Język Boga. Kod życia - nauka potwierdza wiarę [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

S P IS T R E Ś C I

W STĘP 9 Część pierw sza: PRZEPAŚĆ M IĘ D Z Y NAUKĄ A W IARĄ Rozdział 1. O d ateizm u do wiary 16 Rozdział 2. W ojna św iatopoglądów 33 Część druga: Rozdział 3. Rozdział 4. Rozdział 5.

W IELKIE PYTANIA O LU DZKIE ISTN IE N IE Powstanie W szechświata 52 Zycie na Ziemi. Ludzie i m ikroby 72 Rozszyfrowanie boskiej instrukcji. N auka płynąca z Projektu Poznania G enom u Człowieka 90

Część trzecia: W IARA W NAUKĘ, W IARA W BOGA Rozdział 6. Księga Rodzaju, Galileusz i Darw in 120 Rozdział 7. Opcja pierwsza: ateizm i agnostycyzm (Kiedy nauka góruje nad wiarą) 131 Rozdział 8. Opcja druga: kreacjonizm (Kiedy wiara góruje n ad nauką) 140 Rozdział 9. Opcja trzecia: koncepcja Inteligentnego Projektu (Kiedy nauka potrzebuje boskiej pomocy) 148 Rozdział 10. Opcja czwarta: BioLogos (H arm onia między nauką a wiarą) 161 Rozdział 11. Poszukiwacze praw dy 173 Aneks: W Y M IA R M O R A LN Y NAU KI I M ED Y C Y N Y - BIOETY KA 191 Przypisy 223 Podziękow ania 231 Indeks 233

7

W STĘP

P e w n e g o c ie p ł e g o l e t n ie g o d n ia dokładnie sześć miesięcy przed p o ­

czątkiem nowego tysiąclecia ludzkość przekroczyła próg zupełnie nowej ery. W iadom ość, która obiegła cały świat, pojawiając się na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych gazet, głosiła, że w stępna postać ge­ nom u człow ieka - instrukcji budow y i działania ludzkiego organizm u została odczytana. N a genom człowieka składa się cały DNA naszego gatunku - otrzy­ m ywany w drodze dziedziczenia kod życia. Ten właśnie odczytany tekst liczy 3 m iliardy liter i jest zapisany dziwnym, czteroliterow ym szyfrem. Złożoność inform acji zawartej w każdej kom órce ludzkiego ciała jest tak ogrom na, że odczytywanie tego szyfru w tem pie jedna litera na sekundę zajęłoby nam 31 lat, naw et gdybyśmy pracowali bez przerwy we dnie i n o ­ ce. Po w ydrukow aniu tego tekstu literam i o norm alnej wielkości czcion­ ki na zwyczajnym papierze i ułożeniu wszystkich stron jedna na drugiej powstałby stos wysokości pom nika W aszyngtona*. Tego letniego dnia ów fascynujący tekst, zawierający wszystkie instrukcje konieczne do zbudo­ w ania ludzkiego ciała, został po raz pierwszy ogłoszony światu. Jako szef m iędzynarodow ego zespołu realizującego Projekt Poznania G enom u Człowieka, który pracow ał całą m ocą przez ponad dziesięć lat nad odczytaniem sekwencji DNA, stałem obok prezydenta Billa C linto­ na w Pokoju W schodnim w Białym D om u, razem z Craigiem Venterem , szefem konkurencyjnego zespołu finansow anego przez sektor prywatny.

"Pomnik ten ma wysokość ok. 170 m (przyp. tłum.).

9

W stęp

W stęp

Prem ier Tony Blair uczestniczył w tym w ydarzeniu za pośrednictw em te­ lewizji satelitarnej, a uroczystość transm itow ano na żywo w wielu krajach całego świata. Prezydent C linton rozpoczął swoje przem ów ienie od przyrów nania mapy genomu ludzkiego do mapy, którą M eriw ether Lewis rozłożył przed prezydentem Thom asem Jeffersonem dokładnie w tym samym pom iesz­ czeniu niemal 200 lat wcześniej*. Powiedział: „Jest to niewątpliwie naj­ ważniejsza, najwspanialsza m apa, jaką kiedykolwiek stworzył człow iek”. Największą uwagę wszystkich odbiorców przyciągnęła jednak ta część przem ówienia, w której prezydent z perspektyw y naukowej przeskoczył do perspektywy duchowej tego osiągnięcia. „Poznajemy dzisiaj - pow ie­ dział - język, w jakim Bóg stworzył życie. Odczuwam y tym większy p o ­ dziw wobec złożoności, piękna i cudow ności tego najbardziej boskiego i świętego daru Boga”. Czy m nie, przedstawiciela nauk przyrodniczych, takie czysto religijne oświadczenie płynące z ust przywódcy w olnego świata w tej właśnie chwi­ li zaskoczyło lub zbulwersowało? Czy miałem ochotę skrzywić się z nie­ smakiem albo wbić w zrok w podłogę, aby ukryć zażenowanie? Nie, ani trochę. Tak napraw dę w tych gorących dniach pracow ałem wspólnie z osobą przygotowującą mowę prezydencką i zdecydowanie opowiadałem się za włączeniem do niej tego akapitu. Kiedy poproszono mnie o zabra­ nie głosu, w ypowiedziałem się w podobnym tonie: „To szczęśliwy dzień dla świata. Budzi moją pokorę, a zarazem zachwyt myśl, że udało nam się wejrzeć w instrukcję budowy i działania naszego własnego ciała, znaną wcześniej jedynie Bogu”. Co to wszystko m iało znaczyć? Dlaczego prezydent i uczony przy okazji ogłaszania przełom ow ego odkrycia w biologii i m edycynie p o stan o w i­ li odw ołać się do Boga? Czyż nauka i wiara to nie całkowicie przeciw ­ stawne światy, a w każdym razie nie pow inny pojawiać się one wspólnie pod dachem Białego Dom u? Czemu m iało służyć wspom nienie o Bogu w obu tych przem ówieniach? Czy m iała to być poezja? Obłuda? Cynicz­

na próba zyskania sympatii osób wierzących bądź też obrony przed tymi, którzy skłonni są zarzucać badaniom genom u człowieka, że redukują ludzką istotę do maszyny? Nie. N ie z mojego punktu widzenia. W ręcz przeciwnie, dla mnie zsekwencjonowanie genom u człow ieka i odczytanie tego najważniejszego ze wszystkich tekstów świata było zarów no fascy­ nującym doświadczeniem naukow ym , jak i okazją do oddania czci Bogu. Z pew nością dla wielu osób takie uczucia będą stanowić zagadkę: b a­ dacz przyrody nie może przecież poważnie wierzyć w transcendentnego Boga. W swojej książce chciałbym obalić to przekonanie i udow odnić, że w iara w Boga może być konsekwencją całkowicie racjonalnej decyzji oraz że zasady wiary stanow ią w istocie uzupełnienie zasad nauki. „ Taką syntezę między nauką a światem ducha uznaje się często w cza­ sach współczesnych za niem ożliwą, a prow adzące ku niej wysiłki za ró w ­ noważne próbie zmuszenia obu biegunów magnesu do spotkania się w jed­ nym punkcie. Tymczasem wielu Am erykanów pragnęłoby, jak się wydaje, obecności obu tych św iatopoglądów jako rów nocennych w myśleniu o świecie. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej dow odzą, że 93 p ro ­ cent Am erykanów deklaruje jakąś postać wiary w Boga, chociaż większość z nich jeździ samochodami, korzysta z urządzeń elektrycznych i śledzi p ro ­ gnozy pogody, zakładając najwyraźniej, że nauka, która zapew nia te u d o ­ godnienia, jest w zasadzie godna zaufania. A jak jest z w iarą w śród uczonych? Jest ona w istocie bardziej p o p u ­ larna niż zwykło się sądzić. W 1916 roku biologom , fizykom i m atem a­ tykom zadano pytanie, czy wierzą w Boga, który pozostaje w stałym k o n ­ takcie z ludźmi i do którego m ożna się modlić, oczekując odpowiedzi. O koło 40 procent odpow iedziało: tak. W 1997 roku badanie to p ow tó­ rzono i ku zaskoczeniu prowadzących je naukow ców na identycznie sfor­ m ułow ane pytanie otrzym ano niem al taki sam odsetek pozytywnych o d ­ powiedzi. Być może zatem „w ojna” między nauką a wiarą nie jest aż tak zacięta, jak by się wydawało? Niestety, świadectwa tej potencjalnej harm onii czę­ sto giną w zgiełku bezkomprom isowych wypowiedzi tych, którzy zajmują skrajne bieguny tego sporu. Strzały padają bez w ątpienia z obu stron. N a przykład wybitny ewolucjonista Richard Dawkins, dyskredytując w grun­ cie rzeczy przekonania niemal 40 procent swoich kolegów i traktując ich wiarę w Boga jako sentym entalny nonsens, został głównym orędownikiem

*Meriwether Lewis byl jednym z dowódców wyprawy transkontynentalnej wysłanej przez Tho­ masa Jeffersona, która w 1805 roku po dwuletniej podróży dotarła do wybrzeży Pacyfiku (przyp. red.).

10

11

W stęp

W st ęp

poglądu, zgodnie z którym w iara w ewolucję wymaga ateizmu. W śród je­ go licznych wpadających w ucho stwierdzeń znajdujemy takie: „W iara to jeden wielki wykręt, znakom ita wymówka, żeby nie musieć myśleć i za­ stanawiać się nad dowodami. Wierzyć to wierzyć, niezależnie od - a może wręcz z pow odu - braku dow odów . [...] W iara, oznaczająca wiarę nieopartą na żadnych dow odach, to podstaw ow a słabość każdej religii”1. N atom iast niektórzy fundam entaliści religijni atakują naukę, uznając ją za niebezpieczną i niegodną zaufania, i odw ołują się do dosłownego rozum ienia świętych tekstów jako jedynego wiarygodnego sposobu oce­ ny praw d naukowych. C harakterystyczna dla zw olenników tego typu po­ glądów jest wypowiedź nieżyjącego już H en ry ’ego M orrisa, jednego z głównych przedstawicieli kreacjonizm u: „Kłamstwo na tem at ewolucji przenika całe współczesne myślenie i zyskuje przewagę w każdej dziedzi­ nie życia. Ponieważ tak właśnie jest, nie sposób nie zauważyć, że to myśl ew olucyjna jest w głównej m ierze odpow iedzialna za śm iertelnie g ro ź­ ny rozwój sytuacji politycznej, chaos m oralny i dezintegrację społe­ czeństwa, k tóre przybierają na sile wszędzie. [...] Kiedy nauka i Biblia nie zgadzają się ze sobą, to nauka w oczywisty sposób źle interpretuje swoje d ane”2. U wielu bezstronnych obserw atorów ta kakofonia sprzecznych głosów wywołuje poczucie zagubienia i zniechęcenie. Rozsądni ludzie dochodzą do w niosku, że zmusza się ich do w yboru m iędzy tymi dwiem a m ało p o ­ ciągającymi skrajnościam i, z których żadna nie spraw ia wielkiej przy­ jemności. W iele osób, rozczarow anych bezkom prom isow ym podejściem rzeczników obu punktów widzenia, decyduje się na odrzucenie zarówno wiarygodności wniosków form ułowanych na gruncie nauki, jak i wartości religii w jej zorganizowanej postaci, i w zam ian w pada w najrozmaitsze nurty myślenia antynaukow ego, płytką duchow ość lub zwykłą apatię. In­ ni postanaw iają uznać w artość nauki i ducha, oddzielając jednak oba m aterialny i duchow y - wym iary swojej egzystencji, aby uniknąć niepo­ kojów wynikających z ich potencjalnego konfliktu. Jednym z rzeczników takiego poglądu był nieżyjący już Stephen Jay G ould, który uważał, że nauka i wiara pow inny zajmować odrębne, „niezachodzące na siebie m a­ gisteria”. T ru d n o jednak uznać takie rozwiązanie za całkowicie zadow a­ lające. Także i ono jest potencjalnym źródłem konfliktu i pozbawia nas m ożliwości pełnego oddania się czy to nauce, czy wierze.

Tutaj właśnie pojawia się najważniejsze pytanie tej książki: czy we współczesnej epoce kosmologii, nauki o ewolucji i wiedzy na tem at ge­ nom u człowieka istnieje ciągle szansa na osiągnięcie pełnej harm onii m ię­ dzy św iatopoglądem naukow ym i religijnym? M oja odpow iedź brzmi: zdecydowanie tak! Uważam, że nie ma żadnej sprzeczności między byciem uczonym, prowadzącym badania w dziedzinie nauk przyrodniczych, a p o ­ zostaw aniem osobą wierzącą w Boga, który czuwa nad każdym z nas. D o ­ m eną nauk przyrodniczych jest badanie przyrody. D om eną Boga jest świat duchow y, obszar niedostępny poznaniu za pom ocą narzędzi i języka na­ uki. Należy go poznawać sercem, umysłem i duszą - a umysł musi znaleźć sposób na poruszanie się w tych dw óch światach. Sądzę, że obie te perspektywy - m aterialna i duchow a - nie tylko mogą w spółistnieć w każdym z nas, ale i owo współistnienie może zachodzić w taki sposób, że wzbogaci i rozjaśni ludzkie doświadczenie. N auka jest jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o świecie przyrody, a jej narzę­ dzia - jeśli zostaną właściwie użyte - dostarczają głębokiego wglądu w m a­ terialną postać życia. N auka jednak traci swoją moc, kiedy pojawiają się takie pytania, jak: Dlaczego zaistniał Wszechświat? Jaki jest sens ludzkiego istnienia? Co stanie się z nami po śmierci? Jednym z najważniejszych ce­ lów ludzkości było zawsze znalezienie odpowiedzi na najbardziej p o d ­ stawowe pytania, i musimy zrobić wszystko, aby wykorzystać siłę obu naukow ego i duchow ego - porządków myślenia, by zrozum ieć zarów no to, co widoczne, jak i to, czego zobaczyć nie sposób. Celem tej książki jest sprawdzenie, czy uda nam się znaleźć drogę prow adzącą ku rozsądnej i intelektualnie uczciwej integracji obu tych punktów widzenia. Rozważania dotyczące tak ważkich problem ów m ogą okazać się tru d ­ ne i niepokojące. Każdy z nas, czy się do tego głośno przyznaje, czy nie, przyjął za swój jakiś światopogląd. Pomaga nam to nadać sens światu, z którym mamy do czynienia, zapewnia ram y etyczne naszego działania i ułatw ia podejm ow anie decyzji na tem at przyszłości. Jakiekolw iek maj­ strow anie przy światopoglądzie nie pow inno odbywać się pochopnie. Książka zachęcająca do fundam entalnych zmian może spow odow ać w ię­ cej przykrości niż przyjemności. M y, ludzie, mamy w sobie jednak, jak się wydaje, ogrom ną potrzebę dotarcia do prawdy, naw et jeśli tęsknota za nią ginie w pow odzi spraw do załatwienia pojawiających się nieustan­ nie każdego dnia. Rozpraszająca nas codzienna krzątanina nakłada się na

12

13

W stęp

chęć uniknięcia rozważań dotyczących własnej śmiertelności, mijają więc dni, tygodnie, miesiące, a naw et lata, kiedy nie poświęcamy ani chwili na próbę zastanowienia się nad odwiecznymi pytaniam i ludzkości. Ta książka to jedynie maleńkie antidotum na tę sytuację, być może jednak skłoni czy­ telników do sam odzielnej refleksji i w yw oła potrzebę spojrzenia nieco głębiej. N a początku powinieniem wyjaśnić, jak uczony, który poświęcił się ge­ netyce, został osobą wierzącą w Boga nieograniczonego w czasie ani prze­ strzeni i czuwającego bezpośrednio nad każdą ludzką istotą. N iektórzy z pewnością skłonni będą sądzić, że musiało to być wynikiem surowego religijnego wychowania, św iatopoglądu tak głęboko zaszczepionego przez rodzinę i kulturę, że nie sposób uwolnić się od niego w dorosłym życiu. M ój przypadek był jednak zupełnie inny.

Część pierw sza

PRZEPAŚĆ M IĘ D Z Y N A U K Ą A W IA R Ą

O

R o z d z ia ł 1

O D A T E IZ M U D O W IA R Y

M oje ŻYCIE p o d wielom a względami nie było zwyczajne, ale jako syn w ol­ nomyślicieli w kwestii wiary odebrałem dość konw encjonalne w ychowa­ nie: po prostu nie przywiązywano do niej zbyt wielkiego znaczenia. D orastałem na niewielkiej farm ie w dolinie Shenandoah w W irginii. Nie mieliśmy bieżącej wody, niewiele też było innych tego rodzaju udo­ godnień. Ich brak jednak rekom pensow ała z nawiązką niezwykła mie­ szanka doświadczeń, jaką zapewniał mi świat idei stworzony przez m o­ ich rodziców. Poznali się w szkole średniej w Yale w 1931 roku, skąd wyjechali do A rthurdale w W irginii Zachodniej. W ykorzystując swoje talenty organi­ zacyjne i m iłość do muzyki, pracow ali tam dla działającej pod auspicjami Eleanor Roosevelt eksperym entalnej społeczności, która m iała odbudo­ wać życie społeczne w tym podupadłym w czasach W ielkiego Kryzysu górniczym miasteczku. Nie wszyscy doradcy prezydenta Roosevelta byli jednak zw olennika­ mi tego przedsięwzięcia i źródło finansowania dość szybko wyschło. O sta­ teczna likwidacja A rthurdale przeprow adzona w wyniku pom ów ień w a­ szyngtońskich polityków sprawiła, że moi rodzice już do końca życia traktow ali rząd podejrzliwie. Podjęli życie akadem ickie w Eton College w Burlington w Karolinie Północnej. Tam, zetknąwszy się z nienaruszoną i piękną kulturą ludową wiejskiego Południa, mój ojciec poświęcił się zbie­ raniu pieśni ludowych i w ędrow ał przez w zgórza i doliny, zachęcając p o ­ wściągliwych m ieszkańców stanu do w ystępów przed m ikrofonem jego m agnetofonu. Te nagrania, razem z jeszcze bogatszą kolekcją Alana Lo-

16

d

ATEIZMU DO WIARY

m axa, stanow ią istotną część zbiorów am erykańskich pieśni ludowych w Bibliotece Kongresu. Kiedy Ameryka przystąpiła do II wojny światowej, muzyczne zainte­ resow ania musiały ustąpić miejsca pilniejszym obowiązkom związanym z obroną kraju i mój ojciec zaangażował się w budow ę bom bow ców ; w końcu znalazł się w fabryce sam olotów na Long Island, gdzie pełnił funkcję kierow nika produkcji. Po wojnie m oi rodzice doszli do wniosku, że nie odpow iada im życie w ciągłym napięciu. W yprzedzając swoją epokę, w połow ie lat czterdzie­ stych zachowali się jak pokolenie lat sześćdziesiątych: zamieszkali w d o ­ linie Shenandoah w W irginii, gdzie kupili farm ę z 95 akram i ziemi i p o ­ stanowili prow adzić proste wiejskie życie, gospodarując bez pom ocy maszyn rolniczych. Kiedy po kilku miesiącach stwierdzili, że w żaden spo­ sób nie pozw oli im to na wykarm ienie dw óch synów (a szybko doszedł jeszcze jeden mój b rat i ja), mój ojciec w ylądow ał w college’u dla dziew ­ cząt, gdzie prow adził zajęcia teatralne. D o ról męskich angażował chłop­ ców z miasteczka. Dzięki niem u i uczennice college’u, i m łodzi miejscowi sprzedawcy mieli okazję przekonać się, jak wielką frajdą jest przygoto­ wywanie i wystawianie spektakli. Kiedy pojawiły się skargi na nudę w cza­ sie długich wakacji, moja m atka i ojciec założyli teatr letni w dębowym zagajniku tuż przy naszym dom u. T eatr Pod Dębam i po p o n ad 50 latach od swego pow stania działa nieprzerw anie, wystawiając z sukcesem coraz to now e przedstawienia. M iałem szczęście spędzać dzieciństwo w świecie łączącym piękno wiej­ skich krajobrazów z ciężką pracą na farmie oraz letnim teatrem i muzyką. Jako najm łodszy z czterech synów nie m iałem wielkiej szansy na popadnięcie w tarapaty, których nie znaliby już m oi rodzice. W yrastałem w głębokim przekonaniu, że każdy musi brać odpow iedzialność za sw o­ je postępow anie i za swoje decyzje, bo nikt inny tego za niego nie zrobi. Podobnie jak moi starsi bracia, pobierałem nauki w dom u - nasza m at­ ka była wyjątkowo utalentow aną nauczycielką. Te pierwsze lata edukacji ofiarow ały mi nieoceniony dar: radość płynącą z nauki. Chociaż mam a nie rozpisywała planów lekcji, potrafiła bezbłędnie wybierać tem aty, k tó ­ re m ogły zainteresować m łode umysły, prow adząc nas tak głęboko w p o ­ znawanie wybranego problem u, jak to tylko było możliwe, po czym zw ra­ cała się ku nowem u, równie fascynującemu zagadnieniu. Uczenie się nigdy

17

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

nie było czymś, co robiło się dlatego, że się musiało, ale tym, co robiło się dlatego, że się to kochało. W iara nie stanow iła istotnej części m ojego dzieciństwa. Zdaw ałem so­ bie dość mgliście sprawę z pojęcia Boga, ale moje własne z N im relacje ograniczały się do rzadkich chwil dziecinnych prób wypraszania od N ie­ go czegoś, na czym napraw dę mi zależało. Pam iętam na przykład, że za­ w ierałem z N im um owę (miałem w tedy chyba dziewięć lat), że jeśli spra­ wi, żeby w sobotę - kiedy mieliśmy wystawiać spektakl i organizowaliśmy zabawę z muzyką, na co tak bardzo czekałem - nie spadł deszcz, to ja zo­ bowiązuję się nigdy nie palić papierosów. Deszcz oczywiście nie spadł, a ja nigdy nie zostałem palaczem. Wcześniej, kiedy m iałem pięć lat, rodzice postanowili zapisać mnie i jednego z moich braci na zajęcia chóru chłopię­ cego w miejscowym kościele episkopalnym . W ytłumaczyli nam , że będzie to znakom ita okazja do nauki muzyki, przy czym do w ątków religijnych nie pow inniśm y przywiązywać wielkiego znaczenia. Posłuchałem ich rad i chłonąłem piękno harm onii i kontrapunktu, słowa płynące z am bony puszczając mimo uszu. Kiedy skończyłem dziesięć lat, przenieśliśmy się do miasta, by być bli­ sko babci, k tóra wym agała opieki, i tam rozpocząłem naukę w szkole pu­ blicznej. Jako czternastolatek dostrzegałem już zachwycającą m oc nauko­ wych m etod poznaw ania świata. Dzięki znakom item u nauczycielowi chemii, który potrafił pisać na tablicy W samo jednocześnie praw ą i lewą ręką, odkryłem niezwykłą satysfakcję płynącą ze świadomości istnienia uporządkowanej natury Wszechświata. W iedza o tym, że cała m ateria zbu­ dow ana jest z atom ów i cząsteczek zgodnie z zasadami m atem atyki, była praw dziw ym i najzupełniej nieoczekiwanym objawieniem, a możliwość w ykorzystania narzędzi naukow ych do poznaw ania rzeczy jeszcze nieodkrytych spadła na mnie w raz z pewnością, że to jest właśnie to, w czym pragnę uczestniczyć. Postanowiłem , z charakterystycznym zapałem neo­ fity, że celem m ojego życia będzie chemia. N ie przeszkadzał mi fakt, że niewiele wiedziałem o innych dziedzinach nauki, ta pierwsza m łodzień­ cza miłość wydawała się najważniejsza w życiu. Pierwsze doświadczenia z biologią nie zrobiły na mnie żadnego w ra­ żenia. N astolatkow i, jakim w tedy byłem, biologia jawiła się bardziej jako czysto pam ięciowe przyswajanie sobie pojedynczych inform acji niż p o ­ szukiwanie praw. Nie miałem najmniejszej ochoty na beznam iętne zapa­ 18

O d a t e iz m u

do

w ia r y

m iętywanie kom pletu odnóży raka czy ustalanie różnic między typem , grom adą a rzędem . Kiedy uśw iadom iłem sobie, jak nieprzytom nie skom ­ plikow ana jest natura życia, doszedłem do wniosku, że z biologią jest tak samo jak z filozofią egzystencjalną: nie m a żadnego sensu. Dla mojego wy­ kluwającego się właśnie redukcjonistycznego umysłu nie było w niej wy­ starczająco dużo logiki, aby uznać ją za pociągającą. Kiedy w wieku 16 lat skończyłem szkołę średnią, w stąpiłem na Uniwersytet W irginii z zam ia­ rem studiow ania chemii i pośw ięcenia się karierze naukowej. Jak w ięk­ szość świeżo upieczonych studentów , uznałem swoje nowe środowisko za niezwykle inspirujące, wielką radość sprawiały mi niezliczone idee poja­ wiające się co chwila tak w salach wykładow ych, jak i w pokojach aka­ dem ika późną nocą. O d czasu do czasu nieuchronnie padały pytania o ist­ nienie Boga. Kiedy byłem nastolatkiem , doznawałem niekiedy przelotnej tęsknoty za czymś, co znajdow ałoby się poza mną, uczucia takie zwykle nawiedzały mnie w obliczu wyjątkowego piękna natury lub szczególnie poruszającej muzyki. M oje życie duchow e pozostaw ało jednak ciągle w powijakach i byłem bardzo podatny na argumentację jednego czy dw óch zagorzałych ateistów, jakich zawsze łatw o spotkać w każdym aka­ dem iku. Po kilku miesiącach spędzonych w college’u nabrałem przeko­ nania, że chociaż najrozmaitsze w ierzenia religijne zainspirow ały wiele w spaniałych dzieł sztuki i dokonań w dziedzinie kultury, nie zawierają w sobie żadnej podstawowej prawdy.

