙ e nie da si˛e schwyta´c w potrzask zastawiony przez Coglina. Jego ciekawo´sc´ i inteligencja był zbyt rozbudzone, by mogła je powstrzyma´c ostro˙zno´sc´ . Ksi˛ega zawierała sekrety, do których od setek lat z˙ aden człowiek nie miał dost˛epu, wiedz˛e, która˛ posiadali je218

dynie druidzi dzielacy ˛ si˛e nia˛ z plemionami tylko wówczas, kiedy uwa˙zali to za konieczne i nigdy poza tym. Taka moc! Jak długo była ukryta przed wszystkimi oprócz Allanona, a przedtem Bremena, a przedtem Galaphile’a i pierwszych druidów, a przedtem. . . ? Przestał czyta´c, u´swiadamiajac ˛ sobie, z˙ e tok narracji si˛e zmienił. Pismo stało si˛e mniejsze, bardziej wyra´zne. Mi˛edzy słowami pojawiły si˛e dziwne znaki, runy symbolizujace ˛ gesty. Chłód przeniknał ˛ Walkera Boha do szpiku ko´sci. Cisza wypełniajaca ˛ pokój stała si˛e ogromna, przeistaczajac ˛ si˛e w niesko´nczony, przytłaczajacy ˛ ocean. Do kro´cset! wyszeptał w najmroczniejszym zakatku ˛ swego umysłu. To formuła zakl˛ecia, które pogrzebało Paranor! Jego oddech brzmiał chrapliwie, kiedy zmusił si˛e do odwrócenia wzroku od ksi˛egi. Jego blada twarz była napi˛eta. Coglin chciał, z˙ eby to wła´snie odnalazł — nie wiedział dlaczego, ale to było to. Teraz, kiedy to znalazł, zastanawiał si˛e, czy nie b˛edzie lepiej, je´sli od razu zamknie ksi˛eg˛e. Wiedział jednak, z˙ e to znowu strach szepce do jego ucha. Ponownie opu´scił wzrok i zaczał ˛ czyta´c. Rzeczywi´scie było tam zakl˛ecie, magiczna formuła, której trzysta lat wcze´sniej u˙zył Allanon, by odgrodzi´c Paranor od s´wiata ludzi. Ze zdziwieniem stwierdził, z˙ e ja˛ rozumie. Jego edukacja u Coglina była bardziej kompletna, ni˙z przypuszczał. Sko´nczył czyta´c opowie´sc´ o zakl˛eciu i odwrócił stron˛e. Znajdował si˛e tam tylko jeden ust˛ep. Brzmiał on tak: Raz usuni˛ety, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla s´wiata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii posiada moc przywrócenia go s´wiatu — ów szczególny, zabarwiony na czarno Kamie´n Elfów, który został stworzony przez czarodziejski lud ze starego s´wiata na wzór i podobie´nstwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie wła´sciwo´sci serca, umysłu i ciała. Ktokolwiek b˛edzie miał słuszna˛ spraw˛e oraz prawo, posłu˙zy si˛e nim zgodnie z jego przeznaczeniem. To było wszystko. Walker czytał dalej, lecz stwierdził, z˙ e temat nagle si˛e zmienia, i cofnał ˛ si˛e w lekturze. Raz jeszcze wolno przeczytał ów ust˛ep, szukajac ˛ czegokolwiek, co mógł uprzednio przeoczy´c. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e starzec chciał, aby to wła´snie odnalazł. Czarny Kamie´n Elfów. Magia, która była w stanie przy´ wróci´c do istnienia utracony Paranor. Srodek do osiagni˛ ˛ ecia celu wyznaczonego w zadaniu, które powierzył mu cie´n Allanona. „Przywró´c s´wiatu Paranor i wskrze´s do z˙ ycia druidów”, znowu słyszał w mys´lach słowa zadania. Oczywi´scie nie było ju˙z z˙ adnych druidów. Lecz mo˙ze Allanon chciał, z˙ eby Coglin podjał ˛ ich dzieło, kiedy ju˙z Paranor zostanie przywrócony do istnienia. 219

Wydawało si˛e to logiczne, pomimo zapewnie´n starca, z˙ e jego czas minał ˛ — lecz Walker był wystarczajaco ˛ przenikliwy, by spostrzec, z˙ e tam, gdzie w gr˛e wchodzili druidzi i ich magia, logika poda˙ ˛zała cz˛esto kr˛etymi s´cie˙zkami. Przebrnał ˛ ju˙z przez dwie trzecie ksi˛egi. Nast˛epna˛ godzin˛e zaj˛eło mu doczytanie jej do ko´nca. Nie znalazł dalej nic, co mogłoby by´c przeznaczone dla niego, i powrócił do fragmentu o Czarnym Kamieniu Elfów. Od wschodu nadciagał ˛ s´wit, słabe złociste s´wiatło na ciemnym horyzoncie. Walker przetarł oczy i spróbował si˛e zastanowi´c. Czemu było tu tak niewiele o celu i wła´sciwo´sciach tej magii? Jak wygladała ˛ i czego była w stanie dokona´c? Chodziło o pojedynczy kamie´n, a nie o trzy — dlaczego? Jak to si˛e stało, z˙ e nikt o nim przedtem nie słyszał? Pytania te huczały w jego głowie jak uwi˛ezione muchy, dra˙zniac ˛ go i intrygujac ˛ zarazem. Przeczytał ust˛ep jeszcze kilka razy — czytał tak długo, a˙z znał go na pami˛ec´ — i zamknał ˛ ksi˛eg˛e. Pogłoska le˙zacy ˛ na podłodze przed nim przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i ziewnał, ˛ po czym uniósł głow˛e i zamrugał oczami. Przemów do mnie, kocie, pomy´slał Walker. Istnieja˛ sekrety, które znaja˛ tylko koty. Mo˙ze ten jest jednym z nich. Lecz Pogłoska wstał i wyszedł na zewnatrz, ˛ znikajac ˛ w´sród rzednacego ˛ mroku. Walker zasnał ˛ wówczas i obudził si˛e dopiero w południe. Wstał, wykapał ˛ si˛e i ubrał na nowo, bez po´spiechu zjadł s´niadanie — cały ten czas zamkni˛eta ksi˛ega le˙zała przed nim na stole — po czym udał si˛e na długi spacer. Poszedł przez dolin˛e na południe, na swoja˛ ulubiona˛ polan˛e, gdzie rwacy ˛ potok przepływał hała´sliwie kr˛etym skalnym ło˙zyskiem, wlewajac ˛ swe wody do stawu, w którym połyskiwały male´nkie czerwone i niebieskie rybki. Zatrzymał si˛e tam jaki´s czas, rozmy´slajac, ˛ po czym wrócił do domu. Siedział na werandzie i patrzył, jak sło´nce przesuwa si˛e wolno ku zachodowi w purpurowoszkarłatnej po´swiacie. Nie powinienem był w ogóle otwiera´c ksi˛egi, wyrzucał sobie łagodnie, gdy˙z nie zdołał si˛e oprze´c pokusie jej tajemnicy. Powinienem był z powrotem ja˛ zapakowa´c i wrzuci´c do najgł˛ebszej dziury, jaka˛ zdołałbym znale´zc´ . Na to było ju˙z jednak za pó´zno. Przeczytał ja˛ i uzyskana˛ w ten sposób wiedz˛e niełatwo było zapomnie´c. Poczucie daremno´sci walczyło w nim o lepsze z gniewem. Jeszcze niedawno wskrzeszenie Paranoru wydawało mu si˛e niemo˙zliwe. Teraz wiedział, z˙ e istnieje magia, która jest w stanie tego dokona´c. Raz jeszcze naszło go poczucie nieuchronno´sci zdarze´n przepowiadanych przez druidów. Jego z˙ ycie nale˙zało jednak do niego, czy˙z nie? Nie musiał przyjmowa´c zadania powierzonego mu przez ducha Allanona, niezale˙znie od jego wykonalno´sci. Jego ciekawo´sc´ była jednak silniejsza od niego. Przyłapywał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Czarnym Kamieniu Elfów nawet wówczas, gdy usiłował tego nie robi´c. Czarny Kamie´n Elfów — zapomniana magia — gdzie´s istniał. Gdzie? Gdzie był? To i wszystkie inne pytania nie dawały mu spokoju przez cały wieczór. Zjadł kolacj˛e, po której znowu poszedł na spacer. Wróciwszy, zajrzał do kilku cennych 220

ksia˙ ˛zek z własnej biblioteki, zapisał par˛e zda´n w swoim dzienniku, lecz głównie my´slał o tamtym krótkim, intrygujacym ˛ ust˛epie o magii b˛edacej ˛ w stanie wskrzesi´c Paranor. My´slał o nim, szykujac ˛ si˛e do snu. Wcia˙ ˛z o nim my´slał, kiedy zbli˙zała si˛e północ. My´sl ta wiła si˛e dra˙zniaco ˛ i podst˛epnie w jego umy´sle, wskazujac ˛ mu taka˛ mo˙zliwo´sc´ lub inna,˛ uchylajac ˛ nieznacznie drzwi do nieo´swietlonych pokoi, podsuwajac ˛ przeczucia i intuicje mogace ˛ przynie´sc´ mu wiedz˛e, której — niemal wbrew woli — pragnał. ˛ A wraz z nia,˛ by´c mo˙ze, spokój ducha. Jego sen był niespokojny. Podniecenie wywołane przez tajemnic˛e Czarnego Kamienia Elfów nie chciało ustapi´ ˛ c. Przed nadej´sciem s´witu postanowił, z˙ e co´s b˛edzie musiał z tym zrobi´c. *

*

*

Równie˙z Par Ohmsford obudził si˛e tego ranka ze s´wiadomo´scia,˛ z˙ e musi podja´ ˛c decyzj˛e. Min˛eło pi˛ec´ dni, od kiedy Damson i on uwolnili Colla, Morgana, Padishara Creela i dwóch pozostałych banitów z lochów federacyjnej stra˙znicy, i od tamtego czasu cała ich grupa si˛e ukrywała. Nie próbowali opu´sci´c miasta, gdy˙z byli pewni, z˙ e bramy sa˛ pilnie strze˙zone, i ryzyko ich wykrycia wydawało si˛e zbyt du˙ze. Nie wrócili równie˙z do swego schowka w piwnicy warsztatu rusznikarza, czujac, ˛ z˙ e mógł on zosta´c wydany przez ich tajemniczego zdrajc˛e. Zamiast tego przenosili si˛e z jednej kryjówki do drugiej, w z˙ adnej nie pozostajac ˛ dłu˙zej ni˙z jedna˛ noc, w ka˙zdej wystawiajac ˛ czaty na czas swego krótkiego pobytu, zrywajac ˛ si˛e na nogi przy ka˙zdym odgłosie, jaki usłyszeli, i na widok ka˙zdego cienia, jaki si˛e pojawił. W ko´ncu jednak Par uznał, z˙ e ma do´sc´ ukrywania si˛e. Wstał z prowizorycznego łó˙zka, jakie zajmował na poddaszu spichlerza, i spojrzał na le˙zacego ˛ obok Colla, który jeszcze spał. Pozostali byli ju˙z na nogach i przypuszczalnie znajdowali si˛e na dole w głównym magazynie, który był zamkni˛ety do poczatku ˛ nast˛epnego tygodnia. Ostro˙znie podszedł do male´nkiego okienka, przez które wpadało całe s´wiatło, jakie rozja´sniało poddasze, i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Ulica w dole była pusta, je´sli nie liczy´c bezpa´nskiego psa obwachu˛ jacego ˛ kubeł z odpadkami oraz z˙ ebraka s´piacego ˛ w bramie blachami naprzeciw. Niebo okryte było szarymi, nisko wiszacymi ˛ chmurami, zapowiadajacymi ˛ deszcz jeszcze przed ko´ncem dnia. Kiedy przeszedł z powrotem przez pokój, z˙ eby zało˙zy´c buty, stwierdził, z˙ e Coll ju˙z nie s´pi i przyglada ˛ mu si˛e. Szczeciniaste włosy brata były zmierzwione, a w jego zaspanych oczach połyskiwało niezadowolenie. 221

— Hmm, nast˛epny dzie´n — mruknał ˛ Coll i ziewnał ˛ przeciagle. ˛ — Ciekawe, jaki˙z to fascynujacy ˛ skład czy magazyn odwiedzimy dzisiaj. Jak sadzisz? ˛ ˙ — Zaden, je´sli o mnie chodzi. — Par poło˙zył si˛e na podłodze obok niego. — Doprawdy? Mówiłe´s to ju˙z Padisharowi? — Coll uniósł brwi. — Wła´snie si˛e do niego wybieram. — Przypuszczam, z˙ e masz w zanadrzu jaki´s lepszy pomysł ni˙z ukrywanie si˛e. — Coll uniósł si˛e na łokciu. — Bo nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby Padishar zechciał ci˛e wysłucha´c, je´sli tak nie jest. Humor nie dopisuje mu od czasu, kiedy stwierdził, z˙ e nie jest tak kochany przez swoich ludzi, jak sadził. ˛ Par watpił, ˛ aby Padishar kiedykolwiek pozwolił sobie na tyle naiwno´sci, by sadzi´ ˛ c, z˙ e jest kochany przez swoich ludzi, lecz Coll z pewno´scia˛ wła´sciwie oceniał obecny stan ducha przywódcy banitów. Zdrada jednego z jego własnych ludzi sprawiła, z˙ e stał si˛e milczacy ˛ i zgorzkniały. W ciagu ˛ ostatnich paru dni zamknał ˛ si˛e gł˛eboko w sobie, cho´c wcia˙ ˛z pozostawał niekwestionowanym przywódca,˛ przeprowadzajac ˛ ich przez gaszcz ˛ federacyjnych patroli i posterunków rozsianych po całym mie´scie oraz wynajdujac ˛ im kryjówki, kiedy wydawało si˛e, z˙ e z˙ adnej ju˙z si˛e nie da znale´zc´ . Lecz jednocze´snie zachowywał obcy mu zazwyczaj dystans wobec wszystkich wokół niego. Damson Rhee poszła z nimi, Par wcia˙ ˛z nie był pewien, czy z własnej woli, czy nie, lecz nawet ona nie była w stanie sforsowa´c muru, jaki herszt banitów wzniósł wokół siebie. Poza sprawowaniem przywództwa Padishar odizolował si˛e od nich tak radykalnie, jakby nie był ju˙z fizycznie obecny. Par pokr˛ecił głowa.˛ — W ko´ncu mamy co´s wi˛ecej do zrobienia ni˙z w˛edrowa´c z miejsca na miejsce przez reszt˛e z˙ ycia. — On równie˙z był wszystkim do´sc´ przygn˛ebiony. — Je´sli potrzebny jest plan, Padishar powinien go obmy´sli´c. Niczego nie osiagniemy, ˛ post˛epujac ˛ tak jak teraz. Coll wstał i zaczał ˛ si˛e ubiera´c. — Zapewne wolałby´s tego nie usłysze´c, Par, ale mo˙ze jest teraz wła´sciwy moment, z˙ eby raz jeszcze rozwa˙zy´c nasza˛ decyzj˛e sprzymierzenia si˛e z Ruchem. Mo˙ze byłoby lepiej, gdyby´smy znowu działali na własna˛ r˛ek˛e. Par nie odpowiedział. Sko´nczyli si˛e ubiera´c i zeszli na dół do pozostałych. Na s´niadanie był chleb, d˙zem oraz owoce, i łapczywie zabrali si˛e do jedzenia. Par nie mógł zrozumie´c, dlaczego jest taki wygłodniały, pomimo z˙ e prawie nic nie robił. Jedzac, ˛ słuchał, jak Stasas i Drutt wymieniaja˛ uwagi na temat polowa´n w lasach w swoich rodzinnych stronach, gdzie´s na południe od Varfleet. Morgan stał na czatach przy drzwiach prowadzacych ˛ do magazynu i Coll poszedł dotrzyma´c mu towarzystwa. Damson Rhee siedziała na pustej skrzynce obok, strugajac ˛ co´s. W ciagu ˛ kilku ostatnich dni rzadko ja˛ widywał; cz˛esto wychodziła z Padisharem na rekonesans po mie´scie, gdy tymczasem pozostali przebywali w ukryciu. Padishara nigdzie nie było wida´c. 222

Po s´niadaniu Par wrócił na gór˛e spakowa´c swoje rzeczy, przewidywał bowiem, z˙ e niezale˙znie od wyniku jego konfrontacji z Padisharem wkrótce trzeba b˛edzie opu´sci´c to miejsce. Damson udała si˛e za nim na gór˛e. — Jeste´s coraz bardziej niespokojny — zauwa˙zyła, kiedy znale´zli si˛e sami. Usiadła na brzegu jego materaca, odrzucajac ˛ do tyłu ruda˛ grzyw˛e. — Nie bardzo jest ci w smak z˙ ycie banity, prawda? — Nie jest mi w smak przesiadywanie w magazynach i piwnicach. — U´smiechnał ˛ si˛e lekko. — Na co wła´sciwie Padishar czeka? Wzruszyła ramionami. — Czasem wszyscy na co´s czekamy, na ten głosik gł˛eboko w naszym wn˛etrzu, który nam mówi, co powinni´smy zrobi´c. Mo˙ze to by´c intuicja albo zdrowy rozsadek, ˛ albo pojawienie si˛e okoliczno´sci poza nasza˛ kontrola.˛ — U´smiechn˛eła si˛e do niego przewrotnie. — Czy teraz do ciebie przemawia? — Co´s na pewno przemawia. — Usiadł obok niej. — Czemu wcia˙ ˛z tu jeste´s, Damson? Czy Padishar ci˛e zatrzymuje? — Niezupełnie. — Roze´smiała si˛e. — Mam całkowita˛ swobod˛e ruchu. Wie, z˙ e to nie ja go zdradziłam. I z˙ e ty nie, chyba tak˙ze wie. — Czemu wi˛ec tu pozostajesz? — Przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e w zamys´leniu. — Mo˙ze dlatego, z˙ e ty mnie interesujesz — rzekła w ko´ncu. Zawiesiła głos, jakby chciała powiedzie´c co´s jeszcze, ale si˛e rozmy´sliła. — Nigdy nie spotkałam nikogo, kto stosuje prawdziwa˛ magi˛e. Nie t˛e udawana,˛ jak ja. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i zr˛ecznym ruchem wyj˛eła zza jego ucha monet˛e. Była wystrugana z wi´sniowego drzewa. Podała mu ja.˛ Z jednej strony znajdowała si˛e jej podobizna, a z drugiej jego. Spojrzał na nia˛ ze zdziwieniem. — To bardzo ładne. — Dzi˛ekuj˛e. — Wydawało mu si˛e, z˙ e lekko si˛e zarumieniła. — Mo˙zesz ja˛ zatrzyma´c z tamta˛ druga˛ na szcz˛es´cie. Wło˙zył monet˛e do kieszeni. Przez jaki´s czas siedzieli w milczeniu, wymieniajac ˛ niepewne spojrzenia. — Wiesz, nie ma wielkiej ró˙znicy mi˛edzy twoja˛ magia˛ a moja˛ — rzekł w ko´ncu Par. — Obydwie opieraja˛ si˛e na złudzeniu. — Nie, Par. — Potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Mylisz si˛e. Jedna jest nabyta˛ umiej˛etno´scia,˛ a druga wrodzona.˛ Moja jest wyuczona i kiedy kto´s si˛e jej raz nauczy, jej mo˙zliwo´sci zostaja˛ wyczerpane. Twoja wcia˙ ˛z si˛e rozwija, a jej zakres jest nieograniczony. Nie rozumiesz? Moja magia jest zawodem, sposobem zarabiania na z˙ ycie. Twoja jest czym´s znacznie wi˛ecej; jest darem, wokół którego musisz zbudowa´c swe z˙ ycie. — U´smiechn˛eła si˛e, lecz w jej u´smiechu była odrobina smutku. Wstała. — Mam co´s do zrobienia. Sko´ncz si˛e pakowa´c. — Przeszła obok niego i znikn˛eła na drabinie. 223

Ranek mijał powoli, a Padishar ciagle ˛ nie wracał. Parowi czas upływał na bezczynno´sci. Z coraz wi˛eksza˛ niecierpliwo´scia˛ czekał, a˙z co´s si˛e wydarzy. Od czasu do czasu podchodzili do niego Coll i Morgan i powiedział im o swoim zamia˙ rze rozmówienia si˛e z hersztem banitów. Zaden z nich nie oceniał optymistycznie jego szans. Niebo wygladało ˛ coraz gro´zniej, wiatr przybierał na sile, a˙z w ko´ncu zaczał ˛ wy´c ponuro w wypaczonych framugach okien i drzwi starego budynku, wcia˙ ˛z jednak nie padało. Dla zabicia czasu grano w karty i gaw˛edzono. Było ju˙z dobrze po południu, kiedy wrócił Padishar. W´sliznał ˛ si˛e bez słowa przez frontowe drzwi, podszedł prosto do Para i dał mu znak, z˙ eby za nim poszedł. Zaprowadził Ohmsforda do małego biura znajdujacego ˛ si˛e z tyłu budynku i zamknał ˛ za nim drzwi. Kiedy znale´zli si˛e sami, zdawał si˛e nie wiedzie´c, od czego zacza´ ˛c. — Zastanawiałem si˛e do´sc´ długo nad tym, co powinni´smy zrobi´c — rzekł w ko´ncu. — Albo, je´sli wolisz, czego nie powinni´smy robi´c.. Ka˙zdy bład, ˛ jaki teraz popełnimy, mo˙ze by´c ostatni. — Pociagn ˛ ał ˛ Para do ławy odsuni˛etej pod s´cian˛e i usiedli na niej. — Jest problem tego zdrajcy — powiedział spokojnie. Jego oczy połyskiwały zimno, lecz Par nie potrafił niczego z nich wyczyta´c. — Z poczatku ˛ byłem pewien, z˙ e to musi by´c które´s z nas. Nie jestem to jednak ja ani Damson. Damson znajduje si˛e poza podejrzeniem. Nie jeste´s to tak˙ze ty. Mógłby to by´c twój brat, ale to równie˙z nie on, prawda? Było to raczej stwierdzenie faktu ni˙z pytanie. Par na potwierdzenie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Ani góral. Par ponownie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Zostaja˛ wi˛ec: Ciba Blue, Stasas i Drutt. Blue prawdopodobnie nie z˙ yje; oznacza to, z˙ e je´sli on jest tym kim´s, to był do´sc´ głupi, by da´c si˛e na dodatek zabi´c. To niepodobne do niego. Pozostali dwaj natomiast sa˛ ze mna˛ niemal od samego poczatku. ˛ To wykluczone, z˙ eby który´s z nich mnie zdradził, niezale˙znie od oferowanej ceny czy podawanego powodu. Ich nienawi´sc´ do federacji jest niemal równa mojej. — Mi˛es´nie jego szcz˛eki napr˛ez˙ yły si˛e. — Wi˛ec mo˙ze jednak nie jest to z˙ adne z nas. Lecz kto inny mógł odkry´c nasz plan? Rozumiesz, co mam na my´sli? Twój przyjaciel góral wspomniał dzi´s rano o czym´s, o czym niemal zapomniał. Kiedy przybyli´smy do miasta i weszli´smy mi˛edzy stragany na targu, wydawało mu si˛e, z˙ e dostrzegł Hirehone’a. Sadził, ˛ z˙ e mu si˛e przywidziało; teraz nie jest ju˙z taki pewien. Je´sli nawet pomina´ ˛c to, z˙ e Hirehone wielokrotnie przedtem miał moje z˙ ycie w swoim r˛eku i mnie nie zdradził, to w jaki sposób miałby to uczyni´c tym razem? Nikt poza Damson i lud´zmi, których z soba˛ przyprowadziłem, nie wiedział, gdzie, kiedy, jak, dlaczego ani co zamierzamy zrobi´c. A jednak z˙ ołnierze federacji na nas czekali. Oni wiedzieli.

224

Par zapomniał na chwil˛e o swoim zamiarze o´swiadczenia Padisharowi, z˙ e ma do´sc´ całej sprawy. — Wi˛ec kto to był? — zapytał z przej˛eciem. — Kto to mógł by´c? — To pytanie nie daje mi spokoju. — U´smiech Padishara był wymuszony. — Jeszcze nie wiem. Mo˙zesz by´c jednak pewien, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej si˛e dowiem. Na razie nie jest to istotne. Mamy wa˙zniejsze rzeczy do zrobienia. — Pochylił si˛e do przodu. — Sp˛edziłem ranek z pewnym znajomym, człowiekiem majacym ˛ wglad ˛ w to, co dzieje si˛e w wy˙zszych kr˛egach władz federacyjnych w Tyrsis. Mam do niego całkowite zaufanie. Nawet Damson o nim nie wie. Powiedział mi par˛e interesujacych ˛ rzeczy. Wydaje si˛e, z˙ e ty i Damson przyszli´scie mi na ratunek w sama˛ por˛e. Rimmer Dali przybył wcze´snie nast˛epnego ranka, z˙ eby osobi´scie zaja´ ˛c si˛e moim przesłuchaniem i pó´zniejszym zgładzeniem. — Herszt banitów westchnał ˛ z satysfakcja.˛ — Był bardzo zawiedziony, z˙ e ju˙z mnie nie zastał. — Padishar przesunał ˛ si˛e i zbli˙zył głow˛e do głowy Para. — Wiem, z˙ e si˛e niecierpliwisz, Par. Czytam w tobie jak w ksia˙ ˛zce. Ale po´spiech w tym fachu ko´nczy si˛e przedwczesnym zgonem, wi˛ec nigdy za wiele ostro˙zno´sci. — Znów si˛e u´smiechnał. ˛ — Ale ty i ja, chłopcze, jeste´smy siła,˛ z która˛ federacja musi si˛e liczy´c w swojej grze. Los sprowadził ci˛e do mnie i ma on jakie´s zamiary w zwiazku ˛ z nami dwoma; co´s, co wstrza´ ˛snie federacja˛ i jej Rada˛ Koalicyjna,˛ szperaczami i cała˛ reszta˛ a˙z po najgł˛ebsze fundamenty! — Przed nosem Para zacisn˛eła si˛e pot˛ez˙ na dło´n i chłopiec mimo woli si˛e cofnał. ˛ — Tyle wysiłku wło˙zono w ukrycie wszelkich s´ladów starego Parku Ludu: most Sendica został zburzony i odbudowany, stary park odgrodzony murem, stra˙znicy uwijaja˛ si˛e jak w ukropie! Dlaczego? Poniewa˙z jest tam co´s, o czego istnieniu nikt nie powinien si˛e dowiedzie´c! Czuj˛e to, chłopcze! Jestem teraz równie mocno o tym przekonany jak wówczas, kiedy´smy tam poszli pi˛ec´ dni temu! — Miecz Shannary? — szepnał ˛ Par. U´smiech Padishara był tym razem szczery. — Postawiłbym na to dziesi˛ec´ lat swojego z˙ ycia! Ale wcia˙ ˛z istnieje tylko jeden sposób, z˙ eby si˛e o tym przekona´c, nieprawda˙z? — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece i chwycił Para za ramiona. Pobru˙zd˙zona, ko´scista twarz przybrała wyraz przebiegło´sci i bezwzgl˛ednej determinacji. Człowiek, który przewodził im przez ostatnich pi˛ec´ dni, zniknał; ˛ do Para przemawiał dawny Padishar Creel. — Człowiek, z którym rozmawiałem, ten, który ma dost˛ep do sekretów federacji, mówił mi, z˙ e Rimmer Dali sadzi, ˛ i˙z uciekli´smy. My´sli, z˙ e jeste´smy ju˙z z powrotem w Parma Key. Uznał, z˙ e zrezygnowali´smy z tego, po co tutaj przybyli´smy, cokolwiek to było. Pozostał w mie´scie tylko dlatego, z˙ e nie zdecydował jeszcze, co ma dalej robi´c. Proponuj˛e, z˙ eby´smy troch˛e mu w tym pomogli, młodzie´ncze. — Co mieliby´smy. . . ? — Par szeroko otworzył oczy. — Co´s, czego si˛e najmniej spodziewa, oczywi´scie! — odparł Padishar, zanim Par zda˙ ˛zył doko´nczy´c pytanie. — Ostatnia˛ rzecz, na jaka˛ on i jego czarne szaka225

le b˛eda˛ przygotowani, oto co zrobimy! — Jego oczy zw˛eziły si˛e. — Zejdziemy z powrotem do Dołu! Parowi zaparło dech w piersi. — Zejdziemy tam, zanim b˛eda˛ mieli szans˛e si˛e zorientowa´c, gdzie jeste´smy i co zamierzamy zrobi´c, zejdziemy z powrotem do tej najpilniej strze˙zonej dziury w ziemi i je´sli Miecz Shannary tam jest, to sprzatniemy ˛ im go sprzed nosa! — Szarpni˛eciem podniósł osłupiałego Para na nogi. — I zrobimy to jeszcze dzisiejszej nocy!

XXII Zbli˙zał si˛e zmierzch, kiedy Walker Boh dotarł do celu swej drogi. Wczesnym rankiem opu´scił Hearthstone i udał si˛e na pomoc; szedł spokojnym krokiem, bez po´spiechu, by zapewni´c sobie dostatecznie du˙zo czasu na przemy´slenie tego, co zamierzał zrobi´c. Kiedy wyruszał, niebo było bezchmurne i pełne słonecznego s´wiatła, lecz pod wieczór od zachodu zacz˛eły nadciaga´ ˛ c chmury i zrobiło si˛e pos˛epnie i szaro. Okolica, przez która˛ w˛edrował, była dzika i surowa. Wijace ˛ si˛e górskie grzbiety i urwiste zbocza burzyły symetri˛e lasów i sprawiały, z˙ e drzewa przechylały si˛e i wyginały jak włócznie wbite na o´slep w ziemi˛e. Powalone pnie i odłamki skalne w wielu miejscach przegradzały drog˛e, a w´sród drzew, jak całun, unosiła si˛e mgła, uwi˛eziona tam, nieruchoma. Walker zatrzymał si˛e. Spogladał ˛ z góry mi˛edzy dwoma pot˛ez˙ nymi, poszczerbionymi grzbietami górskimi w wask ˛ a˛ dolin˛e skrywajac ˛ a˛ male´nkie jezioro. Było ono ledwie widoczne spoza zasłony sosen i g˛estych obłoków mgły zalegajacej ˛ nad jego powierzchnia,˛ wirujacej ˛ ospale, oboj˛etnie, bezwolnie nad niemal bezwietrznym przestworem. Jezioro było mieszkaniem Grimponda. Walker nie przystanał ˛ na długo. Niemal od razu zaczał ˛ schodzi´c do doliny. Wkrótce spowiła go mgła, wypełniajac ˛ mu usta swym metalicznym smakiem i przesłaniajac ˛ wszystko, co miał przed soba.˛ Nie zwracał uwagi na napierajace ˛ na´n zewszad ˛ doznania — uczucie osaczenia, wyimaginowane szepty, zatrwa˙zajac ˛ a˛ martwot˛e — i koncentrował si˛e na s´cie˙zce pod stopami. Wkrótce zrobiło si˛e chłodno, powietrze przywierało do jego skóry wilgotnym nalotem zalatuja˛ cym zgnilizna.˛ Wokół niego wznosiły si˛e sosny. Bezustannie ich przybywało, a˙z w ko´ncu nie pozostało miejsca, które byłoby od nich wolne. Dolina pogra˙ ˛zona była w milczeniu i jedynym d´zwi˛ekiem, jaki si˛e rozlegał, było ciche szuranie jego butów na kamieniach. Czuł na sobie spojrzenie Grimponda. Min˛eło ju˙z tyle czasu. Coglin wcze´snie go ostrzegł przed Grimpondem. Był on duchem mieszkaja˛ cym w jeziorze na dole, duchem starszym ni˙z s´wiat czterech krain. Sam twierdził, z˙ e pochodzi sprzed Wielkich Wojen. Przechwalał si˛e, z˙ e z˙ ył ju˙z w czarodziejskiej 227

epoce. Podobnie jak wszystkie duchy, posiadał zdolno´sc´ odgadywania sekretów ukrytych przed s´miertelnikami. Miał na swoje rozkazy magi˛e. Był jednak zgorzkniałym i zło´sliwym stworem, uwi˛ezionym na cała˛ wieczno´sc´ na tym s´wiecie z nieznanego nikomu powodu. Nie mógł umrze´c i nienawidził pustej, bezcielesnej egzystencji, na jaka˛ był skazany. Wy˙zywał si˛e na ludziach, którzy przychodzili z nim rozmawia´c, dr˛eczac ˛ ich zagadkami o prawdach, które usiłowali pozna´c, szydzac ˛ z ich s´miertelno´sci, ukazujac ˛ im wi˛ecej z tego, co woleliby pozostawi´c w ukryciu, ni˙z z tego, co chcieliby odkry´c. Brin Ohmsford przybyła do Grimponda trzysta lat wcze´sniej, by odnale´zc´ drog˛e do Maelmord, gdzie miała si˛e zmierzy´c z Ildatch. Duch igrał z nia˛ do czasu, a˙z u˙zyła pie´sni, by podst˛epnie go usidli´c i zmusi´c do wyjawienia jej tego, co chciała wiedzie´c. Duch nigdy tego nie zapomniał; był to jedyny raz, kiedy człowiek zdołał go przechytrzy´c. Walker słyszał t˛e histori˛e wielokrotnie jako chłopiec. Lecz dopiero kiedy przybył na północ, do Hearthstone, z˙ eby tam zamieszka´c, porzucajac ˛ nazwisko i dziedzictwo Ohmsfordów, odkrył, z˙ e Grimpond na niego czeka. Brin Ohmsford mogła od dawna nie z˙ y´c i zosta´c zapomniana, lecz Grimpond miał z˙ y´c wiecznie i postanowił, z˙ e kto´s musi zapłaci´c za jego upokorzenie. Je´sli nie mogła to by´c osoba bezpo´srednio odpowiedzialna, to z powodzeniem jej miejsce mógł zaja´ ˛c kto´s inny z jej rodu. Coglin poradził Walkerowi Bohowi, by trzymał si˛e ode´n z daleka. Grimpond postara si˛e go zgładzi´c, kiedy tylko nadarzy si˛e po temu sposobno´sc´ . Jego rodzicom udzielono tej samej rady i usłuchali jej. Lecz Walker Boh osiagn ˛ ał ˛ punkt w swoim z˙ yciu, kiedy miał ju˙z do´sc´ przepraszania za to, kim jest. Przybył do Wilderun, z˙ eby umkna´ ˛c przed swoim dziedzictwem; nie zamierzał sp˛edzi´c reszty z˙ ycia, zastanawiajac ˛ si˛e, czy istnieje co´s, co mo˙ze go zniszczy´c. Wolał rozstrzygna´ ˛c spraw˛e z duchem od razu. Udał si˛e na poszukiwanie Grimponda. Poniewa˙z duch nigdy nie ukazywał si˛e wi˛ecej ni˙z jednej osobie naraz, Coglin musiał pozwoli´c Walkerowi pój´sc´ samemu. Kiedy doszło do konfrontacji, była ona pami˛etna. Trwała prawie sze´sc´ godzin. W tym czasie Grimpond u˙zył przeciwko Walkerowi ka˙zdego mo˙zliwego podst˛epu i wybiegu, jakimi rozporzadzał, ˛ odkrywajac ˛ prawdziwe i zmy´slone sekrety o jego tera´zniejszo´sci i przyszło´sci, zasypujac ˛ go tyradami majacymi ˛ na celu doprowadzenie go do szale´nstwa, ukazujac ˛ mu nienawistne i niszczycielskie obrazy jego samego oraz tych, których kochał. Walker Boh oparł si˛e temu wszystkiemu. Kiedy duch wyczerpał swe siły, przeklał ˛ Walkera i zniknał ˛ z powrotem we mgle. Walker powrócił do Hearthstone z uczuciem, z˙ e problem przeszło´sci został rozwiazany. ˛ Zostawił Grimponda w spokoju, podobnie jak Grimpond jego — chocia˙z mo˙zna było twierdzi´c, z˙ e ten ostatni nie miał innego wyboru, poniewa˙z nie mógł opu´sci´c wód jeziora. A˙z do dzisiaj Walker Boh nie powracał w to miejsce.

228

Westchnał. ˛ Tym razem miało by´c trudniej, poniewa˙z chciał czego´s od ducha. Mógł udawa´c, z˙ e tak nie jest. Mógł zachowa´c dla siebie przyczyn˛e swego przybycia — pragnienie zdobycia od Grimponda informacji, gdzie znajduje si˛e Czarny Kamie´n Elfów. Mógł rozmawia´c z nim o tym lub owym albo odgrywa´c jaka´ ˛s rol˛e, która zdezorientowałaby potwora, poniewa˙z uwielbiał on wszelkiego rodzaju gry. Było jednak mało prawdopodobne, z˙ eby to co´s dało. Grimpondowi zawsze udawało si˛e w jaki´s sposób odgadna´ ˛c powód czyjego´s przybycia. Walker czuł, jak mgła ociera si˛e o niego z delikatno´scia˛ male´nkich palców, czepiajacych ˛ si˛e go uparcie. Wiedział, z˙ e spotkanie nie b˛edzie przyjemne. ´ Szedł dalej naprzód. Swiatło dzienne dogasało i powoli zapadał zmrok. Cienie, wsz˛edzie tam, gdzie znajdowały oparcie w szarzejacej ˛ mgle, wydłu˙zały si˛e w groteskowej parodii swych wła´scicieli. Walker otulił si˛e szczelniej płaszczem, układajac ˛ w my´slach słowa, którymi zwróci si˛e do Grimponda, argumenty, których u˙zyje, gry, do których si˛e ucieknie, je´sli zostanie do tego zmuszony. Przywołał w pami˛eci zdarzenia ze swego z˙ ycia, które duch zapewne zechce przeciw niemu wykorzysta´c — w wi˛ekszo´sci wzi˛ete z młodo´sci, kiedy wprawiał go w zakłopotanie i dr˛eczył brak pewno´sci siebie. Ju˙z wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem — towarzysze zabaw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Vale, którzy go nie znali. Mroczne wydawało im si˛e z˙ ycie i osobowo´sc´ tego bladego, trzymajacego ˛ si˛e na uboczu młodzie´nca, który potrafił czasem czyta´c w my´slach, umiał odgadywa´c, a nawet wywoływa´c to, co si˛e wydarzy, i rozumiał tak wiele z tego, co było przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie majacy ˛ własnych rodziców ani z˙ adnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przeszło´sci, w która˛ chciałby kogokolwiek wtajemnicza´c. Nawet nazwisko Ohmsford zdawało si˛e do niego nie pasowa´c. Zawsze był Mrocznym Stryjem, w jaki´s sposób starszym od wszystkich, nie za sprawa˛ wieku, lecz wiedzy. Nie była to wyuczona wiedza; była to wiedza, z która˛ si˛e urodził. Jego ojciec usiłował mu to wytłumaczy´c. Jej z´ ródłem było dziedzictwo magii pies´ni. W ten sposób si˛e objawiała. Nie miało to jednak trwa´c wiecznie; nigdy si˛e tak nie działo. Było to jedynie stadium, przez które musiał przej´sc´ ze wzgl˛edu na to, kim był. Par i Coll nie musza˛ jednak przez to przej´sc´ , argumentował w odpowiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, poniewa˙z jeste´smy nosicielami dziedzictwa, szeptał jego ojciec. Jeste´smy wybra´ncami Allanona. . . Gniewnie odp˛edził wspomnienia. Znowu wzbierała w nim zło´sc´ . „Wybra´ncy Allanona”, czy tak powiedział jego ojciec? Bli˙zsze prawdy byłoby „przekl˛eci przez Allanona”. Drzewa sko´nczyły si˛e przed nim niespodziewanie, zaskakujac ˛ go nagło´scia˛ swego znikni˛ecia. Stał na skraju jeziora, którego skaliste brzegi gin˛eły we mgle po obu stronach, a wody chlupotały łagodnie i nieprzerwanie w´sród ciszy. Walker

229

Boh wyprostował si˛e. Jego my´sli skupiły si˛e i st˛ez˙ ały, jakby były z z˙ elaza, jego uwaga si˛e wyostrzyła, a umysł rozja´snił. Czekał — samotna posta´c na brzegu. We mgle co´s si˛e poruszyło, wi˛ecej ni˙z w jednym miejscu naraz. Walker wyt˛ez˙ ył wzrok, lecz ruch ustał równie nagle, jak si˛e rozpoczał. ˛ Gdzie´s z daleka, sponad mgły spowijajacej ˛ całe jezioro, spoza skalistych grzbietów górskich zamykajacych ˛ w sobie wask ˛ a˛ dolin˛e, w jakim´s pustym niebie czyj´s głos wyszeptał: „Mroczny Stryju”. Walker słyszał te słowa, łudzaco ˛ bliskie, a jednak dobiegajace ˛ z miejsca, w którym on sam nigdy nie miał si˛e znale´zc´ , nie z wn˛etrza jego własnej głowy ani z z˙ adnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyra´zne i niemal dotykalne. Nie odpowiedział na nie. Ciagle ˛ czekał. Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zmaciły ˛ mgł˛e, skupiły si˛e w jednym punkcie, zlewajac ˛ si˛e w bezbarwny kształt, który stanał ˛ na wodzie i zaczał ˛ si˛e posuwa´c naprzód. W miar˛e jak si˛e zbli˙zał, zaczał ˛ przybiera´c wyra´zniejszy zarys, rosna´ ˛c, stajac ˛ si˛e wi˛ekszy ni˙z ludzka posta´c, która,˛ jak si˛e zdaje, miał wyobra˙za´c, i unoszac ˛ si˛e do góry, jakby miał zamiar rozgnie´sc´ wszystko na swej drodze. Walker nie poruszył si˛e. Zwiewny kształt stał si˛e cieniem, a cie´n osoba.˛ . . Walker Boh beznami˛etnie przygladał ˛ si˛e stojacemu ˛ przed nim Grimpondowi, zawieszonemu w obłokach pary, z twarza˛ wyłaniajac ˛ a˛ si˛e z cienia, by mo˙zna było rozpozna´c, w kogo postanowił si˛e wcieli´c. — Czy przybyłe´s, z˙ eby podja´ ˛c si˛e zadania, które ci wyznaczyłem, Walkerze Bohu? — zapytał. Walker zlakł ˛ si˛e mimo woli. Z góry spogladało ˛ na´n ciemne, zamy´slone oblicze Allanona. *

*

*

W magazynie panowała zupełna cisza. Jego zacienione wn˛etrze ton˛eło w milczeniu, kiedy sze´sc´ par oczu wpatrywało si˛e z napi˛eciem w Padishara Creela. Wła´snie oznajmił, z˙ e ponownie udaja˛ si˛e do Dołu. — Tym razem zabierzemy si˛e do tego inaczej — powiedział im. Na jego kos´cistej twarzy malowała si˛e niezłomna determinacja, jakby tylko ona była w stanie ich przekona´c. — Nie b˛edzie z˙ adnego przemykania si˛e przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wej´scie do Dołu z ni˙zszych kondygnacji stra˙znicy. Tak wła´snie to zrobimy. Dostaniemy si˛e do stra˙znicy, zejdziemy przez nia˛ do Dołu, po czym wrócimy ta˛ sama˛ droga,˛ i nikt nie b˛edzie o tym wiedział. Par zaryzykował rzut oka na pozostałych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowało si˛e niedowierzanie zmieszane z przestrachem. 230

To, co proponował herszt banitów, było przera˙zajace; ˛ takie przedsi˛ewzi˛ecie wydawało si˛e z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbował mu przerwa´c. Chcieli usłysze´c, jak zamierza to zrobi´c. — Warty przed stra˙znica˛ zmieniaja˛ si˛e dwa razy dziennie, o wschodzie sło´nca i o zachodzie. Dwie zmiany, po sze´sciu ludzi ka˙zda. Raz w tygodniu, ale w ró˙zne dni, ka˙zda zmiana jest luzowana. Zast˛epstwo dla zmiany dziennej przychodzi tu˙z po zachodzie sło´nca. To pewne; dokładnie to sprawdziłem. — Jego twarz rozja´snił znajomy wilczy u´smiech. — Dzisiaj kilka godzin przed zmiana˛ warty przyb˛edzie oddział porzadkowy, ˛ poniewa˙z tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma si˛e odby´c inspekcja pomieszcze´n stra˙znicy i jej dowódca chce, z˙ eby wszystko s´wieciło czysto´scia.˛ Dzienna zmiana nie b˛edzie robiła problemów z przepuszczeniem oddziału, uwa˙zajac, ˛ z˙ e to nie jej zmartwienie. — Na chwil˛e urwał. — Tym oddziałem b˛edziemy oczywi´scie my. — Pochylił si˛e do przodu, s´widrujac ˛ ich wzrokiem. — Znalazłszy si˛e w s´rodku, unieszkodliwimy nocna˛ zmian˛e. Je´sli zrobimy to do´sc´ cicho, dzienna zmiana nie b˛edzie nawet wiedziała, co si˛e dzieje. B˛edzie kontynuowała swoje obchody, wykonujac ˛ za nas cz˛es´c´ pracy, to znaczy nie wpuszczajac ˛ nikogo do s´rodka. Na wszelki wypadek i tak zaryglujemy drzwi od wewnatrz. ˛ Nast˛epnie zejdziemy schodami stra˙znicy na ni˙zsze poziomy, a stamtad ˛ przedostaniemy si˛e do Dołu. Powinno wówczas by´c jeszcze wystarczajaco ˛ jasno, by´smy zdołali do´sc´ szybko znale´zc´ to, czego szukamy. Kiedy b˛edziemy ju˙z to mieli, wejdziemy z powrotem po schodach i wydostaniemy si˛e ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszli´smy. Przez chwil˛e nikt si˛e nie odzywał. Nast˛epnie Drutt powiedział ochrypłym głosem: — Rozpoznaja˛ nas, Padisharze. B˛eda˛ tam na pewno z˙ ołnierze, którzy byli obecni przy naszym pojmaniu. Padishar potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Trzy dni temu wymieniono wart˛e. To byli z˙ ołnierze, którzy mieli słu˙zb˛e, kiedy nas schwytano. — A co z dowódca? ˛ — Nie b˛edzie go do poczatku ˛ przyszłego tygodnia. Pozostanie jedynie oficer dy˙zurny. — Potrzebowaliby´smy federacyjnych mundurów. — Mamy je. Przyniosłem je wczoraj. — Drutt i Stasas wymienili spojrzenia. — Przygotowywałe´s to od dłu˙zszego czasu, co? — zapytał ten drugi. Herszt banitów za´smiał si˛e cicho. — Od momentu, gdy wydostali´smy si˛e z tamtych cel. — Morgan, który siedział na ławie obok Colla, wstał. — Je´sli co´s pójdzie nie tak i odkryja˛ nasze zamiary, b˛edzie ich pełno w całej stra˙znicy. Znajdziemy si˛e w pułapce, Padisharze.

231

— Nie, nie znajdziemy si˛e. — Wielki m˛ez˙ czyzna potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Wraz ze sprz˛etem do sprzatania ˛ we´zmiemy haki i liny. Je´sli nie b˛edziemy mogli wróci´c ˙ ta˛ sama˛ droga,˛ wydostaniemy si˛e z Dołu za ich pomoca.˛ Zołnierze federacji b˛eda˛ na nas czekali przy wej´sciu do stra˙znicy. Nawet nie przyjdzie im do głowy, z˙ e nie zamierzamy tamt˛edy wraca´c. Nie było wi˛ecej pyta´n. Nastapiło ˛ długie milczenie, podczas którego cała szóstka wa˙zyła w my´slach watpliwo´ ˛ sci i obawy, czekajac ˛ na jaki´s wewn˛etrzny głos, który ich zapewni, z˙ e plan si˛e powiedzie. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli, jak wiele mo˙ze si˛e nie uda´c. — No wi˛ec, jak b˛edzie? — Cierpliwo´sc´ Padishara si˛e wyczerpywała. — Nie mamy czasu do stracenia. Wszyscy wiemy, z˙ e zwiazane ˛ z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsi˛ewzi˛ecia. Chc˛e usłysze´c wasza˛ decyzj˛e. Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mna? ˛ Par słuchał wydłu˙zajacej ˛ si˛e ciszy. Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak posagi ˛ na ławie po obu jego stronach. Stasas i Drutt, po i których mo˙zna było oczekiwa´c, z˙ e przemówia˛ jako pierwsi, mieli oczy wbite w podłog˛e. Damson patrzyła na Padishara, który z kolei patrzył na nia.˛ Par od razu zdał sobie spraw˛e, z˙ e nikt nic nie powie, gdy˙z wszyscy czekaja˛ na niego. Zaskoczył samego siebie. Nawet nie musiał si˛e zastanawia´c. Powiedział po prostu: — Ja pójd˛e. — Oszalałe´s? — syknał ˛ mu do ucha Coll. Uwag˛e Padishara skupili przez chwil˛e na sobie Stasas i Drutt, którzy o´swiadczali, z˙ e oni równie˙z pójda.˛ — Par, to była dla nas szansa, z˙ eby si˛e wycofa´c! Par pochylił si˛e w jego stron˛e. — On to robi dla mnie, nie rozumiesz? Przecie˙z to ja chc˛e odnale´zc´ Miecz! Nie mog˛e pozwoli´c, by Padishar brał na siebie całe ryzyko! Musz˛e i´sc´ ! Coll bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ Morgan, mrugajac ˛ do Para ponad jego ramieniem, równie˙z opowiedział si˛e za pój´sciem. Coll po prostu bez słowa uniósł dło´n i skinał ˛ głowa.˛ Pozostawała jeszcze Damson. Padishar wyczekujaco ˛ utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Nagle Parowi przyszło do głowy, z˙ e Padishar wcale nie musiał pyta´c, kto zechce z nim pój´sc´ ; mógł im to po prostu nakaza´c. By´c mo˙ze, pytajac, ˛ wystawiał ich równie˙z na prób˛e. Zdrajca wcia˙ ˛z znajdował si˛e na wolno´sci. Wprawdzie Padishar powiedział mu wcze´sniej, i˙z nie sadzi, ˛ z˙ eby to było które´s z nich — ale mo˙ze chciał si˛e upewni´c. — B˛ed˛e na was czekała w parku — powiedziała Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na nia˛ zdumieni. Zdawała si˛e tego nie dostrzega´c. — Musiałabym przebra´c si˛e za m˛ez˙ czyzn˛e, z˙ eby z wami wej´sc´ . To zwi˛ekszyłoby tylko ryzyko, na jakie b˛edziecie nara˙zeni, i po co? Nie mieliby´scie ze mnie z˙ adnego po˙zytku. Je´sli pojawia˛ si˛e jakie´s trudno´sci, bardziej si˛e wam przydam na zewnatrz. ˛ 232

Padishar u´smiechnał ˛ si˛e rozbrajajaco. ˛ — Twoje rozumowanie jest jak zawsze słuszne, Damson. B˛edziesz czekała w parku. Parowi wydało si˛e, z˙ e zgodził si˛e odrobin˛e za szybko. *

*

*

Z gładkiej, szarej powierzchni jeziora tryskały gejzery i o skór˛e Walkera Boha jak kryształki lodu uderzały krople wody. — Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju — szepnał ˛ cie´n Allanona. Walker czuł, jak chłód wypala si˛e w nim, trawiony z˙ arem jego determinacji. — Nie musz˛e ci nic mówi´c — odparł. — Nie jeste´s Allanonem. Jeste´s tylko Grimpondem. Oblicze Allanona zafalowało i rozpłyn˛eło si˛e w półmroku, a jego miejsce zaj˛eła twarz samego Walkera. Grimpond wydał z siebie głuchy s´miech. — Jestem toba,˛ Walkerze Bohu. Nikim wi˛ecej i nikim mniej. Rozpoznajesz siebie? Jego twarz uległa szeregowi nast˛epujacych ˛ szybko po sobie transformacji: Walker jako dziecko, jako chłopiec, jako młodzieniec, jako m˛ez˙ czyzna. Obrazy pojawiały si˛e i znikały tak pr˛edko, z˙ e Walker ledwie mógł za nimi nada˙ ˛zy´c. Było co´s przera˙zajacego ˛ w obserwowaniu tak szybko przemijajacych ˛ faz własnego z˙ ycia. Zmusił si˛e do zachowania spokoju. — Czy b˛edziesz ze mna˛ rozmawiał, Grimpondzie? — zapytał. — Czy b˛edziesz rozmawiał z samym soba? ˛ — brzmiała odpowied´z. Walker gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Tak. Ale w jakim celu miałbym to robi´c? Nie mam o czym rozmawia´c z samym soba.˛ Wiem ju˙z wszystko, co mógłbym sobie powiedzie´c. — Tak samo jak ja, Walkerze. Tak samo jak ja. Grimpond zaczał ˛ si˛e kurczy´c, a˙z stał si˛e tej samej wielko´sci co Walker. Zachował jego twarz, szydzac ˛ z niego jej widokiem, ukazujac ˛ przebłyski staro´sci, która kiedy´s nia˛ zawładnie, nadajac ˛ jej wyraz rezygnacji, by ukaza´c daremno´sc´ jego z˙ ycia. — Wiem, po co do mnie przyszedłe´s — rzekł nagle Grimponnd. — Znam twoje najtajniejsze my´sli, małe sekrety, które wolałby´s kry´c nawet przed soba.˛ Nie musisz prowadzi´c ze soba˛ gier, Walkerze Bahu. Z pewno´scia˛ mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu si˛e z toba˛ zmaga´c. Przyszedłe´s, z˙ eby zapyta´c, dokad ˛ musisz si˛e uda´c, by odnale´zc´ Czarny Kamie´n Elfów. Dobrze wi˛ec. Powiem ci to. Walker natychmiast nabrał nieufno´sci do ducha. Grimpond nigdy nie czynił ust˛epstw bez ukrytego motywu. W odpowiedzi bez słowa skinał ˛ głowa.˛ 233

— Jak˙ze smutny si˛e wydajesz, Walkerze — rzekł niemal czule duch. — ˙Zadnego zadowolenia z mojej uległo´sci, z˙ adnej rado´sci, z˙ e dostaniesz to, czego chcesz? Czy˙zby tak trudno było ci przyzna´c z˙ e wyzbyłe´s si˛e dumy i wiary w siebie, z˙ e porzuciłe´s swe wzniosłe zasady i dałe´s si˛e jednak pozyska´c dla sprawy druidów? — Walker zesztywniał mimo woli. — Jeste´s w bł˛edzie, Grimpondzie. Nic jeszcze nie zostało postanowione. — Ale˙z tak, Mroczny Stryju! Wszystko zostało postanowione! Nie miej co do tego złudze´n. Twoje z˙ ycie rozsnuwa si˛e przed moimi oczami jak prosta i nie załamujaca ˛ si˛e linia, twe lata jawia˛ mi si˛e jako sko´nczona liczba, a ich bieg jest przesadzony. ˛ Zostałe´s schwytany w potrzask słów druida. Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje si˛e twoim własnym, czy tego chcesz, czy nie. Jeste´s usidlony! — Powiedz mi wi˛ec o Czarnym Kamieniu Elfów — spróbował Walker. — Wszystko w swoim czasie. Musisz by´c cierpliwy. Słowa przebrzmiały w´sród ciszy. Grimpond poruszył si˛e za spowijajac ˛ a˛ go ´ zasłona˛ pary. Swiatło dzienne cofn˛eło si˛e przed ciemno´scia,˛ szaro´sc´ zmieniła si˛e w czer´n. Ksi˛ez˙ yc i gwiazdy przesłaniała g˛esta mgła. Jednak˙ze w miejscu, gdzie stał Walker, jarzyło si˛e s´wiatło, luminescencja dobywajaca ˛ si˛e z wód, nad którymi unosił si˛e Grimpond, m˛etny i watły ˛ blask tlacy ˛ si˛e ponuro w´sród nocy. — Tyle wysiłku wło˙zonego w ucieczk˛e od druidów — rzekł cicho Grimpond. — Co za głupota! — Twarz Walkera rozpłyn˛eła si˛e i zastapiła ˛ ja˛ twarz jego ojca, który powiedział: — Pami˛etaj, Walkerze, z˙ e jeste´smy nosicielami dziedzictwa Allanona. Na ło˙zu s´mierci powierzył je Brin Ohmsford, aby było przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, a˙z b˛edzie potrzebne, kiedy´s w odległej przyszło´sci. . . — Oblicze jego ojca spojrzało na niego gniewnie. — Mo˙ze teraz? Ponad nim pojawiły si˛e obrazy unoszace ˛ si˛e w powietrzu jak gobeliny rozpi˛ete na krosnach, przetkane materia˛ mgły. Ukazywały si˛e jeden po drugim, mieniace ˛ si˛e barwami, majace ˛ gł˛ebi˛e prawdziwego z˙ ycia. Walker cofnał ˛ si˛e zaskoczony. Zobaczył w´sród obrazów siebie, z gniewem i nieust˛epliwo´scia˛ na twarzy, stojacego ˛ na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren oraz innych członków małej gromadki, którzy zgromadzili si˛e w Hadeshornie, aby si˛e spotka´c z duchem Allanona. W ciemno´sci rozległ si˛e grzmot i niebo rozdarła błyskawica. Głos Walkera był sykiem w´sród huku i blasku. Słowa były jego własne, jakby wypowiadane z gł˛ebi jego pami˛eci. „Wolałbym odraba´ ˛ c sobie r˛ek˛e, ni˙z doczeka´c powrotu druidów!” Jednocze´snie uniósł rami˛e, pokazujac, ˛ z˙ e istotnie brakuje mu r˛eki. Obraz zbladł, po czym ponownie nabrał ostro´sci. Znowu ujrzał siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztaczał si˛e bezkresny widok. Cały s´wiat rozpo´scierał si˛e przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i ladowe, ˛ z˙ ycie wszystkich istot, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi. Wiatr targał jego czarnymi szatami i gwizdał złowrogo w jego uszach. Obok niego stała 234

dziewczyna. Była jednocze´snie kobieta˛ i dzieckiem, magiczna˛ istota,˛ stworzeniem nieziemskiej urody. Zdumiała go siła jej spojrzenia, bezdennych czarnych oczu, od których nie mógł oderwa´c wzroku. Długie, srebrzyste włosy spływały l´sniac ˛ a˛ kaskada˛ z jej głowy. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, usiłujac ˛ si˛e o niego oprze´c, by nie straci´c równowagi na zdradliwych kamieniach — a on odepchnał ˛ ja˛ gwałtownie. Przewróciła si˛e i run˛eła w przepa´sc´ w dole, nie dobywajac ˛ z siebie głosu. Jej srebrne włosy stały si˛e po chwili jasna˛ plamka,˛ po czym zupełnie znikn˛eły. Obraz znowu zbladł, po czym powrócił. Zobaczył siebie po raz trzeci, tym ´ razem w wymarłej zamkowej fortecy, szarej z zapuszczenia i staro´sci. Smier´ c skradała si˛e za nim nieubłaganie, przechodzac ˛ przez mury i pełzajac ˛ korytarzami. Jej zimne palce wyciagały ˛ si˛e, szukajac ˛ w nim oznak z˙ ycia. Chciał od niej uciec, wiedział, z˙ e musi to zrobi´c, je´sli chce prze˙zy´c, a jednak nie był w stanie. ´ Stał bez ruchu, pozwalajac ˛ by Smier´ c si˛e do niego zbli˙zyła, wyciagn˛ ˛ eła ramiona i obj˛eła go. Kiedy ulatywało z niego z˙ ycie, przejał ˛ go chłód i zobaczył, z˙ e stoi za nim odziana w ciemne szaty posta´c, która go trzyma, nie pozwalajac ˛ mu uciec. Posta´c miała twarz Allanona. Obrazy znikn˛eły, barwy zbladły i powróciła szaro´sc´ , przesuwajaca ˛ si˛e leniwie w fosforyzujacym ˛ blasku jeziora. Grimpond powoli opu´scił ramiona i jezioro zacz˛eło sycze´c i bulgota´c z niezadowolenia. Walker Boh cofnał ˛ si˛e przed opadajacym ˛ na niego rz˛esi´scie pyłem wodnym. — Co powiesz, Mroczny Stryju? — zapytał szeptem Grimpond. Znowu miał blada˛ twarz Walkera. ˙ wcia˙ ˙ poka— Ze ˛z prowadzisz swoje gry — odparł spokojnie Walker. — Ze ˙ nie pokazałe´s mi niczego zujesz kłamstwa i półprawdy, z˙ eby ze mnie szydzi´c. Ze o Czarnym Kamieniu Elfów. — Nie pokazałem? — Grimpond niewyra´znie zamigotał. — Sadzisz, ˛ z˙ e wszystko to gra? Jedynie kłamstwa i półprawdy? — Jego s´miech był pozbawiony wesoło´sci. — Mo˙zesz my´sle´c, co chcesz, Walkerze Bohu. Lecz ja widz˛e przyszło´sc´ , która jest przed toba˛ ukryta, i głupota˛ byłoby sadzi´ ˛ c, z˙ e niczego z niej ci nie uka˙ze˛ . Pami˛etaj, Walkerze, jestem toba,˛ głosem mówiacym, ˛ kim i czym jeste´s, i tym samym jestem dla wszystkich, którzy tu przychodza,˛ z˙ eby ze mna˛ rozmawia´c. Walker potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, Grimpondzie, nigdy nie b˛edziesz mna.˛ Nigdy nie b˛edziesz nikim innym ni˙z soba,˛ duchem bez to˙zsamo´sci, bez własnego istnienia, wygnanym na cała˛ wieczno´sc´ do tego jeziora. Nic, co zrobisz, z˙ adna twoja gra nie jest w stanie tego zmieni´c. Pył wodny wzniósł si˛e z sykiem ku górze. — Wi˛ec odejd´z ode mnie, Mroczny Stryju! — rzekł Grimpond gniewnym głosem. — Zabierz z soba˛ to, po co przyszedłe´s, i id´z! — Oblicze Walkera znikn˛eło i zastapiła ˛ je trupia czaszka. — My´slisz, z˙ e mój los nie ma z˙ adnego zwiazku ˛ z to235

ba? ˛ Strze˙z si˛e! Jest wi˛ecej ze mnie w tobie, ni˙z by´s chciał! — Jego szaty rozchyliły si˛e szeroko, rzucajac ˛ przez mgł˛e promienie przy´cmionego s´wiatła. — Słuchaj, Walkerze! Słuchaj mnie! Chcesz wiedzie´c o Czarnym Kamieniu Elfów? Zatem słuchaj! Skrywa go ciemno´sc´ , mrok, którego z˙ adne s´wiatło nie jest w stanie rozproszy´c, gdzie oczy zmieniaja˛ człowieka w kamie´n, a głosy odbieraja˛ mu rozum! Po drugiej stronie, gdzie spoczywaja˛ tylko umarli, znajduje si˛e wn˛eka pokryta runami, znakami przemijajacego ˛ czasu. W tej wn˛ece le˙zy Kamie´n! — Trupia czaszka rozpłyn˛eła si˛e w nico´sc´ i pozostały tylko puste szaty, zwisajace ˛ lu´zno w´sród mgły. — Dałem ci to, czego chciałe´s, Mroczny Stryju — wyszeptał duch głosem pełnym pogardy. — Uczyniłem to, poniewa˙z podarunek ten ci˛e zniszczy. Umrzyj, a przerwiesz lini˛e swego przekl˛etego rodu, jako jego ostatni przedstawiciel! Jak ˙ bardzo tego pragn˛e! Id´z ju˙z! Zostaw mnie! Zycz˛ e ci szybkiej podró˙zy ku zgubie! ´ Grimpond rozpłynał ˛ si˛e we mgle i zniknał. ˛ Swiatło, które z soba˛ przyniósł, równie˙z si˛e rozproszyło. Całe jezioro oraz jego brzegi spowił mrok. Walker przez chwil˛e nic nie widział. Stał w miejscu, czekajac, ˛ a˙z jego wzrok przywyknie do ´ ciemno´sci, i czujac ˛ chłodny dotyk mgły przesuwajacej ˛ si˛e po jego skórze. Smiech Grimponda rozbrzmiewał echem w´sród ciszy jego my´sli. — Mroczny Stryju — rozległ si˛e szorstki szept. Był na´n głuchy jak kamie´n. Osłonił si˛e przed nim z˙ elaznym pancerzem. Kiedy odzyskał zdolno´sc´ widzenia i dostrzegł niewyra´zny zarys drzew za plecami, odwrócił si˛e od jeziora, mocno otulony płaszczem, i odszedł stamtad. ˛

XXIII Zbli˙zał si˛e wieczór. Nad Tyrsis siapił ˛ leniwy letni deszcz, spłukujac ˛ jego zakurzone ulice, które stały si˛e s´liskie i połyskiwały w gasnacym ˛ s´wietle dnia. Nisko, nad drzewami Parku Ludu, sun˛eły burzowe chmury, których szare strz˛epy spływały w dół, kł˛ebiac ˛ si˛e wokół chropowatych pni. Park był pusty i tylko deszcz szumiał jednostajnie. Potem cisz˛e przerwał odgłos kroków, ci˛ez˙ ki tupot butów, i z półmroku wyłoniła si˛e sze´scioosobowa dru˙zyna federacji, w płaszczach z kapturami, szcz˛ekajac ˛ niesionym sprz˛etem. Para kosów siedzacych ˛ na obła˙zacej ˛ z kory brzozie spogla˛ dała czujnie w ich stron˛e. Pies grzebiacy ˛ w odpadkach oddalił si˛e szybko z podwini˛etym ogonem. Z suchej jeszcze bramy, kulac ˛ si˛e z zimna, ostro˙znie wyjrzało bezdomne dziecko. Nikt inny niczego nie zauwa˙zył. Ulice były opustoszałe, miasto przycupn˛eło jak s´lepiec w wilgotnym, nieprzyjemnym mroku. Padishar Creel przeprowadził swa˛ mała˛ kompani˛e przez zakole alei Tyrsijskiej do parku. Szczelnie otuleni przed chłodem nie odró˙zniali si˛e od siebie nawzajem ani od nikogo innego. Bez kłopotów przeszli cała˛ drog˛e ze swej kryjówki w magazynie, nie natykajac ˛ si˛e prawie na z˙ adna˛ z˙ ywa˛ istot˛e. Wszystko przebiegało dokładnie według planu. Par Ohmsford ze s´ci´sni˛etym gardłem patrzył, jak mi˛edzy drzewami ukazuje si˛e niewyra´zny, ciemny zarys stra˙znicy. Wtulił głow˛e w ramiona, by osłoni´c si˛e przed chłodnym deszczem, a jednocze´snie czuł goracy ˛ pot spływajacy ˛ mu pod ubraniem. Był uwi˛eziony w swoim wn˛etrzu, lecz zarazem zdolny do patrzenia z zewnatrz, ˛ jakby był uwolniony od ciała. Droga naprzód była o wiele ciemniejsza, ni˙z mogło si˛e wydawa´c w s´wietle dnia. Potknał ˛ si˛e i wpadł do jakiego´s tunelu o łukowatych i wijacych ˛ si˛e s´cianach tak gładkich, z˙ e nie miał si˛e czego uchwyci´c. Leciał przed siebie, a siła rozp˛edu niosła go nieubłaganie ku przera˙zeniu, o którym wiedział, z˙ e czeka na niego z przodu. Wiedział, z˙ e mo˙ze utraci´c panowanie nad soba.˛ Wprawdzie bał si˛e ju˙z wczes´niej — kiedy Coll i on uciekali z Varfleet, kiedy na południe od gór Runne ukazała im si˛e le´sna kobieta, kiedy Coglin powiedział im, co musza˛ zrobi´c, kiedy wraz z Morganem przeprawiali si˛e w´sród nocy i mgły przez T˛eczowe Jezioro, kiedy walczyli z olbrzymem w lasach Anaru, kiedy uciekali przed z˙ arłaczem w górach 237

Wolfsktaag i kiedy pochwyciły go paj˛eczaki oraz dziewczynka b˛edaca ˛ cieniowcem. Bał si˛e, kiedy pojawił si˛e Allanon. Ale jego strach wówczas i potem był niczym w porównaniu z tym, co czuł teraz. Był przera˙zony. Przełknał ˛ s´lin˛e przez niemal zupełnie zaschni˛ete gardło i spróbował siebie przekona´c, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Uczucie to ogarn˛eło go całkiem nagle, jakby było stworzeniem, które czyhało przy zroszonych deszczem ulicach miasta, wysuwajac ˛ swe macki, by go pochwyci´c. Teraz tkwił w u´scisku, który kr˛epował go jak z˙ elazo, i nie było sposobu si˛e uwolni´c. Nie miało sensu mówi´c pozostałym o tym, co si˛e z nim dzieje. W ko´ncu — czy mógł im powiedzie´c co´s, co miałoby ˙ si˛e boi, a nawet jest przera˙zony? Czy sadził, jakiekolwiek znaczenie? Ze ˛ z˙ e z nimi jest inaczej? Podmuch wiatru potrzasn ˛ ał ˛ drzewami i spadła na niego kaskada kropel deszczu. Zlizał wod˛e z warg, rozkoszujac ˛ si˛e jej wilgocia˛ i chłodem. Przed nim majaczyła pot˛ez˙ na posta´c Colla, a z tyłu równie wielka — Morgana. Wokół igrały i ta´nczyły cienie, jeszcze bardziej nadwatlaj ˛ ac ˛ jego topniejac ˛ a˛ odwag˛e. To był bład, ˛ usłyszał swój własny szept gdzie´s w gł˛ebi siebie. Czuł przez skór˛e prawdziwo´sc´ tego stwierdzenia. Miał poczucie własnej s´miertelno´sci, które wcze´sniej było mu obce; le˙zało dotad ˛ zamkni˛ete w jakiej´s zapomnianej przegrodzie jego umysłu, trzymane tam, jak sadził, ˛ poniewa˙z jego widok był tak zatrwa˙zajacy. ˛ Wydawało mu si˛e teraz, z perspektywy czasu, z˙ e traktował wszystko, co wydarzało si˛e wcze´sniej, jako swoista˛ gr˛e. Wiedział, z˙ e to niedorzeczne; ale przynajmniej po cz˛es´ci było to prawda.˛ Przemierzał s´wiat jako samozwa´nczy bohater na modł˛e herosów, o których s´piewał w opowie´sciach, zdecydowany stawi´c czoło rzeczywisto´sci swoich snów, z postanowieniem, z˙ e pozna prawd˛e o sobie. Sadził, ˛ z˙ e panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie u´swiadomił, z˙ e tak nie jest. Obrazy tego, kim był, przemkn˛eły mu przez my´sli w bezładnym nast˛epstwie, s´cigajac ˛ si˛e nawzajem ze zło´sliwym uporem. Zobaczył, z˙ e zataczał si˛e od niepowodzenia do niepowodzenia — zawsze fałszywie mniemajac, ˛ z˙ e podejmowane przeze´n działania sa˛ jako´s u˙zyteczne. Tak naprawd˛e, có˙z osiagn ˛ ał? ˛ Był banita˛ ratujacym ˛ z˙ ycie ucieczka.˛ Jego rodzice byli wi˛ez´ niami we własnym domu. Walker uwa˙zał go za głupca. Wren go porzuciła. Coll i Morgan zostali przy nim tylko dlatego, z˙ e uwa˙zali, i˙z potrzebuje opieki. Padishar Creel brał go za kogo´s, kim nigdy nie mógł by´c. A najgorsze ze wszystkiego było to, z˙ e w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyj˛ecia zadania od nie˙zyjacego ˛ od trzystu lat człowieka pi˛eciu ludzi mogło wkrótce straci´c z˙ ycie. — Uwa˙zaj na siebie — przestrzegł Colla, silac ˛ si˛e na z˙ art, kiedy opuszczali swa˛ kryjówk˛e w magazynie. — Nie chciałbym, z˙ eby´s gdzie´s si˛e potknał ˛ o te twoje stopy, chocia˙z pogoda jest w sam raz dla kaczek. Coll prychnał ˛ przez nos.