C h o c i a ż n ie z n a ł e m j e s z c z e t e g o o k r e ś l e n ia , byłem wówczas agnosty­ kiem. Term in ten w prow adził dziew iętnastowieczny uczony T .H . H u x ­ ley na określenie osoby, k tóra po prostu nie wie, czy Bóg istnieje. M oż­ na spotkać wszelkie odm iany agnostyków: niektórzy dochodzą do tej postaw y po intensywnych poszukiwaniach dow odów na istnienie Boga, wielu innych jednak po prostu uznaje, że jest to wygodny wybór, dzięki którem u m ogą uniknąć konieczności kłopotliw ego roztrząsania argu­ m entów przedstaw ianych przez obie strony. Ja zdecydow anie należałem do tej drugiej kategorii. T ak napraw dę moje „nie w iem ” było ró w n o ­ znaczne z „nie chcę wiedzieć”. Dla m łodego człowieka obracającego się w świecie pełnym pokus wygodniej było zignorować potrzebę odwoływa­ nia się do jakiegokolwiek zw ierzchnictwa duchowego. Swoim sposobem

19

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

myślenia i zachowaniem stanow iłem przykład „dobrow olnej ślepoty”, o której pisał znany uczony i pisarz C.S. Lewis. Po ukończeniu studiów rozpocząłem studia doktoranckie z chemii fi­ zycznej w Yale, pozostając pod urokiem m atematycznej elegancji, która skłoniła m nie do poświęcenia się nauce. M oje życie intelektualne zdom i­ now ała wówczas m echanika kw antow a i rów nania różniczkowe drugie­ go rzędu, a za osoby godne największych hołdów uznawałem genialnych fizyków: Alberta Einsteina, Nielsa Bohra, W ernera Heisenberga i Paula Diraca. Stopniow o nabierałem przekonania, że wszystko we Wszechświecie m ożna opisać za pom ocą rów nań i praw fizyki. Kiedy dow ie­ działem się z biografii Alberta Einsteina, że niezależnie od sympatii wobec ruchu syjonistycznego w czasie II wojny światowej nie wierzył w Jahw e Boga żydów, utw ierdziłem się w przekonaniu, że żaden myślący uczony nie może poważnie zajmować się rozważaniam i nad m ożliwością istnie­ nia Boga bez popełniania swego rodzaju intelektualnego samobójstwa. W ten sposób stopniow o z agnostycyzmu przesuwałem się na pozycje ateistyczne. Bez oporów podejm ow ałem rozm ow ę na tem at wiary, kiedy tylko ktoś poruszał go w m oim towarzystwie, podkreślając, że takie prze­ konania są m oim zdaniem przejawem ulegania sentym entom i daw no przebrzm iałym przesądom . Kiedy byłem na drugim roku studiów doktoranckich, w m oim ściśle wyznaczonym planie na przyszłość pojawiły się głębokie pęknięcia. C ho­ ciaż praca nad teorią mechaniki kwantowej dalej sprawiała mi wielką przy­ jemność, zwątpiłem w słuszność w yboru swojej drogi życiowej. Było oczy­ wiste, że najważniejszych odkryć z mechaniki kwantowej dokonano 50 lat wcześniej i m oja kariera naukow a sprow adzi się najpewniej do poszuki­ w ania kolejnych uproszczeń i przybliżeń sprawiających, że pew ne ele­ ganckie, ale nierozwiązywalne rów nania staną się odrobinę bardziej przy­ stępne. W praktyce zaś oznaczało to, że zostanę profesorem prowadzącym niekończące się wykłady z term odynam iki i m echaniki statystycznej dla kolejnych roczników studentów najpraw dopodobniej albo śm iertelnie ni­ mi znudzonych, albo um ierających ze strachu na samą myśl o egzaminie z tych przedm iotów . W tym samym mniej więcej czasie, aby poszerzyć swoje horyzonty, za­ pisałem się na kurs z biochem ii, zapuszczając się w ten sposób w obsza­ ry, których dotychczas tak skrupulatnie unikałem . Kurs ten w prawił mnie

20

O d a t e iz m u

do

w ia r y

wręcz w osłupienie. Z asada prow adząca od DNA przez RNA do białka której wcześniej sobie dobrze nie uświadamiałem - ujawniła mi się w swo­ jej całej cyfrowej chwale. M ożliwość zastosow ania rygorystycznych reguł intelektualnych w wyjaśnieniu procesów biologicznych, czyli to, co wy­ daw ało mi się niemożliwe, wybuchło z całą m ocą wraz z odkryciem k o ­ du genetycznego. Kiedy opracow ano m etody cięcia DNA na dow olne fragm enty i łączenia ich ze sobą w zaplanowanej kolejności (czyli techni­ ki rekombinacji DNA), praw dopodobieństw o wykorzystania całej tej w ie­ dzy dla dobra ludzkości stało się całkiem realne. Byłem wstrząśnięty. Bio­ logia zatem odznacza się m atem atyczną elegancją. Zycie m a sens. W tym samym okresie, chociaż liczyłem zaledwie 22 lata, ale miałem już żonę oraz bystrą i dociekliw ą córeczkę, zacząłem bardziej sobie ce­ nić tow arzystw o innych osób. W m łodości często w ybierałem sam otność. Teraz coraz większą wagę przywiązywałem do związków z ludźm i i o d ­ czuw ałem pragnienie do k o n an ia czegoś, co m iałoby istotne znaczenie dla ludzkości. Z astanaw iałem się n ad całym swoim wcześniejszym ży­ ciem, pytałem sam ego siebie o słuszność własnych w yborów , a zwłasz­ cza o to, czy rzeczywiście jestem stw orzony do nauki i prow adzenia sa­ m odzielnych badań. Byłem już bliski ukończenia doktoratu, ale w wyniku głębokich przem yśleń złożyłem papiery do akadem ii medycznej. K om i­ sję egzam inacyjną najwyraźniej przekonała moja starannie przygotow a­ na przem ow a, w której dow odziłem , że w takim postępow aniu nie ma niczego nadzwyczajnego, a jego celem jest wyszkolenie jednego z leka­ rzy służących społeczeństw u. Sam jednak nie byłem do tego pom ysłu w pełni przekonany. Czyż to w końcu nie ja sam nienaw idziłem biologii za to, że wym agała zapam iętywania szczegółów? A czy jest inna dziedzi­ na nauki, w której zapam iętywanie szczegółów odgrywa rów nie wielką rolę jak w medycynie? Coś jednak się zmieniło: tu chodzi o człowieka, a nie o skorupiaka; tu nie brak praw rządzących całą masą szczegółów, a wszystko to zarazem może mieć decydujące znaczenie dla życia realnych ludzi. Przyjęto mnie na Uniwersytet Karoliny Północnej. Po kilku tygodniach nabrałem pewności, że akadem ia m edyczna to dla mnie odpow iednie miejsce. Uwielbiałem wysiłek intelektualny, problem y etyczne, św iado­ m ość, że wszystko, co robię, dotyczy człow ieka, a także zachwycającą złożoność ludzkiego ciała. W grudniu pierwszego roku studiów znalazłem

21

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

sposób na pogodzenie tej nowej miłości do medycyny ze swoją starą m i­ łością do m atem atyki. Pewien pediatra, dość surowy i trudny w bliższych kontaktach, który prow adził liczący całe sześć godzin wykład z genetyki medycznej dla studentów pierwszego roku, wskazał mi moją przyszłość. Zaprezentow ał nam dzieci chore na anemię sierpowatą, galaktozemię (uniemożliwiającą przyswajanie mleka, często śmiertelną) i zespół Downa wszystkie te choroby są wynikiem zmian w genomie, czasami tak nie­ wielkich, jak błąd zaledwie jednej litery. Z dum iała mnie elegancja ludzkiego D N A i kodu genetycznego oraz w ielorakie konsekwencje rzadkich przecież pom yłek m echanizm u k o ­ piującego. C hociaż w tam tym czasie szansa na pom oc ofiarom takich pom yłek wyglądała na bardzo odległą, dziedzina ta ogrom nie m nie zafrapowała. N ikom u naw et nie przem knęło przez myśl, by kiedykolwiek pojawił się pomysł uruchom ienia czegoś tak wielkiego i brzem iennego w skutki jak Projekt Poznania G enom u Człowieka, ale droga, na którą w stąpiłem w 1973 roku, doprow adziła mnie, jak się okazało, w prost do udziału w jednym z najważniejszych przedsięwzięć w historii ludzkości. O brana przeze mnie droga doprow adziła mnie również na trzecim ro ­ ku studiów do przejmujących doświadczeń związanych z bezpośrednią opieką nad chorymi. Studenci medycyny odbywający praktyki kliniczne nawiązują niezwykle intymne kontakty z ludźmi, którzy byliby im zupełnie obcy, gdyby nie zachorowali. Różne kulturow e tabu, ograniczające n o r­ malnie wym ianę bardzo osobistych inform acji, często znikają w bezpo­ średnim kontakcie lekarza i pacjenta. W szystko to jest konsekwencją obo­ wiązującego od w ieków milczącego porozum ienia między chorą osobą a jej uzdrow icielem . Dla m nie związki pojaw iające się m iędzy ciężko chorym lub um ierającym człow iekiem a lekarzem były niem al nie do udźw ignięcia, robiłem w szystko, aby zachow ać dystans w ym agany od profesjonalisty i by nadm iernie nie angażować się em ocjonalnie, zgodnie z zaleceniami naszych nauczycieli. Dużym przeżyciem było dla mnie odkrycie, przez co wszyscy ci nie­ szczęśliwi ludzie przechodzą w wym iarze duchow ym . M iałem okazję w ielokrotnie obserw ow ać osoby, którym w iara pozw alała zachow ać uf­ ność w ostateczny spokój, niezależnie od tego, czy będzie on na tym, czy na tam tym świecie, pom im o straszliw ych cierpień, za k tó re zazwy­ czaj w żaden sposób nie mogły się winić. Doszedłem do wniosku, że jeśli

22

O d a t e iz m u

do

w ia r y

w iara jest psychologiczną p o d p o rą, to musi mieć ogrom ną moc. Gdyby była jedynie odpryskiem tradycji kulturow ej, dlaczego ci ludzie nie w y­ grażali Bogu i nie żądali od swoich bliskich, aby wreszcie dali spokój tym pięknym słow om o miłującej nas wszystkich, dobroczynnej sile n ad ­ przyrodzonej? Najdziwniejszy był dla m nie m om ent, kiedy pew na starsza kobieta cierpiąca codziennie na ciężkie bóle serca z pow odu niepoddającej się le­ czeniu zaawansowanej dławicy piersiowej, zapytała m nie, w co wierzę. T o było uczciwe pytanie; mieliśmy za sobą wiele rozm ów na różne ważne tem aty, nie wyłączając życia i śmierci, i w ielokrotnie m ów iła mi o tym, jak głęboko wierzy w Chrystusa. Poczułem , że się czerwienię, i w y­ m am rotałem coś w rodzaju: „T rudno mi pow iedzieć”. O grom ne zasko­ czenie, jakie dostrzegłem na jej tw arzy, spraw iło, że odczułem wielką ulgę: zrozum iałem , że od dw udziestu sześciu lat uciekam od pow ażnego zastanow ienia się nad argum entam i na rzecz w iary oraz przeciw ko niej. Przeżycie to pow racało do mnie przez wiele kolejnych dni. Czyż nie uważałem siebie za badacza oddanego naukom przyrodniczym ? Czy taki badacz może form ułow ać wnioski, nie dysponując żadnymi danymi? Czy m ożna sobie wyobrazić ważniejsze pytanie w całym ludzkim życiu niż: „Czy Bóg istnieje?”. I tak stwierdziłem, że pozostaję w sytuacji łączącej d o ­ brow olną ślepotę z czymś, co m ożna by nazwać arogancją, unikając przez tyle czasu jakichkolwiek prób pow ażnego zastanowienia się n ad tym, czy Bóg nie jest całkiem realną możliwością. Nagle wszystkie moje argum en­ ty w ydały mi się bardzo słabe, a ja poczułem się tak, jakby lód zaczął p ę­ kać mi pod stopami. Uświadom ienie sobie tego wszystkiego było przerażającym dośw iad­ czeniem. Jeżeli bow iem nie m ogłem już polegać na trw ałości swoich ate­ istycznych poglądów , to czy pow inienem zdecydować się na coś, o czym tak napraw dę w olałbym zbyt wiele nie myśleć? Czy tych odpowiedzi mógłby mi udzielić ktokolw iek inny niż ja sam? Pytanie to stało się teraz zbyt ważne, by przed nim uciekać. Po pierwsze, byłem przekonany, że staranne rozważenie racjonalnych podstaw wiary doprow adzi do odm ówienia jej jakiejkolwiek wartości i p o ­ twierdzi słuszność postawy ateistycznej. Byłem jednak zdecydowany przyj­ rzeć się z bliska wszelkim danym , niezależnie od ostatecznego wyniku ta­ kich badań. Rozpocząłem od szybkiego i dość bezładnego przeglądu

23

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

najważniejszych religii świata. Większość informacji, jakie uzyskałem z ich pobieżnej prezentacji (zapoznawanie się ze świętymi tekstami każdej z nich uznałem za zbyt trudne), pozostaw iła mnie w poczuciu wielkiego zadzi­ wienia, i stwierdziłem , że żadna z religii nie wydaje mi się bardziej po­ ciągająca niż inna. N abrałem przekonania, że wątpliwe są racjonalne p o d ­ stawy wierzeń duchow ych stanowiące fundam ent każdej z religii. To jednak szybko się zmieniło. Poszedłem z w izytą do pastora kościoła metodystycznego, który mieszkał w naszym sąsiedztwie, i zapytałem go, czy w iara m a jakikolwiek logiczny sens. W ysłuchał uważnie m oich m ętnych (i najpewniej bluźnierczych) wywodów , po czym sięgnął po niewielką książkę stojącą na półce i dał mi ją do przeczytania. Było to Chrześcijaństwo po prostu C.S. Lewisa. Przez następne dni, kie­ dy wczytywałem się w kolejne stronice tej książki, czyniąc wszelkie sta­ rania, by skorzystać z bogactwa głęboko przemyślanych argum entów sfor­ m ułowanych przez sławnego oksfordczyka, zrozum iałem , że moje własne konstrukcje myślowe skierow ane przeciwko wiarygodności wiary pozo­ stawały na poziom ie dziesięciolatka. Stało się dla mnie jasne, że muszę zmierzyć się z tym najważniejszym ze wszystkich pytań ludzkości zupełnie od początku. M iałem wrażenie, że Lewis znał wszystkie moje zastrzeże­ nia, niekiedy naw et wcześniej, niż sform ułow ałem je ja sam. Każdemu z nich poświęcał jedną lub dwie strony. Kiedy dowiedziałem się później, że Lewis też kiedyś był ateistą, który w ystępował przeciwko wierze, p o ­ sługując się logicznym rozum ow aniem , dom yśliłem się, dlaczego tak do­ brze rozumie moje zmagania. Były to przecież w równej mierze jego własne problem y. Najbardziej zainteresow ał mnie - i całkowicie odm ienił moje myśle­ nie na tem at nauki i wiary - argum ent zaw arty w tytule samej księgi I: „Słuszność i niesłuszność, czyli wskazówka do pojęcia sensu wszechświa­ ta”. Chociaż opisywane przez Lewisa „praw o m oralne” stanow iło pod wieloma względami uniwersalny składnik ludzkiego życia, odnosiłem w ra­ żenie, że spotykam się z tym pojęciem po raz pierwszy. Aby zrozum ieć je w pełni, w arto zauważyć, co uczynił Lewis, jak czę­ sto odwołujem y się do praw a m oralnego na setki sposobów, chociaż zwy­ kle nie podejm ujem y naw et próby w skazania podstaw swojej argum en­ tacji. Rozbieżność ocen jest częścią naszego życia. Zwykle dotyczy to spraw codziennych - na przykład wówczas, gdy żona zarzuca m ężowi,

24

O d a t e iz m u

do

w ia r y

że nie jest wystarczająco miły dla jej przyjaciółki, czy kiedy dziecko n a ­ rzeka, że porcje lodów rozdanych na przyjęciu urodzinow ym były nie­ równe. Inne argum enty dotyczą jednak dużo poważniejszych problem ów. W dziedzinie polityki m iędzynarodowej na przykład niektórzy głoszą p o ­ gląd, że Stany Zjednoczone m ają m oralny obowiązek szerzenia na świę­ cie dem okracji, naw et jeśli wym aga to użycia siły, podczas gdy inni tw ier­ dzą, że agresja militarna i ekonom iczna grozi USA utratą pozycji autorytetu m oralnego. N a polu medycyny niezwykłe gorące dyskusje dotyczą obecnie p ro ­ blemu, czy dopuszczalne jest prow adzenie badań na kom órkach macie­ rzystych pochodzących z ludzkich zarodków. Jedni uważają, że takie ba­ dania łam ią zasadę świętości ludzkiego życia, natom iast drudzy - że perspektywa złagodzenia w ten sposób cierpień wielu istot ludzkich daje nam m oralne placet, aby prowadzić takie badania. (Tę kwestię, wraz z kil­ kom a innymi dotyczącymi bioetyki, rozważam w Aneksie do książki). Zw róćm y uwagę, że we wszystkich tych sytuacjach każda ze stron spo­ ru odw ołuje się do nigdzie jednoznacznie niesform ułow anych wyższych standardów . Czyli do praw a m oralnego, które m ożna by rów nież nazwać „praw em przyzwoitego zachow ania” i którego istnienie w każdej z tych sytuacji wydaje się nie podlegać kwestii. Przedm iotem sporu jest natom iast to, które z podejm ow anych działań jest bliższe wym aganiom narzucanym przez to praw o. Osoby oskarżane o niedostateczne przestrzeganie o bo­ wiązujących nakazów - na przykład mąż nie dość serdeczny wobec przy­ jaciółki żony - zwykle stosują różne wym ówki, aby dać im święty spokój. Chyba nikt jednak nigdy nie powie: „Do diabła z tym tw oim przyzw o­ itym zachow aniem ”. M amy tu do czynienia z zastanawiającą sytuacją: okazuje się, że pojęcia dobra i zła są uniwersalne w śród przedstawicieli gatunku ludzkiego (cho­ ciaż ich praktyczne zastosowanie może przynieść bardzo różne i często za­ dziwiające rezulaty). A zatem, jak się wydaje, zjawisko to odznacza się ce­ chą upodabniającą je do praw przyrody, takich jak prawo powszechnego ciążenia czy prawa opisywane przez szczególną teorię względności. Jeśli tak rzeczywiście jest, to prawo to - co musimy uczciwie przyznać - łam ane jest z zaskakującą regularnością. O ile mi w iadom o, praw o m oralne obowiązuje wyłącznie w śród istot ludzkich. Chociaż bowiem u zwierząt m ożna niekiedy dostrzec zachowania

25

P rzepaść

m ię d z y n a u k ą a w i a r ą

wykazujące ślad m oralności, nie są one z pewnością bardzo rozpo­ wszechnione, a najczęściej zachow ania przedstawicieli innych gatunków pozostają, jak się wydaje, w sprzeczności z jakim ikolwiek pojęciami uni­ wersalnego dobra. To właśnie na zdolność odróżnienia dobra od zła, a także na zyskanie um iejętności posługiw ania się m ową oraz pojawienie się samoświadomości i zdolności myślenia o przyszłości pow ołują się ucze­ ni, kiedy chcą wskazać cechy właściwe wyłącznie gatunkow i H om o sa­ piens. Czy jednak zdolność odróżnienia dobra od zła jest w rodzoną cechą człowieka, czy też jedynie konsekwencją tradycji kulturowej? Istnieje po­ gląd, że w rozm aitych kulturach obowiązują tak rozbieżne norm y zacho­ wania, że jakiekolwiek tw ierdzenia o istnieniu powszechnego praw a m o­ ralnego są całkowicie bezpodstaw ne. Lewis, znawca wielu kultur, pogląd taki nazywa „kłam stwem , dobrze brzm iącym kłamstwem. Jeśli pójdzie­ my do biblioteki i spędzim y kilka dni z encyklopedią religii i etyki, szyb­ ko dostrzeżem y u różnych ludów jednakow e praktyczne myślenie o świę­ cie. W babilońskiem hym nie do Szamasza, księgach M anu, Księdze Umarłych, Dialogach konfucjańskich, pismach stoików czy platończyków, u australijskich Aborygenów i północnoam erykańskich Indian - wszędzie spotkam y się zawsze z takim samym potępieniem ucisku, m orderstw a, zdrady i kłam stwa i takim samym nakazem dobroci wobec starszych, młodszych i słabszych, w spierania jałm użną ubogich, bezstronności i uczciwości”1. W pew nych niezwykłych okolicznościach praw o to w pa­ da w zaskakujące pułapki - przypom nijm y sobie palenie czarownic w sie­ demnastowiecznej Ameryce. Kiedy jednak przyjrzymy się takim zjawiskom bliżej, zapewne stwierdzimy, że te pozorne odstępstw a od uniw ersalne­ go praw a wyrastają z silnie ugruntow anych, ale błędnych w niosków na tem at tego, co jest dobrem , a co złem. Jeżeli głęboko uwierzy się w to, że czarow nica jest personifikacją zła na ziemi, wcieleniem samego diabła, czyż nie uzna się za głęboko uzasadnione podejm ow anie przeciwko niej najbardziej naw et drastycznych działań? N iech mi będzie w olno zatrzym ać się tutaj na chwilę, aby zwrócić uwagę na to, że pogląd na tem at uniw ersalności praw a m oralnego p o ­ zostaje w pow ażnym konflikcie z m odną obecnie filozofią p o stm o d er­ nistyczną, zgodnie z którą nie m a żadnego absolutnego zła ani dobra i nic nie jest absolutnie słuszne czy niesłuszne, a wszystkie w ybory m oralne

26

O

d

ATE1ZMU DO WIARY

mają charakter relatywny. Pogląd ten, dość powszechny, jak się wydaje, w śród współczesnych filozofów, ale dość zagadkowy dla większości zwy­ kłych ludzi, stwarza liczne logiczne pułapki w rodzaju paragrafu 22. Je ­ śli na przykład praw da absolutna nie istnieje, to czy sam postm odernizm jest praw dą? A jeżeli nie m a ani dobra, ani zła, to nie ma też najm niej­ szego pow odu, aby w ogóle zajmować się moralnością. Inni będą protestow ali przeciwko takiem u sposobowi myślenia, tw ier­ dząc, że praw o m oralne jest po prostu wynikiem presji ewolucyjnej. Sprze­ ciw ten form ułują przedstawiciele nowej dziedziny zwanej socjobiologią, która szuka wyjaśnień zachowań ałtruistycznych w ich dodatniej w arto ­ ści selekcyjnej dla darwinowskiego doboru naturalnego. Jeśli udałoby się wykazać słuszność tej argumentacji, to interpretow anie wielu nakazów praw a m oralnego jako pochodzących od Boga stałoby się tru d n e - dlate­ go też w arto przyjrzeć się tem u poglądow i dokładniej. Pomyślmy o jednym z najważniejszych przejawów praw a m oralnego: owym impulsie, który skłania nas do zachowań ałtruistycznych, tym głosie sum ienia wzywającym nas do pom agania innym, naw et jeśli w zamian nic za to nie dostaniem y. Praw o m oralne nie ogranicza się oczywiście do al­ truizm u; niepokój sumienia, jaki odczuwa się po wpisaniu drobnych nie­ ścisłości do zeznania podatkow ego tru d n o powiązać z poczuciem w y­ rządzenia krzywdy jakiejkolwiek konkretnej ludzkiej istocie. Przede wszystkim jednak ustalm y jasno przedm iot naszych rozważań. Używając określenia „altruizm ”, nie m am na myśli zachow ań typu: „ty drapiesz mnie po plecach, a ja drapię ciebie”, polegających na podejm o­ waniu działań na rzecz kogoś innego i oczekiwaniu od niego wzajemności. Altruizm to rzecz bardziej interesująca: jest prawdziwie bezinteresownym postępow aniem , pozbaw ionym innej m otywacji niż dobro drugiej osoby. Wszelkie przejawy takiej miłości i dobroci budzą nasz ogrom ny podziw i szacunek. Oskar Schindler ryzykował życiem, ocalając w czasie II w oj­ ny światowej przed zagładą ponad 1000 Żydów , a kiedy um ierał, był bez grosza - i mamy dla niego wielkie uznanie. M atkę Teresę od dawna uważa się za jedną z najbardziej godnych podziwu postaci czasów współczesnych, chociaż praktykow ane przez nią ubóstw o i bezinteresow na pom oc cho­ rym i umierającym m ieszkańcom Kalkuty tak drastycznie kontrastuje z m aterialistycznym stylem życia dom inującym obecnie w naszej cywili­ zacji.

27

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W niektórych przypadkach altruizm obejmuje naw et tych, którzy na­ leżą, wydawałoby się, do grona zaprzysiężonych wrogów . Siostra Joan C hittister z zakonu benedyktynek snuje taką oto suficką opowieść: Dawno, dawno temu żyła sobie stara kobieta, która często m edyto­ wała nad brzegiem Gangesu. Pewnego ranka, pod koniec medytacji, zauważyła skorpiona walczącego bezradnie z nurtem rzeki. Gdy zna­ lazł się blisko niej, zaczepił się o korzenie sięgające daleko w głąb wód. Starając się z nich wyswobodzić, pogrążał się jeszcze bardziej. Kobieta schyliła się, aby go ocalić, ale on użądlił ją, kiedy poczuł jej rękę. Stara kobieta cofnęła się, po chwili jednak - gdy tylko odzy­ skała równowagę - sięgnęła ku niemu ponownie. I tak za każdym ra­ zem skorpion wbijał kolec w jej rękę, aż spłynęła krwią, a jej twarz wykrzywiła się z bólu. Przechodzący obok człowiek, widząc, co się dzieje, wykrzyknął: „Kobieto, czy oszalałaś?! Chcesz stracić życie, żeby uratować to wstrętne stworzenie?”. W tedy ona, patrząc mu p ro­ sto w oczy, odrzekła: „Przecież naturą skorpiona jest robienie użyt­ ku ze swego kolca, dlaczegóż bym zatem ja miała zaprzeczać swojej własnej naturze nakazującej mi ratowanie innych?”2. W ielu z nas z pewnością uzna tę opowieść za przesadzoną - m ało kto chciałby narażać się na niebezpieczeństwo, żeby ocalić skorpiona. Z pew ­ nością jednak większość z nas usłyszała choć raz ów w ew nętrzny głos na­ kazujący nam pom óc zupełnie obcej osobie, która gwałtow nie tego p o ­ trzebow ała, chociaż w żaden sposób nie mogliśmy oczekiwać płynącej z tego korzyści. A jeśli ulegliśmy tem u im pulsowi, ogarniało nas ciepłe uczucie, że „zrobiliśmy to, co zrobić należało”. C.S. Lewis w swojej niezwykłej książce Cztery miłości wiele uwagi p o ­ święca naturze takiej całkowicie bezinteresownej miłości, którą nazywa z grecka agape. Podkreśla jej odm ienność od pozostałych trzech form m iłości (sympatii, przyjaźni i miłości rom antycznej), które łatwiej zrozu­ mieć w kategoriach oczekiwania na w zajem ną korzyść i które m ożna zna­ leźć u innych zwierząt poza człowiekiem. Agape, czyli bezinteresow ny altruizm , to dla ew olucjonistów p ra w ­ dziwe wyzwanie. A dla m yślenia redukcjonistycznego - po p ro stu skan­ dal. N ie m ożna go uznać za rezultat dążenia sam olubnych genów do

28

O d a t e iz m u

do

w ia r y

rozprzestrzeniania samych siebie. W ręcz przeciwnie, altriuzm może skłaniać ludzi do poświęceń wiążących się z wielkim osobistym cierpieniem , za­ grożeniem zdrow ia i życia, a naw et praw dopodobieństw em śmierci, bez żadnych w idoków na jakąkolwiek korzyść. Tymczasem, jeśli uważnie wsłuchamy się w ten głos w ew nętrzny, który niekiedy nazywamy świa­ dom ością, okaże się, że wszyscy mamy w sobie gotowość ulegania tego rodzaju miłości, choćbyśmy naw et często udawali, że go nie słyszymy. Socjobiolodzy tacy jak E.O. W ilson usiłowali znaleźć w ytłum aczenie dla podobnych zachowań w kategoriach pośredniego wpływu na sukces rozrodczy podejmującego je osobnika, argumentacja ta szybko jednak wy­ w ołała wątpliwości. Jedna z hipotez zakłada, że stale podejm ow ane za­ chow ania altruistyczne jako cecha pozytywna są faworyzow ane przez d o ­ bór płciowy. Pogląd ten wszakże kłóci się z obserwacjami dotyczącymi nieczlekokształtnych naczelnych ujawniającymi wręcz przeciwne zjawiska, takie jak dzieciobójstwo dokonyw ane przez samca, który właśnie uzyskał w grupie dom inację, co jest sposobem na zapew nienie lepszej przyszło­ ści w łasnem u potom stw u. Inna hipoteza m ówi o tym, że altruizm daje pośrednie wzajemne korzyści zapewniające praktykującym go osobnikom pew ną przewagę w skali czasu ewolucyjnego; tru d n o jednak uznać to za dobre wyjaśnienie motywacji ludzkich dobrych uczynków, o których nie wie nikt poza ich sprawcą. Z godnie z trzecim wyjaśnieniem altruistyczne zachowania członków grupy przynoszą korzyść całej grupie. Przykładem miałyby tu być kolonie m rówek, w których bezpłodne robotnice krzątają się bez w ytchnienia, aby stworzyć w arunki umożliwiające królowej-matce wydawanie na świat jak największej liczby potom stw a. Tego rodzaju „m rówczy altruizm ” łatwo jednak wyjaśnić w kategoriach ewolucyjnych, wiedząc, że geny skłaniające robotnice do wytężonej pracy to dokładnie te same geny, jakie są przekazywane przez królow ą-m atkę ich własnemu rodzeństw u, do którego pojawienia się na świecie tak istotnie się przy­ czyniają. Taki niezwykły bezpośredni związek na poziom ie DNA nie za­ chodzi w obrębie bardziej złożonych populacji, które - co do tego pan u ­ je obecnie zgoda między niemal wszystkimi ew olucjonistam i - podlegają doborow i naturalnem u obejm ującemu jednostki, a nie całą grupę osob­ ników. Zachow ania m rów ek robotnic w budow ane w ich mózgi są zatem czymś zasadniczo odm iennym od tego wew nętrznego głosu, który spra­ wia, że muszę wskoczyć do rzeki, kiedy widzę, że ktoś tonie, naw et wtedy,

29

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

kiedy jest to ktoś zupełnie mi obcy, a ja wcale nie jestem dobrym pływ a­ kiem i sam mogę przy tym stracić życie. Co więcej, aby utrzym ać w m o­ cy argum ent ew olucyjny o korzyści, jaką altruizm przynosi grupie, n a­ leżałoby znaleźć przykłady reakcji przeciwnych - czyli wrogości wobec osobników nienależących do grupy. Tymczasem agape kultywowana przez O skara Schindlera czy M atkę Teresę zadaje kłam takiem u sposo­ bowi myślenia. T o zdumiewające, ale praw o m oralne nakazuje mi ra to ­ wać tonącego, naw et jeśli jest moim wrogiem . Jeżeli praw a natury ludzkiej nie sposób uznać za w ytw ór kultury lub skutek uboczny ewolucji, to jak wyjaśnić jego istnienie? Jest w tym coś napraw dę niezwykłego. Jak pisze Lewis: „Gdyby istniała siła wywierająca wpływ na wszechświat z zewnątrz, nie mogłaby ujawnić się nam jako je­ den ze składników wszechświata - tak jak architekt jakiegoś dom u nie bę­ dzie jedną ze ścian, częścią klatki schodowej czy kom inkiem tego domu. Jedynym sposobem, w jaki możemy spodziewać się ujawnienia się tej siły, są wpływy czy nakazy obecne w naszym w nętrzu, mające na celu skłonie­ nie nas do określonego zachowania. I to rzeczywiście odnajdujem y w e­ w nątrz siebie. Czyż nie pow inno nas to skłonić do zastanow ienia?”3. Kiedy zetknąłem się z tą argum entacją w wieku 26 lat, uderzyła mnie jej logika. O to ukryte w m oim sercu i rów nie oczywiste jak wszystko in­ ne w codziennym życiu, a teraz ujawniające się po raz pierwszy jako za­ sada wyjaśniająca, owo praw o m oralne rzuciło jasne światło na zakam ar­ ki m ojego dziecięcego ateizm u i dom agało się poważnego zastanowienia się nad jego pochodzeniem . Czy to Bóg na m nie patrzył? A jeśli tak, to jaki był to Bóg? Czy był to Bóg deistów, który wynalazł fizykę i m atem atykę i w praw ił W szechświat w ruch około 14 m iliardów lat tem u, a potem odszedł, by zająć się innym i, ważniejszymi sprawam i, jak uważał Einstein? N ie, ten Bóg, jeżeli w ogóle byłem w stanie go so­ bie uświadom ić, musi być Bogiem teistów - takim , który pragnie jakie­ goś związku z owymi wyjątkowymi istotami zwanymi ludźmi i dlatego wy­ posaża każdego z nas w m ożliwość Jego dojrzenia. M ógłby to być Bóg Abraham a, ale z pew nością nie Bóg Einsteina. O dkryw anie natury Boga, jeżeli w istocie jest O n rzeczywisty, p o ­ ciągało za sobą jeszcze inne konsekwencje. W nioskując z niezwykle wy­ sokich standardów praw a m oralnego - które, co m usiałem przyznać, w praktyce regularnie łam ałem - m usiałby to być Bóg święty i prawy.

30

O d a t e iz m u

do

w ia r y

M usiałby być wcieleniem dobroci. M usiałby nienawidzić zła. I nie było najmniejszego pow odu, by sądzić, że jest to Bóg łaskawy i pobłażliwy. Kiełkujące powoli przeświadczenie o dopuszczalności istnienia Boga wy­ w ołało u mnie sprzeczne uczucia: głęboki spokój, jaki dawała świadomość rozległości istnienia takiego Umysłu, a zarazem ogrom ny niepokój, kie­ dy zdałem sobie sprawę z własnej niedoskonałości, ujawniającej się w o ­ bec Niego. Podjąłem tę intelektualną w ędrów kę, aby uzyskać potw ierdzenie dla swojego ateizmu. Tymczasem cel ten legł w gruzach w chwili, gdy argu­ m enty wynikające z istnienia praw a m oralnego (i wiele innych) zmusiły mnie do uznania, że hipoteza o istnieniu Boga jest uzasadniona. Agnostycyzm, w którym czułem się bezpieczny niczym w raju, nagle okazał się zwykłym wykrętem , czym zresztą zawsze był. W iara w Boga wydała mi się teraz bardziej racjonalna niż jej brak. Stało się dla m nie rów nież jasne, że nauka, niezależnie od jej nie­ kw estionowanej mocy wyjaśniającej tajem nice świata przyrody, nigdzie dalej już mnie nie zaprow adzi w poszukiw aniach odpow iedzi na pytanie o Boga. Jeżeli Bóg istnieje, to musi pozostaw ać poza światem przyrody, tym samym zaś narzędzia nauki nie pozw olą na dowiedzenie się o N im czegokolwiek. Zaczynałem natom iast rozumieć, zaglądając do swojego ser­ ca, że dow ody na istnienie Boga mogą pojawić się z innych stron i że osta­ teczna decyzja będzie zależeć od wiary, a nie od dow odów . C hoć byłem ciągle pogrążony w niepewności, którą pow inieniem podążyć drogą, m u­ szę przyznać, że przekroczyłem wówczas pew ien próg - osiągnąłem go­ towość przyjęcia światopoglądu duchowego, z istnieniem Boga włącznie. Niemożliwe wydawało mi się wtedy i pójście dalej, zawrócenie z d ro ­ gi. Wiele lat później natknąłem się na sonet Sheldona Vanaukena, który bar­ dzo wiernie opisuje moje ówczesne rozterki. O to jego końcow e wersy: Między domysłem i prawdą - przepaść bez dna. Strach przed skokiem zniewala, absurd gwałci pewność, Ziemia spod nóg ucieka: to już petunie szach-mat... A gdy nasz bastion - punkt widzenia rozpada się do cna, Myśl świta z nadzieją: Skoczyć! I tylko trafić w sedno, By zerwać tę zasłonę, co przesiania nam świat. (przeł. Jerzy Nowakowski)

31

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

Przez dłuższy czas stałem drżący na krawędzi owej przepaści. W koń­ cu, nie widząc innego wyjścia, skoczyłem. Jak takie przek o nania może mieć przyrodnik? Czyż wiele praw d gło­ szonych przez religie nie pozostaje w sprzeczności z żądaniem: „P opro­ szę o dow ody” - tak charakterystycznym dla tych, którzy poświęcili się chemii, fizyce, biologii czy medycynie? Czy uchylając w rota swego umysłu na duchow y w ym iar świata, rozpętałem wojnę światopoglądów, która do­ prow adzi m nie do unicestwienia i w której zwycięstwo jakiejkolwiek ze stron musi być totalne i bezlitosne?

R o z d z ia ł 2

W O JN A Ś W IA T O P O G L Ą D Ó W

J e ż e l i r o z p o c z ę l iś c ie l e k t u r ę t e j k s ią ż k i jako sceptycy i udało się wam

dotrzeć ze m ną aż tutaj, z pew nością gotow i jesteście sform ułow ać licz­ ne własne zastrzeżenia. Ja w każdym razie m am swoje: Czyż wiara w Bo­ ga nie jest przykładem myślenia życzeniowego? Czy w imię religii nie wy­ rządzono ogrom nych krzywd? Jak miłujący wszystkich Bóg może się godzić na ludzkie cierpienia? Czy pow ażny uczony przyrodnik może w ie­ rzyć w cuda? Jeśli należycie do grona osób wierzących, być może znaleźliście w pierw szym rozdziale pew ne potw ierdzenie słuszności własnych p o ­ glądów, choć niemal na pew no i wam nieobce są obszary, w których w ia­ ra nie zgadza się z innymi doświadczeniam i dotyczącymi zarów no was sa­ mych, jak i osób z waszego otoczenia. Zw ątpienie jest nieodłączną częścią wiary. Jak mawiał Paul Tillich: „Jeśli pojawia się w ątpienie, nie pow inno się go uważać za zanegowanie wiary, ale za elem ent, który zawsze występuje i zawsze będzie występo­ wał w akcie wiary”1. Gdyby argum enty na rzecz wiary w Boga były całko­ wicie niepodw ażalne, wówczas świat wypełniałyby zastępy zdeklarow a­ nych wyznawców jednej wiary. W yobraźm y sobie jednak taki świat, w którym w wyniku absolutnej pewności wszelkich dow odów bylibyśmy pozbaw ieni wolności w yboru swojej wiary. Czy byłby ciekawy? W ątpliwości tak sceptyków, jak i osób wierzących pochodzą z wielu źródeł. Jednym z nich jest konflikt postrzegany między tw ierdzeniam i form ułow anym i na gruncie w ierzeń religijnych a obserwacjam i n au k o ­ wymi. Problem ten, zwłaszcza dom inujący ostatnio w dziedzinie biologii

33

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W o jn a ś w ia t o p o g l ą d ó w

i genetyki, om awiam w następnych rozdziałach. Inne dotyczą bardziej fi­ lozoficznych zagadnień wiążących się z ludzkim doświadczeniem i te sta­ now ią przedm iot niniejszego rozdziału. Jeżeli nie one są przyczyną w a­ szych niepokojów , m ożecie przejść od razu do rozdziału trzeciego. Rozważając kwestie filozoficzne, w ypow iadam się jako niespecjalista. Jednak nie tylko ja podejm ow ałem takie zmagania. Zwłaszcza podczas pierwszego roku od zaakceptow ania istnienia Boga opiekującego się ludz­ kimi istotam i opadły mnie niezliczone wątpliwości najrozm aitszego p o ­ chodzenia. I chociaż wiele z tych pytań na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie niezwykle świeżych i oczywistych, uspokoiło mnie odkrycie, że nie m a na mojej liście takich zastrzeżeń, które nie byłyby wysuwane n a­ wet jeszcze ostrzej i precyzyjniej w m inionych stuleciach. Ku swojemu jesz­ cze większemu zadow oleniu dotarłem do licznych źródeł udzielających przekonujących odpow iedzi na owe pytania. W tym rozdziale korzystam z dorobku ich autorów , dodając do ich przem yśleń swoje własne roz­ w ażania i doświadczenia. W iele najłatwiejszych do zrelacjonowania ana­ liz zaczerpnąłem z pism tak mi obecnie bliskiego oksfordczyka C.S. Le­ wisa. M ożna by tu rozpatryw ać wiele zastrzeżeń; ja w pierwszych dniach rodzącej się wiary za szczególnie dokuczliwe uznałem cztery i jak sądzę, należą one do najważniejszych problem ów , z jakimi zmaga się każdy, kto zastanawia się nad w iarą w Boga.

downej książce Zaskoczony rados'cią, a m a tu na myśli tę dojm ująca tęsk­ notę, której początek dało coś rów nie prostego jak kilka w ersów poezji, i ją w łaśnie nazyw a „radością” . Pisze o tym dośw iadczeniu jako „n ie­ zaspokojonym pragnieniu, k tó re sam o było godniejsze p o żąd an ia niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić”2. Doskonale przypominam sobie po­ dobne m om enty z własnego życia, w których to dojmujące poczucie tę­ sknoty, pozostające gdzieś pom iędzy przyjem nością a sm utkiem , poja­ wiało się nieoczekiwanie i skłaniało do zastanowienia, skąd bierze się tak silne uczucie i jak sobie poradzić z podobnym doświadczeniem. Pamiętam, jak wielkie wrażenie, kiedy byłem dziesięcioletnim chłopcem, zrobiło na mnie oglądanie nieba przez teleskop, który jakiś astronom am a­ to r ustawił na wzgórzu naszej farm y - w tedy po raz pierwszy poczułem nieogarniony ogrom kosm osu, zobaczyłem kratery na Księżycu i d o ­ strzegłem magiczne, m igotliwe światło Plejad. Albo wieczór wigilijny, gdy miałem lat 15, podczas którego wyjątkowo piękna kolęda śpiewana w spa­ niałym chłopięcym sopranem brzm iała jeszcze bardziej słodko i p raw ­ dziwie niż wszystko, co poznałem wcześniej, i pozostaw iła m nie z uczu­ ciem nieoczekiwanego zachwytu i tęsknoty za czymś, czego nie potrafiłem nazwać. Dużo później, już jako student i ateista, ze zdum ieniem stw ier­ dziłem, że doświadczam podobnego uczucia zachwytu i tęsknoty, tyle że tym razem pom ieszanego z w yjątkow o głębokim uczuciem żalu, kiedy słuchałem drugiej części III Symfonii Beethovena (Eroiki). Kiedy w 1972 ro ­ ku świat był pogrążony w żałobie po śmierci sportow ców izraelskich, za­ m ordow anych przez terrorystów podczas olim piady w M onachium , Fil­ harm onicy Berlińscy wystąpili na stadionie olimpijskim, grając ten przejmujący lam ent w tonacji c-moll opowiadający o szlachetności i tra ­ gedii, życiu i śmierci. Przez chwilę oddaliłem się od materialistycznego spojrzenia na świat i pogrążyłem w niem ożliwym do opisania wymiarze duchow ym - było to dla mnie zaskakujące doświadczenie. A w nieco bliższych czasach - jako uczonem u, którem u niekiedy przy­ pada niezwykły przywilej dokonania odkrycia czegoś, co nie było znane człowiekowi, zdarzało mi się przeżywać ów szczególny rodzaj radości związany z podobnym i olśnieniami. Kiedy dostrzegam blask naukowej prawdy, doświadczam jednocześnie dwóch uczuć: ogrom nej satysfakcji oraz pragnienia poznania jeszcze większej Prawdy. W takiej chwili nauka zaczyna być czymś więcej niż procesem dokonyw ania odkryć. O bdarza

C z y id e a B o g a n ie w y n ik a z m y ś l e n ia ż y c z e n io w e g o ?

Czy Bóg napraw dę jest? Czy też poszukiw ania istoty nadnaturalnej, tak powszechne we wszystkich znanych nam kulturach, są przejawem ludz­ kiej rów nie uniwersalnej, co bezpodstawnej tęsknoty za czymś, co wy­ kraczałoby poza nas samych i nadaw ało sens niem ającem u znaczenia ży­ ciu, odbierając zarazem m oc ostrzu śmierci? Podczas gdy poszukiw anie pierw iastków boskich straciło w spółcze­ śnie nieco na znaczeniu w naszym zaganianym i pełnym najrozm aitszych bodźców życiu, pozostaje ono ciągle jednym z najbardziej uniwersalnych ludzkich dążeń. C.S. Lewis opisuje to zjawisko we własnym życiu w cu­

34

35

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

uczonego doświadczeniem , które nie poddaje się wyjaśnieniu w katego­ riach czysto przyrodniczych. Co zatem sprow adza na nas takie uczucia? I czym jest ow o doznanie tęsnoty za czymś większym niż my sami? Czy jest ono jedynie określoną kom binacją neuroprzekaźników docierających do ściśle określonych re­ ceptorów i wywołujących falę wyładow ań elektrycznych gdzieś w pew ­ nej części mózgu? Czy też - jak praw o m oralne opisane w poprzednim rozdziale - stanowi ono rodzaj wskazówki, że jest coś ukrytego głębiej, co pozostając w ludzkiej duszy, pozwala na przyjęcie, że istnieje coś dużo większego niż my sami? Zgodnie z poglądem ateistycznym owego doświadczenia tęsknoty nie należy uważać za argum ent na rzecz istnienia mocy nadprzyrodzonej, a próby uznania uczucia podziw u i trwogi za uzasadnienie wiary w Boga są wyłącznie przejawem myślenia życzeniowego - podaw ania odpowiedzi, jaką chcielibyśmy usłyszeć. Ten punkt widzenia znany jest najszerzej z pism Zygm unta Freuda, który utrzymywał, że potrzeba Boga wynika z do­ świadczeń wczesnego dzieciństwa. W Totem ie i tabu napisał: „Atoli psy­ choanalityczne badanie jednostki poucza nas - i kładzie na to szczególny nacisk - że każdy człowiek tw orzy boga na obraz ojca i że nasz osobisty stosunek do boga zależy od tego, jaki mamy stosunek do fizycznego ojca: stosunek ten ulega w ahaniom i zmienia się, tak jak zmienia się ojciec, bóg zaś - w gruncie rzeczy - nie jest niczym innym, jak uwznioślonym ojcem”3. Problem z argum entem wskazującym na myślenie życzeniowe polega na tym, że jest niezgodny z naturą Boga najważniejszych religii świata. Ar­ m and Nicholi, znawca psychoanalizy i profesor H arvardu, w swojej wy­ danej niedaw no, zgrabnie napisanej książce Pytania o Boga porów nuje p o ­ glądy Freuda z poglądam i C.S. Lewisa4. Lewis uważa, że tego rodzaju myślenie życzeniowe doprow adziłoby do zupełnie innego Boga niż ten, jakiego opisuje Biblia. Jeżeli zależy nam na dobrotliwej opiece i pobłażli­ wości, to tutaj tego nie znajdziemy. W ręcz przeciwnie: kiedy tylko do­ strzeżemy, że pozostajemy w uścisku praw a m oralnego i dojdziemy do nie­ uchronnej konstatacji, że nie jesteśmy w stanie m u sprostać, zrozum iem y wówczas, w jak trudnym jesteśmy położeniu, oraz uświadom im y sobie to, że z A utorem owego praw a jesteśmy najpewniej rozdzieleni na całą wiecz­ ność. Co więcej, czyż dziecko z wiekiem nie przeżywa sprzecznych uczuć wobec własnych rodziców , włączając w to pragnienie bycia wolnym?

36

W o jn a ś w ia t o p o g l ą d ó w

W jaki zatem sposób to myślenie życzeniowe miałoby doprow adzić do p o ­ trzeby Boga, a nie raczej do pragnienia, by żadnego Boga nie było? W końcu zaś, rozum ując czysto logicznie, jeśli przyjmie się, że Bóg to coś, czego ludzie m ogą sobie życzyć, czy to wyklucza zarazem m ożli­ wość, że Bóg jest czymś rzeczywistym? Absolutnie nie. Fakt, że marzyłem o kochającej żonie, nie sprawił, że jest ona teraz jedynie złudzeniem. Fakt, że rolnik pragnie deszczu, nie oznacza, że pow inien stawiać pod znakiem zapytania realność ulewy, która nadeszła. W istocie cały ten argum ent wskazujący na myślenie życzeniowe m oż­ na odwrócić. Dlaczego miałoby istnieć to tak powszechne i właściwe w y­ łącznie człowiekowi pragnienie, jeżeli nie wiąże się z żadną szansą na je­ go zaspokojenie? Lewis form ułuje to lepiej: „Ż adna istota nie rodzi się z takim pragnieniem, dla którego nie istniałoby jakieś zaspokojenie. Dziec­ ko odczuwa głód - istnieje pożywienie. Kaczątko chce pływać - istnieje woda. Ludzie odczuwają pożądanie seksualne - istnieje seks. Skoro więc odnajduję u siebie pragnienie, którego nie może zaspokoić żadne d o ­ świadczenie na tym świecie, najpraw dopodobniej oznacza to, że zostałem stw orzony dla innego św iata”5. A może tęsknota za sferą sacrum, tak powszechny i intrygujący skład­ nik ludzkiego doświadczenia, jest nie tyle przejawem m yślenia życzenio­ wego, ile wskazówką pozwalającą nam dostrzec coś, co wykracza poza nas samych? Po co w naszych sercach i um ysłach ta „próżnia o boskich kształtach”, jeśli nie m iałaby zostać wypełniona? W naszych współczesnych materialistycznych czasach łatw o stracić z oczu sens tej tęsknoty. Annie D illard w swoim wspaniałym zbiorze ese­ jów Teaching a Stone to Talk (Ucząc kam ień mówić) pisze o tej narasta­ jącej pustce: N ie jesteśmy już prymitywni. [...] Cały świat nie wydaje się nam już święty. Jako ludzie przeszliśmy drogę od panteizmu do pan-ateizmu. [...] T rudno naprawić popełnioną szkodę i powrócić do osobowo­ ści, z której z własnej woli zrezygnowaliśmy. Trudno sprofanować gaj i porzucić swój sposób myślenia. Ugasiliśmy płonący krzew i nie po­ trafim y rozpalić go na nowo. N a próżno rozjarzamy zapałki pod każdym zielonym drzewem. Czy wiatr ciągle nawołuje i wzgórza da­ lej upominają się o pochwalną pieśń? Zanikła dziś mowa wszystkich

37

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W p j N A Ś W IA T O P O G L Ą D Ó W

nieobdarzonych życiem rzeczy na ziemi i żywe stworzenia mówią już tak niewiele tak bardzo nielicznym. [...] A przecież mogłoby być tak, że wszędzie, gdzie jest ruch, jest też i dźwięk - jak wtedy, gdy wie­ loryb wyskakuje z wody, a potem w pada w nią z głośnym pluśnięciem, czy też tak, że wszędzie tam, gdzie jest bezruch, jest również cichy, łagodny glos, słowa Boga płynące z wiru wiatru, odwieczna pieśń i taniec przyrody, spektakl, który wypędziliśmy z miasta. [...] Czyż przez te wszystkie stulecia nie usiłowaliśmy umieścić Boga z po­ w rotem na górze, a kiedy nam się to nie udało - nie próbowaliśmy uzyskać odezwu od wszystkiego, co nie jest nami? Jaka jest różnica między katedrą a laboratorium fizycznym? Czyż każde z nich nie m ó­ wi: W itaj?6.

skich w Stanach Zjednoczonych zainicjowanego przez pastora M artina Luthera Kinga, który oddał za nie życie. Druga odpow iedź nawiązuje jednak ponow nie do praw a m oralnego i faktu, że my wszyscy, jako istoty ludzkie, nie jesteśmy w stanie m u spro­ stać. Kościoły tw orzą ludzie upadli. Czysta, krystaliczna w oda duchowej praw dy przechow yw ana jest w zardzewiałych pojem nikach, a kolejnych przypadków niewłaściwego postępow ania Kościołów przez wieki nie na­ leży rzutow ać na samą wiarę, tak jakby to w oda była problem em . N ie­ wątpliwie ci, którzy oceniają praw dę i siłę duchowej wiary na podstawie zachowania określonego Kościoła, często nie potrafią sobie naw et w y­ obrazić, że mogliby do niego wstąpić. W olter, wyrażając swoje wrogie na­ stawienie wobec francuskiego Kościoła katolickiego, tuż przed wybuchem rewolucji francuskiej pisał: „Czyż m ożna się dziwić, że są ateiści na tym świecie, skoro Kościół zachowuje się w sposób tak odstręczający?”7. N ietrudno podać przykłady podejm ow ania przez Kościół działań p o ­ zostających w jawnej sprzeczności z głoszonym i przez siebie zasadami wiary. Osiem błogosław ieństw , o których nauczał Jezus podczas Kaza­ nia na G órze, zostało zignorow anych, gdy Kościół chrześcijański orga­ nizował brutalne wyprawy krzyżowe w epoce średniowiecza, a w czasach późniejszych podejm ow ał podobne działania w ram ach inkwizycji. C h o ­ ciaż sam p ro ro k M ahom et nigdy nie stosow ał przem ocy w obec swoich prześladow ców , dokonania bojow ników islamskiego dżihadu, od tych działających w czasach najwcześniejszych po takie ataki, jak ten z 11 w rze­ śnia 2001 roku, pozostawiają fałszywe wrażenie, że islam nierozerw alnie łączy się z przemocą. N aw et wyznawcy tak pokojowych systemów religij­ nych, jak hinduizm czy buddyzm, czasami angażują się w konfrontację siły, czego przykładem są niedaw ne wydarzenia w Sri Lance. Ale nie tylko przem oc kala praw dę wiary. Częste przypadki niezwykłej hipokryzji przyw ódców religijnych, widoczne dzisiaj tak wyraźnie dzięki potędze środków m asowego przekazu, doprow adzają wiele sceptycznie nastaw ionych osób do wniosku, że w religii nie znajdzie się ani obiek­ tywnej prawdy, ani dobra. Być może jeszcze bardziej podstępnym i rozpow szechnionym zjawi­ skiem jest powstawanie Kościołów szerzących m artw ą duchow o, świecką wiarę, która pozbaw iona jest jakiejkolwiek świętości właściwej tradycyj­ nym wiarom i prezentuje taką wersję życia duchowego, w której wszystko

CO Z CAŁĄ MASĄ KRZYWD, JAKIE WYRZĄDZONO W IMIĘ RELIGII?