238

— Wystarczy, je´sli b˛edziesz dobrze nadstawiał uszu. Nie powinno to stanowi´c problemu dla kogo´s takiego jak ty. Droczyli si˛e z soba,˛ udajac ˛ odwa˙znych. Nikogo to jednak nie zwiodło. Allanonie! wyszeptał imi˛e druida w ciszy swych my´sli jak słowo modlitwy. Czemu mi nie pomo˙zesz? Wiedział jednak, z˙ e duch nie mo˙ze pomóc nikomu. Pomoc mogła przyj´sc´ jedynie od z˙ ywych. Nie było wi˛ecej czasu na my´slenie, zadr˛eczanie si˛e decyzjami, których nie mo˙zna ju˙z było podja´ ˛c, albo biadolenie nad tymi, które si˛e ju˙z podj˛eło. Drzewa rozstapiły ˛ si˛e i ich oczom ukazała si˛e stra˙znica. Para federacyjnych wartowników wypr˛ez˙ yła si˛e na widok nadchodzacego ˛ patrolu. Padishar nie zawahał si˛e ani przez chwil˛e. Podszedł prosto do nich, poinformował ich o celu patrolu, za˙zartował na temat pogody i po paru chwilach brama si˛e otworzyła. Z opuszczonymi głowami i w szczelnie zapi˛etych płaszczach mała gromadka weszła spiesznie do s´rodka. ˙ Zołnierze z nocnej zmiany siedzieli wokół drewnianego stołu, grajac ˛ w karty. Było ich sze´sciu. Ledwie unie´sli głowy, kiedy przybysze przestapili ˛ próg izby. Nigdzie nie było wida´c dowódcy warty. Padishar spojrzał przez rami˛e, skinał ˛ lekko głowa˛ Morganowi, Stasasowi i Druttowi i dał im znak, z˙ eby stan˛eli wokół stołu. Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrzał w gór˛e. — Kim jeste´scie? — zapytał. — Oddziałem porzadkowym ˛ — odparł Padishar. Obszedł stół dookoła, zatrzymujac ˛ si˛e za plecami tamtego, i pochylił si˛e, z˙ eby zajrze´c mu w karty. — Daleko z tym nie zajedziesz, kolego. — Odsu´n si˛e, kapie z ciebie — burknał ˛ tamten. Padishar uderzył go pi˛es´cia˛ w skro´n i z˙ ołnierz zwalił si˛e na podłog˛e. Niemal od razu z nast˛epnym stało si˛e to samo. Wartownicy zerwali si˛e z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w par˛e sekund powalili ich wszystkich. Par i Coll zacz˛eli wyciaga´ ˛ c z plecaków liny i kawałki płótna. — Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwia˙ ˛zcie ich i zakneblujcie — szepnał ˛ Padishar. — Zróbcie to tak, z˙ eby nie mogli uciec. Rozległo si˛e szybkie pukanie do drzwi. Padishar poczekał, a˙z stra˙znicy zostana˛ usuni˛eci, po czym uchylił klapk˛e judasza. — Wszystko w porzadku ˛ — zapewnił wartowników na zewnatrz, ˛ którym si˛e wydawało, z˙ e co´s słyszeli. — Partia dobiega ko´nca; wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e trzeba si˛e bra´c za porzadki. ˛ Zamknał ˛ judasza z uspokajajacym ˛ u´smiechem. Kiedy z˙ ołnierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej, Padishar zamknał ˛ i zaryglował drzwi. Zawahał si˛e, po czym polecił zaryglowa´c równie˙z zamki drzwi wej´sciowych. Nie ma sensu ryzykowa´c, o´swiadczył.

239

Nie moga˛ sobie pozwoli´c na pozostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnował, z˙ eby ich nie niepokojono. Przy´swiecajac ˛ sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemno´sci po kr˛etych schodach na ni˙zsze kondygnacje stra˙znicy, pozostawiajac ˛ za grubymi murami odgłosy deszczu. Wilgo´c przenikała jednak do s´rodka, wionac ˛ takim chłodem, z˙ e Par dr˙zał na całym ciele. Szedł za innymi ot˛epiały, gotów zrobi´c wszystko, co si˛e oka˙ze niezb˛edne, my´slac ˛ jedynie o tym, by si˛e posuwa´c naprzód do chwili, a˙z si˛e stamtad ˛ wydostana.˛ Powtarzał sobie, z˙ e nie ma powodu si˛e ba´c. Wkrótce b˛edzie po wszystkim. Na jednej z ni˙zszych kondygnacji natkn˛eli si˛e na s´piacego ˛ dowódc˛e warty. Był to kto´s nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czekał, kiedy usiłowali si˛e przedosta´c przez mur parowu. Nie spotkał go lepszy los. Obezwładnili go bez trudu i po zwiazaniu ˛ i zakneblowaniu zamkn˛eli w jego pokoju. — Zostawcie lampy — zakomenderował Padishar. Min˛eli komnaty dowódcy warty i doszli do ko´nca korytarza. Tam drog˛e zagrodziły im okute w z˙ elazo drzwi, dwukrotnie wy˙zsze od najwy˙zszego z nich, ko´scistego Drutta. Wystawała z nich masywna gałka przyozdobiona emblematem szperaczy, głowa˛ wilka. Padishar schwycił ja˛ w obydwie r˛ece i przekr˛ecił. Zamek pu´scił i drzwi si˛e rozwarły. Panowała za nimi ciemno´sc´ , z gł˛ebi której bił fetor zgnilizny i rozkładu. — Trzymajcie si˛e teraz blisko mnie — szepnał ˛ Padishar przez rami˛e z gro´znym błyskiem w oczach i pogra˙ ˛zył si˛e w mroku. Coll odwrócił si˛e na chwil˛e, by u´scisna´ ˛c rami˛e Para, po czym ruszył za hersztem banitów. Znajdowali si˛e w lesie pełnym stłoczonych pni drzew, splatanych ˛ zaro´sli, bluszczu i je˙zyn oraz nieprzeniknionej mgły. G˛este, nasiakni˛ ˛ ete deszczem korony drzew w górze niemal zupełnie przesłaniały i tak ju˙z słabe s´wiatło dzienne. W małych kału˙zach wokół przelewało si˛e i bulgotało błoto. Jakie´s stworzenia przemykały zygzakowatym lotem przez t˛e d˙zungl˛e — ptaki albo co´s mniej przyjaznego, nie wiedzieli co. Do ich nozdrzy wdzierały si˛e zapachy — zgnilizny i rozkładu, lecz równie˙z czego´s innego, jeszcze bardziej obrzydliwego. W´sród mroku rozlegały si˛e odgłosy, odległe, niewyra´zne, gro´zne. Dół był studnia˛ niesko´nczonej ciemno´sci. Ka˙zde zako´nczenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszczało do niego, z˙ eby stamtad ˛ uciekał. Padishar dał im znak, by ruszyli za nim. Drutt poszedł jako pierwszy, potem Coll, Morgan i Stasas — szereg przemoczonych deszczem postaci. Szli powoli naprzód; trzymajac ˛ si˛e skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica. Par i Coll nie´sli haki i liny, pozostali gotowa˛ do u˙zycia bro´n. Par zerknał ˛ na chwil˛e przez rami˛e i zobaczył, jak s´wiatło w otwartych drzwiach stra˙znicy

240

znika w´sród mgły. Ujrzał Miecz Leah połyskujacy ˛ blado w r˛eku Morgana. Po jego wypolerowanej klindze spływały krople deszczu. Ziemia pod stopami była rozmokła i mi˛ekka, utrzymywała ich jednak, gdy pogra˙ ˛zali si˛e coraz gł˛ebiej w mroku. Dół sprawiał wra˙zenie olbrzymiej paszczy, otwartej i wyczekujacej, ˛ z której dobywał si˛e zapach ju˙z zjedzonych rzeczy i której tchnieniem była spowijajaca ˛ ich zewszad ˛ mgła. Jakie´s stworzenia wiły si˛e i pełzały w bajorach z zat˛echła˛ woda,˛ ze´slizgiwały si˛e po gnijacych ˛ pniach i przemykały jak z˙ ywe srebro przez zaro´sla. Cisza była ogłuszajaca; ˛ nawet wcze´sniej rozlegajace ˛ si˛e odgłosy milkły, kiedy podchodzili bli˙zej. Był tylko deszcz, powolny i jednostajny, sacz ˛ acy ˛ si˛e przez ciemno´sc´ . Parowi wydawało si˛e, z˙ e ida˛ ju˙z bardzo długo. Minuty rozwlekały si˛e w niesko´nczono´sc´ , a˙z wreszcie przestały mie´c poczatek ˛ i koniec. Zastanawiał si˛e, jak daleko mo˙ze by´c do zburzonego mostu. Z pewno´scia˛ powinni ju˙z tam by´c. Czuł si˛e usidlony w Dole. Z lewej strony miał mur parowu, z prawej drzewa i mgł˛e, nad głowa˛ i wsz˛edzie wokół mrok i deszcz. Czarne płaszcze jego towarzyszy nadawały im wyglad ˛ z˙ ałobników na pogrzebie, grabarzy umarłych. W pewnej chwili Padishar Creel zatrzymał si˛e, nasłuchujac. ˛ Par równie˙z to usłyszał — rodzaj syku dobiegajacy ˛ z gł˛ebi mroku, jakby para wydobywała si˛e przez szczelin˛e. Pozostali wyciagali ˛ szyje i rozgladali ˛ si˛e na pró˙zno wokół. Syczenie ustało i cisza znowu wypełniła si˛e odgłosem ich oddechów i deszczu. Szeroki miecz Padishara zal´snił, kiedy znowu dał im znak, by ruszali naprzód. Tym razem poprowadził ich szybciej, jakby wyczuwał, z˙ e co´s jest nie w porzad˛ ku i tempo marszu musi przewa˙zy´c nad wzgl˛edami ostro˙zno´sci. Mijali dziesiatki ˛ pot˛ez˙ nych, l´sniacych ˛ od deszczu pni drzew, milczacych ˛ stra˙zników w´sród mroku. ´ Swiatło gwałtownie słabło, zmieniajac ˛ barw˛e z szarej na kobaltowa.˛ Par wyczuł nagle, z˙ e co´s ich obserwuje. Włosy zje˙zyły mu si˛e na karku od intensywno´sci tego doznania i po´spiesznie rozejrzał si˛e wokół. Nic nie poruszało si˛e w´sród mgły i niczego nie było wida´c. — Co to jest? — zapytał go szeptem Morgan, lecz mógł jedynie potrzasn ˛ a´ ˛c głowa.˛ W tym samym momencie ukazały im si˛e kamienne bloki zburzonego mostu Sendica. Pot˛ez˙ ne i niekształtne, sterczały jak ogromne z˛eby z le´snej g˛estwiny. Padishar ruszył szybko naprzód, a pozostali poda˙ ˛zyli za nim. Oddalili si˛e od muru parowu i weszli gł˛ebiej mi˛edzy drzewa. Dół zdawał si˛e ich pochłania´c w swej mgle i mroku. Fragmenty mostu le˙zały rozrzucone w´sród kamiennego gruzu pod le´snym okryciem, poro´sni˛ete mchem i obtłuczone, upiorne w gasnacym ˛ s´wietle. Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. Stare legendy mówiły, z˙ e Miecz Shannary został osadzony ostrzem w dół w bloku czerwonego marmuru i umieszczony w krypcie pod osłona˛ mostu Sendica. Musiał by´c tutaj, gdzie´s blisko. 241

Zawahał si˛e. Miecz był osadzony w czerwonym marmurze; czy b˛edzie w stanie go wydoby´c? Czy w ogóle zdoła wej´sc´ do krypty? Jego oczy starały si˛e przenikna´ ˛c mgł˛e. A je´sli jest pogrzebany pod gruzami mostu? W jaki sposób do niego wówczas dotrze? Tyle pyta´n bez odpowiedzi, pomy´slał w nagłym przypływie desperacji. Czemu wcze´sniej ich sobie nie zadał? Czemu nie rozwa˙zył takich mo˙zliwo´sci? We mgle i ciemno´sci majaczyły niewyra´znie skały urwiska. Widział zachodni załom walacego ˛ si˛e pałacu królów Callahornu, mroczny cie´n w rozst˛epie mi˛edzy drzewami. Poczuł ucisk w gardle. Dotarli niemal do muru po drugiej stronie parowu. Nie było ju˙z prawie miejsc, gdzie jeszcze mogliby szuka´c. Nie odejd˛e stad ˛ bez Miecza, poprzysiagł ˛ sobie w duchu. Niezale˙znie od tego, jaka˛ cen˛e przyjdzie mi za to zapłaci´c, nie odejd˛e! Jakby dla przypiecz˛etowania tej przysi˛egi zapłonał ˛ w nim ogie´n niezłomnego prze´swiadczenia. Syczenie rozległo si˛e znowu, tym razem bli˙zej. Zdawało si˛e dobiega´c z kilku miejsc. Padishar zwolnił i przystanał, ˛ obracajac ˛ si˛e ostro˙znie. Z Druttem i Stasasem u boku postapił ˛ kilka kroków naprzód, stwarzajac ˛ rodzaj osłony dla Ohmsfordów i Morgana, po czym zaczał ˛ posuwa´c si˛e wolno skrajem rumowiska. Syk stał si˛e gło´sniejszy, bardziej wyra´zny. Nie był to ju˙z syk. Był to oddech. Oczy Para goraczkowo ˛ przeszukiwały mrok. Co´s skradało si˛e po nich, to samo, co wcze´sniej po˙zarło Cib˛e Blue i wszystkich innych przed nim, którzy zeszli do Dołu i nigdy z niego nie wrócili. Jego pewno´sc´ , z˙ e tak wła´snie jest, była przeraz˙ ajaca. ˛ A jednak nie szukał wzrokiem skradajacej ˛ si˛e za nimi istoty. Szukał krypty, w której spoczywał Miecz Shannary. Rozpaczliwie chciał ja˛ teraz znale´zc´ . Nagle ujrzał ja˛ w my´slach, tak wyra´znie, jakby była obrazem namalowanym specjalnie dla niego i wystawionym do ogladania. ˛ Niepewnie zaczał ˛ jej szuka´c po omacku, najpierw w swoich my´slach, a potem poza nimi, we mgle i mroku. Zacz˛eło si˛e z nim dzia´c co´s dziwnego. Uczuł w swoim wn˛etrzu ucisk, który zdawał si˛e mie´c z´ ródło w magii pie´sni. Co´s ciagn˛ ˛ eło i szarpało za p˛eta, których nie widział ani nie rozumiał. Czuł, jak narasta w nim napi˛ecie, jakiego nie do´swiadczał nigdy przedtem. Coll zobaczył jego twarz i zbladł. — Par? — szepnał ˛ z niepokojem i potrzasn ˛ ał ˛ nim. Wsz˛edzie wokół nich we mgle ukazywały si˛e czerwone punkciki s´wiatła, płonace ˛ w wilgotnym powietrzu jak male´nkie ogniska. Przemieszczały si˛e i mrugały, przysuwajac ˛ si˛e coraz bli˙zej. Pojawiały si˛e twarze, których nie mo˙zna ju˙z było nazwa´c ludzkimi, o gnijacym ˛ i na wpół wy˙zartym ciele, zniekształconych i odraz˙ ajacych ˛ rysach. Powłóczac ˛ nogami, z nocy wyłaniały si˛e ciała, niektóre pot˛ez˙ ne, inne pokurczone, a wszystkie niewiarygodnie zdeformowane. Sprawiały wra˙zenie, jakby rozciagano ˛ je i wykr˛ecano, z˙ eby zobaczy´c, co mo˙zna z nich zrobi´c. Wi˛ekszo´sc´ chodziła zgi˛eta w pół; niektóre pełzały na czworakach.

242

W kilka sekund okra˙ ˛zyły mała˛ gromadk˛e. Były stworzeniami z jakiego´s ohydnego koszmaru, upiorami z sennej mary, które zawitały w s´wiecie jawy. Cienie, niematerialne widma wydobywały si˛e z ich ciał i przenikały do nich znowu, przez usta i oczy, pory skóry i korzonki włosów. Cieniowce! Ci´snienie we wn˛etrzu Para stało si˛e nie do zniesienia. Czuł bolesny ucisk w z˙ oładku. ˛ Patrzył, jak o˙zywaja˛ wizje z jego snów, mroczny s´wiat podobnych do zwierzat ˛ istot ludzkich i ich panów — cieniowców. Było to spełnienie przepowiedni Allanona. Ci´snienie przedarło si˛e na zewnatrz. ˛ Wrzasnał ˛ i ostro´sc´ jego okrzyku zmroziła jego towarzyszy. D´zwi˛ek przybrał kształt, stajac ˛ si˛e słowami. Par s´piewał i pie´sn´ rozdarła powietrze jak płomie´n, magia roz´swietliła ciemno´sc´ . Cieniowce odskoczyły do tyłu. Ich twarze wygladały ˛ straszliwie w niespodziewanym blasku, rany i skaleczenia na ich ciele ukazywały si˛e jako l´sniace ˛ szkarłatne pr˛egi. Par zdr˛etwiał, ogarni˛ety siła,˛ jakiej nigdy nie podejrzewał w pie´sni. Miał s´wiadomo´sc´ pewnej wizji w swoim umy´sle — wizji Miecza Shannary. ´ Swiatło magii, z poczatku ˛ b˛edace ˛ jedynie iluzja,˛ nagle stało si˛e rzeczywiste. Rozja´sniło si˛e, przeszywajac ˛ ciemno´sc´ w dziwnie znajomy Parowi sposób, rozbłyskujac ˛ coraz intensywniejszym blaskiem, w miar˛e jak pogra˙ ˛zało si˛e coraz gł˛ebiej w mroku. Wiło si˛e i wykr˛ecało jak pochwycone i próbujace ˛ uciec zwierz˛e, przelatujac ˛ obok kamiennego rumowiska, przeskakujac ˛ ponad kadłubami powalonych drzew, przepalajac ˛ tunel przez splatane ˛ zaro´sla do miejsca, gdzie w´sród g˛estwy pnaczy ˛ i trawy wznosiła si˛e pojedyncza kamienna komnata, niespełna sto metrów od miejsca, gdzie stał. Poczuł, jak wzbiera w nim fala rado´sci. Tam! Słowo to zasyczało w białej ciszy jego my´sli, osłoni˛etej grubym kokonem ´ przed magia˛ i chaosem. Ujrzał zwietrzały, czarny kamie´n. Swiatło jego magii wnikało w jego porowata˛ powierzchni˛e, przeszukujac ˛ jego rysy i szczeliny, rozpoznajac ˛ wyryte w nim ozdobnym pismem słowa: Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno´sci tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie i do wojen niech˛ec´ , i zgody pragnienie, by po wsze. . . Jego moc wyczerpała si˛e nagle, zanim zdołał doczyta´c do ko´nca, magia raz jeszcze rozbłysła jasno i zgasła, znikajac ˛ równie szybko jak si˛e pojawiła. Zatoczył si˛e do tyłu z okrzykiem i Coll pochwycił go w ramiona. Par go nie słyszał. Nie

243

słyszał niczego poza dziwnym dzwonieniem — pogłosem pie´sni, pozostało´scia˛ magii, której jak teraz sobie uzmysłowił, nawet nie zaczał ˛ jeszcze rozumie´c. Lecz w jego my´slach utrzymywała si˛e wizja, migotliwy obraz centrum jego s´wiadomo´sci — słabe odbicie tego, co przed chwila˛ magia ukazała we mgle i mroku. Zniszczona kamienna krypta. Znajome słowa zapisane ozdobnym pismem. Miecz Shannary. Potem dzwonienie ustało, wizja znikn˛eła i znowu znajdował si˛e w Dole, pogra˙ ˛zony w słabo´sci. Cieniowce podchodziły bli˙zej, nadchodziły ze wszystkich stron, chcac ˛ zepchna´ ˛c ich pod ruiny mostu. Padishar, wysoki i gro´zny, zrobił krok do przodu, by stawi´c czoło najbli˙zszemu, ogromnemu, nied´zwiedziowatemu stworowi ze szponami zamiast dłoni. Bestia próbowała go pochwyci´c i Padishar uderzył ja˛ mieczem — raz, drugi i trzeci — a ciosy nast˛epowały tak szybko po sobie, z˙ e Par ledwie był w stanie je zliczy´c. Stwór odchylił si˛e bezwładnie do tyłu ze zwisajacymi ˛ ramionami, lecz nie upadł, zdawało si˛e, z˙ e nie wie, co si˛e z nim dzieje. Jego oczy spogladały ˛ nieruchomo, a twarz była wykrzywiona cierpieniem. Par patrzył na cieniowca przez zamglone oczy. Członki potwora łaczyły ˛ si˛e na nowo w ten sam sposób, co członki olbrzyma, z którym walczyli w Anarze. — Padisharze, Miecz. . . — zaczał ˛ mówi´c, lecz herszt banitów ju˙z do nich krzyczał, polecajac ˛ im wycofa´c si˛e ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszli, wzdłu˙z kamiennego rumowiska. — Nie! — Par wrzasnał ˛ z rozpacza.˛ Nie potrafił wyrazi´c słowami przepełniajacej ˛ go pewno´sci. Musza˛ dotrze´c do Miecza! Rzucił si˛e naprzód, usiłujac ˛ si˛e wyrwa´c bratu, lecz ten trzymał go mocno, ciagn ˛ ac ˛ go za pozostałymi. Cieniowce natarły na nich niezdarnym wypadem. Stasas przewrócił si˛e i został odłaczony ˛ od towarzyszy. Stwory rozszarpywały jego gardło, po czym co´s ciemnego w´slizn˛eło si˛e do jego ciała, kiedy z˙ ył jeszcze i rozpaczliwie usiłował pochwyci´c powietrze. Owo co´s poderwało go na nogi i obróciło dookoła, tak z˙ e stanał ˛ zwrócony twarza,˛ do nich, stajac ˛ si˛e jeszcze jednym napastnikiem. Gromadka cofn˛eła si˛e, wymachujac ˛ mieczami. Pojawił si˛e Ciba Blue, a raczej to, co z niego pozostało. Z nadludzka˛ siła˛ powstrzymał miecz Drutta, schwycił go za ramiona i oplótł si˛e wokół swego dawnego towarzysza jak pijawka. Banita zawył z bólu, kiedy najpierw jedno, a potem drugie rami˛e zostało oderwane od jego tułowia. Na koniec to samo stało si˛e z jego głowa.˛ Pozostał z tyłu ze szczatkami ˛ Ciby Blue, wcia˙ ˛z przyssanymi chciwie do jego ciała. Padishar znalazł si˛e teraz sam, okra˙ ˛zony ze wszystkich stron. Jedynie swej szybko´sci i sile zawdzi˛eczał, z˙ e jeszcze z˙ ył. Pozorował wypady i zadawał ciosy pałaszem, wymykajac ˛ si˛e usiłujacym ˛ go schwyta´c palcom i wywijajac ˛ si˛e z opresji. Jednak˙ze w obliczu olbrzymiej przewagi przeciwnika wkrótce zaczał ˛ ust˛epowa´c pola. Uratował go w ko´ncu Morgan Leah. Porzucajac ˛ na chwil˛e swa˛ rol˛e obro´ncy Ohmsfordów, góral rzucił si˛e na pomoc hersztowi banitów. Z rozwianymi rudy244

mi włosami skoczył w sam s´rodek cieniowców. Miecz Leah opadał szerokim łukiem, zajmujac ˛ si˛e ogniem przy ka˙zdym uderzeniu. Magia przepływała wartkim strumieniem przez ostrze i przeskakiwała na mroczne stworzenia, spalajac ˛ je na popiół. Najpierw padły dwa z nich, potem trzecie i nast˛epne. Padishar walczył nieust˛epliwie u jego boku i wspólnie zacz˛eli wyrabywa´ ˛ c drog˛e mi˛edzy cielskami potworów, krzyczac ˛ przera´zliwie do Para i Colla, by szli za nimi. Ohmsfordowie, potykajac ˛ si˛e, ruszyli naprzód i wymkn˛eli si˛e szponom cieniowców, które zaszły ich od tyłu. Par stracił wszelka˛ nadziej˛e na dotarcie do Miecza. Dwóch spo´sród nich ju˙z nie z˙ yło; wiedział, z˙ e pozostali równie˙z zostana˛ zabici, je´sli natychmiast si˛e stad ˛ nie wydostana.˛ Chwiejnym krokiem poda˙ ˛zali z powrotem ku murowi zagł˛ebienia, odpierajac ˛ po drodze ataki cieniowców. Magia Miecza Leah utrzymywała stworzenia na dystans. Zdawało si˛e, z˙ e sa˛ wsz˛edzie, jakby Dół był gniazdem, w którym si˛e pieniły. Podobnie jak le´sna kobieta i olbrzym, wydawały si˛e odporne na wszelkie obraz˙ enia zadane im konwencjonalna˛ bronia.˛ Jedynie Morgan był w stanie stawi´c im czoło; posiadał magi˛e, której nie potrafiły si˛e oprze´c. Odwrót był straszliwie powolny, Morgan odczuwał coraz wi˛eksze zm˛eczenie, a w miar˛e jak wyczerpywały si˛e jego siły, słabła równie˙z moc Miecza. Biegli, kiedy to było mo˙zliwe, lecz coraz cz˛es´ciej cieniowce zagradzały im drog˛e. Par na pró˙zno próbował przywoła´c magi˛e pie´sni; po prostu nie chciała przyby´c. Starał si˛e nie my´sle´c o tym, co to oznacza, wcia˙ ˛z usiłujac ˛ zrozumie´c, co si˛e stało, poja´ ˛c, w jaki sposób magia zdołała si˛e wyzwoli´c. Nawet podczas walki jego umysł zmagał si˛e z tym wspomnieniem. Jak mógł tak zupełnie straci´c kontrol˛e? Jak magia zdołała uzbroi´c go w to dziwne s´wiatło, co´s prawdziwego, a nie zwykła˛ iluzj˛e? Czy te˙z jego wola to sprawiła? Co takiego si˛e z nim stało? Dotarli wreszcie do muru i oparli si˛e o niego, zm˛eczeni. Z parku górze dobiegały okrzyki i widoczny był blask pochodni. Ich bitwa z cieniowcami zaalarmowała stra˙ze federacji. Wkrótce stra˙znica miała si˛e znale´zc´ pod obl˛ez˙ eniem. — Haki! — wysapał Padishar. Par zgubił swój, lecz hak Colla wcia˙ ˛z był przewieszony przez jego rami˛e. Ohmsford cofnał ˛ si˛e o krok, rozwinał ˛ sznur i cisnał ˛ ci˛ez˙ kie z˙ elastwo w gór˛e. Hak zniknał ˛ z oczu i zaczepił si˛e. Coll wypróbował go wieszajac ˛ si˛e na nim całym ci˛ez˙ arem. Trzymało. Padishar przycisnał ˛ Para do muru. Ich oczy spotkały si˛e. Las Dołu za jego plecami przez chwil˛e wydawał si˛e pusty. — Wła´z — zakomenderował szorstko. Ci˛ez˙ ko dyszał. Równie˙z Colla przyciagn ˛ ał ˛ ku sobie. — Obydwaj. Wła´zcie, a˙z znajdziecie si˛e bezpiecznie na górze. Potem uciekajcie do parku. Damson was tam odnajdzie i zaprowadzi z powrotem na Wyst˛ep. — Damson — powtórzył głucho Par.

245

— Zapomnij o swoich podejrzeniach i o moich tak˙ze — szepnał ˛ szorstko banita. W jego zimnych oczach pojawił si˛e smutny blask. — Ufaj jej, chłopcze, jest moja˛ lepsza˛ cz˛es´cia! ˛ Cieniowce raz jeszcze wyłoniły si˛e z mroku. Ich oddechy rozbrzmiewały w nocnym powietrzu jak powolne syczenie. Morgan odstapił ˛ ju˙z od muru, by stawi´c im czoło. — Uciekaj stad, ˛ Par — krzyknał ˛ przez rami˛e. — Wła´z! — warknał ˛ Padishar Creel. — Teraz! — Ale wy. . . — zaczał ˛ Par. — Do kro´cset! — wybuchnał ˛ tamten. — Zostan˛e z góralem, z˙ eby umo˙zliwi´c wam ucieczk˛e! Nie marnuj takiej okazji! — Mocno chwycił Para za ramiona. — Cokolwiek miałoby si˛e sta´c z reszta˛ z nas, ty musisz z˙ y´c! Magia Shannary zwyci˛ez˙ y kiedy´s w tej walce i to ty b˛edziesz musiał si˛e nia˛ posłu˙zy´c! Id´z ju˙z! Coll przejał ˛ wówczas inicjatyw˛e, na wpół wpychajac, ˛ na wpół d´zwigajac ˛ brata na lin˛e. Była pokryta w˛ezłami i Ohmsford z łatwo´scia˛ si˛e jej uczepił. Zaczał ˛ wchodzi´c z oczami pełnymi łez zawodu. Coll poda˙ ˛zył za nim, ponaglajac ˛ go; jego szeroka twarz była napi˛eta pod warstwa˛ potu. Par zatrzymał si˛e tylko raz, z˙ eby spojrze´c w dół. Cieniowce otoczyły Padishara Creela i Morgana Leah, stojacych ˛ w pozycji obronnej pod murem parowu. Zbyt wiele cieniowców. Odwrócił wzrok. Zagryzajac ˛ wargi z bezsilnej w´sciekło´sci, ruszył dalej w gór˛e po linie. Morgan Leah nie odwrócił si˛e, kiedy ustało szuranie butów o mur; jego wzrok pozostał utkwiony w otaczajacych ˛ ich cieniowcach. Czuł obecno´sc´ Padishara, stojacego ˛ u jego lewego boku. Monstra nie podchodziły ju˙z do nich; trzymały si˛e ostro˙znie na skraju g˛estej zasłony mgły, zachowujac ˛ bezpieczna˛ odległo´sc´ . Dos´wiadczyły na własnej skórze, czego jest w stanie dokona´c bro´n Morgana, i stały si˛e bardzo czujne. Bezrozumne istoty! pomy´slał góral z gorycza.˛ Mogłem si˛e chyba spodziewa´c, z˙ e doczekam lepszego ko´nca! Zamarkował wypad w stron˛e najbli˙zszego z nich i wszystkie si˛e cofn˛eły. Zm˛eczenie cia˙ ˛zyło Morganowi jak ła´ncuchy. Wiedział, z˙ e jest to wynikiem oddziaływania magii. Cała jej moc przepływała przez niego, rodzaj wewn˛etrznego ognia dobywajacego ˛ si˛e z Miecza. Z poczatku ˛ towarzyszyło temu radosne o˙zywienie, lecz po jakim´s czasie pozostawał jedynie morderczy wysiłek. A było co´s jeszcze. Istniało jakie´s podst˛epne powiazanie ˛ magii z jego ciałem, sprawiajace, ˛ z˙ e pragnał ˛ jej w sposób, którego nie potrafił sobie wytłumaczy´c, tak jakby zrezygnowanie z niej teraz, nawet po to tylko, z˙ eby odpocza´ ˛c, mogło go pozbawi´c cz˛es´ci jego samego. Nagle przestraszył si˛e, z˙ e mo˙ze nie b˛edzie mógł si˛e od niej uwolni´c do czasu, a˙z stanie si˛e zbyt słaby, aby móc postapi´ ˛ c inaczej. 246

Albo zbyt martwy. Nie słyszał ju˙z Ohmsfordów wchodzacych ˛ po linie. W Dole znowu panowała zupełna cisza, je´sli nie liczy´c syczenia cieniowców. Padishar nachylił si˛e do niego. — Ruszaj, góralu! — szepnał ˛ chrapliwie. Zacz˛eli si˛e przesuwa´c wzdłu˙z muru parowu, najpierw powoli, a potem, kiedy stwory od razu si˛e na nich nie rzuciły, coraz szybciej. Wkrótce biegli, a wła´sciwie po´spiesznie ku´stykali naprzód, gdy˙z na nic wi˛ecej nie mieli ju˙z siły. Wokół nich wirowała mgła, wysuwajac ˛ w noc swe szare macki. Drzewa majaczyły za zasłona˛ padajacego ˛ deszczu i zdawały si˛e porusza´c. Morgan czuł, jak osuwa si˛e w s´wiat pozbawionego czucia półsnu, znoszacego ˛ czas i przestrze´n. Jeszcze dwukrotnie cieniowce przypu´sciły na nich krótki atak, kiedy uciekali, i dwukrotnie zostały odepchni˛ete przez magi˛e Miecza Leah. Groteskowe cielska przybli˙zały si˛e jak głazy toczace ˛ si˛e wolno po górskim zboczu i pod dotkni˛eciem miecza obracały si˛e w popiół. W´sród nocy rozbłyskiwał ogie´n, szybki i niezawodny, i Morgan czuł, jak przy ka˙zdym jego wybuchu ubywa czastka ˛ jego samego. Zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, czy w jaki´s dziwny sposób nie zabija samego siebie. W górze, gdzie park rozciagał ˛ si˛e ukryty za murem zagł˛ebienia, okrzyki stawały si˛e coraz gło´sniejsze, łudzac ˛ ich zwodnicza˛ obietnica˛ ratunku. Morgan wiedział, z˙ e nie maja˛ tam przyjaciół. Potknał ˛ si˛e i musiał zmobilizowa´c wszystkie siły, z˙ eby wyrówna´c krok. A potem, w ko´ncu, ich oczom ukazała si˛e stra˙znica, mroczna, pos˛epna wie˙za, wynurzajaca ˛ si˛e spo´sród drzew i mgły. Morgan miał niejasne uczucie, z˙ e co´s jest nie tak. — Biegnij do drzwi! — goraczkowo ˛ krzyknał ˛ Padishar Creel, popychajac ˛ go tak mocno, z˙ e niemal si˛e przewrócił. Obaj rzucili si˛e w stron˛e drzwi — a raczej miejsca, gdzie powinny si˛e one znajdowa´c, bo w niewytłumaczalny sposób znikn˛eły. Ani troch˛e s´wiatła nie saczyło ˛ si˛e przez szpar˛e, która˛ pozostawili; kamienny mur wydawał si˛e czarny i jednolity. Morgan poczuł wzbierajac ˛ a˛ w nim fal˛e strachu i niedowierzania. Kto´s — albo co´s — odci˛eło im odwrót! Majac ˛ Padishara o krok za plecami, podbiegł do s´ciany stra˙znicy i ujrzał pot˛ez˙ ne wrota, przez które weszli do Dołu. Teraz były zamkni˛ete i zaryglowane, broniac ˛ im dost˛epu. Przypadli do nich w desperacji, lecz były solidnie zabezpieczone. Palce Morgana obmacywały ich kraw˛edzie, próbujac ˛ je podwa˙zy´c i ku jego przera˙zeniu, natrafiajac ˛ wsz˛edzie na małe znaki, których jakim´s sposobem przedtem nie zauwa˙zyli, magiczne runy, jarzace ˛ si˛e słabo we mgle i uniemo˙zliwiajace ˛ im ucieczk˛e o wiele bardziej niezawodnie ni˙z jakikolwiek zamek czy klucz. Słyszał, jak cieniowce gromadza˛ si˛e za jego plecami. Zatoczył si˛e do tyłu, wprawiajac ˛ je w popłoch i zmuszajac ˛ do cofni˛ecia si˛e. Padishar tłukł czym´s w nie-

247

widoczny zamek, nie pojmujac ˛ jeszcze, z˙ e to magia, a nie z˙ elastwo zagradza im drog˛e. Morgan odwrócił si˛e z powrotem w stron˛e drzwi, z furia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na twarzy. — Odsu´n si˛e, Padisharze! — krzyknał. ˛ Podszedł do drzwi, jakby były jednym z cieniowców, z podniesionym Mieczem Leah, którego klinga połyskiwała srebrzy´scie w mroku. Miecz opadł jak młot — raz, drugi, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Runy wyrze´zbione w z˙ elaznej powierzchni drzwi jarzyły si˛e złowieszczym ciemnozielonym blaskiem. Przy ka˙zdym uderzeniu sypały si˛e iskry i dobywały j˛ezyki płomieni krzyczace ˛ w prote´scie. Morgan wył jak oszalały, a magiczna moc miecza gwałtownie pozbawiała go resztek sił. Nagle wszystko wybuchło białym ogniem i Morgana pochłonał ˛ mrok. *

*

*

Par wyd´zwignał ˛ si˛e z gł˛ebokiej ciemno´sci Dołu na kraw˛ed´z muru i przelazł przez szpikulce na jego szczycie. Na ramionach i nogach piekły go zadrapania i rany. Oczy zalewał mu pot i z trudem chwytał oddech. Przez chwil˛e noc wokół wydawała mu si˛e nieprzenikniona˛ maska˛ poznaczona˛ poruszajacymi ˛ si˛e plamkami blasku. Uzmysłowił sobie, z˙ e to pochodnie skupione wokół wej´scia do stra˙znicy. Rozlegały si˛e okrzyki oraz odgłosy uderze´n czym´s ci˛ez˙ kim o drewno. Wartownicy i by´c mo˙ze kto´s jeszcze, wezwany na pomoc, próbowali wywa˙zy´c zaryglowane drzwi. Za jego plecami Coll przelazł przez mur i st˛ekajac ˛ z wysiłku, opadł ci˛ez˙ ko na chłodna,˛ rozmokła˛ ziemi˛e. Deszcz zmoczył jego ciemne włosy w miejscu, gdzie kaptur płaszcza zsunał ˛ mu si˛e z głowy, a w jego oczach połyskiwało co´s, czego Par nie potrafił odczyta´c. — Mo˙zesz chodzi´c? — zapytał szeptem jego brat. Par skinał ˛ głowa,˛ nie wiedzac, ˛ czy tak jest naprawd˛e. Powoli podnie´sli si˛e na nogi, z obolałymi mi˛es´niami i ci˛ez˙ kim oddechem. Potykajac ˛ si˛e, przeszli od muru w cie´n drzew i zatrzymali si˛e w mroku; odczekali chwil˛e, by sprawdzi´c, czy zostali zauwa˙zeni, i wsłuchiwali si˛e w zgiełk panujacy ˛ wokół stra˙znicy. Coll pochylił głow˛e w stron˛e brata. — Musimy stad ˛ ucieka´c. — Oczy Para uniosły si˛e oskar˙zajace. ˛ — Wiem! Ale nie mo˙zemy ju˙z im pomóc. Przynajmniej teraz. Sami musimy si˛e uratowa´c. — Bezradnie pokr˛ecił głowa.˛ — Prosz˛e! Par u´scisnał ˛ go krótko i skinał ˛ głowa˛ wtulona˛ w jego rami˛e, po czym ruszyli naprzód. Posuwali si˛e wolno, trzymajac ˛ si˛e ciagle ˛ w cieniu, z dala od s´cie˙zek wio248

dacych ˛ do stra˙znicy. Nawet nie zauwa˙zyli, kiedy przestało pada´c. Nagłe podmuchy wiatru stracały ˛ z wielkich drzew kaskady nagromadzonych w ich koronach kropel deszczu. My´sli Para kra˙ ˛zyły wokół wspomnienia o tym, co im si˛e przydarzyło, szeptały mu znowu ostrze˙zenie, którego udzieliły mu wcze´sniej, dra˙zniac ˛ go swoim samozadowoleniem i pusta˛ wesoło´scia.˛ Czemu nie usłuchałe´s? szeptały. Czemu byłe´s taki uparty? W ciemno´sci z przodu płon˛eły s´wiatła alei Tyrsijskiej i wkrótce dotarli do jej skraju. Zgromadzili si˛e tam ludzie, ciemne postacie w´sród nocy, pozbawione twarzy cienie, niemi s´wiadkowie panujacego ˛ nieopodal chaosu. Wi˛ekszo´sc´ z nich znajdowała si˛e dalej, w pobli˙zu wej´scia do parku, i nie widziała dwóch obszarpanych postaci, które si˛e nagle pojawiły. Ci, co je zobaczyli, szybko odwrócili wzrok, rozpoznawszy mundury federacji. — Dokad ˛ teraz idziemy! — zapytał szeptem Par, opierajac ˛ si˛e na ramieniu brata. Ledwie trzymał si˛e na nogach. Coll bez słowa potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i pociagn ˛ ał ˛ go w stron˛e ulicy, dalej od s´wiateł. Ledwie wyszli na bruk, z cienia, jakie´s pi˛etna´scie metrów z przodu, wyłoniła si˛e zwinna posta´c i ruszyła w ich stron˛e. Damson, pomy´slał Par. Szepnał ˛ jej imi˛e do brata i wyczekujaco ˛ zwolnili, kiedy do nich podchodziła. — Nie zatrzymujcie si˛e — rzekła spokojnie, zarzucajac ˛ sobie wolne rami˛e Para na plecy, z˙ eby pomóc Collowi go podtrzymywa´c. — Gdzie sa˛ pozostali? Par spojrzał jej w oczy. Wolno pokr˛ecił głowa˛ i ujrzał wyraz bólu, który przemknał ˛ po jej twarzy. Za ich plecami, w gł˛ebi parku, nastapił ˛ nagły wybuch. Ogie´n wzniósł si˛e wysoko w noc. Z piersi ludzi zgromadzonych na ulicach wyrwał si˛e zbiorowy okrzyk przera˙zenia. Cisza, która potem nastapiła, ˛ była ogłuszajaca. ˛ — Nie ogladajcie ˛ si˛e — szepn˛eła Damson przez zaci´sni˛ete usta. Bracia nie potrzebowali tego robi´c. *

*

*

Morgan Leah le˙zał na spalonej ziemi Dołu. Z jego ubrania unosiła si˛e para, a jego usta i nozdrza wypełniał kwa´sny odór dymu. Jakim´s sposobem z˙ ył, cho´c miał wra˙zenie, z˙ e jego z˙ ycie wisi na włosku. Co´s było z nim straszliwie nie tak. Czuł si˛e połamany, jakby wszystko i w jego ciele zostało pogruchotane na drobne kawałki i pozostała jedynie pusta powłoka. Odczuwał ból, lecz nie fizyczny. Był on o wiele gorszy — rodzaj emocjonalnej udr˛eki, która pustoszyła nie tylko jego ciało, ale i dusz˛e. — Góralu! Szorstki głos Padishara przebił si˛e przez pokłady bólu i sprawił, z˙ e otworzył oczy. O par˛e cali od jego głowy po ziemi pełzały płomienie. 249

— Wstawaj, szybko! — Padishar go ciagn ˛ ał, ˛ usiłował go podnie´sc´ na nogi i Morgan usłyszał swój własny krzyk. Rozmyte morze drzew i skalnych bloków falowało w´sród mgły i ciemno´sci, a˙z wreszcie znieruchomiało i przybrało kształt. Wtedy zobaczył. Wcia˙ ˛z s´ciskał w dłoni r˛ekoje´sc´ Miecza Leah, lecz jego ostrze było strzaskane. Pozostał jedynie poszczerbiony, sczerniały kikut. Morgan zaczał ˛ si˛e trza´ ˛sc´ . Nie mógł si˛e opanowa´c. — Co ja zrobiłem? — wyszeptał. — Uratowałe´s nam z˙ ycie, przyjacielu! — wykrzyknał ˛ Padishar, ciagn ˛ ac ˛ go ´ naprzód. — Oto, co zrobiłe´s! — Swiatło wlewało si˛e przez pot˛ez˙ na˛ dziur˛e w murze stra˙znicy. Drzwi, które dokładnie zasklepiono, z˙ eby uniemo˙zliwi´c im powrót, znikn˛eły. Padishar mówił z trudem. — Twój miecz to sprawił. Twoja magia. Starła te drzwi na proch! To daje nam szans˛e, je´sli si˛e po´spieszymy. Teraz szybko! Oprzyj si˛e na mnie. Jeszcze minuta albo dwie. . . Padishar przepchnał ˛ go przez otwór w murze. Do s´wiadomo´sci Morgana docierał niejasno obraz korytarza, którym przechodzili, schodów, po których pi˛eli si˛e w gór˛e. Ból wcia˙ ˛z szarpał jego ciało i nie sposób go było zrozumie´c, kiedy próbował mówi´c. Nie mógł oderwa´c wzroku od złamanego or˛ez˙ a. Jego Miecz — jego magia — on sam. Nie potrafił ich od siebie oddzieli´c. Do jego my´sli przedarły si˛e okrzyki i ci˛ez˙ ki tupot stóp, sprawiajac, ˛ z˙ e si˛e wzdrygnał. ˛ — Teraz spokojnie — ostrzegł go Padishar. Jego głos brzmiał w uszach Morgana jak odległe bzyczenie. Dotarli do wartowni pełnej broni i poprzewracanych sprz˛etów. Rozlegało si˛e zapami˛etałe walenie w drzwi wej´sciowe. Ich z˙ elazne okucie było powyginane i powgniatane. — Połó˙z si˛e tutaj — polecił mu Padishar, układajac ˛ go przy s´cianie. — Nic nie mów, kiedy wejda,˛ po prostu si˛e nie ruszaj. Je´sli si˛e uda, wezma˛ nas za ofiary tego, co si˛e tutaj stało. Daj mi to. — Pochylił si˛e i wyjał ˛ złamany Miecz Leah ze zdr˛etwiałych palców Morgana. — Tymczasem trzeba go wło˙zy´c z powrotem do pochwy, mój chłopcze. Pó´zniej zajmiemy si˛e jego naprawa.˛ Wsunał ˛ bro´n na miejsce, poklepał Morgana po policzku i poszedł otworzy´c drzwi. Do wartowni wdarli si˛e z krzykiem ubrani na czarno z˙ ołnierze federacji, wypełniajac ˛ pomieszczenie potwornym zgiełkiem. Przebrany Padishar Creel krzyczał co´s w odpowiedzi, kierujac ˛ ich na schody, do izby sypialnej, to w t˛e stron˛e, to w tamta.˛ Panowało ogromne zamieszanie. Morgan obserwował to wszystko, nie całkiem rozumiejac, ˛ co si˛e dzieje, a nawet niespecjalnie si˛e tym przejmujac. ˛ Nad oboj˛etno´scia,˛ która˛ odczuwał, przewa˙zało jedynie poczucie straty. Wydawało mu si˛e, jakby jego z˙ ycie nie miało ju˙z sensu ani celu, jakby wszelka racja jego istnienia została złamana równie nagle i doszcz˛etnie jak ostrze Miecza Leah. Koniec z magia,˛ powtarzał sobie w my´slach. Straciłem ja.˛ Straciłem wszystko. 250

Potem wrócił Padishar, znowu d´zwignał ˛ go na nogi i poprowadził przez zam˛et, panujacy ˛ w stra˙znicy, do drzwi wej´sciowych, a stamtad ˛ do parku. Jacy´s ludzie przebiegali obok nich, ale nikt ich nie zaczepił. — Niezłe piekło rozp˛etali´smy nasza˛ dzisiejsza˛ wyprawa˛ — ponuro mruknał ˛ Padishar. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e wyrwali´smy si˛e z niego na dobre. Szybko przeprowadził Morgana z kr˛egu s´wiateł stra˙znicy w bezpieczne cienie na zewnatrz. ˛ W kilka chwil pó´zniej znikn˛eli w mroku.

XXIV Było krótko po s´wicie, kiedy Par Ohmsford obudził si˛e po raz pierwszy. Le˙zał bez ruchu na posłaniu z plecionych mat, próbujac ˛ zebra´c my´sli. Upłynał ˛ jaki´s czas, zanim przypomniał sobie, gdzie si˛e znajduje. Był w szopie składowej za sklepem ogrodniczym, gdzie´s w centrum Tyrsis. Damson przyprowadziła ich tam zeszłej nocy, z˙ eby si˛e ukryli po. . . Pami˛ec´ powróciła nieprzyjemnym zgrzytem, obrazy przesuwały si˛e przez jego my´sli ze straszliwa˛ wyrazisto´scia.˛ Zmusił si˛e do otwarcia oczu i obrazy znikn˛eły. Słaby blask szarego, mglistego s´wiatła saczył ˛ si˛e przez szczeliny w okiennicach szopy, ukazujac ˛ niewyra´zne zarysy dziesiatków ˛ narz˛edzi ogrodniczych, ustawionych pionowo jak z˙ ołnierze na warcie. W powietrzu unosił si˛e g˛esty i ostry zapach ziemi i darni. Za s´cianami ich kryjówki było cicho. Miasto jeszcze spało. Ostro˙znie uniósł głow˛e i rozejrzał si˛e wokół. Coll spał obok niego, oddychajac ˛ gł˛eboko i równomiernie. Damson nigdzie nie było wida´c. Jeszcze na jaki´s czas uło˙zył si˛e na plecach, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i odzyskujac ˛ pełni˛e s´wiadomo´sci. Potem wstał, ostro˙znie odwijajac ˛ si˛e z koców. Był sztywny i odr˛etwiały. W stawach odczuwał ból, od którego mimowolnie krzywił twarz. Odzyskał jednak siły; mógł chodzi´c bez niczyjej pomocy. Coll poruszył si˛e niespokojnie. Przewrócił si˛e na drugi bok i znowu znieruchomiał. Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu, obserwujac ˛ niewyra´zny zarys jego twarzy, po czym podszedł do najbli˙zszego okna. Wcia˙ ˛z miał na sobie to samo ubranie; zdj˛eto mu jedynie buty. Ziab ˛ wczesnego poranka ciagn ˛ acy ˛ od desek podłogi przenikał chłodem jego stopy, lecz nie zwracał na to uwagi. Przyło˙zył oko do szczeliny w okiennicy i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Przestało pada´c, lecz chmury okrywały niebo i na dworze było pusto i mokro. Nic si˛e nie poruszało w zasi˛egu jego wzroku. W´sród mgły roztaczał si˛e przed nim widok na bezładnie stłoczone mury, dachy, ulice i cieniste nisze. Drzwi za jego plecami otworzyły si˛e i do szopy bezszelestnie weszła Damson. Na jej ubraniu połyskiwały kropelki wilgoci; rude włosy zwisały ci˛ez˙ ko, mokre od deszczu.

252

— Hej, co ty wyprawiasz? — zapytała szeptem, marszczac ˛ z dezaprobata˛ czoło. Szybko przeszła przez pokój i schwyciła go, jakby miał si˛e za chwil˛e przewróci´c. — Nie wolno ci jeszcze wstawa´c! Jeste´s o wiele za słaby! Natychmiast kład´z si˛e z powrotem! Zaprowadziła go do jego posłania i zmusiła do ponownego poło˙zenia si˛e. Przez chwil˛e próbował si˛e opiera´c, lecz stwierdził, z˙ e ma mniej sił, ni˙z poczat˛ kowo przypuszczał. — Damson, posłuchaj. . . — zaczał, ˛ lecz szybko poło˙zyła mu dło´n na ustach. — Nie, to ty posłuchaj, elfiku. — Urwała, spogladaj ˛ ac ˛ na niego z góry jak na niezwykłe znalezisko. — Co si˛e z toba˛ dzieje, Parze Ohmsfordzie? Czy nie masz ani odrobiny zdrowego rozsadku? ˛ Ledwie uszedłe´s z z˙ yciem zeszłej nocy, a ju˙z chcesz je znowu nara˙za´c. Czy nie masz dla siebie lito´sci? Zaczerpn˛eła oddechu, a on nagle przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli, jak ciepły jest dotyk jej dłoni na jego twarzy. Odgadła chyba te my´sli, bo uniosła dło´n. Palcami musn˛eła jego policzek. Chwycił jej r˛ek˛e i przytrzymał ja.˛ — Przepraszam. Nie mogłem ju˙z spa´c. Wcia˙ ˛z dr˛eczyły mnie koszmary o ubiegłej nocy. — Jej dło´n wydawała si˛e mała i lekka w jego własnej. — Nie mog˛e przesta´c my´sle´c o Morganie i Padisharze. . . — Urwał, nie chcac ˛ powiedzie´c wi˛ecej. Było to zbyt przera˙zajace, ˛ nawet teraz. Le˙zacy ˛ obok Coll zamrugał oczami i spojrzał na niego. — Co si˛e dzieje? — zapytał sennie. Palce Damson zacisn˛eły si˛e na dłoni Para. — Twój brat nie mo˙ze spa´c, bo zamartwia si˛e o wszystkich oprócz siebie. Par przez chwil˛e spogladał ˛ na nia˛ bez słowa, po czym zapytał: — Czy sa˛ jakie´s wie´sci, Damson? — Proponuj˛e ci układ. — U´smiechn˛eła si˛e lekko. — Je´sli mi obiecasz, z˙ e spróbujesz jeszcze zasna´ ˛c na jaki´s czas, a przynajmniej nie wstawa´c z łó˙zka, obiecam ci, z˙ e spróbuj˛e zdoby´c odpowied´z na twoje pytanie. Zgoda? Ohmsford skinał ˛ głowa.˛ Stwierdził, z˙ e znowu rozmy´sla nad ostatnim napomnieniem, jakiego udzielił mu Padishar: „Ufaj jej. Jest moja˛ lepsza˛ cz˛es´cia!” ˛ Damson spojrzała na Colla. — Licz˛e na ciebie, z˙ e dopilnujesz, by dotrzymał słowa. — Wysun˛eła dło´n z r˛eki Para i wstała. — Przynios˛e te˙z co´s do zjedzenia. Nie obawiajcie si˛e niczego. Nikt nie b˛edzie was tu niepokoił. Zatrzymała si˛e na chwil˛e, jakby nie chciała jeszcze odchodzi´c, po czym odwróciła si˛e i znikn˛eła za drzwiami. Zaciemniona˛ izb˛e wypełniła cisza. Bracia spogladali ˛ na siebie przez chwil˛e bez słowa, po czym Coll rzekł spokojnie: — Jest w tobie zakochana. Par oblał si˛e rumie´ncem i szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, po prostu jest opieku´ncza, nic wi˛ecej. Coll uło˙zył si˛e na plecach, westchnał ˛ i zamknał ˛ oczy. 253

— Och, czy˙zby? — Jego oddech stał si˛e wolniejszy. Par sadził, ˛ z˙ e znowu zasnał, ˛ kiedy nagle powiedział: — Co si˛e z toba˛ stało zeszłej nocy? — Masz na my´sli pie´sn´ ? — Par zawahał si˛e. — Oczywi´scie. — Coll otworzył oczy i spojrzał ostro na brata. — Wiem lepiej ni˙z ktokolwiek inny poza toba,˛ jak działa, a nigdy nie widziałem, z˙ eby dokonała czego´s takiego. To, co stworzyłe´s, nie było z˙ adna˛ iluzja; ˛ to było prawdziwe! Nie wiedziałem, z˙ e to potrafisz. — Ja te˙z nie. — A zatem? Par pokr˛ecił głowa.˛ Rzeczywi´scie, co si˛e stało? Na chwil˛e zamknał ˛ oczy i otworzył je znowu. — Mam na ten temat teori˛e — przyznał w ko´ncu. — Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e wymy´sliłem ja˛ mi˛edzy koszmarami we s´nie. Czy pami˛etasz, jak magia pies´ni w ogóle powstała? Wil Ohmsford u˙zył Kamieni Elfów w walce z Kosiarzem. Musiał to zrobi´c, z˙ eby uratowa´c elfk˛e Amberle. Do kro´cset, do´sc´ cz˛esto opowiadali´smy t˛e histori˛e, nieprawda˙z? Było to dla niego niebezpieczne, poniewa˙z nie miał w z˙ yłach wystarczajacej ˛ ilo´sci prawdziwej elfiej krwi, by móc sobie na to pozwoli´c. Zmieniło go to w sposób, którego z poczatku ˛ nie potrafił okre´sli´c. Dopiero po przyj´sciu na s´wiat swych dzieci, Brin i Jaira, odkrył, co si˛e stało. Pewna cz˛es´c´ elfiej magii Kamieni przenikn˛eła do jego wn˛etrza. Ta cz˛es´c´ została przekazana Brin i Jairowi w postaci pie´sni. — Uniósł si˛e na łokciu; Coll zrobił to samo. Było teraz dostatecznie jasno, by widzieli wyra´znie swoje twarze. — Coglin powiedział nam pierwszej nocy, z˙ e nie rozumie magii. Powiedział, z˙ e działa ona na ró˙zne sposoby, co´s w tym rodzaju, ale z˙ e dopóki jej nie zrozumiemy, b˛edziemy jej mogli u˙zywa´c tylko w jednej postaci. Pó´zniej w Hadeshornie powiedział nam, jak magia si˛e zmienia, pozostawiajac ˛ po sobie s´lad, taki sam jaki zostawia łód´z na wodzie jeziora. Wyra´znie wspomniał o dziedzictwie magii Wila Ohmsforda, magii, która stała si˛e pie´snia.˛ — Urwał. We wn˛etrzu szopy było bardzo cicho. Kiedy znowu przemówił, jego głos brzmiał dziwnie w jego własnych uszach. — Przyjmijmy teraz przez chwil˛e, z˙ e miał racj˛e i magia istotnie ulega nieustannym zmianom, rozwijajac ˛ si˛e w jaki´s sposób. W ko´ncu to wła´snie si˛e stało, kiedy magia Kamieni Elfów przeszła z Wila Ohmsforda na jego dzieci. Wi˛ec mo˙ze teraz zmieniła si˛e znowu, tym razem wewnatrz ˛ mnie? Coll przypatrywał mu si˛e nieruchomo. — Co masz na my´sli? — zapytał w ko´ncu. — W jaki sposób, według ciebie, mogła si˛e zmieni´c? — Przypu´sc´ my, z˙ e magia stała si˛e z powrotem tym, czym była na poczatku. ˛ Niebieskie Kamienie Elfów, które Allanon dał Shei Ohmsfordowi, kiedy wyruszali przed wieloma laty na poszukiwanie Miecza Shannary, miały moc ukazywania tego, co było ukryte przed ich posiadaczem. — Par! — Coll wyszeptał cicho jego imi˛e z wyra´znym zdumieniem w głosie. 254

— Nie, poczekaj. Pozwól mi sko´nczy´c. Zeszłej nocy magia wyzwoliła si˛e spod mojej władzy jak nigdy dotad. ˛ Ledwie byłem w stanie ja˛ kontrolowa´c. Masz racj˛e, Coll; to, co zrobiła, nie było iluzja.˛ Ale reagowała w rozpoznawalny sposób. Odnalazła to, co było przede mna˛ ukryte, i sadz˛ ˛ e, z˙ e uczyniła to dlatego, i˙z pod´swiadomie tego pragnałem. ˛ — Jego głos był pełen napi˛ecia. — Coll, a je´sli moc zawarta niegdy´s w magii Kamieni Elfów jest teraz zawarta w magii, która˛ ja posiadam? Zapanowało długie milczenie. Znajdowali si˛e teraz blisko siebie, ich twarze były od siebie oddalone nie wi˛ecej ni˙z o pół metra, a ich spojrzenia krzy˙zowały si˛e. Surowe rysy Colla były s´ciagni˛ ˛ ete od koncentracji; przera˙zajaca ˛ wizja tego, co sugerował Par, cia˙ ˛zyła na nim jak pot˛ez˙ ny blok kamienia. W jego oczach odmalowało si˛e niedowierzanie, potem akceptacja, a w ko´ncu nagle strach. Jego twarz st˛ez˙ ała. — Kamienie Elfów posiadały jeszcze jedna˛ wła´sciwo´sc´ . — Jego szorstki głos był bardzo cichy. — Potrafiły broni´c swego posiadacza przed niebezpiecze´nstwem. Mogły stanowi´c bro´n o niezwykłej mocy. Par czekał, nic nie mówiac, ˛ jakby wiedział, co dalej nastapi. ˛ — Czy sadzisz, ˛ z˙ e magia pie´sni mo˙ze teraz by´c czym´s takim dla ciebie? Odpowied´z Para była ledwie słyszalna. — Tak, Coll. Sadz˛ ˛ e, z˙ e jest to mo˙zliwe. *

*

*

Przed południem poranna mgła rozproszyła si˛e, a chmury przesun˛eły si˛e dalej na niebie. Nad Tyrsis s´wieciło sło´nce, pogra˙ ˛zajac ˛ miasto w upale. W miar˛e jak temperatura si˛e podnosiła, wyparowywały kału˙ze i strumyki, wysychały kamienie i glina ulic, a powietrze stawało si˛e wilgotne i lepkie. Przy bramach muru zewn˛etrznego wolno przesuwał si˛e tłum ludzi i zwierzat. ˛ Pełniacy ˛ słu˙zb˛e federacyjni stra˙znicy, których liczb˛e podwojono w zwiaz˛ ku z wydarzeniami poprzedniej nocy, byli ju˙z spoceni i dra˙zliwi, kiedy z bocznej uliczki za murem wewn˛etrznym wyłonił si˛e brodaty grabarz. Zarówno podró˙zni, jak i kupcy schodzili na bok, z˙ eby go przepu´sci´c. Był obszarpany i przygarbiony i cuchnał, ˛ jakby mieszkał w s´cieku. Przed soba˛ pchał ci˛ez˙ ki wózek, którego drewniane boki były przegniłe i odrapane. Na wózku le˙zał trup owini˛ety w płótno i obwiazany ˛ rzemykami. Stra˙znicy wymieniali spojrzenia, kiedy grabarz zbli˙zał si˛e do nich, pchajac ˛ niedbale swój ładunek, przewracajacy ˛ si˛e i podskakujacy ˛ na wózku. — Ci˛ez˙ ko pracowa´c w taki upał, prawda, wielmo˙zni panowie? — wysapał grabarz, a stra˙znicy cofn˛eli si˛e odruchowo przed bijacym ˛ od niego fetorem. — Twoje papiery — rzekł jeden z nich. 255

— Dobrze, dobrze. — Brudna dło´n podała dokument, który wygladał ˛ tak, jakby s´cierano nim błoto. Grabarz wskazał r˛eka˛ ciało na wózku. — Musz˛e szybko pogrzeba´c tego tutaj, sami panowie rozumiecie. W taki dzie´n jak dzisiaj długo si˛e nie utrzyma. Jeden ze stra˙zników podszedł do´sc´ blisko, by traci´ ˛ c ciało ko´ncem miecza. — Nie tak ostro — zwrócił mu uwag˛e grabarz. — Nawet zmarli zasługuja˛ na jaki´s szacunek. ˙ Zołnierz spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wbił miecz gł˛eboko w ciało i wyciagn ˛ ał ˛ go z powrotem. Grabarz zachichotał. — B˛edziesz musiał, panie, dobrze wyczy´sci´c swój miecz. Sam widziałem, jak ten człowiek zmarł na plamista˛ zaraz˛e. ˙ Zołnierz szybko si˛e cofnał, ˛ pobladły na twarzy. Pozostali równie˙z si˛e odsun˛eli. Ten z nich, który trzymał papiery grabarza, po´spiesznie mu je zwrócił, dajac ˛ znak, z˙ eby ruszał. Grabarz wzruszył ramionami, d´zwignał ˛ z ziemi raczki ˛ wózka i powiózł ciało w kierunku równiny w dole, gwi˙zd˙zac ˛ przy tym fałszywie. Co za gromada głupców, pomy´slał z pogarda˛ Padishar Creel. Dotarłszy do pierwszej k˛epy drzew na pomocy, skad ˛ miasto wydawało si˛e odległym szarawym zarysem na tle rozpalonego nieba, Padishar opu´scił raczki ˛ wózka, odsunał ˛ na bok nieboszczyka, którego wlókł ze soba,˛ wyciagn ˛ ał ˛ z˙ elazny pr˛et i zaczał ˛ podwa˙za´c deski podwójnego dna wózka. Ostro˙znie pomógł Morganowi wygramoli´c si˛e z jego ukrycia. Twarz chłopca była blada i wychudła, w równej mierze od upału i niewygody schowka, jak od utrzymujacych ˛ si˛e skutków zeszłonocnej walki. — Napij si˛e troch˛e. — Herszt banitów podał mu bukłak z piwem, usiłujac ˛ bez powodzenia ukry´c zatroskanie. Morgan przyjał ˛ pocz˛estunek bez słowa. Wiedział, co tamten my´sli: z˙ e on, góral, nie wyglada ˛ najlepiej od czasu ich ucieczki z Dołu. Porzuciwszy wózek z ciałem, przeszli jeszcze około mili do rzeki, w której mogli si˛e umy´c. Wykapali ˛ si˛e, wło˙zyli czyste ubrania, które Padishar ukrył razem z Morganem w podwójnym dnie wózka, i usiedli, z˙ eby co´s zje´sc´ . Posiłek upływał w milczeniu, do czasu a˙z Padishar, nie mogac ˛ dłu˙zej wytrzyma´c, mruknał: ˛ — Mo˙zemy spróbowa´c naprawi´c ostrze, góralu. Mo˙ze jego magia nie jest jednak stracona. Morgan tylko pokr˛ecił głowa.˛ — To nie jest co´s, co ktokolwiek mógłby naprawi´c — rzekł bezbarwnym głosem. — Nie? Powiedz mi dlaczego. Wytłumacz mi zatem, w jaki sposób twój miecz działa. Wyja´snij mi to. — Padishar nie zamierzał ustapi´ ˛ c.

256

Morgan uczynił to, o co go tamten prosił, nie dlatego, z˙ eby miał na to szczególna˛ ochot˛e, ale dlatego, z˙ e tylko w ten sposób mógł sprawi´c, z˙ eby Padishar przestał o tym mówi´c. Opowiedział histori˛e o tym, jak Miecz Leah uzyskał magiczna˛ moc, jak Allanon zanurzył jego ostrze w wodach Hadeshomu, aby Ro´n Leah miał bro´n, która˛ mógłby osłania´c Brin Ohmsford. — Magia tkwiła w ostrzu, Padisharze — doko´nczył. Z trudem ju˙z zachowywał cierpliwo´sc´ . — Kiedy si˛e złamie, nie mo˙zna go naprawi´c. Magia zostaje utracona. Padishar sceptycznie zmarszczył czoło i wzruszył ramionami. — Có˙z, została utracona w dobrej sprawie, góralu. W ko´ncu uratowała nam z˙ ycie. To dobry interes, jak by na to nie patrze´c. — Nic nie rozumiesz. — Morgan spojrzał na niego udr˛eczonym wzrokiem. — Mi˛edzy Mieczem a mna˛ istniał rodzaj wi˛ezi. Kiedy si˛e złamał, było tak, jakby działo si˛e to ze mna! ˛ Wiem, z˙ e wydaje si˛e to niedorzeczne, ale wła´snie tak jest. Kiedy magia została utracona, umarło równie˙z co´s we mnie. — Tak tylko ci si˛e w tej chwili wydaje, chłopcze. Kto powiedział, z˙ e to si˛e nie zmieni? — Padishar u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — Daj sobie troch˛e czasu. Niech zabli´znia˛ si˛e rany, jak to si˛e mówi. Morgan odsunał ˛ jedzenie, straciwszy na nie ochot˛e, i podciagn ˛ ał ˛ kolana pod brod˛e. Nie odzywał si˛e, chocia˙z herszt banitów czekał na odpowied´z. Zamiast tego rozmy´slał nad niepokojacym ˛ faktem, z˙ e nic nie układało si˛e po ich my´sli od czasu podj˛ecia decyzji o udaniu si˛e do Dołu po zaginiony Miecz Shannary. Padishar zmarszczył w rozdra˙znieniu czoło. — Musimy i´sc´ — oznajmił krótko i wstał. Kiedy Morgan od razu si˛e nie ˙ poruszył, powiedział: — Posłuchaj mnie, góralu. Zyjemy i pozostaniemy przy z˙ yciu, z Mieczem czy bez, i nie pozwol˛e ci zachowywa´c si˛e jak s´lepe szczeni˛e. . . Morgan zerwał si˛e na nogi. — Dosy´c, Padisharze! Nie potrzebuj˛e, z˙ eby´s si˛e o mnie troszczył! — Jego głos był bardziej szorstki, ni˙z mu na tym zale˙zało, lecz nie potrafił ukry´c swego gniewu. Szybko znalazł dla´n uj´scie. — Czemu nie spróbujesz martwi´c si˛e o Ohmsfordów? Czy w ogóle wiesz, co si˛e z nimi stało? Czemu tak ich tam pozostawili´smy? — Ach. — Tamten cicho wymówił to słowo. — A wi˛ec to ci˛e gryzie, tak? Otó˙z, góralu, Ohmsfordom powodzi si˛e przypuszczalnie lepiej ni˙z nam. Widziano nas, kiedy wychodzili´smy ze stra˙znicy, pami˛etasz? Federacja nie jest taka głupia, z˙ eby przeoczy´c meldunek o tym, co si˛e stało, oraz to, z˙ e brakuje dwóch tak zwanych wartowników. B˛eda˛ mieli nasze rysopisy. Gdyby´smy od razu nie wydostali si˛e z miasta, przypuszczalnie w ogóle by´smy z niego nie wyszli! — Wymierzył w Morgana palec. — Co si˛e za´s tyczy Ohmsfordów, to nikt ich nie widział. Nikt nie rozpozna ich twarzy. Poza tym Damson na pewno ju˙z si˛e nimi zaopiekowała. Wie, jak zaprowadzi´c ich z powrotem na Wyst˛ep. Z łatwo´scia˛ wyprowadzi ich z Tyrsis, kiedy tylko nadarzy si˛e sposobno´sc´ .