Głów ną przeszkodą dla licznych żarliwie poszukujących jest masa nieza­ przeczalnych krzywd, jakie w przeszłości popełniono w imię wiary. D o­ tyczy to w pewnym stopniu praktycznie wszystkich religii, także tych, któ ­ rych fundam entalne zasady to współczucie i niestosowanie przemocy. Zdając sobie sprawę z przypadków rzeczywistego gwałtu, wykorzysty­ w ania siły, a także hipokryzji, jak m ożna podpisywać się pod doktryna­ mi wiary szerzonymi przez spraw ców zła? Są dwa rozwiązania tego dylem atu. Przede wszystkim należy pam ię­ tać, że w imię religii dokonano rów nież w ielu cudow nych rzeczy. Ko­ ściół (a używam tego określenia w sensie ogólnym , jako rodzaju instytu­ cji, której zadaniem jest szerzenie pewnej wiary, niezależnie od tego, jaką wiarę mamy na myśli) w ielokrotnie odgryw ał zasadniczą rolę we wspie­ raniu sprawiedliw ości i dobra. Jako choćby jeden przykład przypom nij­ my sobie dokonania różnych przyw ódców religijnych wyzwalających lu­ dzi z ucisku - od w yprow adzenia przez M ojżesza Żydów z niewoli, po zwycięstwo w parlam encie W illiam a W ilberforce’a decydujące o zdele­ galizowaniu niew olnictw a czy osiągnięcia ruchu obrony praw obywatel­

38

39

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W o jn a ś w ia t o p o g l ą d ó w

sprow adza się do wym iaru społecznego lub tradycji i nie ma nic w spól­ nego z poszukiwaniem Boga. Czy m ożna się zatem dziwić, że niektórzy uważają religię za siłę o d ­ grywającą negatywną rolę w społeczeństwie lub też, jak pisał Karol M arks, za „opium dla ludu” ? Bądźmy jednak ostrożni. W ielkie eksperym enty m arksistowskie przeprow adzone w Związku Radzieckim i w maoistowskich Chinach, których celem było stw orzenie społeczeństw całkowicie opartych na ateizmie, dow iodły, że są one zdolne do popełniania co naj­ mniej rów nie ogrom nych, jeśli nie większych zbrodni ludobójstw a i do wykorzystywania przem ocy w podobnym stopniu, co najgorsze ze wszyst­ kich znanych nam reżim ów w obecnych czasach. W istocie ateizm - przez odrzucenie jakiegokolwiek wyższego autorytetu - ma w sobie potencjał pozwalający na całkow ite zw olnienie ludzi z odpowiedzialności za to, by jeden nie gnębił drugiego. Chociaż więc długie dzieje religijnego ucisku i hipokryzji działają nie­ zm iernie otrzeźwiająco, najżarliwsi poszukujący muszą sięgać wzrokiem poza zachowania niedoskonałych istot ludzkich, jeśli chcą dotrzeć do prawdy. Czy skłonni bylibyśmy winić dąb za to, że jego' drew na użyto do zbudow ania taranów ? Albo pow ietrze, że pozw ala na to, aby za jego po­ średnictw em rozprzestrzeniały się kłamstwa? Czy ocenialibyście Czaro­ dziejski flet M ozarta na podstaw ie kiepskiego spektaklu wystawionego przez słabo przygotow anych uczniów? Jeśli nigdy nie widzieliście zacho­ du słońca nad Pacyfikiem, czy uznalibyście za wystarczający opis z rekla­ my firm y turystycznej? Czy o sile miłości rom antycznej skłonni byliby­ ście sądzić na podstaw ie małżeńskich aw antur u sąsiadów? Nie. D okonując rzeczywistej oceny praw dy wiary, należy patrzeć na czystą, krystaliczną w odę, a nie na jej zardzewiałe pojemniki.

wersalne ludzkie doświadczenie skłania wiele osób do podaw ania w w ąt­ pliwość istnienia miłującego nas wszystkich Boga. Jak pisał C.S. Lewis w książce Problem cierpienia, argum ent ten brzmi następująco: „Gdyby Bóg był dobry, chciałby, by wszystkie Jego stw orzenia były całkowicie szczęśliwe, a gdyby Bóg był wszechmocny, mógłby uczynić to, czego p ra­ gnie. Ale stworzenia nie są szczęśliwe. Dlatego też brak Bogu albo dobroci, albo mocy, albo jednego i drugiego”8. Jest kilka rozwiązań tego dylematu. Jedne łatwiej zaakceptow ać niż in ­ ne. Przede wszystkim spróbujm y sobie uświadomić, że duża część naszych cierpień i cierpień innych istot ludzkich wynika z tego, co czynimy sobie nawzajem. To nie Bóg, ale ludzie wynaleźli noże, strzały, karabiny, b om ­ by i wszystkie narzędzia to rtu r w ykorzystywane przez wieki. Tragedie małego dziecka zabitego przez pijanego kierow cę, niew innego m łodego człowieka ginącego na polu bitwy czy dziewczyny przeszytej serią z ka­ rabinu maszynowego w niebezpiecznej dzielnicy wielkiego m iasta trudno przypisywać Bogu. Przecież w końcu zostaliśmy obdarow ani w olną wolą, m ożliwością czynienia tego, czego chcemy. Często wykorzystujemy tę możliwość, by łamać nakazy praw a m oralnego. A kiedy to robim y, nie powinniśm y winić Boga za skutki swoich czynów. Czy Bóg pow inien byl ograniczyć naszą w olną wolę, aby zapobiec te­ go rodzaju złym zachowaniom ? Rozum owanie w ten sposób szybko stw a­ rza problem , od którego nie m a racjonalnej ucieczki. I znow u Lewis for­ m ułuje to bardzo klarow nie: „Jeśli ktoś powie: »Bóg m oże obdarzyć człowieka w olną wolą, a jednocześnie odm ów ić mu tej wolnej w oli«, to nie m ówi o Bogu nic: bezsensowne kombinacje słów nie zyskają nagle zna­ czenia tylko dlatego, że poprzedziliśm y je dw om a innymi słowam i »Bóg m oże«. [...] nonsens pozostaje nonsensem , naw et gdy chodzi o Boga”9. Racjonalne argum enty bywają jednak trudne do przyjęcia, gdy strasz­ liwe cierpienie spada na najzupełniej niew inną osobę. Z nam studentkę college’u, która mieszkała sama w czasie letnich wakacji, kiedy przygo­ towując się do zawodu lekarza, prow adziła badania naukow e. Pewnej n o ­ cy nagle obudziła się i stwierdziła, że do jej mieszkania w lam al się obcy mężczyzna. Przystawiając jej nóż do gardła, zawiązał jej oczy i pom im o błagań - zgwałcił ją. Pozostawił ją w kom pletnym szoku, a przeżycia te pow racały do niej nieustannie w ciągu następnych lat. Sprawca nigdy nie został złapany.

J a k m ił u j ą c y w s z y s t k i c h B ó g m o ż e s ię g o d z i ć NA LUDZKIE CIERPIENIA?

Istnieją być może na świecie ludzie, którzy nigdy nie doświadczyli cier­ pienia. Ja sam nie znam nikogo takiego i podejrzew am , że żaden czytel­ nik tej książki nie zaliczyłby się do takiej kategorii. W łaśnie to tak un i­

40

41

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W p in a ś w ia t o p o g l ą d ó w

T a m łoda kobieta to moja córka. Nigdy zło nie ujawniło mi się w tak czystej postaci jak owej nocy i nigdy nie w ypow iadałem rów nie gorących życzeń, by Bóg uczynił cokolwiek, aby zapobiec takim straszliwym zbrod­ niom. Dlaczego Bóg nie sprawił, by w przestępcę uderzył piorun albo cho­ ciaż nie poraziło go własne sumienie? Dlaczego Bóg nie rozpostarł nie­ widocznej osłony nad moją córką, aby ją ochronić? Być m oże w rzadkich przypadkach Bóg rzeczywiście czyni cuda. Ale w znakomitej większości istnienie wolnej woli i pew nego porządku w fi­ zycznym świecie to rzeczy nieubłagane. Chociaż zapewne życzylibyśmy sobie, aby cudow ne wybawienia zdarzały się częściej, konsekwencją w pły­ w ania na oba te zestawy sił byłby kom pletny chaos. A jak traktow ać klęski żywiołowe: trzęsienia ziemi, uderzenia tsunami, wybuchy w ulkanów czy susze sprowadzające głód? Czy nieszczęścia o mniejszej skali, choć nie mniej przejmujące - chorobę niewinnej osoby, taką jak rak u dziecka? Anglikański ksiądz i sławny fizyk John Połkinghorne określił tę kategorię wydarzeń jako „fizyczne zło” - w przeciwieństwie do „zła m oralnego”, popełnianego przez ludzi. Jak m ożna je usprawiedliwić? N auka dowodzi, że cały W szechświat, nasza p lan eta! samo życie p o d ­ lega ewolucji. Jedną z konsekwencji tego procesu jest nieprzewidywalność pogody, przesuwanie się płyt tektonicznych czy błąd w zachodzącym pod­ czas norm alnego podziału kom órki procesie kopiow ania pew nego genu, pow odujący rozwój raka. Jeżeli na początku czasu Bóg postanow ił użyć określonych sił, by stworzyć istoty ludzkie, to nieuchronność pew nych ich bolesnych konsekwencji była rów nie pew na. Częste cudow ne interw en­ cje wprow adzałyby co najmniej tyle samo chaosu w fizycznym świecie, co ingerencje w akty ludzkiej wolnej woli. W ielu wnikliwym poszukującym osobom tego typu racjonalne wyja­ śnienia nie wystarczają dla uspraw iedliw ienia cierpienia towarzyszącego ludzkiej egzystencji. Dlaczego nasze życie jest padołem łez, a nie ogrodem rozkoszy? Dużo napisano na tem at tego pozornego paradoksu, a w nios­ ki nie należą do łatwych: jeśli Bóg miłuje nas wszystkich i życzy nam te­ go, co najlepsze, to być może Jego plany wobec nas nie są takie same jak nasze. To niełatwa koncepcja, zwłaszcza jeśli nazbyt często byliśmy kar­ mieni wizją boskiej dobroci, zgodnie z którą Jego jedynym pragnieniem jest to, byśmy byli wiecznie szczęśliwi. Przywołam tu ponow nie słowa Le­ wisa: „W istocie rzeczy nie tyle chcemy mieć Ojca w N iebie, ile dziadka

w niebie - dobrotliw ego starca, który by - jak to się m ówi - »lubił p a­ trzeć, jak się młodzi bawią«, i którego plan w odniesieniu do świata byłby taki, by przy końcu każdego dnia m ożna było zgodnie z praw dą pow ie­ dzieć: »wszyscy się dobrze baw ili«”10. Sądząc z ludzkich doświadczeń, gdybyśmy naw et mieli uznać boską ła­ skawość za obowiązującą, to niewątpliwie oczekuje O n od nas czegoś wię­ cej. Czyż nie jest to tak napraw dę nasze własne doświadczenie? Czy d o ­ wiedzieliśmy się o sobie więcej, kiedy wszystko układało się świetnie, czy też wówczas, gdy musieliśmy zmagać się z trudnym i sytuacjami, n iepo­ w odzeniam i czy cierpieniem? „Bóg szepcze do nas w naszych przyjem ­ nościach, m ówi do naszych sum ień, ale krzyczy w naszych cierpieniach. T o Jego głośnik pobudza ogłuchły świat” 11. Czy unikając takich doświad­ czeń, nie pozostalibyśmy płytkimi, egocentrycznymi istotami, które w ko ń ­ cu utraciłyby jakiekolwiek poczucie szlachetności i potrzebę działania na rzecz innych? Zastanów m y się nad tym : jeżeli najważniejszą decyzją, jaką mamy podjąć na ziemi, jest decyzja w sprawie naszej wiary, i jeśli najważniejszym związkiem, jaki m ożemy stworzyć na ziemi, jest związek z Bogiem, oraz jeśli nasza egzystencja jako istot duchow ych nie ogranicza się do tego, co możemy poznać i dostrzec w ciągu naszego ziemskiego życia, to ludzkie cierpienia zaczynają nabierać zupełnie nowego wym iaru. Niewykluczone, że nigdy w pełni nie zrozum iem y pow odów bolesnych doświadczeń, ale będziem y mogli pow oli przyjąć do w iadom ości pogląd, że być może są takie powody. Jeśli chodzi o mnie, mogę spróbow ać dostrzec - choć jest to dla m nie bardzo mgliste - w gwałcie na mojej córce próbę, na którą zostałem wystawiony: abym poznał praw dziw e znaczenie przebaczenia w straszliwie bolesnych okolicznościach. Prawdę m ówiąc, ciągle się z tym zmagam. Być może m iało mi to rów nież uświadom ić, że nie jestem w sta­ nie w pełni obronić mojej córki przed wszelkim bólem i cierpieniem ; zwykłem zawierzać to opiece boskiej, wiedząc, że nie chroni nas to przed ziem, ale sprawia, że nasze cierpienia nie idą na m arne. M oja córka n a­ tom iast mogłaby powiedzieć, że to doświadczenie dało jej szansę na p o d ­ jęcie próby złagodzenia cierpień innych, którzy stali się ofiaram i p o d o b ­ nych napaści. Stwierdzenie, że Bóg może działać poprzez przeciwności, nie jest łatwe do przyjęcia i może trafić na podatny grunt jedynie dzięki światopoglądowi

42

43

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W O j N A Ś W IA T O P O G L Ą D Ó W

zakładającem u duchow y punkt widzenia. Zasada rozwoju poprzez cier­ pienia jest w istocie niem al uniw ersalna w najważniejszych religiach świa­ ta. N a przykład Cztery Szlachetne Prawdy Buddy z kazania w Parku Gazeli rozpoczyna stwierdzenie: „Życie jest cierpieniem ” . Uświadomienie sobie tego paradoksalnie może być dla osoby wierzącej źródłem wielkiej pociechy. Kobieta, którą opiekow ałem się jako student medycyny, ta, której zgo­ da na śm iertelną chorobę zmusiła mnie do zastanowienia nad własnym ateizmem, dostrzegała w tym ostatnim rozdziale swojego życia dośw iad­ czenie, które sprawiało, że znalazła się bliżej Boga, a nie dalej od Niego. Przykładem obejmującym większą skalę historyczną jest przypadek nie­ mieckiego teologa D ietricha Bonhoeffera, który dobrow olnie pow rócił ze Związku Radzieckiego do Niem iec w czasie II wojny światowej, aby uczy­ nić wszystko, co w jego mocy, dla zachow ania w Niem czech żywego Ko­ ścioła chrześcijańskiego w okresie, kiedy Kościół instytucjonalny opow ie­ dział się po stronie nazistów. D ietrich Bonhoeffer został uwięziony za udział w przygotow aniu zamachu na H itlera, ale dwa lata spędzone w wię­ zieniu, m im o cierpień związanych z ogrom nym poniżeniem i utratą w ol­ ności, nigdy nie osłabiły jego wiary w Boga i miłości do Niego. N a k ró t­ ko przed powieszeniem , zaledwie trzy tygodnie przed wyzwoleniem N iem iec, napisał: „Czas stracony to czas, w którym nie przeżywaliśmy pełnego życia istot ludzkich, czas niewzbogacony przez doświadczenia, działania twórcze, radość i cierpienie”12.

czalny w świetle praw natury, a zatem musi mieć charakter nadprzyro­ dzony. Wszystkie religie wiążą się z wiarą w jakieś cuda. Przejście przez M o ­ rze Czerwone Izraelitów prow adzonych przez Mojżesza, połączone z za­ tonięciem wojsk faraona, to przejmująca opowieść zapisana w Księdze W yjścia, m ówiąca o boskiej opatrzności, k tó ra ocaliła lud Boży przed zagładą. Także gdy Jozue błagał Boga o wydłużenie dnia, aby pomyślnie dokończyć bitwę, Słońce wstrzymało swój bieg, czego nie sposób w ytłu­ maczyć inaczej niż cudem. Koran, święta księga islamu, której układanie rozpoczął M ahom et w grocie w pobliżu M ekki, zawiera praw dę objawioną mu przez Boga za pośrednictw em archanioła Gabriela. W niebow stąpienie M ahom eta to rów nież najzupełniej cudow ne wydarzenie, dzięki którem u dowiedział się on wszystkiego o niebie i piekle. C uda odgrywają w chrześcijaństwie ogrom ną rolę - a zwłaszcza naj­ ważniejszy z nich, zm artwychwstanie Chrystusa. Jak uznać takie opowieści za praw dziw e, uważając się zarazem za n o ­ woczesną racjonalną ludzką istotę? N o cóż, jeśli wychodzi się z założenia, że żadne nadprzyrodzone w ydarzenia nie są możliwe, to na jakiekolwiek cuda nie może być miejsca. I znow u przywołajmy słowa C.S. Lewisa, k tó ­ ry pisze o tym wyjątkowo przejrzyście w książce Cudy.

J a k o s o b a r o z s ą d n a m o ż e w ie r z y ć w c u d a ?

Zastanów m y się na koniec nad tym zastrzeżeniem wobec wiary, które przedstaw ia się szczególnie ostro dla uczonego przyrodnika. Jak m ożna pogodzić cuda ze św iatopoglądem naukowym? Słowo „cud” nieco się zdew aluow alo we współczesnym języku. M ó ­ wimy o „cudow nych lekach”, „cudownej diecie”, „cudzie na lodzie”, czy naw et „cudow nych przedstaw ieniach operow ych”. Oczywiście, nie posługujem y się w tedy tym słow em w jego literalnym znaczeniu. M ó ­ wiąc ściślej, cud to wydarzenie, które pojawia się w sposób niew ytłum a­

44

Każde zjawisko, które może być uznane za cud, jest ostatecznie czymś danym naszym zmysłom, czymś, co widzimy, słyszymy, czego dotykamy, co odczuwamy węchem lub smakiem. Nasze zmysły jednak nie są niezawodne. Ilekroć wydaje się nam, że zaszło coś nadzwy­ czajnego, tylekroć możemy zawsze powiedzieć, iż ulegliśmy złudze­ niu. Powiemy zaś tak zawsze, o ile nasze poglądy filozoficzne wy­ kluczają czynnik nadnaturalny. To bowiem, co poznajemy przez doświadczenie, zależy od naszych poglądów filozoficznych. Toteż je­ śli tej sprawy nie ujmiemy, możliwie najlepiej, ze stanowiska filo­ zoficznego, będzie rzeczą bezcelową odwoływać się do doświadcze­ nia13. Ryzykując niepokój tych, którzy nie czują się swobodnie w matematycz­ nym podejściu do problem ów filozoficznych, proponuję przeprow adzenie

45

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

następującej analizy. W ielebny Thom as Bayes to szkocki teolog niespe­ cjalnie pam iętany ze względu na swoje refleksje teologiczne, ale ogrom ­ nie ceniony za sform ułow anie pew nego tw ierdzenia z rachunku praw do­ podobieństwa. W zór wynikający z twierdzenia Bayesa pozwala na obliczenie praw dopodobieństw a zaobserwow ania jakiegoś zdarzenia, gdy zakłada­ my pew ne praw dopodobieństw o „wyjściowe” (a priori) oraz mamy do­ datkow e („w arunkow e”) inform acje, które m ogą wpłynąć na ocenę tego praw dopodobieństw a. Tw ierdzenie to okazuje się wyjątkowo przydatne w sytuacjach, w których ma się do czynienia z dwom a możliwymi wyja­ śnieniami wystąpienia określonego zdarzenia. Rozważmy taki przypadek. Zostaliśmy schwytani przez szaleńca. D a­ je on nam szansę na odzyskanie wolności - mamy wyciągnąć z talii jedną kartę, włożyć ją pom iędzy inne, przetasow ać wszystkie i wyciągnąć jed­ ną z nich jeszcze raz. Jeśli za każdym razem wyciągniemy asa pik, pozwoli nam odejść. M im o wątpliwości, czy próba ta jest w ogóle w arta podjęcia, przystę­ pujemy do niej i ku naszemu zdum ieniu dw ukrotnie wyciągamy asa pik. Łańcuchy pękają i wracam y do dom u. Korzystając ze swojej wiedzy m atem atycznej, szanse na taki szczęśli­ wy przypadek wyliczamy na: Vj2 X 1/ j 2 = V2704. Bardzo to m ało praw do­ podobne, a jednak się zdarzyło. Kilka tygodni później dowiadujem y się jednak, że pew ien życzliwy pracow nik fabryki produkującej karty do gry, wiedząc o w arunku stawianym przez szaleńca, doprow adził do tego, by w każdej setce talii kart do gry jedna składała się z 52 asów pik. A zatem może wcale nie było to aż tak nieprzytom nie szczęśliwe wy­ darzenie? M oże ta dobrze poinform ow ana i pełna miłości do innych isto­ ta (pracownik w ytwórni kart), o której nie wiedzieliśmy w chwili naszego uwięzienia, podjęła interwencję, aby zwiększyć nasze szanse na uw olnie­ nie? Praw dopodobieństw o, że talia, z której mamy wyciągnąć jedną kar­ tę, składa się 52 różnych kart, wynosiło 99/ioo, a to, że jest to szczególna talia kart złożona wyłącznie z asów pik - Vioo- Dla obu tych sytuacji wyj­ ściowych „w arunkow e” praw dopodobieństw o wyciągnięcia asa pik wy­ nosiłoby odpow iednio V2704 oraz 1. Z godnie z twierdzeniem Bayesa m o­ żemy teraz obliczyć praw dopodobieństw o „końcow e” (a posteriori): dojdziemy do wniosku, że szansa na to, by talia, z której mieliśmy cią­ gnąć kartę, była „cudow na”, wynosiła 96 procent.

46

W o jn a ś w ia t o p o g l ą d ó w

Taką samą analizę m ożna zastosować w przypadku innych cudownych zdarzeń, jakie przytrafiają się nam w codziennym życiu. Przypuśćmy, że jesteśmy świadkami cudow nego wyzdrowienia z raka w zaawansowanym stadium , który jest śm iertelny w niemal wszystkich przypadkach. Czy to cud? Aby odpowiedzieć na to pytanie, posługując się twierdzeniem Bayesa, musimy przede wszystkim przyjąć jakieś praw dopodobieństw o a priori, określające szanse na cudow ne wyzdrowienie z raka. Czy są one jak jeden do tysiąca? Jeden do miliona? Czy też rów ne zeru? W tym właśnie miejscu rozsądni ludzie zgłaszają oczywiście sprzeciw, niekiedy dość gwałtowny. Dla zdeklarowanego materialisty nie ma przede wszystkim żadnej zgody na m ożliw ość w ystąpienia cudu (dla niego praw dopodobieństw o a priori będzie rów ne zeru), dlatego też naw et naj­ zupełniej wyjątkowego wyleczenia z raka nie będzie on gotów uznać za potw ierdzenie cudu, raczej skłonny będzie powiedzieć, że jest to jeden z bardzo rzadkich przypadków , jakie jednak od czasu do czasu zdarzają się w świecie przyrody. N atom iast osoba wierząca w istnienie Boga może po zbadaniu świadectw i stw ierdzeniu, że takie wyleczenie nie m ogło n a­ stąpić w wyniku znanych nam naturalnych procesów, i przyjmując wcze­ śniej, że praw dopodobieństw o a priori cudu, choć dość małe, nie jest ró w ­ ne zeru, przeprow adzi własne (bardzo swobodne) obliczenia wynikające z tw ierdzenia Bayesa i dojdzie do wniosku, że cud jest bardziej praw do­ podobny niż jego brak. W szystko to ma na celu po prostu stwierdzenie, że dyskusja na tem at cudów szybko przekształca się w spór o to, czy ktoś gotów jest, czy nie, brać pod uwagę możliwość wystąpienia zdarzenia o charakterze nadna­ turalnym . W ierzę, że taka możliwość istnieje, choć zarazem p raw d o p o ­ dobieństw o „wyjściowe” pow inno być z zasady bardzo małe. Co ozna­ cza, że w każdym rozpatryw anym przypadku należy przede wszystkim szukać wyjaśnień w świecie praw przyrody. Zaskakujące, ale przyziemne wy­ darzenia nie są automatycznie cudowne. Deista, który uważa, że Bóg stw o­ rzył świat, po czym odszedł, by zająć się czym innym, nie widzi większego pow odu do uznawania zdarzeń naturalnych za cudow ne niż zdeklarowa­ ny materialista. Teista natomiast, który wierzy, że Bóg uczestniczy w życiu istot ludzkich, skłonny jest przyjąć dopuszczalność wystąpienia cudu w ta­ kim stopniu, jaki wynika z jego przekonania o praw dopodobieństw ie in ­ gerencji Boga w codzienne sprawy.

47

P r z e p a ś ć m ię d z y n a u k ą a w ia r ą

W O j N A Ś W IA T O P O G L Ą D Ó W

Niezależnie od osobistego poglądu ważne jest zachowanie zdrowego sceptycyzmu przy interpretacji potencjalnie cudow nych wydarzeń, żeby ocen wynikających z w ierności swoim religijnym przekonaniom i religij­ nej perspektywy nie przyjmować bezkrytycznie. Tym co unicestwiłoby m ożliwość cudu jeszcze szybciej niż skrajny m aterializm, byłoby nadaw a­ nie cudow nego statusu takim codziennym zdarzeniom , dla których bez tru d u m ożna znaleźć wyjaśnienie w kategoriach najzupełniej naturalnych. Każdy, kto twierdzi, że rozwój kwiatu jest cudem , lekceważy rosnącą w ie­ dzę na tem at biologii roślin, będącą blisko opisania kolejnych kroków p ro ­ wadzących od wykiełkowania rośliny do rozwoju pięknego, słodko pach­ nącego kw iatu róży - wszystkich zapisanych w języku DNA. T ru d n o także uwierzyć osobie, która wygrywa los na loterii i ośw iad­ cza, że stał się cud, poniew aż o to się właśnie m odliła. Biorąc bowiem pod uwagę dość jednak pow szechną naw et we współczesnym społeczeństwie wiarę w Boga, m ożna przypuszczać, że wiele innych osób, które kupiły los, m odliło się o to sam o rów nie gorąco. A jeśli tak, to twierdzenie o w y­ granej jako skutku cudownej interwencji brzm i zdecydowanie nieprze­ konująco. Trudniej ocenić przypadki cudow nych ozdrow ień. Jako lekarz sty­ kałem się czasami z pow rotem do zdrow ia osób, które uważano za nie­ uleczalnie chore. Nie jestem jednak skłonny przypisywać tych zdarzeń cu­ downej interwencji, zdaję sobie bowiem sprawę z tego, jak niepełna jest nasza wiedza na tem at chorób i ich w pływ u na ludzki organizm. Nazbyt często przypuszczenia co do cudow nych ozdrow ień, po wnikliwym prze­ analizowaniu tych przypadków przez obiektywnych specjalistów, okazy­ wały się nieuzasadnione. Niezależnie od tego rodzaju wątpliwości oraz uznając zebranie jak najszerszego zestawu dow odów za konieczny warunek, wcale nie zdziwiłbym się jednak, gdybym usłyszał, że takie autentyczne cudow ne ozdrow ienia rzeczywiście zdarzają się w niezwykle rzadkich przypadkach. M oje praw dopodobieństw o „wyjściowe” jest bardzo małe, ale nie rów ne zeru. Cuda nie stanowią zatem źródła nierozwiązywalnego konflitu dla oso­ by wierzącej, która ufa nauce jako środkowi badania świata przyrody i która uważa, że światem tym rządzą określone prawa. Jeżeli, tak jak ja, uznaje­ cie, że może istnieć coś czy ktoś poza światem przyrody, to nie ma żad­ nego racjonalnego pow odu, by siła ta w pew nych rzadkich sytuacjach nie

dokonyw ała inwazji. Z drugiej strony, cuda muszą być czymś najzupełniej wyjątkowym , aby świat nie pogrążył się w chaosie. Jak pisał Lewis: „Bóg nie sypie cudami w naturę na chybił trafił jak z pieprzniczki. Cudy zda­ rzają się w nadzwyczajnych okolicznościach. Znajdujem y je w punktach zw rotnych historii - nie historii politycznej czy społecznej, lecz ducho­ wej, której ludzie w pełni znać nie będą. Jeśli nasze życie nie jest przy­ padkiem blisko jednego z tych p unktów zw rotnych, jak moglibyśmy spo­ dziewać się być świadkami cudu?”14. Spotykamy się tutaj nie tylko z argum entem na tem at rzadkości cudów, ale i z tym, który mówi, że nie mogą pojawiać się one jako naprzyrodzone akty jakiegoś kapryśnego magika, jedynie dla ludzkiej uciechy, ale muszą mieć pew ien cel. Jeżeli Bóg jest ostatecznym uosobieniem wszechmocy i dobroci, to nie odgrywałby takiej oszukańczej roli. John Polkinghorne przekonująco analizuje ten problem : „C udów nie należy interpretow ać jako boskich aktów wym ierzonych przeciwko praw om natury (te bowiem są same z siebie przejawem boskiej woli), ale jako jeszcze głębsze obja­ wienia charakteru boskiego stosunku do dzieła stworzenia. Aby były w ia­ rygodne, cuda muszą umożliwiać głębsze zrozum ienie niż to, jakie m o­ glibyśmy osiągnąć bez nich”15. Niezależnie od tych argum entów sceptycy o m aterialistycznych p o ­ glądach, którzy odm awiają wszelkich podstaw koncepcji zjawisk n ad­ przyrodzonych, ci, którzy odrzucają dow ody płynące z faktu istnienia pra­ wa m oralnego oraz tak powszechnej w śród istot ludzkich tęsknoty za Bogiem, niewątpliwie będą twierdzić, że nie ma żadnej potrzeby zasta­ naw iania się nad cudami. Z ich punktu widzenia praw a natury mogą w y­ jaśnić wszystko, naw et to, co najzupełniej niepraw dopodobne. Czy jednak pogląd ten da się w pełni utrzymać? Jest przynajmniej jed­ no, najzupełniej niepraw dopodobne i niezwykle doniosłe wydarzenie, co do którego uczeni niemal wszystkich dyscyplin zgadzają się, że jest nie­ zrozum iałe i nigdy nie zostanie wyjaśnione oraz że praw a natury nie w y­ starczają do jego wytłum aczenia. Czy chodzi o cud? Czytajcie dalej.

48

C z ę ś ć d ru g a

W IE L K IE P Y T A N IA O L U D Z K IE IS T N IE N IE

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

R o z d z ia ły 3

PO W ST A N IE W S Z E C H Ś W IA T A

P o n a d d w ie ś c ie l a t t e m u jeden z najbardziej wpływowych filozofów

wszech czasów Im m anuel Kant napisał: „Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trw a­ lej nad nimi się zastanawiamy: niebo gwiaździste nade m ną i praw o m o­ ralne we m nie”. Próby zrozum ienia pow stania i natury W szechświata p o ­ jawiają się w niemal wszystkich religiach przez całe dzieje ludzkości. N iektóre przybierają postać kultu boga słońca, inne nadają duchowy wy­ m iar takim zjawiskom jak zaćmienia słońca albo przejawiają się jako uczu­ cie zachwytu wobec cudów pojawiających się na niebie. Czy uwaga Kanta jest jedynie sentym entalnym westchnieniem filozo­ fa, który nie znal osiągnięć współczesnej nauki, czy też m ożna mieć na­ dzieję na istnienie harm onii między nauką a wiarą w tak niezwykle ważnej kwestii, jaką jest powstanie Wszechświata? Jedna z trudności w osiągnięciu takiej harm onii wynika z faktu, że n a­ uka nie jest statyczna. Uczeni nieustannie wkraczają na nowe obszary, ba­ dając świat przyrody coraz to innymi sposobam i i zagłębiając się w tery­ toria dotychczas nie do końca poznane. Zmagając się z wielością danych, obejmujących również zjawiska intrygujące i niewyjaśnione, form ułują hi­ potezy na tem at mechanizm ów, które mogą być za nie odpowiedzialne, a następnie przeprow adzają eksperym enty, by sprawdzić swoje przy­ puszczenia. W iele eksperym entów dotykających granic nauki zawodzi i większość hipotez okazuje się nieprawdziwa. N auka ma charakter p o ­ stępowy i samolcorygujący się: znacząco błędne wnioski czy niepraw dzi­ we hipotezy nie utrzym ują się długo dzięki napływaniu nowych obser­

52

wacji, które ostatecznie obalają fałszywe konstrukcje. Ale w dłuższej per­ spektywie czasu niekiedy pojawiają się spójne zestawy danych, skłaniające badaczy do przyjęcia nowych ram myślowych. Zyskują one coraz bardziej zw artą postać i w końcu zostają nazwane teorią - teorią powszechnego ciążenia, teorią względności czy też na przykład teorią czynników zakaź­ nych. Każdy uczony marzy o tym, by dokonać odkrycia, które wstrząśnie dziedziną jego badań. Naukowcy mają w sobie coś z zakamuflowanych anarchistów, nigdy nie tracąc nadziei na to, że pew nego dnia natkną się na najzupełniej nieoczekiwane dane podważające fundam enty aktualnie obowiązujących teorii. Za to właśnie przyznaje się N agrodę Nobla. W tym sensie jakiekolwiek podejrzenie tajemnego spisku uczonych, którzy pragną zachować przyjęte teorie, mimo że zawierają one poważne słabości, jest całkowicie niezgodne z właściwym tej profesji sposobem myślenia nasta­ wionym na ciągle poszukiwania. Astrofizyka stanowi dobry przykład takiej prawidłowości. Dziedzina ta w ciągu ostatnich 500 lat przeżyła wiele głębokich wstrząsów, wy­ woływanych przez konieczność kom pletnej rewizji wcześniejszych p o ­ glądów na tem at natury i budowy W szechświata. Z pewnością niejedna taka rewizja jest jeszcze przed nami. Tego rodzaju wstrząsy bywają bardzo bolesne i ogrom nie utrudniają próby osiągnięcia zgody między nauką a wiarą, zwłaszcza wówczas, gdy Kościół zdecydowanie opow iada się za wcześniejszym poglądem i czyni z niego jeden z naczelnych elem entów swego systemu wiary. Dzisiejsza harm onia jutro może okazać się dysonansem. W XVI i XVII stuleciu Ko­ pernik, Kepler i Galileusz (każdy z nich głęboko wierzył w Boga) sfor­ m ułowali pogląd, że ruch planet m ożna właściwie zrozumieć jedynie w te­ dy, kiedy przyjmie się, że to Ziem ia krąży w okół Słońca, a nie odw rotnie. Pewne ich wnioski okazały się nie całkiem popraw ne (słynna pom yłka Ga­ lileusza dotyczyła wyjaśnienia przyczyn pływów morza) i bardzo wielu uczonych nie było na początku skłonnych zaakceptować ich poglądu, w końcu jednak zgrom adzone dane oraz trafność przew idyw ań w yni­ kających z tej teorii przekonały naw et największych sceptyków. Kościół katolicki pozostaw ał jednak wobec niej w silnej opozycji, zwracając uw a­ gę na to, że jest ona sprzeczna z Pismem Świętym. Z perspektyw y cza­ su jest jasne, że powoływanie się na przesłanki zawarte w Biblii miało 53

W ie l k i e p y t a n i a o l u d z k i e i s t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

zdecydowanie wątłe podstawy, niemniej konfrontacja ta trw ała przez dzie­ sięciolecia i wyrządziła poważną szkodę zarówno nauce, jak i Kościołowi. Ostatnie stulecie było świadkiem bezprecedensowo licznych rewizji na­ szych poglądów dotyczących W szechświata. M ateria i energia, uważane wcześniej za byty najzupełniej rozłączne, są wymienne w zgodzie ze słyn­ nym równaniem E = mc2 (E to energia, m - masa, a c - prędkość światła), sform ułowanym przez Einsteina. Dualizm korpuskularno-falow y - czyli fakt, że m ateria ma naturę zarazem cząstek, jak i fal - dowiedziony eks­ perym entalnie w przypadku światła i elektronów , nie został przewidzia­ ny i wprawił w zdumienie wielu uczonych wychowanych na mechanice kla­ sycznej. Zasada nieoznaczoności Heisenberga - podstaw ow a zasada m echaniki kw antow ej, m ówiąca, że m ożna zmierzyć albo położenie cząstki elem entarnej, albo jej pęd, ale nie obie te wartości naraz - miała istotne konsekwencje tak dla nauki, jak i teologii. Ale najpoważniejsze zmiany przeżyły nasze poglądy na tem at pow stania W szechświata, wery­ fikowane w ciągu ostatnich 75 lat zarów no teoretycznie, jak i dośw iad­ czalnie. W iększość najgłębszych rewizji naszych poglądów na naturę W szech­ świata wynika z badań prow adzonych w stosunkowo wąskich kręgach akadem ickich i pozostaje niedostępna dla zwykłych ludzi. Niekiedy p o ­ jawiają się szlachetne próby - jak Krótka historia czasu Stephena Hawkinga - przybliżenia szerokim rzeszom laików zawiłości współczesnej fi­ zyki i kosm ologii. M ożna jednak przypuszczać, że większość ze sprzedanych 5 m ilionów egzemplarzy książki Hawkinga pozostała nieprzeczytana, kiedy wstępne przym iarki do jej lektury wywoływały u czy­ telników poczucie zagubienia, a prezentow ane koncepcje okazywały się zbyt dziwne. Odkrycia, jakich dokonano w fizyce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, rzeczywiście ukształtowały wizję świata przyrody, która jest najzu­ pełniej sprzeczna z naszą intuicją. W ielki fizyk Ernest R utherford pow ie­ dział przed stu laty: „Teoria, której nie da się wyjaśnić facetowi stojące­ mu za barem , najpewniej jest do niczego”. Gdyby zastosować tę miarę, wiele współczesnych teorii dotyczących cząstek elem entarnych, z których zbudow ana jest m ateria, nie zyskałoby uznania. Spośród wielu dziwnych koncepcji, dobrze obecnie potw ierdzonych doświadczalnie, m ożna przywołać taką, w edług której neutrony i p ro to ­

ny (zwykliśmy sądzić, że stanowią one najbardziej elem entarne składniki jądra atom ow ego) są w rzeczywistości zbudow ane z kw arków , w ystę­ pujących w sześciu odm ianach, zwanych zapachami (noszących nazwy: „górny”, „dolny”, „dziwny”, „pow abny”, „piękny” i „prawdziwy”). Co więcej, każdem u zapachowi kw arka przypisuje się trzy kolory (czerwony, zielony i niebieski). Dziwaczne nazwy nadane tym cząstkom po tw ier­ dzają przynajmniej to, że uczeni nie są pozbawieni poczucia hum oru. Oszałamiająca rozmaitość innych cząstek elem entarnych, od fotonów po grawitony, gluony i miony, tworzy świat tak obcy codziennem u d o ­ świadczeniu, że wielu ludzi z niedowierzaniem kręci głową. Tymczasem to właśnie wszystkie te cząstki w arunkują nasze istnienie. Dla tych, k tó ­ rzy twierdzą, że m aterializm pow inien cieszyć się większym uznaniem niż teizm, ponieważ jest prostszy i bliższy naszej intuicji, te nowe koncepcje stanowią poważne wyzwanie. O dm ianą powiedzenia Ernesta R utherfor­ da jest słynna brzytwa Ockham a, sform ułow ana przez czternastowiecz­ nego angielskiego logika i m nicha W illiama Ockham a. W myśl tej zasa­ dy najprostsze wytłumaczenie jakiegoś problem u jest zazwyczaj najlepsze. W dzisiejszych czasach dziwacznych m odeli wynikających z praw m e­ chaniki kwantowej brzytwę Ockham a powinniśm y najwyraźniej w yrzu­ cić na śmietnik. W jednym bardzo ważnym sensie R utherford i Ockham nie stracili jed­ nak na znaczeniu: choć werbalne opisy tych now o odkrytych bytów są dość deprymujące, ich matem atyczna postać niezmiennie okazuje się nie­ zwykle elegancka, niespodziewanie prosta, a naw et piękna. Kiedy stu­ diowałem chemię fizyczną w Yale, miałem wyjątkową okazję uczestni­ czenia w zajęciach z relatywistycznej mechaniki kwantowej prowadzonych przez laureata N agrody N obla Willisa Lamba. Jego ambicją było wywiedzenie całego kursu teorii względności i mechaniki kwantowej z pierw ­ szych zasad. W ykładał wyłącznie z pamięci, ale czasami pomijał pewne etapy i prosił nas, swoich w patrzonych w niego szeroko otw artym i ocza­ mi i podziwiających go słuchaczy, o wypełnienie luk, zanim przejdziemy do następnych zajęć. Chociaż w końcu przeniosłem się z nauk fizycznych na biologiczne, doświadczenie związane z w yprow adzaniem prostych i pięknych rów nań o uniwersalnym znaczeniu, opisujących rzeczywistość świata przyrody, pozostaw iło mnie po d ogrom nym wrażeniem , głównie dlatego, że ich

54

55

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

ostateczny wynik byt tak urzekający pod względem estetycznym. W y­ wołuje to pierwsze z licznych filozoficznych pytań o naturę fizycznego świata. Dlaczego m ateria miałaby się tak zachowywać? M ów iąc słowami Eugene’a W ignera: jakie miałoby być wyjaśnienie owej „niepojętej sku­ teczności m atem atyki” ?1. Czy jest to jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności, czy też stanowi o d ­ zwierciedlenie natury rzeczywistości na najgłębszym poziomie? A jeżeli jesteśmy skłonni zgodzić się na możliwość istnienia tego, co nadnatural­ ne, to czy prow adzi nas to ku um ysłowi Boga? Czy Einstein, Heisenberg i inni zetknęli się z Bogiem? W ostatnich zdaniach Krótkiej historii czasu, mówiąc z nadzieją o chwi­ li, w której sform ułow ana zostanie jednolita teoria wszystkiego, Stephen H aw king (zazwyczaj niespecjalnie skłonny do uwag metafizycznych) pi­ sze: „W tedy wszyscy, zarów no naukow cy i filozofowie, jak i zwykli, sza­ rzy ludzie, będą mogli wziąć udział w dyskusji nad problem em , dlaczego W szechświat i my sami istniejemy. Gdy znajdziemy odpowiedź na to py­ tanie, będzie to ostateczny trium f ludzkiej inteligencji - poznamy bowiem w tedy myśli Boga”2. Czy matem atyczne opisy rzeczywistości stanowią wskazówki prowadzące do jakiejś wyższej inteligencji? Czy m atem atyka, jak DNA, to jeszcze jeden język Boga? M atem atyka z pewnością doprow adziła uczonych do pytań najważ­ niejszych. Pierwsze z nich brzmi: Jak to się wszystko zaczęło?

Inne koncepcje mówiły o Wszechświecie, który miał swój początek w pew nym szczególnym momencie, po czym rozszerzył się do obecnego stanu; hipoteza ta musiała jednak zostać zweryfikowana eksperym ental­ nie, zanim większość fizyków zechciała ją potraktow ać poważnie. Dane potwierdzające ten pogląd uzyskał Edwin H ubble w 1929 roku, w słyn­ nej serii obserwacji, polegających na ustaleniu prędkości, z jaką galakty­ ki sąsiadujące z naszą oddalają się od niej. W ykorzystując efekt D opplera - ten sam, który um ożliwia policjan­ tom obliczenie prędkości, z jaką porusza się nasz sam ochód, gdy mijamy radar, i która sprawia, że gwizd pociągu zbliżającego się do nas jest wyższy niż pociągu od nas odjeżdżającego - H ubble stwierdził, iż światło galak­ tyk świadczy o ich oddalaniu się od nas, niezależnie od tego, w którym kierunku spoglądamy. Przy tym im dalej galaktyka się znajduje, z tym większą prędkością się od nas oddala. Jeżeli wszystko we Wszechświecie oddala się od siebie, to m ożna prze­ widywać, że po odw róceniu strzałki czasu natrafim y na m om ent, w k tó ­ rym wszystkie galaktyki znajdowały się w jednym punkcie, tworząc nie­ wyobrażalnie gęstą masę. Obserwacje H ubble’a zapoczątkowały lawinę pom iarów , które w ciągu 70 lat skłoniły zdecydowaną większość fizyków i kosm ologów do przyjęcia wniosku, że W szechświat miał swój początek w m om encie, który dzisiaj zwykliśmy nazywać W ielkim W ybuchem . W edług obliczeń stało się to około 14 m iliardów lat temu. W yjątkowo ważnego potw ierdzenia popraw ności tej teorii dostarczyli dość przypadkow o Arno Penzias i R obert W ilson. Prowadząc w 1965 ro ­ ku obserwacje nieba za pom ocą nowego detektora m ikrofal, wykrywali wszędzie coś, co wydawało się zakłócającym sygnał szumem. Po wyklu­ czeniu wszelkich możliwych źródeł tego szumu (także posądzane począt­ kowo gołębie) Penzias i W ilson w końcu zdali sobie sprawę, że ów szum pochodzi z kosmosu i że jest on swego rodzaju poświatą, pozostałością po W ielkim W ybuchu, będącą skutkiem anihilacji m aterii i antym aterii w pierwszych chwilach eksplodującego Wszechświata. Dodatkow ym przekonującym dow odem popraw ności teorii W ielkie­ go W ybuchu jest rozpowszechnienie pierw iastków we Wszechświecie, a zwłaszcza w odoru, deuteru i helu. Zawartość deuteru jest zdumiewająco stała zarów no w bliskich nam gwiazdach, jak i w najszybciej oddala­ jących się galaktykach na krańcach naszego horyzontu obserwacyjnego.

W ie l k i W y b u c h

N a początku XX wieku większość uczonych sądziła, że W szechświat nie ma ani początku, ani końca. Prowadziło to do pewnych paradoksów w dzie­ dzinie fizyki, na przykład pytania o to, jak Wszechświat mógł pozostawać stabilny i nie zapaść się pod wpływem siły powszechnego ciążenia, ale in­ ne koncepcje były mało atrakcyjne. Kiedy w 1916 roku Einstein sform u­ łował ogólną teorię względności, w prow adził stałą kosmologiczną, k tó ­ ra zapobiegała grawitacyjnej implozji i pozw alała na zachowanie m odelu stabilnego W szechświata. Potem nazwał ją „największą pom yłką swoje­ go życia”.

56

57

W ie l k i e p y t a n i a o l u d z k i e i s t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

Potw ierdza to hipotezę, że cały obecny we Wszechświecie deuter powstał w niewiarygodnie wysokiej tem peraturze natychm iast po W ielkim W y­ buchu. Gdyby było więcej takich zdarzeń w różnych m om entach i w róż­ nych miejscach, nie oczekiwalibyśmy tak jednorodnego rozkładu deuteru we Wszechświecie. N a podstawie tych i innych obserwacji fizycy zgadzają się co do tego, że początkiem Wszechświata był nieskończenie gęsty stan czystej energii. Prawa fizyki nie obowiązują w takich okolicznościach, określanych m ia­ nem „osobliwości”. Uczeni, przynajmniej na razie, nie potrafią opisać naj­ wcześniejszych zdarzeń Wielkiego Wybuchu, obejmujących pierwsze 1CH3 sekundy istnienia W szechświata (jedną dziesiątą milionowej milionowej milionowej milionowej milionowej milionowej milionowej sekundy!). N a­ tom iast po tej cezurze czasowej m ożna już formułować przypuszczenia do­ tyczące zdarzeń, jakie doprow adziły do uform ow ania znanego nam W szechświata, włączając w to procesy anihilacji m aterii i antym aterii, po­ wstanie trwałego jądra atomowego, a następnie atom ów - najpierw w odo­ ru, deuteru i helu. Do dzisiaj nie znamy odpowiedzi na pytanie, czy w wyniku W ielkie­ go W ybuchu powstał Wszechświat, który będzie rozszerzać się zawsze, czy też w pewnym m om encie grawitacja zyska przewagę i galaktyki zaczną zbliżać się do siebie, co doprow adzi w końcu do „W ielkiego Kolapsu”. Ostatnie odkrycia na tem at słabo poznanych zjawisk, takich jak ciemna m ateria i ciemna energia, które, jak się wydaje, stanowią znaczną część W szechświata, pozostawiają to pytanie bez odpowiedzi, ale najlepsze d o ­ wody, jakimi obecnie dysponujemy, wskazują raczej na pow olne rozpra­ szanie się niż na gwałtowny kolaps.

(iex nihilo), to elektryzująca koncepcja. Czy tak zdumiewające w ydarze­ nie jak W ielki W ybuch spełnia kryteria definicji cudu? Uczucie zachwytu wynikające z uświadomienia sobie wagi tego wyda­ rzenia sprawiło, że wypowiedzi co najmniej kilku uczonych o agnostycznych poglądach nabrały wydźwięku czysto teologicznego. W ostatnim aka­ picie swojej książki God and Astronomers (Bóg i astronom owie) astrofizyk R obert Jastrow napisał: „W tej chwili wydaje się, że nauka nigdy nie bę­ dzie w stanie unieść kurtyny, za którą kryje się tajemnica aktu stworzenia. Dla uczonego, który żyje wiarą w moc rozumu, historia ta kończy się jak zły sen. Pokonał ogrom ne przestrzenie niewiedzy, właśnie wspina się na najwyższy szczyt, a kiedy podciąga się nad krawędzią ostatniej skały, w i­ ta go grupka teologów, którzy zajmują to miejsce już od w ieków”3. Ci, którzy chcieliby doprowadzić do zbliżenia między uczonymi i teolo­ gami, znajdują w ostatnich odkryciach dotyczących początku Wszechświa­ ta nadzieję na wzajemne docenienie odmiennych poglądów. W innym miej­ scu swojej pobudzającej do refleksji książki Jastrow pisze: „Widzimy zatem, że wiedza astronomiczna prowadzi do biblijnych opisów powstania świata. Historie te różnią się w szczegółach, ale najważniejsze elementy Stworzenia tak w relacji Biblii, jak i astronomii są takie same; łańcuch wydarzeń p ro ­ wadzących do powstania człowieka rozpoczął się gwałtownie i nagle w pew­ nym ściśle określonym momencie, w rozbłysku światła i energii”4. Muszę się z tym zgodzić. Wielki Wybuch aż prosi się o udział czynni­ ków boskich. Wymusza stwierdzenie, że przyroda miała wyraźny początek. Nie wiem, jak przyroda mogłaby sama siebie stworzyć. Tylko siły nadprzy­ rodzone pozostające poza przestrzenią i czasem były władne to uczynić. Ale co z resztą aktu stworzenia? Co mamy zrobić z długim procesem, w ciągu którego jakieś 10 m iliardów lat po W ielkim W ybuchu powstała nasza planeta - Ziemia?

C O BYŁO PRZED W IELKIM W YBUCHEM ?