257

— Mo˙ze tak, a mo˙ze nie. — Morgan uparcie kr˛ecił głowa.˛ — Byłe´s równie˙z przekonany o tym, z˙ e uda si˛e nam odzyska´c Miecz Shannary, a spójrz, co si˛e stało. Padishar poczerwieniał z gniewu. — Ryzyko zwiazane ˛ z nasza˛ wyprawa˛ nie było tajemnica˛ dla nikogo z nas. — Powiedz to Stasasowi, Druttowi i Cibie Blue! Wielki m˛ez˙ czyzna schwycił Morgana za bluz˛e i przyciagn ˛ ał ˛ gwałtownie ku sobie. Jego oczy połyskiwały gniewnie. — To moi przyjaciele tam zgin˛eli, góralu, nie twoi. Nie wa˙z si˛e czyni´c mi takich zarzutów! To, co zrobiłem, zrobiłem dla nas wszystkich. Potrzebujemy Miecza Shannary! Pr˛edzej czy pó´zniej b˛edziemy musieli po niego wróci´c, bez wzgl˛edu na wszystkie cieniowce s´wiata! Wiesz to równie dobrze jak ja! Co do Ohmsfordów, to pozostawienie ich tam podoba mi si˛e nie bardziej ni˙z tobie! Nie mieli´smy jednak wielkiego wyboru! Morgan bezskutecznie usiłował si˛e wyrwa´c. — Mogłe´s przynajmniej pój´sc´ ich poszuka´c! — Gdzie? Gdzie miałbym ich szuka´c? Czy sadzisz, ˛ z˙ e sa˛ ukryci w jakim´s miejscu, gdzie mogli´smy ich znale´zc´ ? Damson nie jest głupia! Schowała ich w najgł˛ebszej dziurze w Tyrsis! Do kro´cset, góralu! Czy zdajesz sobie spraw˛e, co tam si˛e teraz dzieje? Zeszłej nocy odkryli´smy sekret, który federacja za wszelka˛ cen˛e chciała utrzyma´c w tajemnicy! Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nas rozumie ju˙z, co to wszystko oznacza, ale wystarcza, z˙ e federacja uwa˙za to za mo˙zliwe! Dlatego b˛edzie chciała naszych głów! — Jego głos przypominał warczenie. — Miałem przedsmak tego, co si˛e wydarzy, kiedy przechodziłem przez bramy. Władze federacji nie zadowalaja˛ si˛e ju˙z zwykłym podwajaniem stra˙zy i wzmacnianiem patroli. Postawili na nogi cały garnizon! Je´sli si˛e nie myl˛e, młody Morganie Leah, postanowili si˛e nas pozby´c raz na zawsze: ciebie i mnie oraz wszystkich innych członków Ruchu, których dostana˛ w swoje r˛ece. Jeste´smy teraz dla nich prawdziwym zagro˙zeniem, poniewa˙z po raz pierwszy zaczynamy rozumie´c, co si˛e tam dzieje, a tego nie b˛eda˛ tolerowa´c! — Wzmocnił jeszcze swój stalowy u´scisk. — B˛eda˛ na nas polowa´c i zrobimy najlepiej, unikajac ˛ miejsc, gdzie mo˙zna nas znale´zc´ ! — Pu´scił górala, odpychajac ˛ go do siebie. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza i rozprostował si˛e. — Tak czy owak nie zamierzam si˛e z toba˛ o to wykłóca´c. Ja jestem tutaj przywódca.˛ Dzielnie walczyłe´s tam, w Dole, i by´c mo˙ze wiele ci˛e to kosztowało. Nie daje ci to jednak prawa do kwestionowania moich rozkazów. Lepiej od ciebie znam si˛e na sztuce utrzymywania si˛e przy z˙ yciu i dobrze zrobisz, pami˛etajac ˛ o tym. Morgan był biały z w´sciekło´sci, lecz panował nad soba.˛ Wiedział, z˙ e dalsze dra˙ ˛zenie sprawy nic nie da; herszt banitów nie zamierzał zmieni´c zdania. Wiedział równie˙z — w gł˛ebi duszy, gdzie mógł si˛e do tego przed soba˛ przyzna´c — z˙ e to, co Padishar mówi o pozostaniu na miejscu w celu odnalezienia Para i Colla, jest prawda.˛ 258

Odsunał ˛ si˛e od Padishara i starannie wygładził pomi˛ete ubranie. — Chc˛e mie´c jedynie pewno´sc´ , z˙ e jeste´smy zgodni co do tego, z˙ e Ohmsfordowie nie zostana˛ zapomniani. Padishar u´smiechnał ˛ si˛e krótko i chłodno. — Ani przez chwil˛e. Przynajmniej nie przeze mnie. Ty mo˙zesz zrobi´c w tej sprawie, jak zechcesz. Odwrócił si˛e i wszedł mi˛edzy drzewa. Po chwili wahania Morgan pow´sciagn ˛ ał ˛ swój gniew i dum˛e i poda˙ ˛zył za nim. *

*

*

Par obudził si˛e po raz drugi tego dnia dopiero po południu. Coll nim potrza˛ sał, a wn˛etrze ich niewielkiej kryjówki wypełniał zapach zupy. Zamrugał oczami i powoli usiadł na posłaniu. Obok zbitego z desek stołu stała Damson, nalewajac ˛ do misek parujacy ˛ rosół. Spojrzała na Ohmsforda i u´smiechn˛eła si˛e. Jej ognistorude włosy połyskiwały jasno w promieniach sło´nca przenikajacych ˛ przez szczeliny w okiennicach i Par odczuł niemal nieodparta˛ potrzeb˛e si˛egni˛ecia r˛eka˛ i pogładzenia ich. Damson podała Ohmsfordom zup˛e wraz ze s´wie˙zymi owocami, chlebem oraz mlekiem i Parowi wydawało si˛e, z˙ e jest to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miał w ustach. Jadł wszystko, co mu podawała, tak samo jak Coll. Obaj byli bardzo głodni. Par dziwił si˛e, z˙ e udało mu si˛e powtórnie zasna´ ˛c, lecz bez watpienia ˛ dobrze mu to zrobiło. Był wypocz˛ety i niemal nie odczuwał bólu. Niewiele rozmawiano podczas posiłku, co pozostawiło mu czas na my´slenie. Jego umysł zaczał ˛ pracowa´c niemal od razu po przebudzeniu, przechodzac ˛ szybko od wspomnienia o potworno´sciach minionej nocy do tego, co znajdowało si˛e przed nim — musiał rozwa˙zy´c informacje, które zebrał, przemy´sle´c starannie swoje przypuszczenia oraz przygotowa´c plany tego, co wydawało mu si˛e teraz nieuniknione. Samo rozmy´slanie sprawiło, z˙ e dr˙zał z ekscytacji, pełen niejasnych przeczu´c. Stwierdzał, z˙ e ju˙z teraz zaczyna si˛e rozkoszowa´c perspektywa˛ pokuszenia si˛e o niemo˙zliwe. Sko´nczywszy posiłek, Ohmsfordowie umyli si˛e w misce z czysta˛ woda.˛ Potem Damson kazała im znowu usia´ ˛sc´ i powiedziała im, co si˛e stało z Padisharem i Morganem. — Uciekli — zacz˛eła bez wst˛epów. W jej zielonych oczach połyskiwało rozbawienie i podziw. — Nie wiem, jak im si˛e to udało, ale to zrobili. Troch˛e czasu zaj˛eło mi sprawdzanie tej wiadomo´sci, ale chciałam si˛e upewni´c, czy nie jest to zwykła plotka. Par u´smiechnał ˛ si˛e z ulga˛ do brata. Coll pow´sciagn ˛ ał ˛ u´smiech i tylko wzruszył ramionami. 259

— Jak ich znam, to pewnie po prostu tamtych zagadali — mruknał. ˛ — Gdzie sa˛ teraz? — zapytał Par. Czuł si˛e, jakby zwrócono mu kilka lat z˙ ycia. Padishar i Morgan uciekli, była to najlepsza wiadomo´sc´ , jaka˛ mógł usłysze´c. — Tego nie wiem — odparła Damson. — Przepadli jak kamie´n w wod˛e. Mo˙ze ukryli si˛e w mie´scie albo, co bardziej prawdopodobne, popu´scili je i znajduja˛ si˛e w drodze na Wyst˛ep. Wi˛ecej wydaje si˛e przemawia´c za tym drugim, poniewa˙z postawiono na nogi cały federacyjny garnizon, a to mogło mie´c tylko jeden powód. Chca˛ wyruszy´c za Padisharem i jego lud´zmi do Parma Key. Najwyra´zniej to, co zrobili´scie zeszłej nocy, bardzo ich rozzło´sciło. Kra˙ ˛zy mnóstwo pogłosek. Według niektórych kilkudziesi˛eciu z˙ ołnierzy federacji zostało zabitych w stra˙znicy przez potwory. Według innych potwory grasuja˛ po mie´scie. W ka˙zdym razie Padishar z pewno´scia˛ zorientował si˛e w sytuacji równie łatwo jak ja. Niewatpliwie ˛ zda˙ ˛zył si˛e ju˙z wynikna´ ˛c i ruszył na północ. — Jeste´s pewna, z˙ e federacja go nie wytropiła? — Par wcia˙ ˛z był niespokojny. Damson potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Słyszałabym o tym. — Opierała si˛e plecami o nog˛e stołu, a oni siedzieli na siennikach, które poprzedniej nocy słu˙zyły im za łó˙zka. Damson odchyliła głow˛e do tyłu i s´wiatło padało na mi˛ekkie wygi˛ecie jej twarzy. — Teraz wasza kolej. Powiedz mi, co si˛e wydarzyło, Par. Co znale´zli´scie w Dole? Z pomoca˛ Colla Par opowiedział jej, co im si˛e przydarzyło, postanawiajac ˛ przy tym, z˙ e zastosuje si˛e do rady Padishara i zaufa Damson tak samo, jak ufał hersztowi banitów. Opowiedział jej wi˛ec nie tylko o ich spotkaniu z cieniowcami, lecz równie˙z o niezwykłym nat˛ez˙ eniu magii pie´sni, o tym, jak nieoczekiwanie zadziałała, a nawet o swoich podejrzeniach co do wpływu Kamieni Elfów. Kiedy sko´nczył, wszyscy troje przypatrywali si˛e sobie przez chwil˛e w milczeniu, ka˙zde doprowadzajac ˛ do innych konkluzji swe rozmy´slania o tym, co ujawniła wyprawa do Dołu i co to wszystko oznacza. Coll odezwał si˛e pierwszy. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mamy teraz wi˛ecej pyta´n bez odpowiedzi, ni˙z kiedy´smy tam schodzili. — Ale wiemy równie˙z co nieco, Coll — rzekł Par. Pochylił si˛e z rozpalonymi policzkami do przodu. — Wiemy, z˙ e istnieje jakie´s powiazanie ˛ mi˛edzy federacja˛ a cieniowcami. Federacja musi wiedzie´c, co ma tam w podziemiach; nie mo˙ze nie zna´c prawdy. Mo˙ze nawet pomogła stworzy´c te monstra. Na podstawie tego, co wiemy, nie mo˙zna wykluczy´c, z˙ e sa˛ to wi˛ez´ niowie federacji, wtraceni ˛ do Dołu jak Ciba Blue i zmienieni w to, co widzieli´smy. Bo czemu sa˛ wcia˙ ˛z tam, na dole, je´sli federacja ich tam nie trzyma? Czy nie uciekłyby dawno temu, gdyby mogły? — Jak powiedziałem, jest wi˛ecej pyta´n ni˙z odpowiedzi — o´swiadczył Coll. Wygodniej uło˙zył swe pot˛ez˙ ne ciało. — Co´s si˛e tutaj nie zgadza. — Damson potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Czemu federacja miałaby mie´c jakie´s konszachty z cieniowcami? Uosabiaja˛ przecie˙z wszystko, 260

przeciwko czemu federacja wyst˛epuje: magi˛e, stare zwyczaje, szerzenie fermentu w Sudlandii i w´sród jej ludu. W jaki zreszta˛ sposób federacja miałaby wej´sc´ w taki układ? Nie ma z˙ adnej osłony przed magia˛ cieniowców. Jak by si˛e broniła? — Mo˙ze nie musi — rzekł nagle Coll. Spojrzeli na niego. — Mo˙ze federacja oddała cieniowcom zamiast siebie kogo´s innego, kim moga˛ si˛e z˙ ywi´c, kogo´s, kto i tak nie jest jej do niczego potrzebny. Mo˙ze to wła´snie przytrafiło si˛e elfom. — Urwał. — Mo˙ze przydarza si˛e to teraz karłom. W milczeniu rozwa˙zali taka˛ mo˙zliwo´sc´ . Par od jakiego´s czasu nie my´slał o tym. Przez ostatnich par˛e tygodni potworno´sci przydarzajace ˛ si˛e Culhaven i jego mieszka´ncom zeszły na dalszy plan w jego rozmy´slaniach. Przypomniał sobie, co tam widział — niedostatek, n˛edz˛e, ucisk. Karły były t˛epione z powodów, które nigdy nie wydawały si˛e jasne. Czy Coll mógł mie´c racj˛e? Czy federacja mogła oddawa´c karły cieniowcom na po˙zarcie w ramach jakiego´s potwornego porozumienia mi˛edzy nimi? Jego twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e z przera˙zenia. — Ale co federacja otrzymywałaby w zamian? — Władz˛e — natychmiast odparła Damson. Jej twarz była nieruchoma i blada. — Władz˛e nad plemionami, nad czterema krainami — przyznał jej racj˛e Coll, kiwajac ˛ głowa.˛ — To wydaje si˛e prawdopodobne, Par. Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Ale co si˛e stanie, kiedy pozostanie jedynie federacja? Musieli przecie˙z o tym pomy´sle´c. Co powstrzyma cieniowce przed z˙ ywieniem si˛e równie˙z nimi? Nikt nie odpowiedział. — Wcia˙ ˛z co´s nam umyka — podjał ˛ cicho Par. — Co´s wa˙znego. — Wstał, przeszedł na druga˛ stron˛e szopy, stał przez długa˛ chwil˛e, wpatrujac ˛ si˛e w pustk˛e, w ko´ncu potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ odwrócił si˛e i podszedł z powrotem. Kiedy znowu usiadł, na jego twarzy malował si˛e upór i determinacja. — Wró´cmy jeszcze do sprawy cieniowców w Dole — rzekł spokojnie — gdy˙z jest to przynajmniej tajemnica, która˛ jeste´smy w stanie rozwikła´c. — Skrzy˙zował przed soba˛ nogi i pochylił si˛e do przodu. Spojrzał kolejno na ka˙zde z nich, po czym powiedział: — Sadz˛ ˛ e, z˙ e sa˛ tam po to, z˙ eby uniemo˙zliwi´c komukolwiek dostanie si˛e do Miecza Shannary. — Par! — spróbował zaoponowa´c Coll, lecz jego brat przerwał mu krótkim ruchem głowy. — Zastanów si˛e nad tym przez chwil˛e, Coll. Padishar miał racj˛e. Czemu federacja zadawałaby sobie trud odtworzenia Parku Ludu i mostu Sendica? Czemu maskowałaby pozostało´sci starego parku i mostu w parowie? Czemu, je´sli nie po to, z˙ eby ukry´c Miecz? A poza tym widzieli´smy krypt˛e, Coll! Widzieli´smy ja! ˛ — Krypt˛e tak, lecz nie Miecz — spokojnie zauwa˙zyła Damson. Jej zielone oczy połyskiwały jasno, napotkawszy spojrzenie Ohmsfordów.

261

— Je´sli jednak w Dole nie ma Miecza, to czemu sa˛ tam cieniowce? — od razu zapytał Par. — Przecie˙z nie po to, z˙ eby pilnowa´c pustej krypty! Nie, Miecz wcia˙ ˛z tam jest, tak jak był przez trzysta lat. Dlatego Allanon mnie po niego wysłał: wiedział, z˙ e tam jest i czeka, a˙z go kto´s odnajdzie. — Zaoszcz˛edziłby nam wiele czasu i kłopotów, gdyby nam to powiedział — rzekł Coll z przekasem. ˛ — Nie, Coll. — Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie zrobiłby tego w ten sposób. Przypomnij sobie dzieje Miecza. Bremen dał go Jerle’owi i Shannarze około tysiaca ˛ lat temu, by zniszczył nim lorda Warlocka, a król elfów nie potrafił si˛e nim posłu˙zy´c, poniewa˙z nie był gotów zgodzi´c si˛e na to, czego Miecz od niego wymagał. Kiedy Allanon wybrał She˛e Ohmsforda, by wypełnił to zadanie pi˛ec´ set lat pó´zniej, uznał, z˙ e musi on najpierw udowodni´c, i˙z jest do tego zdolny. Gdyby okazał si˛e nie do´sc´ silny, by nim włada´c, gdyby nie pragnał ˛ tego do´sc´ mocno, gdyby nie chciał po´swi˛eci´c si˛e w wystarczajacym ˛ stopniu jego odnalezieniu, wówczas moc Miecza równie˙z dla niego okazałaby si˛e zbyt wielka. A wiedział, z˙ e je´sli tak b˛edzie, lord Warlock znowu si˛e wymknie. — I uwa˙za, z˙ e teraz tak samo b˛edzie z toba˛ — doko´nczyła Damson. Patrzyła na Para, jakby widziała go po raz pierwszy. — Je´sli nie jeste´s do´sc´ silny, je´sli nie jeste´s gotów da´c z siebie wystarczajaco ˛ du˙zo, Miecz Shannary b˛edzie dla ciebie bezu˙zyteczny. Cieniowce zwyci˛ez˙ a.˛ Skinienie głowy Para było ledwie dostrzegalne. — Ale dlaczego cieniowce albo federacja miałyby pozostawi´c Miecz przez wszystkie te lata w Dole? — zapytał Coll, poirytowany, z˙ e w ogóle rozmawiaja˛ na ten temat po tym, co przydarzyło im si˛e zeszłej nocy. — Czemu nie miałyby po prostu go usuna´ ˛c albo jeszcze lepiej, zniszczy´c? Twarz Para była skupiona. — Nie sadz˛ ˛ e, by federacja albo cieniowce były w stanie go zniszczy´c: nikt nie mo˙ze zniszczy´c talizmanu o tak wielkiej mocy. Watpi˛ ˛ e, by cieniowce mogły go cho´cby dotkna´ ˛c. Lord Warlock nie mógł. Nie pojmuj˛e jedynie, dlaczego federacja nie zabrała go stamtad ˛ i gdzie´s nie ukryła. — Mocno splótł przed soba˛ dłonie. — Tak czy owak, to nie ma znaczenia. W ka˙zdym razie Miecz wcia˙ ˛z tam jest, wcia˙ ˛z w swojej krypcie. — Urwał, spogladaj ˛ ac ˛ im w oczy. — I czeka na nas. Coll przypatrywał mu si˛e z otwartymi ustami, po raz pierwszy u´swiadamiajac ˛ sobie, co sugeruje jego brat. Przez chwil˛e nie mógł wydoby´c z siebie słowa. — Nie mówisz chyba powa˙znie, Par — wykrztusił wreszcie z niedowierzaniem w głosie. — Po tym, co si˛e stało zeszłej nocy? Po tym, co widzieli´smy? — Umilkł na chwil˛e, po czym wypalił: — Nie prze˙zyłby´s dwóch minut. — Owszem, prze˙zyłbym — odparł Par. W jego oczach pobłyskiwała determinacja. — Wiem, z˙ e bym prze˙zył. Allanon mi powiedział. — Allanon! O czym ty mówisz? — Coll patrzył na niego osłupiały.

262

— Powiedział, z˙ e posiadamy zdolno´sci potrzebne do dokonania tego, o co nas prosi: Walker, Wren i ja. Pami˛etasz? Sadz˛ ˛ e, z˙ e w moim wypadku mówił o pie´sni. Miał zapewne na my´sli, z˙ e pie´sn´ b˛edzie mnie osłaniała. — Jak dotad ˛ do´sc´ kiepsko to robiła! — wykrzyknał ˛ z pasja˛ Coll. — Wtedy nie rozumiałem, czego jest w stanie dokona´c. Wydaje mi si˛e, z˙ e teraz to wiem. — Wydaje ci si˛e? Wydaje ci si˛e? Do kro´cset, Par! — Par zachował spokój. — Có˙z innego nam pozostaje? Uciec z powrotem na Wyst˛ep. Albo do domu? Ukrywa´c si˛e przez reszt˛e z˙ ycia? — Trz˛esły mu si˛e r˛ece. — Coll, ja nie mam wyboru. Musz˛e spróbowa´c. Coll z rezygnacja˛ opu´scił głow˛e, zaciskajac ˛ usta, by nie wyrwało si˛e z nich jakie´s nieopatrzne słowo. Obrócił si˛e w stron˛e Damson, lecz dziewczyna miała oczy utkwione w Para i nie chciała odwróci´c wzroku. Spojrzał z powrotem na brata, zgrzytajac ˛ z˛ebami. — A wi˛ec poszedłby´s znowu do Dołu, opierajac ˛ si˛e na nie sprawdzonym i nie udowodnionym przekonaniu. Naraziłby´s z˙ ycie, liczac ˛ na to, z˙ e pie´sn´ , magia, która ju˙z trzykrotnie nie zdołała ci˛e obroni´c przed cieniowcami, tym razem w jaki´s sposób ci˛e obroni. A wszystko to z powodu rzekomego odkrycia przez ciebie na nowo znaczenia słów nie˙zyjacego ˛ człowieka! — Wolno wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e zrobiłby´s co´s tak. . . głupiego! Mówi˛e: głupiego, bo nie przychodzi mi do głowy z˙ adne mocniejsze słowo! — Coll. . . — Nie, ani słowa wi˛ecej! Towarzyszyłem ci wsz˛edzie, chodziłem za toba,˛ wspierałem ci˛e, robiłem wszystko, co mogłem, z˙ eby ci˛e ochroni´c, a ty zamierzasz teraz wystawi´c si˛e na pewna˛ zgub˛e! Po prostu po´swi˛eci´c z˙ ycie! Czy rozumiesz, co robisz, Par? Składasz z˙ ycie w ofierze! Wcia˙ ˛z sadzisz, ˛ z˙ e posiadasz jaka´ ˛s specjalna˛ zdolno´sc´ rozstrzygania o tym, co jest słuszne! Jeste´s op˛etany! Nigdy nie potrafisz da´c za wygrana,˛ nawet kiedy zdrowy rozsadek ˛ mówi, z˙ e powiniene´s! — Coll zacisnał ˛ przed soba˛ pi˛es´ci. Bruzdy na jego czole i napi˛ety wyraz twarzy dawały pozna´c, z jakim trudem panuje nad swoim głosem. Par nigdy nie widział, z˙ eby był tak w´sciekły. — Ka˙zdy inny by si˛e cofnał, ˛ przemy´slał wszystko na nowo i uznał, z˙ e trzeba si˛e uda´c po pomoc. Ale ty niczego takiego nie planujesz, prawda? Widz˛e to po twoich oczach. Nie masz czasu ani cierpliwo´sci. Ju˙z zdecydowałe´s. Zapomniałe´s o Padisharze i Morganie oraz wszystkich innych poza samym soba.˛ Chcesz mie´c ten Miecz! Oddałby´s nawet z˙ ycie, z˙ eby go zdoby´c, prawda? — Nie jestem taki s´lepy. . . — Damson, ty z nim porozmawiaj! — przerwał mu w desperacji Coll. — Wiem, z˙ e nie jest ci oboj˛etny; powiedz mu, jakim jest głupcem! Lecz Damson Rhee potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛

263

— Nie. Nie zrobi˛e tego. — Coll patrzył na nia˛ osłupiały. — Nie mam do tego prawa — doko´nczyła cicho. Coll umilkł, zwieszajac ˛ z rezygnacja˛ głow˛e. Przez chwil˛e nikt si˛e nie odzy´ wał i w pomieszczeniu zaległo milczenie. Swiatło dzienne przesun˛eło si˛e wraz ze sło´ncem na zachód i rozja´sniało teraz jedynie przeciwległy koniec małej szopy. Cienie zacz˛eły si˛e nieznacznie wydłu˙za´c. Od strony ulicy nadbiegły jakie´s głosy i zaraz umilkły. Par poczuł ukłucie bólu na widok wyrazu twarzy brata. Wiedział, z˙ e Coll czuje si˛e zdradzony. Nie było jednak na to rady. Par mógł powiedzie´c tylko jedno, co byłoby w stanie co´s zmieni´c, a on nie zamierzał tego powiedzie´c. — Mam plan — spróbował zamiast tego. Poczekał, a˙z Coll podniesie wzrok. — Wiem, co my´slisz, ale nie zamierzam podejmowa´c wi˛ekszego ryzyka, ni˙z to b˛edzie konieczne. — Coll spojrzał na niego z niedowierzaniem, lecz nie odezwał si˛e. — Krypta znajduje si˛e niedaleko podnó˙za s´ciany skalnej, tu˙z pod murami starego pałacu. Gdybym zdołał dosta´c si˛e do parowu od drugiej strony, miałbym do pokonania jedynie niewielki kawałek. Trzymajac ˛ ju˙z w r˛ekach Miecz, byłbym zabezpieczony przed cieniowcami. — W ostatnim stwierdzeniu zawartych było kilka trudnych do spełnienia warunków, lecz ani Coll, ani Damson nie zdecydowali si˛e na ich wytkni˛ecie. Par czuł na czole kropelki potu. Trudno´sci zwiazane ˛ z tym, co zamierzał zaproponowa´c, były przera˙zajace. ˛ Przełknał ˛ s´lin˛e. — Mógłbym przej´sc´ po tym waskim ˛ pomo´scie prowadzacym ˛ ze stra˙znicy do starego pałacu. Coll wyrzucił r˛ece w gór˛e. — Zamierzasz po raz trzeci i´sc´ do stra˙znicy? — wykrzyknał, ˛ ledwie panujac ˛ nad soba.˛ — Potrzebuj˛e tylko jakiego´s podst˛epu, czego´s, co odwróciłoby ich uwag˛e. . . — Czy ty kompletnie postradałe´s zmysły? Kolejny podst˛ep na nic si˛e nie zda! Tym razem b˛eda˛ ci˛e szukali! Wy´sledza˛ ci˛e w ciagu ˛ pi˛eciu sekund od momentu, kiedy. . . — Coll! — Parowi równie˙z zacz˛eły puszcza´c nerwy. — On ma racj˛e — spokojnie rzekła Damson Rhee. Par odwrócił si˛e gwałtownie w jej stron˛e, lecz zaraz si˛e zreflektował. Spojrzał z powrotem na brata. Coll patrzył na´n wyczekujaco, ˛ czerwony na twarzy, lecz milczacy. ˛ Par pokr˛ecił głowa.˛ — B˛ed˛e wi˛ec musiał znale´zc´ inny sposób. Coll nagle zaczał ˛ sprawia´c wra˙zenie zm˛eczonego. — Prawda jest taka, z˙ e nie ma innego sposobu. — Mo˙ze jest — rzekła Damson. — Kiedy armie lorda Warlocka oblegały Tyrsis w czasach Balinora Buckhannaha, dwukrotnie udało im si˛e dosta´c do miasta: raz od strony bram wjazdowych, drugi raz przez korytarze biegnace ˛ pod miastem i skałami za starym pałacem do piwnic na dole. Te korytarze moga˛ wcia˙ ˛z istnie´c, otwierajac ˛ nam dost˛ep do parowu od strony pałacu. 264

Coll w milczeniu odwrócił wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Najwyra´zniej spodziewał si˛e po Damson czego´s innego. Par zawahał si˛e, po czym powiedział ostro˙znie: — To wszystko wydarzyło si˛e przed ponad czterystu laty. Zupełnie zapomniałem o tych korytarzach, mimo z˙ e tak cz˛esto o nich opowiadałem. — Znowu si˛e zawahał. — Czy wiesz co´s o nich: gdzie sa,˛ jak mo˙zna si˛e do nich dosta´c, czy dałoby si˛e jeszcze nimi przej´sc´ ? Damson wolno pokr˛eciła głowa,˛ nie zwracajac ˛ uwagi na znaczaco ˛ uniesione brwi Colla. — Ale znam kogo´s, kto mo˙ze to wiedzie´c — rzekła. — Je´sli zechce z nami rozmawia´c. — Nast˛epnie spojrzała na Colla i przytrzymała jego wzrok. Jej twarz przybrała nagle łagodny wyraz, który zaskoczył Para. — Wszyscy mamy prawo do dokonywania własnych wyborów — rzekła spokojnie. Oczy Colla połyskiwały gniewnie. Par przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e bratu, zastanawiajac ˛ si˛e, czy co´s do niego powiedzie´c, po czym odwrócił si˛e gwałtownie do Damson. — Czy zaprowadzisz mnie do tego kogo´s dzi´s wieczór? — Dziewczyna wstała, a obaj bracia podnie´sli si˛e wraz z nia.˛ Stojac ˛ mi˛edzy nimi, wydawała si˛e drobna i krucha, Par wiedział jednak, z˙ e to złudzenie. Zdawała si˛e zastanawia´c, zanim powiedziała: — To zale˙zy. Najpierw musisz mi co´s obieca´c. Kiedy b˛edziesz szedł do Dołu, jakkolwiek si˛e to odb˛edzie, zabierzesz Colla i mnie ze soba.˛ — Zapadło głuche milczenie. Trudno było powiedzie´c, który z braci był bardziej zdumiony. Damson dała im czas na doj´scie do siebie, po czym rzekła do Para: — Obawiam si˛e, z˙ e nie pozostawiam ci z˙ adnego wyboru w tym wzgl˛edzie. Nie mog˛e. Inaczej czułby´s si˛e zobowiazany ˛ do pozostawienia nas obojga tutaj, z˙ eby nie nara˙za´c nas na niebezpiecze´nstwo, a to byłoby najgorsze, co mo˙zna zrobi´c. Potrzebujesz nas przy sobie. — Nast˛epnie odwróciła si˛e do Colla. — A my musimy tam by´c, Coll. Nie rozumiesz tego? To wszystko si˛e nie sko´nczy: ani ucisk federacji, ani zło czynione przez cieniowce, ani choroby pustoszace ˛ wszystkie krainy, dopóki kto´s nie poło˙zy temu kresu. By´c mo˙ze Par ma szans˛e tego dokona´c. Nie mo˙zemy jednak pozwoli´c, by próbował to zrobi´c sam. Musimy uczyni´c, co w naszej mocy, z˙ eby mu pomóc, gdy˙z jest to równie˙z nasza walka. Nie mo˙zemy po prostu usia´ ˛sc´ i czeka´c, a˙z pojawi si˛e kto´s inny i nam pomo˙ze. Nikt nie przyjdzie. Je´sli czego´s si˛e w z˙ yciu nauczyłam, to wła´snie tego. Czekała, przenoszac ˛ wzrok z jednego na drugiego. Coll wydawał si˛e zdezorientowany, jakby sadził, ˛ z˙ e powinna istnie´c jaka´s oczywista alternatywa dla jego wyborów, lecz z˙ adnym sposobem nie mógł jej znale´zc´ . Spojrzał krótko na Para i znowu odwrócił wzrok. Par wbił oczy w podłog˛e, a jego twarz pozbawiona była wyrazu. — Wystarczy, z˙ e ja musz˛e tam i´sc´ — rzekł w ko´ncu. 265

— I tego za du˙zo — mruknał ˛ Coll. Par nie zareagował na jego słowa i spojrzał na Damson. — A co, je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e tylko ja mog˛e tam wej´sc´ ? — Damson podeszła do niego, wzi˛eła w dłonie jego r˛ece i u´scisn˛eła je. — To si˛e nie zdarzy. Wiesz o tym. — Stan˛eła na palcach i pocałowała go lekko. — Wi˛ec zgoda? Par zaczerpnał ˛ powietrza i wezbrało w nim zatrwa˙zajace ˛ uczucie nieuchronnos´ci zdarze´n. Coll i Damson Rhee — nara˙zał z˙ ycie ich obojga, udajac ˛ si˛e po Miecz. Był niedorzecznie uparty, nieust˛epliwy w stopniu graniczacym ˛ z szale´nstwem; dawał si˛e pochwyci´c w sie´c swoich wydumanych pragnie´n i ambicji. Istniały wszelkie powody, by przypuszcza´c, z˙ e jego za´slepienie zgubi ich wszystkich. Wi˛ec daj temu spokój, szepnał ˛ ze zło´scia˛ do siebie. Po prostu odejd´z stad. ˛ Ale ju˙z w momencie, kiedy to pomy´slał, wiedział, z˙ e tego nie zrobi. — Zgoda — powiedział. Nastapiła ˛ chwila ciszy. Coll podniósł wzrok i wzruszył ramionami. — Zgoda — powtórzył spokojnie. Damson dotkn˛eła r˛eka˛ twarzy Para, po czym podeszła do Colla i u´scisn˛eła go. Par był nieco zdziwiony, kiedy brat odwzajemnił jej u´scisk.

XXV Dopiero o zmierzchu nast˛epnego dnia Padishar Creel i Morgan Leah dotarli do podnó˙za Wyst˛epu. Obaj byli wyczerpani. Maszerowali niestrudzenie od chwili opuszczenia Tyrsis, zatrzymujac ˛ si˛e na krótko, z˙ eby co´s zje´sc´ . Poprzedniej nocy spali mniej ni˙z sze´sc´ godzin. Mimo to przybyliby jeszcze wcze´sniej i w lepszym stanie, gdyby Padishar nie upierał si˛e przy tym, by zacierali s´lady swego przej´scia. Kiedy przekroczyli granic˛e Parma Key, kluczył bezustannie, prowadzac ˛ ich przez wawozy, ˛ koryta rzek i skalne przesmyki, cały czas obserwujac ˛ okolic˛e z tyłu. Morgan uwa˙zał, z˙ e herszt banitów jest przesadnie ostro˙zny, i straciwszy w pewnym momencie cierpliwo´sc´ , powiedział mu to. — Do kro´cset, Padisharze, tracimy czas! Co w ko´ncu, twoim zdaniem, znajduje si˛e tam z tyłu? — Nic, co mogliby´smy zobaczy´c, chłopcze — brzmiała odpowied´z. Był upalny wieczór, powietrze ci˛ez˙ kie i nieruchome, a niebo zamglone w miejscu, gdzie czerwona tarcza sło´nca kryła si˛e za horyzontem. Wznoszac ˛ si˛e w koszu na szczyt Wyst˛epu, widzieli, jak nocne cienie zaczynaja˛ wypełnia´c nieliczne plamy s´wiatła dziennego, jakie pozostały jeszcze w lesie na dole, zmieniajac ˛ je w czarne rozlewiska mroku. Wokół nich irytujaco ˛ bzykały owady, zwabione zapachem potu. Skwar dnia zalegał nad cała˛ okolica˛ jak duszacy ˛ całun. Padishar wcia˙ ˛z miał wzrok zwrócony na południe ku Tyrsis, jakby był w stanie wypatrze´c to, co według niego deptało im po pi˛etach. Morgan spogladał ˛ tam równie˙z, lecz podobnie jak wcze´sniej, niczego nie widział. Herszt banitów pokr˛ecił głowa.˛ — Nie widz˛e tego — szepnał. ˛ — Ale czuj˛e, z˙ e nadchodzi. — Nie wyja´snił, co ma na my´sli, a góral nie pytał. Był zm˛eczony i głodny. Wiedział, z˙ e nic, co zrobi Padishar albo on, nie zmieni zamiarów owego czego´s, co mogło ich s´ledzi´c. W˛edrówka dobiegła ko´nca, zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by zatrze´c s´lady swego przej´scia, i martwienie si˛e na zapas nic by nie pomogło. Morgan czuł, jak burczy mu w brzuchu, i my´slał o czekajacej ˛ ich kolacji. Obiad, który zjedli wcze´sniej tego dnia, był wi˛ecej ni˙z skromny — par˛e korzonków, czerstwy chleb, twardy ser i troch˛e wody.

267

— Rozumiem, z˙ e banici musza˛ umie´c z˙ y´c niemal samym powietrzem, ale spodziewałem si˛e po tobie czego´s wi˛ecej! — skar˙zył si˛e Morgan. — To z˙ ałosne! — Zapewne, chłopcze — odparł herszt banitów. — Ale nast˛epnym razem ty b˛edziesz grabarzem, a ja nieboszczykiem! Ich drobna ró˙znica zda´n dawno ju˙z została odsuni˛eta na dalszy plan — nie tyle zapomniana, ile raczej umieszczona we wła´sciwej perspektywie. Padishar po pi˛eciu minutach przestał my´sle´c o ich konfrontacji i Morgan uznał przed ko´ncem ˙ dnia, z˙ e wszystko mi˛edzy nimi wróciło do normy. Zywił do herszta banitów rodzaj niech˛etnego szacunku — za jego szorstki i zdecydowany sposób bycia, który przypominał góralowi jego własny, za pewno´sc´ siebie, która˛ tamten cz˛esto okazywał, oraz za sposób, w jaki potrafił zjednywa´c sobie ludzi. Padishar Creel nosił oznaki przywództwa tak, jakby przysługiwały mu z racji urodzenia, i wydawało si˛e to u niego naturalne. Cechowała go jaka´s nieodparta siła, która sprawiała, z˙ e człowiek chciał mu si˛e podporzadkowa´ ˛ c, Padishar rozumiał jednak, z˙ e przy´ wódca musi dawa´c co´s w zamian swoim zwolennikom. Swiadomy roli Morgana w sprowadzeniu Ohmsfordów na północ, uznał jego prawo do troski o ich bezpiecze´nstwo. Kilkakrotnie po ich sprzeczce specjalnie zapewniał górala, z˙ e Par i Coll nie zostana˛ pozostawieni samym sobie, z˙ e zadba o to, by byli bezpieczni. Miał zło˙zona,˛ charyzmatyczna˛ osobowo´sc´ i Morgan lubił go pomimo dr˛eczacego ˛ go podejrzenia, z˙ e Padishar Creel nigdy nie b˛edzie w stanie spełni´c wszystkich swoich obietnic. Na ka˙zdym etapie ich drogi w gór˛e banici s´ciskali na powitanie r˛ek˛e Padishara. Je´sli oni tak mocno w niego wierza,˛ zapytywał siebie Morgan, to czy ja równie˙z nie powinienem? Wiedział jednak, z˙ e wiara jest równie ulotna jak magia. My´slał przez chwil˛e o złamanym mieczu, który niósł ze soba.˛ Wiara i magia ukute w jedno, wtopione w z˙ elazo, a potem strzaskane. Wział ˛ gł˛eboki oddech. Ból po stracie wcia˙ ˛z był obecny, gł˛eboki i dominujacy, ˛ pomimo jego postanowienia, z˙ e o nim zapomni, i jak radził mu Padishar, poczeka, a˙z rana sama si˛e zabli´zni. Powtarzał sobie, z˙ e nie ma niczego, co mógłby zrobi´c, by zmieni´c to, co si˛e stało; musi si˛e z tym po˙ przez lata, nie u˙zywajac godzi´c. Zył ˛ magii Miecza i nie wiedzac ˛ nawet, z˙ e istnieje. Nie był teraz w gorszym poło˙zeniu ni˙z wówczas. Był tym samym człowiekiem. A jednak ból nie ustawał. Była pustka, która dra˙ ˛zyła ko´sci jego ciała od s´rodka, sprawiajac, ˛ z˙ e czuł si˛e rozbity i szukał kawałków, z których mógłby si˛e na nowo poskłada´c. Mógł samego siebie przekonywa´c, z˙ e si˛e nie zmienił, lecz to, czego do´swiadczał, kiedy posługiwał si˛e magia,˛ pozostawiło na nim s´lad równie niezatarty, jakby napi˛etnowano go rozpalonym z˙ elazem. Wspomnienia pozostały, obrazy z jego walk, wra˙zenia wywarte przez moc, która˛ był w stanie przywoła´c, i siła, która˛ posiadał. Teraz wszystko to stracił. Podobnie jak utrata rodzica, brata lub siostry albo dziecka, nigdy nie mogło to zosta´c całkowicie zapomniane. Spogladał ˛ z wysoka na Parma Key i czuł, jak staje si˛e coraz mniejszy. 268

Kiedy dotarli na Wyst˛ep, czekał ju˙z tam na nich Chandos. Jednooki zast˛epca Padishara wydawał si˛e wi˛ekszy i ciemniejszy, ni˙z Morgan go zapami˛etał. Jego brodata, zdeformowana twarz była poryta bruzdami i pomarszczona, a jego posta´c spowita w wielki płaszcz, który zdawał si˛e jeszcze przydawa´c rozmiarów jego pot˛ez˙ nemu ciału. Schwycił dło´n Padishara i mocno ja˛ u´scisnał. ˛ — Mieli´scie udane polowanie? — „Niebezpieczne” byłoby wła´sciwszym słowem — odparł herszt banitów. Chandos spojrzał na Morgana. — A pozostali? — Zgin˛eli, wszyscy oprócz Ohmsfordów. Gdzie Hirehone? Gdzie´s w pobli˙zu czy powrócił do Varfleet? Morgan spojrzał szybko na niego. A wi˛ec Padishar wcia˙ ˛z próbuje ustali´c, kto ich wydał, pomy´slał. Nie wspominano o wła´scicielu ku´zni Kiltan, od kiedy Morgan poinformował, z˙ e widział go w Tyrsis. — Hirehone? — Chandos wydawał si˛e zaskoczony. — Wyruszył stad ˛ zaraz po was, jeszcze tego samego dnia. Sadz˛ ˛ e, z˙ e wrócił do Varfleet, jak mu kazałe´s. Nie ma go tutaj. Na chwil˛e urwał. — Masz jednak go´sci. Padishar ziewnał. ˛ — Go´sci? — Trolle, Padisharze. Herszt banitów natychmiast oprzytomniał. — Co ty mówisz? Trolle? Patrzcie, patrzcie. A w jaki sposób si˛e tutaj znalazły? Ruszyli wzdłu˙z cypla w stron˛e płonacych ˛ ognisk. Padishar z Chandosem rami˛e przy ramieniu, a Morgan nieco z tyłu. — Nie chca˛ powiedzie´c — odparł Chandos. — Wyszły z lasu trzy dni temu, tak po prostu, jakby odszukanie nas tutaj nie sprawiło im z˙ adnej trudno´sci. Przyszły bez przewodnika i znalazły nas, jakby´smy obozowali na s´rodku pustego pola z powiewajacymi ˛ proporcami. — Chrzakn ˛ ał. ˛ — Jest ich dwudziestu, rosłe chłopiska, z gór Charnal w Nordlandii. Same nazywaja˛ siebie górskimi trollami. Po prostu stały na dole, a˙z w ko´ncu zjechałem, z˙ eby z nimi porozmawia´c, i wtedy poprosiły o spotkanie z toba.˛ Kiedy im powiedziałem, z˙ e ci˛e nie ma, odparły, z˙ e poczekaja.˛ — Naprawd˛e? Tak im na tym zale˙zy? — Na to wyglada. ˛ Przywiozłem je na gór˛e, kiedy zgodziły si˛e odda´c bro´n. Nie wydawało mi si˛e wła´sciwe pozostawia´c ich tam na dole w Parma Key, skoro przebyły taki szmat drogi, z˙ eby ci˛e odnale´zc´ , a ponadto zrobiły to w tak podziwu godny sposób. — U´smiechnał ˛ si˛e pod wasem. ˛ — Poza tym pomy´slałem sobie, z˙ e trzy setki naszych ludzi b˛eda˛ w stanie zapanowa´c nad garstka˛ trolli. Padishar za´smiał si˛e cicho.

269

— Ostro˙zno´sc´ nie zawadzi, stary druhu. Trzeba nie lada sprytu, by pokona´c trolla. Gdzie sa? ˛ — Tam, przy ognisku po lewej. Morgan i Padishar spojrzeli w mrok. Grupa pozbawionych twarzy cieni podniosła si˛e na nogi, patrzac, ˛ jak si˛e zbli˙zaja.˛ Wydawały si˛e olbrzymie. Morgan odruchowo schwycił za r˛ekoje´sc´ miecza. Zaraz sobie jednak przypomniał, z˙ e r˛ekoje´sc´ to niemal wszystko, co mu pozostało. — Ich przywódca nazywa si˛e Axhind — doko´nczył Chandos, mówiac ˛ teraz umy´slnie przyciszonym głosem. — Jest Maturenem. Padishar podszedł do nich. Zdołał si˛e ju˙z otrzasn ˛ a´ ˛c ze zm˛eczenia, a jego wysoka posta´c budziła respekt. Jeden z przybyłych wystapił ˛ do przodu, z˙ eby si˛e z nim przywita´c. Morgan Leah nigdy przedtem nie widział trolla. Oczywi´scie słyszał opowie´sci o nich; wszyscy opowiadali historie o trollach. Kiedy´s, na długo przed urodzeniem Morgana, trolle opu´sciły Nordlandi˛e, ich legendarna˛ ojczyzn˛e, by prowadzi´c handel z członkami innych plemion. Przez pewien czas niektóre z nich mieszkały nawet w´sród ludzi z Callahornu. Wszystko to jednak sko´nczyło si˛e wraz z pojawieniem si˛e federacji i jej krucjata˛ o panowanie nad Sudlandia.˛ Trolle nie były ju˙z mile widziane na południe od Streleheimu i te nieliczne z nich, które przybyły na południe, szybko wróciły na północ. Z natury były odludkami i bez wi˛ekszego wysiłku zap˛edzono je z powrotem do ich górskich warowni. Teraz ju˙z ich wcale nie opuszczały, a w ka˙zdym razie nikt, kogo Morgan znał, nigdy nie słyszał, z˙ eby to kiedy´s zrobiły. Napotkanie ich grupy tak daleko na południe było czym´s niezwykłym. Morgan usiłował nie przypatrywa´c si˛e go´sciom, lecz było to trudne. Trolle były bardzo muskularnymi, niemal groteskowo wygladaj ˛ acymi ˛ osobnikami, rosłymi i szerokimi w barach, o orzechowobrazowej, ˛ szorstkiej jak kora skórze. Twarze miały płaskie i niemal pozbawione rysów. Morgan zupełnie nie mógł u nich dostrzec uszu. Okryte były w skór˛e i ci˛ez˙ kie puklerze, a wokół ogniska, jak porzucone cienie, le˙zały ich wielkie opo´ncze. — Jestem baronem Creelem, przywódca˛ Ruchu — zagrzmiał Padishar. Troll stojacy ˛ naprzeciw niego wybełkotał co´s niezrozumiale. Morgan uchwycił tylko imi˛e Axhind. Obaj m˛ez˙ czy´zni u´scisn˛eli sobie krótko dłonie, po czym Axhind zaprosił Padishara gestem, by usiadł z nim przy ognisku. Trolle odstapiły ˛ do tyłu, kiedy herszt banitów i jego towarzysze weszli w krag ˛ s´wiatła, z˙ eby usia´ ˛sc´ . Morgan rozgladał ˛ si˛e niespokojnie, kiedy pot˛ez˙ ne istoty ustawiały si˛e wokół. Nigdy nie czuł si˛e równie bezbronny. Chandos wydawał si˛e zupełnie spokojny, gdy sadowił si˛e na ziemi o par˛e kroków za Padisharem. Morgan usiadł obok niego. Rozpocz˛eła si˛e wówczas powa˙zna rozmowa, z której góral nic nie rozumiał. Toczyła si˛e w nieznanym mu zupełnie j˛ezyku trolli. Padishar zdawał si˛e całkiem dobrze nim włada´c i z rzadka tylko przerywał sobie, z˙ eby si˛e zastanowi´c nad 270

tym, co mówi. Rozlegało si˛e wiele d´zwi˛eków przypominajacych ˛ chrzakni˛ ˛ ecia albo niewyra´zne pomruki, a wielu wypowiadanym kwestiom towarzyszyła z˙ ywa gestykulacja. — Skad ˛ Padishar zna ich j˛ezyk? — zapytał Morgan Chandosa szeptem we wczesnej fazie rozmowy. Tamten nawet na niego nie spojrzał. — Tu, w Callahornie, troch˛e wi˛ecej obracamy si˛e w s´wiecie ni˙z wy tam, w górach — odparł. Głód dawał si˛e pot˛ez˙ nie we znaki Morganowi, lecz odp˛edzał od siebie wszelka˛ my´sl o nim, opierajac ˛ si˛e ogarniajacemu ˛ go zm˛eczeniu i umy´slnie siedzac ˛ bez ruchu. Rozmowa trwała dalej. Padishar wydawał si˛e zadowolony z jej przebiegu. — Chca˛ si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c — szepnał ˛ po pewnym czasie Chandos, uznajac ˛ najwyra´zniej, z˙ e Morgan powinien zosta´c nagrodzony za swoja˛ cierpliwo´sc´ . Posłuchał jeszcze troch˛e. — Nie tylko ci tutaj. Wszystkie dwadzie´scia jeden plemion! — Był podekscytowany. — Pi˛ec´ tysi˛ecy chłopa! Chca˛ zawrze´c przymierze! Morgana równie˙z ogarn˛eło podniecenie. — Z nami? Dlaczego? Chandos nie odpowiedział od razu, dajac ˛ Morganowi znak, z˙ eby poczekał. Po chwili powiedział: — Ruch zwracał si˛e do nich wcze´sniej, proszac ˛ o pomoc. Zawsze jednak uwaz˙ ały, z˙ e jest zbyt podzielony, za mało godny zaufania. Ostatnio zmieniły zdanie. — Spojrzał krótko na Morgana. — Mówia,˛ z˙ e Padishar w wystarczajacym ˛ stopniu zjednoczył poszczególne frakcje, by mogły rozwa˙zy´c spraw˛e na nowo. Szukaja˛ sposobów powstrzymania pochodu federacji na ich tereny. — W jego szorstkim głosie pobrzmiewało zadowolenie. — Do kro´cset, to mo˙ze si˛e okaza´c dla nas prawdziwym u´smiechem losu! Axhind podawał teraz w koło kielichy i nalewał do nich czego´s z wielkiego dzbana. Morgan przyjał ˛ oferowany mu kielich i zajrzał do niego. Płyn, który zawierał, był czarny jak smoła. Poczekał, a˙z przywódca trolli i Padishar przepija˛ do siebie, po czym wychylił kielich. Z najwi˛ekszym trudem powstrzymał si˛e od wymiotów. Czymkolwiek było to, co mu podano, smakowało to jak z˙ ół´c. Chandos spostrzegł wyraz jego twarzy. — Mleko trolli — powiedział i u´smiechnał ˛ si˛e. Wypili napój do dna, nawet Morgan, który stwierdził, z˙ e natychmiast odebrał mu on cały apetyt. Potem podnie´sli si˛e, Axhind i Padishar raz jeszcze u´scisn˛eli sobie dłonie i mieszka´ncy Sudlandii oddalili si˛e. — Słyszeli´scie? — spokojnie zapytał Padishar, kiedy znikn˛eli w´sród cieni. Na niebie zacz˛eły si˛e pojawia´c pierwsze gwiazdy i dogasały resztki dziennego s´wiatła. — Czy słyszeli´scie wszystko, cała˛ rozmow˛e? — Ka˙zde słowo — odparł Chandos, a Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛

271

— Pi˛ec´ tysi˛ecy chłopa! Do kro´cset! Z taka˛ siła˛ mogliby´smy stawi´c czoło całej federacji! — Padishara rozpierał entuzjazm. — Ruch mo˙ze powoła´c pod bro´n dwa tysiace ˛ ludzi i drugie tyle z nawiazk ˛ a˛ spo´sród karłów! Do kro´cset! — Uderzył pi˛es´cia˛ w otwarta˛ dło´n, po czym wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i siarczy´scie klepnał ˛ Chandosa i Morgana w plecy. — Ju˙z najwy˙zszy czas, z˙ eby co´s zacz˛eło i´sc´ po naszej my´sli, nie sadzicie, ˛ chłopcy? Morgan zjadł potem kolacj˛e, siedzac ˛ samotnie przy stole obok kuchennego paleniska. Zapachy dobywajace ˛ si˛e z garnków zaostrzyły na nowo jego apetyt. Padishar i Chandos oddalili si˛e, aby porozmawia´c o tym, co wydarzyło si˛e podczas nieobecno´sci tego pierwszego, i Morgan nie widział potrzeby brania w tym udziału. Rozgladał ˛ si˛e za Steffem i Teel, lecz nigdzie nie było ich wida´c, i dopiero kiedy ko´nczył je´sc´ , z mroku wyłonił si˛e Steff i zwalił si˛e na ziemi˛e obok niego. — Jak poszło? — zapytał zdawkowo karzeł, pomijajac ˛ wszelkie powitanie. W powykr˛ecanych dłoniach s´ciskał kufel piwa, który przyniósł ze soba.˛ Wydawał si˛e bardzo zm˛eczony. Morgan przedstawił mu pokrótce zdarzenia minionego tygodnia. Kiedy sko´nczył, Steff potarł r˛eka˛ ruda˛ brod˛e i rzekł: — Macie szcz˛es´cie, z˙ e z˙ yjecie, wszyscy. — Jego pokryta bliznami twarz była wychudła; wieczorne półcienie zdawały si˛e jeszcze gł˛ebiej rze´zbi´c przecinajace ˛ ja˛ bruzdy. — Dziwne rzeczy si˛e tu działy, kiedy was nie było. Morgan odsunał ˛ talerz i patrzył na niego, czekajac. ˛ Karzeł odchrzakn ˛ ał, ˛ rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół, zanim odezwał si˛e znowu. — Teel zachorowała tego samego dnia, kiedy wyruszyli´scie. Około południa znaleziono ja˛ nieprzytomna˛ na cyplu. Oddychała, ale nie byłem w stanie jej ocuci´c. Zaniosłem ja˛ do jaskini, owinałem ˛ w koce i siedziałem przy niej niemal przez tydzie´n. Nic nie mogłem dla niej zrobi´c. Po prostu le˙zała tam, ledwie z˙ ywa. — Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Sadziłem, ˛ z˙ e została otruta. Jego usta wykrzywiły si˛e. — Wydawało mi si˛e to mo˙zliwe. Wielu członków Ruchu nie przepada za karłami. Ale potem w ko´ncu si˛e ockn˛eła. Wymiotowała i była tak słaba, z˙ e ledwie mogła si˛e rusza´c. Karmiłem ja˛ rosołem, z˙ eby przywróci´c jej siły, i w ko´ncu doszła do siebie. Nie wie, co si˛e z nia˛ stało. Mówiła, z˙ e ostatnia rzecz, jaka˛ pami˛eta, była zwiazana ˛ z Hirehone’em. . . Morgan przerwał mu, gło´sno wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. — Czy co´s ci to mówi, Morgan? — By´c mo˙ze. — Góral lekko skinał ˛ głowa.˛ — Wydawało mi si˛e, z˙ e widziałem Hirehone’a w Tyrsis, kiedy tam przybyli´smy. Nie powinno go tam by´c i doszedłem do wniosku, z˙ e musiałem si˛e pomyli´c. Teraz nie jestem ju˙z taki pewien. Kto´s wydał nas federacji. Mógł to by´c on. — To mało prawdopodobne. — Steff potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Dlaczego wła´snie on? Mógł nas wyda´c na samym poczatku ˛ w Varfleet. Czemu miałby czeka´c a˙z do

272

teraz? — Jego kr˛epa posta´c poruszyła si˛e. — Poza tym Padishar całkowicie mu ufa. — Mo˙ze — mruknał ˛ Morgan, popijajac ˛ piwo. — Ale Padishar prawie od razu zapytał o niego, kiedy tu przybyli´smy. Steff zastanowił si˛e nad tym przez chwil˛e, po czym zmienił temat. — Jest co´s jeszcze. Dwa dni temu znaleziono na skraju urwiska ciała kilku stra˙zników z nocnej warty, tych przy wyciagach. ˛ Wszyscy mieli poder˙zni˛ete ˙ gardła. Zadnej wskazówki, kto to zrobił. — Na chwil˛e spojrzał w bok, a potem z powrotem na chłopaka. Jego oczy skrył cie´n. — Wszystkie kosze znajdowały si˛e na górze, Morgan. Przypatrywali si˛e sobie. Morgan zmarszczył czoło. — Wi˛ec zrobił to kto´s, kto ju˙z tutaj był? — Nie wiem. Tak si˛e wydaje. Ale z jakiego powodu? A je´sli to był kto´s z zewnatrz, ˛ to jak si˛e tu dostał, a potem wrócił na dół, skoro wszystkie kosze były na miejscu? Morgan spogladał ˛ w mrok, zastanawiajac ˛ si˛e nad tym, lecz nie znajdował odpowiedzi. — Sadziłem, ˛ z˙ e powiniene´s to wiedzie´c. — Steff wstał. — My´sl˛e, z˙ e Padishar o tym usłyszy niezale˙znie ode mnie. — Opró˙znił swój kufel. — Musz˛e wraca´c do Teel; nie lubi˛e zostawia´c jej samej po tym, co si˛e stało. Jest wcia˙ ˛z bardzo słaba. — Potarł r˛eka˛ czoło i skrzywił si˛e. — Ja te˙z nie czuj˛e si˛e najlepiej. — Id´z zatem — rzekł Morgan, wstajac ˛ razem z nim. — Rano przyjd˛e was odwiedzi´c. Najpierw jednak musz˛e si˛e porzadnie ˛ wyspa´c. — Urwał na chwil˛e. — Wiesz o trollach? — Czy o nich wiem? — Steff u´smiechnał ˛ si˛e krzywo. — Ju˙z z nimi rozmawiałem. Axhind i ja troch˛e si˛e znamy. — Patrzcie, patrzcie. Jeszcze jedna tajemnica. Opowiesz mi o tym jutro, dobrze? Steff zaczał ˛ si˛e oddala´c. — Jutro, zgoda. — Nie było go ju˙z prawie wida´c, kiedy powiedział: — Miej uszy i oczy otwarte, góralu. Morgan Leah ju˙z wcze´sniej sobie to postanowił. Spał dobrze tej nocy i obudził si˛e wypocz˛ety. Poranne sło´nce wznosiło si˛e ju˙z ponad wierzchołki drzew i zacz˛eło si˛e robi´c goraco. ˛ W obozie banitów panowało wi˛eksze ni˙z zwykle o˙zywienie i Morgan od razu zapragnał ˛ si˛e dowiedzie´c, co si˛e dzieje. Przez chwil˛e my´slał, z˙ e mo˙ze wrócili Ohmsfordowie, lecz odrzucił t˛e mo˙zliwo´sc´ , uznajac, ˛ z˙ e obudzono by go, gdyby tak było. Ubrał si˛e i naciagn ˛ ał ˛ buty, zwinał ˛ koce, umył si˛e, zjadł co´s i zszedł na skraj cypla. Natychmiast dostrzegł Padishara, znowu w szkarłatnym stroju, wykrzykujacego ˛ rozkazy i rozsyłajacego ˛ ludzi w ró˙znych kierunkach. Herszt banitów rzucił okiem na górala i chrzakn ˛ ał. ˛ 273

— Mam nadziej˛e, z˙ e nie obudziły ci˛e te hałasy. — Odwrócił si˛e, z˙ eby wyda´c krzykiem polecenie grupie ludzi przy windach, po czym kontynuował normalnym tonem: — Byłoby mi przykro, gdyby zakłócono ci spokój. Morgan zaczał ˛ co´s mrucze´c pod nosem, lecz przerwał, widzac ˛ na twarzy tamtego ironiczny u´smiech. — No, no. Chciałem tylko troch˛e si˛e z toba˛ podra˙zni´c, góralu — uspokoił go Padishar. — Nie zaczynajmy dnia od swarów, mamy zbyt wiele do zrobienia. Wysłałem zwiadowców, z˙ eby przeczesali Parma Key. Chc˛e si˛e upewni´c, czy przeczucie nie myliło mnie co do gro˙zacego ˛ nam niebezpiecze´nstwa. Posłałem te˙z po Hirehone’a. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Tymczasem trolle nadal czekaja,˛ Axhind i jego familia. Mówiono mi, z˙ e wszyscy oni sa˛ blisko ze soba˛ spokrewnieni. Wczoraj to był tylko wst˛ep. Dzisiaj b˛edziemy rozmawia´c o warunkach i celach całego przedsi˛ewzi˛ecia. Chcesz pój´sc´ ze mna? ˛ Morgan przytaknał. ˛ Przypasawszy pochw˛e zawierajac ˛ a˛ szczatki ˛ Miecza Leah, który nosił teraz głównie z przyzwyczajenia, poda˙ ˛zył za Padisharem skrajem cypla w stron˛e obozowiska, gdzie zbierały si˛e ju˙z trolle. Po drodze zapytał, czy sa˛ jakie´s wie´sci o Parze i Collu. Nie było. Rozgladał ˛ si˛e wkoło za Steffem i Teel, lecz z˙ adnego z nich nigdzie nie było wida´c. Obiecał sobie, z˙ e poszuka ich pó´zniej. Kiedy podeszli do trolli, Axhind objał ˛ herszta banitów, po czym przywitał górala uroczystym skinieniem głowy i z˙ elaznym u´sciskiem dłoni. Nast˛epnie poprosił ich gestem, by usiedli. Po paru chwilach pojawił si˛e Chandos z kilkoma towarzyszami, lud´zmi, których Morgan nie znał, i spotkanie si˛e rozpocz˛eło. Trwało przez reszt˛e poranka i wi˛eksza˛ cz˛es´c´ popołudnia. Morgan znów nie był w stanie zrozumie´c, o czym mówiono, a Chandos tym razem był zbyt zaj˛ety rozmowa,˛ z˙ eby si˛e nim zajmowa´c. Mimo to Morgan z uwaga˛ słuchał, obserwujac ˛ gesty i poruszenia nied´zwiedziowatych trolli i usiłujac ˛ odgadna´ ˛c, jakie my´sli skrywaja˛ ich pozbawione wyrazu twarze. Przewa˙znie mu si˛e to nie udawało. Wygladały ˛ jak wielkie pniaki, które pobudzono do z˙ ycia i wyposa˙zono w najbardziej podstawowe znamiona ludzkiej postaci, by mogły si˛e porusza´c. Wi˛ekszo´sc´ z nich poprzestawała na przypatrywaniu si˛e rozmawiajacym. ˛ Te, które mówiły, czyniły to zwi˛ez´ le, nawet Axhind. Wszystko, co robiły, cechowała jaka´s oszcz˛edno´sc´ wysiłku. Morgan zastanawiał si˛e przez chwil˛e, jakie sa˛ w walce, i uznał, z˙ e ju˙z to potrafi sobie wyobrazi´c. Sło´nce przesuwało si˛e po niebie, zmieniajac ˛ s´wiatło z przy´cmionego na jaskrawe i z powrotem na przy´cmione, skracajac, ˛ a potem wydłu˙zajac ˛ cienie, wypełniajac ˛ dzie´n upałem, a potem ka˙zac ˛ mu si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w skwarnej duchocie, w której wszyscy wiercili si˛e niespokojnie, daremnie szukajac ˛ wytchnienia. Urza˛ dzono krótka˛ przerw˛e na obiad, podczas której cz˛estowano si˛e nawzajem piwem i winem. Kto´s poczynił nawet jaka´ ˛s aluzj˛e do górala, by da´c wyobra˙zenie o rozmiarach poparcia, jakim cieszy si˛e Ruch. Morgan roztropnie zachował milczenie podczas wymiany zda´n na ten temat. Wiedział, z˙ e przyprowadzono go tutaj, by 274

udzielał poparcia, a nie zaprzeczał. Popołudnie miało si˛e ku ko´ncowi, kiedy pojawił si˛e zdyszany i wystraszony goniec. Ujrzawszy go, Padishar zmarszczył czoło, rozdra˙zniony, z˙ e im przerwano, i na chwil˛e przeprosił zebranych. Wysłuchał z uwaga˛ informacji posła´nca, zawahał si˛e, po czym spojrzał na górala i skinał ˛ na´n r˛eka.˛ Morgan poderwał si˛e na nogi. Nie podobało mu si˛e to, co widział na twarzy Padishara Creela. Kiedy Morgan podszedł, Padishar odprawił go´nca. — Znale´zli Hirehone’a — rzekł cicho. — Na zachodnim skraju Parma Key, w pobli˙zu s´cie˙zki, która˛ szli´smy, wracajac. ˛ Nie z˙ yje. — Jego oczy poruszyły si˛e niespokojnie. — Patrol, który go znalazł, twierdzi, z˙ e wygladał ˛ tak, jakby wywrócono go na nice. Morgana s´cisn˛eło w gardle, gdy sobie to wyobraził. — Co si˛e dzieje, Padisharze? — zapytał cicho. — Sam nie wiem, co o tym my´sle´c, góralu. Ale jest jeszcze gorsza wiadomo´sc´ . Przeczucie nigdy mnie nie myli. O dwie mile stad ˛ znajduje si˛e armia federacji: garnizon z Tyrsis albo nie jestem ulubionym synem swojej matki. — Jego twarz wykrzywił ironiczny grymas. — Ida˛ prosto po nas, chłopcze. Nie zbaczaja˛ ani na włos w swoim pochodzie. W jaki´s sposób odkryli, gdzie jeste´smy, i my´sl˛e, z˙ e obaj wiemy, jak to si˛e mogło sta´c, nieprawda˙z? Morgan zaniemówił ze zdumienia. — Kto? — zdołał wreszcie z siebie wykrztusi´c. Padishar wzruszył ramionami i za´smiał si˛e cicho. — Czy to naprawd˛e ma teraz jakie´s znaczenie? — Obejrzał si˛e przez rami˛e. — Trzeba ju˙z tutaj ko´nczy´c. Nie sprawi mi przyjemno´sci powiadomienie Axhinda i jego ludzi o tym, co si˛e stało, ale nie miałoby sensu ich zwodzi´c. Na ich miejscu zniknałbym ˛ stad ˛ szybciej ni˙z zajac ˛ w swej norze. Trolle były jednak innego zdania. Po zako´nczeniu spotkania Axhind i jego towarzysze nie przejawiali ch˛eci opuszczenia Wyst˛epu. Poprosili natomiast o zwrot swej broni — imponujacej ˛ kolekcji toporów, włóczni i mieczy — a po jej otrzymaniu usiedli i zacz˛eli niespiesznie szlifowa´c ich ostrza. Wydawało si˛e, z˙ e szykuja˛ si˛e do walki. Morgan poszedł poszuka´c karłów. Biwakowali w niewielkim, ustronnym zagajniku s´wierkowym na drugim ko´ncu podnó˙za urwiska, gdzie nawis skalny tworzył naturalna˛ osłon˛e przed wpływami pogody. Steff powitał go bez zbytniego entuzjazmu. Teel siedziała na ziemi. Z jej dziwnej, zamaskowanej twarzy nie sposób było niczego wyczyta´c, chocia˙z jej oczy połyskiwały czujnie. Wydawała si˛e silniejsza, jej ciemne włosy były wyszczotkowane, a jej r˛ece nie dr˙zały, kiedy podała je na powitanie Morganowi. Porozmawiał z nia˛ krótko, przy czym ona prawie si˛e nie odzywała. Morgan przekazał im wiadomo´sc´ o Hirehone’ie i nadciagaj ˛ acej ˛ armii federacji. Steff z powaga˛ skinał ˛ głowa; ˛ Teel nie zrobiła nawet tego. Opu´scił ich z niejasnym uczuciem niezadowolenia z odwiedzin.

275

˙ Armia federacji przybyła wraz z nastaniem zmroku. Zołnierze rozlokowali si˛e w lasach pod skalnymi s´cianami Wyst˛epu i zacz˛eli oczyszcza´c teren dla swoich potrzeb, pracujac ˛ z mozolna˛ determinacja˛ mrówek. Tysiacami ˛ wyłaniali si˛e spos´ród drzew, z powiewajacymi ˛ proporcami i połyskujacym ˛ or˛ez˙ em. Przed ka˙zda˛ kompania˛ niesiony był sztandar — czarna flaga z jednym czerwonym i jednym czarnym pasem tam, gdzie znajdowali si˛e zwykli z˙ ołnierze federacji, i jaskrawobiała głowa wilka tam, gdzie znajdowali si˛e szperacze. Wznoszono namioty, ustawiano bro´n w kozły, rozmieszczano na tyłach zaopatrzenie i rozpalano ogniska. Niemal od razu zespoły ludzi zacz˛eły budowa´c machiny obl˛ez˙ nicze i cisz˛e wypełniły odgłosy pił s´cinajacych ˛ drzewa i siekier rabi ˛ acych ˛ powalone pnie. Banici przygladali ˛ si˛e temu z góry. Ich własne umocnienia były ju˙z gotowe. Morgan patrzył wraz z nimi. Wydawali si˛e odpr˛ez˙ eni i spokojni. Były ich zaledwie trzy setki, lecz Wyst˛ep stanowił naturalna˛ redut˛e mogac ˛ a˛ si˛e oprze´c armii pi˛ec´ razy silniejszej ni˙z ta na dole. Windy zostały wciagni˛ ˛ ete na cypel i nie było ju˙z z˙ adnej innej drogi na gór˛e ani w dół poza wspinaczka˛ po skalnych s´cianach. Oznaczałoby to jednak konieczno´sc´ pi˛ecia si˛e w gór˛e za pomoca˛ rak, ˛ drabin i haków. Nawet garstka ludzi byłaby w stanie powstrzyma´c taki atak. Było ju˙z zupełnie ciemno, kiedy Morgan miał znowu sposobno´sc´ i porozmawiania z Padisharem. Stali obok wind, znajdujacych ˛ si˛e teraz pod silna˛ stra˙za,˛ i spogladali ˛ na rozsiane s´wiatełka ognisk w dole. ˙ Zołnierze federacji wcia˙ ˛z pracowali. Z ciemnych lasów dochodziły odgłosy budowy, zakłócajac ˛ nocny spokój. — Nie musz˛e ci mówi´c, z˙ e cała ta ich aktywno´sc´ bardzo mnie niepokoi — mruknał ˛ herszt banitów, marszczac ˛ brwi. Morgan równie˙z zmarszczył czoło. — Nawet ze swoim sprz˛etem obl˛ez˙ niczym nie moga˛ chyba mie´c nadziei, z˙ e nas tutaj dosi˛egna? ˛ — Nie moga.˛ — Padishar potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — I to wła´snie mnie niepokoi. — Przygladali ˛ si˛e nieprzyjacielowi jeszcze przez chwil˛e, po czym Padishar zaprowadził Morgana w osłoni˛ete miejsce na cyplu, gdzie szepnał ˛ mu do ucha: — Nie potrzebuj˛e ci przypomina´c, z˙ e ju˙z dwukrotnie zostali´smy zdradzeni. Ktokolwiek to zrobił, wcia˙ ˛z jeszcze znajduje si˛e na wolno´sci, by´c mo˙ze nawet w´sród nas. Je´sli Wyst˛ep ma zosta´c zdobyty, to przypuszczalnie stanie si˛e to w taki wła´snie sposób. — Obrócił si˛e do Morgana, pochylajac ˛ ku niemu swa˛ surowa,˛ ogorzała˛ twarz. — Zrobi˛e, co w mojej mocy, dla zapewnienia Wyst˛epowi bezpiecze´nstwa. Ale ty miej równie˙z oczy otwarte, góralu. Mo˙zesz widzie´c wszystko inaczej ni˙z ja, bo jeste´s tu od niedawna. Obserwuj nas wszystkich, a b˛ed˛e twoim dłu˙znikiem, je´sli co´s odkryjesz. Morgan bez słowa skinał ˛ głowa.˛ Nadawało to jego pobytowi tutaj jaki´s sens, którego dotad ˛ mu brakowało. Od czasu kiedy roztrzaskał miecz, prze´sladowało 276

go uczucie pustki. Zamartwiał si˛e, z˙ e musiał opu´sci´c Para i Colla Ohmsfordów. To zadanie pozwalało mu si˛e na czym´s skoncentrowa´c. Był za to Padisharowi wdzi˛eczny. Kiedy sko´nczyli rozmow˛e, poszedł do zbrojmistrza i poprosił go o pałasz. Wybrał taki, który mu odpowiadał, wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy swój złamany miecz i wsunał ˛ na jego miejsce nowy. Nast˛epnie udał si˛e na poszukiwanie jakiej´s porzuconej pochwy, a˙z w ko´ncu znalazł taka,˛ do której pasowałby Miecz Leah. Przyciał ˛ pochw˛e stosownie do zmniejszonej długo´sci miecza, obwiazał ˛ jej dolny koniec i przytroczył ja˛ sobie do pasa. Po raz pierwszy od kilku dni znowu poczuł si˛e lepiej. Równie˙z tej nocy spał dobrze — mimo z˙ e armia federacji a˙z do s´witu kontynuowała wznoszenie machin obl˛ez˙ niczych. Kiedy pokazało si˛e sło´nce, prace budowlane ustały. Obudził si˛e wtedy, wytracony ˛ ze snu nagła˛ cisza,˛ wło˙zył ubranie, przypasał bro´n i pop˛edził na kraw˛ed´z cypla. Banici zajmowali pozycje, trzymajac ˛ bro´n w pogotowiu. Padishar ju˙z tam był, ze Steffem, Teel i grupa˛ trolli. Wszyscy w milczeniu przygladali ˛ si˛e temu, co si˛e dzieje na dole. ˙ Armia federacji si˛e formowała, dru˙zyny łaczyły ˛ si˛e w kompanie. Zołnierze byli dobrze wyszkoleni i zajmowanie stanowisk przebiegało bez zamieszania. Otoczyli podnó˙ze Wyst˛epu, rozciagaj ˛ ac ˛ si˛e od jednego ko´nca s´ciany skalnej do drugiego. Ich szeregi znajdowały si˛e teraz poza zasi˛egiem łuków i proc. Obok nich uło˙zone w stosy le˙zały drabiny i liny z hakami. Wie˙ze obl˛ez˙ nicze stały gotowe, były jednak toporne i si˛egały zaledwie do jednej trzeciej wysoko´sci urwiska. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy i odst˛epy mi˛edzy kompaniami wkrótce zacz˛eły si˛e wypełnia´c. Morgan dotknał ˛ ramienia Steffa. Karzeł obejrzał si˛e niepewnie, bez słowa skinał ˛ głowa˛ i znowu odwrócił wzrok. Morgan zmarszczył czoło. Steff nie miał przy sobie z˙ adnej broni. Zagrały trabki ˛ i szeregi federacji si˛e wyrównały. Wszystko znowu ucichło. Niebo rozja´sniało si˛e na wschodzie i s´wiatło słoneczne l´sniło na pancerzach i broni, Na li´sciach i z´ d´zbłach trawy połyskiwała rosa, rozlegał si˛e radosny szczebiot ptaków, gdzie´s z oddali dochodził szum lejacej ˛ wody i Morganowi Leah wydawało si˛e, z˙ e mógłby to by´c ten z tysi˛ecy poranków, jakie witał, gdy jeszcze w˛edrował i polował na wzgórzach swej ojczyzny. Nagle w´sród drzew, za długimi szeregami z˙ ołnierzy, co´s si˛e poruszyło. Zatrz˛esły si˛e konary i pnie drzew i rozległ si˛e chrobot odrywanej kory. Szeregi federacji rozstapiły ˛ si˛e gwałtownie, tworzac ˛ wyrw˛e o szeroko´sci ponad trzydziestu metrów. Banici i ich sprzymierze´ncy zdr˛etwieli wyczekujaco, ˛ ze s´ciagni˛ ˛ etymi z napi˛ecia twarzami. Las nie przestawał si˛e trza´ ˛sc´ , poruszany przez co´s, co wcia˙ ˛z pozostawało ukryte. Do kro´cset, szepnał ˛ do siebie Morgan. Istota wyłoniła si˛e z rzednacego ˛ mroku. Była olbrzymia — stworzenie niesłychanych rozmiarów, zjawa zło˙zona z najohydniejszych kawałków martwych 277

istot, których nawet padlino˙zerne zwierz˛eta nie chciałyby tkna´ ˛c. Była uformowana z włosów, s´ci˛egien i ko´sci, lecz równie˙z z metalowych płytek i pr˛etów. Widoczne na niej były poszczerbione kikuty i l´sniace ˛ powierzchnie, z˙ elazo wszczepione w ciało i ciało wro´sni˛ete w z˙ elazo. Wygladała ˛ jak potworny, zdeformowany skorupiak albo owad, lecz nie była ani jednym, ani drugim. Szła, ci˛ez˙ ko powłóczac ˛ nogami, a jej połyskujace ˛ oczy obróciły si˛e ku górze, odnajdujac ˛ kraw˛ed´z urwiska. Szczypce zgrzytały jak no˙ze, a szpony drapały bezwiednie o chropowata˛ skał˛e. Przez chwil˛e Morgan my´slał, z˙ e to maszyna. Zaraz jednak, o jedno uderzenie serca pó´zniej, u´swiadomił sobie, z˙ e jest to z˙ ywa istota. — Na krew demona! — wykrzyknał ˛ Steff z gniewem i przestrachem w głosie. — Sprowadzili pełzacza! Posuwajac ˛ si˛e wolno mi˛edzy szeregami federacji, pełzacz zmierzał w ich stron˛e.

XXVI Morgan Leah przypomniał sobie wtedy opowie´sci. Wydawało si˛e, z˙ e zawsze istniały opowie´sci o pełzaczach, historie przekazywane z dziada na ojca, z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Opowiadano je w jego ojczystych górach i na wi˛ekszo´sci obszarów Sudlandii, które odwiedził. M˛ez˙ czy´zni szeptali o pełzaczach przy szklance piwa wokół ogniska pó´zna˛ noca,˛ sprawiajac, ˛ z˙ e chłopcom takim jak Morgan, którzy słuchali na obrze˙zach ich kr˛egu, z przej˛ecia i przera˙zenia przebiegały ciarki po plecach. Nikt jednak nie przywiazywał ˛ do tych historii zbytniej wagi; w ko´ncu opowiadano je jednym tchem z dzikimi fantazjami o czarnych łowcach, Widmach Mord i innych potworach z niepami˛etnych czasów. Nikt jednak nie był równie˙z gotów całkowicie ich lekcewa˙zy´c. Niezale˙znie bowiem od tego, co mogli o nich sadzi´ ˛ c Sudlandczycy, w Estlandii mieszkały karły, które bez reszty w nie wierzyły. Steff był jednym z nich. Powtórzył te historie Morganowi — na długo po tym, jak Morgan słyszał je po raz pierwszy — nie jako legend˛e, lecz jako prawd˛e. Obstawał przy tym, i˙z rzeczywi´scie si˛e wydarzyły. Były prawdziwe. Powiedział Morganowi, z˙ e to federacja stworzyła pełzacze. Przed stu laty, kiedy wojna przeciw karłom ugrz˛ezła na pustkowiach Anaru i kiedy armiom Sudlandii zagrodziły drog˛e d˙zungla i góry, gaszcz ˛ zaro´sli i skalne s´ciany, które uniemo˙zliwiły im podj˛ecie walki z ich nieuchwytna˛ ofiara˛ i osaczenie jej, federacja powołała do z˙ ycia pełzacze. Karły przechwyciły wówczas od federacji inicjatyw˛e. Stanowili znaczna˛ sił˛e obronna,˛ zdecydowana˛ nie dosta´c si˛e w r˛ece naje´zd´zcy i n˛eka´c go tak długo, a˙z zostanie wyp˛edzony z ich ojczyzny. Ze swoich warowni w labiryncie wawozów ˛ i kanionów Ravenshornu oraz przypominajacych ˛ groty jam w okolicznych lasach karły jak chciały kontratakowały ci˛ez˙ sze i mniej ruchliwe armie federacji, po czym wymykały si˛e jak nocne cienie. Miesiacami ˛ federacja nie czyniła z˙ adnych post˛epów i wtedy wła´snie pojawiły si˛e pełzacze. Nikt nie wiedział na pewno, skad ˛ si˛e wzi˛eły. Niektórzy twierdzili, z˙ e były po prostu maszynami zbudowanymi przez konstruktorów federacji, golemami pozbawionymi zdolno´sci my´slenia, których jedynym zadaniem było niszczenie umocnie´n karłów, a wraz z nimi równie˙z ich samych. Inni mówili, z˙ e z˙ adne maszyny nie byłyby w stanie zrobi´c tego, co robiły monstra, i z˙ e sa˛ one istotami wyposa˙zo279

nymi w inteligencj˛e i instynkt. Jeszcze inni szeptali, z˙ e ich tworzywem jest magia. ´ Jakiekolwiek było ich pochodzenie, pełzacze pojawiły si˛e na pustkowiu Srodkowego Anaru i zacz˛eły polowa´c. Nie mo˙zna ich było powstrzyma´c. Nieubłaganie tropiły karły, a kiedy ich dopadły, wybijały wszystkie do nogi. Wojna sko´nczyła si˛e w nieco ponad miesiac ˛ pó´zniej; armie estlandzkie zostały rozbite w puch, a duch oporu kompletnie złamany. Potem pełzacze znikn˛eły równie tajemniczo, jak si˛e pojawiły, jakby pochłon˛eła je ziemia. Pozostały jedynie historie, które z ka˙zdym opowiadaniem stawały si˛e coraz bardziej upiorne, a jednocze´snie coraz mniej dokładne, tracac ˛ z czasem cechy prawdopodobie´nstwa, a˙z w ko´ncu jedynie karły wierzyły, z˙ e wszystko to naprawd˛e si˛e wydarzyło. Morgan Leah jeszcze przez moment spogladał ˛ w dół, przypominajac ˛ sobie opowie´sci z dzieci´nstwa, po czym oderwał oczy od koszmaru poni˙zej i spojrzał z rozpacza˛ na Steffa. Karzeł równie˙z patrzył w jego stron˛e, na wpół odwrócony, jakby chciał ucieka´c z umocnie´n. Na jego pokrytej bliznami twarzy malowało si˛e przera˙zenie. — Pełzacz, Morgan. Pełzacz, po tylu latach. Czy wiesz, co to oznacza? Morgan nie miał czasu si˛e nad tym zastanowi´c. Nagle stanał ˛ obok nich Padishar Creel, który usłyszał słowa karła. Schwycił Steffa za ramiona i obrócił go twarza˛ do siebie. — Powiedz mi szybko! Co wiesz o tym potworze? — To pełzacz — powtórzył Steff zduszonym i nienaturalnym głosem, jakby samo wymówienie nazwy starczało za całe wyja´snienie. — Tak, tak, to ju˙z słyszałem! — niecierpliwie syknał ˛ Padishar. — Nie obchodzi mnie, co to jest! Chc˛e wiedzie´c, jak to powstrzyma´c! Steff wolno pokr˛ecił głowa,˛ jakby był zamroczony i chciał odzyska´c jasno´sc´ my´sli. — Nie mo˙zna go powstrzyma´c. Nie ma na to sposobu. Nikt go jeszcze nie wymy´slił. Od strony ludzi stojacych ˛ najbli˙zej nich dobiegły pomruki, kiedy usłyszeli słowa karła, i przez szeregi obro´nców Wyst˛epu przebiegła fala złych przeczu´c. Morgan oniemiał; nigdy przedtem nie widział Steffa tak upadłego na duchu. Spojrzał na Teel. Odsun˛eła Steffa do tyłu, osłaniajac ˛ go przed Padisharem. Jej oczy pod maska˛ wygladały ˛ jak twarde, połyskujace ˛ kamyki. Padishar nie zwrócił na nia˛ uwagi i odwrócił si˛e w stron˛e swoich ludzi. — Zosta´ncie na miejscach! — krzyknał ˛ gniewnie do tych, którzy zacz˛eli szemra´c i cofali si˛e do tyłu. Szepty i ruch ustały natychmiast. — Obedr˛e ze skóry pierwszego, który mnie nie posłucha! — Posłał Steffowi piorunujace ˛ spojrzenie. — Nie ma sposobu, powiadasz? Mo˙ze dla ciebie, chocia˙z sadziłem ˛ inaczej i miałem o tobie lepsze mniemanie. — Mówił niskim i opanowanym głosem. — Nie ma sposobu? Zawsze jest jaki´s sposób! 280

Z dołu dobiegł gło´sny chrobot i wszyscy przypadli z powrotem do przedpiersi. Pełzacz dotarł do podnó˙za s´ciany skalnej i zaczał ˛ pia´ ˛c si˛e w gór˛e, czepiajac ˛ si˛e p˛ekni˛ec´ i szczelin, w´sród których ludzkie dłonie i stopy nie znalazłyby punktów ´ oparcia. Swiatło słoneczne połyskiwało na płytach pancerza i kawałkach stalowych pr˛etów, a mi˛es´nie owadziego cielska poruszały si˛e złowrogo. Zagrzmiały marszowe b˛ebny federacji, wybijajace ˛ miarowy rytm towarzyszacy ˛ zbli˙zaniu si˛e potwora. Padishar wskoczył wojowniczo na umocnienia. — Chandos! Dwunastu łuczników do mnie. Natychmiast! — Łucznicy pojawili si˛e od razu i na pełzacza posypał si˛e deszcz strzał. Nie zwolnił nawet na chwil˛e. Strzały odbijały si˛e od jego pancerza albo pogra˙ ˛zały si˛e w jego grubej skórze, nie robiac ˛ na nim wra˙zenia. Nawet jego oczy, ohydne czarne s´lepia, które obracały si˛e i przesuwały leniwie wraz z poruszeniami jego ciała, zdawały si˛e odporne na ich groty. Padishar wycofał łuczników. W´sród szeregów federacji rozległ si˛e radosny okrzyk i z˙ ołnierze zacz˛eli skandowa´c w rytm uderze´n b˛ebnów. Herszt banitów wezwał włóczników, lecz nawet ci˛ez˙ kie, drewniane dzidy z z˙ elaznymi szpicami nie były w stanie powstrzyma´c zbli˙zajacego ˛ si˛e potwora. Łamały si˛e albo roztrzaskiwały na skałach i pełzacz piał ˛ si˛e coraz wy˙zej. Przytoczono pot˛ez˙ ne głazy i zepchni˛eto je z kraw˛edzi urwiska. Kilka z nich trafiło besti˛e. Otarły si˛e o niego albo uderzyły z pełnym impetem, lecz efekt był ten sam. Potwór wcia˙ ˛z posuwał si˛e w gór˛e. Znów rozległy si˛e pomruki, zrodzone ze strachu i zawodu. Padishar krzyczał gniewnie, usiłujac ˛ je uciszy´c, lecz stawało si˛e to coraz trudniejsze. Zawołał, z˙ eby zniesiono nar˛ecza chrustu, polecił je zapali´c i zepchna´ ˛c na pełzacza, lecz to równie˙z nie dało skutku. Rozsierdzony kazał przynie´sc´ beczk˛e gotujacej ˛ si˛e oliwy, rozbi´c ja˛ i wyla´c jej zawarto´sc´ na s´cian˛e urwiska, a potem podpali´c. Oliwa płon˛eła w´sciekle na nagiej skale, pogra˙ ˛zajac ˛ zbli˙zajacego ˛ si˛e pełzacza w kł˛ebach czarnego dymu i płomieniach. W´sród szeregów federacji rozległy si˛e okrzyki, a b˛ebny ucichły. Ku górze uniosła si˛e fala rozgrzanego powietrza, tak duszaca, ˛ z˙ e obro´ncy musieli si˛e cofna´ ˛c. Morgan odsunał ˛ si˛e wraz z innymi, majac ˛ obok siebie Steffa i Teel. Twarz Steffa była zapadni˛eta i blada. Karzeł wydawał si˛e dziwnie zdezorientowany. Morgan pomógł mu si˛e odsuna´ ˛c, nie mogac ˛ poja´ ˛c, co si˛e stało jego przyjacielowi. — Jeste´s chory? — zapytał szeptem, sadzajac ˛ go na ziemi. — Steff, co si˛e stało? Wydawało si˛e jednak, z˙ e tamten nie potrafi na to odpowiedzie´c. Potrzasn ˛ ał ˛ jedynie głowa.˛ Po chwili wykrztusił z wysiłkiem: — Ogie´n go nie powstrzyma, Morgan. Próbowano tego. To nic nie daje. Miał racj˛e. Kiedy płomienie i z˙ ar osłabły na tyle, by obro´ncy mogli powróci´c do umocnie´n, zobaczyli, z˙ e pełzacz wcia˙ ˛z trwa przy skale, pnac ˛ si˛e nieust˛epliwie ku górze. Znajdował si˛e niemal w połowie drogi, równie przysmalony i okopcony 281

jak skała, na której wisiał, lecz poza tym nie zmieniony. Bicie w b˛ebny i rytmiczne okrzyki z˙ ołnierzy federacji rozległy si˛e na nowo i odgłos ten, pełen z˙ aru i pewno´sci siebie, ogarnał ˛ cały Wyst˛ep. Banici byli przera˙zeni. Zacz˛eły wybucha´c kłótnie i stało si˛e jasne, z˙ e nikt nie wierzy w to, z˙ e pełzacza mo˙zna powstrzyma´c. Co zrobia,˛ kiedy do nich dotrze? Skoro strzały i włócznie zdawały si˛e nie czyni´c mu z˙ adnej krzywdy, czy mogły go powstrzyma´c miecze? Strwo˙zeni banici łatwo to mogli odgadna´ ˛c. Jedynie Axhind i jego górskie trolle wydawali si˛e nieporuszeni tym, co si˛e działo. Stali na drugim ko´ncu umocnie´n banitów, strzegac ˛ półki skalnej wiszacej ˛ nad s´ciana˛ urwiska. Z bronia˛ trzymana˛ w pogotowiu, stanowili wysepk˛e spokoju w´sród ogólnego zam˛etu. Nie rozmawiali ze soba.˛ Nie wydawali si˛e zdenerwowani. Patrzyli na Padishara Creela, czekajac, ˛ co zrobi dalej. Padishar nie trzymał ich długo w niepewno´sci. Zauwa˙zył co´s, co umkn˛eło uwagi innych, i natchn˛eło go to odrobina˛ nadziei. — Chandos! — krzyknał ˛ i ruszył wzdłu˙z przedpiersia, zap˛edzajac ˛ i spychajac ˛ swoich ludzi z powrotem na stanowiska. Pojawił si˛e jego krzepki, czarnobrody zast˛epca. — Przynie´s cały olej, jaki mamy do gotowania, czyszczenia, co tylko tam jest! Nie tra´c czasu na pytania, tylko to zrób! — Chandos zamknał ˛ usta i spiesznie si˛e oddalił. Padishar okr˛ecił si˛e na pi˛ecie i ruszył z powrotem wzdłu˙z linii w stron˛e Morgana i karłów. — Przygotowa´c jedna˛ z wind! — krzyknał ˛ ponad ich ramionami. Potem nagle si˛e zatrzymał. — Steff. Jak sobie te gady radza˛ na s´liskiej powierzchni? Jak si˛e na niej trzymaja? ˛ Steff spojrzał na´n z wyrazem pustki na twarzy, jakby to pytanie wprawiło go w kłopot. — Nie wiem. — Ale przy wchodzeniu musza˛ si˛e czego´s trzyma´c, tak? — zapytał tamten. — Co si˛e dzieje, je´sli nie maja˛ si˛e czego uchwyci´c? Odwrócił si˛e, nie czekajac ˛ na odpowied´z. Zrobiło si˛e goraco ˛ i obficie si˛e pocił. ´ agn Sci ˛ ał ˛ z siebie bluz˛e i odrzucił ja˛ z irytacja.˛ Wyrwawszy innemu banicie par˛e bandoletów, przypasał je, podniósł z ziemi siekier˛e o krótkim trzonku, wsunał ˛ ja˛ za pas i ruszył w stron˛e wyciagów. ˛ Morgan poda˙ ˛zył za nim, zaczynajac ˛ rozumie´c, co banita zamierza zrobi´c. Chandos p˛edził ju˙z od strony jaski´n na czele grupy ludzi niosacych ˛ beczki ró˙znej wielko´sci i wagi. — Załadujcie je — rozkazał Padishar, wskazujac ˛ r˛eka˛ wind˛e. Kiedy m˛ez˙ czy´zni zacz˛eli je ładowa´c, poło˙zył r˛ece na szerokich ramionach swego zast˛epcy. — Zjad˛e winda˛ tam, gdzie wspina si˛e ta bestia, i wylej˛e na nia˛ olej. — Padisharze! — Chandos był przera˙zony. — Słuchaj mnie teraz! Pełzacz nie b˛edzie w stanie si˛e tutaj dosta´c, je´sli nie b˛edzie mógł si˛e wspina´c, a nie b˛edzie mógł tego robi´c, je´sli nie b˛edzie miał si˛e czego uczepi´c. Olej uczyni wszystko tak s´liskim, z˙ e to bydl˛e nie b˛edzie w stanie

282

si˛e porusza´c. Mo˙ze nawet spadnie. — U´smiechnał ˛ si˛e dziko. — Czy to nie byłby pi˛ekny finał? Chandos potrzasn ˛ ał ˛ k˛edzierzawa˛ głowa˛ z przestrachem w oczach. Trolle podeszły bli˙zej i przysłuchiwały si˛e. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e federacja pozwoli ci zjecha´c tak nisko? Łucznicy podziurawia˛ ci˛e na wylot! — Nie, je´sli nie pozwolicie im podej´sc´ bli˙zej. — U´smiech zniknał ˛ z twarzy herszta. — Poza tym, stary druhu, czy mamy inny wybór? — Wskoczył do windy, przykucajac ˛ za watpliw ˛ a˛ osłona˛ jej pr˛etów, by stanowi´c jak najmniejszy cel. — Tylko mnie nie upu´sc´ cie! — krzyknał ˛ i mocno s´cisnał ˛ siekier˛e. Winda przesun˛eła si˛e nad urwisko. Chandos szybko ja˛ opuszczał, ustawiajac ˛ belk˛e wyciagu ˛ ponad pnacym ˛ si˛e ku górze pełzaczem. Znajdował si˛e on teraz wysoko na s´cianie — wielka czarna plama przesuwajaca ˛ si˛e po skale. W´sród z˙ ołnierzy federacji rozległ si˛e ryk, kiedy ujrzeli, co si˛e dzieje, i szeregi łuczników ruszyły naprzód. Banici na to czekali. Strzelajac, ˛ bezpieczni, zza swoich umocnie´n wysoko w górze, rozbili natarcie w kilka chwil. Natychmiast do przodu pos´pieszyły nast˛epne szeregi i o s´cian˛e urwiska wokół osuwajacej ˛ si˛e windy zacz˛eły uderza´c strzały. Banici odpowiedzieli na ogie´n federacji. Raz jeszcze natarcie si˛e załamało i z˙ ołnierze odstapili. ˛ Tymczasem podciagni˛ ˛ eto ju˙z jednak katapulty i o s´cian˛e urwiska obok windy zacz˛eły uderza´c pot˛ez˙ ne głazy, kiedy kanonierzy federacji usiłowali si˛e wstrzeli´c w cel. Jedna salwa z pokruszonych kamieni trafiła wind˛e i rzuciła nia˛ z trzaskiem o skał˛e. W dół posypały si˛e kawałki drewna. Pełzacz, znajdujacy ˛ si˛e bezpo´srednio ni˙zej, spojrzał w gór˛e. Morgan Leah stał ze Steffem i Teel na kraw˛edzi urwiska, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e temu z przera˙zeniem. Winda z Padisharem Creelem kr˛eciła si˛e i kołysała, jakby dostała si˛e w zawirowanie pot˛ez˙ nego wiatru. — Trzymajcie go! — krzyknał ˛ Chandos do ludzi przy linach, odwracajac ˛ si˛e z przera˙zeniem w oczach. — Trzymajcie mocno! Ale ju˙z go wypuszczali. Lina wy´slizgiwała si˛e z rak, ˛ pociagaj ˛ ac ˛ trzymajacych ˛ ja˛ ludzi w stron˛e kraw˛edzi urwiska, gdzie rozpaczliwie i usiłowali si˛e zatrzyma´c. Strzały federacji sypały si˛e g˛esto na Wyst˛ep i dwóch z nich padło. Ich miejsca pozostały puste, gdy˙z w´sród ogólnego zam˛etu wywołanego atakiem nikt nie wiedział, co robi´c. Chandos obejrzał si˛e przez rami˛e z szeroko rozwartymi oczyma. Lina wysuwała si˛e coraz bardziej. Nie zdołaja˛ jej utrzyma´c, z przera˙zeniem u´swiadomił sobie Morgan. Pop˛edził do przodu, krzyczac ˛ jak oszalały. Lecz Axhind był szybszy. Z impetem trudnym do pogodzenia z jego wielko´scia˛ przywódca skalnych trolli skoczył mi˛edzy gapiami i schwycił lin˛e w swe pot˛ez˙ ne r˛ece. Trzymajacy ˛ ja˛ banici w pomieszaniu odskoczyli do tyłu. Olbrzymi troll sam utrzymywał wind˛e z Padisharem Creelem. Po chwili dołaczył ˛ do niego jeszcze jeden pobratymca, a potem dwaj nast˛epni. 283

Wyt˛ez˙ ajac ˛ mi˛es´nie, podciagali ˛ liny, podczas gdy Chandos wykrzykiwał komendy ze skraju urwiska. Morgan ponownie wychylił si˛e poza kraw˛ed´z cypla. Parma Key rozpo´scierało si˛e jak ciemnozielone morze, zlewajac ˛ si˛e w oddali z bezchmurnym, bł˛ekitnym niebem, wypełnione słodkimi zapachami i poczuciem bezczasowo´sci. Wyst˛ep stanowił wysp˛e chaosu w jego centrum. U stóp urwiska le˙zały dziesiatki ˛ dogorywajacych ˛ z˙ ołnierzy federacji. Wyrównane przedtem szeregi były teraz poszarpane, nieskazitelne formacje rozsypały si˛e, ruszajac ˛ do ataku. Katapulty miotały pociski i zewszad ˛ sypały si˛e strzały. Winda wcia˙ ˛z wisiała na linie; male´nka przyn˛eta, która zdawała si˛e znajdowa´c zaledwie o par˛e cali ponad czarnym potworem pna˛ cym si˛e niestrudzenie ku górze. Nagle, niemal niespodziewanie, ukazał si˛e w niej Padishar Creel. Jego siekiera o krótkim trzonku rozłupała pierwsza˛ beczk˛e z olejem, której zawarto´sc´ rozlała si˛e na s´cian˛e urwiska i na pełzacza. Głowa i górna cz˛es´c´ ciała potwora zostały nasaczone ˛ l´sniacym ˛ płynem i bestia zatrzymała si˛e. Zawarto´sc´ drugiej beczki opadła s´ladem pierwszej, a potem zawarto´sc´ trzeciej. Pełzacz i s´ciana urwiska były okryte gruba˛ warstwa˛ oleju. Strzały z łuków federacji uderzały wsz˛edzie wokół odsłoni˛etego Padishara Creela. Po chwili został trafiony, raz i drugi, i upadł. — Wciagnijcie ˛ go! — ryknał ˛ Chandos. W odpowiedzi trolle szarpn˛eły za lin˛e. Banici, którzy wszystko widzieli, zawyli z w´sciekło´sci i zacz˛eli strzela´c w stron˛e szeregów federacyjnych łuczników. Lecz Padishar w jaki´s sposób podniósł si˛e znowu na nogi i roztrzaskał dwie pozostałe beczki, których zawarto´sc´ opadła przy s´cianie skalnej na pełzacza. Potwór wisiał tam teraz bez ruchu, czekajac, ˛ a˙z olej po nim spłynie. Potoki błyszczacego ˛ tłuszczu s´ciekały po s´cianie urwiska w o´slepiajacym ˛ blasku porannego sło´nca. Wtedy wła´snie pocisk z katapulty uderzył w sam s´rodek windy i roztrzaskał ja˛ na kawałki. Banici na cyplu wydali okrzyk, kiedy winda si˛e rozleciała. Padishar jednak nie spadł; schwycił si˛e liny i zwisał na niej w´sród przelatujacych ˛ wokół strzał i kamieni, stanowiac ˛ teraz znakomity cel. Pier´s i ramiona miał okrwawione, a mi˛es´nie jego ciała były bole´snie napi˛ete od wysiłku koniecznego do utrzymania si˛e na linie. Lina szybko wznosiła si˛e ku górze. Padishar Creel został wyciagni˛ ˛ ety na kraw˛ed´z urwiska i jego ludzie uło˙zyli go w bezpiecznym miejscu. Na moment zapomniano o bitwie. Chandos na pró˙zno krzyczał, by wszyscy wracali na stanowiska. Banici nie zwracali na´n uwagi, tłoczac ˛ si˛e wokół le˙zacego ˛ na ziemi wodza. Po chwili Padishar stał znowu na nogach. Po jego ciele spływała krew z otwartych ran, jedna strzała tkwiła gł˛eboko w jego prawym ramieniu, a druga przeszywała jego lewy bok. Twarz miał blada˛ i wykrzywiona˛ bólem. Pochyliwszy si˛e, złamał strzał˛e tkwiac ˛ a˛ w jego boku i z grymasem na ustach wyciagn ˛ ał ˛ grot.

284

— Wracajcie na nasyp! — krzyknał. ˛ — Natychmiast! — Banici rozbiegli si˛e. Ominawszy ˛ Chandosa, Padishar podszedł chwiejnym krokiem do przedpiersia i spojrzał w dół na pełzacza. Potwór wcia˙ ˛z wisiał nieruchomo przy skale, jakby był do niej przyklejony. Nie ustawał ostrzał umocnie´n banitów prowadzony przez łuczników i katapulty federacji, lecz nie przykładano si˛e do´n ze zbytnim zapałem, gdy˙z z˙ ołnierze na dole równie˙z czekali, co si˛e dalej wydarzy. — Spadaj, do licha! — krzyknał ˛ z w´sciekło´scia˛ Padishar. Pełzacz poruszył si˛e, nieznacznie przemie´scił swój ci˛ez˙ ar i przesunał ˛ si˛e na prawo, usiłujac ˛ si˛e wydosta´c poza połyskujac ˛ a˛ plam˛e oleju, jego szpony zgrzytały, kiedy kulił si˛e i skr˛ecał, próbujac ˛ utrzyma´c si˛e na skale. Lecz olej spełnił swoje zadanie. Potwór coraz słabiej trzymał si˛e s´ciany. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczał ˛ traci´c punkty oparcia. Z szeregów federacji dobył si˛e okrzyk przera˙zenia, banici za´s zakrzykn˛eli rado´snie. Pełzacz osuwał si˛e teraz szybciej, s´lizgajac ˛ si˛e na smudze oleju, która nieubłaganie ciagn˛ ˛ eła si˛e za nim, oblepiajac ˛ jego obłe ciało. Zupełnie stracił zaczepienie i runał ˛ w dół, wywracajac ˛ si˛e i koziołkujac. ˛ Jego spadaniu towarzyszył chrz˛est łamiacego ˛ si˛e metalu i ko´sci. Kiedy w ko´ncu uderzył o ziemi˛e, wzniosła si˛e pot˛ez˙ na chmura kurzu, a cała s´ciana skalna zatrz˛esła si˛e od siły jego upadku. Pełzacz le˙zał nieruchomo u podnó˙za urwiska, a jego oleistym cielskiem wstrzasało ˛ dr˙zenie. — To ju˙z lepiej! — westchnał ˛ Padishar Creel i osunał ˛ si˛e przy przedpiersiu na ziemi˛e, zamykajac ˛ ze zm˛eczenia oczy. — Wyko´nczyłe´s go jednak! — krzyknał ˛ Chandos, przykl˛eknawszy ˛ obok niego. Jego u´smiech miał w sobie co´s dzikiego. Morgan, stojacy ˛ obok, przyłapał si˛e na tym, z˙ e równie˙z si˛e u´smiecha. Lecz Padishar jedynie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — To niczego nie załatwia. To była porcja grozy na dzisiaj. Jutro z pewno´scia˛ doczekamy si˛e nast˛epnej. I czym wtedy zastapimy ˛ olej, który doszcz˛etnie zu˙zylis´my dzisiaj? — Jego ciemne oczy si˛e otworzyły. — Wyciagnijcie ˛ ze mnie t˛e druga˛ strzał˛e, z˙ ebym mógł si˛e troch˛e przespa´c. Federacja nie zaatakowała ju˙z powtórnie tego dnia. Wycofała swa˛ armi˛e na skraj lasu, aby pochowa´c zabitych i opatrzy´c rannych. Jedynie katapulty pozostawiono na miejscu, od czasu do czasu s´lac ˛ w gór˛e pociski, z których wi˛ekszo´sc´ nie dosi˛egała celu i atak okazywał si˛e bardziej irytujacy ˛ ni˙z skuteczny. Niestety, pełzacz nie był martwy. Po pewnym czasie zaczał ˛ dochodzi´c do siebie. Ci˛ez˙ ko przewrócił si˛e na brzuch i powlókł w stron˛e Parma Key, by tam poszuka´c schronienia. Nie sposób było odgadna´ ˛c, jak ci˛ez˙ ko został zraniony, lecz nikt nie dałby głowy, z˙ e widza˛ go po raz ostatni. Padisharowi opatrzono rany i poło˙zono go do łó˙zka. Był osłabiony od utraty krwi i odczuwał znaczny ból, lecz jego obra˙zenia nie były trwałe. Jeszcze kiedy Chandos dogladał ˛ jego piel˛egnacji, Padishar wydawał dyspozycje dotyczace ˛ 285

dalszej obrony Wyst˛epu. Nale˙zało zbudowa´c specjalna˛ machin˛e wojenna.˛ Morgan słyszał, jak Chandos o niej mówi, zbierajac ˛ doborowa˛ grup˛e ludzi, których nast˛epnie wysłał do najwi˛ekszej jaskini, gdzie mieli ja˛ skonstruowa´c. Niemal od razu zabrali si˛e do pracy, lecz kiedy Morgan zapytał, co takiego maja˛ montowa´c, Chandos nie chciał na ten temat rozmawia´c. — Zobaczysz, kiedy b˛edzie gotowe, góralu — odparł szorstko. — Niech ci to na razie wystarczy. Morganowi to wystarczyło, ale tylko dlatego, z˙ e nie miał innego wyboru. Nie wiedzac, ˛ co z soba˛ pocza´ ˛c, udał si˛e w miejsce, gdzie Teel zaprowadziła Steffa, i zastał przyjaciela owini˛etego w koce i goraczkuj ˛ acego. ˛ Teel przygladała ˛ si˛e podejrzliwie, kiedy góral dotknał ˛ jego czoła. Była jak pies ła´ncuchowy, który nikomu nie ufa. Morgan nie miał jej tego za złe. Przez par˛e chwil rozmawiał spokojnie ze Steffem, lecz karzeł był ledwie przytomny. Wydawało si˛e, z˙ e lepiej b˛edzie pozwoli´c mu spa´c. Góral wstał, spojrzał po raz ostatni na milczac ˛ a˛ Teel i si˛e oddalił. Reszt˛e dnia sp˛edził, w˛edrujac ˛ tam i z powrotem od umocnie´n do jaski´n, sprawdzajac, ˛ co dzieje si˛e z armia˛ federacji, tajna˛ bronia˛ oraz Padisharem i Steffem. Niewiele si˛e dowiedział i godziny poranka, a potem popołudnia wlokły si˛e wolno. Znowu si˛e zastanawiał, jaka˛ przysług˛e komukolwiek wy´swiadcza, siedzac ˛ tu na Wyst˛epie z banitami, członkami ruchu oporu albo i nie, z dala od Para i Colla oraz tego wszystkiego, co naprawd˛e wa˙zne. Jak zdoła jeszcze kiedy´s odnale´zc´ Ohmsfordów, teraz, kiedy zostali rozdzieleni? Z pewno´scia˛ nie spróbuja˛ dosta´c si˛e do Parma Key, w ka˙zdym razie nie w czasie, kiedy oblega ich tu armia federacji. Damson Rhee nigdy na to nie pozwoli. A mo˙ze jednak? Nagle Morganowi przyszło do głowy, z˙ e mo˙ze ona jednak na to pozwoli´c, je´sli uzna, z˙ e da si˛e to bezpiecznie zrobi´c. To dało mu do my´slenia. A je´sli istnieje wi˛ecej ni˙z jedna droga na Wyst˛ep? Czy nie musi tak by´c? — zadawał sobie pytanie. Nawet zwa˙zywszy, z˙ e umocnienia obronne były tak pot˛ez˙ ne, Padishar Creel musiał bra´c pod uwag˛e mo˙zliwo´sc´ , z˙ e zostana˛ one jednak przełamane, a jego ludzie przyparci do skały. Musiała istnie´c jaka´s droga odwrotu, me wyj´scie. Albo wej´scie. Postanowił si˛e o tym przekona´c. Był ju˙z jednak niemal zmierzch, kiedy nadarzyła si˛e po temu sposobno´sc´ . Padishar zda˙ ˛zył si˛e ju˙z obudzi´c i Morgan zastał go, gdy siedział ju˙z na brzegu łó˙zka, mocno zabanda˙zowany, ze stru˙zkami zaschni˛etej krwi na ogorzałej twarzy, i studiował z Chandosem zestaw napr˛edce skre´slonych rysunków; kto´s inny wcia˙ ˛z by spał, usiłujac ˛ odzyska´c siły; Padishar wydawał si˛e gotów do walki. M˛ez˙ czy´zni spojrzeli w gór˛e, kiedy Morgan do nich podszedł, i Padishar ukrył rysunki przed jego wzrokiem. Morgan zawahał si˛e. — Góralu — powitał go tamten — chod´z, siadaj ze mna.˛ — Morgan podszedł zdziwiony i usiadł na skrzynce pełnej metalowych oku´c. Chandos skinał ˛ głowa,˛ wstał bez słowa i wyszedł.

286

— Jak si˛e miewa nasz przyjaciel karzeł? — zapytał Padishar niemal zbyt zdawkowo. — Polepszyło mu si˛e? Morgan przygladał ˛ mu si˛e. — Nie. Jest z nim bardzo niedobrze, ale nie wiem, co mu dolega. — Na chwil˛e urwał. — Nie ufasz nikomu, prawda? Nawet mnie. — Tobie zwłaszcza. — Padishar odczekał chwil˛e i u´smiechnał ˛ si˛e rozbrajaja˛ co, po czym w ułamku sekundy u´smiech zniknał ˛ z jego twarzy. — Nie mog˛e ju˙z sobie pozwoli´c na to, by ufa´c komukolwiek. Wydarzyło si˛e zbyt wiele, co wskazuje, z˙ e nie powinienem. — Przesunał ˛ si˛e na łó˙zku, krzywiac ˛ si˛e przy tym z bólu. — Opowiadaj zatem. Co ci˛e sprowadza? Czy widziałe´s co´s, o czym według ciebie powinienem wiedzie´c? Prawda była taka, z˙ e w´sród podniecenia wywołanego zdarzeniami tego ranka Morgan zupełnie zapomniał o zadaniu, jakie powierzył mu Padishar — to jest o próbie ustalenia, kto ich zdradził. Nie powiedział tego jednak, tylko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Mam pytanie — rzekł. — W zwiazku ˛ z Parem i Collem Ohmsfordami. Czy sadzisz, ˛ z˙ e Damson Rhee mo˙ze wcia˙ ˛z próbowa´c ich tutaj sprowadzi´c? Czy istnieje inna droga na Wyst˛ep, która˛ mogłaby si˛e posłu˙zy´c? — Spojrzenie, które posłał mu Padishar, było jednocze´snie nieprzeniknione i pełne znaczenia. Zapadło długie milczenie i Morganowi przebiegł nagle zimny dreszcz po plecach, gdy u´swiadomił sobie, jak szczególnie musiało zabrzmie´c w jego ustach to pytanie. Gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza. — Nie pytam, gdzie jest, tylko czy. . . — Rozumiem, o co pytasz i dlaczego — rzekł tamten, przerywajac ˛ zapewnienia Morgana. Surowa twarz zmarszczyła si˛e wokół oczu i ust. Przez chwil˛e Padishar nic nie mówił, uwa˙znie przypatrujac ˛ si˛e góralowi. — Rzeczywi´scie istnieje inna droga — rzekł w ko´ncu. — Sam jednak musiałe´s to odgadna´ ˛c. Znasz si˛e w dostatecznym stopniu na taktyce, by wiedzie´c, z˙ e zawsze musi istnie´c wi˛ecej ni˙z jedna droga do i ze schronienia. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ — Mog˛e wi˛ec jedynie doda´c, góralu, z˙ e Damson nie wystawiałaby Ohmsfordów na niebezpiecze´nstwo, usiłujac ˛ ich tutaj sprowadzi´c, kiedy Wyst˛ep jest oblegany. Przechowałaby ich bezpiecznie w Tyrsis albo gdzie indziej, zale˙znie od sytuacji. — Urwał z oczyma pełnymi ukrytych my´sli. Potem powiedział: — Nikt poza Damson, Chandosem i mna˛ nie zna drugiej drogi, teraz, kiedy Hirehone nie z˙ yje. B˛edzie lepiej, je´sli przy tym pozostaniemy, dopóki nie zostanie wykryty zdrajca, nie sadzisz? ˛ Nie chciałbym, z˙ eby federacja weszła przez kuchenne drzwi, kiedy b˛edziemy usiłowali jej nie wpu´sci´c przez frontowe. Morgan nie brał dotad ˛ pod uwag˛e takiej mo˙zliwo´sci. My´sl ta zmroziła go. — Czy tylna droga jest bezpieczna? — zapytał niepewnie. — Bardzo. — Padishar s´ciagn ˛ ał ˛ usta. — A teraz zmykaj na kolacj˛e, góralu. I pami˛etaj, z˙ eby mie´c oczy otwarte. 287

Wrócił do swoich rysunków. Morgan zawahał si˛e przez chwil˛e, jakby chciał powiedzie´c co´s jeszcze, po czym odwrócił si˛e nagle i wyszedł. Tego wieczoru, kiedy s´wiatło dnia zacz˛eło dogasa´c i na niebie pojawiły si˛e pierwsze gwiazdy, Morgan siedział na drugim ko´ncu cypla, gdzie grupa jesionów osłaniała niewielka˛ trawiasta˛ polan˛e. Spogladał ˛ ponad dolina˛ Parma Key w miejsce, gdzie ksi˛ez˙ yc, znajdujacy ˛ si˛e w drugiej kwadrze, wypływał powoli spoza horyzontu na ciemniejace ˛ niebo. Próbował zebra´c my´sli. W obozie panowała zupełna cisza, je´sli nie liczy´c stłumionych odgłosów pracy przy tajnej broni Padishara, dobiegajacych ˛ od strony jaski´n. Katapulty i łuki pozostawały bezczynne; zarówno z˙ ołnierze federacji, jak i bojownicy Ruchu spali albo le˙zeli pogra˙ ˛zeni w my´slach. Padishar odbywał narad˛e z trollami i Chandosem, na która˛ Morgan nie został zaproszony. Steff odpoczywał. Jego goraczka ˛ nie wzrastała, lecz był bardzo osłabiony i jego ogólny stan si˛e nie poprawił. Nie było nic do zrobienia, nic, czym mo˙zna by wypełni´c czas, poza snem lub my´sleniem, i Morgan Leah wybrał to drugie. Odkad ˛ si˛egał pami˛ecia,˛ zawsze cechował go spryt. Był to dar, który posiadali ju˙z jego przodkowie, m˛ez˙ owie tacy, jak Menion i Ron Leah — prawdziwi ksia˙ ˛ze˛ ta w tamtych czasach, bohaterowie — lecz była to równie˙z zdolno´sc´ , która˛ Morgan długo i mozolnie w sobie doskonalił. Federacja dostarczyła mu zarówno celu, jak i ukierunkowania dla tej zdolno´sci. Niemal cała˛ młodo´sc´ sp˛edził na wynajdywaniu sposobów przechytrzenia urz˛edników federacji, którzy rzadzili ˛ jego okupowanym krajem. Przy ka˙zdej sposobno´sci zatruwał im z˙ ycie, tak by nigdy nie czuli si˛e bezpieczni oraz by odczuwali daremno´sc´ swych poczyna´n i frustracj˛e, które pewnego dnia na zawsze wyp˛edziłyby ich z Leah. Robił to po mistrzowsku, by´c mo˙ze lepiej ni˙z ktokolwiek inny. Znał wszystkie sztuczki, wi˛ekszo´sc´ z nich sam zreszta˛ wymy´slił. Potrafił okpi´c i wystrychna´ ˛c na dudka niemal ka˙zdego, je´sli tylko nadarzyła si˛e po temu sposobno´sc´ i miał do´sc´ czasu. U´smiechnał ˛ si˛e smutno. W ka˙zdym razie zawsze sobie tak mówił. Teraz nadszedł czas, z˙ eby tego dowie´sc´ . Nadszedł czas, z˙ eby ustali´c, skad ˛ federacja tak cz˛esto wiedziała, jakie sa˛ ich plany, i jak to si˛e stało, z˙ e zostali zdradzeni — banici, Ohmsfordowie, mała gromadka z Culhaven, wszyscy zwiazani ˛ z ta˛ niefortunna˛ przygoda˛ — a przede wszystkim, kto dopu´scił si˛e zdrady. Nie potrafił rozwikła´c tej zagadki. Oparł si˛e plecami o poro´sni˛ety trawa,˛ poskr˛ecany pie´n starego drzewa, podciagn ˛ ał ˛ kolana pod brod˛e i zaczał ˛ si˛e zastanawia´c nad tym, co wiedział. Lista zdrad była długa. Kto´s poinformował federacj˛e, kiedy Padishar poprowadził ich do Tyrsis w celu odzyskania Miecza Shannary. Kto´s dowiedział si˛e, co zamierzaja˛ zrobi´c, i przekazał wiadomo´sc´ dowódcy federacyjnej warty jeszcze przed ich przybyciem. Jeden z twoich ludzi, powiedział Padisharowi dowódca warty. Potem kto´s zdradził poło˙zenie Wyst˛epu armii, która go teraz oblegała — znowu kto´s, kto wiedział, gdzie Wyst˛ep si˛e znajduje i jak mo˙zna do niego dotrze´c. 288

Zmarszczył brwi. Zdrady zacz˛eły si˛e jednak jeszcze wcze´sniej. Je´sli przyja´ ˛c zało˙zenie — a był teraz gotów to zrobi´c — z˙ e kto´s wysłał z˙ arłacza, by ich s´ledził w górach Wolfsktaag, a w górach Toffer przekazał cieniowcom wiadomo´sc´ o tym, gdzie paj˛eczaki moga˛ schwyta´c Para, to poczatku ˛ zdrad nale˙zało szuka´c jeszcze w Culhaven. Czy˙zby kto´s s´ledził ich od samego Culhaven? Natychmiast odrzucił t˛e mo˙zliwo´sc´ . Nikt nie byłby w stanie dokona´c takiej sztuki. Lecz na tym zagadka si˛e nie ko´nczyła. Było jeszcze pojawienie si˛e Hirehone’a w Tyrsis i jego pó´zniejsza gwałtowna s´mier´c w Parma Key. Było zabójstwo stra˙zy przy windach, chocia˙z windy znajdowały si˛e na górze. Co te zdarzenia miały ze soba˛ wspólnego? Przez kilka minut przesiewał to wszystko w my´slach, z˙ eby sprawdzi´c, czy czego´s wcze´sniej nie przeoczył. W mroku Parma Key nawoływały nocne ptaki, a jego twarz pie´sciły łagodne podmuchy ciepłego i wonnego wiatru. Kiedy nic nowego si˛e nie pojawiło, brał ka˙zde zdarzenie z osobna i próbował dopasowa´c je do cało´sci, sprawdzajac, ˛ czy nie wyłoni si˛e z tego jednolity obraz. Minuty mijały w´sród ciszy. Elementy nie pasowały do siebie. Czego´s mu brakowało. Energicznie zatarł dłonie. Spróbuje w inny sposób. Wyeliminuje to, co nie pasuje do cało´sci, i zobaczy, co zostanie. Powoli zaczerpnał ˛ powietrza i odpr˛ez˙ ył si˛e. Nikt nie mógł ich s´ledzi´c — przynajmniej nie przez cały czas. Musiał wi˛ec to by´c kto´s spo´sród nich. Jedno z nich. Lecz je´sli ten kto´s ponosił odpowiedzialno´sc´ za z˙ arłacza i cieniowce, a tak˙ze za wszystko, co si˛e wydarzyło od czasu ich przybycia do obozu banitów, to czy nie musiał to by´c jeden z członków pierwotnej grupy? Par, Coll, Steff, Teel albo on sam? Na chwil˛e powrócił my´sla˛ do Teel, gdy˙z wiedział o niej mniej ni˙z o kimkolwiek z pozostałych. Nie mógł i nie chciał uwierzy´c, z˙ e mógłby to by´c który´s z Ohmsfordów albo Steff. Ale dlaczego miałaby to by´c wła´snie Teel? Czy˙z nie wycierpiała przynajmniej tyle samo co Steff? Poza tym co miał z tym wszystkim wspólnego Hirehone? Czemu zabici zostali stra˙znicy przy windach? Nagle zrozumiał. Zostali zabici po to, by kto´s mógł si˛e dosta´c do obozu banitów albo z niego wydosta´c, niezauwa˙zony. To wydawało si˛e sensowne. Ale windy znajdowały si˛e na górze. Musieli zosta´c zabici po wciagni˛ ˛ eciu kogo´s do obozu — by´c mo˙ze po to, by ukry´c to˙zsamo´sc´ tego kogo´s. Zmagał si˛e z mo˙zliwo´sciami. Wszystkie nitki prowadziły do Hirehone. Hirehone stanowił klucz do zagadki. A je´sli to Hirehone’a widział w Tyrsis? A je´sli to rzeczywi´scie Hirehone wydał ich federacji? Lecz Hirehone nie powrócił ju˙z na Wyst˛ep po jego opuszczeniu. W jaki wi˛ec sposób miałby zabi´c stra˙zników? I cze-

289

mu wła´sciwie sam miałby zosta´c zabity po zrobieniu tego? I przez kogo? Czy mógł wchodzi´c w gr˛e wi˛ecej ni˙z jeden zdrajca — Hirehone i kto´s jeszcze? Co´s zaskoczyło. Morgan Leah poderwał si˛e do przodu w nagłym ol´snieniu. Kto był tutaj wrogiem — prawdziwym wrogiem? Nie federacja. Prawdziwym wrogiem były cieniowce. Czy˙z nie powiedział im tego duch Allanona? Czy˙z nie przed nimi ich ostrze˙zono? A cieniowce mogły przybiera´c posta´c ka˙zdego i na´sladowa´c jego mow˛e. Niektóre z nich w ka˙zdym razie — te najbardziej niebezpieczne. Coglin tak powiedział. Morgan czuł, z˙ e jego puls staje si˛e szybszy, a twarz z podniecenia nabiega mu krwia.˛ Nie mieli tu do czynienia z ludzka˛ istota.˛ Mieli do czynienia z cieniowcem! Elementy mozaiki nagle zacz˛eły do siebie pasowa´c. Cieniowiec mógł si˛e mi˛edzy nimi ukry´c i nawet by o tym nie wiedzieli. Cieniowiec mógł wezwa´c z˙ arłacza, przesła´c wiadomo´sc´ swemu pobratymcowi w górach Toffer, przyby´c do Tyrsis przed grupa˛ Padishara, wy´sledzi´c jej zamiary i wymkna´ ˛c si˛e znowu przed jej powrotem. Cieniowiec mógł podej´sc´ dostatecznie blisko. I mógł ukry´c si˛e pod postacia˛ Hirehone’a. Nie, nie ukry´c si˛e — mógł by´c Hirehone’em! I zabi´c go, kiedy spełnił ju˙z swoje zadanie, i zabi´c równie˙z stra˙zników przy windzie, poniewa˙z zameldowaliby, z˙ e go widzieli, niezale˙znie od tego, czyja˛ twarz nosił. Zdradził armii federacji poło˙zenie Wyst˛epu — a nawet wskazał s´cie˙zk˛e, która˛ powinna poda˙ ˛zy´c! Kto? Trzeba było jeszcze tylko ustali´c. . . Morgan oparł si˛e z powrotem o pie´n jesionu. Nagle mozaika wydawała si˛e kompletna. Wiedział kto. Steff albo Teel. Musiało to by´c które´s z nich. Byli jedynymi oprócz niego osobami, które towarzyszyły ich grupie od samego poczatku, ˛ z Culhaven na Wyst˛ep, do Tyrsis i z powrotem. Teel była nieprzytomna praktycznie przez cały czas, kiedy grupa Padishara przebywała w Tyrsis. To mogło jednak da´c jednemu z karłów, a dokładniej cieniowcowi w jego postaci, sposobno´sc´ wymkni˛ecia si˛e i w´slizni˛ecia z powrotem. Wszak przez długi czas byli sami — tylko we dwoje. Omal nie ugiał ˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem swoich podejrze´n. Przez chwil˛e wydawało mu si˛e, z˙ e oszalał, z˙ e powinien w cało´sci odrzuci´c swe rozumowanie i zacza´ ˛c do poczatku. ˛ Lecz nie mógł tego zrobi´c. Wiedział, z˙ e si˛e nie myli. Uderzył go mocniejszy podmuch wiatru i szczelniej otulił si˛e płaszczem, chocia˙z wieczór był ciepły. Siedział nieruchomo w bezpiecznym cieniu swej samotni, analizujac ˛ uwa˙znie wnioski, do których doszedł, rozwa˙zania, które przeprowadził, i domysły, które powoli nabierały znamion prawdy. W obozie banitów było teraz cicho i mógł sobie wyobrazi´c, z˙ e jest jedyna˛ ludzka˛ istota˛ z˙ yjac ˛ a˛ na całym olbrzymim, mrocznym obszarze Parma Key. Do kro´cset. Steff albo Teel. Instynkt podpowiadał mu, z˙ e jest to Teel.

XXVII W trzy dni po podj˛eciu przez Ohmsfordów decyzji, z˙ e zejda˛ ponownie do Dołu po Miecz Shannary, Damson wyprowadziła ich w ko´ncu z kryjówki w ogrodowej szopie na ulice Tyrsis. Par nie mógł ju˙z usiedzie´c na miejscu. Chciał i´sc´ natychmiast; twierdził, z˙ e nie mo˙zna traci´c czasu. Damson jednak kategorycznie odmawiała. Upierała si˛e, z˙ e to zbyt niebezpieczne. Zbyt wiele federacyjnych patroli przeczesywało wcia˙ ˛z miasto. Nale˙zało poczeka´c. Parowi nie pozostawało nic innego, jak si˛e do tego zastosowa´c. Nawet teraz, kiedy w ko´ncu uznała, z˙ e ryzyko zmalało na tyle, by mogli wyj´sc´ na zewnatrz, ˛ wybrała do tego taka˛ noc, kiedy rozsadni ˛ ludzie dobrze by si˛e zastanowili przed podj˛eciem takiego kroku. Panował przenikliwy chłód, miasto spowite było mgła˛ i deszczem, które sprawiały, z˙ e nawet starzy przyjaciele nie byli w stanie si˛e rozpozna´c z odległo´sci wi˛ekszej ni˙z kilka kroków, a nieliczni spó´znieni przechodnie przemykali spiesznie l´sniacymi, ˛ pustymi ulicami do swoich ciepłych i przytulnych domów. Damson zaopatrzyła wcze´sniej mała˛ gromadk˛e w ciepłe peleryny z kapturami i mieli je teraz na sobie, zapi˛ete szczelnie pod szyj˛e, gdy posuwali si˛e naprzód przez deszcz i cisz˛e. Ich buty stukały lekko na bruku i odgłos ten rozlegał si˛e w pustce echem, wypełniajac ˛ noc dziwna,˛ po´spieszna˛ kakofonia.˛ Woda ciekła z okapów i spływała z rynien, a mgła przywierała do ich skóry zaborczym chłodem, który przejmował ich lekkim wstr˛etem. Jak zwykle poda˙ ˛zali bocznymi uliczkami, unikajac ˛ alei Tyrsijskiej i innych głównych arterii, których nieustannie strzegły federacyjne patrole. Zapuszczali si˛e w waskie ˛ zaułki, wrzynajace ˛ si˛e jak tunele w szare, na wpół opuszczone dzielnice n˛edzarzy i bezdomnych. Szli na spotkanie z Kretem. — Jest znany pod takim imieniem — wyja´sniła im Damson przed wyjs´ciem. — Wszyscy ludzie ulicy tak go nazywaja,˛ bo sam siebie tak nazywa. Je´sli nawet miał kiedy´s prawdziwe imi˛e, to watpi˛ ˛ e, z˙ eby je jeszcze pami˛etał. Jego przeszło´sc´ jest pilnie strze˙zonym sekretem. Mieszka w kanałach i katakumbach pod Tyrsis. Jest samotnikiem. Prawie nigdy nie wychodzi na s´wiatło. Całe jego z˙ ycie toczy si˛e w podziemiach miasta i nikt nie wie o nich wi˛ecej ni˙z on.

291

— I je´sli wcia˙ ˛z istnieja˛ korytarze biegnace ˛ pod pałacem królów Tyrsis, Kret b˛edzie o nich wiedział? — dopytywał si˛e Par. — B˛edzie wiedział. — Mo˙zemy mu ufa´c? — Problem nie polega na tym, czy my mo˙zemy mu ufa´c, ale czy on zechce zaufa´c nam. Jak mówiłam, jest wielkim odludkiem. Mo˙ze nawet nie zechcie´c z nami rozmawia´c. Na co Par po prostu powiedział: — Musi. Coll si˛e nie odzywał. Niewiele mówił przez cały dzie´n, prawie nie wypowiedział słowa, od kiedy postanowili wróci´c do Dołu. Przełknał ˛ wiadomo´sc´ o tym, co zamierzaja˛ zrobi´c, jakby przyjmował lekarstwo, które miało go albo uzdrowi´c, albo zabi´c, i czekał teraz, która z tych dwóch ewentualno´sci si˛e wydarzy. Najwyra´zniej uznał za bezcelowe dalsze roztrzasanie ˛ sprawy oraz wykazywanie szale´nstwa tego, co robia,˛ przyjał ˛ wi˛ec postaw˛e fatalistyczna,˛ zdajac ˛ si˛e na niezłomna˛ determinacj˛e Para oraz wyrok losu, jaki miał w zwiazku ˛ z nia˛ sta´c si˛e ich udziałem, i zamknał ˛ si˛e w skorupie twardej i nieprzeniknionej jak z˙ elazo. Teraz, gdy posuwali si˛e naprzód przez mrok tyrsijskiego wieczoru, szedł nieco z tyłu, trzymajac ˛ si˛e jednak tak blisko Para jak jego własny cie´n, narzucajac ˛ si˛e ze swoja˛ milczac ˛ a˛ obecno´scia˛ w sposób, który raczej sprawiał udr˛ek˛e, ni˙z koił. Parowi nie podobało si˛e, z˙ e my´sli w ten sposób o bracie, lecz nic nie mógł na to poradzi´c. Coll okre´slił ju˙z swoja˛ rol˛e. Ani nie zaakceptuje tego, co robi Par, ani si˛e od tego nie odetnie. Po prostu pozostanie przy nim do ko´nca, na dobre i na złe, a˙z do znalezienia rozwiazania. ˛ Damson zaprowadziła ich do szczytu waskich ˛ schodów, które przecinały niski mur łacz ˛ acy ˛ dwa opuszczone, nieo´swietlone budynki i wijac ˛ si˛e, zbiegały w zalegajac ˛ a˛ w dole ciemno´sc´ . Par słyszał szum płynacej ˛ wody, przytłumione pluskotanie strumienia, który pienił si˛e i rozpryskiwał, natrafiajac ˛ na jaka´ ˛s przeszkod˛e. Ostro˙znie zacz˛eli schodzi´c po s´liskich kamieniach, odnajdujac ˛ dło´nmi lu´zna,˛ zardzewiała˛ por˛ecz, która dawała niepewne oparcie. Dotarłszy do ko´nca schodów, znale´zli si˛e na waskiej ˛ s´cie˙zce, biegnacej ˛ równolegle do rowu s´ciekowego. T˛edy wła´snie płyn˛eła woda wylewajaca ˛ si˛e z zapchanego odpadkami tunelu, który wybiegał spod ulicy na górze. Damson wprowadziła Ohmsfordów do tunelu. W jego wn˛etrzu panował mrok i unosiły si˛e ostre, gryzace ˛ zapachy. Deszcz pozostawili za plecami. Damson zatrzymała si˛e, przez chwil˛e szukała czego´s w ciemno´sci, po czym wyciagn˛ ˛ eła skad´ ˛ s pochodni˛e pokryta˛ na jednym ko´ncu smoła,˛ która˛ udało jej si˛e zapali´c za pomoca˛ krzesiwa. Ogie´n o´swietlał drog˛e na par˛e kroków naprzód, ruszyli wi˛ec dalej. W ciemno´sci przed nimi przemykały jakie´s niewidoczne stworzenia. Słycha´c było jedynie drapanie ich male´nkich pazur-

292

ków o kamie´n. Woda kapała z sufitu, ciekła po s´cianach i jednostajnie bulgotała w rowie. Powietrze było chłodne i wyzute z wszelkiego z˙ ycia. Doszli do nast˛epnych schodów, prowadzacych ˛ jeszcze dalej w głab ˛ ziemi, i ruszyli nimi w dół. Tym razem pokonali kilka kondygnacji i odgłos płynacej ˛ wody ucichł. Drapanie jednak rozlegało si˛e dalej, a chłód przenikał ich do szpiku ko´sci. Ohmsfordowie szczelniej otulili si˛e płaszczami. Schody sko´nczyły si˛e i zaczał ˛ si˛e nowy korytarz, w˛ez˙ szy od poprzedniego. Musieli i´sc´ pochyleni, a miejsce wilgoci zajał ˛ kurz. Mijały minuty, a oni posuwali si˛e wytrwale naprzód. Znajdowali si˛e ju˙z gł˛eboko pod miastem, w pokładach skał i ziemi tworzacych ˛ płaskowy˙z, na którym wznosiło si˛e Tyrsis. Ohmsfordowie zupełnie stracili orientacj˛e. Kiedy dotarli na dno wyschni˛etej studni z z˙ elazna˛ drabina˛ prowadzac ˛ a˛ na gór˛e, Damson si˛e zatrzymała. — To ju˙z niedaleko — rzekła spokojnie. — Zaledwie kilkaset metrów po wyjs´ciu ta˛ drabina˛ na gór˛e. Powinni´smy go tam znale´zc´ . Albo on nas. Przyprowadził mnie tu kiedy´s, dawno temu, kiedy okazałam mu troch˛e z˙ yczliwo´sci. — Zawahała si˛e. — Jest bardzo miły, ale ma te˙z swoje słabostki. Musicie by´c z nim bardzo ostro˙zni. — Wprowadziła ich po drabinie na podest, z którego rozchodziły si˛e liczne korytarze. Było tu cieplej, a powietrze, w którym unosiło si˛e mniej kurzu, było nie´swie˙ze, ale nie cuchnace. ˛ — Te tunele stanowiły niegdy´s drogi ucieczki dla obro´nców miasta; niektóre prowadza˛ a˙z na równin˛e. — Jej rude włosy zal´sniły, kiedy odgarn˛eła je z twarzy. — Trzymajcie si˛e blisko mnie. Weszli do jednego z korytarzy i ruszyli nim w dół. Smoła okrywajaca ˛ głowni˛e pochodni skwierczała i dymiła. Tunel wił si˛e, krzy˙zował z innymi tunelami, przebiegał przez komnaty podparte belkami. Wszystko to sprawiało, z˙ e Ohmsfordowie orientowali si˛e jeszcze mniej ni˙z przedtem, gdzie si˛e znajduja.˛ Damson jednak ani przez chwil˛e si˛e nie wahała, pewna obranej przez siebie drogi, czy to odczytujac ˛ znaki przed nimi ukryte, czy to przywołujac ˛ z pami˛eci wyuczona˛ map˛e. W ko´ncu weszli do sali b˛edacej ˛ pierwsza˛ z wielu połaczonych ˛ ze soba˛ wielkich komnat z belkowanymi stropami, podłogami z kamiennych płyt i s´cianami, na których wisiały kotary i gobeliny. Sala stanowiła przechowalni˛e dziwacznych skarbów. Od podłogi po sufit i od jednej s´ciany do drugiej wznosiły si˛e w niej stosy kufrów ze stara˛ odzie˙za,˛ góry mebli zapchanych i zasypanych sprzaczka˛ mi, okuciami, ryzami zapisanego papieru rozsypujacego ˛ si˛e niemal w pył, ptasimi piórami, tanimi s´wiecidełkami oraz pluszowymi zwierz˛etami wszelkiego rodzaju, kształtu i rozmiaru. Wszystkie zwierz˛eta były starannie porozstawiane. Niektóre siedziały w grupach, inne stały w szeregu na półkach albo otomanach, jeszcze inne trzymały wart˛e na komodach i przy wej´sciach. Na podłodze walało si˛e troch˛e zardzewiałej broni i kilka wiklinowych koszy. Były równie˙z s´wiatła — lampy olejowe przymocowane do belek stropowych i s´cian, wypełniajace ˛ komnat˛e słabym blaskiem. Ich dym ulatniał si˛e przez otwory wentylacyjne wykute w rogach sufitu. 293

Ohmsfordowie rozgladali ˛ si˛e wyczekujaco. ˛ Nikogo nie było. Damson nie wydawała si˛e zdziwiona. Zaprowadziła ich do komnaty z masywnym stołem i o´smioma rze´zbionymi krzesłami o wysokich oparciach i dała im znak, z˙ eby usiedli. Wszystkie krzesła zaj˛ete były przez pluszowe zwierz˛eta i Ohmsfordowie spojrzeli pytajaco ˛ na dziewczyn˛e. — Wybierzcie sobie miejsce, podnie´scie zwierz˛e, które na nim siedzi, i trzymajcie je w r˛ekach — powiedziała i pokazała im, co ma na my´sli. Wybrała krzesło ze zniszczonym wypchanym królikiem, podniosła postrz˛epionego zwierzaka i usiadła, kładac ˛ go sobie na kolanach. Coll zrobił to samo z oboj˛etnym wyrazem twarzy i spojrzeniem utkwionym w s´cianie naprzeciw, jakby to, co si˛e działo, było najzupełniej normalne. Par wahał si˛e przez chwil˛e, po czym równie˙z usiadł, za towarzystwo co´s, co mogło równie dobrze by´c kotem, jak psem — nie sposób to było okre´sli´c. Czuł si˛e troch˛e s´miesznie. Siedzieli tam i czekali w milczeniu, ledwie spogladaj ˛ ac ˛ na siebie nawzajem. Damson zacz˛eła głaska´c wytarte futerko królika. Coll był nieruchomy jak posag. ˛ Cierpliwo´sc´ Para zacz˛eła si˛e wyczerpywa´c, w miar˛e jak upływały minuty i nic si˛e nie działo. Nagle, jedno po drugim, zgasły s´wiatła. Par zerwał si˛e na nogi, lecz Damson powiedziała szybko: — Sied´z spokojnie. Znikn˛eły wszystkie s´wiatła oprócz jednego. To, które pozostało, paliło si˛e w drzwiach pierwszej komnaty, do której weszli. Jego blask był odległy i ledwie si˛egał miejsca, gdzie siedzieli. Par czekał, a˙z jego oczy przywykna˛ do ciemno´sci; kiedy to si˛e stało, stwierdził, z˙ e patrzy na okragł ˛ a,˛ brodata˛ twarz, która pojawiła si˛e nagle naprzeciw niego, o dwa krzesła od Damson. Przypatrywały mu si˛e pozbawione wyrazu, rozszerzone, lisie oczy, które nast˛epnie przesun˛eły si˛e na Colla, zamrugały i przypatrywały si˛e jeszcze przez chwil˛e. — Dobry wieczór, Krecie — rzekła Damson. Kret uniósł nieco głow˛e, odsłaniajac ˛ szyj˛e i ramiona, a jego dłonie uniosły si˛e na stół. Był całkowicie pokryty włosami, ciemna,˛ puszysta˛ sier´scia.˛ Rosła ona na ka˙zdym widocznym skrawku jego ciała z wyjatkiem ˛ nosa, policzków i kawałka czoła, które połyskiwały w słabym s´wietle jak ko´sc´ słoniowa. Wolno pokr˛ecił głowa,˛ a jego dzieci˛ece palce splotły si˛e w ge´scie zadowolenia. — Dobry wieczór, s´liczna Damson — powiedział. Mówił dzieci˛ecym głosem, lecz brzmiał on jako´s dziwnie, jakby dobywał si˛e z wn˛etrza beczki albo spod wody. Jego spojrzenie w˛edrowało od Para do Colla i z powrotem. — Słyszałem, jak nadchodzicie, i zapaliłem dla was s´wiatła — powiedział. — Ale niezbyt je lubi˛e, wi˛ec teraz, kiedy ju˙z tu jeste´scie, znowu je zgasiłem. Czy wam to nie przeszkadza? 294

Damson pokr˛eciła głowa.˛ — Absolutnie nie. — Kogo z soba˛ przyprowadziła´s? — Ohmsfordów. — Ohmsfordów? — Braci z wioski poło˙zonej na południe stad, ˛ bardzo daleko. Par Ohmsford. Coll Ohmsford. Wskazała ka˙zdego z nich r˛eka˛ i oczy Kreta pow˛edrowały od jednego do drugiego. — Witajcie w moim domu. Czy napijemy si˛e herbaty? Oddalił si˛e, nie czekajac ˛ na odpowied´z i poruszajac ˛ si˛e tak bezszelestnie, z˙ e Par, cho´c jak mógł, wyt˛ez˙ ał słuch, nie słyszał go, mimo niemal zupełnej ciszy panujacej ˛ wokół. Czuł zapach herbaty, kiedy podawano ja˛ do stołu, lecz ujrzał ja˛ dopiero, kiedy fili˙zanki stały ju˙z przed nim. Było ich dwie, jedna normalnej wielko´sci, druga zupełnie male´nka. Obie stare, a zdobiace ˛ je wzory wyblakłe i pozacierane. Par przygladał ˛ si˛e sceptycznie, kiedy Damson zaproponowała łyk herbaty z mniejszej fili˙zanki trzymanemu przez siebie królikowi. — Czy wszystkie dzieci miewaja˛ si˛e dobrze? — zapytała zdawkowo. — Najzupełniej — odparł Kret siedzacy ˛ znowu w miejscu, gdzie im si˛e wczes´niej ukazał. Trzymał wielkiego misia, któremu przystawiał do pyszczka własna˛ fili˙zank˛e. Coll i Par bez słowa zastosowali si˛e do tego rytuału. — Chalt, niestety, był znowu niegrzeczny. Bierze sobie herbat˛e i ciasteczka, kiedy mu si˛e podoba, stawiajac ˛ cały dom na głowie. Kiedy udaj˛e si˛e na gór˛e, z˙ eby posłucha´c nowin przez kraty kanałów i dziury w murach, wydaje mu si˛e, z˙ e ma prawo urzadza´ ˛ c tu wszystko po swojemu. To bardzo irytujace. ˛ — Posłał misiowi zagniewane spojrzenie. — Lida miała bardzo brzydka˛ goraczk˛ ˛ e, ale wydobrzała. A Westra skaleczyła sobie łapk˛e. Par spojrzał na Colla, który i tym razem odwzajemnił jego spojrzenie. — Jest kto´s nowy w rodzinie? — zapytała Damson. — Everlind — odparł Kret. Przypatrywał si˛e jej przez chwil˛e, po czym wskazał trzymanego przez nia˛ królika. — Zamieszkała z nami zaledwie dwie noce temu. Podoba jej si˛e tutaj o wiele bardziej ni˙z na ulicy. Par nie wiedział, co my´sle´c. Kret najwidoczniej zbierał odpadki wyrzucane przez ludzi w mie´scie na górze i znosił je do swojej nory jak chomik. Dla niego te zwierz˛eta były prawdziwe — albo przynajmniej takie usiłował stwarza´c wra˙zenie. Par zastanawiał si˛e z niepokojem, czy nie wychodzi to na jedno i to samo. Kret patrzył na niego. — Miasto szepce o czym´s, co rozgniewało federacj˛e: zakłóceniach porzadku, ˛ intruzach, zagro˙zeniu dla jej władzy. Patrole uliczne zostały wzmocnione, a stra˙ze przy bramach wjazdowych sprawdzaja˛ ka˙zdego. Wzmo˙zono czujno´sc´ . — Urwał 295

na chwil˛e, po czym obrócił si˛e w stron˛e Damson. — Lepiej jest by´c tutaj, s´liczna Damson — rzekł niemal czule — tu, pod ziemia.˛ — Te zakłócenia porzadku ˛ sa˛ jednym z powodów, dla których przyszli´smy tutaj, Krecie. — Damson odstawiła fili˙zank˛e. Zdawało si˛e, z˙ e jej nie słyszy. — Tak, lepiej by´c pod ziemia,˛ siedzie´c bezpiecznie w jej wn˛etrzu, pod ulicami i wie˙zami, gdzie federacja nigdy si˛e nie zapuszcza. — Nie przybyli´smy tutaj, z˙ eby szuka´c schronienia. — Damson mocno potrza˛ sn˛eła głowa.˛ Kret zamrugał oczami, wyra´znie rozczarowany. Odstawił fili˙zank˛e oraz trzymanego przez siebie zwierzaka i przekrzywił okragł ˛ a˛ głow˛e. — Znalazłem Everlind na tyłach domu człowieka wykonujacego ˛ usługi ra´ chunkowe dla poborców federacji. Swietnie radzi sobie z liczbami i prowadzi obliczenia szybciej i o wiele dokładniej ni˙z inni w jego fachu. Był kiedy´s doradca˛ mieszka´nców miasta, lecz nie mogli mu oni tak dobrze płaci´c jak federacja, wi˛ec jej zaproponował swoje usługi. Przez cały dzie´n pracuje w budynku, gdzie przechowywane sa˛ podatki, po czym idzie do domu, do swojej rodziny, z˙ ony i córki, do której Everlind kiedy´s nale˙zała. W zeszłym tygodniu przyniósł córce nowego kotka-zabawk˛e, o jedwabistym, białym futerku i zielonych oczach z guzików. Kupił go za pieniadze, ˛ które federacja wypłaciła mu z tego, co zebrali poborcy. Jego córka wyrzuciła wi˛ec Everlind. Uznała, z˙ e jej nowy kotek jest o wiele ładniejszy. — Spojrzał na nich. — Ani ojciec, ani córka nie zdaja˛ sobie sprawy, czego si˛e wyrzekli. Ka˙zde z nich widzi tylko to, co znajduje si˛e na wierzchu, a nie to, co jest pod spodem. Na tym polega niebezpiecze´nstwo z˙ ycia na górze. — To prawda — przyznała cicho Damson. — Ale to wła´snie musimy zmieni´c, ci z nas, którzy chca˛ nadal tam z˙ y´c. Kret znowu zatarł dłonie, spogladaj ˛ ac ˛ przy tym na nie, zatopiony w my´slach. Komnata przypominała malowidło, na którym Kret i jego go´scie siedzieli w´sród odpadków i resztek cudzego z˙ ycia i słuchali czego´s, co mogło by´c ich własnym szeptem. Kret znowu uniósł wzrok, zatrzymujac ˛ spojrzenie na dziewczynie. — Czego chcesz, s´liczna Damson? Wiotka posta´c Damson wyprostowała si˛e i dziewczyna odgarn˛eła z czoła niesforne kosmyki ognistorudych włosów. — Pod pałacem królów Tyrsis przebiegały kiedy´s tunele. Je´sli wcia˙ ˛z istnieja,˛ chcemy do nich zej´sc´ . — Pod pałac? — Kret znieruchomiał. — Pod pałac i do Dołu. Nastapiła ˛ długa chwila milczenia, podczas której Kret przypatrywał si˛e jej bez zmru˙zenia powiek. Prawie bezwiednie si˛egnał ˛ po zwierzaka, którego wcze´sniej trzymał. Pogłaskał go delikatnie. 296