Skoro wydarzył się W ielki W ybuch, naturalne wydaje się pytanie o to, co było przed nim oraz kto lub co za niego odpow iada. Problem ten jak ża­ den inny uśw iadam ia nam granice nauki. T eoria W ielkiego W ybuchu m a dla teologii niezwykle poważne konsekwencje. Dla tradycyjnych sys­ tem ów wiary, opisujących W szechświat stworzony przez Boga z niczego

58

P o w s t a n ie U k ł a d u Sł o n e c z n e g o i Z ie m i

Przez pierwszy m ilion lat po W ielkim W ybuchu W szechświat rozszerzał się, tem peratura spadała, zaczęły form ow ać się jądra atom owe i atomy. M ateria pod wpływem siły grawitacji pow oli skupiała się w galaktyki.

59

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

Uzyskały one wówczas ruch obrotow y, czego skutkiem było przybranie kształtu spiralnego, takiego jak ma nasza Droga M leczna. W obrębie tych galaktyk lokalne skupiska w odoru i helu zapadały się w sobie, a ich gę­ stość i tem peratura rosły. W końcu rozpoczęły się reakcje syntezy ter­ mojądrowej. Proces ten, w wyniku którego cztery jądra w odoru łączą się ze sobą, pow odując pow stanie jądra helu i uwalniając energię, jest głównym źró­ dłem energii gwiazd. Większe gwiazdy spalają się szybciej. Kiedy zaczy­ nają się wypalać, w ich jądrach powstają coraz cięższe pierwiastki, takie jak węgiel i tlen. W m łodym Wszechświecie (w czasie pierwszych kilku­ set m ilionów lat) pierwiastki te występowały wyłącznie w jądrach gwiazd, ale część z nich wybuchała następnie jako gwiazdy supernowe, rozsiewa­ jąc cięższe pierw iastki w gazie wypełniającym galaktyki. Uczeni sądzą, że nasze Słońce nie pow stało w pierwszych dniach ist­ nienia W szechświata; jest to gwiazda drugiej lub trzeciej generacji, która utw orzyła się około 5 m iliardów lat tem u w wyniku lokalnego skupienia się materii galaktycznej. W czasie tego zdarzenia niewielka część cięższych pierw iastków nie została włączona do now o formującej się gwiazdy, ale utworzyła planety, krążące teraz w okół Słońca. Znalazła się w śród nich także nasza planeta, początkowo zdecydowanie nienadająca się do zamiesz­ kania. Bardzo gorąca i nieustannie bom bardow ana przez duże ciała ko­ smiczne, powoli stygła i dopiero około 4 m iliardów lat tem u stała się miej­ scem, w którym mogły przetrwać żywe istoty. Mniej więcej 150 m ilionów lat później Ziem ia tętniła życiem. Wszystkie etapy powstawania Układu Słonecznego zostały już dobrze opisane i raczej nie zostaną podważone przez jakieś nowe dodatkowe dane. Niemal wszystkie atomy naszego ciała utworzyły się w jądrowym piecu pra­ dawnej supernowej - naprawdę jesteśmy zbudowani z gwiezdnego pyłu. Czy którekolw iek z tych odkryć ma jakieś implikacje teologiczne? Jak wyjątkowym jesteśmy zjawiskiem? Do jakiego stopnia niepraw dopodob­ nym? Uzasadnione wydaje się twierdzenie, że powstanie złożonych form życia w naszym Wszechświecie nie m ogło nastąpić wcześniej niż 5 -1 0 miliar­ dów lat po W ielkim W ybuchu, ponieważ pierwsza generacja gwiazd nie zawierała cięższych pierw iastków , takich jak węgiel czy tlen, które, jak sądzimy na podstawie obecnej wiedzy, są konieczne, aby uform ow ało się

życie. Jedynie gwiazdy drugiej i trzeciej generacji, wraz z towarzyszącym im systemem planetarnym , stwarzają odpowiednie po tem u warunki. N a­ w et wtedy jednak potrzeba bardzo dużo czasu, aby życie osiągnęło wrażli­ wość i inteligencję. Być może gdzieś we Wszechświecie istnieją taicie for­ my życia, które nie zależą od cięższych pierwiastków, ale niezwykle trudno nam je sobie wyobrazić w świetle naszej obecnej wiedzy na tem at chemii i fizyki. Prowadzi to oczywiście do pytania, czy istnieje gdzieś we W szech­ świecie takie życie, jakie umielibyśmy rozpoznać. Chociaż nikt na Ziemi nie dysponuje informacjami, które mogłyby pom óc w udzieleniu na to py­ tanie twierdzącej lub przeczącej odpow iedzi, przydatne w tych rozw a­ żaniach może być słynne rów nanie sform ułow ane w 1961 roku przez radioastronom a Franka D rake’a. Równanie D rake’a najlepiej się spraw­ dza jako sposób na ocenę naszego stopnia niewiedzy. Drakę stwierdził w prosty i logiczny sposób, że liczba cywilizacji, które mogłyby z nami nawiązać łączność, musi być iloczynem siedmiu czynników:

60

o liczba gwiazd w Drodze Mlecznej (około 100 miliardów) razy © odsetek gwiazd mających system planetarny razy * liczba planet przypadających na jedną gwiazdę, na których mogłoby istnieć życie, razy © odsetek planet, na których życie rzeczywiście się rozwija, razy • odsetek planet, na których rozwijające się życie osiągnęło postać inteligentną, razy © odsetek planet, na których inteligentne formy życia zyskały zdolność nawiązania łączności, razy © odsetek planet, na których istnienie inteligentnych form życia zdolnych do nawiązania łączności przypada na ten sam czas, w którym my istniejemy.

M ożliwością nawiązania łączności pozaziemskiej dysponujemy od nie­ całych 100 lat. Ziem ia ma w przybliżeniu 4,5 m iliarda lat, ostatni czyn­ nik D rake’a odpowiada zatem jedynie bardzo niewielkiemu ułamkowi cza­ su istnienia Ziemi: 0,000000022 (można sądzić, że - biorąc pod uwagę duże praw dopodobieństw o naszej samozagłady - ten ułam ek nie ma wiel­ kich szans istotnie się zwiększyć).

61

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k ie is t n ie n ie

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

W zór D rak e’a, chociaż interesujący, jest jednak w gruncie rzeczy bezużyteczny, poniew aż nie jesteśmy w stanie w żadnym stopniu ocenić praw idłow ych wartości niemal wszystkich czynników poza liczbą gwiazd w D rodze Mlecznej. O dkryto rzeczywiście gwiazdy mające systemy pla­ netarne, ale reszta danych pozostaje tajemnicą. M im o to Instytut Poszu­ kiwania Cywilizacji Pozaziemskich (ang. Search for the Extraterrestrial In ­ telligence Institute, SETIj, założony przez Franka D rake’a, skupia wysiłki am atorów i zawodowych fizyków, astronom ów oraz innych osób p o ­ szukujących sygnałów, które mogłyby pochodzić od cywilizacji zamiesz­ kujących naszą Galaktykę. W iele napisano na tem at ew entualnego znaczenia dla teologii odkry­ cia życia na innych planetach, gdyby kiedykolwiek do tego doszło. Czy takie wydarzenie autom atycznie sprawiłoby, że mieszkańcy planety Z ie­ mia staliby się mniej wyjątkowi? Czy istnienie życia na innej planecie za­ kwestionow ałoby udział Boga w akcie stworzenia? M oim zdaniem takie wnioski wcale nie są oczywiste. Jeżeli Bóg istnieje i zależy mu na kontak­ cie z wrażliwymi istotami talam i jak my, oraz jeśli radzi sobie z utrzym a­ niem pieczy nad 6 miliardami ludzi żyjących obecnie na naszej planecie, a także niezliczonymi zastępami tych, którzy byli przed nami, to nie w i­ dzę pow odu, dlaczego miałoby przekraczać Jego możliwości obcowanie z podobnym i istotami na kilku innych planetach, bądź też, jeśli m a to ja­ kiekolwiek znaczenie, na m ilionach innych planet. N aturalnie byłoby nie­ zmiernie interesujące, gdyby udało się stwierdzić, czy istoty na innych pla­ netach również kierują się prawem moralnym, skoro dla nas ma ono tak wielkie znaczenie, kiedy szukamy odpowiedzi na pytanie o naturę Boga. Realistycznie rzecz biorąc, jest jednak bardzo mało praw dopodobne, by ktokolwiek z nas poznał odpowiedź na te pytania w ciągu swojego życia.

1. W pierwszych chwilach Wszechświata po Wielkim Wybuchu materia i antymateria powstawały w mniej więcej równych ilościach. W jednej milisekundzie Wszechświat ostygł wystarczająco, by „wykondensowały” kwarki i antylcwarki. Każde spotkanie lewarka z antykwarkiem, następujące bardzo szybko przy tak dużej gęstości materii, powodowało całkowitą anihilację obu cząstek i wyzwolenie fotonu energii. Symetria między materią i antymaterią nie była jednak do­ skonała, gdyż na każdy miliard par lewarków i antykwarków przypa­ dał jeden dodatkowy kwark. To właśnie ten maleńki ułamek wyjścio­ wego potencjału całego Wszechświata tworzy masę tego Wszechświata, który dzisiaj znamy. Skąd wzięła się owa asymetria? Bardziej „naturalny” wydawałby się brak asymetrii. Gdyby jednak między materią i antymaterią istniała do­ skonała symetria, Wszechświat szybko przekształciłby się w czyste pro­ mieniowanie, a planety, gwiazdy i galaktyki nigdy by nie powstały, nig­ dy też nie pojawiliby się ludzie. ^ 2. Sposób, w jaki Wszechświat rozszerzał się po Wielkim Wybu­ chu, zależał w rozstrzygającym stopniu od tego, jak wielka była cał­ kowita masa i energia Wszechświata, a także od wartości stałej gra­ witacji. Niezwykły stopień precyzji dopasowania wszystkich stałych fizycznych wprawia w zdumienie wielu specjalistów. Hawking pisze: „Dlaczego początkowe tempo ekspansji było tak bardzo zbliżone do tempa krytycznego, że nawet dzisiaj, po ponad 10 miliardach lat, Wszechświat wciąż rozszerza się niemal w krytycznym tempie? (Tem­ po krytyczne oddziela modele wiecznie rozszerzające się od tych, któ­ re ulegną skurczeniu). Gdyby początkowe tempo ekspansji było mniej­ sze o jedną tysięczną jednej milionowej jednej milionowej procenta, to Wszechświat już dawno zapadłby się ponownie”5. Z drugiej strony, jeśli tempo ekspansji byłoby szybsze choćby o jedną milionową, gwiazdy i planety nie mogłyby powstać. Ostatnie teorie, mówiące o niezwykle szybkim rozszerzaniu się (inflacji) Wszechświata w najwcześniejszych chwilach, proponują, jak się wy­ daje, jedynie częściowe wyjaśnienie faktu, że obecne tempo ekspansji jest bliskie wartości krytycznej. Wielu kosmologów powiedziałoby jed­ nak, że powracają tym samym do pytania o to, dlaczego Wszechświat miał odpowiednie właściwości, by ulec takiemu właśnie inflacyjnemu

Z a sa d a a n t r o p ic z n a

C oraz więcej wiemy o tym, jak pow stał W szechświat i Układ Słonecz­ ny. Jednocześnie uczeni, filozofow ie i teolodzy zwrócili uwagę na pew ­ ne fascynujące zbiegi okoliczności w obrębie świata przyrody. Z asta­ nów m y się nad następującym i trzem a sprawam i:

62

63

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

rozszerzaniu. Istnienie znanego nam Wszechświata znalazło się na gra­ nicy nieprawdopodobieństwa. 3.Takie same niezwykłe okoliczności towarzyszą powstaniu cięż­ szych pierwiastków. Gdyby potężne siły jądrowe utrzymujące ze sobą protony i neutrony były odrobinę słabsze, we Wszechświecie mógłby powstać jedynie wodór. Gdyby zaś okazały się odrobinę silniejsze, w hel przekształciłby się cały wodór, a nie tylko 25 procent tego pier­ wiastka, jak stało się w naszym Wszechświecie; wówczas nigdy nie do­ szłoby do włączenia reakcji syntezy w gwiazdach, decydującej o ich zdolności tworzenia cięższych pierwiastków. Dodajmy, że siły jądrowe są, jak się okazuje, doskonale dopasowane do tego, by powstał węgiel, który stanowi podstawę życia na Ziemi. Gdyby siły te miały choć odrobinę większą moc przyciągania, cały wę­ giel przekształciłby się w gwiazdach w tlen.

kolejności, w których stałe fizyczne przybierają różne wartości i w których być może obowiązują nawet inne prawa fizyki. Nie jeste­ śmy jednak w stanie ich obserwować. Możemy istnieć jedynie w tym Wszechświecie, w którym wszystkie właściwości fizyczne są tak do­ brane, że pozwalają na powstanie życia i świadomości. Nasz Wszech­ świat nie jest cudowny, to po prostu niezwykły efekt prób i błędów. Takie podejście nazywamy hipotezą Multiwszechświata. 2. Istnieje tylko jeden Wszechświat i jest nim właśnie ten. Tak się po prostu zdarzyło, że ma wszystkie odpowiednie właściwości, aby mogło w nim powstać inteligentne życie. Gdyby ich nie miał, nie by­ łoby nas tutaj, aby się nad tym zastanawiać. Mamy po prostu ogrom­ ne szczęście. 3. Istnieje tylko jeden Wszechświat i jest nim właśnie ten. Precyzyjne dopasowanie wszystkich stałych fizycznych i praw fizyki, umożli­ wiające powstanie życia, nie jest wcale dziełem przypadku, lecz wyni­ kiem działania tego, który najpierw stworzył Wszechświat.

Jest w sumie 15 stałych fizycznych, których wartości współczesna teo­ ria nie potrafi przewidzieć. Są one dane; po prostu mają akurat taką w ar­ tość, jaką mają. Znajdują się na tej liście: prędkość światła, m oc silnych i słabych oddziaływań jądrowych, różne wartości liczbowe związane z pro­ m ieniowaniem elektromagnetycznym oraz stała grawitacji. Szansa, by wszystkie te stałe przyjęły wartość konieczną do pow stania trwałego Wszechświata, zdolnego do podtrzym ania form żywych, jest niemal nie­ skończenie mała. A tymczasem te właśnie w artości notujem y. Innym i słowy, nasz W szechświat jest najzupełniej niepraw dopodobny. Być może słusznie sprzeciwicie się tej argumentacji i powiecie, że brzm i nieco pokrętnie: W szechświat musiał mieć takie param etry, gdyż inaczej nie byłoby nas tutaj i nie moglibyśmy się o to spierać. T en ogól­ ny wniosek został nazwany zasadą antropiczną; jest to koncepcja, zgod­ nie z k tó rą nasz W szechświat m a dokładnie takie właściwości, by mógł pow stać człowiek. W yw ołała ona wiele spekulacji i budzi nieustanne za­ ciekawienie od czasu, kiedy przed kilkudziesięciom a laty została w peł­ ni uznana6. N a zasadę antropiczną m ożna w zasadzie udzielić trzech odpowiedzi: 1. Niewykluczone, że istnieje nieskończona liczba wszechświatów albo istniejących równolegle z naszym, albo pojawiających się w jakiejś

64

Niezależnie od tego, którą z odpowiedzi skłonni będziemy wybrać, nie ulega wątpliwości, że problem ten dotyka kwestii teologicznych. Hawking, cytowany przez lana Barboura, mówi: „Szanse na taki Wszechświat jak nasz, wyłaniający się z czegoś takiego jak Wielki W ybuch, są nie­ przytom nie małe. Myślę, że pojawiają się tutaj czysto religijne im plika­ cje”7. Posuwając się jeszcze dalej, w Krótkiej historii czasu Haw king oświad­ cza: „Byłoby bardzo trudno wyjaśnić, czemu W szechświat musiał rozpo­ cząć swoją ewolucję od takiego właśnie stanu, chyba że był to akt Boga, chcącego stworzyć istoty takie jak m y”8. Inny znany fizyk Freem an Dyson, po dokonaniu przeglądu owej serii „ślepych trafów liczbowych”, konkluduje: „Im dokładniej badam Wszech­ świat i szczegóły jego architektury, tym więcej znajduję dow odów na to, że W szechświat ten w pewnym sensie musiał wiedzieć, że my mamy nadejść”9. N atom iast Arno Penzias, laureat N agrody Nobla, współodkrywca m ikrofalowego prom ieniow ania tła, stanowiącego jedno z naj­ ważniejszych potwierdzeń Wielkiego W ybuchu, mówi: „Najlepsze dane, ja­ kie mamy, to właśnie to, czego mógłbym się spodziewać: Pięcioksiąg, Księga Psalmów i cała Biblia”10. Być może miał na myśli słowa Dawida z Psalmu 8:

65

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

„Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któ ­ reś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, i czym, syn czło­ wieczy, że się nim zajmujesz?” Dokąd więc dotrzem y, idąc tropem tych trzech różnych odpowiedzi? Rozważmy je z logicznego punktu widzenia. Przede wszystkim ustalmy, że dysponujemy obserwacjami, w edług których W szechświat jest taki, ja­ ki jest, włączając w to nas samych. N astępnie spróbujm y obliczyć, która z tych trzech odpowiedzi jest najbardziej praw dopodobna. Problem p o ­ lega na tym, że nie znamy dobrego sposobu na ocenę ich praw dopodo­ bieństwa, z wyjątkiem być może odpowiedzi num er 2. W przypadku o d ­ powiedzi num er 1, mówiącej o wielu równoległych wszechświatach, których liczba zbliża się do nieskończoności, prawdopodobieństwo, że przy­ najmniej jeden z nich będzie miał właściwości fizyczne umożliwiające p o ­ wstanie życia, jest stosunkowo duże. W przypadku odpowiedzi num er 2 jednak szanse na to są niezmiernie małe. N atom iast praw dopodobieństw o związane z odpowiedzią num er 3 zależy od istnienia pozostającego poza światem przyrody Stwórcy, roztaczającego opiekę nad W szechświatem, w którym pojawiło się życie. Uwzględniając szacowaną wielkość praw dopodobieństw a, odpowiedź num er 2 jest najmniej wiarygodna. Pozostają zatem odpowiedzi num er 1 i 3. Pierwsza jest z punktu widzenia logiki do obrony, ale owa bliska nie­ skończoności liczba wszechświatów niepoddających się obserwacji wy­ daje się m ocno naciągana. Niewątpliwie nie spełnia kryteriów brzytwy Oclchama. Jednak dla tych, którzy kategorycznie odrzucają ideę inteli­ gentnego Stwórcy, odpowiedź num er 3 wcale nie jest prostsza, ponieważ wymaga interwencji istoty nadnaturalnej. Chociaż można by utrzymywać, że W ielki W ybuch sam w sobie zdecydowanie wskazuje na udział Stw ór­ cy, inaczej bowiem pytanie o to, co było wcześniej, zawisa w próżni. Jeśli jest się gotowym uznać, że W ielki W ybuch wymaga Stwórcy, to łatwiej będzie przyjąć, iż to właśnie Stwórca tak dopasował wszystkie p a­ ram etry (stałe fizyczne, praw a fizyki itp .), aby osiągnąć określony cel. Jeżeli tym celem był Wszechświat nieco bogatszy niż absolutna pustka, d o ­ cieramy do odpowiedzi num er 3. Zastanawiając się nad odpowiedziami num er 1 i 3, przypom niałem so­ bie porów nanie, o jakim pisał filozof John Leslie11. W yobraźm y sobie człowieka stojącego przed plutonem egzekucyjnym - 50 wytrawnych

strzelców mierzy do niego z niezawodej broni, ale kiedy pada kom enda i żołnierze pociągają za spusty, żadna kula nie trafia i skazaniec odchodzi w olno naw et niedraśnięty. Jak wytłumaczyć tak niezwykłe zdarzenie? Leslie uważa, że są dwa wy­ jaśnienia, bliskie naszych odpowiedzi num er 1 i 3. Po pierwsze, być może w tym samym dniu odbyły się tysiące takich egzekucji, a naw et najlepsi strzelcy czasami nie trafiają do celu. Niewykluczone zatem, że nasz ska­ zaniec mial to wyjątkowe szczęście i wystąpiła niezm iernie rzadka sytu­ acja, że wszystkich 50 w ytraw nych strzelców chybiło. W edług innego w ytłum aczenia należałoby przyjąć, że chodziło tutaj o coś więcej i p o ­ zornie słaba celność 50 strzelców wyborowych była przez nich zamie­ rzona. Które z tych rozwiązań wydaje się bardziej wiarygodne? M usimy sobie również pozostawić możliwość, że przyszłe odkrycia w dziedzinie fizyki dowiodą, iż wartości niektórych z 15 stałych fizycz­ nych, obecnie wyznaczonych w drodze eksperymentalnej, wynikają z ja­ kichś fundam entalnych praw , choć na razie się na to nie zanosi. Co wię­ cej, podobnie jak w przypadku innych argum entów podaw anych w tym rozdziale, a także w rozdziałach wcześniejszych i późniejszych, żadne o d ­ krycie naukow e nie może w ostateczny sposób potw iedzić istnienia Bo­ ga. Dla tych jednak, którzy skłonni są przyjąć perspektywę teistyczną, za­ sada antropiczna stanowi niewątpliwie interesujący argum ent na rzecz istnienia Stwórcy.

66

M e c h a n ik a k w a n t o w a i z a s a d a n ie o z n a c z o n o ś c i

Izaak N ew ton wierzył w Boga, a w swoich pism ach więcej uwagi pośw ię­ cił interpretacji Biblii niż m atematyce i fizyce, ale nie wszyscy uczeni, k tó ­ rzy przyszli po nim, dzielili z nim jego wiarę. N a początku XIX wieku markiz Laplace, sławny francuski matem atyk i fizyk, sform ułował pogląd, że przyrodą rządzą pewne ściśle określone praw a fizyki (część z nich jest już opisana, inne dopiero zostaną odkryte) i w związku z tym przyroda nie może działać niezgodnie z tymi prawam i. Zdaniem Laplace’a dotyczy to naw et najmniejszych cząstek, najbardziej odległych obszarów W szech­ świata, a także istot ludzkich i ich procesów myślowych.

67

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

Laplace sądził, że kiedy już ustaliła się wyjściowa postać Wszechświa­ ta, wszystkie następne wydarzenia, włącznie z tymi, które obejmują ludz­ kie doświadczenia w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, zostały nie­ odwracalnie przesądzone. Pogląd ten jest skrajną postacią determ inizm u naukow ego, niepozostawiającą oczywiście żadnego miejsca dla Boga (z wyjątkiem samego początku W szechświata) czy wolnej woli. W ywołał on duże poruszenie w środow sku uczonych i teologów (słynna jest od­ powiedź Laplace’a, jakiej udzielił N apoleonow i na pytanie o Boga: „N aj­ jaśniejszy Panie, nie potrzebow ałem tej hipotezy”). Sto lat później koncepcja determinizmu naukowego upadła - nie w wy­ niku sporów natury teologicznej, ale za sprawą rozwoju nauki. Rewolu­ cję określaną m ianem mechaniki kwantowej zapoczątkow ała próba wy­ jaśnienia ciągle wówczas nierozwiązanych problem ów dotyczących światła. M ax Planck i Albert Einstein wykazali, że światło nie występuje jako dowolny rodzaj energii, ale przybiera postać „skw antow aną” - ści­ śle określonych porcji energii; nazwano je fotonami. Oznacza to, że światło nie jest nieskończenie podzielne, lecz składa się ze strum ienia fotonów i najmniejsza jego porcja ma skończoną wielkość, tak jak rozdzielczość ka­ mery cyfrowej nie może być większa niż wielkość pojedynczego piksela. W tym samym czasie Niels Bohr, badając strukturę atom u, zastanawiał się nad tym, jak to się dzieje, że elektrony utrzym ują się na orbitach, po których krążą wokół jądra. Ujemnie naładow ane elektrony muszą być przyciągane przez d o datnio naładow ane p ro to n y w chodzące w skład jądra, a to pow inno nieuchronnie prowadzić do implozji całej materii. Bohr sform ułował postulat skwantowania orbit elektronowych, zgodnie z którym elektrony mogą poruszać się w okół jądra wyłącznie po orbitach o ściśle określonych prom ieniach. Podstawy mechaniki klasycznej zaczęły rozsypywać się w gruzy, ale najpoważniejsze konsekwencje filozoficzne miało odkrycie dokonane przez fizyka W ernera Heisenberga, który dow iódł, że w tym dziwacznym kwantow ym świecie bardzo niewielkich odległości i m aleńkich cząstek niemożliwe jest jednoczesne zmierzenie położenia cząstki i jej pędu. Z a­ sada nieoznaczości Heisenberga obaliła determ inizm naukowy jednym ciosem, stało się bow iem jasne, że ustalenie jakiejkolw iek wyjściowej postaci świata nie może zostać zdeterm inow anie tak dokładnie, jak wy­ magałby tego m odel Laplace’a.

Konsekwencje mechaniki kwantowej dla naszego myślenia o Wszechświecie były przedm iotem rozważań przez ostatnie 80 lat. Sam Einstein, chociaż odegrał niezwykle ważną rolę w rozwoju mechaniki kwantowej, początkowo odrzucał koncepcję nieoznaczoności, co przybrało postać słynnego dziś powiedzenia: „Pan Bóg nie gra w kości”. Teiści mogliby powiedzieć, że dla Boga nie byłaby to gra w kości, n a­ w et gdyby nam się tak wydawało. Jak pisze Hawking: „M ożemy sobie wy­ obrazić, że pew na nadnaturalna istota, zdolna do obserwowania W szech­ świata bez zaburzania go, dysponuje zbiorem praw wyznaczających całkowicie bieg zdarzeń”12.

68

K o s m o l o g ia i h ip o t e z a B o g a

Krótki opis natury W szechświata skłania do ponow nego rozważenia w ia­ rygodności hipotezy Boga w ogólniejszym sensie. Przychodzi mi na myśl Psalm 19, w którym Dawid mówi: „Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza”. Światopogląd naukowy z pewnością nie daje wystarczających odpowiedzi na wszystkie interesujące pytania o p o ­ wstanie Wszechświata i nie ma wewnętrznej sprzeczności między ideą Bo­ ga Stwórcy a tym, co ujawnia nauka. W istocie, hipoteza Boga pozwala na rozwiązanie najbardziej niepokojących kwestii dotyczących tego, co było przed W ielkim W ybuchem, oraz uzyskania odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego W szechświat sprawia wrażenie doskonale przystosow ane­ go do tego, byśmy mogli się w nim pojawić. Teiście, rozpoczynającemu swoje poszukiwania Boga, który nie tylko wprawił świat w ruch, ale i sprawuje pieczę nad ludzkimi istotami, od pra­ wa m oralnego łatwiej dojść do takich wniosków. Prowadzące do nich ar­ gum enty mogłyby wyglądać następująco: Jeżeli Bóg istnieje, to ma naturę nadprzyrodzoną. Jeżeli ma naturę nadprzyrodzoną, to nie podlega prawom przyrody. Jeżeli nie podlega prawom przyrody, to nie ma powodu, by podlegał ograniczeniom związanym z czasem.