— W Dole znajduja˛ si˛e istoty zrodzone z najciemniejszej nocy i najmroczniejszych my´sli — rzekł cicho. — Cieniowce — powiedziała Damson. — Cieniowce? Tak, ta nazwa do nich pasuje. Cieniowce. — Czy widziałe´s je, Krecie? — Widziałem wszystko, co mieszka w mie´scie. Jestem oczami ziemi. — Czy istnieja˛ tunele prowadzace ˛ do Dołu? Czy mo˙zesz nas nimi przeprowadzi´c? Twarz Kreta utraciła wszelki wyraz, po czym odsun˛eła si˛e od brzegu stołu i pogra˙ ˛zyła z powrotem w cieniu. Par przez chwil˛e sadził, ˛ z˙ e Kret sobie poszedł. Lecz on si˛e jedynie skrył, powrócił pod osłon˛e ciemno´sci, by rozwa˙zy´c to, o co go proszono. Zwierzak zginał ˛ wraz z nim w mroku i dziewczyna oraz Ohmsfordowie byli pozostawieni samym sobie, jak gdyby mały jegomo´sc´ naprawd˛e zniknał. ˛ Czekali niecierpliwie, nie odzywajac ˛ si˛e. — Opowiedz im, jak si˛e poznali´smy — odezwał si˛e nagle Kret ze swego ukrycia. — Powiedz im, jak to było. Damson obróciła si˛e posłusznie w stron˛e Ohmsfordów. — Spacerowałam po parku wieczorem, po zapadni˛eciu zmroku, kiedy na niebie zapalały si˛e pierwsze gwiazdy. Było lato i w ciepłym powietrzu unosiły si˛e zapachy kwiatów i s´wie˙zej trawy. Na chwil˛e przysiadłam na ławce i obok mnie pojawił si˛e Kret. Widział mój wyst˛ep na ulicy, ukryty gdzie´s pod nia,˛ i zapytał, czy nie wykonałabym jakiej´s sztuczki specjalnie dla niego. Wykonałam ich kilka. Poprosił, z˙ ebym przyszła znowu nast˛epnego wieczora, i przyszłam. Przychodziłam co wieczór przez tydzie´n, po czym zabrał mnie ze soba˛ pod ziemi˛e i pokazał mi swój dom i rodzin˛e. Zostali´smy przyjaciółmi. — Dobrymi przyjaciółmi, s´liczna Damson. Najlepszymi przyjaciółmi. — Twarz Kreta ukazała si˛e znowu, wyłaniajac ˛ si˛e z cienia. Jego oczy miały powa˙zny wyraz. — Nie potrafi˛e odmówi´c z˙ adnej twojej pro´sbie. Wolałbym jednak, z˙ eby´s o to nie prosiła. — To wa˙zne, Krecie. — Ty jeste´s wa˙zniejsza — odparł nie´smiało Kret. — Boj˛e si˛e o ciebie. Wolno wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i dotkn˛eła wierzchu jego dłoni. — Nic mi si˛e nie stanie. Kret zaczekał, a˙z Damson cofnie r˛ek˛e, po czym szybko ukrył własna˛ pod stołem. Mówił z niech˛ecia.˛ — Istnieja˛ tunele w skale pod pałacem królów Tyrsis. Łacz ˛ a˛ si˛e z zapomnianymi piwnicami i lochami. Niektóre prowadza˛ do Dołu. Damson skin˛eła głowa.˛ — Chcemy, z˙ eby´s nas tam zaprowadził. — B˛eda˛ tam mroczne istoty, cieniowce. A je´sli nas znajda? ˛ Co wtedy zrobimy? — Kretem wstrzasn ˛ ał ˛ dreszcz. 297

Damson utkwiła oczy w Parze. — Ten mieszkaniec Doliny równie˙z posiada władz˛e nad magia,˛ Krecie. Nie jest to jednak taka magia jak moja, która jedynie zwodzi i zabawia. To prawdziwa magia. On nie boi si˛e cieniowców. B˛edzie nas ochraniał. Na d´zwi˛ek tych słów Para s´cisn˛eło w dołku — w gł˛ebi duszy wiedział, z˙ e mo˙ze nie by´c w stanie spełni´c tych obietnic. Kret przyjrzał mu si˛e raz jeszcze. Zamrugał ciemnymi oczami. — Wi˛ec dobrze. Jutro zejd˛e do tuneli i sprawdz˛e, czy nadal mo˙zna nimi przej´sc´ . Wró´ccie, kiedy znowu nastanie wieczór, i je´sli droga b˛edzie otwarta, zaprowadz˛e was tam. — Dzi˛ekuj˛e, Krecie — rzekła Damson. — Doko´nczcie herbat˛e — powiedział spokojnie Kret, nie patrzac ˛ na nich. Siedzac ˛ w towarzystwie szmacianych zwierzaków, dopili w milczeniu herbat˛e. Wcia˙ ˛z padało, kiedy wyszli z labiryntu podziemnych tuneli oraz kanałów s´ciekowych i przemykali si˛e znowu pustymi ulicami miasta. Damson szła na przedzie, posuwajac ˛ si˛e pewnie w´sród mgły i deszczu, jak kot nie obawiajacy ˛ si˛e zmokni˛ecia. Zaprowadziła Ohmsfordów z powrotem do szopy za sklepem ogrodniczym i zostawiła ich tam, z˙ eby si˛e troch˛e przespali. Powiedziała, z˙ e przyjdzie po nich po południu. Musiała jeszcze przedtem co´s załatwi´c. Par i Coll jednak nie spali. Czuwali, siedzac ˛ przy oknach i spokojnie spogla˛ dajac ˛ na ci˛ez˙ ka˛ zasłon˛e mgły wypełniona˛ ruchem wyimaginowanych istot i g˛esta˛ od odbitego s´wiatła nadchodzacego ˛ dnia. Był ju˙z niemal ranek i niebo rozja´sniało si˛e na wschodzie. W szopie panował chłód i bracia otulili si˛e kocami, usiłujac ˛ zapomnie´c o niewygodzie i odp˛edzi´c niepokojac ˛ a˛ my´sl o tym, co ich czeka. Przez długi czas z˙ aden z nich si˛e nie odezwał. W ko´ncu Par, którego cierpliwo´sc´ szybko si˛e wyczerpywała, zapytał brata: — O czym my´slisz? Coll zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym po prostu potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Czy my´slisz o Krecie? — Coll westchnał. ˛ — Troch˛e. — Skulił si˛e pod kocem. — Powinienem odczuwa´c obawy przed zawierzeniem swego losu osobnikowi, który mieszka pod ziemia˛ w´sród pozostało´sci z˙ ycia innych ludzi, majac ˛ za towarzystwo szmaciane zwierzaki, ale ich nie odczuwam. Jest tak chyba dlatego, z˙ e nie wydaje si˛e on dziwniejszy od kogokolwiek innego, kogo spotkali´smy od chwili opuszczenia Varfleet. Na pewno nie wydaje si˛e bardziej szalony. Par nic nie odpowiedział. Nie był w stanie powiedzie´c niczego nowego. Wiedział, co czuje jego brat. Szczelniej owinał ˛ si˛e kocem i zamknał ˛ oczy, by nie widzie´c kł˛ebiacej ˛ si˛e za oknem mgły. Pragnał, ˛ by oczekiwanie ju˙z si˛e sko´nczyło i nadszedł czas ruszania w drog˛e. Miał do´sc´ wyczekiwania. — Czemu nie poło˙zysz si˛e spa´c? — zapytał Coll. 298

— Nie mog˛e — odparł. Jego oczy znowu si˛e otworzyły. — A ty czemu si˛e nie poło˙zysz? Coll wzruszył ramionami. Ruch ten zdawał si˛e sprawia´c mu wysiłek. Był zatopiony w sobie, próbujac ˛ nada´c kierunek swym my´slom. Wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zał si˛e jednak w g˛estniejacym ˛ bagnie okoliczno´sci i zdarze´n, z którego, jak wiedział, powinien si˛e wydosta´c, lecz nie był w stanie. — Coll, czemu nie pozwolisz, z˙ ebym zrobił to sam? — zapytał nagle porywczo Par. Jego brat spojrzał na niego. — Wiem, z˙ e ju˙z o tym rozmawiali´smy; nie przypominaj mi o tym. Ale dlaczego mi na to nie pozwolisz? Nie ma z˙ adnego powodu, z˙ eby´s tam szedł. Wiem, co o tym wszystkim sadzisz. ˛ Mo˙ze masz racj˛e. Pozosta´n wi˛ec tutaj i zaczekaj na mnie. — Nie. — Ale dlaczego? Sam potrafi˛e siebie pilnowa´c. — Coll przypatrywał mu si˛e nieruchomo. — W tym wła´snie s˛ek, z˙ e nie potrafisz. — Jego surowa twarz zmarszczyła si˛e sceptycznie. — To chyba najkomiczniejsze słowa, jakie kiedykolwiek od ciebie słyszałem. Par poczerwieniał ze zło´sci. — Tylko dlatego, z˙ e. . . — Podczas całej tej wyprawy czy w˛edrówki, czy jakkolwiek zechcesz to nazwa´c, nie było ani chwili, kiedy nie potrzebowałby´s czyjej´s pomocy. — Ciemne oczy Colla si˛e zw˛eziły. — Nie zrozum mnie z´ le. Nie twierdz˛e, z˙ e ty jeden. Wszyscy potrzebowali´smy pomocy, potrzebowali´smy siebie nawzajem, nawet Padishar Creel. Tak zawsze jest w z˙ yciu. — Mocna r˛eka uniosła si˛e i wyciagni˛ ˛ ety palec d´zgnał ˛ Para w bok. — Problem polega na tym, z˙ e wszyscy oprócz ciebie zdaja˛ sobie z tego spraw˛e i akceptuja˛ to. Ty jeden usiłujesz robi´c wszystko sam, usiłujesz by´c tym, który wie wszystko najlepiej, który zna wszystkie odpowiedzi, dostrzega wszystkie mo˙zliwo´sci i posiada jaka´ ˛s specjalna˛ intuicj˛e, której pozostałym brakuje i która pozwala mu rozstrzyga´c o tym, co jest najlepsze. Nie dopuszczasz do siebie prawdy. Wiesz co, Par? Jeste´s taki sam jak Kret z jego rodzina˛ szmacianych zwierzaków i podziemna˛ kryjówka.˛ Jeste´s dokładnie taki sam. Stwarzasz własna˛ rzeczywisto´sc´ , nie zwa˙zajac ˛ na to, jaka jest prawda ani co sadz ˛ a˛ inni. — Wsunał ˛ r˛ek˛e z powrotem pod koc i szczelnie si˛e nim otulił. — Dlatego z toba˛ id˛e. Poniewa˙z mnie potrzebujesz. Potrzebujesz kogo´s, kto b˛edzie ci mówił, jaka jest ró˙znica mi˛edzy pluszowymi zwierz˛etami a prawdziwymi. Znowu si˛e odwrócił, spogladaj ˛ ac ˛ przez ociekajace ˛ deszczem okno w miejsce, gdzie blednace ˛ nocne cienie wcia˙ ˛z igrały ze soba˛ we mgle. Par zacisnał ˛ usta. Twarz jego brata była irytujaco ˛ spokojna. — Wiem, jaka jest mi˛edzy nimi ró˙znica, Coll! — wypalił. — Nie, nie wiesz. — Coll potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Dla ciebie to jedno i to samo. Co´s sobie postanowisz i na tym koniec. Tak wła´snie było z duchem Allanona. 299

Tak było z zadaniem odnalezienia Miecza Shannary, które ci powierzył. Tak jest i teraz. Nie ma znaczenia, jakie naprawd˛e sa˛ zwierz˛eta, pluszowe czy prawdziwe. Wa˙zne jest, jak ty je postrzegasz. — To nieprawda! — z˙ achnał ˛ si˛e Par. — Czy˙zby? Wi˛ec powiedz mi co´s. Co stanie si˛e jutro, je´sli si˛e mylisz? Co do czegokolwiek. Co b˛edzie, je´sli pie´sn´ nie zadziała tak, jak sobie wyobra˙zasz? Powiedz mi, Par. Co b˛edzie, je´sli najzwyczajniej w s´wiecie si˛e mylisz? Par tak mocno zacisnał ˛ r˛ece na brzegu koca, z˙ e kostki jego palców zrobiły si˛e białe. — Co b˛edzie, je´sli pluszowe zwierz˛eta oka˙za˛ si˛e prawdziwe? — podjał ˛ Coll. — Co zamierzasz wtedy zrobi´c? — Odczekał chwil˛e, po czym powiedział: — Wła´snie dlatego id˛e z toba.˛ — Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e si˛e myl˛e, jakie znaczenie b˛edzie miało, czy pójdziesz, czy nie? — wykrzyknał ˛ z furia˛ Par. Coll nie odpowiedział od razu. Potem znowu powoli przeniósł wzrok na Para. Na jego twarzy pojawił si˛e ironiczny u´smiech. — Nie wiesz? Odwrócił si˛e znowu. Par zagryzł wargi w bezsilnej zło´sci. Deszcz wzmógł si˛e na chwil˛e. Jego krople uderzały o drewniany dach szopy z nowa˛ siła.˛ Par poczuł si˛e nagle mały i wystraszony. Wiedział, z˙ e jego brat ma racj˛e, z˙ e jest nierozsadny ˛ i impulsywny, z˙ e jego naleganie, by raz jeszcze si˛e uda´c do Dołu, nara˙za na niebezpiecze´nstwo z˙ ycie ich wszystkich. Wiedział jednak równie˙z, z˙ e niczego to nie zmienia; musiał tam i´sc´ . Coll równie˙z co do tego miał racj˛e; decyzja została podj˛eta i ju˙z nie mógł jej zmieni´c. Siedział wcia˙ ˛z wyprostowany i sztywny obok brata, nie poddajac ˛ si˛e swoim obawom, lecz w gł˛ebi duszy kulił si˛e, usiłujac ˛ si˛e ukry´c przed wszystkimi twarzami, jakie mu ukazywały. Potem Coll rzekł spokojnie: — Kocham ci˛e, Par. I sadz˛ ˛ e, z˙ e je´sli dobrze si˛e nad tym zastanowi´c, to głównie dlatego z toba˛ id˛e. Par pozwolił jego słowom zawisna´ ˛c w ciszy, która nastapiła, ˛ nie chcac ˛ jej w z˙ aden sposób zakłóca´c. Czuł, jak si˛e odpr˛ez˙ a i rozprostowuje, a przez jego ciało przebiega fala ciepła. Kiedy wreszcie spróbował co´s powiedzie´c, głos odmówił mu posłusze´nstwa. Z jego piersi dobyło si˛e długie, wolne, niedosłyszalne westchnienie. — Potrzebuj˛e ci˛e, Coll — zdołał wreszcie z siebie wydoby´c. — Naprawd˛e. ˙ Coll skinał ˛ głowa.˛ Zaden z nich nic ju˙z potem nie powiedział.

XXVIII Po swoim spotkaniu z Grimpondem Walker Boh powrócił do Hearthstone i przez wi˛eksza˛ cz˛es´c´ tygodnia zaj˛ety był wyłacznie ˛ rozmy´slaniem nad tym, co usłyszał. Pogoda była ładna, dni ciepłe i słoneczne, a powietrze wypełnione przyjemnymi zapachami le´snych drzew, kwiatów i strumieni. Czuł si˛e bezpieczny w dolinie; był zadowolony ze swego odosobnienia. Pogłoska wystarczał mu za całe towarzystwo. Podczas długich spacerów, którymi Walker wypełniał dni, wielki kot bagienny poda˙ ˛zał za nim, stapaj ˛ ac ˛ bezgło´snie po samotnych s´cie˙zkach, wzdłu˙z okrytych mchem brzegów strumieni, w´sród pot˛ez˙ nych starych drzew. Jego milczaca ˛ obecno´sc´ dodawała otuchy. Noca˛ przesiadywali obaj na werandzie domu, kot drzemiac, ˛ a człowiek — wpatrujac ˛ si˛e w gwiezdny baldachim nieba nad głowa.˛ Wcia˙ ˛z rozmy´slał. Nie mógł przesta´c. Wspomnienie słów Grimponda nie dawało mu spokoju nawet w domu, gdzie nic nie powinno mu zagrozi´c. Słowa te powracały natr˛etnie w jego my´slach, zmuszajac ˛ go do stawienia im czoła, do podj˛ecia próby rozstrzygni˛ecia, ile z tego, co szeptały, było prawda,˛ a ile kłamstwem. Wiedział, z˙ e tak b˛edzie, jeszcze zanim poszedł na spotkanie z Grimpondem — z˙ e jego słowa b˛eda˛ niejasne i niepokojace, ˛ z˙ e b˛eda˛ zawierały zagadki i półprawdy, które sprawia,˛ z˙ e pozostanie ze splatanym ˛ w˛ezłem nitek prowadzacych ˛ do odpowiedzi, których szukał, z w˛ezłem, który jedynie jasnowidz byłby w stanie rozwikła´c. Wiedział to, a jednak nie przypuszczał, z˙ e oka˙ze si˛e to a˙z tak wyczerpujace. ˛ Niemal od razu potrafił okre´sli´c, gdzie znajduje si˛e Czarny Kamie´n Elfów. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie oczy mogły obróci´c człowieka w kamie´n, a głosy doprowadzi´c go do szale´nstwa, jedno miejsce, gdzie zmarli spoczywali w całkowitej ciemno´sci: Grobowiec Królów, gł˛eboko we wn˛etrzu Smoczych Z˛ebów. Mówiono, z˙ e został zbudowany jeszcze przed czasami druidów. Był to ogromny i niedost˛epny labirynt, gdzie grzebani byli zmarli monarchowie czterech krain, pot˛ez˙ na krypta, do której z˙ ywi nie mieli wst˛epu. Strzegł jej mrok, posagi ˛ zwane sfinksami, b˛edace ˛ w połowie lud´zmi, a w połowie zwierz˛etami, i potrafiace ˛ zmienia´c z˙ ywe stworzenia w kamie´n, oraz bezkształtne istoty zwane Zwiastuna´ mi Smierci, które zajmowały odcinek grot zwany Korytarzem Wiatrów i których zawodzenie było w stanie w jednej chwili odwie´sc´ człowieka od zmysłów. 301

Sam za´s grobowiec, gdzie pokryta runami wn˛eka skrywała Czarny Kamie´n Elfów, strze˙zony był przez w˛ez˙ a Valga. Je´sli wa˙ ˛z jeszcze z˙ ył. Doszło bowiem do straszliwej bitwy mi˛edzy nim a druz˙ yna˛ pod dowództwem Allanona, która w czasach Shei Ohmsforda wyruszyła na poszukiwanie Miecza Shannary. Dru˙zyna natkn˛eła si˛e na w˛ez˙ a niespodziewanie i była zmuszona wywalczy´c sobie przej´scie. Nikt jednak nigdy nie zdołał ustali´c, czy wa˙ ˛z prze˙zył to starcie. O ile Walker wiedział, nikt nigdy tam nie powrócił, z˙ eby to sprawdzi´c. Było oczywi´scie mo˙zliwe, z˙ e Allanon tam kiedy´s powrócił. Ale druid nigdy o tym nie wspomniał. Tak czy owak, trudno´sc´ nie polegała na odkryciu, gdzie Kamie´n Elfów si˛e znajduje, lecz na podj˛eciu decyzji, czy si˛e po niego pójdzie, czy nie. Grobowiec Królów był niebezpiecznym miejscem, nawet dla kogo´s takiego jak Walker, który miał mniej powodów do obaw ni˙z zwykli s´miertelnicy. Magia, nawet magia druida, mogła nie zapewni´c dostatecznej ochrony — a magia Walkera zawsze była o wiele słabsza od magii Allanona. Trosk˛e Walkera budziło równie˙z to, czego Grimpond mu nie powiedział. W całej tej sprawie było z pewno´scia˛ wiele tajemnic, których przed nim nie odsłoni˛eto; Grimpond nigdy nie ujawniał wszystkiego, co wiedział. Co´s skrywał i przypuszczalnie było to co´s, co mogło zabi´c Walkera. Pozostawała jeszcze sprawa wizji. Było ich trzy, ka˙zda nast˛epna bardziej niepokojaca ˛ od poprzedniej. W pierwszej Walker stał na chmurach ponad pozostałymi członkami małej gromadki, którzy przybyli do Hadeshornu, oraz duchem Allanona, pozbawiony jednej r˛eki, jakby na uragowisko ˛ po jego stwierdzeniu, z˙ e pr˛edzej da sobie odraba´ ˛ c r˛ek˛e, ni˙z pozwoli powróci´c druidom. W drugiej zadawał s´mier´c kobiecie o srebrzystych włosach, magicznej istocie niezwykłej urody. W trzeciej Allanon trzymał go mocno, gdy s´mier´c wyciagała ˛ po niego r˛ece. Walker wiedział, z˙ e w ka˙zdej z tych wizji jest odrobina prawdy — wystarczajaco ˛ du˙zo, by bra´c je pod uwag˛e, nie za´s po prostu odrzuca´c jako szyderstwo Grimponda. Wizje co´s znaczyły; Grimpond pozostawił mu ich rozszyfrowanie. Walker Boh zastanawiał si˛e wi˛ec. Mijały jednak dni, a odpowiedzi, których potrzebował, wcia˙ ˛z si˛e nie pojawiały. Pewne było jedynie, gdzie Kamie´n Elfów si˛e znajduje, i siła jego przyciagania ˛ oddziaływała na Mrocznego Stryja coraz mocniej, stanowiła pokus˛e, która wabiła go jak płomie´n s´wiecy wabi c´ m˛e, cho´c w tym wypadku c´ ma zdawała sobie spraw˛e z gro˙zacej ˛ jej s´mierci, a mimo to ku niej leciała. I w ko´ncu Walker równie˙z ku niej poleciał. Mimo swego postanowienia, z˙ e zaczeka, a˙z rozwikła zagadki Grimponda, uległ w ko´ncu pragnieniu odzyskania zaginionego Kamienia Elfów. Tak długo zastanawiał si˛e nad rozmowa˛ z potworem, z˙ e obrzydło mu powtarzanie jej w my´slach. Uznał, z˙ e dowiedział si˛e z niej tyle, ile był w stanie. Nie pozostawało mu nic innego, jak uda´c si˛e na poszukiwanie Czarnego Kamienia Elfów i odkry´c w ten sposób to, czego nie był w stanie 302

odkry´c inaczej. Wiedział, z˙ e b˛edzie to niebezpieczne; lecz ju˙z wcze´sniej wychodził cało z niebezpiecze´nstw. Postanowił, z˙ e nie b˛edzie si˛e bał, a jedynie zachowa ostro˙zno´sc´ . Opu´scił dolin˛e pod koniec tygodnia, wyruszajac ˛ pieszo o s´wicie. Był ubrany w długa˛ le´sna˛ opo´ncz˛e dla ochrony przed wiatrem i niepogoda˛ i miał ze soba˛ jedynie plecak wypełniony prowiantem. Wiedział, z˙ e wi˛ekszo´sc´ tego, czego mo˙ze potrzebowa´c, znajdzie po drodze. Poszedł na zachód w stron˛e puszczy Darklin, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie do chwili, a˙z Hearthstone znalazł si˛e poza zasi˛egiem wzroku. Pogłoska pozostał na miejscu. Trudno było si˛e rozsta´c z wielkim kotem; Walker czułby si˛e lepiej, majac ˛ go przy sobie. Niewiele z˙ ywych istot odwa˙zyłoby si˛e stawi´c czoło dorosłemu kotu bagiennemu. Lecz Pogłosce równie˙z groziłoby niebezpiecze´nstwo poza granicami Estlandii, gdzie nie mógłby si˛e tak łatwo ukry´c i byłby pozbawiony swej naturalnej osłony. Poza tym była to wyprawa Walkera i tylko jego. Nie umkn˛eła mu ironia zawarta w jego decyzji odbycia wyprawy. Był wszak tym, który przysi˛egał, z˙ e nigdy nie b˛edzie miał do czynienia z druidami i ich machinacjami. Niech˛etnie udał si˛e z Parem do Hadeshornu. Opu´scił spotkanie z duchem Allanona przekonany, z˙ e druid prowadzi gr˛e z Ohmsfordami, u˙zywajac ˛ ich do własnych, ukrytych celów. Praktycznie wyrzucił Coglina ze swego domu, stwierdzajac, ˛ z˙ e wysiłki tamtego majace ˛ na celu wprowadzenie go w tajniki magii raczej opó´zniły jego rozwój, ni˙z go przyspieszyły. Zagroził, z˙ e we´zmie Kronik˛e druidów, która˛ starzec mu przyniósł, i wrzuci do najgł˛ebszego bagna. Potem jednak przeczytał o Czarnym Kamieniu Elfów i wszystko si˛e zmieniło. Wcia˙ ˛z nie wiedział dlaczego. Po cz˛es´ci win˛e ponosiła jego ciekawo´sc´ , jego nienasycone pragnienie wiedzy. Czy istniało w ogóle co´s takiego jak Czarny Kamie´n Elfów? Czy był w stanie przywróci´c do istnienia zaginiony Paranor, jak obiecywała ksi˛ega? Pytania wymagajace ˛ odpowiedzi — nigdy nie potrafił oprze´c si˛e urokowi ich tajemnic. Takie zagadki musiały zosta´c rozwiazane, ˛ ich sekrety wyja´snione. Jaka´s wiedza czekała na odkrycie. Temu celowi po´swi˛ecił wszystko. Chciał wierzy´c, z˙ e do wyruszenia w drog˛e skłoniło go równie˙z jego poczucie uczciwo´sci i współczucie. Pomimo tego wszystkiego, co my´slał na temat druidów, w samym Paranorze — gdyby warowni˛e rzeczywi´scie udało si˛e przywróci´c do istnienia — mogło si˛e znajdowa´c co´s, co dopomogłoby czterem krainom w walce z cieniowcami. Jego niepokój budziła mo˙zliwo´sc´ , z˙ e nie idac, ˛ skazałby plemiona na przyszło´sc´ taka,˛ jaka˛ odmalował im duch druida. Wyruszajac, ˛ obiecał sobie, z˙ e zrobi tylko tyle, ile musi, a na pewno nie wi˛ecej, ni˙z uzna za rozsadne. ˛ Pozostanie, teraz i zawsze, własnym panem, a nie bezwolnym narz˛edziem, jakim chciał go uczyni´c duch Allanona.

303

Dni były spokojne i upalne. Letni skwar nasilał si˛e, gdy Walker przemierzał le´sna˛ głusz˛e. Chmury gromadziły si˛e na zachodzie, gdzie´s na południe od Smoczych Z˛ebów. Wiedział, z˙ e w górach b˛eda˛ na niego czekały burze. Przeszedł kawałek wzdłu˙z rzeki Chard, po czym skr˛ecił w góry Wolfsktaag i zszedł z nich po drugiej stronie. Droga do Storlock zaj˛eła mu trzy dni łatwego marszu. Tam uzupełnił swój prowiant przy pomocy Storów i rankiem czwartego dnia wyruszył w drog˛e przez równin˛e Rabb. Burze ju˙z go wówczas dosi˛egły i zaczał ˛ pada´c powolny, jednostajny deszcz, pogra˙ ˛zajac ˛ w szaro´sci cała˛ okolic˛e. Konne patrole z˙ ołnierzy federacji i karawany kupców pojawiały si˛e i znikały jak widma, nie dostrzegajac ˛ go. W oddali rozlegały si˛e przeciagłe ˛ grzmoty, wytłumione i leniwe w niezno´snym upale, jak pomruki niezadowolenia rozbrzmiewajace ˛ w´sród pustki. Walker sp˛edził t˛e noc na równinie Rabb, chroniac ˛ si˛e przed deszczem w topolowym gaju. Poniewa˙z brakowało suchego drewna na ognisko, a Walker był ju˙z kompletnie przemoczony, spał otulony w opo´ncz˛e, trz˛esac ˛ si˛e z zimna i wilgoci. Rankiem deszcz osłabł. Chmury przerzedziły si˛e, przepuszczajac ˛ promienie szarego s´wiatła. Walker ze stoicyzmem otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze snu, zjadł zimny posiłek, zło˙zony z owoców oraz sera, i ponownie ruszył w drog˛e. Przed nim wznosił si˛e ła´ncuch Smoczych Z˛ebów, pos˛epny i mroczny. Dotarł do przeł˛eczy prowadzacej ˛ do doliny Shale i Hadeshornu, a stamtad ˛ do Grobowca Królów. Tam zatrzymał si˛e tego dnia. Rozbił obóz pod nawisem skalnym, gdzie ziemia była jeszcze sucha. Nazbierał gał˛ezi, rozpalił ognisko, wysuszył ubranie i ogrzał si˛e. Był teraz przygotowany na nadej´scie nast˛epnego dnia, w którym zamierzał zapu´sci´c si˛e do grot. Zjadł goracy ˛ posiłek i patrzył, jak na pusta˛ okolic˛e wokół niego czarnym kirem chmur, mgły i nocy opada ciemno´sc´ . Przez pewien czas my´slał o swojej młodo´sci i zastanawiał si˛e, czy mógł co´s zrobi´c, z˙ eby inaczej si˛e ona uło˙zyła. Znów zaczał ˛ pada´c deszcz i s´wiat poza kr˛egiem s´wiatła rzucanym przez jego małe ognisko zniknał ˛ w mroku. Spał dobrze, bez snów, bez nagłych przebudze´n. Kiedy si˛e ocknał, ˛ czuł si˛e wypocz˛ety i gotów do stawienia czoła losowi. Był pewny siebie, cho´c nie wolny od obaw. Deszcz znowu przestał pada´c. Przez jaki´s czas słuchał odgłosów budzacego ˛ si˛e wokół poranka, wypatrujac ˛ ukrytych przestróg. Nie było z˙ adnych. Otulił si˛e w opo´ncz˛e, zarzucił na ramiona plecak i ruszył w drog˛e. Ranek upływał, a Walker wcia˙ ˛z piał ˛ si˛e w gór˛e. Był teraz ostro˙zniejszy. Na nagich skałach, w wawozach ˛ i szczelinach wypatrywał porusze´n mogacych ˛ oznacza´c niebezpiecze´nstwo, w´sród cichych szelestów i szmerów usiłował wyłowi´c te naprawd˛e gro´zne. Poruszał si˛e cicho i ostro˙znie, badajac ˛ wzrokiem teren przed soba,˛ zanim si˛e tam zapu´scił, i uwa˙znie wybierajac ˛ drog˛e. Góry przed nim były ogromne, opustoszałe i nieruchome — s´piace ˛ olbrzymy tak mocno wro´sni˛ete w ziemi˛e, z˙ e nawet gdyby w jaki´s sposób zdołały si˛e przebudzi´c, stwierdziłyby, z˙ e nie sa˛ ju˙z w stanie si˛e poruszy´c. 304

Zszedł do doliny Shale. W jej zagł˛ebieniu połyskiwały czarne i wilgotne skały, a wody Hadeshornu poruszały si˛e jak g˛esta, zielonkawa zupa. Ostro˙znie obszedł jezioro, pozostawiajac ˛ je za soba.˛ Dalej zbocze wznosiło si˛e bardziej stromo i wspinaczka stała si˛e trudniejsza. Wiatr zaczał ˛ si˛e wzmaga´c, rozp˛edzajac ˛ mgł˛e, a˙z w ko´ncu powietrze stało si˛e jasne i przejrzyste i mi˛edzy Walkerem a ziemia˛ w dole znajdował si˛e jedynie szary kobierzec chmur. Temperatura spadała, najpierw wolno, a potem gwałtownie, a˙z w ko´ncu zrobiło si˛e mro´zno. Na skałach zaczał ˛ si˛e pojawia´c lód, a obok twarzy Walkera przelatywały wirujace ˛ płatki s´niegu. Szczelniej otulił si˛e opo´ncza˛ i parł do przodu. Potem tempo jego marszu osłabło i przez bardzo długi czas wydawało mu si˛e, z˙ e w ogóle nie posuwa si˛e naprzód. Nierówna i pokryta kamieniami s´cie˙zka wiła si˛e w´sród skał. Wiatr smagał go bezlito´snie, przenikajac ˛ chłodem jego twarz i r˛ece i uderzajac ˛ go tak mocno, z˙ e ledwie utrzymywał si˛e na nogach. Zbocze góry wcia˙ ˛z wygladało ˛ tak samo i nie sposób było powiedzie´c, jak daleko zaszedł. Poniechał prób usłyszenia czy zobaczenia czegokolwiek poza tym, co znajdowało si˛e bezpo´srednio przed nim, i skupiał cała˛ uwag˛e na s´cie˙zce pod stopami, kulac ˛ si˛e najmocniej, jak mógł, by osłoni´c si˛e przed chłodem. Przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Czarnym Kamieniu Elfów, o tym, jak b˛edzie wygladał ˛ i jaki b˛edzie w dotyku, a tak˙ze jaka˛ posta´c mo˙ze przybiera´c jego magia. Bawił si˛e ta˛ wizja˛ w ciszy swego umysłu, usiłujac ˛ zapomnie´c o s´wiecie, przez który szedł, i niewygodzie, jaka˛ odczuwał. Utrzymywał ten obraz przed soba˛ jak latarni˛e i o´swietlał nim sobie drog˛e. Było południe, kiedy wszedł do kanionu, szerokiej rozpadliny przebiegajacej ˛ mi˛edzy pot˛ez˙ nymi szczytami z ich pokrywa˛ chmur i otwierajacej ˛ si˛e na dolin˛e, za która˛ znajdował si˛e waski, ˛ kr˛ety przesmyk ginacy ˛ w´sród skał. Walker przeszedł dnem kanionu do przesmyku i pogra˙ ˛zył si˛e w nim. Wiatr ucichł tymczasem do szeptu, echa dyszacego ˛ leciutko w´sród nagłej ciszy. Wilgo´c pochwycona przez wierzchołki gór ociekała w kału˙ze. Walker czuł, jak chłód ust˛epuje. Znów wyszedł ze swej skorupy, znowu stał si˛e czujny i z napi˛eciem przeszukiwał wzrokiem ciemne szczeliny i zagł˛ebienia skalnego korytarza, którym poda˙ ˛zał. Potem s´ciany si˛e rozstapiły ˛ i jego w˛edrówka dobiegła ko´nca. Przed nim znajdowało si˛e wej´scie do Grobowca Królów wykute w s´cianie góry: pot˛ez˙ na, czarna czelu´sc´ strze˙zona przez ustawionych po bokach olbrzymich, kamiennych stra˙zników, wyrze´zbionych w kształcie zakutych w zbroje rycerzy, z ostrzami mieczów wbitymi pionowo w ziemi˛e. Stra˙znicy stali u wylotu jaskini, z twarzami pobru˙zd˙zonymi przez wiatr i czas i z oczami utkwionymi w w˛edrowca, jakby naprawd˛e były w stanie widzie´c. Walker zwolnił kroku, po czym si˛e zatrzymał. Droga z przodu spowita była całunem milczenia i mroku. Wiatr, którego echo wcia˙ ˛z jeszcze pobrzmiewało

305

w jego uszach, zupełnie ucichł. Nawet przenikliwy ziab ˛ przemienił si˛e w odr˛etwiajacy, ˛ wyzbyty tre´sci chłód. To, co Walker czuł w tej chwili, nie dałoby si˛e porówna´c z niczym innym. Uczucie to oblepiało go od stóp do głów jak druga skóra, przenikało do jego ciała i si˛egało w głab ˛ ko´sci. Było to przeczucie s´mierci. Wsłuchiwał si˛e w cisz˛e. Przeszukiwał wzrokiem mrok. Czekał. Pozwolił mys´lom wybiec w otaczajac ˛ a˛ go przestrze´n. Nie był w stanie niczego odkry´c. Mijały minuty. W ko´ncu Walker wyprostował si˛e z determinacja,˛ zarzucił na ramiona plecak i ponownie ruszył naprzód. *

*

*

W Westlandii — tam, gdzie pustynia Tirfing rozciagała ˛ si˛e na południe od spieczonych sło´ncem brzegów Mermidonu wzdłu˙z rozległych, pustych połaci moczarów Shroudslip — było upalne popołudnie. Lato było suche i trawy le˙zały uschni˛ete nawet tam, gdzie chroniła je odrobina cienia. Tam, gdzie w ogóle go nie było, ziemia le˙zała zupełnie naga. Wren Ohmsford siedziała oparta plecami o pie´n rozło˙zystego d˛ebu w pobli˙zu miejsca, gdzie konie piły wod˛e z błotnistej kału˙zy, i patrzyła, jak tarcza sło´nca czerwienieje na tle nieba, chylac ˛ si˛e ku zachodowi i ko´ncowi dnia. O´slepiaja˛ cy blask nie pozwalał jej dojrze´c niczego, co mogło si˛e zbli˙za´c z tamtej strony, i czujnie osłaniała r˛eka˛ oczy. Co innego zosta´c przyłapana˛ na drzemce przez Gartha, a zupełnie co innego da´c si˛e zaskoczy´c temu, kto ich s´ledzi, kimkolwiek on jest. W zamy´sleniu s´ciagn˛ ˛ eła usta. Upłyn˛eły ju˙z ponad dwa dni od czasu, kiedy po raz pierwszy spostrzegli, z˙ e kto´s depcze im po pi˛etach — a raczej wyczuli to, poniewa˙z ich „cie´n” pozostawał starannie przed nimi ukryty. On albo ona czy te˙z ono — wcia˙ ˛z tego nie wiedzieli. Garth wrócił kawałek tego ranka, z˙ eby to sprawdzi´c, zrzuciwszy swoje pstrokate odzienie i przywdziawszy poplamiony błotem strój mieszka´nców doliny. Przyciemnił twarz, dłonie i włosy, po czym zniknał ˛ w´sród upału jak duch. Kimkolwiek był ten, kto ich s´ledził, czekała go przykra niespodzianka. Dzie´n miał si˛e ju˙z ku ko´ncowi, a wielki nomada wcia˙ ˛z nie wracał. Ich „cie´n” mógł by´c bardziej przebiegły, ni˙z sobie wyobra˙zali. Czego on chce? — zastanawiała si˛e. Tego ranka zadała to samo pytanie Garthowi, a on powoli przeciagn ˛ ał ˛ palcem po gardle. Próbowała wysuwa´c argumenty przemawiajace ˛ przeciwko temu, lecz bez gł˛ebszego przekonania. Ten, kto ich s´ledził, mógł z powodzeniem by´c morderca.˛ 306

Jej spojrzenie pow˛edrowało ku wielkiej równinie na wschodzie. To bardzo denerwujace ˛ by´c w ten sposób s´ledzonym. Jeszcze bardziej niepokojace ˛ było u´swiadomienie sobie, z˙ e miało to przypuszczalnie co´s wspólnego z jej pytaniami o elfy. Westchn˛eła nerwowo, poirytowana rozwojem wypadków. Wróciła ze spotkania z duchem Allanona wybita z równowagi, niezadowolona z tego, co usłyszała, niepewna, co powinna zrobi´c. Zdrowy rozsadek ˛ mówił jej, z˙ e to, o co prosił duch, jest niemo˙zliwe. Lecz gdzie´s w gł˛ebi duszy ów szósty zmysł, na którym tak bardzo polegała, szeptał jej, z˙ e mo˙ze tak nie jest, z˙ e druidzi zawsze wiedzieli wi˛ecej ni˙z zwykli s´miertelnicy, z˙ e ostrze˙zenia i wskazówki udzielane przez nich ludziom plemion zawsze miały wielka˛ warto´sc´ . Par w to wierzył. Przypuszczalnie poszukiwał ju˙z zaginionego Miecza Shannary. I mimo z˙ e Walker opu´scił ich rozw´scieczony, przysi˛egajac, ˛ z˙ e nigdy nie b˛edzie miał nic wspólnego z druidami, jego gniew był tylko chwilowy. Był zbyt rozsadny, ˛ zbyt opanowany, by tak łatwo zby´c cała˛ spraw˛e. Wiedziała, z˙ e podobnie jak ona, jeszcze raz wszystko dokładnie rozwa˙zy. Smutno pokr˛eciła głowa.˛ Przez pewien czas uwa˙zała swoja˛ decyzj˛e za nieodwołalna.˛ Przekonała sama˛ siebie, z˙ e jej post˛epowaniem musi kierowa´c zdrowy rozsadek, ˛ i powróciła z Garthem do swoich bliskich, odsuwajac ˛ od siebie wszystko, co wiazało ˛ si˛e z Allanonem i zaginionymi elfami. Lecz watpliwo´ ˛ sci pozostały: dr˛eczace ˛ uczucie, z˙ e w jej postanowieniu pozostawienia sprawy własnemu biegowi jest co´s niewła´sciwego. Zacz˛eła wi˛ec, niemal z niech˛ecia,˛ rozpytywa´c o elfy. Było to do´sc´ łatwe; nomadowie byli w˛edrownym ludem i przemierzali w cia˛ gu roku Westlandi˛e od jednego ko´nca do drugiego, uprawiajac ˛ handel wymienny i zdobywajac ˛ w ten sposób to, czego potrzebowali. Odwiedzali po drodze coraz to inne wioski i osady. I wcia˙ ˛z pojawiali si˛e nowi ludzie, z którymi mo˙zna było porozmawia´c. Co mogło im zaszkodzi´c, je´sli wypytała ich troch˛e o elfy? Czasami zadawała pytania wprost, czasami niemal z˙ artobliwie. Lecz wszystkie odpowiedzi, jakie otrzymywała, były jednakowe. Elfy znikn˛eły, nie było ich od niepami˛etnych czasów, od czasów przed przyj´sciem na s´wiat ich dziadków. Nikt nigdy nie widział elfa. Wi˛ekszo´sc´ nie była pewna, czy w ogóle kiedy´s istniały. Wren zacz˛eła w ko´ncu czu´c si˛e nieswojo, zadajac ˛ te pytania, i zastanawiała si˛e, czy całkiem tego nie zaprzesta´c. Odłaczyła ˛ si˛e od swoich współplemie´nców, by polowa´c z Garthem. Chciała by´c sama, z˙ eby wszystko przemy´sle´c, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e samotne rozwa˙zania doprowadza˛ ja˛ do rozwikłania problemu. Wtedy pojawił si˛e ich „cie´n”, depczacy ˛ im po pi˛etach. I teraz zastanawiała si˛e, czy jednak za tym wszystkim co´s si˛e nie kryje. Katem ˛ oka dostrzegła ruch, niewyra´zna˛ plam˛e w´sród rozpalonej upałem równiny, i przezornie podniosła si˛e na nogi. Kiedy stała nieruchomo w cieniu d˛ebu, plama przybrała wyra´zny zarys i okazało si˛e, z˙ e to Garth. Olbrzymi nomada podbiegł do niej. Całe jego muskularne ciało okryte było potem. Nie wydawał si˛e 307

wcale zdyszany, jak niestrudzona maszyna, której nie był w stanie zaszkodzi´c nawet niezno´sny letni skwar. Wykonał szybkie ruchy r˛ekami, potrzasaj ˛ ac ˛ przy tym głowa.˛ Kimkolwiek był ten, kto ich s´ledził, zdołał mu si˛e wymkna´ ˛c. Wren przytrzymała na chwil˛e jego spojrzenie, po czym podniosła z ziemi bukłak z woda˛ i podała mu go. Kiedy pił, oparła si˛e o chropowaty pie´n d˛ebu i wpatrywała w pusta˛ równin˛e. Bezwiednie uniosła dło´n do skórzanego woreczka na szyi. W zamy´sleniu obracała palcami jego zawarto´sc´ . Fałszywe Kamienie Elfów. Jej talizman na szcz˛es´cie. Jakie szcz˛es´cie przynosiły jej teraz? Przemogła w sobie niepokój. Jej opalona twarz przybrała zdecydowany wyraz. To nie miało znaczenia. Co za du˙zo, to niezdrowo. Nie lubiła by´c s´ledzona i zamierzała poło˙zy´c temu kres. Zmienia˛ kierunek swej w˛edrówki, zatra˛ s´lady, zawróca˛ raz i drugi, b˛eda˛ jechali cała˛ noc, je´sli b˛edzie trzeba, i raz na zawsze pozb˛eda˛ si˛e swego „cienia”. Zdj˛eła dło´n z woreczka, a jej oczy połyskiwały gro´znie. Czasem samemu trzeba zadba´c o własne szcz˛es´cie. *

*

*

Walker Boh wszedł ostro˙znie do Grobowca Królów, mijajac ˛ bezszelestnie pot˛ez˙ nych, kamiennych stra˙zników, i pogra˙ ˛zył si˛e w panujacym ˛ wewnatrz ˛ mroku. Przystanał ˛ na chwil˛e, czekajac, ˛ a˙z jego oczy przyzwyczaja˛ si˛e do ciemno´sci. Było tam s´wiatło, słaba zielonkawa fluorescencja, dobywajaca ˛ si˛e ze skały. Nie musiał zapala´c pochodni, z˙ eby odnale´zc´ drog˛e. W jego my´slach pojawił si˛e na chwil˛e obraz jaski´n, rekonstrukcja tego, co spodziewał si˛e tutaj znale´zc´ . Dawno temu Coglin narysował mu to na kartce papieru. Starzec sam nigdy nie był w tych jaskiniach, lecz inni druidzi byli, w´sród nich Allanon. Coglin studiował zatem sporzadzone ˛ przez nich mapy i wyjawił ich sekrety swojemu uczniowi. Walker był pewien, z˙ e odnajdzie drog˛e. Ruszył naprzód. Korytarz był szeroki i płaski, a jego s´ciany i podłoga wolne od ostrych wyst˛epów i p˛ekni˛ec´ . W niemal zupełnym mroku panowała cisza, gł˛eboka i głucha, w której rozlegało si˛e jedynie słabe echo jego kroków. Powietrze było przejmuja˛ co zimne. Był to chłód, który przez wieki przywierał do górskiej skały i rozgo´scił si˛e tam na dobre. Przenikał ubranie Walkera, sprawiajac, ˛ z˙ e wstrzasał ˛ nim dreszcz. Ogarn˛eły go nieprzyjemne uczucia — osamotnienia, znikomo´sci, daremno´sci. Jaskinie swym ogromem czyniły z niego karła, male´nka˛ istot˛e, której sama obecno´sc´ w tak staro˙zytnym, niedozwolonym miejscu stanowiła obraz˛e. Starał si˛e odeprze´c te uczucia, zdajac ˛ sobie spraw˛e, jak bardzo moga˛ go osłabi´c, i po krótkiej walce znikn˛eły one z powrotem w chłodzie i ciszy. Wkrótce potem dotarł do Tunelu Sfinksów. Znowu si˛e zatrzymał, tym razem, z˙ eby uspokoi´c my´sli, pogra˙ ˛zy´c si˛e gł˛eboko w sobie, gdzie nie mogły go dosi˛egna´ ˛c 308

skalne duchy. Kiedy si˛e tam znalazł, spowity szeptami ostrze˙zenia i przestrogi, otulony słowami dajacymi ˛ sił˛e, ruszył naprzód. Miał oczy utkwione w okrytej kurzem podłodze. Widział, jak kamienne płyty przesuwaja˛ si˛e do tyłu pod jego stopami, i patrzył jedynie na kilka kroków przed siebie. W my´slach widział sfinksy wznoszace ˛ si˛e gro´znie ponad nim, pot˛ez˙ ne, kamienne monolity wyrze´zbione ta˛ sama˛ r˛eka,˛ która wykuła stra˙zników. Mówiono, z˙ e maja˛ ludzkie twarze osadzone na ciałach zwierzat ˛ — stworze´n z innych epok, których nikt spo´sród z˙ yjacych ˛ nigdy nie widział. Były stare, tak niesłychanie wiekowe, z˙ e ich z˙ ycie mo˙zna było mierzy´c setkami pokole´n s´miertelnych ludzi. Pod ich spojrzeniem przesun˛eło si˛e tak wielu monarchów, unoszonych ze s´wiata z˙ ywych na wieczny spoczynek do ich górskich grobowców. Tak wielu — by ju˙z nigdy nie powróci´c. Spójrz na nas! szeptały. Patrz, jakie jeste´smy wspaniałe! Czuł na sobie ich wzrok, słyszał w my´slach szept ich głosów, czuł, jak szarpia˛ i rozdzieraja˛ ochronne warstwy, w które si˛e spowił, błagajac ˛ go, by spojrzał w gór˛e. Szedł teraz szybciej, usiłujac ˛ zagłuszy´c w sobie ich szepty, opierajac ˛ si˛e pragnieniu usłuchania ich. Kamienne potwory zdawały si˛e wy´c do niego, szorstko i natarczywie. Walkerze Bohu! Spójrz na nas! Musisz! Posuwał si˛e naprzód, z my´slami rozedrganymi od ich głosów, czujac, ˛ jak topnieje jego determinacja. Pomimo chłodu miał twarz zroszona˛ potem, a jego mi˛es´nie napinały si˛e bole´snie. Zgrzytał z˛ebami, z˙zymajac ˛ si˛e na swoja˛ słabo´sc´ i strofujac ˛ samego siebie, przypominajac ˛ sobie nagle z gorycza˛ i zwatpieniem, ˛ z˙ e Allanon szedł t˛edy przed nim, majac ˛ siedmiu ludzi pod swoja˛ opieka,˛ i nie uległ. W ko´ncu on tak˙ze nie uległ. Tak, jak wcze´sniej my´slał, jak sobie postanowił, dotarł do ko´nca groty i wszedł do korytarza po drugiej stronie. Szepty ucichły i zupełnie ustały. Sfinksy zostały za jego plecami. Znowu podniósł wzrok, rozwa˙znie oparł si˛e pragnieniu spojrzenia do tyłu i raz jeszcze ruszył naprzód. Tunel stał si˛e w˛ez˙ szy i wijac ˛ si˛e, zaczał ˛ opada´c w dół. Walker zwolnił, nie wiedzac, ˛ co mo˙ze si˛e czai´c w jego ciemnych zakamarkach. Jarzyły si˛e tu tylko niewielkie plamy zielonkawego s´wiatła i w korytarzu panował g˛esty mrok. Walker posuwał si˛e naprzód skulony, pewien, z˙ e co´s, czego obecno´sc´ wyczuwał coraz wyra´zniej z ka˙zdym stawianym krokiem, szykuje si˛e do ataku na niego. Przez chwil˛e rozwa˙zał posłu˙zenie si˛e magia˛ do o´swietlenia korytarza, z˙ eby móc lepiej zobaczy´c, co si˛e przed nim chowa, lecz zaraz odrzucił ten pomysł. Gdyby przywołał magi˛e, dałby pozna´c temu czemu´s, z˙ e rozporzadza ˛ specjalna˛ moca.˛ Pomy´slał, z˙ e lepiej b˛edzie to zachowa´c w sekrecie. Bro´n ta najlepiej mu posłu˙zy, je´sli u˙zyje jej niespodziewanie. Nic si˛e jednak nie pojawiło. Wzruszeniem ramion otrzasn ˛ ał ˛ z siebie niepokój i szedł naprzód, a˙z w ko´ncu korytarz wyprostował si˛e i zaczał ˛ si˛e znowu rozszerza´c. 309

Wówczas usłyszał ów odgłos. Wiedział, z˙ e si˛e zbli˙za, z˙ e uderzy w jednej chwili z całym impetem, a jednak nie był przygotowany, kiedy si˛e rozległ. Omiótł go szale´nczy d´zwi˛ek, oplatajac ˛ si˛e wokół niego z moca˛ z˙ elaznych ła´ncuchów, i pociagn ˛ ał ˛ go naprzód. Było to wycie wichrów w kanionie, s´wist i ryk wichury ponad równina,˛ grzmot morza uderzajacego ˛ o nadbrze˙zne skały. A pod spodem, pod sama˛ skóra˛ tego d´zwi˛eku, rozległ si˛e przera˙zajacy ˛ wrzask istot cierpiacych ˛ niewyobra˙zalny ból, tracych ˛ kos´c´ mi o skalna˛ s´cian˛e jaskini. Walker Boh goraczkowo ˛ zaczał ˛ zbiera´c siły do obrony. Znajdował si˛e w Ko´ rytarzu Wiatrów i dopadły go Zwiastuny Smierci. W jednej chwili odgrodził si˛e od wszystkiego, powstrzymujac ˛ przera´zliwe d´zwi˛eki siła˛ woli, od której a˙z si˛e zatoczył, i skupiajac ˛ si˛e w my´slach na jednym obrazie — na swoim własnym wizerunku. Zbudował ten obraz z linii i cieni, wypełniajac ˛ go barwa,˛ nadajac ˛ mu z˙ ywotno´sc´ , sił˛e i determinacj˛e. Zaczał ˛ i´sc´ naprzód. Stłumił odra˙zajace ˛ odgłosy, a˙z pozostało z nich jedynie osobliwe brz˛eczenie, które unosiło si˛e z trzepotem wokół niego, usiłujac ˛ przedosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Powoli pozostawiał za soba˛ Korytarz Wiatrów, pos˛epna˛ i pusta˛ grot˛e, w której wszystko było niewidzialne oprócz zawodzenia — zawirowania barwy, które roz´swietlało mrok jak oszalała błyskawica. Walker nie mógł go w z˙ aden sposób uciszy´c. Wrzaski i wycie uderzały o niego, chłoszczac ˛ jego ciało, jakby były z˙ ywymi istotami. Podobnie jak pod atakiem sfinksów czuł, z˙ e jego siły si˛e wyczerpuja,˛ a jego opór słabnie. Furia natarcia była przera˙zajaca. ˛ Usiłował mu si˛e przeciwstawi´c, narastało w nim jednak uczucie desperacji, gdy widział, jak jego wizerunek, który sam przed chwila˛ stworzył, zaczyna si˛e rozmywa´c i gina´ ˛c. Tracił panowanie nad sytuacja.˛ Czuł, z˙ e jeszcze minuta albo dwie, a jego opór zupełnie si˛e załamie. I wtedy, raz jeszcze, zdołał si˛e wymkna´ ˛c, kiedy ju˙z si˛e zdawało, z˙ e musi ulec. Potykajac ˛ si˛e, wszedł z Korytarza Wiatrów do znajdujacej ˛ si˛e za nim groty. Wrzaski ucichły. Walker oparł si˛e o najbli˙zsza˛ s´cian˛e i osunał ˛ po gładkiej skale na ziemi˛e, dr˙zac ˛ na całym ciele. Oddychał wolno i równomiernie, powoli dochodzac ˛ do siebie. Czas zwolnił bieg i Walker na chwil˛e pozwolił sobie zamkna´ ˛c oczy. Kiedy je znowu otworzył, spostrzegł pot˛ez˙ ne kamienne wrota, przymocowane do skały z˙ elaznymi zawiasami. W ich skrzydłach wykute były runy, staro˙zytne znaki, czerwone jak ogie´n. Dotarł do Rotundy — grobowca, w którym pochowani byli królowie czterech krain. D´zwignał ˛ si˛e na nogi, zarzucił na ramiona plecak i podszedł do wrót. Przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e znakom, po czym ostro˙znie poło˙zył na nich r˛ek˛e i popchnał. ˛ Wrota otworzyły si˛e i Walker Boh wszedł do s´rodka. Stał w olbrzymiej, kolistej grocie, poci˛etej smugami zielonkawego s´wiatła i cienia. Wzdłu˙z s´cian wznosiły si˛e zamurowane sarkofagi, w których spoczywali 310

zmarli. Uroczyste i ponadczasowe posagi ˛ strzegły swych pogrzebanych władców. Przed ka˙zdym spi˛etrzone były bogactwa jego pana w szkatułach i skrzyniach — klejnoty, futra, bro´n, wszelkiego rodzaju skarby. Ledwie je mo˙zna było rozpozna´c ´ pod gruba˛ warstwa˛ kurzu. Sciany komnaty wznosiły si˛e tak wysoko, z˙ e w ko´ncu gin˛eły z oczu; sklepienie było nieprzeniknionym baldachimem mroku. Komnata wydawała si˛e zupełnie odarta z z˙ ycia. Na jej przeciwległym ko´ncu widoczne były drugie zamkni˛ete wrota. Za nimi mieszkał kiedy´s wa˙ ˛z Valg. Znajdował si˛e tam Stos Zmarłych, ołtarz, na którym zmarli władcy czterech krain le˙zeli na marach przez okre´slona˛ ilo´sc´ dni, zanim zostali pochowani. Kamienne schody zbiegały od ołtarza do sadzawki z woda,˛ w której ukrywał si˛e Valg. Wa˙ ˛z miał rzekomo strzec zmarłych. Walker nie zdziwiłby si˛e jednak, gdyby usłyszał, z˙ e po prostu si˛e nimi z˙ ywił. Przez długa˛ chwil˛e nasłuchiwał odgłosów czyjego´s ruchu lub oddechu. Nie usłyszał niczego. Przyjrzał si˛e grobowcowi. Tutaj ukryty był Czarny Kamie´n Elfów — nie w grocie z tyłu. Je´sli si˛e po´spieszy i zachowa ostro˙zno´sc´ , mo˙ze nie b˛edzie musiał si˛e przekonywa´c, czy wa˙ ˛z Valg wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yje. Zaczał ˛ si˛e wolno i bezszelestnie przesuwa´c obok krypt zmarłych, ich posa˛ gów i bogactw. Nie zwracał uwagi na skarby; wiedział od Coglina, z˙ e pokryte sa˛ trucizna˛ zabijajac ˛ a˛ natychmiast ka˙zdego, kto ich dotknie. Szedł naprzód, omijajac ˛ ka˙zdy bastion s´mierci, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e skalnym s´cianom i zdobiacym ˛ je runom. Obszedł komnat˛e w koło i znalazł si˛e z powrotem w punkcie wyj´scia. Nic. Zmarszczył w zamy´sleniu czoło. Gdzie była wn˛eka zawierajaca ˛ Czarny Kamie´n Elfów? Przyjrzał si˛e grocie po raz drugi, przenikajac ˛ spojrzeniem mgiełk˛e zielonkawego s´wiatła i w˛edrujac ˛ wzrokiem od jednego mrocznego zagł˛ebienia do drugiego. Musiał co´s przeoczy´c. Ale co? Na chwil˛e zamknał ˛ oczy, pozwalajac ˛ swym my´slom wybiec na zewnatrz ˛ i przeszuka´c mrok. Wyczuwał obecno´sc´ czego´s male´nkiego, co zdawało si˛e szepta´c jego imi˛e. Znowu otworzył oczy. Jego szczupła twarz st˛ez˙ ała z napi˛ecia. To co´s nie znajdowało si˛e w s´cianie, lecz w podłodze! Znowu ruszył przed siebie, tym razem na wprost przez komnat˛e, dajac ˛ si˛e prowadzi´c temu, co jak czuł, ju˙z tam na´n czekało. To Czarny Kamie´n Elfów, wywnioskował. Kamie´n Elfów mógł posiada´c własne z˙ ycie, istnienie, w które mógł si˛e przyoblec, je´sli został do tego wezwany. Walker oddalił si˛e od posagów ˛ i ich skarbów, od grobowców, ju˙z nawet ich nie widział, majac ˛ spojrzenie utkwione w punkcie niemal w samym s´rodku groty. Dotarłszy do tego miejsca, znalazł prostokatn ˛ a˛ kamienna˛ płyt˛e spoczywaja˛ ca˛ płasko na podłodze. Były na niej wykute runy, znaki tak wytarte, z˙ e nie był w stanie ich odcyfrowa´c. Zawahał si˛e, zaniepokojony tym, z˙ e napisy sa˛ tak znisz-

311

czone. Lecz je´sli runy te były pismem elfów, to mogły mie´c tysiace ˛ lat; nie mógł oczekiwa´c, z˙ e b˛edzie w stanie je teraz odczyta´c. Ukl˛eknał, ˛ samotna posta´c na s´rodku groty, oddzielona nawet od umarłych. Przetarł dłonia˛ kamienne znaki i jeszcze przez chwil˛e próbował je odcyfrowa´c. Potem, straciwszy cierpliwo´sc´ , dał za wygrana.˛ Obiema r˛ekami popchnał ˛ kamie´n. Płyta ustapiła ˛ z łatwo´scia,˛ przesuwajac ˛ si˛e bezszelestnie na bok. Serce zabiło mu szybciej z podniecenia. Otwór pod spodem był ciemny, tak spowity mrokiem, z˙ e Walker nie był w stanie niczego dojrze´c. A jednak było tam co´s. . . Zapominajac ˛ na chwil˛e o ostro˙zno´sci, która tak dobrze mu słu˙zyła, Walker Boh si˛egnał ˛ r˛eka˛ w głab ˛ otworu. Natychmiast co´s owin˛eło mu si˛e wokół dłoni, chwytajac ˛ go. Nastapił ˛ moment rozdzierajacego ˛ bólu, a potem odr˛etwienie. Próbował si˛e wyrwa´c, lecz nie był w stanie zrobi´c ruchu. Ogarn˛eła go panika. Wcia˙ ˛z nie widział tego, co jest w s´rodku. Zdesperowany, u˙zył magii. Jego wolna r˛eka przywołała s´wiatło i skierowała je szybko w głab ˛ otworu. To, co ujrzał, zmroziło mu krew w z˙ yłach. Nie było tam Kamienia Elfów. Zamiast tego wokół jego r˛eki ciasno opleciony był wa˙ ˛z. Nie był to jednak zwyczajny wa˙ ˛z. Było to co´s o wiele bardziej niebezpiecznego i od razu to rozpoznał. Był to asfinks, istota z dawnych legend, stworzona w tym samym czasie, co jej pot˛ez˙ ni pobratymcy w grotach z tyłu — sfinksy. Asfinks jednak był istota˛ z krwi i ko´sci, dopóki nie zaatakował. Dopiero wtedy obracał si˛e w kamie´n. A wraz z nim kamieniała jego ofiara. Walker kurczowo zacisnał ˛ z˛eby na widok tego, co si˛e teraz działo. Jego r˛eka zaczynała ju˙z szarze´c, a wa˙ ˛z wcia˙ ˛z był ciasno owini˛ety wokół niej, martwy ju˙z i zesztywniały, przyro´sni˛ety ci˛ez˙ kim splotem do dna wn˛eki, od którego nie sposób go było oderwa´c. Walker Boh gwałtownie szarpnał ˛ r˛eka,˛ usiłujac ˛ si˛e wyrwa´c z u´scisku potwora. Nie było jednak ucieczki. Był usidlony w kamieniu, przykuty do asfinksa i podłogi groty równie mocno, jakby kr˛epowały go ła´ncuchy. Ogarnał ˛ go strach, przeszywajac ˛ go jak nó˙z raniacy ˛ ciało. Był otruty. Podobnie jak r˛eka, całe jego ciało miało obróci´c si˛e w kamie´n. Powoli. Nieubłaganie. A˙z stanie si˛e posagiem. ˛

XXIX Ranek przyniósł na Wyst˛epie zmian˛e pogody, kiedy czoło burzy przechodza˛ cej nad Tyrsis przesun˛eło si˛e na północ ku Parma Key. Było jeszcze ciemno, kiedy na niebo napływa´c zacz˛eły pierwsze czarne chmury, przesłaniajac ˛ ksi˛ez˙ yc i gwiazdy i sprawiajac, ˛ z˙ e ziemi˛e spowił nieprzenikniony mrok. Potem ustał szum wiatru, zanim którykolwiek z tych banitów, którzy nie spali jeszcze w obozie, to zauwa˙zył. Powietrze było nieruchome i ci˛ez˙ kie. Spadło kilka kropli deszczu, rozpryskujac ˛ si˛e na zwróconych ku górze twarzach stra˙zników i pozostawiajac ˛ na suchych i zakurzonych skałach urwiska szybko rosnace ˛ plamy. Wszystko ucichło, kiedy krople zacz˛eły spada´c szybciej. Z poszycia lasu w dole saczyła ˛ si˛e para, wznoszac ˛ si˛e ponad wierzchołki drzew i mieszajac ˛ si˛e z chmurami, a˙z nawet najbystrzejsze oczy przestały cokolwiek widzie´c. Gdy wreszcie nastał brzask, pojawił si˛e jako błyszczaca ˛ linia wzdłu˙z wschodniego horyzontu, tak nikła, z˙ e prawie jej nie zauwa˙zono. Padał ju˙z wtedy rz˛esisty, jednostajny deszcz, przed którym wszyscy, nawet stra˙ze, usiłowali si˛e gdzie´s schroni´c. Dlatego wła´snie nikt nie spostrzegł pełzacza. Musiał wyj´sc´ z lasu pod osłona˛ ciemno´sci i zaczał ˛ si˛e wspina´c po s´cianie urwiska, kiedy chmury przesłoniły jedyne s´wiatło, jakie mogło ujawni´c jego obecno´sc´ . Rozlegały si˛e odgłosy drapania, kiedy wspinał si˛e po skale, chrobot jego szponów i pancerza, kiedy podciagał ˛ si˛e do góry, lecz d´zwi˛eki te gin˛eły w´sród huku odległych grzmotów, szumu deszczu i krzataniny ˛ ludzi i zwierzat ˛ w obozie. Poza tym banici pełniacy ˛ wart˛e byli zm˛eczeni i przekonani, z˙ e nic nie wydarzy si˛e przed s´witem. Pełzacz siedział im ju˙z niemal na karku, kiedy u´swiadomili sobie swój bład ˛ i zacz˛eli krzycze´c. Okrzyki wyrwały Morgana ze snu. Zasnał ˛ w osikowym lasku na drugim ko´ncu cypla, wcia˙ ˛z zastanawiajac ˛ si˛e, co pocza´ ˛c ze swoimi podejrzeniami dotyczacymi ˛ to˙zsamo´sci zdrajcy. Le˙zał zwini˛ety w kł˛ebek pod korona˛ najwi˛ekszego drzewa, szczelnie otulony przed zimnem swoim my´sliwskim płaszczem. Jego mi˛es´nie były tak obolałe i zdr˛etwiałe, z˙ e z poczatku ˛ nie mógł wsta´c. Lecz okrzyki stały si˛e wkrótce bardziej goraczkowe ˛ i pełne przera˙zenia. Nie zwa˙zajac ˛ na ból, d´zwignał ˛

313

si˛e na nogi, wyciagn ˛ ał ˛ miecz, który miał przytroczony do pleców, i potykajac ˛ si˛e, wyszedł na deszcz. Na cyplu panował nieopisany chaos. M˛ez˙ czy´zni biegali tam i z powrotem z dobyta˛ bronia,˛ wygladaj ˛ ac ˛ jak mroczne cienie w szarej i spowitej deszczem scenerii. Pojawiło si˛e kilka pochodni, jasnych s´wiateł w ciemno´sci, lecz ich płomienie niemal od razu zgasiła ulewa. Morgan po´spieszył do przodu, poda˙ ˛zajac ˛ za tłumem i wypatrujac ˛ w mroku z´ ródła tego szale´nstwa. I wtedy go zobaczył. Pełzacz znajdował si˛e na szczycie urwiska. Wyłonił si˛e z przepa´sci i górował nad umocnieniami banitów i lud´zmi, którzy usiłowali mu zagrozi´c. Szpony wbił gł˛eboko w skał˛e. Na jednym z jego pot˛ez˙ nych kleszczy wisiał martwy m˛ez˙ czyzna, niemal przeci˛ety wpół — jeden z wartowników, który spostrzegł, co si˛e dzieje. Banici rzucili si˛e desperacko naprzód, chwytajac ˛ dragi ˛ i dzidy, wbijajac ˛ je w pot˛ez˙ ne ciało pełzacza i rozpaczliwie próbujac ˛ zepchna´ ˛c potwora z powrotem w przepa´sc´ . Lecz bestia była olbrzymia; wznosiła si˛e nad nimi jak s´ciana. Morgan zwolnił przera˙zony. Z równym powodzeniem mogli próbowa´c odwróci´c bieg rzeki. Niczego tak wielkiego nie da si˛e ruszy´c z miejsca przy u˙zyciu jedynie ludzkich sił. Pełzacz zrobił wypad do przodu, rzucajac ˛ si˛e na napastników. Dragi ˛ i dzidy złamały si˛e jak zapałki, kiedy na nich natarł. M˛ez˙ czy´zni, którzy znale´zli si˛e pod nim, zgin˛eli od razu, a kilku innych zostało szybko pochwyconych w kleszcze. Cały odcinek umocnie´n Wyst˛epu zawalił si˛e pod ci˛ez˙ arem potwora. Banici cofn˛eli si˛e, kiedy zgarbiony ruszył w ich stron˛e, mia˙zd˙zac ˛ bro´n, składy z zapasami i szałasy, chwytajac ˛ wszystko, co si˛e ruszało. Na jego ciało spadały ciosy mieczów i no˙zy, lecz zdawały si˛e nie robi´c na nim z˙ adnego wra˙zenia. Parł nieubłaganie naprzód, usiłujac ˛ pochwyci´c ludzi, którzy si˛e przed nim cofali, i niszczac ˛ wszystko na swej drodze. — Wolno urodzeni! — rozległ si˛e nagle okrzyk. — Do mnie! — Nie wiadomo skad ˛ pojawił si˛e Padishar Creel, jaskrawoszkarłatna posta´c w´sród deszczu i mgły, zwołujac ˛ swoich ludzi. Odkrzykn˛eli mu w odpowiedzi i pop˛edzili, by stana´ ˛c u jego boku. Szybko uformował ich w dru˙zyny; połowa z nich zaatakowała pełzacza pot˛ez˙ nymi z˙ erdziami, by unieruchomi´c jego kleszcze, a pozostali przypadli z mieczami do jego boków i grzbietu. Pełzacz wił si˛e i skr˛ecał, lecz posuwał si˛e naprzód. — Wolno urodzeni, wolno urodzeni! — W bladym s´wietle brzasku rozlegały si˛e okrzyki i wypełniały powietrze swa˛ furia.˛ Nagle pojawił si˛e Axhind i jego górskie trolle. Ich pot˛ez˙ ne ciała od stóp do głów okryte były pancerzem, a w r˛ekach dzier˙zyły swe olbrzymie topory bitewne. Natarły na pełzacza od przodu, usiłujac ˛ odraba´ ˛ c mu kleszcze. Trzy zgin˛eły niemal od razu, rozerwane na kawałki tak szybko, z˙ e pozostała z nich tylko masa zakrwawionych członków. Inne jednak wywijały toporami z taka˛ zajadło´scia,˛ z˙ e 314

strzaskały w ko´ncu lewe kleszcze, które zwisały teraz złamane i bezu˙zyteczne. W kilka chwil pó´zniej odrabały ˛ je zupełnie. Pełzacz zwolnił. Droga za nim usłana była ciałami zabitych. Morgan stał wcia˙ ˛z mi˛edzy potworem a jaskiniami, nie wiedzac, ˛ co ma robi´c, i nie mogac ˛ poja´ ˛c dlaczego. Miał uczucie, jakby ugrzazł ˛ w ruchomych piaskach. Zobaczył, jak bestia odrywa si˛e przednimi łapami od ziemi. Uniosła w gór˛e głow˛e i kleszcze i zawisła nieruchomo jak majacy ˛ zaatakowa´c wa˙ ˛z, wsparta na dolnej cz˛es´ci ciała i gotowa rzuci´c si˛e na napastników i zmia˙zd˙zy´c ich. Trolle i banici w po´spiechu odstapili ˛ do tyłu, wymieniajac ˛ ostrzegawcze okrzyki. Morgan szukał wzrokiem Padishara, lecz herszt banitów gdzie´s przepadł. Góral nie mógł go nigdzie znale´zc´ . Przez chwil˛e my´slał, z˙ e Padishar zginał. ˛ Po czole do oczu spływał mu deszcz i niecierpliwie mrugał powiekami, by strzasn ˛ a´ ˛c jego krople. Zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci pałasza, lecz dalej trzymał si˛e z tyłu. Pełzacz krok po kroku posuwał si˛e naprzód, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na prawo i lewo, by uchroni´c si˛e przed atakiem. Machni˛eciem ogona odrzucił na bok kilku ludzi. Sypały si˛e na niego dzidy i strzały, odbijajac ˛ si˛e od jego pancerza. Niepowstrzymanie parł naprzód, spychajac ˛ obro´nców coraz bli˙zej jaski´n. Wkrótce mieli si˛e znale´zc´ w potrzasku. Morgan Leah trzasł ˛ si˛e cały. Zrób co´s! wrzeszczały jego my´sli. W tej samej chwili u wylotu najdłu˙zszej jaskini Wyst˛epu pojawił si˛e znowu Padishar, wołajac ˛ do swoich ludzi, z˙ eby si˛e cofn˛eli. Co´s wielkiego ukazało si˛e za nim, przemieszczajac ˛ si˛e ze skrzypieniem i turkotem. Morgan usiłował przenikna´ ˛c wzrokiem ciemno´sc´ i mgł˛e. Pojawiły si˛e szeregi m˛ez˙ czyzn ciagn ˛ acych ˛ za liny i obiekt zaczał ˛ przybiera´c kształt. Kiedy wysunał ˛ si˛e z jaskini na s´wiatło, Morgan zobaczył go wyra´znie. Była to ogromna drewniana kusza. Padishar polecił obsłudze wytoczy´c ja˛ na pozycj˛e na wprost pełzacza. Na machinie stał Chandos, który za pomoca˛ ci˛ez˙ kiej korby napinał ci˛eciw˛e. Zało˙zono pot˛ez˙ na,˛ ostra˛ strzał˛e. Pełzacz zawahał si˛e, jakby próbował oceni´c niebezpiecze´nstwo gro˙zace ˛ mu od tej nowej broni. Nast˛epnie pochylony nieznacznie ruszył naprzód, wyczekujaco ˛ klekoczac ˛ nieuszkodzonymi kleszczami. Padishar rozkazał, aby wystrzelono pierwszy pocisk, kiedy bestia znajdowała si˛e jeszcze w odległo´sci dwudziestu metrów. Strzał chybił celu. Pełzacz wydłu˙zył krok i Chandos w po´spiechu ponownie naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e. Kusza wystrzeliła powtórnie, lecz pocisk ze´sliznał ˛ si˛e na kawałku pancerza i odskoczył w bok. Pełzacz si˛e zatoczył. Siła uderzenia zatrzymała go na chwil˛e, lecz zaraz si˛e wyprostował i ruszył dalej. Morgan zorientował si˛e od razu, z˙ e nie b˛edzie czasu na trzeci strzał. Pełzacz był zbyt blisko. Chandos pozostał jednak na kuszy, rozpaczliwie próbujac ˛ po raz trzeci napia´ ˛c ci˛eciw˛e. Pełzacz znajdował si˛e w odległo´sci zaledwie kilku kroków. 315

Banici i trolle n˛ekali go ze wszystkich stron, wymachujac ˛ toporami i mieczami, lecz potwór nie dawał si˛e powstrzyma´c. Uznał, z˙ e tylko kuszy musi si˛e obawia´c, i posuwał si˛e ku niej szybko, chcac ˛ ja˛ zniszczy´c. Chandos zało˙zył na ci˛eciw˛e trzeci pocisk i si˛egnał ˛ do spustu. Spó´znił si˛e. Pełzacz rzucił si˛e do przodu i zwalił na kusz˛e, roztrzaskujac ˛ jej mechanizm. Drewniana konstrukcja rozpadła si˛e na kawałki, a koła podtrzymuja˛ ce machin˛e załamały si˛e. Chandos został odrzucony w noc. Ludzie rozpierzchli si˛e z krzykiem na wszystkie strony. Pełzacz poruszył si˛e na szczatkach ˛ kuszy, po czym d´zwignał ˛ si˛e niespiesznie, wyczuwajac ˛ swe zwyci˛estwo i wiedzac, ˛ z˙ e musi dokona´c jeszcze tylko jednego wypadu, by doko´nczy´c dzieła. Lecz Padishar Creel był szybszy. Kiedy inni banici uciekali, Chandos le˙zał nieprzytomny w ciemno´sci, a Morgan walczył ze swoim niezdecydowaniem, Padishar zaatakował. Widoczny jedynie jako szkarłatna plama we mgle i półmroku deszczowego poranka, schwycił jedna˛ ze strzał kuszy, która wypadła z pojemnika, wskoczył pod pełzacza i wsparł strzał˛e pionowo o ziemi˛e. Potwór tak był zaj˛ety niszczeniem kuszy, z˙ e go nie zauwa˙zył. Zwalił si˛e ponownie całym ci˛ez˙ arem na strzaskana˛ machin˛e, opadajac ˛ na strzał˛e o z˙ elaznym grocie. Siła jego upadku sprawiła, z˙ e strzała przebiła pancerz i ciało, przeszywajac ˛ go na wylot. Padishar ledwie zda˙ ˛zył si˛e wyturla´c, kiedy pełzacz uderzył o ziemi˛e. Potwór odchylił si˛e do tyłu, trz˛esac ˛ si˛e z bólu i zdumienia, nabity na strzał˛e. Stracił równowag˛e i przewrócił si˛e na bok, wijac ˛ si˛e rozpaczliwie i usiłujac ˛ wyrwa´c mordercze ostrze. Runał ˛ na ziemie, brzuchem do góry, i zwinał ˛ si˛e w kł˛ebek. — Wolno urodzeni! — krzyknał ˛ Padishar Creel i banici oraz trolle rzucili si˛e na potwora. Kawałki jego ciała leciały na wszystkie strony pod uderzeniami mieczy i toporów. Drugie kleszcze zostały odrabane. ˛ Padishar krzyczał słowa zach˛ety do swoich ludzi, atakujac ˛ wraz z nimi i wymachujac ˛ pałaszem z całej siły. Walka była straszliwa. Pełzacz, cho´c ci˛ez˙ ko zraniony, wcia˙ ˛z był gro´zny. Przygniatał i mia˙zd˙zył ludzi swoim ci˛ez˙ arem, odrzucał ich daleko, miotajac ˛ si˛e w zapami˛etaniu, i rozdzierał ich szponami. Wszelkie próby unieszkodliwienia go spełzały na niczym, a˙z w ko´ncu kto´s przybiegł z jeszcze jedna˛ z rozsypanych strzał do kuszy i wbił ja˛ przez oko potwora do jego mózgu. Pełzacz wierzgnał ˛ ostatni raz i znieruchomiał. Morgan Leah przygladał ˛ si˛e temu wszystkiemu jakby z wielkiej odległo´sci, zbyt oddalony od tego, co si˛e działo, by móc si˛e na co´s przyda´c. Ciagle ˛ si˛e trzasł, ˛ kiedy wszystko si˛e sko´nczyło. Był zlany potem. Nie kiwnał ˛ palcem, z˙ eby pomóc. Po tym zdarzeniu w obozie banitów zacz˛eło narasta´c przekonanie, z˙ e Wyst˛ep przestał by´c niezdobyty. Niemal od razu stało si˛e to widoczne. Padishar popadł w najczarniejszy nastrój. Złorzeczył wszystkim, w´sciekły na federacj˛e za posłuz˙ enie si˛e pełzaczem, na martwego potwora za dokonane przeze´n spustoszenia, na stra˙ze za to, z˙ e nie okazały si˛e bardziej czujne, a zwłaszcza na siebie — z˙ e nie był lepiej przygotowany. Jego ludzie z ociaganiem ˛ wykonywali swoje zadania. 316

Stanowili teraz zniech˛econa˛ gromad˛e, człapiac ˛ a˛ ci˛ez˙ ko przez deszcz i ciemno´sc´ i mruczac ˛ a˛ pos˛epnie pod nosem. Je´sli federacja przysłała jednego pełzacza, mówili, co mo˙ze jej przeszkodzi´c w przysłaniu nast˛epnego? Je´sli nast˛epny zostanie przysłany, co zrobia,˛ aby go powstrzyma´c? A co uczynia,˛ je´sli federacja przy´sle jeszcze co´s gorszego? Osiemnastu ludzi zgin˛eło podczas ataku, a dwakro´c tyle odniosło rany. Niektórzy z nich mieli umrze´c przed ko´ncem dnia. Padishar polecił, aby pochowano poległych na drugim ko´ncu cypla, a rannych przeniesiono do najwi˛ekszej jaskini, w której urzadzono ˛ prowizoryczny szpital. W obozie były lekarstwa oraz kilku ludzi biegłych w leczeniu ran bitewnych, lecz banici nie mieli dost˛epu do usług prawdziwego uzdrowiciela. Krzyki rannych i umierajacych ˛ nie milkły w´sród ciszy wczesnego poranka. Pełzacz został zawleczony na kraw˛ed´z urwiska i zepchni˛ety w dół. Było to trudne, wyczerpujace ˛ zadanie, lecz Padishar nie zniósłby obecno´sci potwora na cyplu ani sekundy dłu˙zej. U˙zyto lin i bloków. Jednym ko´ncem lin obwiazano ˛ zewłok potwora, a drugi schwyciły w r˛ece dziesiatki ˛ ludzi, którzy wspólnym wysiłkiem przeciagn˛ ˛ eli pełzacza cal po calu przez spustoszony obóz. Zaj˛eło to banitom cały ranek. Morgan pracował wraz z nimi, nie odzywajac ˛ si˛e do nikogo, usiłujac ˛ nie rzuca´c si˛e w oczy i wcia˙ ˛z próbujac ˛ zrozumie´c, co si˛e z nim stało. W ko´ncu to pojał. ˛ Wcia˙ ˛z jeszcze próbował wraz z innymi zaciagn ˛ a´ ˛c pełzacza na kraw˛ed´z cypla. Był zm˛eczony i obolały, lecz jego umysł pracował nieoczekiwanie jasno. To Miecz Leah był odpowiedzialny za jego stan, u´swiadomił sobie nagle, a dokładniej — zawarta w nim magia czy te˙z magia, która˛ wcze´sniej zawierał. To utrata magii sparali˙zowała go i sprawiła, z˙ e był taki niezdecydowany i wyl˛ekniony. Kiedy odkrył magi˛e Miecza, sadził, ˛ z˙ e jest niezwyci˛ez˙ ony. To uczucie pot˛egi nie dawało si˛e porówna´c z niczym, czego wcze´sniej do´swiadczał, albo co w ogóle uwa˙zał za mo˙zliwe. Dysponujac ˛ taka˛ siła,˛ mógł zrobi´c wszystko. Wcia˙ ˛z pami˛etał, co czuł, stojac ˛ praktycznie samotnie przeciwko cieniowcom w Dole. To było cudowne. Porywajace. ˛ Lecz równie˙z wyczerpujace. ˛ Za ka˙zdym razem, kiedy przyzywał moc, zdawała si˛e ona co´s z niego wysysa´c. Kiedy złamał Miecz Leah i utracił wszelka˛ władz˛e nad magia,˛ zdał sobie spraw˛e, jak wiele ona z niego wyssała. Niemal od razu poczuł zmian˛e w sobie. Padishar twierdził, z˙ e si˛e myli, mówił, z˙ e zapomni o swojej stracie, z˙ e dojdzie do siebie i z czasem stanie si˛e taki, jaki był wcze´sniej. Teraz wiedział, z˙ e tak nie jest. Nigdy nie dojdzie do siebie — w ka˙zdym razie nie w pełni. To, z˙ e kiedy´s posiadał władz˛e nad magia,˛ zmieniło go nieodwracalnie. Nie potrafił si˛e jej wyrzec, bez niej nie był tym samym człowiekiem. Chocia˙z posiadał ja˛ krótko, skutek tego stanu był trwały. Pragnał ˛ jej znowu. Bez niej był zgubiony, czuł si˛e zdezorientowany i wystraszony. To z tej przyczyny nie ruszył si˛e z miejsca podczas starcia z peł-

317

zaczem. Nie oznaczało to, z˙ e utracił poczucie tego, co powinien zrobi´c ani jak to powinien zrobi´c. Po prostu nie potrafił ju˙z wezwa´c na pomoc magii. Przyznanie si˛e do tego przed soba˛ kosztowało go tak wiele, z˙ e nawet nie potrafił tego okre´sli´c. Nie przestawał pracowa´c, jak pozbawiona uczu´c maszyna, pora˙zony s´wiadomo´scia,˛ z˙ e utrata magii mogła go tak obezwładni´c. Ukrył si˛e w swoich my´slach, w deszczu i szaro´sci, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e nikt — a zwłaszcza Padishar Creel — nie zauwa˙zy jego załamania, i zastanawiajac ˛ si˛e z przera˙zeniem, co zrobi, je´sli si˛e to powtórzy. Po pewnym czasie przyłapał si˛e na tym, z˙ e my´sli o Parze. Nigdy przedtem nie zastanawiał si˛e nad tym, co dla Ohmsforda oznacza´c musi konieczno´sc´ ciagłego ˛ zmagania si˛e ze swoja˛ magia.˛ Zmuszony do u´swiadomienia sobie, czym dla niego samego jest magia Miecza Leah, Morgan zrozumiał, jaka˛ trudno´sc´ musiało to sprawia´c Parowi. W jaki sposób jego przyjaciel nauczył si˛e z˙ y´c z moca˛ pie´sni, na której nie mógł w pełni polega´c? Co czuł, kiedy go zawodziła, jak zdarzyło si˛e tylekro´c podczas ich wyprawy w poszukiwaniu Allanona? Jak udawało mu ´ si˛e godzi´c z własna˛ słabo´scia? ˛ Swiadomo´ sc´ , z˙ e Ohmsford znajdował na to jaki´s sposób, napawała go pewna˛ otucha.˛ Około południa pełzacz został usuni˛ety, a zniszczenia poczynione przez niego w obozie — w wi˛ekszo´sci naprawione. Deszcz w ko´ncu ustał. Burza przesun˛eła si˛e na wschód, zawadzajac ˛ po drodze o wierzchołki Smoczych Z˛ebów. Chmury postrz˛epiły si˛e i pojawiło si˛e s´wiatło słoneczne padajace ˛ długimi, waskimi ˛ smugami, mieniacymi ˛ si˛e na tle ciemnozielonego przestworu Parma Key. Federacja niezwłocznie podciagn˛ ˛ eła katapulty i machiny obl˛ez˙ nicze, ponawiajac ˛ ataki na Wyst˛ep. Katapulty miotały kamienie, a wie˙ze obl˛ez˙ nicze obsadzili łucznicy prowadzacy ˛ nieprzerwany ogie´n w kierunku obozu banitów. Nie podejmowano próby wspi˛ecia si˛e na gór˛e, atak był ograniczony do ciagłego ˛ ostrzału Wyst˛epu i jego mieszka´nców, trwajacego ˛ przez całe popołudnie i kontynuowanego wieczorem. Banici nie mogli nic zrobi´c, z˙ eby go powstrzyma´c, napastnicy znajdowali si˛e zbyt daleko i byli za dobrze osłoni˛eci. Poza jaskiniami nie było z˙ adnego miejsca, gdzie bezpiecznie mo˙zna si˛e było porusza´c. Wydawało si˛e jasne, z˙ e utrata pełzacza nie zniech˛eciła federacji. Nie mo˙zna było liczy´c na przerwanie obl˛ez˙ enia. Miało ono by´c kontynuowane do czasu, a˙z obro´ncy b˛eda˛ na tyle osłabieni, by mo˙zna ich było pokona´c frontalnym atakiem. Niezale˙znie od tego, czy miało to trwa´c dni, tygodnie czy miesiace, ˛ wynik musiał by´c ten sam. Armia federacji gotowa była poczeka´c. Na górze obro´ncy przemykali i kluczyli w´sród gradu pocisków, miotajac ˛ wyzwiska w stron˛e napastników i w miar˛e mo˙zno´sci wykonujac ˛ swoje zadania. Lecz w zaciszu swoich kryjówek z rosnacym ˛ przekonaniem dawali wyraz swym podejrzeniom. Wbrew temu, w co wierzyli, Wyst˛ep nie mógł zosta´c utrzymany. Morgana Leah zaprzatały ˛ jego własne troski. Umy´slnie oddalił si˛e od pozostałych i siedział znowu samotnie w osikowym gaju na drugim ko´ncu cypla, z dala 318

od głównych pozycji obronnych obozu, na których koncentrował si˛e atak federacji. Ledwie uporał si˛e ze swoja˛ niezdolno´scia˛ do pogodzenia si˛e z utrata˛ mocy Miecza Leah, a ju˙z musiał si˛e zmierzy´c z równie dr˛eczacym ˛ dylematem swoich podejrze´n dotyczacych ˛ to˙zsamo´sci zdrajcy. Nie wiedział, co ma zrobi´c. Z pewno´scia˛ powinien komu´s powiedzie´c. Musi komu´s powiedzie´c. Ale komu? Padisharowi Creelowi? Gdyby powiedział Padisharowi, herszt banitów mógłby mu uwierzy´c albo nie, lecz w z˙ adnym razie nie pozostawiłby sprawy przypadkowi. Padisharowi nie zale˙zało w tym momencie zupełnie na Steffie i Teel; po prostu by si˛e ich pozbył — obojga. W ko´ncu nie było sposobu, z˙ eby ustali´c, które z nich zdradziło ani nawet, z˙ e było to które´s z nich. A Padishar nie był w nastroju, z˙ eby wyczekiwa´c na odpowied´z. Morgan pokr˛ecił głowa.˛ Nie mógł powiedzie´c Padisharowi. Steffowi? Gdyby si˛e na to zdecydował, rozstrzygałby w istocie, z˙ e zdrajczynia˛ jest Teel. Chciał w to uwierzy´c, ale czy tak było naprawd˛e? Nawet je´sli było, wiedział, jaka b˛edzie reakcja Steffa. Jego przyjaciel kochał Teel. Uratowała mu z˙ ycie. Trudno było oczekiwa´c, z˙ e zechce bez jakiego´s dowodu przyja´ ˛c do wiadomo´sci to, co Morgan mu powie. A Morgan nie miał z˙ adnego dowodu — w ka˙zdym razie niczego, co mo˙zna by wzia´ ˛c do r˛eki i pokaza´c. Miał jedynie mniej lub bardziej przemy´slane domysły. Wyeliminował Steffa. Komu´s innemu? Nie było nikogo innego. Powiedziałby Parowi albo Collowi, gdyby tu byli, albo Wren, a nawet Walkerowi Bohowi. Lecz członkowie rodziny Ohmsfordów rozpierzchli si˛e na cztery strony s´wiata i pozostał sam. Nie było nikogo, komu mógłby zaufa´c. Siedział w´sród drzew, słuchajac ˛ dalekich okrzyków i nawoływa´n obro´nców, odgłosu katapult i łuków, skrzypienia metalu i drewna, brz˛eczenia lecacych ˛ pocisków i huku ich uderze´n. Był odizolowany, stanowił wysp˛e w sercu bitwy, zagubiony w´sród morza niezdecydowania i watpliwo´ ˛ sci. Musiał co´s zrobi´c — lecz nie chciał mu si˛e objawi´c kierunek, w którym powinien poda˙ ˛zy´c. Tak bardzo pragnał ˛ wzia´ ˛c udział w walce przeciw federacji, pój´sc´ na północ, z˙ eby przyłaczy´ ˛ c si˛e do banitów, podja´ ˛c poszukiwania Miecza Shannary, dopomóc w zniszczeniu cieniowców. Takie były jego aspiracje, kiedy wyruszał — takie s´miałe plany! Miał porzuci´c swoja˛ klaustrofobiczna˛ egzystencj˛e w ojczystych górach, bezsensowne ucieranie nosa urz˛ednikom przysyłanym przez federacj˛e, sko´nczy´c wreszcie z jałowymi zabawami w wyprowadzanie z równowagi ludzi, którzy niczego nie mogli zmieni´c, nawet je´sli chcieli. Był powołany do dokonania czego´s wielkiego, czego´s wspaniałego. . . Czego´s, co zmieni bieg dziejów. Teraz miał po temu okazj˛e. Mógł zmieni´c bieg dziejów jak nikt inny. A jednak siedział tu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek. 319

Powoli zbli˙zał si˛e wieczór, obl˛ez˙ enie trwało z niesłabnac ˛ a˛ siła,˛ a problem Morgana pozostawał nierozwiazany. ˛ Raz opu´scił lasek, z˙ eby zobaczy´c, co dzieje si˛e ze Steffem i Teel — a raczej, z˙ eby ich podejrze´c, sprawdzi´c, czy si˛e w jaki´s sposób nie zdradza.˛ Lecz u nich nie nastapiła ˛ z˙ adna zmiana. Steff wcia˙ ˛z był słaby i zdolny do prowadzenia rozmowy zaledwie przez kilka minut, po których zasypiał; Teel była milczaca ˛ i ostro˙zna. Obserwował ich skrycie, usiłujac ˛ dostrzec co´s, co pozwoliłoby mu rozstrzygna´ ˛c, czy jego podejrzenia moga˛ mie´c jakie´s podstawy w rzeczywisto´sci, czy tkwi w nich cho´c z´ d´zbło prawdy, opu´scił ich z równie pustymi r˛ekami jak wówczas, gdy przychodził. Było ju˙z niemal ciemno, kiedy odnalazł go Padishar Creel. Morgan pogra˙ ˛zony był w my´slach, wcia˙ ˛z usiłujac ˛ zdecydowa´c, co powinien zrobi´c dalej, i nie usłyszał, jak herszt banitów si˛e zbli˙za. Dopiero kiedy Padishar si˛e odezwał, zdał sobie spraw˛e, z˙ e kto´s stoi obok. — Najbardziej odpowiada ci własne towarzystwo, nieprawda˙z? — Morgan podskoczył. — Co? Ach, to ty, Padisharze. Wybacz. Wielki m˛ez˙ czyzna usiadł naprzeciw niego. Jego twarz była zm˛eczona i brudna od kurzu i potu. Je´sli dostrzegł zakłopotanie Morgana, to nie dał tego po sobie pozna´c. Wyciagn ˛ ał ˛ nogi i odchylił ciało do tyłu, opierajac ˛ si˛e na łokciach i krzywiac ˛ twarz z bólu, jaki sprawiały mu rany. — To był paskudny dzie´n, góralu — powiedział. Jego słowom towarzyszyło pełne goryczy westchnienie. — Dwudziestu dwóch ludzi nie z˙ yje, dwóch nast˛epnych umrze zapewne przed s´witem, a my chowamy si˛e tutaj jak zagonione do nory lisy. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa.˛ Goraczkowo ˛ zastanawiał si˛e nad tym, co powinien powiedzie´c. — Prawd˛e powiedziawszy, nie bardzo podoba mi si˛e to, co si˛e dzieje. — Trudno było co´s wyczyta´c z surowej twarzy Padishara. — Federacja tak długo b˛edzie obiega´c to miejsce, a˙z wszyscy zapomnimy, po co w ogóle tutaj przybyli´smy, a to nie przyczyni si˛e zbytnio do realizacji moich planów ani do o˙zywienia nadziei wolno urodzonych. Uwiazani ˛ tu w ten sposób, nikomu nie mo˙zemy si˛e na nic przyda´c. Sa˛ inne kryjówki i nadarzy si˛e jeszcze sposobno´sc´ do wyrównania rachunków z tymi tchórzami, którzy wysyłaja˛ przeciw nam istoty zrodzone z ciemnej magii, by wykonały za nich robot˛e, zamiast samemu stawi´c nam czoło. — Na chwil˛e urwał. — Zdecydowałem wi˛ec, z˙ e nadszedł czas, by pomy´sle´c o wyniesieniu si˛e stad. ˛ — O ucieczce? — Morgan pochylił si˛e do przodu. — Przez tylne drzwi, o których rozmawiali´smy. Pomy´slałem, z˙ e powiniene´s wiedzie´c. B˛ed˛e potrzebował twojej pomocy. — Mojej pomocy? — Morgan wytrzeszczył oczy. Padishar wyprostował si˛e powoli do pozycji siedzacej. ˛ 320

— Chc˛e, z˙ eby kto´s zaniósł wiadomo´sc´ do Tyrsis, do Damson i Ohmsfordów. Powinni wiedzie´c, co si˛e stało. Sam bym poszedł, ale musz˛e pozosta´c, z˙ eby bezpiecznie wyprowadzi´c ludzi. Pomy´slałem wi˛ec, z˙ e mo˙ze ty byłby´s zainteresowany. — Jestem. Zrobi˛e to. — Morgan zgodził si˛e od razu. — Nie tak szybko. — R˛eka tamtego uniosła si˛e ostrzegawczo. — Nie opu´scimy Wyst˛epu od razu, przypuszczalnie nie wcze´sniej ni˙z za jakie´s trzy albo cztery dni. Ranni nie powinni by´c jeszcze ruszani z miejsca. Ale chc˛e, z˙ eby´s ty wyruszył ´ sle mówiac, wcze´sniej. Sci´ ˛ jutro. Damson to bystra dziewczyna, z głowa˛ na karku, ale jest samowolna. Rozmy´slałem troch˛e o tym wszystkim od czasu, kiedy mnie zapytałe´s, czy mo˙ze ona spróbowa´c sprowadzi´c tutaj Ohmsfordów. Mogłem si˛e myli´c; mo˙ze spróbowa´c to zrobi´c. Musisz temu zapobiec. — Dobrze. — Wyjdziesz zatem tylnym wyj´sciem, jak powiedziałem. I pójdziesz sam. — Morgan zmarszczył brwi. — Sam, chłopcze. Twoi przyjaciele pozostana˛ ze mna.˛ Po pierwsze nie mo˙zesz w˛edrowa´c po Callahornie z para˛ karłów na karku, nawet gdyby byli oni do tego zdolni, a przynajmniej jedno z nich nie jest. Federacja uj˛ełaby was w ciagu ˛ pi˛eciu minut. A po drugie, nie mo˙zemy ryzykowa´c po owej zdradzie. Nikt nie mo˙ze zna´c twoich planów. Góral zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Padishar miał racj˛e. Nie miało sensu wystawia´c si˛e na niepotrzebne ryzyko. B˛edzie lepiej, je´sli pójdzie sam, nie mówiac ˛ nikomu o swoich zamiarach — zwłaszcza Steffowi i Teel. Omal nie wypowiedział gło´sno swoich podejrze´n, ale si˛e rozmy´slił i tylko skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Wi˛ec sprawa jest załatwiona. Jeszcze tylko jedno. — Padishar podniósł si˛e z powrotem na nogi. — Chod´z ze mna.˛ Poprowadził Morgana przez obóz do najwi˛ekszej z jaski´n, otwierajacej ˛ si˛e na skały w gł˛ebi cypla. Min˛eli wn˛ek˛e, gdzie piel˛egnowano rannych, i weszli do grot poło˙zonych dalej. Tutaj rozpoczynały si˛e tunele, tuzin albo i wi˛ecej, wybiegajace ˛ z siebie nawzajem i gubiace ˛ si˛e w mroku. Jeszcze przy wej´sciu Padishar wział ˛ pochodni˛e. Teraz przytknał ˛ ja˛ do innej, płonacej ˛ w z˙ elaznym uchwycie przytwierdzonym do s´ciany jaskini, rozejrzał si˛e wokół, z˙ eby si˛e upewni´c, czy nikt ich nie obserwuje, po czym dał Morganowi znak, z˙ eby szedł za nim. Omijajac ˛ tunele, poprowadził górala mi˛edzy stertami zapasów do najgł˛ebiej poło˙zonej cz˛es´ci jaskini, kilkadziesiat ˛ metrów w głab ˛ masywu urwiska, gdzie przy jednej ze s´cian na wysoko´sc´ kilku metrów wznosiły si˛e stosy skrzynek. Było tam cicho, hałasy pozostały daleko z tyłu. Padishar znowu si˛e obejrzał, wbijajac ˛ wzrok w ciemno´sc´ . Nast˛epnie, oddawszy Morganowi pochodni˛e, si˛egnał ˛ r˛ekami w gór˛e, chwycił jedna˛ ze skrzynek i pociagn ˛ ał. ˛ Cz˛es´c´ s´ciany odchyliła si˛e — fałszywy front na ukrytych zawiasach — ukazujac ˛ poło˙zony w gł˛ebi tunel.

321

— Widziałe´s, jak to zrobiłem, chłopcze? — zapytał cicho. Morgan skinał ˛ gło´ wa.˛ Padishar wział ˛ z powrotem pochodni˛e i wsunał ˛ ja˛ do s´rodka. Sciany sekretnego tunelu, wijac ˛ si˛e, zbiegały w dół, a˙z w ko´ncu gin˛eły z oczu. — Ciagnie ˛ si˛e przez cała˛ gór˛e — rzekł. — Idac ˛ nim do ko´nca, wyjdziesz poniz˙ ej Parma Key, troch˛e na południe od Smoczych Z˛ebów i na wschód od przeł˛eczy Kennon. — Spojrzał ostro na Morgana. — Je´sli spróbujesz znale´zc´ drog˛e przez inne korytarze, te, przy których trzymam na pokaz stra˙ze, mo˙zemy ju˙z si˛e wi˛ecej nie spotka´c. Rozumiesz? — Ponownie zamknał ˛ sekretne drzwi i odstapił ˛ o krok do tyłu. — Pokazuj˛e ci to wszystko teraz, bo kiedy b˛edziesz gotowy do drogi, nie b˛edzie mnie przy tobie. B˛ed˛e na górze, pilnujac ˛ twojego zadka. — U´smiechnał ˛ si˛e zimno do Morgana. — Pami˛etaj, z˙ eby jak najszybciej si˛e stad ˛ wydosta´c. Wrócili przez groty wypełnione zapasami i wyszli przez główna˛ jaskini˛e na cypel. Było ju˙z ciemno, ostatnie s´wiatło dnia cofn˛eło si˛e przed zmierzchem. Herszt banitów zatrzymał si˛e, przeciagn ˛ ał ˛ i odetchnał ˛ gł˛eboko wieczornym powietrzem. — Posłuchaj mnie, chłopcze — rzekł cicho. — Jest jeszcze co´s. Musisz przesta´c rozmy´sla´c o tym, co stało si˛e z mieczem, który nosisz. Nie mo˙zesz wlec z soba˛ tego brzemienia i oczekiwa´c, z˙ e zachowasz jasno´sc´ umysłu; to o wiele za du˙zy ci˛ez˙ ar, nawet dla kogo´s tak nieugi˛etego jak ty. Zrzu´c go z ramion. Zostaw go za soba.˛ Masz do´sc´ siły, z˙ eby poradzi´c sobie bez niego. Wie o tym, co stało si˛e dzi´s rano, od razu u´swiadomił sobie Morgan. Wie i mówi mi, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Padishar westchnał. ˛ — Bola˛ mnie wszystkie ko´sci, ale z˙ adna z nich nie boli mnie ani w połowie tak mocno jak serce. Cia˙ ˛zy mi to, co si˛e tutaj stało. Cia˙ ˛zy mi to, co nam uczyniono. — Spojrzał Morganowi prosto w oczy. — To wła´snie mam na my´sli, mówiac ˛ o bezu˙zytecznym baga˙zu. Zastanów si˛e nad tym. Odwrócił si˛e i po chwili zniknał ˛ w mroku. Niewiele brakowało, a Morgan zawołałby za nim. Zrobił nawet krok w jego stron˛e, my´slac, ˛ z˙ e teraz mu powie o swoich podejrzeniach dotyczacych ˛ zdrajcy. Łatwo byłoby to zrobi´c. To by go uwolniło od ci˛ez˙ aru samotnego d´zwigania tajemnicy. Rozgrzeszyłoby go z odpowiedzialno´sci wynikajacej ˛ z tego, z˙ e był jedynym, który wiedział. Walczył ze swym niezdecydowaniem podobnie, jak zmagał si˛e z nim przez cały dzie´n. Lecz raz jeszcze przegrał. Spał potem, otuliwszy si˛e płaszczem i zwinawszy ˛ si˛e na trawie pod osika.˛ Ziemia wyschła po porannym deszczu; wieczór był ciepły, a w powietrzu unosiły si˛e le´sne zapachy. Spał gł˛eboko i bez snów. Troski i niezdecydowanie ulotniły si˛e bez s´ladu. Znikn˛eły widma utraconej magii oraz zdrajcy, przep˛edzone z jego my´sli przez zm˛eczenie, które spowiło go czule, przynoszac ˛ mu spokój. Szybował, zawieszony w upływajacym ˛ czasie. A potem si˛e obudził. 322

Czyja´s r˛eka zacisn˛eła si˛e mocno na jego ramieniu. Stało si˛e to tak nagle i niespodziewanie, z˙ e przez chwil˛e sadził, ˛ z˙ e został zaatakowany. Zrzucił z siebie płaszcz i zerwał si˛e na nogi, miotajac ˛ si˛e nieprzytomnie w ciemno´sci. Wtem znalazł si˛e twarza˛ w twarz ze Steffem. Karzeł siedział przed nim, otulony w koce, ze sztywnymi i sterczacymi ˛ włosami, blady i wychudły na twarzy, spocony pomimo nocnego chłodu. Jego ciemne oczy płon˛eły od goraczki ˛ i malował si˛e w nich wyraz l˛eku i desperacji. — Teel odeszła — szepnał ˛ szorstko. Morgan odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c. — Dokad? ˛ — wykrztusił z siebie. Jedna˛ r˛ek˛e miał wcia˙ ˛z mocno zaci´sni˛eta˛ na r˛ekoje´sci sztyletu przy pasie. Steff potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Jego oddech rozlegał si˛e chrapliwie w´sród nocnej ciszy. — Nie wiem. Odeszła jaka´ ˛s godzin˛e temu. Widziałem ja.˛ My´slała, z˙ e s´pi˛e, ale. . . — Nie doko´nczył. — Co´s jest nie tak, Morgan. Co´s. . . — Ledwie był w stanie mówi´c. — Gdzie ona jest? Gdzie jest Teel? Nagle Morgan Leah u´swiadomił sobie, z˙ e zna odpowied´z.

XXX Tej samej nocy Par Ohmsford po raz ostatni zszedł do Dołu po Miecz Shannary. Na Tyrsis spłynał ˛ ju˙z mrok, zasłona nieprzeniknionej ciemno´sci. Deszcz i para przeistoczyły si˛e w mgł˛e tak g˛esta,˛ z˙ e dachy i mury budynków, wozy i stragany placów targowych, a nawet kamienie ulic rozpłyn˛eły si˛e w niej bez s´ladu. Nie było wida´c ani ksi˛ez˙ yca, ani gwiazd, a s´wiatła miasta migotały jak s´wiece, które w ka˙zdej chwili moga˛ zosta´c zdmuchni˛ete. Damson Rhee wyprowadziła Ohmsfordów z ogrodowej szopy, raz jeszcze spowitych w płaszcze, z kapturami naciagni˛ ˛ etymi gł˛eboko na oczy. Mgła była wilgotna i lepka; przywierała cieniutka˛ warstewka˛ do ubra´n i skóry. Dzie´n sko´nczył si˛e wcze´snie, skrócony przez pojawienie si˛e mgły, która podniosła si˛e z łak ˛ pod s´ciana˛ urwiska i wzbierała jak fala przypływu, a˙z w ko´ncu przetoczyła si˛e ponad murami Tyrsis, grzebiac ˛ pod soba˛ miasto. Miejsce chłodu z poprzedniej nocy zaj˛eło równie nieprzyjemne ciepło, cuchnace ˛ ple´snia˛ i rozkładem. Przez cały dzie´n ludzie z miasta mruczeli ze z´ le ukrytym niepokojem o niezwykło´sci pogody; kiedy zacz˛eły dogasa´c resztki słabego, szarego s´wiatła dziennego, zabarykadowali si˛e w domach, jakby znajdowali si˛e pod obl˛ez˙ eniem. Damson i Ohmsfordowie byli praktycznie sami na cichych i ciemnych ulicach. Mijajacy ˛ ich przechodnie — zdarzyło si˛e to tylko jeden albo dwa razy — pojawiali si˛e jedynie na chwil˛e, jakby byli duchami, które przybyły z za´swiatów, by zaraz w nie powróci´c. Do ich uszu docierały odgłosy, lecz nie sposób było ich zlokalizowa´c ani odgadna´ ˛c ich z´ ródła. W ciszy rozlegały si˛e kroki, cichy tupot butów, który dochodził nie wiadomo skad ˛ i zaraz milkł. Wokół nich poruszały si˛e jakie´s istoty, nieokre´slone kształty i formy, które unosiły si˛e w powietrzu raczej, ni˙z chodziły, i znikały w ułamku sekundy. Była to noc odpowiednia do wyobra˙zenia sobie rzeczy, których nie ma. Par robił, co mógł, z˙ eby tego unikna´ ˛c, lecz tylko cz˛es´ciowo mu si˛e to udawało. Nosił w wyobra´zni stworzone przez samego siebie duchy, które jakby odnajdywały swa˛ to˙zsamo´sc´ w cieniach igrajacych ˛ w´sród mgły. Tam, na lewo od plamki s´wiatła, która była uliczna˛ latarnia,˛ ukazywała si˛e zło˙zona przez niego obietnica, z˙ e zapewni bezpiecze´nstwo Collowi i Damson owej nocy, kiedy zeszli do Dołu — 324

niewielki, wyl˛ekniony strz˛ep pary. Tam, tu˙z za nim, była jego wiara, z˙ e dzi˛eki magii pie´sni posiada wystarczajac ˛ a˛ moc, by dotrzyma´c tamtej obietnicy, z˙ e w jaki´s sposób b˛edzie mógł u˙zy´c pie´sni tak, jak kiedy´s u˙zywano Kamieni Elfów — nie do wywoływania obrazów i stwarzania iluzji, lecz jako pot˛ez˙ na˛ bro´n. Jego wiara s´cigała jego obietnic˛e, jeszcze od niej mniejsza i bardziej znikoma. Po drugiej stronie ulicy, wzdłu˙z ledwie widocznej s´ciany sklepu, posuwajac ˛ si˛e z trudem po kamiennych płytach, jakby grz˛ezło w ruchomych piaskach, pełzało poczucie winy, jakiego do´swiadczał, poniewa˙z nie słuchał nikogo oprócz siebie samego, usiłujac ˛ usprawiedliwi´c zarówno obietnic˛e, jak i wiar˛e — poczucie winy, które lada chwila mogło podej´sc´ mu do gardła i zadławi´c go. A ponad nimi wszystkimi jak wielki drapie˙zny ptak — ponad obietnica,˛ wiara˛ i poczuciem winy, zadomowione w´sród głuchej nocy, s´lepe, lekkomy´slne i niezłomne — unosiło si˛e jego postanowienie wypełnienia zadania powierzonego mu przez ducha Allanona i wydostania z Dołu i od cieniowców zaginionego Miecza Shannary. Jest w krypcie, zapewnił samego siebie w skryto´sci swych my´sli. Miecz Shannary. Czeka na niego. Lecz duchy nie dawały si˛e przep˛edzi´c i szepty ich watpliwo´ ˛ sci roiły si˛e wokół jego watłych ˛ samozapewnie´n jak odra˙zajace ˛ owady, z uporem da˙ ˛zace ˛ do celu, szydzace ˛ z jego dumy i głupiej pewno´sci, dr˛eczace ˛ go sugestywnymi obrazami losu, jaki ich czekał, je´sli si˛e mylił. Odgradzał si˛e przed duchami, tak samo jak zawsze przedtem. Nie mógł jednak zaprzecza´c ich istnieniu. Nie mógł udawa´c, z˙ e ich nie ma. Uciekał w głab ˛ siebie, kiedy wraz z Damson i Collem posuwali si˛e powoli, po omacku pustymi ulicami miasta, przez mgł˛e i wilgo´c, i znajdował schronienie w twardym rdzeniu swej determinacji. Stawiał wszystko na jedna˛ kart˛e. A je´sli nie miał racji? Kto jeszcze, oprócz Colla i Damson, ucierpi wówczas z powodu jego pomyłki? My´slał przez chwil˛e o tych, od których został oddzielony przez swoja˛ w˛edrówk˛e, o tych, których wciagn˛ ˛ eły w swój wir zdarzenia, które doprowadziły do dzisiejszej nocy. Jego rodzice byli wi˛ez´ niami federacji przetrzymywanymi w areszcie domowym w Shady Vale — dobrzy, delikatni ludzie, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili i nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co stanie si˛e z nimi, pomy´slał, je´sli mu si˛e nie powiedzie? Co stanie si˛e z Morganem Leah, dzielnym karłem Steffem i tajemnicza˛ Teel? Przypuszczał, z˙ e nawet teraz snuja˛ oni plany przeciwko federacji, ukryci na Wyst˛epie, gł˛eboko w obr˛ebie bezpiecznych granic Parma Key. Czy oni równie˙z b˛eda˛ musieli zapłaci´c za jego niepowodzenie? A co z pozostałymi, którzy przybyli do Hadeshornu? Walker Boh powrócił do Hearthstone. Wren udała si˛e z powrotem do Westlandii. Coglin zniknał. ˛ A Allanon? Co b˛edzie z duchem druida? Co z Allanonem, który mo˙ze nawet nigdy nie istniał? 325

Ale to nie był bład ˛ i on si˛e nie mylił. Wiedział to. Był tego pewien. Damson zwolniła. Dotarli do waskich ˛ kamiennych schodów zbiegajacych ˛ ku kanałom s´ciekowym. Spojrzała do tyłu na Para i Colla; jej zielone oczy połyskiwały zimno. Potem, dajac ˛ im znak, z˙ eby za nia˛ szli, ruszyła w dół. Ohmsfordowie poda˙ ˛zyli za nia.˛ Zmory Para szły wraz z nim, otaczajac ˛ go ciasnym kr˛egiem. Ich oddech, przelatujacy ˛ po jego twarzy, był równie realny, jak jego własny. Damson szła przodem, a Coll zamykał pochód. Nikt si˛e nie odzywał. Par nie był pewien, czy byłby w stanie mówi´c, gdyby spróbował. Miał uczucie, jakby jego usta i gardło były zapchane wata.˛ Bał si˛e. Raz jeszcze Damson wyciagn˛ ˛ eła pochodni˛e, z˙ eby o´swietli´c drog˛e, i płon˛eła ona jasnym blaskiem w´sród mroku, gdy poda˙ ˛zali bezgło´snie naprzód. Par spojrzał kolejno na Damson i Colla. Ich twarze były blade i napi˛ete. Ka˙zde z nich odwzajemniło na chwil˛e jego spojrzenie i odwróciło wzrok. Droga do Kreta zaj˛eła im niecała˛ godzin˛e. Czekał ju˙z na nich, kiedy wyszli z wyschni˛etej studni, przycupni˛ety w mroku. Wygladał ˛ jak nastroszony kł˛ebek włosów, z którego wyzierało dwoje l´sniacych ˛ oczu. — Krecie? — cicho zawołała do niego Damson. Przez chwil˛e nie było odpowiedzi. Kret siedział przykucni˛ety w szczelinie skalnej s´ciany komnaty, prawie niewidoczny w ciemno´sci. Gdyby nie pochodnia niesiona przez Damson, w ogóle by go nie zauwa˙zyli. Spogladał ˛ na nich w milczeniu, jak gdyby sprawdzajac, ˛ czy to na pewno oni. W ko´ncu poczłapał par˛e kroków naprzód i si˛e zatrzymał. — Dobry wieczór, s´liczna Damson — wyszeptał. Spojrzał krótko na Ohmsfordów, lecz nic do nich nie powiedział. — Dobry wieczór, Krecie — odparła Damson. Przechyliła głow˛e. — Czemu si˛e chowałe´s? Kret zamrugał oczami jak sowa. — Rozmy´slałem. Damson zawahała si˛e, marszczac ˛ czoło. Wstawiła pochodni˛e do szczeliny w skale, z˙ eby s´wiatło nie przeszkadzało jej dziwnemu przyjacielowi. Nast˛epnie przykucn˛eła naprzeciw niego. Ohmsfordowie wcia˙ ˛z stali. — Co ustaliłe´s, Krecie? — zapytała spokojnie Damson. Kret poruszył si˛e nerwowo. Miał na sobie rodzaj skórzanych spodni i kamizelki, lecz gin˛eły one niemal zupełnie pod jego sier´scia.˛ Jego stopy równie˙z były poro´sni˛ete włosami. Nie nosił butów. — Istnieje droga do pałacu królów Tyrsis, a stamtad ˛ do Dołu — rzekł Kret. Zgarbił si˛e jeszcze mocniej. — Sa˛ tam równie˙z cieniowce. Damson skin˛eła głowa.˛ — Czy zdołamy si˛e tamt˛edy przedosta´c?

326

Kret potarł r˛eka˛ nos. Potem przygladał ˛ si˛e jej badawczo przez bardzo długi czas, jak gdyby odkrył w jej twarzy co´s, co przedtem w jaki´s sposób umykało jego uwagi. — By´c mo˙ze — rzekł w ko´ncu. — Spróbujemy? Damson u´smiechn˛eła si˛e krótko i znowu skin˛eła głowa.˛ Kret podniósł si˛e. Był male´nki. Przypominał kudłata˛ kulk˛e z r˛ekami i nogami, które wygladały, ˛ jakby wetkni˛eto je dopiero po namy´sle. Kim on jest? — zastanawiał si˛e Par. Karłem? Gnomem? Kim? — T˛edy — powiedział Kret i dał im znak, z˙ eby weszli za nim do ciemnego korytarza. — Zabierzcie pochodnie, je´sli chcecie. Mo˙zemy jej jaki´s czas u˙zywa´c. — Spojrzał ostro na Ohmsfordów. — Ale nie wolno rozmawia´c. Tak si˛e zacz˛eło. Poprowadził ich do trzewi miasta, jego najgł˛ebszych kanałów, katakumb, których tunele przewiercały jego piwnice i podziemia, korytarzy, których nikt nie u˙zywał od setek lat. Na skale i ubitych podłogach le˙zała gruba warstwa kurzu, który nie nosił s´ladów niczyjej obecno´sci. Było tutaj cieplej; wilgo´c i mgła nie docierały tak gł˛eboko. Korytarze dra˙ ˛zyły skał˛e, przebiegajac ˛ przez komnaty i sale u˙zywane niegdy´s jako kryjówki dla obro´nców miasta oraz magazyny z˙ ywno´sci i broni, gdzie czasami ukrywano cała˛ ludno´sc´ Tyrsis — m˛ez˙ czyzn, kobiety i dzieci. Od czasu do czasu natrafiali na drzwi, zardzewiałe i spadajace ˛ z zawiasów, z wyłamanymi i pogruchotanymi zamkami oraz gnijacymi ˛ deskami. Niekiedy w ciemno´sci poruszały si˛e szczury, lecz zaraz czmychały przed zbli˙zajacymi ˛ si˛e lud´zmi i s´wiatłem. Czas mijał. Par przestał si˛e ju˙z orientowa´c, jak długo w˛edruja˛ podziemnymi kanałami, posuwajac ˛ si˛e wytrwale naprzód za przysadzista˛ postacia˛ Kreta. Od czasu do czasu przewodnik pozwalał im odpocza´ ˛c, cho´c sam chyba tego nie potrzebował. Ohmsfordowie i dziewczyna mieli ze soba˛ wod˛e i troch˛e jedzenia dla podtrzymania sił, lecz Kret nie zabrał niczego. Wydawało si˛e, z˙ e nawet nie ma broni. Podczas kilku krótkich postojów siadali w krag ˛ w niemal zupełnym mroku, cztery samotne istoty pogrzebane pod dziesiatkami ˛ metrów skał; troje z nich popijało wod˛e i przegryzało jedzenie, czwarty przypatrywał im si˛e jak kot, a wszyscy razem sprawiali wra˙zenie uczestników jakiego´s osobliwego rytuału. Szli tak długo, z˙ e Para zacz˛eły bole´c nogi. Pozostawili za soba˛ dziesiatki ˛ korytarzy i nie miał poj˛ecia, gdzie si˛e znajduja˛ ani w jakim kierunku zda˙ ˛zaja.˛ Pochodnia, z która˛ wyruszyli, wypaliła si˛e i dwukrotnie ja˛ zmieniano. Ich ubrania i buty pokryte były kurzem, który równie˙z oblepiał im twarze. Par miał tak sucho w gardle, z˙ e z trudem przełykał s´lin˛e. Potem Kret si˛e zatrzymał. Znajdowali si˛e w wyschni˛etej studni, która˛ przecinał szereg tuneli. Na przeciwległej s´cianie do skały przytwierdzona była z˙ elazna drabina. Prowadziła w mrok i gin˛eła z oczu. Kret odwrócił si˛e, wskazał ku górze i poło˙zył brudny palec na ustach. Nikomu nie trzeba było mówi´c, co to oznacza. 327

Wchodzili po drabinie w milczeniu, stawiajac ˛ nog˛e za noga,˛ słuchajac, ˛ jak ´ szczeble skrzypia˛ i j˛ecza˛ pod ich ci˛ez˙ arem. Swiatło pochodni rzucało na s´ciany studni ich cienie, zniekształcajac ˛ je niemal nie do poznania. Korytarze w dole pogra˙ ˛zyły si˛e w mroku. U szczytu drabiny znajdowała si˛e klapa. Kret wsparł si˛e nogami o drabin˛e i uniósł ja.˛ Klapa uchyliła si˛e na par˛e centymetrów i Kret wyjrzał na zewnatrz. ˛ Zaspokoiwszy ciekawo´sc´ , mocniej popchnał ˛ klap˛e, która opadła z głuchym odgłosem do tyłu. Kret wygramolił si˛e na gór˛e, a zaraz po nim uczynili to Damson i Ohmsfordowie. Znajdowali si˛e w olbrzymiej, pustej piwnicy, lochu wzniesionym z kamiennych bloków. Stały w niej olbrzymie beczki okute z˙ elaznymi obr˛eczami, a na podłodze le˙zały porozrzucane ła´ncuchy i kajdany. Drzwi wykonane były z z˙ elaznych pr˛etów. Z wn˛etrza piwnicy rozchodziły si˛e niezliczone korytarze. Szerokie schody na jej drugim ko´ncu prowadziły w półmrok. Cisza była przytłaczajaca, ˛ wydawało si˛e, z˙ e tak bardzo stała si˛e cz˛es´cia˛ kamienia, z˙ e pochłaniał on wszelkie d´zwi˛eki. Nad wszystkim unosiła si˛e ciemno´sc´ rozpraszana tylko nieznacznie przez dymiace ˛ s´wiatło pojedynczej pochodni niesionej przez mała˛ gromadk˛e. Kret przysunał ˛ si˛e do Damson i co´s szepnał. ˛ Dziewczyna odwróciła si˛e do Ohmsfordów, wskazała miejsce, gdzie schody gubiły si˛e w mroku, i ruchem warg wypowiedziała słowo „cieniowce”. Kret powiódł ich szybko przez piwnic˛e do male´nkich drzwi umieszczonych w s´cianie po ich prawej stronie. Otworzył je bezgło´snie, wprowadził ich do s´rodka i szczelnie zamknał ˛ drzwi. Znajdowali si˛e w krótkim korytarzu, zako´nczonym kolejnymi drzwiami. Kret przeprowadził ich równie˙z przez nie, do komnaty połoz˙ onej dalej. Komnata była pusta, je´sli nie liczy´c kilku kawałków drewna mogacych ˛ pochodzi´c z rozbitych skrzynek, paru lu´znych kawałków blachy oraz szczura, który czmychnał ˛ szybko do szczeliny mi˛edzy kamiennymi blokami s´ciany. Kret pociagn ˛ ał ˛ Damson za r˛ekaw i dziewczyna nachyliła si˛e, z˙ eby go posłucha´c. Kiedy sko´nczył, obróciła si˛e do Ohmsfordów. — Przeszli´smy pod miastem, przez skały na zachodnim kra´ncu Parku Ludu, i dotarli´smy do pałacu. Znajdujemy si˛e na jego dolnych kondygnacjach, gdzie kiedy´s było wi˛ezienie. To t˛edy armie lorda Warlocka usiłowały si˛e przebi´c w czasach Balinora Buckhannaha, ostatniego króla Tyrsis. — Kret powiedział co´s jeszcze i Damson zmarszczyła brwi. — Kret mówi, z˙ e w komnatach nad nami moga˛ si˛e znajdowa´c cieniowce, nie te z Dołu, ale inne. Mówi, z˙ e je wyczuwa, chocia˙z ich nie widzi. — Co to oznacza? — zapytał od razu Par. — Oznacza to, z˙ e ju˙z bardziej nie chce si˛e do nich zbli˙za´c. — Damson odwróciła twarz od s´wiatła pochodni i przyjrzała si˛e sklepieniu komnaty. — Oznacza to,

328

z˙ e je´sli zbli˙zy si˛e do nich na tyle, z˙ eby je widzie´c, wówczas one z pewno´scia˛ równie˙z b˛eda˛ widzie´c jego. Par z niepokojem poda˙ ˛zył za jej wzrokiem. Rozmawiali szeptem, ale czy nawet to było bezpieczne? — Czy one nas słysza? ˛ — zapytał, jeszcze bardziej zni˙zajac ˛ głos, przywierajac ˛ ustami do jej ucha. — Tutaj chyba nie. — Ale potem nie b˛edziemy mogli wiele mówi´c. — Spojrzała w stron˛e Colla. Stał nieruchomo w ciemno´sci. — Wszystko w porzadku? ˛ — Coll skinał ˛ głowa,˛ cho´c był blady jak kreda, i Damson spojrzała z powrotem na Para. — Znajdujemy si˛e jeszcze w pewnej odległo´sci od Dołu. Musimy przej´sc´ przez katakumby pod pałacem, z˙ eby dotrze´c do drzwi w skale, którymi przedostaniemy si˛e do s´rodka. Kret zna drog˛e. Ale musimy by´c bardzo ostro˙zni. Wczoraj, kiedy sprawdzał drog˛e, w tunelach nie było cieniowców, ale to mogło si˛e zmieni´c. Par spojrzał na Kreta. Przycupnał ˛ przy jednej ze s´cian, ledwie widoczny na skraju s´wiatła pochodni. Przygladał ˛ si˛e im połyskujacymi ˛ oczami. Jedna˛ r˛eka˛ gładził sobie futro na ramieniu. Ohmsford poczuł ukłucie niepokoju. Zaczał ˛ si˛e przesuwa´c, a˙z mi˛edzy nim a Kretem znalazła si˛e Damson. Potem zapytał, tak cicho, z˙ e tylko ona mogła go słysze´c: — Czy jeste´s pewna, z˙ e mo˙zemy mu ufa´c? Blada twarz Damson nie zmieniła wyrazu, lecz jej oczy spogladały ˛ gdzie´s bardzo, bardzo daleko. — Jak tylko mo˙zna by´c pewnym. — Urwała na chwil˛e. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e mamy wybór? Par wolno pokr˛ecił głowa.˛ Damson u´smiechn˛eła si˛e ironicznie. — Wi˛ec chyba nie ma sensu łama´c sobie nad tym głowy, prawda? — Oczywi´scie miała racj˛e. Nie mo˙zna było nic poradzi´c na jego podejrzenia, chyba z˙ e zgodziłby si˛e zawróci´c, a Par Ohmsford postanowił ju˙z, z˙ e tego nie zrobi. Pomys´lał, z˙ e dobrze by było, gdyby mógł podda´c próbie magi˛e pie´sni, z˙ ałował, z˙ e nie wpadł na ten pomysł wcze´sniej — po prostu, z˙ eby sprawdzi´c, czy jest ona w stanie dokona´c tego, czego od niej oczekiwał. To by go troch˛e uspokoiło. Wiedział jednak, z˙ e nie ma sposobu na sprawdzenie magii, przynajmniej nie tak, jak mu na tym zale˙zało, z˙ e nie objawi si˛e ona. Mógł stwarza´c obrazy, to prawda. Nie mógł jednak przywoła´c prawdziwej mocy pie´sni, w ka˙zdym razie do czasu, a˙z pojawi si˛e co´s, przeciwko czemu b˛edzie mo˙zna jej u˙zy´c. A mo˙ze nawet i wówczas nie. Lecz moc ta istnieje, stwierdził w my´slach raz jeszcze, usiłujac ˛ zagłuszy´c szepty swoich duchów. Musi istnie´c. — Nie b˛edziemy ju˙z tego potrzebowa´c — rzekła Damson, wskazujac ˛ pochodni˛e. Podała ja˛ Parowi, po czym pogrzebała w kieszeniach i wyciagn˛ ˛ eła dwa dziwne białe kamienie, poci˛ete srebrnymi z˙ yłkami. Zatrzymała jeden, a drugi podała

329

Parowi. — Zga´s pochodni˛e — poleciła mu. — Potem zaci´snij kamie´n w dłoniach, z˙ eby go rozgrza´c. Kiedy poczujesz jego ciepło, rozchyl dłonie. Par zanurzył pochodni˛e w kurzu, dławiac ˛ jej płomie´n. W komnacie zrobiło si˛e zupełnie ciemno. Wział ˛ dziwny kamie´n w dłonie i przytrzymał go w nich. Po paru sekundach poczuł, z˙ e staje si˛e ciepły. Kiedy uniósł jedna˛ dło´n, kamie´n wydawał słabe srebrzyste s´wiatło. W miar˛e jak jego wzrok przyzwyczajał si˛e do mroku, stwierdzał, z˙ e blask jest wystarczajaco ˛ silny, by o´swietli´c twarze jego towarzyszy i otoczenie w promieniu kilku metrów. — Je´sli s´wiatło zacznie słabna´ ˛c, znowu rozgrzej kamie´n r˛ekami. Zacisn˛eła dło´n na jego r˛ece, mocno s´ciskajac ˛ nia˛ kamie´n, i trzymała ja˛ tak przez chwil˛e, po czym ja˛ cofn˛eła. Srebrzyste s´wiatło promieniowało jeszcze mocniej. Par u´smiechnał ˛ si˛e mimo woli, nie potrafiac ˛ ukry´c zdumienia. — To zr˛eczna sztuczka, Damson — szepnał. ˛ — To próbka mojej magii, Ohmsfordzie — rzekła cicho, wbijajac ˛ w niego oczy. — Magia dziewczyny z ulicy. Nie tak wspaniała jak ta prawdziwa, ale nie˙ zawodna. Zadnego dymu, z˙ adnego zapachu, łatwe do ukrycia. To lepsze od pochodni, je´sli chcemy pozosta´c niezauwa˙zeni. — Lepsze — zgodził si˛e Par. Kret wyprowadził ich nast˛epnie z komnaty i powiódł w mrok, nie u˙zywajac ˛ z˙ adnego s´wiatła, którego widocznie nie potrzebował. Damson szła za nim, niosac ˛ jeden kamie´n, Par z drugim poda˙ ˛zał za nia,˛ a Coll jak zwykle zamykał pochód. Wyszli przez drugie drzwi na korytarz biegnacy ˛ obok kolejnych drzwi i komnat. Posuwali si˛e niemal bezgło´snie. Ich buty dotykały cicho kamieni i tylko ich oddech rozlegał si˛e cichym po´swistem. Par przyłapał si˛e na tym, z˙ e znowu rozmy´sla o Krecie. Czy mo˙zna mu ufa´c? Czy mały jegomo´sc´ był tym, za kogo si˛e podawał, czy kim´s innym? Cieniowce potrafiły przybiera´c ka˙zda˛ posta´c. A je´sli Kret był cieniowcem? Znowu tyle pyta´n bez odpowiedzi. Nie ma nikogo, komu mógłby zaufa´c, pomy´slał ponuro, nikogo poza Collem. I Damson. Ufał Damson. Czy˙z nie? Odp˛edził od siebie nagła˛ chmur˛e watpliwo´ ˛ sci, która ju˙z miała go spowi´c. Nie mógł sobie teraz pozwoli´c na stawianie takich pyta´n. Było za pó´zno, z˙ eby mogło to mie´c jakie´s znaczenie, je´sli odpowiedzi były bł˛edne. Ryzykował wszystko, zawierzajac ˛ swemu osadowi ˛ Damson, i musiał wierzy´c, z˙ e si˛e nie myli. My´slac ˛ znowu o zagadce cieniowców, tajemnicy tego, kim i czym sa˛ oraz w jaki sposób moga˛ przybiera´c tyle postaci, zaczał ˛ si˛e nagle zastanawia´c, czy w obozie banitów znajduja˛ si˛e cieniowce, czy wróg, przed którym tak rozpaczliwie usiłuja˛ si˛e ukry´c, nie wmieszał si˛e ju˙z mi˛edzy nich. Zdrajca poszukiwany przez Padishara Creela mógł by´c cieniowcem, takim, który ma ludzka˛ posta´c i jedynie wydaje si˛e jednym z nich. Skad ˛ mieli to wiedzie´c? Czy magia była jedynym sprawdzianem mogacym ˛ je zdemaskowa´c? Czy takie było przeznaczenie Miecza Shannary: od330

krycie prawdziwej to˙zsamo´sci wroga, którego szukali? Zastanawiał si˛e nad tym od czasu, kiedy Allanon wysłał go na poszukiwanie Miecza. Jak˙ze mało prawdopodobne wydawało si˛e jednak, by talizman ów mógł by´c przeznaczony do tak długotrwałej i wyczerpujacej ˛ pracy. Cała˛ wieczno´sc´ zaj˛ełoby sprawdzanie nim ka˙zdego, kto mógł by´c cieniowcem. Usłyszał w my´slach szept głosu AHanona. „Tylko dzi˛eki Mieczowi prawda mo˙ze zosta´c odkryta i tylko dzi˛eki prawdzie cieniowce zostana˛ pokonane”. Prawda. Miecz Shannary był talizmanem odsłaniajacym ˛ prawd˛e, niszczacym ˛ kłamstwo i ujawniajacym ˛ to, co rzeczywiste, przez zdarcie zasłony pozorów. W ten sposób posługiwał si˛e nim Shea Ohmsford, kiedy pokonał lorda Warlocka. Takie musiało by´c przeznaczenie talizmanu równie˙z i teraz. Wspi˛eli si˛e pod długich, kr˛etych schodach na podest. Drzwi w s´cianie naprze´ ciw były zamkni˛ete i zaryglowane. Sciana z tyłu i sufit ton˛eły w mroku. Czelu´sc´ w dole wydawała si˛e niesko´nczona. Stłoczyli si˛e na pode´scie, podczas gdy Kret grzebał przy zamkach. Jeden po drugim, ust˛epowały z cichym zgrzytem metalu. Kret powoli nacisnał ˛ klamk˛e. Par słyszał własny oddech i uderzenia serca, rejestrujace ˛ narastajacy ˛ w nim strach. Czuł, jak przypatruja˛ im si˛e ukryte w mroku cieniowce. Wyczuwał ich obecno´sc´ . Było to irracjonalne, zrodzone z wyobra´zni — lecz nie mniej przez to realne. Nast˛epnie Kret otworzył drzwi i szybko si˛e przez nie prze´slizn˛eli. Znale´zli si˛e w male´nkim, pozbawionym okien pokoju. Dokładnie na jego s´rodku ujrzeli kr˛econe schody zbiegajace ˛ w całkowita˛ ciemno´sc´ , a po lewej stronie — drzwi prowadzace ˛ na pusty korytarz. Przez szczeliny w s´cianach korytarza saczyło ˛ si˛e słabe s´wiatło. Na jego drugim ko´ncu, w odległo´sci około trzydziestu metrów, znajdowały si˛e nast˛epne zamkni˛ete drzwi. Kret dał im znak, by weszli do korytarza i zamkn˛eli za soba˛ pierwsze drzwi. Par podszedł do jednej ze szczelin w s´cianie i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Znajdowali si˛e gdzie´s w pałacu, znowu ponad poziomem ziemi. Wznosiły si˛e przed nim skaliste zbocza, g˛esto poro´sni˛ete sosnami. Na niebie ponad drzewami wisiały ci˛ez˙ kie chmury o płaskich, zimnych i pos˛epnych podbrzuszach. Par cofnał ˛ si˛e. Ciemno´sc´ zaczynała ust˛epowa´c przed s´wiatłem dnia. Był ju˙z prawie ranek. Szli cała˛ noc. ´ — Sliczna Damson — mówił cicho Kret, kiedy Par do nich dołaczył. ˛ — Z przodu znajduje si˛e pomost biegnacy ˛ ponad dziedzi´ncem pałacu. Idac ˛ nim, zaoszcz˛edzimy sporo czasu. Je´sli ty i twoi przyjaciele staniecie na czatach, upewni˛e si˛e, czy nie ma tu nigdzie cienistych stworów. Damson skin˛eła głowa.˛ — Gdzie mamy stana´ ˛c? Chciał, z˙ eby ustawili si˛e na obu ko´ncach korytarza, nasłuchujac, ˛ czy nikt si˛e nie zbli˙za. Ustalono, z˙ e Coll pozostanie tam, gdzie stoi. Par i Damson poszli z Kre331

tem na drugi koniec korytarza. Tam, skinawszy ˛ im dla dodania otuchy głowa,˛ Kret wymknał ˛ si˛e przez drzwi i zniknał. ˛ Ohmsford i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie przy samych drzwiach. Par spojrzał do tyłu przez słabo o´swietlony korytarz, z˙ eby si˛e upewni´c, czy Coll znajduje si˛e w zasi˛egu wzroku. Surowa twarz jego brata uniosła si˛e na chwil˛e i Par pomachał mu r˛eka.˛ Coll odpowiedział mu tym samym. Potem siedzieli w milczeniu. Mijały minuty, a Kret nie wracał. Par stał si˛e niespokojny. Przysunał ˛ si˛e bli˙zej Damson. — Czy my´slisz, z˙ e wszystko u niego w porzadku? ˛ — zapytał szeptem. W milczeniu skin˛eła głowa.˛ Par znowu odchylił si˛e do tyłu. Wział ˛ gł˛eboki oddech i wolno wypu´scił powietrze. — Nie cierpi˛e tak czeka´c. Nie odpowiedziała. Oparła głow˛e o s´cian˛e i zamkn˛eła oczy. Siedziała w ten sposób przez długi czas. Par sadził, ˛ z˙ e zasn˛eła. Znowu spojrzał w głab ˛ korytarza na Colla i stwierdził, z˙ e siedzi dokładnie tak samo jak przedtem. Odwrócił si˛e ponownie w stron˛e Damson. Jej oczy był otwarte i patrzyły na niego. — Czy chciałby´s, z˙ ebym powiedziała ci o sobie co´s, czego nikt inny nie wie? — zapytała spokojnie. Bez słowa przyjrzał si˛e jej twarzy — jej ładnym, regularnym rysom, tak teraz napi˛etym, jej szmaragdowym oczom i bladej skórze pod g˛estwa˛ rudych włosów. Wydawała mu si˛e pi˛ekna i zagadkowa i chciał wiedzie´c o niej wszystko. — Tak — odparł. Przysun˛eła si˛e bli˙zej, tak z˙ e ich ramiona stykały si˛e ze soba.˛ Spojrzała na niego krótko, po czym odwróciła wzrok. Czekał. — Kiedy zdradza si˛e komu´s sekret o sobie, to tak, jakby oddawało mu si˛e czastk˛ ˛ e siebie — rzekła. — To prezent, lecz o wiele cenniejszy ni˙z co´s, co mo˙zna kupi´c. Niewielu ludziom opowiadam o sobie. My´sl˛e, z˙ e jest tak dlatego, z˙ e nigdy nie miałam zbyt wiele poza sama˛ soba˛ i chc˛e zachowa´c to niewiele, co mam, dla siebie. — Spojrzała w dół i jej włosy zsun˛eły si˛e do przodu, przesłaniajac ˛ twarz, tak z˙ e nie widział jej wyra´znie. — Ale tobie chc˛e co´s da´c. Wydajesz mi si˛e kim´s bliskim. Od samego poczatku, ˛ od pierwszego dnia w parku. Mo˙ze dlatego, z˙ e łaczy ˛ nas magia, oboje mamy nad nia˛ władz˛e. Mo˙ze dlatego wydaje mi si˛e, z˙ e jeste´smy do siebie podobni. Twoja magia jest inna od mojej, ale to nie ma znaczenia. Wa˙zne jest, z˙ e magii podporzadkowane ˛ jest całe nasze z˙ ycie. Ona czyni z nas to, czym jeste´smy. Zawdzi˛eczamy jej swoja˛ to˙zsamo´sc´ . Urwała i pomy´slał, z˙ e mo˙ze czeka na odpowied´z, wi˛ec skinał ˛ głowa.˛ Nie wiedział jednak, czy to dostrzegła, czy nie. Westchn˛eła. — Lubi˛e ci˛e, elfiku. Jeste´s uparty i nieust˛epliwy i czasem nie dostrzegasz nikogo i niczego wokół siebie. Ale ja te˙z taka jestem. Mo˙ze to nasz sposób, z˙ eby nie by´c takim samym jak inni. Mo˙ze to nasz sposób na przetrwanie. — Urwała, 332

po czym spojrzała na niego. — My´slałam o tym, z˙ e gdybym miała umrze´c, chciałabym ci pozostawi´c co´s po sobie, co´s, co tylko ty by´s miał. Co´s specjalnego. — Par zaczał ˛ protestowa´c, lecz szybko poło˙zyła mu palce na ustach. — Pozwól mi sko´nczy´c. Nie mówi˛e, z˙ e wydaje mi si˛e, i˙z umr˛e, lecz jest to z pewno´scia˛ mo˙zliwe. Wi˛ec mo˙ze wyjawienie ci tego sekretu uchroni mnie przed tym jak talizman i zabezpieczy przed najgorszym. Rozumiesz? — Jego wargi zacisn˛eły si˛e i zdj˛eła z nich palce. — Czy pami˛etasz, kiedy po raz pierwszy opowiedziałam ci o sobie, tamtej nocy, kiedy uciekłe´s przed stra˙za˛ federacji, po tym, jak pozostali zostali pojmani? Usiłowałam ci˛e przekona´c, z˙ e to nie ja was wydałam. Opowiedzieli´smy sobie troch˛e o sobie. Ty powiedziałe´s mi o magii, o tym, jak działa, pami˛etasz? Kiwnał ˛ potakujaco ˛ głowa.˛ — Powiedziała´s mi, z˙ e została´s sierota,˛ kiedy miała´s osiem lat, i z˙ e winna temu była federacja. Podciagn˛ ˛ eła kolana pod brod˛e jak dziecko. — Mówiłam ci, z˙ e moja rodzina zgin˛eła w po˙zarze podło˙zonym przez szperaczy federacji po tym, jak odkryto, z˙ e mój ojciec dostarcza broni Ruchowi. Mówiłam ci, z˙ e wkrótce potem przygarnał ˛ mnie uliczny magik i w ten sposób nauczyłam si˛e swego rzemiosła. — Odetchn˛eła gł˛eboko i wolno pokr˛eciła głowa.˛ — To, co ci powiedziałam, nie było w pełni prawda.˛ Mój ojciec nie zginał ˛ w tamtym po˙zarze. Uciekł ze mna.˛ To on mnie wychował, nie ciotka, nie uliczny magik. Wyrastałam w´sród ulicznych magików i w ten sposób nauczyłam si˛e swojego fachu, ale to mój ojciec si˛e mna˛ opiekował. I wcia˙ ˛z to robi. — Jej głos zadr˙zał. — Moim ojcem jest Padishar Creel. — Padishar Creel jest twoim ojcem? — Par przypatrywał si˛e jej osłupiały. — Nie wie o tym nikt oprócz ciebie. — Nie spuszczała z niego wzroku. — Tak jest bezpieczniej. Gdyby federacja dowiedziała si˛e, kim jestem, posłu˙zyłaby si˛e mna,˛ z˙ eby do niego dotrze´c. Par, tamtej nocy, kiedy powiedziałam ci o swoim dzieci´nstwie, wa˙zne było, z˙ eby´s wiedział, z˙ e nie mogłabym nikogo wyda´c po tym, jak moja rodzina została zdradzona przez federacj˛e. To była prawda. Dlatego mój ojciec, Padishar Creel, jest taki w´sciekły, z˙ e w´sród jego ludzi mo˙ze si˛e znajdowa´c zdrajca. Nie potrafi zapomnie´c, co stało si˛e z moja˛ matka,˛ bratem i siostra.˛ Mo˙zliwo´sc´ ponownej utraty kogo´s bliskiego z powodu czyjej´s zdrady go przera˙za. — Urwała, przypatrujac ˛ mu si˛e uwa˙znie. — Obiecałam nigdy nikomu nie mówi´c, kim naprawd˛e jestem, lecz łami˛e t˛e obietnic˛e dla ciebie. Chc˛e, z˙ eby´s wiedział. Jest to co´s, co mog˛e ci da´c i co b˛edzie nale˙zało wyłacznie ˛ do ciebie. — U´smiechn˛eła si˛e i napi˛ecie powoli w nim opadło. — Damson — rzekł, odwzajemniajac ˛ jej u´smiech. — Lepiej, z˙ eby nic ci si˛e nie stało. Je´sli co´s si˛e stanie, b˛edzie to moja wina, bo namówiłem ci˛e, z˙ eby´s mnie tutaj przyprowadziła. Jak wówczas spojrz˛e w twarz Padisharowi? — Za´smiał si˛e cicho. — Nie mógłbym mu si˛e pokaza´c na oczy!