69

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

P o w s t a n ie w s z e c h ś w ia t a

Jeżeli nie podlega ograniczeniom związanym z czasem, to jest On za­ równo w przeszłości, jak i teraźniejszości oraz przyszłości.

W ielkiego W ybuchu. Jednym ze znaczących przykładów jest postaw a pa­ pieża Piusa XII, który był gorącym zwolennikiem teorii W ielkiego W y­ buchu, jeszcze zanim nauka dostarczyła jej potwierdzenia. Nie zawsze jednak poglądy chrześcijańskie idą w parze z naukowym opisem świata. Dla tych, którzy odczytują Księgę R odzaju w sposób dosłow ny, Ziemia liczy 6000 lat i większość sformułowanych tu przez nas w niosków jest nie do przyjęcia. M ożna zrozumieć ich stanowisko jako chęć odwoływania się do prawdy: wyznawcy religii ufundowanej na świę­ tych tekstach mają pełne praw o do tego, aby nie zgadzać się na ich swo­ bodną interpretację. Teksty opisujące najpewniej wydarzenia historyczne m ożna odczytywać jako alegorie jedynie wówczas, gdy istnieją po temu bardzo wyraźne powody. Czy jednak Księga Rodzaju należy do tej kategorii? Jej język jest bez wątpienia poetycki. Czy pociąga to za sobą praw o do traktow ania za­ wartych w niej przekazów w kategoriach licentia p o e tk a ? (Więcej na ten tem at powiem y w następnym rozdziale). Nie jest to pytanie nowe; deba­ ty na tem at dosłownego i niedoslownego odczytywania Biblii toczono przez stulecia. Święty Augustyn, jeden z najwybitniejszych myślicieli reli­ gijnych, doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa wiążącego się z traktow aniem tekstów biblijnych jako rozpraw naukow ych i napi­ sał, mając na myśli głównie Księgę Rodzaju: „Jeśli czytamy jakieś słowa Pisma Świętego odnośnie zagadnień niejasnych i bardzo dalekich od na­ szego w zroku, o czym m ożna by wygłaszać różne zdania i poglądy z za­ chow aniem wiary, którą w życiu się kierujemy, nie powinniśmy pochop­ nie skłaniać się ku żadnej z owych możliwości, abyśmy nie zbłądzili, gdyby po pilniejszym rozważeniu jasność prawdy właściwie je obaliła”13. W następnych rozdziałach przyjrzymy się bliżej dziedzinom wiedzy skupionym na badaniu życia. Pojawią się tutaj kolejne potencjalne źródła konfliktów między nauką a wiarą - przynajmniej tak, jak dostrzega je wie­ lu współczesnych obserw atorów. Spróbuję jednak uzasadnić swoje prze­ konanie, że jeżeli zastosujemy się do rady św. Augustyna, sformułowanej ponad 1000 lat przed pojawieniem się podstaw do występowania w obro­ nie teorii Darwina, uda nam się znaleźć głęboką harm onię między tymi dwom a światopoglądami.

W nioski z nich płynące natom iast brzmiałyby tak: Skoro Bóg istnieje, to mógł istnieć przed Wielkim Wybuchem i będzie mógł istnieć także wtedy, gdy Wszechświat całkowicie się rozproszy. Mógł znać rezultat powstania Wszechświata, jeszcze zanim zaczął się on tworzyć. Mógł mieć wcześniejszą wiedzę na temat pewnej planety, znajdującej się na peryferiach jednej z galaktyk spiralnych, i tego, że zapanują na niej odpowiednie warunki, by rozwinęło się tam życie. Mógł mieć wcześniejszą wiedzę o tym, że na tej planecie w wyniku ewolucji zachodzącej w drodze doboru naturalnego rozwiną się wrażliwe istoty. Mógł nawet wcześniej znać myśli i działania owych istot, chociaż one same obdarzone są wolną wolą. Będę miał jeszcze dużo do powiedzenia o ostatnich etapach tego ro ­ zumowania, ale m ożna tu już dostrzec ogólny zarys pewnej harm onii mię­ dzy nauką a wiarą. Rozum owanie to nie ma prześlizgiwać się nad obszarami stanowiący­ mi źródło niezgody. W yznawcom niektórych religii z pewnością trudno będzie pogodzić się z pewnymi szczegółami naukow ego opisu pow sta­ w ania Wszechświata. Deiści, tacy jak Einstein, których zdaniem Bóg zainicjował cały p ro ­ ces, po czym nie zwraca uwagi na dalszy rozwój wydarzeń, zwykle nie mają kłopotów z przyjęciem do wiadom ości ostatnich odkryć fizyki i ko­ smologii, może z wyjątkiem zasady nieoznaczoności. Z teistami natom iast bywa różnie. Koncepcja wyraźnego początku Wszechświata niezupełnie zgadza się z buddyzmem, którem u bliższy jest m odel wszechświata oscy­ lującego. Ale dla teistycznych odłam ów hinduizm u nie ma zasadniczych pow odów , by odrzucać koncepcję W ielkiego W ybuchu. Podobnie jak dla większości (choć nie wszystkich) wyznawców islamu. W tradycji judeochrześcijańskiej pierwsze słowa Księgi Rodzaju („Na początku Bóg stworzył niebo i ziem ię”) w pełni zgadzają się z koncepcją

70

Ż y c ie n a z i e m i

R o z d z ia ł 4

ŻYCIE NA ZIEM I

„A r g u m e n t o d w o ł u ją c y się d o is t n ie n ia p r o je k t u ” sięga czasów Cy­ cerona. W ysunął go szczególnie zręcznie filozof i anglikański duchowny W illiam Paley w 1802 roku w swojej wielce sugestywnej książce Natural Theology, or Evidences o f the Existence and Attributes o f the D eity Col­ lected from the Appearance o f N ature (Teologia naturalna, czyli świa­ dectwa istnienia i atrybutów Boga zaczerpnięte ze zjawisk przyrody) - for­ mułując słynną analogię zegarmistrza:

L u d z ie i m ik ro b y

P o s t ę p n a u k i we współczesnych czasach dokonał się kosztem pewnych

tradycyjnych przesłanek skłaniających ludzi do wiary w Boga. Kiedy nie mamy pojęcia, w jaki sposób mógł powstać Wszechświat, łatwiej uznać, że jest to dzieło Boga lub wynik wielu Jego aktów twórczych. Podobnie przed przełom em dokonanym w XVI i XVII wieku przez Kopernika, Ke­ plera i Galileusza uprzywilejowana pozycja Ziemi pośrodku majestatycz­ nego gwiaździstego nieba wydawała się potężnym argum entem na rzecz istnienia Boga. Jeżeli O n umieścił nas w samym środku sceny, to wszyst­ ko to musiał zbudować dla nas. Kiedy m odel heliocentryczny wymusił re­ wizję tego poglądu, dla wielu wyznawców wiary w Boga był to ogrom ny wstrząs. W ydawało się, że przynajmniej trzeci filar wiary zachował swoją moc: myślę tu o złożoności ziemskiego życia, skłaniającej wszak każdego ro ­ zumnego obserw atora do wniosku o udziale inteligentnego projektanta. Jak się niebawem przekonam y, nauka postawiła teraz ten problem na gło­ wie. Tutaj jednak, podobnie jak w przypadku dwóch innych argumentów, namawiałbym osoby wierzące, by nie odrzucały ustaleń nauki, ale przy­ jęły je do wiadomości. Elegancja cechująca złożoność życia jest rzeczy­ wistym pow odem do zachwytu i do wiary w Boga - choć nie w ten p ro ­ sty, bezpośredni sposób, który dla wielu był tak pociągający, zanim pojawiła się teoria Darwina.

72

Przypuśćmy, że przechodząc przez wrzosowisko, potknąłem się nogą o kamień, i że spytano mnie, skąd wziął się ów głaz; być może po­ wiedziałbym, iż gdybym nie wiedział, że jest inaczej, mógłby tam leżeć od zawsze; i zapewne nie byłoby bardzo łatwo wykazać mi ab­ surdalność tej odpowiedzi. Ale przypuśćmy, że znalazłem na ziemi zegarek i że spytano mnie, w jaki sposób ów zegarek trafił w to miej­ sce; niełatwo byłoby mi wpaść na tę odpowiedź, którą dałem po­ przednio, a mianowicie, że wszystko, co wiem, wskazuje, że zegarek mógł tam być od zawsze. [...] ten zegarek musiał mieć wytwórcę: że kiedyś musiał istnieć, w takim czy innym miejscu, producent albo producenci, który ukształtował go dla zadania, jakie dziś rzeczywi­ ście wypełnia; który zaplanował jego konstrukcję i przemyślał jego użycie. [...] każda sugestia zamysłu, każdy przejaw projektu obecny w budowie zegarka występuje również w dziełach przyrody, z tą tyl­ ko różnicą, że w przyrodzie wszystko jest większe i lepsze, i to w stopniu przekraczającym wszelkie rachunki1. Przekonanie o istnieriu projektu w przyrodzie wydawało się dla nas oczywiste przez większą część naszej historii. Sam Darwin przed w yru­ szeniem na wyprawę na pokładzie „Beagle” był m iłośnikiem pism Paleya i wyrażał uznanie dła jego poglądów. Argumentacja Paleya nie jest jed­ nak wolna od błędu, i to na podstaw owym poziomie logicznym. Jego ro ­ zumowanie wygląda następująco: 1. 2. 3. 4.

Zegarek odznacza się złożonością. Zegarek ma inteligentnego projektanta. Zycie odznacza się złożonością. A zatem życie również ma inteligentnego projektanta. 73

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

Ż y c ie n a z i e m i

Tymczasem fakt, że dwa obiekty charakteryzują się tą samą cechą (złożoność) nie oznacza, iż wszystkie ich cechy są wspólne. Przyjrzyjmy się następującem u rozum ow aniu, stanowiącemu odpow iednik poprzed­ niego:

kształcają się w inne pierwiastki, niepodlegające rozpadowi - uran w ołów, potas w argon i mniej pospolity stro n t w pierw iastek ziem rzadkich zwany rubidem - oraz wyznaczając zawartość każdej pary tych pier­ wiastków, możemy określić wiek dowolnej badanej skały. Wszystkie te m etody niezależnie dają podobny wynik, wskazując na 4,55 m iliarda lat jako wiek Ziemi, przy błędzie równym mniej więcej jeden procent. N aj­ starsze datowane skały pochodzące z powierzchni Ziem i mają około 4 m i­ liardów lat, a wiek niemal 70 zbadanych m eteorytów i licznych skal księżycowych ocenia się na około 4,5 m iliarda lat. Wszystkie dane, jakimi obecnie dysponujemy, wskazują, że przez bli­ sko 500 m ilionów lat Ziemia pozostaw ała bardzo nieprzyjaznym miej­ scem dla życia. Nasza planeta była nieustannie bom bardow ana przez ol­ brzymie planetoidy i meteoryty, które robiły prawdziwe spustoszenie, a jedno z takich zderzeń spowodowało oderw anie się fragm entu Ziemi, z którego następnie powstał Księżyc. Nic dziwnego zatem, że skały liczące 4 miliardy lat nie noszą śladów życia. Ale już po zaledwie 150 milionach lat stwierdza się obecność licznych różnych rodzajów m ikroorganizm ów . Owe jednokom órkow e organizmy, jak się sądzi, dysponowały już zdol­ nością przechowywania informacji, praw dopodobnie w postaci DNA, a także samoreplikacji i ewoluowania. Ostatnio Carl Woese wysunął przypuszczenie, że w tym okresie życia na Ziem i zachodziła już wymiana DNA między organizm am i2. Biosferę tworzyły wówczas głównie bardzo liczne bardzo drobne niezależne ko­ m órki, ale oddziałujące na siebie. Jeśli w którejś z nich pojawiło się jakieś białko albo grupa białek, które zapewniały jej pew ną przewagę, tę now ą cechę szybko zyskiwały sąsiadujące z nią kom órki. Być może zatem ew o­ lucja na najwcześniejszym etapie miała raczej charakter zbiorowy niż in­ dywidualny. Ten rodzaj „poziomego transferu genów ” został dobrze ud o ­ kum entow any u najstarszych form bakterii żyjących do dzisiaj na naszej planecie (archebakterii) i być może stanow ił sposób na szybkie roz­ przestrzenianie się korzystnych nowych cech. Jak jednak pojawiły się organizm y dysponujące zdolnością sam ore­ plikacji? Uczciwie mówiąc, na razie ciągle tego nie wiemy. Ż adna ze znanych obecnie hipotez nie wyjaśnia, jak to się stało, że w ciągu zale­ dwie 150 m ilionów lat w arunki prebiotyczne, istniejące wówczas na Ziem i, pozw oliły na rozwój życia. N ie chodzi o to, że nie sform ułowano

1. Prąd elektryczny w moim domu składa się ze strumienia elek­ tronów. 2. Prąd elektryczny pochodzi z elektrowni. 3. Piorun składa się ze strumienia elektronów. 4. A zatem piorun pochodzi z elektrowni. Chociaż argumentacja Paleya brzmi bardzo atrakcyjnie, nie m ożna jej uznać za rozwiązanie całego problemu. Aby poznać złożoność życia i na­ sze początki na Ziemi, musimy zagłębić się w ogromne bogactwo odkryć na tem at natury żywych istot, jakie przyniosła współczesna rewolucja w pa­ leontologii, biologii molekularnej i genomice. Osoby wierzące nie muszą obawiać się, że te dane mogą zdetronizować Boga; jeśli Bóg jest rzeczywi­ ście wszechmocny, to nie zaszkodzą mu nasze mizerne próby zrozumienia zasad działania Jego świata przyrody. Jako poszukujący mamy duże szan­ se na to, by znaleźć w nauce wiele ciekawych odpowiedzi na pytanie, na czym polega życie. Nie uda się nam natom iast uzyskać odpowiedzi na py­ tania: „Dlaczego w ogóle istnieje życie?” ani „Dlaczego jestem ?”.

P o w s t a n i e ż y c i a n a p l a n e c ie Z i e m ia

N auka rozpoczyna odpowiedź na pytanie o złożoność życia od określe­ nia granic czasowych. W iem y już, że W szechświat liczy około 14 m iliar­ dów lat. Sto lat tem u nie znaliśmy naw et wieku naszej planety. Kolejne odkrycia zjawiska prom ieniotw órczości oraz naturalnego rozpadu izoto­ pów prom ieniotw órczych dostarczyły eleganckich i precyzyjnych narzę­ dzi umożliwiających określenie wieku skał na naszej planecie. N aukow e podstawy tej m etody opisał dokładnie Brent Dalrymple w książce The Age o f Earth (Wiek Ziemi). Znając (bardzo długi) czas połowicznego rozpa­ du, w jakim izotopy prom ieniotw órcze pewnych pierw iastków prze­ 74

75

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k ie is t n ie n ie

Ż y c ie n a z i e m i

rozsądnych hipotez, ale o to, że zakładane przez nie praw dopodobieństwo pojawienia się form żywych wydaje się niezmiernie małe. Pięćdziesiąt lat tem u Stanley M iller i H arold Urey w swoich słynnych doświadczeniach, w których wykorzystali zawiesinę pewnych związków organicznych w wodzie, usiłowali odtworzyć pierw otne warunki panujące na młodej Ziemi. Stosując jako źródło energii wyładow ania elektryczne zastępujące pioruny, uczeni ci otrzymali niewielkie ilości ważnych biolo­ gicznie związków organicznych, takich jak aminokwasy. Stwierdzenie obecności podobnych związków w m eteorytach docierających do nas z przestrzeni kosmicznej również stało się argum entem na rzecz tezy, że tego rodzaju złożone związki organiczne mogą tworzyć się w wyniku na­ turalnych procesów we Wszechświecie. Potem jednak sytuacja bardzo się kom plikuje. Jak z tych związków mogły powstać samoreplikujące się cząsteczki przenoszące informację? Po­ jawienie się DNA, z jego szkieletem fosforanowo-cukrowym i w budo­ wanymi w niego zasadami azotowymi, ułożonymi w ścisłym porządku jed­ na za drugą i połączonymi w pary w każdym skręcie podwójnej helisy, wydaje się skrajnie niepraw dopodobnym wynikiem ślepego trafu - tym bardziej że DNA raczej nie dysponuje wewnętrznym mechanizm em p o ­ zwalającym na kopiowanie samego siebie. O statnim i czasy liczni badacze wskazywali na RNA jako potencjalną pierwszą formę życia, ponieważ RNA może przenosić informacje, a także w pewnych przypadkach kata­ lizować reakcje chemiczne w taki sposób, w jaki DNA nie potrafi. DNA to coś w rodzaju tw ardego dysku w naszych kom puterach: m a być trw ałym środkiem przechowyw ania informacji (chociaż, podobnie jak w kom puterze, zawsze mogą się tu zdarzyć różne błędy i potknięcia). RNA natom iast to bardziej rodzaj dyskietki czy pamięci tylko do odczytu, któ­ rej zawartość m ożna zmieniać za pom ocą oprogram ow ania i która jest zdolna do wywoływania określonych skutków na własną rękę. M im o wy­ siłków licznych badaczy nikom u jednak nie udało się w doświadczeniach zbliżonych do eksperym entów M illera i Ureya doprow adzić do pow sta­ nia cegiełek, z jakich zbudowany jest RNA, ani zaprojektować samopowielającego się w pełni RNA. Ogrom ne trudności w określeniu przekonującej drogi prowadzącej do powstania życia skłoniły niektórych uczonych, w śród nich samego F ran­ cisa Cricka (odkrywcy, wraz z Jam esem W atsonem , podwójnej helisy

DNA), do wysunięcia przypuszczenia, że życie musiało przybyć na Zie­ mię z kosmosu albo w postaci drobin przenoszonych w przestrzeni międzygwiazdowej i ściągniętych przez przyciąganie ziemskie, albo naw et do­ starczone nam specjalnie (bądź przypadkowo) przez jakichś kosmicznych podróżników . H ipoteza ta rozwiązuje być może problem pojawienia się życia na Ziemi, w żaden jednak sposób nie przyczynia się do rozwikłania zagadki pow stania życia, odsuwając jedynie to niezwykłe wydarzenie w czasie i przestrzeni. Należy tu powiedzieć słowo o zastrzeżeniach zgłaszanych często przez niektórych krytyków hipotezy spontanicznego powstania życia na Ziemi, powołujących się na drugie prawo term odynam iki. Prawo to stwierdza, że w układzie zamkniętym, którego nie może opuścić ani do którego nie może dostać się żadna ilość energii i m aterii, wielkość nieuporządkow a­ n a (zwana naukow o entropią) rośnie z czasem. Ponieważ formy żywe od­ znaczają się wysokim stopniem uporządkow ania, to - jak utrzym ują nie­ którzy - niemożliwe było pojawienie się życia bez udziału nadnaturalnego Stwórcy. Takie rozum ow anie jednak rozmija się z istotą drugiego prawa term odynam iki: w pewnych częściach układu porządek oczywiście może rosnąć (jak dzieje się każdego dnia, kiedy ścielimy łóżko czy odstawiamy naczynia na miejsce), choć wymaga to w kładu energii, a całkowita wiel­ kość nieuporządkow ania w całym układzie nie może zmaleć. W przy­ padku pow stania życia układem zamkniętym jest tak napraw dę cały Wszechświat, energia pochodzi od Słońca, a zatem lokalny w zrost up o ­ rządkowania, który odpowiadałby pierwszemu przypadkowem u skupie­ niu makrocząsteczek, w żaden sposób nie łamałby tego prawa. N iektórzy teiści, powołując się na stałą niemożność wyjaśnienia przez naukę kwestii pochodzenia życia, uznali, że pojawienie się RNA i DNA może wskazywać na udział boskiego Stwórcy. Jeżeli zamiar Boga stw a­ rzającego W szechświat miał doprowadzić do powstania istot, z którym i mógłby odczuwać bliskość, a dokładniej istot ludzkich, i jeżeli złożoność konieczna do zapoczątkowania procesu życia wykraczała poza możliwości obecnych we Wszechświecie związków chemicznych do samodzielnego skupiania się, to czyż Bóg nie mógł wkroczyć, aby zainicjować ten proces? Jest to zapew ne dość atrakcyjny pogląd, zwłaszcza w sytuacji, gdy żaden poważny uczony nie dysponuje obecnie naukow ym wyjaśnieniem pow stania życia. Tak jednak rzeczy mają się dzisiaj, ale jutro może być

76

77

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n ie n ie

Ż y c ie n a z i e m i

zupełnie inaczej. Trzeba bardzo uważać, kiedy w prow adza się boską in­ gerencję tam, gdzie brak wyjaśnień naukowych. Od zaćmień słońca w sta­ rożytności po ruch planet w średniow ieczu i problem powstania życia na Ziemi w dzisiejszych czasach podejście typu „Bóg-Łatacz Dziur naszej nie­ wiedzy” nazbyt często źle służyło religii (a tym samym i Bogu, jeśli to możliwe). W iara, która umieszcza Boga w lukach naszego poznania świa­ ta przyrody, może prowadzić do głębokich kryzysów, kiedy dzięki postę­ powi wiedzy luki te będą stopniowo zanikać. Wierzący, zdając sobie spra­ wę z tego, jak niepełna jest nasza wiedza na tem at świata przyrody, powinni zachować najwyższą ostrożność w kwestii przywoływania Boga w miejscach pozostających obecnie tajemnicą, żeby nie wywoływać niepotrzebnych teo­ logicznych sporów, nieuchronnie skazanych na klęskę. Istnieją dobre po­ wody, by wierzyć w Boga, włączając w to zasady matematyczne i porządek stworzenia. Są to pozytywne powody, wynikające z wiedzy, a nie z błęd­ nych założeń będących rezultatem (tymczasowego) braku wiedzy. M ówiąc w sierocie, chociaż kwestia powstania życia jest niezwykle fascy­ nująca, a niemożność zaproponowania przez współczesną naukę prawdo­ podobnego mechanizmu, który do tego doprowadził, bardzo zastanawiająca, nie daje to podstaw osobie myślącej do rzucania na szalę swojej wiary.

zdumiewającą, że dysponujemy takim bogactwem informacji o organi­ zmach, które zamieszkiwały niegdyś naszą planetę. Ramy czasowe wynikające z zapisu kopalnego są żałośnie niekom plet­ ne, ale ciągle bardzo użyteczne. N a przykład w osadach pochodzących sprzed ponad 550 m ilionów lat znajdujemy wyłącznie organizmy jedno­ kom órkow e, chociaż jest możliwe, że wcześniej istniały organizmy bar­ dziej złożone. Nagle, mniej więcej 550 m ilionów lat tem u, pojawiają się w zapisie kopalnym bezkręgowce o bardzo różnych planach budowy. Zja­ wisko to zwykle określa się m ianem eksplozji kambryjskiej; zrelacjono­ wał je nieżyjący już Stephen Jay Gould - autor najbardziej płom iennych i poetyckich dziel poświęconych ewolucji w swoim pokoleniu - w d o ­ skonale napisanej książce Wonderful Life (Cudowne życie). G ould sam za­ stanaw iał się nad tym , w jaki sposób ew olucja m ogła doprow adzić do pow stania tak ogrom nego bogactw a planów budow y i w ystąpienia ich wszystkich w tak niedługim odcinku czasu. (Na innych specjalistach nie zrobiło większego w rażenia tw ierdzenie, że kam br jest przykładem nie­ ciągłości w złożoności życia, ale ich artykuły nie m iały szans na rów nie szerokie rozpow szechnienie w śród niefachow ców . T ak zw ana eksplo­ zja kam bryjska może też na przykład odzw ierciedlać zm ianę, jaka za­ szła w w arunkach ułatwiających fosylizację wielkiej liczby gatunków, k tó ­ re tak napraw dę istniały już od m ilionów lat). Chociaż niektórzy teiści usiłowali wytłumaczyć eksplozję kambryjską interwencją sił nadprzyrodzonych, staranna ocena zgromadzonej wiedzy nie potw ierdza tego poglądu. To jedynie kolejny przykład podejścia ty­ pu: „Bóg-Łatacz Dziur naszej niewiedzy”, i także w tej sytuacji wierzący byliby niezmiernie nierozsądni, gdyby swoją wiarę uzależniali od słuszno­ ści takich hipotez. Zebrane dotychczas dow ody wskazują, że do mniej więcej 400 m ilio­ nów lat tem u ląd był niezamieszkany i że dopiero w tedy rośliny, żyjące dotychczas w wodzie, zaczęły pojawiać się na suchym gruncie. Zaledwie 30 m ilionów lat później także zwierzęta przeniosły się na ląd. Tutaj p o ­ nownie występuje luka w zapisie kopalnym : okazuje się, że znamy bar­ dzo niewiele form przejściowych między istotami morskimi a czw orono­ gami zamieszkującymi lądy. O statnie odkrycia dostarczyły jednak przekonujących dow odów takiej przem iany3.