333

Ona równie˙z zacz˛eła si˛e s´mia´c, trz˛esac ˛ si˛e bezgło´snie na sama˛ my´sl o tym, i szturchn˛eła go, jakby byli bawiacymi ˛ si˛e dzie´cmi. Potem wyciagn˛ ˛ eła ramiona i przytuliła si˛e do niego. Pozwolił jej trzyma´c si˛e przez chwil˛e, nie odpowiadajac ˛ na jej u´scisk. Jego spojrzenie pow˛edrowało do miejsca, gdzie siedział Coll, niewyra´zny cie´n na drugim ko´ncu korytarza. Lecz jego brat nie patrzył w ich stron˛e. Od poczatku ˛ w to przedsi˛ewzi˛ecie wplatani ˛ byli przyjaciele i zdrajcy, i prawie niemo˙zliwe było stwierdzenie, kto jest kim. Nie dotyczyło to jednak Colla. A teraz Damson. Objał ˛ ja˛ i odwzajemnił jej u´scisk. W par˛e chwil pó´zniej powrócił Kret. Zbli˙zył si˛e do nich tak cicho, z˙ e spostrzegli jego obecno´sc´ dopiero, kiedy drzwi, przy których siedzieli, zacz˛eły si˛e otwiera´c, napierajac ˛ na nich. Par pu´scił Damson i zerwał si˛e na nogi, wyciagaj ˛ ac ˛ z pochwy swój długi nó˙z. Kret zajrzał przez drzwi i znowu po´spiesznie si˛e cofnał, ˛ znikajac ˛ z oczu. Damson schwyciła Para za rami˛e. — Krecie! — szepn˛eła. — Wszystko w porzadku! ˛ Okragła ˛ twarz Kreta ukazała si˛e znowu. Stwierdziwszy, z˙ e bro´n została schowana, wyszedł cały. Coll zbli˙zał si˛e ju˙z spiesznie korytarzem. Kiedy do nich dołaczył, ˛ Kret odezwał si˛e, ju˙z znowu spokojny: — W pobli˙zu pomostu nie ma nikogo i je´sli si˛e po´spieszymy, b˛edziemy mogli tamt˛edy przej´sc´ . Ale zachowujcie si˛e teraz bardzo cicho. Wymkn˛eli si˛e z korytarza i znale´zli si˛e na galerii okalajacej ˛ wielka,˛ pusta˛ rotund˛e. Szybko ruszyli nia˛ naprzód, mijajac ˛ dziesiatki ˛ zamkni˛etych drzwi i mrocznych wn˛ek. Po drugiej stronie Kret wprowadził ich do jakiej´s sali i powiódł przez nia˛ do okratowanych z˙ elaznych drzwi, wychodzacych ˛ na główny dziedziniec pałacu. Ponad nim przebiegał pomost prowadzacy ˛ do pot˛ez˙ nego muru. Dziedziniec był niegdy´s labiryntem z˙ ywopłotów i kr˛etych s´cie˙zek; teraz znajdowały si˛e tam jedynie pokruszone kamienne płyty i naga ziemia. Za murem rozciagała ˛ si˛e ciemna czelu´sc´ Dołu. Kret niespokojnie kiwał na nich r˛eka.˛ Wyszli na pomost, czujac, ˛ jak kołysze si˛e on lekko pod ich ci˛ez˙ arem, i słyszac, ˛ jak trzeszczy w prote´scie. Wiatr wiał nagłymi porywami i przelatywał po nagich kamiennych murach i przez pusty dziedziniec, zanoszac ˛ si˛e niskim, ponurym wyciem. Pod nimi kołysały si˛e i trz˛esły zielska targane wiatrem, a po dziedzi´ncu przelatywały jakie´s odpadki, miotane od s´ciany do s´ciany. Nie było z˙ adnego znaku z˙ ycia, z˙ adnego ruchu w´sród cieni i mroku — i ani s´ladu cieniowców. Szybko szli po pomo´scie, nie zwracajac ˛ uwagi na zgrzytanie i j˛eki jego stalowych lin. Posuwali si˛e krok po kroku, trzymajac ˛ r˛ece na por˛eczy, z oczami utkwionymi przed siebie, patrzac, ˛ jak zbli˙za si˛e mur pałacu. Po przej´sciu na druga˛ stron˛e spiesznie wyszli na blanki murów, przy czym ka˙zde z nich wyciagało ˛ r˛ek˛e do tyłu, z˙ eby pomóc nast˛epnemu, szcz˛es´liwe, z˙ e ma ju˙z przepraw˛e za soba.˛

334

Kret zaprowadził ich do nast˛epnych kr˛econych schodów, zbiegajacych ˛ w kompletna˛ ciemno´sc´ . Schodzili w milczeniu, posługujac ˛ si˛e s´wiatłem kamieni dostarczonych przez Damson. Byli ju˙z blisko; od Dołu dzieliły ich jedynie kamienie muru. Podniecenie Para sprawiło, z˙ e krew zacz˛eła mocniej pulsowa´c w jego z˙ yłach. Słyszał dudnienie w uszach, a zako´nczenia jego nerwów si˛e napi˛eły. Jeszcze tylko kilka minut. . . U dołu schodów znajdował si˛e korytarz zako´nczony zniszczonymi drewnianymi drzwiami, okutymi z˙ elazem. Kret podszedł do nich i zatrzymał si˛e. Kiedy si˛e odwrócił, Par od razu wiedział, co jest za drzwiami. — Dzi˛ekuj˛e ci, Krecie — rzekł cicho. — Tak, dzi˛ekujemy ci — powtórzyła Damson. Kret nie´smiało zamrugał oczami, po czym rzekł: — Mo˙zecie t˛edy zajrze´c. Si˛egnał ˛ r˛eka˛ do góry i ostro˙znie odsunał ˛ mała˛ deszczułk˛e, odsłaniajac ˛ szczelin˛e w drzwiach. Par podszedł i wyjrzał na zewnatrz. ˛ Rozciagało ˛ si˛e przed nim dno Dołu, rozległa, spowita mgła˛ puszcza pełna drzew i skał, kotlina pokryta gnijacymi ˛ pniami drzew i splatanymi ˛ krzewami, mroczna kraina, w której poruszały si˛e cienie i formowały kształty znikajace ˛ po chwili jak widma. Tu˙z na prawo znajdowały si˛e ruiny mostu Sendica, gina˛ ce w szarej mgle. Par jeszcze przez chwil˛e wpatrywał si˛e w mrok. Nie było s´ladu krypty skrywajacej ˛ Miecz Shannary. Ale przecie˙z ja˛ widział, wła´snie tam, tu˙z za murem pałacu. Ukazała ja˛ magia pie´sni. Była tam. Czuł jej obecno´sc´ , jakby była z˙ ywa˛ istota.˛ Pozwolił Damson spojrze´c przez szpar˛e, a potem Collowi. Kiedy brat si˛e cofnał, ˛ wszyscy troje stan˛eli, przypatrujac ˛ si˛e sobie nawzajem. Par zsunał ˛ z siebie opo´ncz˛e. — Czekajcie na mnie tutaj. Uwa˙zajcie na cieniowce. — Sam na nie uwa˙zaj — z˙ achnał ˛ si˛e Coll, równie˙z zrzucajac ˛ z ramion płaszcz. — Id˛e z toba.˛ — Ja te˙z — rzekła Damson. Lecz Coll natychmiast zagrodził jej drog˛e. — Nie, ty nie. Tylko jedno z nas mo˙ze pój´sc´ oprócz Para. Rozejrzyj si˛e wokół, Damson. Zobacz, gdzie jeste´smy. Jeste´smy w pułapce, w potrzasku. Nie ma innego wyj´scia z Dołu, ni˙z przez te drzwi, ani innego wyj´scia z pałacu, ni˙z z powrotem po tych schodach i przez pomost. Kret mo˙ze pilnowa´c pomostu, ale nie mo˙ze jednocze´snie strzec tych drzwi. Ty musisz si˛e tym zaja´ ˛c. — Damson zacz˛eła protestowa´c, lecz Coll jej przerwał. — Nie kłó´c si˛e, Damson. Wiesz, z˙ e mam racj˛e. Słuchałem ci˛e, kiedy było trzeba; teraz ty usłuchaj mnie. — To niewa˙zne, kto kogo słucha. Nie chc˛e, z˙ eby którekolwiek z was szło ze mna˛ — ostro o´swiadczył Par. 335

Coll nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przesunał ˛ za pasem krótki miecz, tak z˙ e znalazł si˛e on z przodu. — Nie masz wyboru. — Czemu to ja nie miałabym pój´sc´ ? — ze zło´scia˛ zapytała Damson. — Bo on jest moim bratem! — Głos Colla był jak trza´sni˛ecie batem, a na jego surowej twarzy malowało si˛e zdecydowanie. Kiedy jednak odezwał si˛e znowu, jego głos brzmiał dziwnie mi˛ekko. — To musz˛e by´c ja; po to głównie tutaj przyszedłem. W ogóle tylko dlatego tu jestem. Damson umilkła, zastygła w bezruchu. Jedynie jej oczy poruszały si˛e niespokojnie. — Dobrze — zgodziła si˛e, lecz jej usta dr˙zały z gniewu, kiedy to mówiła. Odwróciła si˛e. — Krecie, pilnuj pomostu. Mały jegomo´sc´ spojrzał na ka˙zde z nich po kolei z wyrazem niepewno´sci i oszołomienia w jasnych oczach. — Tak, s´liczna Damson — zamruczał i zniknał ˛ na schodach. Par zaczał ˛ mówi´c co´s jeszcze, lecz Coll ujał ˛ go za ramiona i przycisnał ˛ plecami do drewnianych drzwi. Ich spojrzenia spotkały si˛e. — Nie tra´cmy ju˙z czasu na spory, dobrze? — rzekł Coll. — Doprowad´zmy rzecz do ko´nca. Ty i ja. Par próbował si˛e uwolni´c, lecz wielkie r˛ece Colla trzymały go jak stalowe zaciski. Z rezygnacja˛ zwiesił ramiona. Coll pu´scił go. — Par — rzekł niemal błagalnym tonem. — Powiedziałem prawd˛e. Musz˛e z toba˛ i´sc´ . Przygladali ˛ si˛e sobie w milczeniu. Par stwierdził, z˙ e my´sli o tym, co przeszli, z˙ eby doj´sc´ do tego punktu, o trudach, jakich do´swiadczyli. Chciał powiedzie´c Collowi, z˙ e wszystko to co´s znaczy, z˙ e go kocha, z˙ e teraz si˛e o niego boi. Chciał przypomnie´c bratu o jego kaczych stopach, ostrzec go, z˙ e kacze stopy sa˛ za du˙ze, z˙ eby si˛e na nich skrada´c. Chciało mu si˛e krzycze´c. Lecz zamiast tego powiedział tylko: — Wiem. Nast˛epnie podszedł do masywnych, zniszczonych drzwi, odsunał ˛ ich rygle i nacisnał ˛ wysłu˙zona˛ klamk˛e. Drzwi otworzyły si˛e i do s´rodka wpadło szare s´wiatło i mgła, st˛echłe zapachy i lepki chłód, syk bagiennych odgłosów i wysokie, odległe nawoływanie samotnego ptaka. Par spojrzał do tyłu na Damson Rhee. Skin˛eła głowa.˛ Na znak, z˙ e b˛edzie cze˙ rozumie? Nie wiedział. ka´c? Ze Z Collem u boku wkroczył do Dołu.

XXXI Gdzie jest Teel? Morgan Leah uklakł ˛ po´spiesznie obok Steffa, dotknał ˛ jego twarzy i wyczuł palcami chłód skóry przyjaciela. Impulsywnie zacisnał ˛ r˛ece na jego ramionach, lecz karzeł tego nie czuł. Morgan cofnał ˛ r˛ece i przysiadł na pi˛etach. Jego oczy przeszukiwały otaczajac ˛ a˛ go ciemno´sc´ i dr˙zał nie tylko od chłodu. Pytanie powracało ponurym szeptem w jego umy´sle, przebiegajac ˛ z kata ˛ w kat, ˛ jakby usiłowało si˛e ukry´c. Gdzie jest Teel? Mo˙zliwo´sci przesuwały si˛e przed nim w my´slach. Mo˙ze poszła przynie´sc´ Steffowi wody, co´s do jedzenia albo dodatkowy koc? Mo˙ze poszła si˛e rozejrze´c, wybita ze snu przez jakie´s przeczucie albo ów szósty zmysł, który ratuje człowiekowi z˙ ycie, kiedy co´s ciagle ˛ na niego poluje? Mo˙ze jest gdzie´s blisko i zaraz wróci? Mo˙zliwo´sci rozprysły si˛e na drobne kawałki i znikn˛eły. Nie. Znał odpowied´z. Zeszła do sekretnego tunelu. Zeszła tam, z˙ eby od tyłu sprowadzi´c na Wyst˛ep z˙ ołnierzy federacji. Miała wła´snie zdradzi´c ich po raz ostatni. „Nikt oprócz Damson, Chandosa i mnie nie zna drugiej drogi — teraz, kiedy Hirehone nie z˙ yje”. Tak powiedział mu Padishar Creel, mówiac ˛ o ukrytym wyj´sciu, tunelu — Morgan ju˙z prawie o tym zapomniał. Zadr˙zał pod wpływem wyrazisto´sci wspomnienia. Je´sli jego rozumowanie było poprawne i zdrajca˛ był cieniowiec, który przybrał posta´c Hirehone’a, z˙ eby poda˙ ˛zy´c za nimi do Tyrsis, wówczas posiadł on pami˛ec´ Hirehone’a i wiedział równie˙z o tunelu. A je´sli cieniowiec wcielił si˛e teraz w Teel. . . Morgan poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Wzi˛ecie Wyst˛epu obl˛ez˙ eniem zaj˛ełoby federacji miesiace. ˛ Ale mo˙ze obl˛ez˙ enie było jedynie manewrem majacym ˛ słu˙zy´c odwróceniu uwagi? Mo˙ze sam pełzacz, nawet ponoszac ˛ pora˙zk˛e, miał jedynie odwróci´c uwag˛e? Mo˙ze zamiarem federacji od samego poczatku ˛ było wzia´ ˛c Wyst˛ep od s´rodka, raz jeszcze wskutek zdrady, przez tunel, który miał by´c droga˛ ucieczki banitów? Musz˛e co´s zrobi´c! 337

Morgan Leah czuł si˛e, jakby miał nogi z ołowiu. Musi zostawi´c Steffa i natychmiast pój´sc´ do Padishara Creela. Je´sli jego podejrzenie dotyczace ˛ Teel jest słuszne, trzeba ja˛ odnale´zc´ i powstrzyma´c. Je´sli. Potworno´sc´ tego, o czym my´slał, s´ciskała go w gardle: z˙ e Teel mogła by´c najgorszym z wrogów, który s´cigał ich wszystkich od Culhaven, z˙ e mogła ich tak nikczemnie oszuka´c, zwłaszcza Steffa, który sadził, ˛ z˙ e zawdzi˛ecza jej z˙ ycie, i który był w niej zakochany. Ucisk w gardle stał si˛e mocniejszy. Wiedział, z˙ e jego przera˙zenie nie wynika z mo˙zliwo´sci zdrady, lecz z jej pewno´sci. Steff dostrzegł co´s z tego przera˙zenia w jego oczach i ze zło´scia˛ wczepił si˛e w niego r˛ekami. — Gdzie ona jest, Morgan? Ty wiesz! Widz˛e to! Morgan nie próbował si˛e uwolni´c. Zamiast tego spojrzał przyjacielowi w twarz i powiedział: — My´sl˛e, z˙ e wiem. Ale musisz tutaj poczeka´c. Musisz mi pozwoli´c po nia˛ pój´sc´ . — Nie. — Steff zdecydowanie potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ marszczac ˛ pokryta˛ bliznami twarz. — Id˛e z toba.˛ — Nie mo˙zesz. Jeste´s zbyt chory. . . — Id˛e, Morgan! No wi˛ec, gdzie ona jest? Karzeł trzasł ˛ si˛e od goraczki, ˛ lecz Morgan wiedział, z˙ e nie zdoła si˛e od niego uwolni´c, chyba z˙ e zrobi to siła.˛ — Dobrze — zgodził si˛e, wolno wciagaj ˛ ac ˛ powietrze. — T˛edy. Objał ˛ przyjaciela ramieniem, z˙ eby go podeprze´c, i ruszył z nim w ciemno´sc´ . Nie mógł zostawi´c Steffa, chocia˙z wiedział, jak bardzo jego obecno´sc´ wszystko utrudni. B˛edzie musiał po prostu zrobi´c to, co do niego nale˙zy, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na przyjaciela. Potknał ˛ si˛e nagle i z trudem d´zwignał ˛ si˛e na nogi, podnoszac ˛ z soba˛ Steffa. Nie zauwa˙zył zwoju liny le˙zacego ˛ na ich drodze. Zmusił si˛e do zwolnienia kroku, u´swiadamiajac ˛ sobie przy tym, z˙ e nie przemy´slał jeszcze gruntownie swoich domysłów. Teel była zdrajczynia.˛ Musiał to przyja´ ˛c do wiadomo´sci. Steff nie był w stanie tego zrobi´c, ale b˛edzie musiał. Teel była ta˛ osoba.˛ . . Przerwał sobie. Nie. Nie Teel. Nie nazywaj tego czego´s Teel. Teel nie z˙ yje. Albo jest tak bliska s´mierci, z˙ e mi˛edzy jednym a drugim nie ma ju˙z z˙ adnej ró˙znicy. A wi˛ec nie Teel. Cieniowiec ukryty w Teel. Jego oddech stał si˛e szybszy, gdy posuwał si˛e spiesznie przez noc, wlokac ˛ z soba˛ Steffa. Cieniowiec musiał opu´sci´c jej ciało i przybra´c posta´c Hirehone’a, by poda˙ ˛zy´c za mała˛ gromadka˛ Padishara do Tyrsis i wyda´c ich federacji. Nast˛epnie porzucił ciało Hirehone’a, powrócił do obozu, zabił stra˙zników, poniewa˙z nie mógł dosta´c si˛e na Wyst˛ep niezauwa˙zony, i ponownie zamieszkał w Teel. Steff ani przez chwil˛e nie zauwa˙zył, co si˛e dzieje. Uwa˙zał, z˙ e Teel została otruta. Cienio338

wiec kazał mu tak my´sle´c. Udało mu si˛e nawet rzuci´c podejrzenie na Hirehone’a, opowiadajac ˛ Steffowi, z˙ e przed utrata˛ s´wiadomo´sci szedł za nim do skraju urwiska. Morgan zastanawiał si˛e, jak długo Teel była cieniowcem. Długo, zdecydował. Wyobraził ja˛ sobie w my´slach, sama˛ zewn˛etrzna˛ powłok˛e, wydra˙ ˛zona˛ od s´rodka skór˛e, i na ten widok zazgrzytał z˛ebami. Przypomniał sobie opowie´sc´ Para o tym, co czuł, kiedy cieniowiec w górach Toffer, przybrawszy posta´c małej dziewczynki, usiłował dosta´c si˛e do jego wn˛etrza. Przypomniał sobie przera˙zenie i wstr˛et, o którym mówił Ohmsfbrd. Podobnie musiała to odczuwa´c Teel. Nie było wi˛ecej czasu na zastanawianie si˛e nad tym. Zbli˙zali si˛e do głównej jaskini. Wej´scie było jasno o´swietlone blaskiem pochodni. Stał w nim Padishar Creel. Herszt banitów był ju˙z na nogach, tak jak Morgan miał nadziej˛e. Ubrany w swa˛ jaskrawoszkarłatna˛ szat˛e, rozmawiał z lud´zmi piel˛egnujacymi ˛ chorych i rannych. Do pasa miał przytroczony pałasz i długie no˙ze. — Co robisz? — gniewnie krzyknał ˛ Steff. — To sprawa mi˛edzy toba˛ a mna,˛ Morgan! On nie ma z tym nic wspólnego! Lecz Morgan, nie zwa˙zajac ˛ na jego protesty, wciagn ˛ ał ˛ go w krag ˛ s´wiatła. Padishar Creel odwrócił si˛e, kiedy dwaj m˛ez˙ czy´zni podeszli do niego na chwiejnych nogach, i chwycił ich za ramiona. — Hola, panowie, zwolnijcie troch˛e! Z jakiego powodu tak si˛e rozbijacie po nocy? — Jego uchwyt zacie´snił si˛e, kiedy Steff spróbował si˛e uwolni´c, a szorstki głos przycichł. — Tylko spokojnie. Wasze oczy mi mówia,˛ z˙ e co´s nap˛edziło wam strachu. Niechaj to pozostanie mi˛edzy nami. Co si˛e stało? Steff był sztywny z gniewu, a jego oczy połyskiwały zimno. Morgan si˛e wahał. Ludzie towarzyszacy ˛ Padisharowi przygladali ˛ im si˛e ciekawie i znajdowali si˛e do´sc´ blisko, by usłysze´c, co ma do powiedzenia. U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e znalazłem osob˛e, której szukałe´s — rzekł do wielkiego m˛ez˙ czyzny. Twarz Padishara st˛ez˙ ała na chwil˛e, po czym szybko si˛e rozlu´zniła. — Ach, wi˛ec tylko tyle, tak? — Mówił tyle˙z do swoich ludzi, co do nich, a ton jego głosu był niemal z˙ artobliwy. — No có˙z, wyjd´zcie ze mna˛ na chwil˛e na zewnatrz ˛ i opowiedzcie mi o tym. — Objał ˛ ich ramieniem, jakby wszystko było w najlepszym porzadku, ˛ pomachał r˛eka˛ tym, którzy si˛e przysłuchiwali, i wyprowadził górala i karła na zewnatrz. ˛ — Tam wepchnał ˛ ich w cie´n. — Czego si˛e dowiedziałe´s? — zapytał. Morgan spojrzał na Steffa, po czym potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Pocił si˛e teraz pod ubraniem, a do twarzy nabiegła mu krew. — Padisharze — rzekł. — Znikn˛eła Teel. Steff nie wie, co si˛e z nia˛ stało. My´sl˛e, z˙ e mogła zej´sc´ do tunelu. Czekał z oczami utkwionymi w m˛ez˙ czyzn˛e, w duchu błagajac ˛ go, z˙ eby nie pytał o nic wi˛ecej, nie kazał mu niczego wyja´snia´c. Wcia˙ ˛z nie miał absolutnej pewno´sci, a Steff tak czy owak nigdy by mu nie uwierzył. 339

Padishar zrozumiał. — Zobaczymy. Ty i ja, góralu. — Steff schwycił go za rami˛e. — Ja te˙z pójd˛e. — Jego twarz była zlana potem, a oczy szkliste, lecz nie mogło by´c watpliwo´ ˛ sci co do jego determinacji. — Nie masz na to do´sc´ siły, chłopcze. — To moje zmartwienie! Twarz Padishara gwałtownie obróciła si˛e w stron˛e s´wiatła. Pokryta była pr˛egami i ci˛eciami wyniesionymi z bitwy stoczonej poprzedniej nocy, cienkimi liniami, które stanowiły jakby odbicie gł˛ebszych blizn na obliczu karła. — Moje z pewno´scia˛ nie — rzekł spokojnie. — W tym jednym jeste´smy zgodni. Poszli do punktu opatrunkowego. Tam Padishar wział ˛ jednego z banitów na stron˛e i cicho z nim rozmawiał. Morgan ledwie mógł zrozumie´c wypowiadane słowa. — Obud´z Chandosa — rozkazał Padishar. — Powiedz mu, z˙ eby postawił na nogi obóz. Sprawd´zcie stra˙ze i dopilnujcie, z˙ eby nie spały i były czujne. Przygotujcie wszystkich do opuszczenia Wyst˛epu. Potem ma zej´sc´ za mna˛ do ukrytego tunelu. Z pomoca.˛ Powiedz mu, z˙ e sko´nczyli´smy z tajemnicami, wi˛ec nie ma znaczenia, czy kto´s b˛edzie wiedział o tym, co robi. Teraz ruszaj! M˛ez˙ czyzna oddalił si˛e spiesznie, a Padishar gestem przywołał do siebie Morgana i Steffa. Poprowadził ich przez główna˛ pieczar˛e do gł˛ebokich nisz, gdzie przechowywano zapasy. Zapalił trzy pochodnie, zatrzymał jedna˛ dla siebie i dał po jednej góralowi i karłowi. Nast˛epnie zaprowadził ich na sam koniec najdalej poło˙zonej groty, gdzie przy skalnej s´cianie ustawione były skrzynki, podał swoja˛ pochodni˛e Morganowi, chwycił obiema r˛ekami za skrzynki i pociagn ˛ ał. ˛ Fałszywa s´ciana otworzyła si˛e, ukazujac ˛ wej´scie do tunelu. W´slizn˛eli si˛e do s´rodka i Padishar zaciagn ˛ ał ˛ skrzynki na miejsce. — Trzymajcie si˛e blisko mnie — ostrzegł. Spiesznie pogra˙ ˛zyli si˛e w mroku z dymiacymi ˛ w górze pochodniami, rzucaja˛ cymi mi˛edzy cienie słabe, z˙ ółte s´wiatło. Tunel był szeroki, lecz wił si˛e i zakr˛ecał. Ostre wyst˛epy skalne czyniły przej´scie niebezpiecznym; były tu zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, zdradzieckie kamienne sople. Z sufitu kapała woda, tworzac ˛ na skale kału˙ze. Był to jedyny odgłos w´sród ciszy poza ich krokami. W jaskiniach panował chłód, który szybko przeniknał ˛ ubranie Morgana. Trzasł ˛ si˛e, poda˙ ˛zajac ˛ za Padisharem. Steff szedł za nimi, potykajac ˛ si˛e co chwila i oddychajac ˛ szybko i nierówno. Morgan nagle zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, co zrobia,˛ kiedy znajda˛ Teel. W my´slach dokonał przegladu ˛ swej broni. Przez plecy miał przewieszony nowo zdobyty pałasz, za pasem jeden sztylet, a w bucie drugi. Przy pasie nosił tak˙ze skrócona˛ pochw˛e oraz to, co pozostało z Miecza Leah.

340

Na niewiele si˛e to zda przeciwko cieniowcowi, pomy´slał z troska.˛ A na ile przyda si˛e Steff, nawet kiedy ju˙z odkryje prawd˛e? Co zrobi? Gdybym tylko posiadał jeszcze magi˛e. . . Odsunał ˛ od siebie t˛e my´sl, wiedzac, ˛ dokad ˛ go ona zaprowadzi, i postanawiajac, ˛ z˙ e nie da si˛e ponownie obezwładni´c swemu niezdecydowaniu. Mijały sekundy, a echo ich upływu rozbrzmiewało w odgłosie spiesznych kroków idacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Tunel zw˛ez˙ ał si˛e gwałtownie, po czym rozszerzał si˛e znowu, wcia˙ ˛z zmieniajac ˛ swój rozmiar i kształt. Przeszli przez szereg podziemnych grot, w których s´wiatło pochodni nie było w stanie rozproszy´c mroku spowijaja˛ cego puste, wysoko sklepione stropy. Nieco dalej natrafili na ciag ˛ rozpadlin. Niektóre z nich miały kilka metrów szeroko´sci. Były przez nie przerzucone kładki, zbudowane z desek powiazanych ˛ grubymi linami, których ko´nce przytwierdzono z˙ elaznymi c´ wiekami do skały. Kładki kołysały si˛e i trz˛esły, kiedy po nich przechodzili, lecz si˛e nie załamywały. Idac, ˛ cały czas wypatrywali Teel. Nigdzie jednak nie było jej wida´c. Steff zaczynał mie´c trudno´sci z dotrzymaniem dwom pozostałym kroku. Kiedy dopisywało mu zdrowie, był niezwykle silny i sprawny, lecz choroba, która go dotkn˛eła — je´sli rzeczywi´scie była to choroba, a nie został otruty, jak Morgan zaczynał podejrzewa´c — skrajnie go wycie´nczyła. Wielokrotnie upadał i musiał za ka˙zdym razem z trudem d´zwiga´c si˛e na nogi. Padishar nie zwalniał. Wielki m˛ez˙ czyzna trzymał si˛e tego, co wcze´sniej powiedział — Steff sam odpowiadał za siebie. Karzeł dotarł tak daleko jedynie dzi˛eki swej determinacji i Morganowi wydawało si˛e, z˙ e niedługo wytrzyma tempo narzucone przez herszta banitów. Góral spogladał ˛ do tyłu na przyjaciela, lecz zdawało si˛e, z˙ e Steff go nie widzi. Jego rozognione oczy przeszukiwały cienie, przebiegajac ˛ zasłon˛e mroku poza zasi˛egiem s´wiatła. Pogra˙ ˛zyli si˛e ju˙z na ponad mil˛e w głab ˛ góry, kiedy z przodu pojawiło si˛e słabe s´wiatełko, iskierka, która wkrótce przeistoczyła si˛e w plam˛e blasku. Padishar nie zwolnił kroku ani nie zrobił niczego, by ukry´c swa˛ obecno´sc´ . Tunel rozszerzył si˛e, a jego wn˛etrze z przodu rozja´sniło si˛e migotaniem wielu pochodni. Serce Morgana zacz˛eło bi´c szybciej. Weszli do wielkiej podziemnej groty, zalanej jasnym s´wiatłem. W p˛ekni˛ecia w s´cianach i podłodze wetkni˛ete były pochodnie wypełniajace ˛ powietrze dymem i zapachem zw˛eglonego drewna i płonacej ˛ smoły. Na s´rodku groty pot˛ez˙ na szczelina przecinała od ko´nca do ko´nca jej dno. W najw˛ez˙ szym miejscu przerzucony był przez nia˛ jeszcze jeden most, tym razem pot˛ez˙ na z˙ elazna konstrukcja. Obok rozpadliny zainstalowana została maszyneria do podnoszenia i opuszczania mostu. W tej chwili był opuszczony, łacz ˛ ac ˛ obie połowy groty. Z drugiej strony płaska skała rozciagała ˛ si˛e do miejsca, gdzie tunel znów ginał ˛ w mroku. Obok maszynerii mostu stała Teel, tłukac ˛ w nia˛ jakim´s narz˛edziem.

341

Padishar Creel zatrzymał si˛e i Morgan wraz ze Steffem szybko do niego podeszli. Teel nie usłyszała ich jeszcze ani nie zauwa˙zyła, gdy˙z s´wiatło ich pochodni rozpraszało si˛e w jasnym blasku groty. Padishar odło˙zył swoja˛ pochodni˛e. — Zniszczyła maszyneri˛e. Mostu nie da si˛e ju˙z podnie´sc´ . — Jego spojrzenie odnalazło oczy Steffa. — Je´sli jej nie przeszkodzimy, sprowadzi nam na kark federacj˛e. Steff patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. — Nie — wyszeptał z niedowierzaniem. Padishar nie zwrócił na niego uwagi. Dobył z pochwy swój pałasz i ruszył naprzód. Steff rzucił si˛e za nim, lecz potknał ˛ si˛e i upadł. Wykrzyknał ˛ tylko rozpaczliwie: — Teel! Teel odwróciła si˛e. Trzymała w r˛ekach z˙ elazny pr˛et, którego gładka powierzchnia poznaczona była s´ladami uderze´n w mechanizm mostu. Morgan wyra´znie widział teraz rozmiary zniszcze´n: strzaskane kołowroty, wyłamane bloki, pogruchotane tryby. Włosy Teel l´sniły w s´wietle, rozbłyskujac ˛ złotymi pasmami. Stała naprzeciw nich. Jej maska, pozbawiony wyrazu kawałek skóry przymocowany do jej głowy, nie zdradzała niczego z jej uczu´c. Otwory na oczy były czarne i ukryte w cieniu. Padishar zacisnał ˛ wielkie dłonie na pałaszu, unoszac ˛ jego ostrze ku s´wiatłu. — Wybiła twoja godzina, dziewczyno — wykrzyknał ˛ w jej stron˛e. Echo jego słów wypełniło pieczar˛e. Steff d´zwignał ˛ si˛e na nogi i ruszył chwiejnym krokiem naprzód. — Padisharze, zaczekaj! — zawył. Morgan skoczył, z˙ eby go zatrzyma´c, złapał go za rami˛e i szarpni˛eciem obrócił do tyłu. — Nie, Steff, to nie jest Teel! Ju˙z nie! — Oczy Steffa błyszczały z gniewu i strachu. Morgan zni˙zył głos, mówiac ˛ szybko i spokojnie: — Posłuchaj mnie. To cieniowiec, Steff. Kiedy ostatnio widziałe´s twarz pod ta˛ maska? ˛ Przyjrzałe´s si˛e jej? To nie Teel jest tam pod spodem. Teel od dawna ju˙z nie ma. Gniew i strach zmieniły si˛e w przera˙zenie. — Morgan, nie! Wiedziałbym to! Poznałbym, gdyby to nie była ona! — Steff, posłuchaj. . . — Morgan, on ja˛ zabije! Pu´sc´ mnie! Steff wyrwał si˛e i Morgan schwycił go znowu. — Steff, zobacz, co ona zrobiła! Zdradziła nas! — Nie! — wrzasnał ˛ karzeł i uderzył go. Morgan zwalił si˛e jak długi. Siła ciosu oszołomiła go. Jego pierwsza˛ reakcja˛ było zdziwienie; nie wydawało mu si˛e mo˙zliwe, by Steff posiadał jeszcze tyle sił. 342

D´zwignał ˛ si˛e na kolana i zobaczył, jak karzeł p˛edzi w stron˛e Padishara, krzyczac ˛ co´s, czego góral nie był w stanie zrozumie´c. Steff dogonił herszta banitów, kiedy ten znajdował si˛e zaledwie o par˛e kroków od Teel. Karzeł przypadł do Padishara od tyłu, chwytał jego rami˛e z mieczem i s´ciagn ˛ ał ˛ je w dół. Padishar krzyknał ˛ z w´sciekło´sci i spróbował si˛e wyrwa´c, lecz nie mógł. Steff rzucił si˛e na niego, oplatajac ˛ go stalowym u´sciskiem. W´sród zam˛etu Teel uderzyła. Skoczyła na nich jak kot, z uniesionym z˙ elaznym pr˛etem. Posypały si˛e ciosy, szybkie i pot˛ez˙ ne, i w ciagu ˛ kilku sekund Padishar i Steff le˙zeli zakrwawieni na ziemi. Morgan d´zwignał ˛ si˛e na nogi, by samotnie stawi´c jej czoło. Ruszyła niespiesznie w jego stron˛e i w tym samym momencie o˙zyły w nim wszystkie wspomnienia zwiazane ˛ z jej osoba.˛ Ujrzał ja˛ jako mała,˛ wygladaj ˛ a˛ ca˛ jak sierota dziewczynk˛e, która˛ spotkał w Culhaven w mrocznej kuchni babci Elizy i cioteczki Jilt. Jej złociste włosy były ledwie widoczne pod kapturem jej płaszcza, a twarz miała ukryta˛ pod dziwna,˛ skórzana˛ maska.˛ Ujrzał ja,˛ jak przysłuchuje si˛e w blasku obozowego ogniska rozmowie członków małej gromadki, którzy przeszli przez góry Wolfsktaag. Ujrzał ja˛ przytulona˛ do Steffa u stóp Smoczych Z˛ebów przed udaniem si˛e na spotkanie z duchem Allanona, podejrzliwa,˛ nieufna˛ i drapie˙znie opieku´ncza.˛ Odp˛edził od siebie te obrazy, widzac ˛ ja˛ jedynie taka,˛ jaka była teraz: powalajac ˛ a˛ Padishara i Steffa, zbyt szybka˛ i silna,˛ by mogła by´c ta,˛ za która˛ si˛e podawała. Ale i tak trudno było uwierzy´c, z˙ e jest cieniowcem, a jeszcze trudniej pogodzi´c si˛e z tym, z˙ e oni wszyscy tak bez reszty dali si˛e oszuka´c. Wyciagn ˛ ał ˛ pałasz i czekał. Musiał by´c szybki. Mo˙ze nawet b˛edzie potrzebował czego´s wi˛ecej. Przypomniał sobie stworzenia w Dole. Samo z˙ elazo nie wystarczało, z˙ eby je zabi´c. Zbli˙zywszy si˛e do niego, Teel przykucn˛eła. Jej oczy połyskiwały z wn˛etrza maski jak ciemne sadzawki, a ich spojrzenie było zimne i pewne siebie. Morgan zamarkował szybki wypad, po czym zadał jej podst˛epne ci˛ecie w nogi. Teel z łatwo´scia˛ si˛e uchyliła. Zamachnał ˛ si˛e znowu — raz i drugi. Odparowała ciosy i całym jego ciałem wstrzasn˛ ˛ eło dr˙zenie wywołane uderzeniami ostrza o z˙ elazny pr˛et. Przypadali do siebie i cofali si˛e, ka˙zde czekajac, ˛ a˙z drugie si˛e odsłoni. Potem nastapił ˛ szereg uderze´n płazem pałasza o z˙ elazny pr˛et i ostrze złamało si˛e. Morgan tłukł w pr˛et tym, co pozostało. W pewnym momencie r˛ekoje´sc´ zahaczyła o pr˛et i wyrwała go z r˛eki dziewczyny. Pałasz i pr˛et poleciały w mrok. Teel od razu rzuciła si˛e na Morgana, zaciskajac ˛ r˛ece na jego gardle. Była niewiarygodnie silna. Miał jedynie chwil˛e na zrobienie czego´s, gdy padał do tyłu. Jego r˛eka zacisn˛eła si˛e na sztylecie przy pasie i wbił go jej w brzuch. Cofn˛eła si˛e zdumiona. Morgan wierzgnał ˛ nogami, odrzucajac ˛ ja˛ od siebie, wyciagn ˛ ał ˛ drugi sztylet z buta, wraził go jej w bok i szarpnał ˛ do góry.

343

Trafiła go tak pot˛ez˙ nie wierzchem dłoni, z˙ e zwalił si˛e z nóg. Upadł z j˛ekiem na ziemi˛e, uderzajac ˛ si˛e tak mocno, z˙ e na chwil˛e stracił oddech. W oczach zamigotały mu gwiazdy, lecz zaczerpnał ˛ powietrza do płuc i d´zwignał ˛ si˛e na nogi. Teel stała tam, gdzie przedtem, ze sztyletami wcia˙ ˛z wbitymi w ciało. Teraz spokojnie je wyciagn˛ ˛ eła i odrzuciła od siebie. Wie, z˙ e nie mog˛e jej nic zrobi´c, pomy´slał z rozpacza.˛ Wie, z˙ e nie mam niczego, co mogłoby ja˛ powstrzyma´c. Wydawała si˛e cała i zdrowa, kiedy do´n podchodziła. Na ubraniu miała krew, lecz niezbyt wiele. Pod maska˛ nie było wida´c z˙ adnego wyrazu twarzy, niczego w jej oczach czy ustach poza lodowato zimna˛ pustka.˛ Morgan cofał si˛e przed nia,˛ usiłujac ˛ wypatrze´c na ziemi cokolwiek, czym mógłby si˛e broni´c. Spostrzegł z˙ elazny pr˛et i schwycił go w desperacji. Na Teel nie zrobiło to wra˙zenia. Jej ciało spowijała dr˙zaca ˛ po´swiata, która zdawała si˛e unosi´c lekko i znowu opada´c — jak gdyby mieszkajaca ˛ w niej istota szykowała si˛e do czego´s. Morgan odstapił ˛ do tyłu, kierujac ˛ si˛e ku rozpadlinie. Czy zdołałby jako´s zwabi´c t˛e istot˛e do´sc´ blisko przepa´sci, by móc ja˛ do niej zepchna´ ˛c? Czy to by ja˛ zabiło? Nie wiedział. Wiedział tylko, z˙ e jedynie on mo˙ze ja˛ teraz powstrzyma´c, przeszkodzi´c jej w wydaniu całego Wyst˛epu, wszystkich tych ludzi, federacji. Jes´li on zawiedzie, zgina.˛ Ale ja nie jestem do´sc´ silny — bez magii nie jestem do´sc´ silny! Znajdował si˛e zaledwie o par˛e kroków od kraw˛edzi rozpadliny. Teel zmniejszała dzielac ˛ a˛ ich odległo´sc´ , zbli˙zajac ˛ si˛e szybko. Spróbował ja˛ uderzy´c z˙ elaznym pr˛etem, lecz schwyciła go w r˛ek˛e, wyrwała mu go i cisn˛eła w bok. Zaraz potem rzuciła si˛e na niego, zaciskajac ˛ r˛ece na jego gardle, odcinajac ˛ mu dopływ powietrza, duszac ˛ go. Nie mógł oddycha´c. Usiłował si˛e uwolni´c, lecz była o wiele za silna. Zacisnał ˛ z bólu oczy, a w ustach poczuł smak krwi. Przytłoczył go ogromny ci˛ez˙ ar. — Teel, nie! — Usłyszał czyj´s okrzyk, niemal odciele´sniony głos, zduszony z bólu i zm˛eczenia. Steff! R˛ece rozlu´zniły si˛e nieznacznie i jego oczy przejrzały na tyle, by zobaczy´c Steff a uczepionego Teel. Obejmował ja˛ ramionami i ciagn ˛ ał ˛ do tyłu. Jego twarz ociekała krwia.˛ Na szczycie głowy miał wielka,˛ otwarta˛ ran˛e. Prawa r˛eka Morgana przesun˛eła si˛e po pasie i odszukała r˛ekoje´sc´ Miecza Leah. Teel zrzuciła z siebie Steffa, odwróciła si˛e i chwyciła go za r˛ekaw. Jej oczy płon˛eły gniewnie, a s´ci˛egna na szyi tak si˛e napi˛eły, z˙ e nawet maska nie była w stanie tego ukry´c. Wyrwała z pochwy sztylet Steffa i zatopiła go gł˛eboko w jego piersi. Steff przewrócił si˛e do tyłu, z trudem chwytajac ˛ powietrze.

344

Teraz Teel odwróciła si˛e, z˙ eby sko´nczy´c z Morganem, lecz kiedy pochyliła si˛e nad nim, wbił jej w brzuch złamane ostrze swego miecza. Odgi˛eła si˛e do tyłu, wrzeszczac ˛ tak gło´sno, z˙ e Morgan odruchowo cofnał ˛ si˛e przed nia.˛ R˛ece trzymał jednak zaci´sni˛ete mocno na r˛ekoje´sci miecza. Nagle zacz˛eło si˛e dzia´c co´s dziwnego. Miecz Leah stał si˛e ciepły i zapłonał ˛ s´wiatłem. Morgan czuł, jak ostrze si˛e porusza i budzi do z˙ ycia. Magia! Och, do kro´cset — to była magia! Przez ostrze przebiegła moc, łacz ˛ ac ˛ ich z soba,˛ przepływajac ˛ do wn˛etrza Teel. Wybuchł w niej szkarłatny płomie´n. Jej dłonie szarpały za ostrze, drapały jej własne ciało i twarz — i zerwały mask˛e. Morgan Leah nigdy nie zapomniał tego, co ujrzał pod spodem: oblicza zrodzonego w najczarniejszych gł˛ebiach piekła, zmasakrowanego i zniekształconego, o˙zywionego przez demony, których istnienia nawet nie podejrzewał. Teel zupełnie znikała i na jej miejscu znajdował si˛e jedynie cieniowiec, bezcielesna, ulepiona z mroku istota, pustka, która przesłaniała i pochłaniała s´wiatło. Niewidzialne r˛ece usiłowały odepchna´ ˛c Morgana, pozbawi´c go broni i duszy. — Leah! Leah! — Wzniósł bitewny okrzyk swoich przodków, przez tysiac ˛ lat królów i ksia˙ ˛zat ˛ jego kraju, i to jedno słowo stało si˛e jego talizmanem. Wrzask cieniowca przeszedł w pisk. Po chwili potwór zapadł si˛e w sobie, gdy podtrzymujaca ˛ go ciemno´sc´ rozpłyn˛eła si˛e i znikła. Powróciła Teel, bezwładna posta´c, odarta z z˙ ycia i istnienia. Upadła do przodu na Morgana, martwa. Upłyn˛eło par˛e minut, nim Morgan znalazł sił˛e, by ja˛ odepchna´ ˛c. Le˙zał w kału˙zy własnego potu i krwi, słuchajac ˛ nagłej ciszy, wycie´nczony, przygnieciony do ziemi ci˛ez˙ arem martwej dziewczyny. Jego jedyna˛ my´sla˛ było, z˙ e prze˙zył. Potem stopniowo jego puls stał si˛e szybszy. To magia go uratowała. Magia Miecza Leah. Do kro´cset, jednak nie wyczerpała si˛e zupełnie! Przynajmniej jaka´s jej cz˛es´c´ wcia˙ ˛z z˙ yła, a je´sli tak było, to istniała szansa, z˙ e uda si˛e ja˛ w pełni odzyska´c, z˙ e ostrze uda si˛e odtworzy´c, zachowa´c magi˛e, moc. . . Jego my´sli rozsypały si˛e w goraczkowym ˛ biegu i uleciały. Zaczerpnał ˛ do płuc powietrza, zebrał siły i zepchnał ˛ z siebie ciało Teel. Była zadziwiajaco ˛ lekka. Przyjrzał si˛e jej, d´zwigajac ˛ si˛e na r˛ece i kolana. Wydawała si˛e cała pokurczona, jakby co´s rozpu´sciło jej ko´sci. Jej twarz wcia˙ ˛z była zniekształcona i pokryta bliznami, lecz demony, które wcze´sniej na niej widział, znikn˛eły. Nagle usłyszał ci˛ez˙ ki oddech Steffa. Nie b˛edac ˛ w stanie podnie´sc´ si˛e na nogi, podczołgał si˛e do przyjaciela. Steff le˙zał na plecach ze sztyletem wcia˙ ˛z tkwia˛ cym w piersi. Morgan zaczał ˛ go wyjmowa´c, lecz powoli si˛e cofnał. ˛ Wystarczył rzut oka, by dostrzec, z˙ e jest za pó´zno, aby mogło to pomóc. Delikatnie dotknał ˛ ramienia przyjaciela. Oczy Steffa otworzyły si˛e i odnalazły go. — Teel? — zapytał cicho. — Nie z˙ yje — szepnał ˛ Morgan. 345

Pokryta bliznami twarz karła st˛ez˙ ała z bólu, po czym rozlu´zniła si˛e. Zakaszlał krwia.˛ — Wybacz mi, Morgan. Przepraszam. . . Byłem s´lepy, wi˛ec to musiało si˛e zdarzy´c. — Nie ty jeden. — Powinienem był dostrzec. . . prawd˛e. Powinienem był ja˛ rozpozna´c. Ja po prostu. . . chyba tego nie chciałem. — Steff, uratowałe´s nam z˙ ycie. Gdyby´s mnie nie obudził. . . — Posłuchaj mnie. Posłuchaj, góralu. Jeste´s moim najbli˙zszym przyjacielem. Chc˛e. . . z˙ eby´s co´s zrobił. — Znowu zakaszlał, po czym spróbował zapanowa´c nad głosem. — Chc˛e, z˙ eby´s wrócił do Culhaven i upewnił si˛e. . . czy babcia Eliza i cioteczka Jilt maja˛ si˛e dobrze. — Jego oczy zamkn˛eły si˛e i otworzyły ponownie. — Rozumiesz mnie, Morgan? Znajduja˛ si˛e w niebezpiecze´nstwie, poniewa˙z Teel. . . — Rozumiem — przerwał mu Morgan. — Tylko one mi pozostały — szepnał ˛ Steff, zaciskajac ˛ r˛ek˛e na ramieniu Morgana. — Obiecaj mi to. Morgan w milczeniu skinał ˛ głowa,˛ po czym powiedział: — Obiecuj˛e. Steff westchnał ˛ i słowa, które wypowiedział, były zaledwie szeptem. — Kochałem ja,˛ Morgan. — Jego r˛eka osun˛eła si˛e i umarł. Wszystko, co wydarzyło si˛e potem, przechowało si˛e w pami˛eci Morgana Leah jako niewyra´zna plama. Przez pewien czas pozostał przy Steffie, tak oszołomiony, z˙ e nie był w stanie pomy´sle´c o zrobieniu czegokolwiek innego. Potem przypomniał sobie o Padisharze Creelu. Zmusił si˛e do powstania na nogi i poszedł sprawdzi´c, co stało si˛e z hersztem banitów. Padishar z˙ ył jeszcze, lecz był nieprzytomny, lewe rami˛e miał złamane od osłaniania si˛e przed ciosami z˙ elaznego pr˛eta, a głowa krwawiła mu od gł˛ebokiego ci˛ecia. Morgan obwiazał ˛ ran˛e na jego głowie, by zatamowa´c upływ krwi, lecz rami˛e pozostawił tak, jak było. Nie miał teraz czasu go nastawia´c. Maszyneria poruszajaca ˛ most była rozbita i nie widział sposobu naprawienia jej. Je´sli federacja miała zamiar wysła´c oddział szturmowy do tunelu jeszcze tej nocy — a Morgan musiał co´s takiego zakłada´c — wówczas most nie mógł zosta´c podniesiony dla powstrzymania jego pochodu. Do s´witu pozostało zaledwie kilka godzin. Oznaczało to, z˙ e z˙ ołnierze federacji znajduja˛ si˛e ju˙z w drodze. Morgan wiedział, z˙ e nawet bez Teel jako przewodniczki pokonanie tunelu prowadzacego ˛ na Wyst˛ep nie sprawi im wi˛ekszych trudno´sci. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e wcia˙ ˛z nie ma Chandosa i ludzi, których miał on z soba˛ przyprowadzi´c. Dawno powinni ju˙z tutaj przyby´c. Uznał, z˙ e nie mo˙ze ryzykowa´c czekania na nich. Musiał si˛e stad ˛ wydosta´c. Wiedział, z˙ e b˛edzie musiał nie´sc´ Padishara, gdy˙z wszelkie próby obudzenia go spełzły na niczym. Steff musiał pozosta´c na miejscu. 346

Par˛e minut zaj˛eło mu ustalenie, co b˛edzie potrzebne. Najpierw odnalazł Miecz Leah i wsunał ˛ go ostro˙znie do jego prowizorycznej pochwy. Nast˛epnie zaniósł Teel, a potem Steffa na kraw˛ed´z rozpadliny i zepchnał ˛ ich w dół. Nie był pewien, czy zdoła to zrobi´c, a˙z do chwili, kiedy ju˙z było po wszystkim. Zrobiło mu si˛e potem niedobrze i ogarn˛eło go uczucie pustki. Był ju˙z wtedy s´miertelnie zm˛eczony i tak słaby, z˙ e wydawało mu si˛e, i˙z nie zdoła nawet sam wróci´c tunelami, nie mówiac ˛ ju˙z o niesieniu Padishara. Lecz jako´s zdołał zarzuci´c go sobie na ramiona i zabrawszy jedna˛ z pochodni, ruszył w drog˛e. Wydawało mu si˛e, z˙ e idzie ju˙z wiele godzin, nic nie widzac ˛ i słyszac ˛ jedynie odgłos własnych butów stapaj ˛ acych ˛ po kamieniach. Gdzie jest Chandos? zapytywał siebie wcia˙ ˛z na nowo. Czemu nie przyszedł? Gubił krok i upadał tyle razy, z˙ e stracił ju˙z rachub˛e, potykajac ˛ si˛e o kamienie tunelu i o własne zm˛eczenie. Jego kolana i r˛ece były poranione i zakrwawione, a ciało zacz˛eła ogarnia´c dr˛etwota. Przyłapywał si˛e na tym, z˙ e my´sli o osobliwych rzeczach: o swoim dzieci´nstwie i rodzinie, o przygodach, jakie prze˙zywał, dorastajac ˛ wspólnie z Parem i Collem, o zawsze niezawodnym, spolegliwym Steffie i karłach z Culhaven. Przez pewien czas płakał, my´slac ˛ o tym, co stało si˛e z nimi wszystkimi i jak wielka cz˛es´c´ przeszło´sci została stracona. Mówił do Padishara, kiedy czuł, z˙ e jest u kresu sił, lecz Padishar wcia˙ ˛z spał. Zdawało mu si˛e, z˙ e idzie ju˙z cała˛ wieczno´sc´ . Kiedy jednak pojawił si˛e w ko´ncu Chandos w towarzystwie gromady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan ju˙z nie szedł. Le˙zał półprzytomny w tunelu, przewróciwszy si˛e wcze´sniej z wyczerpania. Przez reszt˛e drogi był niesiony wraz z Padisharem i usiłował wyja´sni´c, co si˛e stało. Nie był dokładnie pewien tego, co mówił. Wiedział, z˙ e mówi bez zwiaz˛ ku, czasem niezrozumiale. Pami˛etał potem, z˙ e Chandos powiedział co´s o nowym ataku federacji, który sprawił, z˙ e nie mógł przyj´sc´ tak szybko, jak zamierzał. Pami˛etał, z jaka˛ siła˛ jego szorstka dło´n s´ciskała jego własna.˛ Wcia˙ ˛z jeszcze panował mrok, kiedy wrócili na cypel. Wyst˛ep rzeczywi´scie był atakowany. Mógł to by´c jeszcze jeden manewr pozorny, majacy ˛ odwróci´c uwag˛e od z˙ ołnierzy przemykajacych ˛ tunelami, tak czy owak jednak trzeba było si˛e nim zaja´ ˛c. Z dołu nadlatywały strzały i dzidy i podciagano ˛ naprzód wie˙ze obl˛ez˙ nicze. Zdołano ju˙z odeprze´c liczne próby dostania si˛e na gór˛e. Przygotowania do ucieczki były ju˙z jednak zako´nczone. Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzi´c, podnie´sli si˛e z legowisk, tych za´s, którzy nie mogli, umieszczono na noszach. Morgan został zabrany z ta˛ druga˛ grupa,˛ gdy znoszono ja˛ przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczynały si˛e tunele. Pojawił si˛e Chandos. Jego surowa, poro´sni˛eta czarna˛ broda˛ twarz pochylała si˛e nieco nad Morganem, kiedy do niego mówił.

347

— Wszystko w porzadku, ˛ góralu — rzekł głosem przypominajacym ˛ ciche ˙ brz˛eczenie. — Zołnierze federacji sa˛ ju˙z w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zostały zerwane. To ich troch˛e zatrzyma; wystarczajaco ˛ długo, by´smy zda˙ ˛zyli si˛e bezpiecznie wydosta´c. Zejdziemy do innych tuneli. Przez nie równie˙z prowadzi droga na zewnatrz, ˛ taka, która˛ zna jedynie Padishar. Jest ona trudniejsza, z wieloma zakr˛etami i rozgał˛ezieniami. Ale Padishar wie, co ma robi´c. Nigdy nie zdaje si˛e na przypadek. Nie s´pi ju˙z i sprowadza na dół pozostałych, pilnujac, ˛ z˙ eby wszyscy zeszli. To twarda sztuka, ten stary Padishar. Ale nie tak twarda jak ty. Uratowałe´s mu z˙ ycie. Wyniosłe´s go stamtad ˛ w sama˛ por˛e. Odpocznij teraz, póki mo˙zesz. Nie pozostało na to wiele czasu. Morgan zamknał ˛ oczy i zapadł w sen. Spał niespokojnie, rozbudzany raz po raz przez gwałtowne szarpni˛ecia noszy, na których le˙zał, i przez głosy ludzi stłoczonych wokół niego, szepczacych ˛ i krzyczacych ˛ z bólu. Tunel spowijała ciemno´sc´ , mglisty mrok, którego nie było nawet w stanie rozproszy´c s´wiatło pochodni. Przelotnie ukazywały si˛e i znikały twarze i ciała, lecz w pami˛eci pozostało mu przede wszystkim wra˙zenie nieprzeniknionej nocy. Raz czy dwa wydawało mu si˛e, z˙ e słyszy odgłosy walki, szcz˛ek broni, post˛ekiwanie m˛ez˙ czyzn. Lecz w´sród otaczajacych ˛ go ludzi nie wyczuwało si˛e z˙ adnej nerwowo´sci, niczego, co by wskazywało na gro˙zace ˛ niebezpiecze´nstwo, i po pewnym czasie uznał, z˙ e musiało mu si˛e to s´ni´c. W ko´ncu zmusił si˛e do otworzenia oczu, nie chcac ˛ spa´c dłu˙zej, bojac ˛ si˛e spa´c, kiedy nie był pewien, co si˛e dzieje. Wydawało si˛e, z˙ e nic wokół niego nie uległo zmianie. Odnosił wra˙zenie, z˙ e nie mógł spa´c dłu˙zej ni˙z par˛e chwil. Spróbował unie´sc´ głow˛e i na karku poczuł nagłe ukłucie bólu. Znowu opadł do tyłu, my´slac ˛ nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielajaca ˛ z˙ ycie od s´mierci. Podszedł do niego Padishar Creel. Miał mocno obanda˙zowana˛ głow˛e, a jego rami˛e było unieruchomione łubkami i przywiazane ˛ do boku. — Witaj, chłopcze — pozdrowił go cicho. Morgan skinał ˛ głowa,˛ zamknał ˛ oczy i otworzył je znowu. — Wychodzimy stad ˛ teraz — rzekł herszt banitów. — Wszyscy, dzi˛eki tobie. I Steffowi. Chandos wszystko mi opowiedział. Był bardzo dzielny, tamten chłopiec. — Surowa twarz odwróciła si˛e na chwil˛e. — Wyst˛ep jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze z˙ ycie. Morgan uznał, z˙ e nie ma ochoty rozmawia´c o cenie z˙ ycia. — Pomó˙z mi si˛e podnie´sc´ , Padisharze — rzekł spokojnie. — Chc˛e stad ˛ wyj´sc´ o własnych siłach. Herszt banitów u´smiechnał ˛ si˛e. — Czy˙z wszyscy tego nie chcemy, chłopcze? — szepnał. ˛ Wyciagn ˛ ał ˛ zdrowa˛ r˛ek˛e i pomógł Morganowi podnie´sc´ si˛e na nogi.

XXXII Par i Coll Ohmsfordowie znajdowali si˛e w s´wiecie z sennego koszmaru. Cisza była gł˛eboka i niesko´nczona jak przestwór pustki rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e poza granice czasu. Nie rozlegały si˛e z˙ adne odgłosy s´wiadczace ˛ o obecno´sci z˙ ycia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru w´sród drzew. Drzewa wznosiły si˛e ku niebu jak kamienne obeliski wyrze´zbione przez jaka´ ˛s staro˙zytna˛ cywilizacj˛e i pozostawione na wieczne s´wiadectwo daremno´sci ludzkich wysiłków. W ich wygladzie ˛ było co´s szarego i zimowego i nawet li´scie, które powinny okrywa´c ich szkielety i przydawa´c im barwy, przypominały łachmany stracha na wróble. Do ich pni, jak zabłakane ˛ dzieci, tuliły si˛e splatane ˛ zaro´sla i wysokie trawy, a krzewy je˙zyn splatały si˛e ze soba˛ w rozpaczliwym usiłowaniu uchronienia si˛e przed dolegliwo´sciami z˙ ycia. No i oczywi´scie mgła. Mgła była tam najpierw, na ko´ncu i zawsze, gł˛ebokie i wszechogarniajace ˛ morze szaro´sci, które tłumiło w sobie wszelka˛ jaskrawo´sc´ . Wisiała nieruchomo w powietrzu, dławiac ˛ pod soba˛ drzewa i krzewy, skały i ziemi˛e i wszelkiego rodzaju z˙ ycie. Stanowiła zasłon˛e nie dopuszczajac ˛ a˛ słonecznego s´wiatła i ciepła. Cechowała ja˛ pewna niekonsekwencja, gdy˙z w niektórych miejscach była rzadka i wodnista, rozmywajac ˛ jedynie kształty rzeczy, które okrywała, za´s w innych wydawała si˛e nieprzenikniona jak noc. Ocierała si˛e o skór˛e z chłodna,˛ wilgotna˛ natarczywo´scia,˛ która szeptała o s´mierci. Bracia posuwali si˛e wolno i ostro˙znie przez ten sen na jawie, walczac ˛ z uczuciem własnej bezcielesno´sci. Ich spojrzenia w˛edrowały od jednej plamy cienia do ´ drugiej, szukajac ˛ jakiego´s ruchu i odnajdujac ˛ jedynie bezruch. Swiat, do którego weszli, wydawał si˛e martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, z˙ e sa˛ tam ukryte, w rzeczywisto´sci wcale nie istniały, a były jedynie sennym kłamstwem, którego ich zmysły nie były w stanie obna˙zy´c. Skierowali si˛e szybko ku ruinom mostu Sendica, a nast˛epnie poda˙ ˛zyli ich nierównym skrajem do krypty. Szli bezszelestnie przez wysoka˛ traw˛e i po wilgotnej, mi˛ekkiej ziemi. Czasami ich buty znikały zupełnie w kobiercu mgły. Par spojrzał w tył ku drzwiom, przez które weszli. Nigdzie nie było ich wida´c. W ciagu ˛ kilku sekund s´ciana urwiska i wszystko, co pozostało z pałacu królów Tyrsis, znikn˛eło równie˙z. 349

Jakby go nigdy nie było, pomy´slał Par. Dr˙zał z zimna i czuł si˛e wydra˙ ˛zony w s´rodku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod ubraniem szczypała go od potu, było mu goraco. ˛ Uczucia kotłujace ˛ si˛e w jego wn˛etrzu nie dawały si˛e uspokoi´c ani rozproszy´c; wrzeszczały zniekształconymi i przemieszanymi głosami, z których ka˙zdy za wszelka˛ cen˛e chciał by´c słyszalny, ka˙zdy bełkoczac ˛ bez zwiazku. ˛ Wyczuwał zbli˙zanie si˛e s´mierci z ka˙zdym stawianym krokiem. Pragnał ˛ znowu móc cho´c na chwil˛e przywoła´c magi˛e, nawet w jej najprostszej postaci, by si˛e upewni´c, z˙ e posiada pewien zasób mocy, który pozwoli mu si˛e broni´c. Wiedział jednak, z˙ e u˙zycie magii obudziłoby wszystko, co z˙ yło w Dole, a chciał wierzy´c, z˙ e jeszcze si˛e to nie stało. Coll dotknał ˛ jego ramienia i wskazał miejsce, gdzie ziemia rozst˛epowała si˛e przed nimi, tworzac ˛ gro´znie wygladaj ˛ ac ˛ a˛ rozpadlin˛e, która nieco dalej gin˛eła w mroku. Musieli ja˛ obej´sc´ . Par skinał ˛ głowa,˛ ruszajac ˛ przodem. Obecno´sc´ brata dodawała mu otuchy, jak gdyby ju˙z tylko to, z˙ e ma go przy sobie, mogło w jaki´s sposób zapobiec gro˙zacemu ˛ niebezpiecze´nstwu. Pot˛ez˙ na posta´c Colla wznosiła si˛e jak skała za plecami Para, a na jego twarzy malowała si˛e taka determinacja, i˙z wydawało si˛e, z˙ e sama siła jego woli wystarczy, by ich bezpiecznie przeprowadzi´c. Par był bardziej zadowolony z tego, z˙ e brat z nim poszedł, ni˙z potrafiłby to wyrazi´c. Wiedział, z˙ e to egoizm przeze´n przemawia, ale tak czuł. Odwaga Colla w całej tej sprawie była w znacznej mierze z´ ródłem jego własnej. Obeszli rozpadlin˛e i skierowali si˛e z powrotem ku ruinom mostu. Wszystko wokół nich pozostawało niezmienione, milczace ˛ i nieruchome, pozbawione z˙ ycia. Lecz nagle co´s zamajaczyło niewyra´znie we mgle z przodu i z gruzów si˛e wyłonił kanciasty kształt. Par zaczerpnał ˛ tchu, z˙ eby si˛e uspokoi´c. Była to krypta. Po´spiesznie ruszyli ku niej. Par szedł przodem, a Coll zaledwie o krok za nim. Wyra´znie ukazały si˛e s´ciany z kamiennych bloków, wyzbywajac ˛ si˛e nierealno´sci, w jaka˛ spowiła je mgła. Pod murami krypty rosły krzewy, winoro´sl wiła si˛e na jej spadzistym dachu, a mech nadawał jej fundamentom rdzawa˛ i ciemnozielona˛ barw˛e. Była wi˛eksza, ni˙z Par sobie wyobra˙zał, miała dobrych pi˛etna´scie metrów szeroko´sci i u szczytu wznosiła si˛e na co najmniej sze´sc´ metrów. Wygladem ˛ i nastrojem przypominała grobowiec. Ohmsfordowie dotarli do najbli˙zszej s´ciany krypty i ostro˙znie skr˛ecili za róg, wychodzac ˛ na jej front. Znale´zli tam napis wykuty w pokruszonym kamieniu, starodawna˛ inskrypcj˛e, niemal zupełnie zatarta˛ przez upływ czasu i działanie pogody. Niektóre słowa były ledwie widoczne. Zatrzymali si˛e z zapartym tchem i przeczytali: Tu narodów waleczne bije serce, tu ich dusza i wolno´sci tchnienie. Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie 350

i do wojen niech˛ec´ , i zgody pragnienie, by po wsze czasy godnie Miecza Shannary chroni´c l´snienie. Nieco dalej znajdowały si˛e pot˛ez˙ ne kamienne wrota. Były uchylone. Bracia spojrzeli po sobie bez słowa, po czym ruszyli naprzód. Dotarłszy do wrót, zajrzeli do s´rodka. Znajdował si˛e tam korytarz prowadzacy ˛ w lewo i ginacy ˛ w mroku. Par zmarszczył czoło. Nie oczekiwał, z˙ e krypta oka˙ze si˛e skomplikowana˛ budowla; ˛ sadził, ˛ z˙ e b˛edzie si˛e składała z pojedynczej komnaty, w s´rodku której b˛edzie spoczywał Miecz Shannary. To, co ujrzeli, wskazywało na co´s innego. Spojrzał na Colla. Jego brat był wyra´znie zaniepokojony. Rozgladał ˛ si˛e nerwowo, przypatrujac ˛ si˛e najpierw wej´sciu, a potem ciemnemu gaszczowi ˛ otaczajacego ˛ ich lasu. Coll wysunał ˛ r˛ek˛e i pociagn ˛ ał ˛ wrota. Bez trudu pozwoliły si˛e otworzy´c. Nachylił si˛e do brata. — To wyglada ˛ na pułapk˛e — szepnał ˛ tak cicho, z˙ e Par ledwie go usłyszał. Parowi to samo przyszło do głowy. Drzwi do krypty, liczace ˛ trzysta lat i wystawione na klimat Dołu, nie powinny tak łatwo ust˛epowa´c. Kto´s mógłby je bez trudu znowu zamkna´ ˛c, kiedy on znajdzie si˛e ju˙z w s´rodku. Wiedział jednak, z˙ e i tak tam wejdzie. Ju˙z si˛e na to zdecydował. Zbyt wiele przeszedł, z˙ eby teraz si˛e cofna´ ˛c. Uniósł brwi i spojrzał na Colla. Spojrzenie to pytało: co proponujesz? Coll zacisnał ˛ usta. Wiedział, z˙ e Par jest zdecydowany i´sc´ dalej i z˙ e ryzyko nie odgrywa z˙ adnej roli. Z najwy˙zszym wysiłkiem wypowiedział słowa: — Dobrze. Ty id´z po Miecz. Ja stan˛e na stra˙zy. — Jego wielka dło´n zacisn˛eła si˛e na ramieniu Para. — Ale po´spiesz si˛e! Par skinał ˛ głowa,˛ u´smiechnał ˛ si˛e tryumfalnie i odwzajemnił u´scisk brata. Nast˛epnie wszedł do s´rodka, szybko pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w mroku korytarza. Zapu´scił si˛e najdalej, jak mógł, kierujac ˛ si˛e słabym s´wiatłem zewn˛etrznego s´wiata, które jednak wkrótce si˛e rozproszyło. Przesuwajac ˛ dło´nmi po s´cianach, szukał zako´nczenia korytarza, lecz nie znajdował go. Przypomniał sobie wtedy, z˙ e wcia˙ ˛z ma przy sobie kamie´n, który dała mu Damson. Si˛egnał ˛ po niego do kieszeni, zacisnał ˛ na chwil˛e w dłoniach, z˙ eby go rozgrza´c, i wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie. Mrok rozja´sniło srebrzyste s´wiatło. Par u´smiechnał ˛ si˛e dziko. Znowu ruszył naprzód, wsłuchujac ˛ si˛e w cisz˛e i obserwujac ˛ cienie. Posuwał si˛e jeszcze jaki´s czas kr˛etym tunelem, zszedł po schodach i przedostał si˛e do drugiego korytarza. Zaw˛edrował ju˙z o wiele dalej, ni˙z wcze´sniej wydawałoby mu si˛e mo˙zliwe, i po raz pierwszy zaczał ˛ odczuwa´c niepokój. Nie znajdował si˛e ju˙z w krypcie, lecz gdzie´s pod ziemia.˛ Jak to było mo˙zliwe? Potem korytarz si˛e sko´nczył. Par wszedł do komnaty o wysoko sklepionym stropie i s´cianach pokrytych malowidłami oraz runami — i zaparło mu dech w piersi z bolesna˛ nagło´scia.˛

351

W samym s´rodku komnaty, z ostrzem zatopionym w cokole z czerwonego marmuru, spoczywał Miecz Shannary. Zamrugał oczami, z˙ eby si˛e upewni´c, czy wzrok go nie myli, po czym ruszył naprzód i po chwili stanał ˛ przed nim. Ostrze było gładkie i nienaruszone, stanowiło nieskazitelne dzieło kowalskiego kunsztu. Na r˛ekoje´sci wyrze´zbione było wyobra˙zenie r˛eki miotajacej ˛ w gór˛e pochodni˛e. Talizman połyskiwał w łagodnym s´wietle niebieskawym blaskiem. Par czuł, jak co´s s´ciska go w gardle. To naprawd˛e był Miecz. Wezbrała w nim fala radosnego uniesienia. Ledwie mógł si˛e powstrzyma´c przed zawołaniem Colla, przekazaniem mu okrzykiem tego, co czuje. Odczuł przypływ ulgi. Powa˙zył si˛e na to wszystko wiedziony jedynie przeczuciem — i przeczucie to okazało si˛e trafne. Do kro´cset, było trafne przez cały ten czas! Miecz Shannary rzeczywi´scie znajdował si˛e w Dole, ukryty przez gaszcz ˛ drzew i krzewów, przez mgł˛e i noc, przez cieniowce. . . ! Szybko pow´sciagn ˛ ał ˛ jednak swa˛ rado´sc´ . My´sl o cieniowcach przypomniała mu dobitnie o tym, jak niepewna jest jego sytuacja. Pó´zniej znajdzie si˛e czas na gratulowanie sobie, kiedy Coll i on wydostana˛ si˛e bezpiecznie z tej szczurzej nory. W kamiennym postumencie, na którym spoczywał blok marmuru wraz z osadzonym w nim Mieczem, wykute były schody i ruszył w ich stron˛e. Lecz uczynił zaledwie jeden krok, kiedy co´s oderwało si˛e od ciemnej s´ciany naprzeciw. Natychmiast zatrzymał si˛e, czujac, ˛ jak do gardła podchodzi mu przera˙zenie. Jedno słowo wrzeszczało w jego my´slach. Cieniowce! Lecz od razu spostrzegł, z˙ e jest w bł˛edzie. To nie był cieniowiec. Był to m˛ez˙ czyzna od stóp do głów odziany w czer´n, w płaszczu z kapturem i z wizerunkiem głowy wilka wyszytym na piersi. Strach Para nie zmniejszył si˛e, kiedy sobie u´swiadomił, kogo ma przed soba.˛ M˛ez˙ czyzna˛ zbli˙zajacym ˛ si˛e do niego był Rimmer Dali. *

*

*

Coll czekał niecierpliwie przy wej´sciu do krypty. Stał oparty plecami o mur, tu˙z obok drzwi, przeszukujac ˛ wzrokiem mgł˛e. Nic si˛e nie poruszyło. Nie docierał do niego z˙ aden odgłos. Wydawało si˛e, z˙ e jest sam; a jednak nie czuł si˛e tak. Przez korony drzew saczyło ˛ si˛e s´wiatło s´witu, zalewajac ˛ go swym chłodnym, szarym blaskiem. Par nie wraca ju˙z zbyt długo, pomy´slał. Nie powinno mu to zabra´c tyle czasu. Spojrzał szybko przez rami˛e na czarne wej´scie do krypty. Postanowił, z˙ e poczeka jeszcze pi˛ec´ minut, a potem sam wejdzie do s´rodka.

352

*

*

*

Rimmer Dali zatrzymał si˛e o cztery metry od Para, uniósł jakby od niechcenia r˛ek˛e i zsunał ˛ z głowy kaptur swego płaszcza. Jego ko´scista twarz nie była zamaskowana, lecz w półmroku krypty tak mocno spowita cieniem, z˙ e prawie niewidoczna. Nie miało to znaczenia. Par rozpoznałby go wsz˛edzie. Ich spotkanie w gospodzie „Pod Modrym Wasiskiem” ˛ było zdarzeniem, którego nie miał nigdy zapomnie´c. Miał nadziej˛e, z˙ e wi˛ecej si˛e ono nie powtórzy; a jednak stali oto raz jeszcze naprzeciw siebie. Rimmer Dali, pierwszy szperacz federacji, człowiek, który s´cigał go po całym Callahornie i tyle razy miał go niemal w r˛eku, nareszcie go dopadł. Drzwi, przez które Par wszedł, pozostały otwarte za jego plecami, jak zapraszajace ˛ go schronienie. Spr˛ez˙ ył si˛e, gotowy do odwrotu. — Poczekaj, Parze Ohmsfordzie — rzekł tamten, jakby czytajac ˛ w jego mys´lach. — Taki jeste´s skory do ucieczki? Tak łatwo ci˛e przestraszy´c? Par si˛e zawahał. Rimmer Dali był olbrzymim m˛ez˙ czyzna; ˛ jego obramowana ruda˛ broda˛ twarz wygladała ˛ jak wykuta w kamieniu, tak wydawała si˛e surowa i gro´zna. Jednak˙ze jego głos — a Par nie zapomniał go tak˙ze — był łagodny i sugestywny. — Czy nie powiniene´s najpierw wysłucha´c tego, co mam ci do powiedzenia? — kontynuował wielki m˛ez˙ czyzna. — Czy to mo˙ze zaszkodzi´c? Od bardzo dawna czekałem tutaj, z˙ eby z toba˛ porozmawia´c. Par patrzył na niego ze zdumieniem. — Czekałe´s? — Ale˙z tak. Pr˛edzej czy pó´zniej musiałe´s tutaj przyj´sc´ , kiedy ju˙z podjałe´ ˛ s decyzj˛e dotyczac ˛ a˛ Miecza Shannary. Przyszedłe´s po Miecz, nieprawda˙z? Oczywi´scie, z˙ e tak. No wi˛ec jednak miałem racj˛e czekajac, ˛ czy˙z nie? Mamy wiele spraw do omówienia. — Nie sadz˛ ˛ e. — My´sli kł˛ebiły si˛e w głowie Para. — Próbowałe´s aresztowa´c Colla i mnie w Varfleet. Uwi˛eziłe´s moich rodziców w Shady Vale i okupowałe´s wiosk˛e. Tygodniami s´cigałe´s mnie i moich towarzyszy. Rimmer Dali skrzy˙zował r˛ece na piersi. Par zauwa˙zył znowu, z˙ e lewa tkwi po łokie´c w r˛ekawicy. — Powiedzmy, z˙ e ja b˛ed˛e stał tutaj, a ty tam — zaproponował wielki m˛ez˙ czyzna. — W ten sposób b˛edziesz mógł odej´sc´ , kiedy zechcesz. Nie zrobi˛e nic, z˙ eby temu przeszkodzi´c. Par gł˛eboko zaczerpnał ˛ powietrza i cofnał ˛ si˛e o krok. — Nie ufam ci. — Czemu miałby´s mi ufa´c? — Wielki m˛ez˙ czyzna wzruszył ramionami. — A jednak, czy zale˙zy ci na Mieczu Shannary, czy nie? Je´sli ci na nim zale˙zy,

353

musisz najpierw mnie wysłucha´c. Potem b˛edziesz mógł wzia´ ˛c go ze soba,˛ je´sli zechcesz. Czy nie jest to uczciwa propozycja? Par poczuł, jak włosy je˙za˛ mu si˛e ostrzegawczo na karku. — Czemu miałby´s zawiera´c ze mna˛ taki układ po tym wszystkim, co zrobiłe´s, z˙ eby mi przeszkodzi´c w zdobyciu Miecza? — Przeszkodzi´c ci w zdobyciu Miecza? — Tamten za´smiał si˛e niskim i przyjemnym s´miechem. — Parze Ohmsfordzie. Czy cho´c raz przyszło ci do głowy poprosi´c o Miecz? Czy kiedykolwiek rozwa˙załe´s mo˙zliwo´sc´ , z˙ e mógłbym po prostu ci go da´c? Czy nie byłoby to prostsze ni˙z myszkowanie po mie´scie i usiłowanie wykradzenia go jak zwykły złodziej? — Rimmer Dali wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Jest tyle rzeczy, o których nie wiesz. Pozwól mi o nich opowiedzie´c. Par rozgladał ˛ si˛e niepewnie wokół, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e nie jest to jaki´s podst˛ep majacy ˛ u´spi´c jego czujno´sc´ . Krypta była labiryntem cieni, które szeptały o istotach czajacych ˛ si˛e w´sród nich, ukrytych i wyczekujacych. ˛ Potarł mocno kamie´n, który dała mu Damson, z˙ eby wzmocni´c jego s´wiatło. — Ach, my´slisz, z˙ e ukrywam tu kogo´s w ciemno´sci, czy tak? — szepnał ˛ Rimmer Dali. Słowa dobywały si˛e gdzie´s z gł˛ebi jego piersi i dudniły w´sród ciszy. — Spójrz wi˛ec! Uniósł dło´n w r˛ekawicy, uczynił szybki ruch i komnata wypełniła si˛e s´wiatłem. Parowi wyrwał si˛e okrzyk zdumienia i cofnał ˛ si˛e jeszcze o krok. — Czy sadzisz, ˛ Parze Ohmsfordzie, z˙ e tylko ty posiadasz władz˛e nad magia? ˛ — zapytał spokojnie Rimmer Dali. — No wi˛ec, tak nie jest. Prawd˛e powiedziawszy, mam na swoje usługi magi˛e o wiele pot˛ez˙ niejsza˛ od twojej, a by´c mo˙ze pot˛ez˙ niejsza˛ od magii dawnych druidów. Jest wi˛ecej takich jak ja. W czterech krainach jest wielu, którzy posiadaja˛ magi˛e starego s´wiata, s´wiata przed nastaniem czterech krain i Wielkich Wojen, i samego człowieka. Par przypatrywał mu si˛e bez słowa. — Czy teraz mnie wysłuchasz, Ohmsfordzie? Póki jeszcze mo˙zesz? Par pokr˛ecił głowa,˛ nie w odpowiedzi na postawione mu pytanie, lecz z niedowierzania. — Jeste´s szperaczem — rzekł w ko´ncu. — Tropisz tych, którzy posługuja˛ si˛e magia.˛ Wszelkie jej stosowanie, nawet przez ciebie, jest zakazane! — Tak zadekretowała federacja. — Rimmer Dali u´smiechnał ˛ si˛e. — Ale czy to powstrzymało ci˛e przed stosowaniem magii, Parze? Albo twego stryja Walkera Boha? Albo kogokolwiek, kto ja˛ posiada? To w istocie niedorzeczny dekret, którego nigdy nie uda si˛e wprowadzi´c w z˙ ycie, chyba z˙ e przeciwko tym, którym i tak jest to oboj˛etne. Federacja marzy o podbojach i budowie imperium, o zjednoczeniu krain i plemion pod swoim panowaniem. Rada Koalicyjna knuje i układa plany, a jest pozostało´scia˛ s´wiata, który ju˙z raz zniszczył sam siebie w wojnach o władz˛e. Uwa˙za sama˛ siebie za powołana˛ do rzadzenia, ˛ poniewa˙z nie ma ju˙z Rad Plemion ani druidów. Znikni˛ecie elfów uwa˙za za błogosławie´nstwo. Zajmuje 354

prowincj˛e Sudlandi˛e, grozi Callahornowi, dopóki ten si˛e nie podda, i prze´sladuje nieuległe karły po prostu dlatego, z˙ e mo˙ze to robi´c. Uwa˙za to wszystko za dowód swego prawa do rzadzenia. ˛ Ma si˛e za wszechwiedzac ˛ a! ˛ W ostatecznym ge´scie arogancji wyjmuje spod prawa magi˛e! Ani przez chwil˛e nie zastanawia si˛e nad tym, jakiemu celowi słu˙zy magia w ogólnym planie rzeczy, po prostu odmawia jej prawa do istnienia! — Ciemna posta´c pochyliła si˛e do przodu, rozplatajac ˛ ramiona. — Prawda jest taka, z˙ e federacja to gromada głupców, nie majacych ˛ poj˛ecia o tym, czym jest magia, Ohmsfordzie. To magia stworzyła nasz s´wiat, s´wiat, w którym z˙ yjemy, w którym federacja uwa˙za si˛e za najwy˙zsza˛ władz˛e. Magia stwarza wszystko, czyni wszystko mo˙zliwym. A federacja chciałaby zlekcewaz˙ y´c taka˛ pot˛eg˛e, jakby była pozbawiona znaczenia? — Rimmer Dali wyprostował si˛e, pot˛ez˙ niejac ˛ w blasku dziwnego s´wiatła, które przywołał; ciemna posta´c, tylko z grubsza przypominajaca ˛ człowieka. — Spójrz na mnie, Parze Ohmsfordzie — szepnał. ˛ Jego ciało zacz˛eło dr˙ze´c, a nast˛epnie si˛e rozpływa´c. Par patrzył z przera˙zeniem, jak ciemna posta´c wznosi si˛e na tle cieni i słabego s´wiatła, z oczami płona˛ cymi szkarłatnym ogniem. — Widzisz, Ohmsfordzie? — szeptał bezcielesny głos Rimmera Dalia z pełnym zadowolenia sykiem. — Ja wła´snie jestem tym, co federacja chciałaby zniszczy´c, a nie ma o tym najmniejszego poj˛ecia! Ironia tego stwierdzenia umkn˛eła Parowi, który nie dostrzegał nic ponad to, z˙ e wystawił si˛e na najwi˛eksze z mo˙zliwych niebezpiecze´nstw. Odstapił ˛ jeszcze krok od człowieka, który nazywał siebie Rimmerem Dallem, istoty, która naprawd˛e nie była człowiekiem, lecz cieniowcem. Cofnał ˛ si˛e, gotowy do ucieczki. Lecz w tej samej chwili przypomniał sobie Miecz Shannary i nagle, bez zastanowienia, zmienił zdanie. Gdyby zdołał si˛e dosta´c do Miecza, miałby bro´n, która˛ mógłby zniszczy´c Rimmera Dalia. Cieniowiec jednak wydawał si˛e zupełnie spokojny. Powoli ciemna posta´c powróciła do ciała Rimmera Dalia i głos wielkiego m˛ez˙ czyzny odezwał si˛e znowu. — Zostałe´s okłamany, Ohmsfordzie. Niejeden raz. Mówiono ci, z˙ e cieniowce sa˛ złymi istotami, z˙ e sa˛ paso˙zytami, które wdzieraja˛ si˛e do ciał ludzi, z˙ eby u˙zywa´c ich do swoich celów. Nie, nie próbuj temu zaprzecza´c ani pyta´c, skad ˛ to wiem — rzekł szybko, przerywajac ˛ krótki okrzyk zdumienia Para. — Wiem wszystko o tobie, o twojej wyprawie do Culhaven, Wilderun, Hadeshornu i jeszcze dalej. Wiem o twoim spotkaniu z duchem Allanona. Wiem o kłamstwach, które wsaczył ˛ ci do serca. Kłamstwach, Parze Ohmsfordzie, a biora˛ one swój poczatek ˛ od druidów! Mówia˛ wam, co musicie zrobi´c, je´sli cieniowce maja˛ zosta´c zniszczone, a s´wiat znowu sta´c si˛e bezpieczny! Ty masz szuka´c Miecza, Wren — elfów, a Walker Boh zaginionego Paranoru, wiem! — Ko´scista twarz skrzywiła si˛e gniewnie. — Lecz posłuchaj teraz, czego ci nie powiedziano! Cieniowce nie sa˛ wynaturzeniem powstałym pod nieobecno´sc´ druidów! Jeste´smy ich nast˛epcami! Jeste´smy tym, co 355

po ich odej´sciu zrodziło si˛e z magii! Nie jeste´smy potworami wdzierajacymi ˛ si˛e do ciał ludzi, Ohmsfordzie, same jeste´smy lud´zmi! Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ jakby chciał zaprzeczy´c temu, co usłyszał, lecz Rimmer Dali szybko uniósł dło´n w r˛ekawicy, wymierzajac ˛ ja˛ w Ohmsforda. — Magia z˙ yje teraz w ludziach, tak jak kiedy´s z˙ yła w ba´sniowych istotach. W elfach, zanim stad ˛ odeszły. Potem w druidach. — Jego głos stał si˛e cichy i przenikliwy. — Jestem człowiekiem jak ka˙zdy inny poza tym, z˙ e posiadam magi˛e. Tak jak ty, Parze. W jaki´s sposób odziedziczyłem ja˛ po moich przodkach, którzy z˙ yli przede mna˛ w s´wiecie, gdzie stosowanie magii było powszednim zjawiskiem. Magia sama si˛e rozsiewała i zapuszczała korzenie, nie w ziemi, lecz w ciałach m˛ez˙ czyzn i kobiet nale˙zacych ˛ do plemion. Zakorzeniła si˛e i wzrosła w niektórych z nas i posiadamy teraz moc, która kiedy´s była wyłacznym ˛ udziałem druidów. — Wolno skinał ˛ głowa˛ ze wzrokiem utkwionym w Parze. — Ty posiadasz moc. Nie mo˙zesz temu zaprzeczy´c. Teraz musisz pozna´c prawd˛e o tym, co posiadanie tej mocy oznacza. Urwał, czekajac ˛ na odpowied´z Para. Lecz młodzie´nca do szpiku ko´sci przeniknał ˛ chłód, kiedy wyczuł, co zaraz nastapi, ˛ i mógł jedynie bezgło´snie wykrzycze´c swój protest. — Widz˛e po twoich oczach, z˙ e rozumiesz — rzekł Rimmer Dali jeszcze cichszym głosem. — Oznacza to, Parze Ohmsfordzie, z˙ e ty równie˙z jeste´s cieniowcem. *

*

*

Coll odliczał w my´slach sekundy, robiac ˛ to najwolniej, jak mógł, i jednoczes´nie majac ˛ nadziej˛e, z˙ e Par lada chwila si˛e pojawi. Lecz nie było ani s´ladu brata. Z rozpacza˛ potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Oddalał si˛e par˛e kroków od pos˛epnej s´ciany krypty i wracał do niej znowu. Pi˛ec´ minut min˛eło. Nie mógł dłu˙zej czeka´c. Musiał wej´sc´ do s´rodka. Przera˙zało go, z˙ e pozbawi ich w ten sposób zabezpieczenia od tyłu, lecz nie miał wyboru. Musiał si˛e dowiedzie´c, co si˛e stało z Parem. Odetchnał ˛ gł˛eboko, z˙ eby si˛e uspokoi´c przed wej´sciem do krypty. W tym samym momencie czyje´s r˛ece chwyciły go od tyłu i przewróciły na ziemi˛e. *

*

*

— Kłamiesz! — wykrzyknał ˛ Par do Rimmera Dalia, zapominajac ˛ o strachu, i gro´znie postapił ˛ do przodu. — Nie ma nic złego w byciu cieniowcem — odparł tamten ostro. — To tylko słowo, którego inni u˙zywaja˛ na okre´slenie czego´s, czego w pełni nie rozumieja.˛ 356

Je´sli zdołasz zapomnie´c kłamstwa, którymi ci˛e uraczono, i pomy´slisz o mo˙zliwo´sciach, łatwiej ci b˛edzie zrozumie´c to, co do ciebie mówi˛e. Załó˙zmy przez chwil˛e, z˙ e mam racj˛e. Je´sli cieniowce sa˛ po prostu lud´zmi, którzy maja˛ zosta´c nast˛epcami druidów, to posiadanie władzy nad magia˛ jest nie tylko ich prawem, lecz obowiazkiem. ˛ Magia jest dziedzictwem, czy˙z nie to Allanon powiedział Brin Ohmsford, kiedy umierajac, ˛ naznaczył ja˛ własna˛ krwia? ˛ Magia jest narz˛edziem, którego nale˙zy u˙zy´c dla uszlachetnienia plemion i czterech krain. Co w tym jest takiego trudnego do przyj˛ecia? Problemem nie jestem ja ani ty albo inni tacy jak my. Problemem sa˛ głupcy, tacy jak ci, którzy rzadz ˛ a˛ federacja˛ i sadz ˛ a,˛ z˙ e wszystko, czego nie sa˛ w stanie kontrolowa´c, musi zosta´c zdławione! W ka˙zdym, kto si˛e od nich ró˙zni, upatruja˛ wroga! — Jego surowa twarz s´ciagn˛ ˛ eła si˛e. — Lecz kto chce uzyska´c dominacj˛e nad czterema krainami i ich ludno´scia? ˛ Kto wyp˛edza elfy z Westlandii, niewoli karły na wschodzie, oblega trolle na pomocy i twierdzi, z˙ e wszystkie cztery krainy nale˙za˛ do niego? Jak sadzisz, ˛ czemu cztery krainy zaczynaja˛ podupada´c? Kto jest tego przyczyna? ˛ Widziałe´s biedne stworzenia mieszkajace ˛ w Dole. Uwa˙zasz je za cieniowce, prawda? Tak, rzeczywi´scie nimi sa,˛ lecz za ich stan odpowiedzialni sa˛ ci, którzy je tam trzymaja.˛ Sa˛ lud´zmi jak ty i ja. Federacja je wi˛ezi, poniewa˙z wykazuja˛ zdolno´sc´ posługiwania si˛e magia˛ i sa˛ poczytywane za niebezpieczne. Staja˛ si˛e tym, za co sa˛ uwa˙zane. Obumiera w nich z˙ ycie, które mogłaby im da´c magia, i popadaja˛ w szale´nstwo! Tamta dziewczynka w górach Toffer; co si˛e jej przydarzyło, z˙ e stała si˛e tym, czym jest? Zagłodzono w niej magi˛e, której potrzebowała, odebrano mo˙zliwo´sc´ jej stosowania i wszystko, co pozwalało jej pozosta´c soba.˛ Została zmuszona do udania si˛e na wygnanie. Ohmsfordzie, to federacja sieje zniszczenie w czterech krainach swoimi głupimi, s´lepymi dekretami i gn˛ebicielska˛ władza! ˛ Tylko cieniowce maja˛ szans˛e to zmieni´c! Co si˛e tyczy Allanona — ciagn ˛ ał ˛ — jest on zawsze i przede wszystkim druidem o typowym dla druida umy´sle i zwyczajach. Tylko on wie, co chce osiagn ˛ a´ ˛c, i przypuszczalnie nadal tak pozostanie. Ty jednak dobrze by´s zrobił, nie przyjmujac ˛ zbyt łatwo za prawd˛e tego, co ci mówi. Mówił z takim przekonaniem, z˙ e Par Ohmsford po raz pierwszy zaczał ˛ watpi´ ˛ c. A je´sli duch Allanona rzeczywi´scie kłamał? Czy˙z nie było prawda,˛ z˙ e druidzi zawsze bawili si˛e w kotka i myszk˛e z tymi, od których czego´s chcieli? Walker ostrzegał go, z˙ e tak wła´snie jest i z˙ e bł˛edem jest przyjmowa´c za dobra˛ monet˛e to, co mówił im Allanon. Co´s w słowach Rimmera Dalia zdawało si˛e szepta´c, z˙ e w tym wypadku mo˙ze by´c tak samo. Jest mo˙zliwe, pomy´slał z rozpacza,˛ z˙ e został całkowicie wywiedziony w pole. Wysoka, spowita w płaszcz posta´c przed nim wyprostowała si˛e. — Twoje miejsce jest w´sród nas, Parze Ohmsfordzie — rzekł spokojnie Rimmer Dali. Par szybko potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ 357

— Nie. — Jeste´s jednym z nas, Ohmsfordzie. Mo˙zesz temu zaprzecza´c tak długo i głos´no, jak zechcesz, lecz niczego to nie zmieni. Jeste´smy tacy sami, ty i ja: posiadacze magii, spadkobiercy druidów, powiernicy dziedzictwa. — Urwał, zastanawiajac ˛ si˛e przez chwil˛e. — Wcia˙ ˛z si˛e mnie boisz, prawda? Cieniowiec. Ju˙z sama ta nazwa ci˛e przera˙za. To nieunikniony wynik przyj˛ecia za prawd˛e kłamstw, które ci opowiedziano. Uwa˙zasz mnie raczej za wroga ni˙z za bratnia˛ dusz˛e. Par milczał. — Zobaczymy, kto kłamie, a kto mówi prawd˛e. Tam. — Wskazał nagle na Miecz. — Wyjmij go z kamienia, Ohmsfordzie. Nale˙zy do ciebie, jest twoim dziedzictwem jako spadkobiercy elfijskiego rodu Shannary. We´z go. Dotknij mnie nim. Je´sli jestem czarna˛ istota,˛ przed która˛ ci˛e ostrzegano, wówczas Miecz mnie zniszczy. Je´sli jestem złem kryjacym ˛ si˛e w kłamstwie, Miecz to poka˙ze. A wi˛ec we´z go w r˛ece. U˙zyj go. Przez długa˛ chwil˛e Par nie ruszał si˛e z miejsca, po czym podbiegł po schodach do bloku czerwonego marmuru, chwycił Miecz Shannary w obie r˛ece i wyciagn ˛ ał ˛ go. Wysunał ˛ si˛e bez trudu, gładki i l´sniacy. ˛ Par odwrócił si˛e szybko w stron˛e Rimmera Dalia. — Podejd´z bli˙zej, Parze — szepnał ˛ tamten. — Dotknij mnie. W my´slach Para zakł˛ebiły si˛e wspomnienia, fragmenty pie´sni, które s´piewał, historii, które opowiadał. Teraz trzymał w r˛ekach Miecz Shannary, elfijski talizman prawdy, przed którym nie mogło si˛e osta´c z˙ adne kłamstwo. Zszedł ze schodów i zaciskajac ˛ dło´n na rze´zbionej r˛ekoje´sci z wyobra˙zeniem płonacej ˛ pochodni, trzymał ostrze ostro˙znie przed soba.˛ Rimmer Dali czekał. Znalazłszy si˛e na odległo´sc´ ciosu, Par wyciagn ˛ ał ˛ do przodu ostrze talizmanu i przycisnał ˛ je mocno do ciała tamtego. Nic si˛e nie stało. Ze spojrzeniem utkwionym w Rimmerze Dallu przytrzymał ostrze nieruchomo i wyraził z˙ yczenie, by prawda została odkryta. Wcia˙ ˛z nic si˛e nie działo. Par czekał tak długo, jak zdołał wytrzyma´c, po czym zdesperowany opu´scił ostrze i odstapił ˛ do tyłu. — Teraz ju˙z wiesz. Nie ma we mnie kłamstwa — rzekł Rimmer Dali. — Kłamstwo jest w tym, co ci powiedziano. Par poczuł, z˙ e dr˙zy. — Ale czemu Allanon miałby kłama´c? Jaki mogłoby to mie´c cel? — Pomy´sl przez chwil˛e, o co ci˛e proszono. — Wielki m˛ez˙ czyzna odpr˛ez˙ ył si˛e i jego głos był spokojny i pewny. — Proszono ci˛e, by´s sprowadził z powrotem druidów, zwrócił im ich talizmany, a nas spróbował zniszczy´c. Druidzi chca˛ odzyska´c to, co utracili, władz˛e nad z˙ yciem i magi˛e. Czy ró˙zni si˛e to w jaki´s sposób od tego, co lord Warlock usiłował zrobi´c dziesi˛ec´ wieków temu? — Ale ty nas s´cigałe´s! 358

˙ — Zeby z wami porozmawia´c, wyja´sni´c. — Uwi˛eziłe´s moich rodziców! — Ustrzegłem ich przed wi˛ekszym nieszcz˛es´ciem. Federacja wiedziała o tobie i posłu˙zyłaby si˛e nimi, z˙ eby do ciebie dotrze´c, gdybym jej nie ubiegł. Par umilkł, wyczerpawszy na razie argumenty. Czy wszystko, co usłyszał, było prawda? ˛ Do kro´cset, czy tamto wszystko było kłamstwem, jak twierdził Rimmer Dali? Nie mógł w to uwierzy´c, lecz nie potrafił równie˙z zdoby´c si˛e na to, z˙ eby nie wierzy´c. Ogarnał ˛ go zam˛et my´sli, sprawiajac, ˛ z˙ e poczuł si˛e mały i bezbronny. — Musz˛e pomy´sle´c — rzekł zm˛eczony. — Wi˛ec chod´z ze mna˛ i pomy´sl — natychmiast odparł Rimmer Dali. — Chod´z ze mna˛ i porozmawiajmy jeszcze o tym. Masz wiele pyta´n, które wymagaja˛ odpowiedzi, a ja mog˛e ci ich udzieli´c. Jest wiele rzeczy, które powiniene´s wiedzie´c o zastosowaniu magii. Chod´z, Ohmsfordzie. Zapomnij o swoich obawach i wat˛ pliwo´sciach. Nic złego ci si˛e nie stanie. Nie mo˙ze si˛e sta´c komu´s, czyja magia jest tak pełna obietnic. Mówił tak spokojnie i sugestywnie, z˙ e przez chwil˛e Par dał si˛e niemal przekona´c. Tak łatwo byłoby si˛e zgodzi´c. Był zm˛eczony i chciał, z˙ eby jego w˛edrówka ju˙z dobiegła ko´nca. Dobrze byłoby mie´c kogo´s, z kim mo˙zna by porozmawia´c o problemach zwiazanych ˛ z posiadaniem magii. Rimmer Dali z pewno´scia˛ je znał, poniewa˙z sam ich do´swiadczył. Mimo z˙ e niech˛etnie to przed soba˛ przyznawał, nie czuł ju˙z zagro˙zenia ze strony tego człowieka. Wydawało si˛e, z˙ e nie ma powodu, by nie zrobi´c tego, o co prosił. A jednak tak wła´snie zrobił. Zrobił to, sam nie wiedzac ˛ dlaczego. — Nie — odparł spokojnie. — Pomy´sl, ile rzeczy b˛edziemy mogli sobie powiedzie´c, je´sli ze mna˛ pójdziesz — nie ust˛epował tamten. — Mamy tyle wspólnego! Z pewno´scia˛ pragna˛ łe´s porozmawia´c o swojej magii, o magii, która˛ byłe´s zmuszony ukrywa´c. Przede mna˛ nie było nikogo, z kim mógłby´s to zrobi´c. Wyczuwam w tobie t˛e potrzeb˛e; czuj˛e ja! ˛ Chod´z ze mna,˛ Ohmsfordzie, musisz. . . — Nie. Par si˛e cofnał. ˛ Co´s zacz˛eło nagle szepta´c w jego my´slach, jakie´s niedobre wspomnienie, które nie miało jeszcze twarzy, lecz którego głos wyra´znie rozpoznawał. Rimmer Dali przygladał ˛ mu si˛e, a jego ko´scista twarz przybrała nagle surowy wyraz. — To niemadre, ˛ Ohmsfordzie. — Odchodz˛e — rzekł cicho Par, napi˛ety teraz i znowu czujny. Co go tak niepokoiło? — I zabieram Miecz. Posta´c w czarnym płaszczu stała si˛e jeszcze jednym cieniem w półmroku.

359

— Zatrzymaj si˛e, Ohmsfordzie. Sa˛ mroczne sekrety, które si˛e przed toba˛ ukrywa, rzeczy, których powiniene´s si˛e ode mnie dowiedzie´c. Pozosta´n i wysłuchaj ich. Par cofnał ˛ si˛e w stron˛e korytarza, którym wcze´sniej przyszedł. — Drzwi sa˛ tu˙z za toba˛ — rzekł nagle Rimmer Dali ostrym głosem. — Nie ma z˙ adnych korytarzy, z˙ adnych schodów. Wszystko to było złudzeniem wywołanym przez moja˛ magi˛e, by zatrzyma´c ci˛e na wystarczajaco ˛ długo, aby´smy mogli porozmawia´c. Czeka na ciebie prawda, Ohmsfordzie, i na jej twarzy maluje si˛e przera˙zenie. Nie zdołasz si˛e jej oprze´c. Pozosta´n i wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia! Potrzebujesz mnie! Par potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Przez chwil˛e mówiłe´s, Rimmerze Dallu, tak jak one, tamte inne cieniowce, które zewn˛etrznie sa˛ zupełnie do ciebie niepodobne, lecz mówia˛ z ta˛ sama˛ co ty natarczywo´scia.˛ Podobnie jak one, chciałby´s mna˛ zawładna´ ˛c. Rimmer Dali stał w milczeniu naprzeciw niego, patrzac ˛ w bezruchu, jak si˛e ´ cofa. Swiatło sprowadzone przez pierwszego szperacza przygasało i komnata szybko pogra˙ ˛zała si˛e w mroku. Par Ohmsford chwycił Miecz Shannary w obie r˛ece i rzucił si˛e do ucieczki. ˙ Rimmer Dali mówił prawd˛e o korytarzach i schodach. Zadne nie istniały. Wszystko to było złudzeniem, wytworem magii, który Par powinien był od razu rozpozna´c. Wybiegł z ciemno´sci krypty wprost w szary półmrok Dołu. Natychmiast spowiła go wilgo´c i mgła. Mrugajac ˛ oczami, kr˛ecił si˛e w koło i rozgladał. ˛ Coll. Gdzie jest Coll? ´ agn Sci ˛ ał ˛ z siebie opo´ncz˛e i po´spiesznie zawinał ˛ w nia˛ Miecz Shannary. Allanon powiedział, z˙ e b˛edzie go potrzebował, je´sli Allanonowi wcia˙ ˛z mo˙zna było wierzy´c. W tej chwili tego nie wiedział. Ale o Miecz trzeba było dba´c; musiał mie´c zadanie do spełnienia. Chyba z˙ e utracił swa˛ moc. Czy mógł utraci´c moc? — Par. Ohmsford podskoczył, wystraszony głosem. Dobiegał tu˙z zza jego pleców, z tak bliska, z˙ e mógł by´c szeptem rozlegajacym ˛ si˛e w jego uchu, gdyby nie szorstko´sc´ jego d´zwi˛eku. Odwrócił si˛e. Stał przed nim Coll. Albo co´s, co kiedy´s było Collem. Twarz jego brata była ledwie rozpoznawalna, naznaczona jakim´s wewn˛etrznym cierpieniem, które Par ledwie mógł sobie wyobrazi´c, wykrzywiona grymasem, który zniekształcił znajome rysy, czyniac ˛ je obwisłymi i pozbawionymi z˙ ycia. Równie˙z jego ciało było zdeformowane, powykr˛ecane i zgarbione, jakby kos´ci zostały poprzestawiane. Miał s´lady na skórze, zadrapania i stłuczenia, a jego oczy płon˛eły od goraczki, ˛ która˛ Par natychmiast rozpoznał.

360

— Uprowadzili mnie — szepnał ˛ rozpaczliwie Coll. — Zmusili mnie. Prosz˛e, Par, potrzebuj˛e ci˛e. Przytul mnie. Prosz˛e. Par zaniósł si˛e krzykiem, wyjac, ˛ jakby miał nigdy nie przesta´c. Pragnał, ˛ by istota stojaca ˛ przed nim odeszła, znikn˛eła z jego oczu i my´sli. Wstrzasał ˛ nim dreszcz i zdawało si˛e, z˙ e za chwil˛e zapadnie si˛e bez reszty w pustk˛e, która zacz˛eła si˛e w nim otwiera´c. — Coll! — Załkał. Jego brat potknał ˛ si˛e i poleciał ku niemu z wyciagni˛ ˛ etymi r˛ekoma. W uszach Para szeptało ostrze˙zenie Rimmera Dalia — prawda, prawda, przera˙zenie, jakie z soba˛ niesie! Coll był cieniowcem, w jaki´s sposób stał si˛e nim, istota˛ podobna˛ do innych w Dole, o których Rimmer Dali twierdził, z˙ e federacja je zniszczyła! Jak to si˛e stało? Zdawało si˛e, z˙ e Para nie było zaledwie par˛e minut. Co zrobiono jego bratu? Stał tam, oszołomiony i dr˙zacy, ˛ gdy istota stojaca ˛ przed nim chwyciła go palcami, a potem ramionami, obejmujac ˛ go, szepczac ˛ bez przerwy „przytul mnie, przytul mnie”, jakby to była modlitwa mogaca ˛ zwróci´c jej wolno´sc´ . Par pomys´lał, z˙ e chciałby nie z˙ y´c, nigdy si˛e nie urodzi´c, znikna´ ˛c jako´s z powierzchni ziemi i pozostawi´c wszystko, co si˛e działo, daleko za soba.˛ Pragnał ˛ miliona niemo˙zliwych rzeczy — czegokolwiek, co mogłoby go uratowa´c. Miecz Shannary wypadł z jego omdlałych palców i czuł si˛e, jakby wszystko, co wiedział i w co wierzył, w jednej chwili zostało zdradzone. R˛ece Colla zacz˛eły go szarpa´c. — Coll, nie! Wtedy gł˛eboko w jego wn˛etrzu co´s si˛e stało, co´s, przeciw czemu bronił si˛e jedynie przez chwil˛e, zanim całkowicie nim to owładn˛eło. Jaki´s z˙ ar wezbrał w jego piersi i wydostał si˛e na zewnatrz ˛ przez jego ciało jak ogie´n, którego nie sposób opanowa´c. Była to magia — nie magia pie´sni, magia nieszkodliwych obrazów i zmy´slonych rzeczy, lecz tamta druga. Była to magia, która zamieszkiwała niegdy´s w Kamieniach Elfów, magia, która˛ Allanon wiele lat wcze´sniej ofiarował Shei Ohmsfordowi, która zasiała swe ziarno w Wilu Ohmsfordzie i poprzez pokolenia jego rodziny dotarła do niego, zmieniajac ˛ si˛e, rozwijajac ˛ i wcia˙ ˛z pozostajac ˛ tajemnica.˛ O˙zyła w nim, magia pot˛ez˙ niejsza od pie´sni, twarda i nieust˛epliwa. Przepłyn˛eła przez niego i wybuchła na zewnatrz. ˛ Krzyknał ˛ do Colla, z˙ eby go pu´scił, z˙ eby uciekał, lecz jego brat go nie słyszał. Coll, udr˛eczona istota, karykatura człowieka z krwi i ko´sci, którego Par kochał, był po˙zerany przez własne szale´nstwo. Cieniowiec, którym si˛e stał, wcia˙ ˛z musiał si˛e czym´s z˙ ywi´c. Magia zawładn˛eła nim, spowiła go i w jednej chwili obróciła w popiół. Par patrzył z przera˙zeniem, jak jego brat rozsypuje si˛e na jego oczach. Oniemiały, półprzytomny opadł na kolana, czujac, ˛ jak z˙ ycie ulatuje ze´n wraz z z˙ yciem Colla.

361

Potem inne r˛ece wyciagn˛ ˛ eły si˛e po niego, mocujac ˛ si˛e z nim, ciagn ˛ ac ˛ go ku ziemi. Napierał na niego wir wykrzywionych, poranionych twarzy i ciał. Cieniowce z Dołu przyszły równie˙z po niego. Były ich dziesiatki, ˛ ich r˛ece usiłowały go pochwyci´c, a palce szarpały i darły, jakby chciały rozerwa´c go na strz˛epy. Czuł, jak si˛e rozpada, rozłamuje pod ci˛ez˙ arem ich ciał. A potem magia powróciła, wybuchajac ˛ raz jeszcze, i cieniowce zostały odrzucone jak kawałki suchego drewna. Tym razem magia przybrała posta´c. Była to przyobleczona w z˙ ycie nie wzywana my´sl. Zakrzepła w jego dłoniach, stajac ˛ si˛e poszczerbionym odłamkiem niebieskiego ognia, którego płomienie były zimne i twarde jak z˙ elazo. Nie rozumiał go jeszcze, nie pojmował jego z´ ródeł ani istoty — lecz instynktownie rozumiał jego cel. Promieniowała przeze´n moc. Krzyczac ˛ z w´sciekło´sci, s´mierciono´snym łukiem zadał cios swoja˛ nowo pozyskana˛ bronia,˛ rozcinajac ˛ ciała stworze´n wokół niego, jakby były wykonane z papieru. Od razu upadły na ziemi˛e, a ich głosy były niezrozumiałe i odległe, kiedy umierały. Pogra˙ ˛zył si˛e w szale zabijania, uderzajac ˛ na o´slep, dajac ˛ upust swej w´sciekło´sci i rozpaczy, które zrodziły si˛e w nim w chwili s´mierci jego brata. ´ Smierci, której on był przyczyna! ˛ Cieniowce odstapiły ˛ od niego — te, których nie zabił, zataczajac ˛ si˛e i powłóczac ˛ nogami jak marionetki. Wcia˙ ˛z ryczac ˛ na nie, s´ciskajac ˛ w r˛eku odłamek magicznego ognia, Par pochylił si˛e i chwycił le˙zacy ˛ na ziemi Miecz Shannary. Czuł, jak go parzy, przypiekajac ˛ mu r˛ek˛e. Ból był przenikliwy i nieoczekiwany. W tym samym momencie jego magia rozbłysła i zgasła. Cofnał ˛ si˛e ze zdumienia, spróbował przywoła´c ja˛ znowu i stwierdził, z˙ e nie jest w stanie. Cieniowce natychmiast ruszyły w jego stron˛e. Zawahał si˛e, po czym zaczał ˛ ucieka´c. Biegł, wzdłu˙z ruin mostu, potykajac ˛ si˛e i s´lizgajac ˛ na rozmokłej ziemi, dyszac ˛ ci˛ez˙ ko z w´sciekło´sci i frustracji. Nie wiedział, jak blisko niego sa˛ stworzenia z Dołu. Biegł nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e do tyłu, za wszelka˛ cen˛e pragnac ˛ si˛e wymkna´ ˛c, uciekajac ˛ w równej mierze przed potworno´scia˛ tego, co mu si˛e przydarzyło, co przed s´cigajacymi ˛ go cieniowcami. Dotarł ju˙z niemal do s´ciany urwiska, kiedy usłyszał Damson. Pobiegł w jej stron˛e, tak zm˛eczony i przera˙zony, z˙ e był w stanie my´sle´c jedynie o potrzebie wydostania si˛e na zewnatrz. ˛ Miecz Shannary miał przyci´sni˛ety mocno do piersi. Nie parzył go ju˙z, jakby był zwykłym mieczem, owini˛etym w jego zabłocony płaszcz. Upadł, przywierajac ˛ twarza˛ do ziemi i łkajac. ˛ Znowu usłyszał głos Damson i krzyknał ˛ w odpowiedzi. Po chwili trzymała go w ramionach, d´zwigajac ˛ go z powrotem na nogi, cia˛ gnac ˛ go za soba˛ i pytajac: ˛ — Par, Par. co ci jest? Par, co si˛e stało? A on odpowiedział jej, z trudem chwytajac ˛ powietrze i łkajac: ˛ 362

— On nie z˙ yje, Damson! Coll nie z˙ yje! Zabiłem go! Z przodu stały otworem drzwi do skalnej s´ciany, czarna wn˛eka z przycupni˛etym w niej małym, kosmatym stworzeniem o szeroko rozstawionych oczach. Wsparty na Damson, Par wbiegł do s´rodka i usłyszał, jak drzwi zatrzaskuja˛ si˛e za nim. Potem wszystko i wszyscy znikn˛eli w rozdzierajacym ˛ d´zwi˛eku jego krzyku.

XXXIII Nad masywem Smoczych Z˛ebów przechodził deszcz, zimna, uporczywa, szara ulewa, przesłaniajaca ˛ niebo od horyzontu po horyzont. Morgan Leah stał na kraw˛edzi urwiska i spod kaptura swego płaszcza spogladał ˛ w dal. Wzgórza na południu wygladały ˛ we mgle jak niskie, faliste cienie. Mermidonu wcale nie było ´ wida´c. Swiat poza miejscem, gdzie stał, był niewyra´znym i odległym obszarem i Morgan miał nieprzyjemne uczucie, z˙ e ju˙z nigdy nie zdoła znale´zc´ sobie w nim miejsca. Osłaniajac ˛ dło´nmi twarz, zamrugał powiekami, by strzasn ˛ a´ ˛c krople deszczu, które wiatr nawiewał mu do oczu. Rude włosy kleiły mu si˛e do czoła i było mu zimno w twarz. Ciało pod przemoczonym ubraniem miał podrapane i obolałe. Dr˙zał, nasłuchujac ˛ odgłosów wokół. Wiatr chłostał urwisko i drzewa w dole i jego wycie zagłuszało czasem huk grzmotów rozlegajacych ˛ si˛e daleko na północy. Wzburzone potoki opadały kaskadami ze skał za plecami Morgana, pieniac ˛ si˛e i rozpryskujac, ˛ a ich wody wcia˙ ˛z wzbierały, spływajac ˛ w zalegajac ˛ a˛ w dole mgł˛e. To odpowiedni dzie´n do rozwa˙zenia na nowo swego z˙ ycia, pomy´slał ponuro Morgan. Odpowiedni dzie´n do rozpocz˛ecia wszystkiego od nowa. Od tyłu podszedł do niego Padishar Creel — pot˛ez˙ na, spowita w płaszcz posta´c. Po jego twarzy spływał deszcz, a jego ubranie, podobnie jak ubranie Morgana, było kompletnie przemoczone. — Mo˙zemy ju˙z rusza´c w drog˛e? — zapytał spokojnie. Morgan skinał ˛ głowa.˛ — Jeste´s gotowy, chłopcze? — Tak. Padishar spojrzał w bok poprzez deszcz i westchnał. ˛ — Nie potoczyło si˛e to wszystko tak, jak mieli´smy nadziej˛e, prawda? — rzekł spokojnie. — Ani troch˛e. Morgan zastanowił si˛e przez chwil˛e, po czym odparł: — Nie wiem, Padisharze. Mo˙ze jednak tak. Wczesnym rankiem banici prowadzeni przez Padishara wyszli z tuneli pod ´ zki, którymi szli, Wyst˛epem i ruszyli w stron˛e gór na wschodzie i północy. Scie˙ były waskie ˛ i strome, a teraz dodatkowo s´liskie od deszczu, lecz Padishar uznał, z˙ e bezpieczniej b˛edzie pój´sc´ nimi, ni˙z usiłowa´c si˛e przedosta´c przez przeł˛ecz Ken364

non, która z pewno´scia˛ była strze˙zona. Zła pogoda stanowiła raczej dogodno´sc´ ni˙z przeszkod˛e. Deszcz zmywał odciski ich stóp, zacierajac ˛ wszelkie s´lady mogace ˛ wskazywa´c, gdzie wcze´sniej byli i dokad ˛ zmierzaja.˛ Od chwili rozpocz˛ecia ucieczki nie natkn˛eli si˛e na armie federacji. Je´sli nawet zorganizowano po´scig, to ugrzazł ˛ gdzie´s albo pobładził. ˛ Wyst˛ep został wprawdzie utracony, lecz banici uciekli, by podja´ ˛c walk˛e innego dnia. Było teraz popołudnie i utrudzeni uciekinierzy dotarli do miejsca gdzie´s ponad rozwidleniem Mermidonu, skad ˛ jedna jego odnoga płyn˛eła na południe do T˛eczowego Jeziora, a druga ku równinie Rabb. Na wyst˛epie skalnym, gdzie górskie s´cie˙zki rozbiegały si˛e we wszystkich kierunkach, przystan˛eli na odpoczynek przed rozdzieleniem si˛e na mniejsze grupy. Trolle miały poda˙ ˛zy´c na północ, w stron˛e gór Charnal i swojej ojczyzny. Banici mieli si˛e ponownie zebra´c w Firerim Reach, b˛edacym ˛ jeszcze jedna˛ ich reduta.˛ Padishar miał wróci´c do Tyrsis, z˙ eby poszuka´c Damson i zaginionych Ohmsfordów. Morgan za´s miał si˛e uda´c na wschód do Culhaven, by dotrzyma´c obietnicy danej Steffowi. Po czterech tygodniach wszyscy mieli si˛e ponownie spotka´c na przeł˛eczy Jannisson. Mieli nadziej˛e, z˙ e do tego czasu armia trolli zostanie ju˙z w pełni zmobilizowana, a Ruch skonsoliduje swe podzielone odłamy. Nadejdzie wtedy czas na wypracowanie precyzyjnej strategii dalszej walki przeciw federacji. Zakładajac, ˛ z˙ e kto´s z nich pozostanie przy z˙ yciu, by wypracowa´c strategi˛e, pos˛epnie pomy´slał Morgan. Nie miał ju˙z pewno´sci, z˙ e tak b˛edzie. To, co si˛e stało Teel, wzbudziło w nim gniew i zwatpienie. ˛ Wiedział ju˙z teraz, jak łatwo było cieniowcom — a wi˛ec równie˙z ich sprzymierze´ncom z federacji — przenika´c w szeregi tych, którzy przeciwko nim wyst˛epowali. Ka˙zdy mógł by´c wrogiem; nie sposób było powiedzie´c, kto nim jest, a kto nie. Zdrada mogła przyj´sc´ zewszad. ˛ Co mieli zrobi´c, z˙ eby si˛e przed nia˛ uchroni´c, skoro nigdy nie mogli by´c pewni, komu mo˙zna ufa´c? Morgan wiedział, z˙ e problem ten nie daje równie˙z spokoju Padisharowi, chocia˙z herszt banitów był ostatnim człowiekiem, który by si˛e do tego przyznał. Morgan obserwował go uwa˙znie od czasu ich ucieczki i wiedział, z˙ e wielki m˛ez˙ czyzna widzi duchy na ka˙zdym kroku. Lecz, prawd˛e powiedziawszy, on widział je tak˙ze. Czuł. jak ogarnia go czarna rezygnacja, przenikajac ˛ go chłodem, jakby chciała go zmieni´c w sopel lodu. Pomy´slał, z˙ e mo˙ze b˛edzie najlepiej dla nich obu, je´sli jaki´s czas sp˛edza˛ w samotno´sci. — Czy b˛edziesz bezpieczny, próbujac ˛ tak wcze´snie wyruszy´c do Tyrsis? — zapytał nagle, chcac ˛ nawiaza´ ˛ c rozmow˛e, usłysze´c głos tamtego, a jednocze´snie nie mogac ˛ wymy´sli´c nic lepszego do powiedzenia. Padishar wzruszył ramionami. — Nie mniej bezpieczny ni˙z zwykle. Tak czy owak b˛ed˛e przebrany. — Spojrzał w stron˛e Morgana, pochylajac ˛ na chwil˛e twarz, by osłoni´c si˛e przed zaci365

najacym ˛ deszczem. — Nie martw si˛e, góralu, Ohmsfordom nic si˛e nie stanie. Dopilnuj˛e tego. — M˛eczy mnie, z˙ e nie id˛e z toba.˛ — Morgan nie potrafił ukry´c rozgoryczenia w swoim głosie. — W ko´ncu to ja namówiłem Para i Colla, z˙ eby tutaj przyszli, a przynajmniej miałem w tym znaczny udział. Ju˙z raz zostawiłem ich samych w Tyrsis, a teraz zostawiam ich znowu. — Znu˙zony pokr˛ecił głowa.˛ — Ale nie wiem, co innego mógłbym zrobi´c. Musz˛e zrobi´c to, o co prosił mnie Steff. Nie mog˛e tak po prostu zlekcewa˙zy´c. . . Dalsze słowa uwi˛ezły mu w gardle, gdy w my´slach ukazał mu si˛e na chwil˛e obraz umierajacego ˛ przyjaciela, i odczuł na nowo przejmujacy ˛ ból po jego stracie. Przez moment my´slał, z˙ e popłyna˛ mu łzy, ale tak si˛e nie stało. By´c mo˙ze wypłakał ju˙z wszystkie. Padishar poło˙zył mu r˛ek˛e na ramieniu. — Góralu, musisz dotrzyma´c obietnicy. Jeste´s mu to winien. Kiedy to załatwisz, wracaj tutaj. Ohmsfordowie i ja b˛edziemy czekali i zaczniemy wszystko od nowa. Morgan skinał ˛ głowa,˛ wcia˙ ˛z nie mogac ˛ doby´c z siebie słowa. Poczuł na ustach smak kropel deszczu i zlizał je. Surowa twarz Padishara pochyliła si˛e nad nim, na krótka˛ chwil˛e zasłaniajac ˛ mu wszystko inne. — Robimy to, co musimy w tej walce, Morganie Leah. Wszyscy. Jeste´smy wolno urodzeni, jak mówia˛ słowa naszego zawołania: ludzie, karły, trolle, my wszyscy. Nie mamy oddzielnych wojen do prowadzenia; ta wojna jest sprawa˛ nas wszystkich. Id´z wi˛ec do Culhaven i pomó˙z tym, którzy tam tego potrzebuja,˛ a ja pójd˛e do Tyrsis i zrobi˛e to samo. Ale nie zapomnimy o sobie nawzajem, prawda? Morgan potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, nie zapomnimy, Padisharze. — Wielki m˛ez˙ czyzna odstapił ˛ o krok do tyłu. — Dobrze wi˛ec. We´z go. — Podał Morganowi pier´scie´n z wizerunkiem sokoła. — Kiedy znowu b˛edziesz chciał mnie odnale´zc´ , poka˙z go Matty Roh w gospodzie „Whistledown” w Varfleet. Zadbam o to, by znała drog˛e do mnie. Nie martw si˛e. Ju˙z raz spełnił t˛e rol˛e; spełni ja˛ i tym razem. A teraz ruszaj w drog˛e. I powodzenia. — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i Morgan u´scisnał ˛ ja˛ mocno. — Tobie te˙z niech sprzyja szcz˛es´cie, Padisharze. — Zawsze i o ka˙zdej porze, chłopcze. — Padishar Creel za´smiał si˛e. — Zawsze i o ka˙zdej porze. Ruszył z powrotem przez skalny cypel w stron˛e grupy wyniosłych jodeł, gdzie czekali na niego banici i trolle. Wszyscy, którzy mogli, podnie´sli si˛e na nogi. Nastapiły ˛ słowa po˙zegnania, odległe i ledwie słyszalne poprzez deszcz. Chandos u´scisnał ˛ Padishara, inni klepali go po plecach, paru uniosło z noszy r˛ece, z˙ eby mógł je u´scisna´ ˛c. 366

Nawet po tym wszystkim, co si˛e wydarzyło, jest wcia˙ ˛z jedynym przywódca,˛ jakiego pragna,˛ pomy´slał Morgan z podziwem. Patrzył, jak trolle ruszaja˛ mi˛edzy skałami na północ; ich olbrzymie, ci˛ez˙ kie postacie wkrótce wtopiły si˛e w krajobraz. Padishar patrzył teraz na niego. Morgan podniósł r˛ek˛e i pomachał mu na poz˙ egnanie. Zwrócił si˛e na wschód w stron˛e przedgórza. Chłostał go deszcz i trzymał głow˛e nisko pochylona,˛ z˙ eby osłoni´c twarz. Oczy utkwił w s´cie˙zce przed soba.˛ Kiedy po jakim´s czasie spojrzał do tyłu, z˙ eby po raz ostatni zobaczy´c tych, u boku których walczył i z którymi w˛edrował, ju˙z ich nie było. Dopiero teraz u´swiadomił sobie, z˙ e nie powiedział Padisharowi nic o magii, która wcia˙ ˛z tkwiła w złamanym Mieczu Leah i uratowała z˙ ycie im obu. Nie opowiedział mu, jak pokonał Teel, w jaki sposób udało mu si˛e zwyci˛ez˙ y´c cieniowca. Nie było czasu o tym porozmawia´c. Sadził, ˛ z˙ e nie było równie˙z powodu, z˙ eby to robi´c. Sam jeszcze nie w pełni to rozumiał. Nie wiedział, czemu w ostrzu wcia˙ ˛z jeszcze mieszka magia. Nie miał pewno´sci, dlaczego był w stanie ja˛ przywoła´c. Przedtem sadził, ˛ z˙ e jest doszcz˛etnie wyczerpana. Czy teraz te˙z tak było? Czy te˙z pozostało jej wystarczajaco ˛ du˙zo, z˙ eby jeszcze raz go uratowa´c, je´sli zajdzie potrzeba? Zastanawiał si˛e, jak długo potrwa, zanim b˛edzie miał okazj˛e si˛e o tym przekona´c. Schodził ostro˙znie po górskim zboczu, po czym zniknał ˛ w´sród deszczu. *

*

*

Par Ohmsford dryfował mi˛edzy snem a jawa.˛ Nie spał, bo s´piac ˛ musiałby s´ni´c, a sny były dla niego udr˛eka.˛ Nie przebywał równie˙z na jawie, gdy˙z musiałby wówczas stawi´c czoło rzeczywisto´sci, od której tak rozpaczliwie chciał uciec. Dryfował po prostu, pogra˙ ˛zony zaledwie do połowy w jakiejkolwiek rozpoznawalnej egzystencji, wepchni˛ety gdzie´s w szara˛ stref˛e mi˛edzy tym, co jest, a tym, czego nie ma, gdzie jego my´sli nie musiały si˛e na niczym koncentrowa´c, a wspomnienia były rozproszone, gdzie czuł si˛e bezpieczny od przeszło´sci i przyszło´sci, ukryty gł˛eboko w sobie. Wiedział, z˙ e narasta w nim szale´nstwo. Lecz szale´nstwo to było po˙zadane ˛ i poddawał mu si˛e bez walki. Wprawiało go w zam˛et, zniekształcało jego doznania i my´sli. Dawało mu schronienie. Spowijało go w całun nieistnienia, który oddzielał go jak mur od wszystkiego — a tego wła´snie potrzebował. Jednak˙ze nawet w murach sa˛ szczeliny i p˛ekni˛ecia, przez które przenika s´wiatło, i tak samo było z jego szale´nstwem. Docierały do niego rozmaite sygnały — 367

odgłosy z˙ ycia ze s´wiata, przed którym tak bardzo starał si˛e ukry´c. Czuł dotyk okrywajacych ˛ go koców i łó˙zka, na którym le˙zał. Jak przez mgł˛e widział płonace ˛ s´wiece, punkciki z˙ ółtego blasku, jak wysepki na czarnym morzu. Z szaf, półek, pudeł i toaletek spogladały ˛ na niego osobliwe stworzenia o twarzach wykonanych z sukna i futra, oczach z guzików i przyszywanych nosach, obwisłych albo sterczacych ˛ w gór˛e uszach. Były zastygłe w wystudiowanych, czujnych pozach, które si˛e nie zmieniały. Słuchał wypowiadanych słów, unoszacych ˛ si˛e w powietrzu jak drobiny kurzu w smugach słonecznego s´wiatła. — Jest bardzo chory, s´liczna Damson — powiedział jeden głos. A drugi odparł: — On si˛e w ten sposób broni, Krecie. Damson i Kret. Wiedział, kim sa,˛ chocia˙z nie potrafił ich dokładnie umiejscowi´c w pami˛eci. Wiedział równie˙z, z˙ e rozmawiaja˛ o nim. Nie miał nic przeciwko temu. To, co mówili, było pozbawione znaczenia. Od czasu do czasu przez szczeliny i szpary dostrzegał ich twarze. Kret był stworzeniem o okragłej, ˛ poro´sni˛etej futrem twarzy i wielkich, dociekliwych oczach. Stał nad nim, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e w zamy´sleniu. Od czasu do czasu przynosił dziwne zwierz˛eta i sadzał je obok niego. Parowi wydało si˛e, z˙ e jest bardzo do nich podobny. Zwracał si˛e do nich po imieniu. Rozmawiał z nimi. One mu jednak nie odpowiadały. Dziewczyna karmiła go co jaki´s czas. Damson. Wlewała mu ły˙zka˛ zup˛e do ust i polecała mu ja˛ przełyka´c, a on robił to bez sprzeciwu. Było w niej co´s niepokojacego, ˛ co´s, co go fascynowało, i raz czy drugi próbował si˛e do niej odezwa´c, zanim nie dał za wygrana.˛ To, co pragnał ˛ powiedzie´c, nie chciało mu przej´sc´ przez gardło. Słowa uciekały i chowały si˛e. Jego my´sli ulatywały gdzie´s. Patrzył, jak jej twarz rozpływa si˛e wraz z nimi. Wracała jednak. Siadała obok niego i trzymała go za r˛ek˛e. Czuł to z miejsca w swoim wn˛etrzu, w którym si˛e zaszył. Mówiła cicho, dotykała palcami jego twarzy, dawała mu odczu´c swa˛ obecno´sc´ , nawet kiedy nic nie robiła. To jej obecno´sc´ , bardziej ni˙z cokolwiek innego, sprawiała, z˙ e nie odpływał w zupełna˛ nico´sc´ . Wolałby, z˙ eby pozwoliła mu to zrobi´c. Sadził, ˛ z˙ e w ko´ncu tak si˛e stanie, z˙ e odpłynie do´sc´ daleko, by wszystko znikn˛eło. Ona jednak do tego nie dopuszczała i mimo z˙ e czasami go to dra˙zniło, a nawet budziło jego gniew, intrygowało go równie˙z. Czemu to robiła? Czy pragn˛eła go przy sobie zatrzyma´c, czy po prostu chciała, z˙ eby ja˛ z soba˛ zabrał? Zaczał ˛ słucha´c bardziej uwa˙znie, kiedy mówiła. Jej słowa stawały si˛e wyra´zniejsze. — To nie była twoja wina — mówiła do niego najcz˛es´ciej. Powtarzała mu to wcia˙ ˛z na nowo i przez długi czas nie wiedział dlaczego. — Ta istota nie była ju˙z Collem. — To równie˙z mówiła. — Musiałe´s ja˛ zniszczy´c. 368

Mówiła te rzeczy i czasem wydawało mu si˛e, z˙ e niemal ja˛ rozumie Lecz pos˛epne, mroczne cienie spowijały jego umysł i spiesznie si˛e przed nimi chował. Lecz pewnego dnia wypowiedziała te słowa i zrozumiał od razu. Dryfowanie sko´nczyło si˛e, mury si˛e rozpadły i wszystko wtargn˛eło do s´rodka z mro´zna˛ fala˛ burzy s´nie˙znej. Zaczał ˛ wtedy krzycze´c i zdawało si˛e, z˙ e nie mo˙ze przesta´c. Powróciły wspomnienia, zmiatajac ˛ po drodze wszystko to, co z takim trudem wznosił, by ich do siebie nie dopu´sci´c, i jego gniew i l˛ek nie miały granic. Krzyczał i Kret cofał si˛e przed nim, dziwne zwierz˛eta spadały z brzegu jego łó˙zka, a przez łzy widział migoczace ˛ s´wiece i ta´nczace ˛ wesoło cienie Uratowała go dziewczyna. Przedarła si˛e przez jego w´sciekło´sc´ i l˛ek, nie zwaz˙ ajac ˛ na jego krzyki, i przyciskała go do siebie. Przyciskała go, jakby jego dryfowanie mogło si˛e zacza´ ˛c od nowa, jakby groziło mu, z˙ e zostanie bezpowrotnie uniesiony w nieznane, i była zdecydowana go nie wypu´sci´c. Kiedy jego krzyki w ko´ncu ustały, stwierdził, z˙ e odwzajemnia jej u´scisk. Potem zasnał ˛ gł˛ebokim i pozbawionym marze´n snem, który ogarnał ˛ go bez reszty i pozwolił mu odpocza´ ˛c. Kiedy si˛e obudził, po szale´nstwie nie pozostało s´ladu, dryfowanie si˛e sko´nczyło, a szary stan półsnu przeminał. ˛ Znowu wiedział, kim jest; rozpoznawał swe otoczenie i twarze Damson Rhee oraz Kreta, kiedy obok niego przechodzili. Wykapali ˛ go i dali mu czyste ubranie, nakarmili go i pozwolili mu jeszcze troch˛e pospa´c. Nie rozmawiali z nim. By´c mo˙ze rozumieli, z˙ e nie byłby im jeszcze w stanie odpowiada´c Kiedy obudził si˛e znowu, wspomnienia, przed którymi si˛e chował, wypłyn˛eły na powierzchni˛e jego my´sli jak stworzenia łaknace ˛ powietrza. Ich widok nie był ju˙z tak odra˙zajacy ˛ jak przedtem, chocia˙z przygn˛ebiły go i wywołały w nim uczucie pustki. Dopuszczał do siebie jedno po drugim i pozwalał im mówi´c. Kiedy to zrobiły, chwytał ich słowa i oprawiał je w okna s´wiatła, które ukazywały je z cała˛ wyrazisto´scia.˛ Uznał, z˙ e chciały powiedzie´c, i˙z s´wiat został wywrócony na opak Miecz Shannary le˙zał na łó˙zku obok niego. Nie był pewien, czy znajdował si˛e tam przez cały czas, czy te˙z Damson tam go poło˙zyła, kiedy odzyskał przytomno´sc´ Wiedział jedynie, z˙ e jest bezu˙zyteczny. Miał stanowi´c s´rodek do zniszczenia cieniowców, a okazał si˛e całkowicie nieskuteczny przeciwko Rimmerowi Dallowi. Zaryzykował wszystko, z˙ eby zdoby´c Miecz, i wydawało si˛e, z˙ e wszystko to było bezcelowe. Wcia˙ ˛z nie miał obiecanego mu talizmanu. Kłamstwa i prawdy było wi˛ecej ni˙z, dosy´c i nie potrafił jednego od drugiego oddzieli´c. Rimmer Dali kłamał na pewno — Par to wyczuwał. Lecz mówił ˙ równie˙z prawd˛e. Allanon mówił prawd˛e — lecz równie˙z kłamał. Zaden z nich nie był do ko´nca tym, za kogo si˛e podawał Nic nie wygladało ˛ dokładnie tak, jak ka˙zdy z nich to przedstawiał. Nawet on sam mógł by´c kim´s innym, ni˙z sadził, ˛ a jego magia obosiecznym mieczem, przed którym jego stryj Walker zawsze go ostrzegał. 369

Lecz najbole´sniejsze i najbardziej gorzkie było wspomnienie martwego Colla. Jego brat został przemieniony w cieniowca, kiedy próbował go osłania´c, w istot˛e z Dołu — i Par go za to zabił Nie zamierzał, a ju˙z na pewno nie chciał tego zrobi´c, lecz magia przybyła nie wzywana i zniszczyła go. Zapewne nie mógł zrobi´c nic, z˙ eby temu zapobiec, lecz stwierdzenie tego nie przynosiło mu z˙ adnej pociechy ani uspokojenia. Był winien s´mierci Colla. Jego brat wyruszył na t˛e wypraw˛e z jego powodu. Ze wzgl˛edu na niego zszedł do Dołu. Wszystko, co zrobił, stało si˛e z powodu Para. Bo Coll go kochał. Pomy´slał nagle o ich spotkaniu z duchem Allanona, gdzie tak wiele zostało zawierzone wszystkim Ohmsfordom oprócz Colla Czy to oznaczało, ze Allanon wiedział, i˙z Coll umrze? Czy dlatego nie został tam wspomniany i nie otrzymał z˙ adnego zadania? Taka mo˙zliwo´sc´ rozw´scieczyła Para. Obraz twarzy jego brata unosił si˛e w powietrzu przed nim, zmieniajac ˛ si˛e, wyra˙zajac ˛ cała˛ gam˛e nastrojów, które tak dobrze pami˛etał Słyszał głos Colla, odcienie jego szorstkiej intensywno´sci, bogactwo jego tonów. Przywołał z pami˛eci wszystkie przygody, które wspólnie prze˙zyli w dzieci´nstwie, wypadki, kiedy post˛epowali wbrew woli rodziców, miejsca, które odwiedzali, ludzi, których spotkali i o których rozmawiali. Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich kilku tygodni, poczawszy ˛ od ich ucieczki z Varfleet. Wiele z tego było zabarwione jego poczuciem winy, jego potrzeba˛ wzi˛ecia odpowiedzialno´sci na siebie. Lecz wi˛ekszo´sc´ wyzbyta była wszystkiego oprócz pragnienia zapami˛etania, jaki był jego brat Coll. Coll, który nie z˙ ył. Le˙zał godzinami, my´slac ˛ o tym, umieszczajac ˛ ten fakt w s´wietle swego umysłu, w ciszy swoich my´sli, usiłujac ˛ znale´zc´ sposób, by uczyni´c go realnym. Nie był jednak realny — jeszcze nie. Był zbyt straszny, by mógł by´c realny, a jego ból i rozpacz zbyt dojmujace, ˛ by da´c im upust. Co´s w gł˛ebi serca nie pozwalało mu przyzna´c, z˙ e Coll nie z˙ yje. Wiedział, z˙ e tak jest, a jednak nie potrafił si˛e wyzby´c tej nikłej, zupełnie niedorzecznej nadziei. W ko´ncu przestał próbowa´c. Jego s´wiat si˛e skurczył. Jadł i odpoczywał. Od czasu do czasu zamieniał par˛e słów z Damson. Le˙zał w mrocznym, podziemnym domostwie Kreta, w´sród s´mieci i odpadków s´wiata na górze. Sam równie˙z był odpadkiem, tylko troch˛e bardziej z˙ ywym ni˙z szmaciane zwierzaki, które trzymały przy nim stra˙z. Jednak˙ze jego umysł cały czas pracował. W ko´ncu w pełni odzyska siły, obiecywał sobie. Kiedy to si˛e stanie, kto´s odpowie za to, co si˛e stało z Collem.

XXXIV Wi˛ezie´n obudził si˛e, wychodzac ˛ powoli z narkotycznego snu, który utrzymywał go w stanie odr˛etwienia niemal od chwili, gdy został pojmany. Le˙zał na macie w zaciemnionym wn˛etrzu. Sznury kr˛epujace ˛ jego r˛ece i nogi zostały zdj˛ete, nie było równie˙z kawałków materiału, którymi zakneblowano mu usta i zawiazano ˛ oczy. Mógł si˛e porusza´c. Powoli usiadł, usiłujac ˛ opanowa´c nagły zawrót głowy. Jego oczy przyzwyczaiły si˛e do ciemno´sci i był w stanie okre´sli´c kształt i rozmiary swego wi˛ezienia. Pomieszczenie było obszerne, miało ponad czterdzie´sci metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz maty znajdowała si˛e w nim drewniana ława, mały stół i dwa krzesła. Było te˙z okno o metalowych okiennicach i metalowe drzwi. Zarówno okno, jak i drzwi były zamkni˛ete. Na prób˛e wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ s´ciany. Była zbudowana z kamiennych bloków zwiazanych ˛ zaprawa.˛ Trzeba by długo ku´c, z˙ eby si˛e przez nia˛ przedosta´c. Zawroty głowy w ko´ncu ustały i podniósł si˛e na nogi. Na stole stała taca z chlebem i woda.˛ Usiadł i zjadł chleb oraz wypił wod˛e. Nie widział powodu, z˙ eby tego nie robi´c; gdyby ci, którzy go tutaj trzymali, chcieli jego s´mierci, ju˙z dawno by nie z˙ ył. Zachował niewyra´zne wspomnienie drogi, która˛ go tutaj wieziono — skrzypienie wozu, którym jechał, parskanie ciagn ˛ acych ˛ go koni, stłumione głosy ludzi, mocny u´scisk rak, ˛ które go podtrzymywały podczas karmienia i układania na posłaniu, oraz ból, jaki odczuwał za ka˙zdym razem, kiedy przebywał na jawie dostatecznie długo, by cokolwiek poczu´c. Wcia˙ ˛z miał w ustach gorzki smak narkotyków, które mu wepchni˛eto do gardła, mieszaniny roztartych ziół i lekarstw, które rozlały si˛e ogniem w jego ciele i pozbawiły go s´wiadomo´sci, sprawiajac, ˛ z˙ e unosił si˛e w s´wiecie snów pozbawionych wszelkiego podobie´nstwa do rzeczywisto´sci. Sko´nczył je´sc´ i znowu wstał. Zastanawiał si˛e, gdzie go przywie´zli. Bez po´spiechu, gdy˙z wcia˙ ˛z był bardzo słaby, podszedł do zamkni˛etego okna. Okiennice nie przylegały s´ci´sle do siebie i były mi˛edzy nimi szpary. Ostro˙znie wyjrzał na zewnatrz. ˛ Znajdował si˛e gdzie´s bardzo wysoko. Letnie sło´nce o´swietlało krajobraz pełen lasów i trawiastych pagórków, które ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z do brzegu olbrzymiego jeziora 371

połyskujacego ˛ jak roztopione srebro. Nad jeziorem latały ptaki, szybujac ˛ wysoko w górze i opadajac ˛ w dół. Ich nawoływanie niosło si˛e daleko w´sród ciszy. Na niebie rozpi˛eta była ogromna, wielobarwna t˛ecza, łacz ˛ aca ˛ swym łukiem obydwa brzegi jeziora. Wi˛ezie´n wstrzymał oddech ze zdumienia. Było to T˛eczowe Jezioro. Po´spiesznie przeniósł wzrok na zewn˛etrzne s´ciany swego wi˛ezienia. Mógł dostrzec jedynie ich mały fragment, gdy˙z wn˛eka okienna otwierała si˛e szeroko i mury opadały gwałtownie w dół. Były zbudowane z czarnego granitu. Tym razem jego odkrycie wprawiło go w osłupienie. Przez chwil˛e nie mógł w to uwierzy´c. Znajdował si˛e wewnatrz ˛ Stra˙znicy Południowej. Wewnatrz. ˛ Lecz kto go w niej trzymał — federacja, cieniowce czy jeszcze kto´s inny? I dlaczego Stra˙znica Południowa? Czemu tutaj był? Czemu w ogóle jeszcze z˙ ył? Na chwil˛e ogarn˛eło go zwatpienie, ˛ oparł głow˛e o parapet okna i zamknał ˛ oczy. Znowu tak wiele pyta´n. Wydawało si˛e, z˙ e nigdy si˛e one nie sko´ncza.˛ Co stało si˛e z Parem? Coll Ohmsford wyprostował si˛e i otworzył oczy. Ponownie przycisnał ˛ twarz do okiennicy i patrzac ˛ na okolic˛e w dali, zastanawiał si˛e, jaki los przeznaczyli mu ci, którzy go tutaj wi˛ezili. *

*

*

Tej nocy Coglin s´nił. Le˙zał pod osłona˛ le´snych drzew otaczajacych ˛ nagie wzniesienia, na których stał niegdy´s prastary Paranor. Przewracał si˛e niespokojnie pod cienkim okryciem swych szat, dr˛eczony przez wizje, które przejmowały go chłodem wi˛ekszym ni˙z jakikolwiek nocny wiatr. Obudził si˛e z nagłym szarpni˛eciem. Trzasł ˛ si˛e ze strachu. ´Sniło mu si˛e, z˙ e wszystkie dzieci Shannary nie z˙ yja.˛ Przez chwil˛e był przekonany, z˙ e rzeczywi´scie musi tak by´c. Potem strach usta˛ pił miejsca irytacji, ta za´s z kolei gniewowi. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e to, co zobaczył we s´nie, było raczej przeczuciem czego´s, co mogło nastapi´ ˛ c, ni˙z wizja˛ tego, co jest. Uspokoiwszy si˛e, rozpalił małe ognisko, przez jaki´s czas grzał si˛e przy nim, po czym z sakwy przy pasie wyjał ˛ szczypt˛e srebrzystego proszku i wsypał go w płomienie. Podniósł si˛e dym, wypełniajac ˛ powietrze przed nim obrazami, które mieniły si˛e opalizujacym ˛ s´wiatłem. Czekał, pozwalajac ˛ im si˛e wybłyszcze´c i przygladaj ˛ ac ˛ im si˛e uwa˙znie do czasu, a˙z zupełnie znikn˛eły. Nast˛epnie chrzakn ˛ ał ˛ z zadowoleniem, rozdeptał ognisko, zawinał ˛ si˛e z powrotem w swoje szaty i poło˙zył si˛e znowu na ziemi. Obrazy nie powiedziały mu zbyt 372

wiele, lecz wi˛ecej nie potrzebował. Odzyskał spokój. Sen był tylko snem. Dzieci Shannary z˙ yły. Oczywi´scie zagra˙zały im niebezpiecze´nstwa — jak zawsze od samego poczatku. ˛ Wyczuwał je w obrazach — potworne i przera˙zajace, ˛ mroczne widma tego, co mo˙zliwe. Ale tak musi by´c. Starzec zamknał ˛ oczy, a jego oddech stał si˛e wolniejszy. Tej nocy w z˙ aden sposób nie mo˙zna było temu zaradzi´c. Wszystko, powtórzył, jest tak, jak by´c musi. Potem zasnał. ˛