Z a p is k o p a l n y

Chociaż i amatorzy, i prawdziwi uczeni odkrywają skamieniałości od wie­ ków, badania te weszły w szczególnie intensywną fazę w ciągu ostatnich 20 lat. Dzięki znaleziskom wymarłych gatunków wypełnia się wiele luk w naszej wiedzy na tem at historii życia na Ziemi. Co więcej, ich wiele m ożna teraz precyzyjnie ustalić na podstawie takich samych procesów roz­ padu radioaktyw nego, jakie wykorzystano w określeniu wieku Ziemi. Z nakom ita większość organizmów, które kiedyś żyły na Ziemi, nie p o ­ zostawiła żadnych śladów swego istnienia, skamieniałości bowiem tworzą się wyłącznie w bardzo szczególnych warunkach. (Na przykład kiedy ja­ kiś organizm pozostanie w specjalnym rodzaju m ułu lub skały i nie roz­ drapią go drapieżniki. Kości zwykle rozkładają się i kruszą. W iększość istot ulega rozpadow i i znika). W iedząc o tym, m ożemy uważać za rzecz

78

79

W ie l k i e p y t a n i a o l u d z k i e i s t n i e n i e

Dinozaury zdom inowały Ziemię około 230 m ilionów lat temu. Obec­ nie uważa się, że gwałtowny kres ich panow ania przed 65 milionami lat spow odowała wielka katastrofa kosmiczna: zderzenie Ziemi z olbrzymią planetoidą na obszarze zwanym obecnie półwyspem Jukatan. Obecność pyłów wzniesionych tą gigantyczną kolizją stwierdza się na całej kuli ziem­ skiej. Katastrofalne zmiany klimatu wynikające z wielkich ilości pyłów w at­ mosferze najwyraźniej przekroczyły możliwości przystosowania się dino­ zaurów i doprowadziły do ich wyginięcia, co dało początek erze ssaków. Zderzenie planetoidy z Ziemią przed dziesiątkami milionów lat skłania do głębokiego zastanowienia. Niewykluczone, że był to jedyny sposób na to, aby wymarły dinozaury, a ich miejsce zajęły ssaki. Najpewniej gdyby nie meksykańska planetoida, nie byłoby nas tutaj. Większość z nas bardzo interesują kopalne szczątki przodków czło­ w ieka i także w tej dziedzinie ostatnie dziesięciolecia przyniosły wiele ważnych odkryć. W Afryce znaleziono kości kilkunastu różnych gatun­ ków człow iekowatych o stopniow o wzrastającej objętości czaszki. Pierwszy okaz uznany za przedstawiciela człowieka współczesnego z ga­ tunku H om o sapiens datuje się na około 195 tysięcy lat. N iektóre roz­ gałęzienia naszego drzewa rodow ego w pew nym m om encie kończą się bezpotom nie: na przykład neandertalczyków zamieszkujących Europę do mniej więcej 30 tysięcy lat tem u czy niedaw no odkrytych „hobbitów ” drobnych istot ludzkich o niewielkich mózgach, żyjących na wyspie Flo­ res w obecnej Indonezji jeszcze przed 13 tysiącami lat. Chociaż zapis kopalny nie jest doskonały i wiele pytań pozostaje bez od­ powiedzi, niemal wszystkie znaleziska potwierdzają koncepcję drzewa życia, na które składają się spokrewnione ze sobą organizmy. M amy wiele form pośrednich potwierdzających przejście od gadów do ptaków i od gadów do ssaków. Twierdzenia, że m odel ten nie wyjaśnia pojawienia się niektó­ rych gatunków, na przykład należących do waleni, upadły, kiedy nowe od­ krycia potwierdziły istnienie form pośrednich, niejednokrotnie dokładnie w tym miejscu i z tego okresu, jakie przewidywała teoria ewolucji.

80

Ż Y C IE NA ZIE M I

R e w o l u c y j n a id e a D a r w in a

Karol Darwin urodził się w 1809 roku i kiedy rozpoczął studia, zamie­ rzał zostać duchownym , ale z czasem pochłonęły go nauki przyrodnicze. Chociaż m łodego Darwina całkowicie przekonała argumentacja Paleya odwołująca się do zegarmistrza i uważał on, że celowość, jaką dostrzega w przyrodzie, musi mieć boską przyczynę, wyprawa na statku „Beagle” w latach 1831-1836 skłoniła go do zmiany poglądów. Byl w Południo­ wej Ameryce i na wyspach Galapagos, gdzie zbierał kopalne szczątki wy­ marłych organizmów i badał różnorodność form życia na izolowanych ob­ szarach. N a podstawie tych obserwacji oraz wyników badań, jakie prowadził następnie przez ponad 20 lat, sform ułował teorię ewolucji w drodze do­ boru naturalnego. W 1859 roku, w obawie, że w ogłoszeniu takich p o ­ glądów ubiegnie go Alfred Russel Wallace, spisał i opublikował swoje kon­ cepcje w książce o doniosłym znaczeniu, zatytułowanej O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzym aniu się doskonalszych ras w walce o byt. Zdając sobie sprawę, że przedstawione w niej poglądy wywołają duże poruszenie, w końcowej części dzieła napisał: „Jeśli p o ­ glądy wypowiedziane przeze mnie w dziele niniejszym oraz przez p. Wallace’a lub też analogiczne zapatrywania na pochodzenie gatunków zostaną powszechnie przyjęte, m ożna się spodziewać, że w historii naturalnej na­ stąpi wielki przew rót”4. Darwin uważał, że wszystkie żyjące obecnie gatunki pochodzą od nie­ wielkiej liczby wspólnych przodków - być może wręcz od jednego. Utrzy­ mywał, że w obrębie gatunków pojawiają się w sposób losowy odmiany oraz że utrzymanie się przy życiu lub śmierć każdego organizmu zależy od jego zdolności przystosowania się do środowiska. Przeżywanie wybranych o r­ ganizmów nazwał doborem naturalnym. Chociaż zdawał sobie sprawę, jak ostre reakcje może wywołać jego argumentacja, stwierdził, że taki sam p ro ­ ces mógł mieć udział w toku ewolucji gatunku ludzkiego, i swoje poglądy na ten tem at rozwinął w następnej książce O pochodzeniu człowieka. Ukazanie się O powstawaniu gatunków spow odow ało natychm iast gw ałtow ną krytykę, chociaż reakcja ze strony duchow ieństw a nie była aż tak jednoznacznie negatywna, jak to się opisuje dzisiaj. W ybitny przed­ stawiciel teologii protestanckiej Benjamin W arfield z Princeton uznał za

81

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

Ż y c ie n a z ie m i

słuszną teorię ewolucji jako „teorię mówiącą o sposobie działania boskiej opatrzności”5, podkreślając zarazem, że sama ewolucja m usiała mieć au­ tora o nadnaturalnych możliwościach. N a tem at społecznej reakcji na dzieło Darwina pow stało wiele mitów. W czasie słynnej debaty między Thom asem H. Huxleyem (gorącym orę­ downikiem teorii ewolucji) a biskupem Samuelem W ilberforce’em naj­ pewniej H uxley wcale nie wypowiedział słów (jak głosi wieść), że nie wstydzi się mieć małpy za przodka, ale wstydziłby się mieć w śród swo­ ich krewnych kogoś, kto świadczy przeciw prawdzie. Co więcej, Darwin nie tylko nie został potępiony przez społeczność, ale w uznaniu jego zasług pochow ano go w Opactwie W estminsterskim. Sam Darwin bardzo m artw ił się wpływem, jaki jego teoria może mieć na przekonania religijne, choć w dziele O powstawaniu gatunków gorąco przekonywał, że między wiarą a teorią ewolucji nie musi być sprzeczności: „Nie widzę żadnego poważnego pow odu, dla którego poglądy w dziele tym wypowiedziane miałyby obrażać czyjekolwiek uczucia religijne. Pe­ wien znakomity pisarz i duchow ny pisał do mnie, że »stopniow o prze­ konał się, że tak samo wzniosłą ideą Bóstwa jest wiara w stworzenie kil­ ku form rodowych zdolnych do samodzielnego rozwoju w inne niezbędne formy, jak i wiara w ciągle nowe akty stworzenia niezbędne do wypełnia­ nia luk, jakie by powstały wskutek działania Jego praw «”6. D arw in kończy O powstawaniu gatunków następująco: „W zniosły za­ iste jest to pogląd, że Stwórca natchnął życiem kilka form lub jedną tyl­ ko i że gdy planeta nasza, podlegając ścisłym praw om ciążenia, dokony­ wała swych obrotów , z tak prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąż się jeszcze rozwija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej godnych podziw u”7. Jego własne przekonania byty dość am biwalentne i wygląda na to, że zmieniały się w ostatnich latach życia. Pewnego razu powiedział: „Agnostycyzm jest najtrafniejszym słowem opisującym stan mojego um ysłu”. A innym razem napisał, że skłoniła go do głębokiego zastanowienia „nie­ zwykła trudność, czy też wręcz niem ożność zrozum ienia ogrom nego i cu­ downego wszechświata, łącznie z człowiekiem obdarzonym zdolnością spoglądania daleko wstecz i patrzenia w odległą przyszłość, jako w ytw o­ ru ślepego losu bądź konieczności. Kiedy nad tym rozmyślam, czuję się zmuszony przyjąć, że Pierwsza Przyczyna musiała być obdarzona inteli­

gentnym umysłem w pewnym stopniu analogicznym do umysłu ludzkie­ go; zasługuję więc na to, by nazywać mnie teistą”8. Ż aden poważny współczesny biolog nie kwestionuje poglądu, że cu­ downą złożoność i różnorodność życia m ożna wyjaśnić na gruncie teorii ewolucji. W istocie uświadomienie sobie pokrew ieństw a wszystkich ga­ tunków będącego wynikiem ewolucji ma tak podstawowe znaczenie dla naszej obecnej wiedzy biologicznej, że trudno sobie wręcz wyobrazić, by m ożna było prowadzić badania nad światem żywych organizm ów bez ta­ kiego założenia. Tymczasem żadne inne odkrycie naukowe nie wywołało równie żywego oddźwięku w kręgach osób wierzących jak rewolucyjna teoria Darwina. W alka ta - poczynając od groteskowego „małpiego p ro ­ cesu” Scopesa w 1925 roku po dzisiejsze dyskusje w Stanach Zjednoczo­ nych na tem at nauczania teorii ewolucji w szkołach publicznych - wcale nie słabnie.

82

D N A , MATERIAŁ GENETYCZNY Przenikliwość D arw ina tym bardziej zasługuje na szacunek, że w tamtych czasach nie dysponował on jeszcze konkretam i. Potrzeba było niemal 100 lat, aby wyjaśnić, na czym polegają niewielkie zmiany w instrukcji budo­ wy i działania żywych organizm ów, i przyznać rację koncepcji Darwina o „dziedziczeniu z niewielkimi m odyfikacjami”. Grzegorz M endel, mało znany augustianin żyjący na terenie obecnych Czech w tych samych czasach co Darwin, znał jego dzieło O pow staw a­ niu gatunków , ale uczeni ci nigdy się nie spotkali. M endel jako pierwszy wykazał, że dziedziczenie musi mieć postać odrębnych porcji informacji. Dzięki prow adzonem u w klasztornym ogrodzie przez lata krzyżowaniu groszku doszedł do wniosku, że czynniki dziedziczne decydujące o takich cechach jak pomarszczenie czy gładkość nasion podlegały regułom m a­ tematycznym. M endel nie wiedział, czym jest gen, ale na podstawie ob­ serwacji uznał, że coś takiego jak gen musi istnieć. Ustalenia M endla pozostawały nieznane przez niemal 35 lat. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jakie nieobce są historii nauki, na początku X X wieku zostały ponow nie odkryte w odstępie zaledwie kilku miesięcy

83

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

Ż y c ie n a z ie m i

przez trzech niezależnych badaczy. N atom iast Archibald G arrod dzięki swoim słynnym badaniom nad wrodzonym i wadam i metabolicznymi, rzadkimi chorobam i występującymi w niektórych rodzinach, z którymi ze­ tknął się w swojej praktyce lekarskiej, jednoznacznie wykazał, że prawa M endla mają zastosowanie również w przypadku ludzi i że opisywane przez niego samego choroby podlegają identycznym regułom dziedzicze­ nia, jakie M endel opisał, krzyżując groszek. M endel i G arrod spostrzeżenia na tem at dziedziczenia u ludzi uzu­ pełnili o wzory matematyczne, opisujące te procesy, chociaż zjawisko prze­ kazywania takich cech jak kolor oczu czy skóry było już wcześniej oczy­ wiste dla każdego, kto uważnie przyglądał się przedstawicielom naszego gatunku. M echanizm decydujący o tym, kto dziedziczy jaką cechę, p o ­ zostawał jednak nieznany i nikom u nie udaw ało się określić chemicznej natury dziedziczności. W pierwszej połowie XX wieku większość bada­ czy sądziła, że nośnikiem dziedziczności muszą być białka, których czą­ steczki wykazują największe zróżnicowanie u żywych organizmów. D opiero w 1944 roku doświadczenia Oswalda T. Avery’ego, Colina M cLeoda i M aclyna M cC arty’ego dowiodły, że to nie białka ale DNA, jest odpowiedzialny za przenoszenie cech. Chociaż o istnieniu DNA w ie­ dziano wtedy już od ponad 100 lat, powszechnie sądzono, że jest to je­ dynie m ateriał pom ocniczy, służący upakow aniu zawartości jądra ko­ m órkowego, i nie poświęcano mu większej uwagi. Niecałe dziesięć lat później pojawiła się prawdziwie piękna i eleganc­ ka odpowiedź na pytanie o m aterialną podstaw ę dziedziczenia. Szalony wyścig, którego celem było ustalenie struktury DNA, wygrali James W atson i Francis Crick, o czym m ożna przeczytać w zabawnej książce W atsona Podwójna helisa. W atson, Crick i M aurice Wilkins, wykorzystując wyniki badań Rosalind Franklin, doszli do wniosku, że cząsteczki DNA mają postać podwójnej helisy - skręconej drabinki - oraz że ich zdolność przenoszenia informacji wynika z kolejności związków chemicznych tw o­ rzących stopnie tej drabinki. DNA mnie, chemika, który zdaje sobie sprawę z tego, jak niezwykłymi cechami odznacza się ten związek i jak błyskotliwe jest dzięki tem u roz­ wiązanie problem u zapisu wzoru życia, wprawia w głęboki zachwyt. Spró­ buję wytłumaczyć niespotykaną elegancję DNA.

Cząsteczka DNA, jak pokazano na rycinie 1. (str. 86), ma kilka szcze­ gólnych cech. Szkielet zewnętrzny tworzy jednostajny ciąg fosforanów i cukrów, ale to, co napraw dę interesujące, znajduje się wewnątrz. Szcze­ ble drabinki są zbudowane z kombinacji czterech składników, zwanych zasadami azotowymi. Nazwijmy je (zgodnie z ogólnie przyjętą nom en­ klaturą) A, C, G i T. Każda z tych zasad ma określony kształt. Okazuje się, że spośród tych czterech zasad A tworzy w szczebelku dobraną parę wyłącznie z T, a C z G. Są to tak zwane pary zasad. A za­ tem cząsteczka DNA to skręcona drabinka, której szczeble zbudowane są z par zasad. W yobraźmy sobie teraz cząsteczkę DNA jako skręconą dra­ binkę, której każdy szczebel zbudow any jest z jednej pary zasad. M amy zatem cztery szczebelki: A -T , T-A , C -G i G -C . Jeśli dojdzie do uszko­ dzenia którejś z zasad, może ona zostać natychm iast dobudow ana dzięki pow inowactwu z drugim składnikiem tej pary: na przykład uszkodzona T może zostać zastąpiona wyłącznie przez T. Chyba najbardziej elegancką konsekwencją takiej struktury jest mechanizm sam opowielania się DNA każda z nici służy jako m atryca drugiej. Kiedy rozdzieli się pary, przeci­ nając drabinkę na pól w środku każdego szczebelka, każda połow a dra­ binki zawiera pełną informację niezbędną do odbudow ania kom pletnej kopii oryginału. M ożna więc uznać DNA za zapis instruktażowy, rodzaj program u kom puterow ego umiejscowionego w jądrze kom órki. Język, w którym są zakodowane informacje, wykorzystuje alfabet składający się z zaledwie czterech liter (inaczej dwóch bitów, w języku kom puterowym ). Każda in­ strukcja, zwana genem, zawiera setki tysięcy liter. Wszystkie funkcje ko­ mórki, nawet w tak złożonym organizmie jak człowiek, wyznaczane są przez kolejność liter w tymże zapisie. Początkowo naukowcy nie potrafili wyobrazić sobie sposobu, w jaki działa ten program . Zagadka została rozwiązana wraz z odkryciem in ­ formacyjnego RNA (ang. messenger RNA, w skrócie mRNA). Informacja zapisana w DNA, składająca się na określony gen, zostaje przepisana na jednoniciową cząsteczkę informacyjnego RNA, która przypom ina „półdrabinkę” ze szczebelkami wystającymi po jednej stronie. Owa półdrabinka wędruje z jądra kom órkowego (magazynu informacji) do cytoplazmy (wy­ pełniającej w nętrze kom órki galaretowatej mieszaniny najróżniejszych białek, lipidów i cukrów), gdzie trafia do fabryki białek zwanej rybosomem.

84

85

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n ie n i e

Ż y c ie n a z i e m i

chromosom komórka

cząsteczka DNA

R yc in a 1. Podw ójna helisa D N A . Inform acja zapisana jest w kolejności zasad azotowych (A, C, G i T). D N A w chodzi w skład chrom osom ów znajdujących się w jądrze każdej komórki.

86

R ycin a 2. Przepływ informacji zgodny z ustaleniami biologii m olekularnej: D N A —> R N A —> białka.

87

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

Ż y c ie n a z i e m i

Zespół wysoko wypecjalizowanych tłumaczy pracujących w tej fabryce odczytuje wówczas zasady wystające z półdrabinkow ego informacyjnego RNA i przekłada tę informację na cząsteczkę wybranego białka, zbudo­ w aną z aminokwasów. Trzy „szczeble” RNA określają jeden aminokwas. T o właśnie białka wykonują najrozmaitsze czynności w kom órce i utrzy­ mują jej strukturę (ryc. 2). Ten krótki opis oddaje jedynie w bardzo niewielkim stopniu niezwykłą elegancję DNA, RNA i białek, wzbudzającą w każdym, kto ma z nimi do czynienia, niegasnące uczucie głębokiego zachwytu i podziwu. Z czterech liter A, C, T i G m ożna otrzym ać 64 kombinacje, am inokwasów jest jed­ nak zaledwie 20. Oznacza to, źe musi tu występować redundancja, i rze­ czywiście GAA w DNA i RNA koduje kwas glutaminowy, ale aminokwas ten koduje również kom binacja GAG. Badania wielu organizm ów - od bakterii po ludzi - dowiodły, że kod genetyczny, czyli język, w jakim informacje w DNA i RNA przekładane są na białka, jest uniwersalny w całym świecie istot żywych. W języku życia o żadnej wieży Babel nie może być mowy. GAG oznacza kwas glutam i­ nowy w języku bakterii glebowych, gorczycy, aligatora i twojej ciotki G er­ trudy. O dkrycia te zapoczątkowały now ą dziedzinę nauki - biologię m ole­ kularną. Dalsze ustalenia, jak poznanie różnych innych cudowych cząste­ czek, na przykład białek, które działają jak nożyce albo klej, pozwoliły badaczom na modyfikowanie DNA i RNA: łączenie fragm entów tych związków pochodzących z różnych źródeł. Dzięki tym technikom labo­ ratoryjnym , określanym ogólnie jako techniki rekombinacji DNA, roz­ winęła się zupełnie nowa gałąź nauki zwana biotechnologią, której postęp, wraz z odkryciami w innych dziedzinach, może zrewolucjonizować do­ tychczasowe m etody leczenia różnych chorób.

książki samodzielnie doszło do wniosku albo słyszało od swoich prze­ w odników duchowych różnych wyznań, że niezwykłe piękno kwiatu czy lot orła nie zaistniałyby bez udziału nadnaturalnej inteligencji, dla której złożoność, różnorodność i piękno stanowią wyjątkową wartość. Tym ­ czasem dzisiaj wszystko to wyjaśnia się działaniem m echanizm ów m ole­ kularnych, procesów genetycznych i doboru naturalnego. Nic dziwnego zatem, że niejeden z nas ma ochotę krzyknąć: „Dosyć tego! Takie czysto biologiczne wyjaśnienia odzierają świat z wszelkiej boskiej tajem nicy!”. Nie obawiajcie się, zostaje jeszcze m nóstwo miejsca na boskie tajem ­ nice. W iele osób, które starannie rozważały zarów no naukowe, jak i du­ chowe świadectwa istnienia Boga, nie zmieniło zdania na tem at udziału Boga w dziele stworzenia i jego pieczy nad światem. Dla mnie odkrycia dotyczące natury życia nie są w najmniejszym stopniu pow odem do roz­ czarowania czy poczucia utraty złudzeń - wręcz przeciwnie! Jak cudow ­ ne i skom plikowane okazuje się życie! Jak niezwykle fascynująca jest cy­ frowa elegancja DNA! Jakże urzekające pod względem estetycznym i artystycznie wysublimowane są składniki istot żywych - od rybosom ów przekładających RNA na białka do m etam orfozy gąsienicy w m otyla czy bajkowego ubarwienia paw ia zalecającego się do swojej partnerki! Ewo­ lucja jako mechanizm może i musi być prawdą. Nic jednak nie m ówi o na­ turze swojego autora. Ci, którzy wierzą w Boga, mają teraz więcej, a nie mniej, pow odów do zachwytu.

P r a w d a w y n ik a j ą c a z o d k r y ć b i o l o g i i i j e j k o n s e k w e n c j e

W nioski przedstawione w tym rozdziale mogą brzmieć niepokojąco dla osoby wierzącej, która istnienie projektu w przyrodzie uważa za widomy dow ód roli Boga w stworzeniu życia. N iew ątpliwie wielu czytelników tej

88

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie j in s t r u k c j i

R o z d z ia ł 5

R O Z SZ Y FR O W A N IE BO SKIEJ IN STRUKCJI N a u k a p ły n ą c a z P ro je k tu P o z n a n ia G e n o m u C z ło w ie k a

K ie d y p r a c o w a ł e m w Y a le ja k o g e n e t y k na początku lat osiem dzie­

siątych, ustalenie kolejności kilkuset liter DNA było niezwykle mozolnym przedsięwzięciem. Stosowane wówczas m etody były bardzo żm udne, wy­ magały wielu etapów przygotowawczych, wykorzystywały kosztowne i niebezpieczne odczynniki, takie jak związki znakowane izotopam i p ro ­ mieniotwórczymi, a ręczne wylewanie ultracienkich warstw żelu niemal zawsze kończyło się klęską, bo ciągle pojawiające się pęcherzyki i inne ska­ zy uniemożliwiały analizę takich próbek. Szczegóły nie są tu istotne, cho­ dzi o to, że odczytanie choćby kilkuset liter ludzkiego DNA trw ało w te­ dy w nieskończoność i wiązało się z m nóstwem prób i błędów. Pomim o tych trudności mój pierwszy artykuł poświęcony genetyce człowieka miał związek z selcwencjonowaniem DNA. Prowadziłem w ów ­ czas badania nad wytwarzaniem jednego z białek występujących w czer­ wonych krwinkach płodu, które stopniow o zanika po urodzeniu, gdy n o ­ w orodek zaczyna oddychać za pom ocą własnych płuc. Białko to nosi nazwę hem oglobiny płodowej. To właśnie dzięki hem oglobinie czerwo­ ne krwinki przenoszą tlen z płuc do wszystkich tkanek ciała. U ludzi i nie­ których gatunków małp występuje w okresie płodow ym specjalna od­ m iana hem oglobiny umożliwiająca czerwonym krw inkom pozyskiwanie tlenu z krwi m atki i dostarczanie go rozwijającemu się organizmowi.

90

W ciągu pierwszego roku samodzielnego życia hemoglobinę płodową stop­ niowo zastępuje odm iana dorosła. U członków pewnej rodziny p o ch o ­ dzącej z Jam ajki, której przypadek był przedm iotem m ojego zaintere­ sowania, naw et u osób dorosłych stwierdzano znaczne ilości hemoglobiny płodowej. Gdyby udało się ustalić przyczyny tego dziedzicznego utrzy­ mywania się hem oglobiny płodowej, możliwe byłoby opracowanie spo­ sobu celowego włączania jej produkcji, co pozwoliłoby na ograniczenie spustoszeń, jakie powoduje anemia sierpowata. Już 20 procent hem oglo­ biny płodowej w krwi osób chorych na anemię sierpowatą uwalnia je od cierpień i zapobiega postępującemu uszkodzeniu narządów wewnętrznych. Nigdy nie zapom nę dnia, kiedy w wyniku sekwencjonowania stwier­ dziłem obecność G zamiast C w pewnym miejscu jednego z genów decy­ dujących o wytwarzaniu hem oglobiny płodowej. Okazało się, że różnica polegająca na zmianie zaledwie jednej litery jest odpowiedzialna za niewyłączenie program u płodow ego u osób dorosłych. Byłem bardzo po d ­ ekscytowany, ale i bardzo zmęczony - odkrycie tej jednej odm iennej li­ tery kosztowało mnie 18 miesięcy wytężonej pracy. Kiedy więc trzy lata później usłyszałem o planach zsekwencjonowania całego genom u człowieka, którego długość szacuje się na 3 miliardy par zasad, bardzo się zdziwiłem. Pomyślałem, że z pewnością nie uda się te­ go dokonać za mojego życia. Nie bardzo wiedzieliśmy wówczas, co też w genomie może się znaj­ dować. N ikt przecież nie widział par zasad jakiegoś ludzkiego genu pod m ikroskopem (są zbyt małe). Z nano wtedy tylko kilkaset genów, a w stęp­ ne szacunki liczby genów w genomie człowieka były bardzo różne. N a­ w et definicja genu była (i jest) niejednoznaczna - proste sform ułowanie, że gen to odcinek DNA, który koduje określone białko, straciło sens po odkryciu, iż między odcinkam i genu kodującymi białko znajdują się o d ­ cinki niekodujące zwane intronam i. W zależności od tego, w jaki sposób regiony kodujące zostaną ze sobą zestawione podczas przepisywania na RNA, jeden gen może kodować kilka różnych (choć pokrewnych) białek. Co więcej, pomiędzy genami występują długie odcinki DNA niepełniące, jak się wydaje, żadnej funkcji; niektórzy określają je naw et m ianem „śmie­ ciowego DNA”, chociaż nawiasem mówiąc, uwzględniając stopień naszej niewiedzy, nazywanie jakiejkolwiek części naszego genom u „śmieciami” świadczy o sporej zarozumiałości. 91

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie ] in s t r u k c j i

Niezależnie od niepewności co do sposobów umożliwiających osią­ gnięcie tego celu i potrzebnego na to czasu, znaczenie pełnego zsekwencjonowania ludzkiego genomu nie podlegało kwestii. W tej przepastnej księdze instruktażowej muszą znajdować się przepisy na budowę części stanowiących o ludzkiej biologii, a także wskazówki do długiej listy cho­ rób, których podłoża ciągle nie rozumiemy i które leczymy nieskutecz­ nie. Perspektywa odczytywania stronic tej najważniejszej księgi medycy­ ny dla mnie jako lekarza była szczególnie ekscytująca. Chociaż więc ciągle pozostaw ałem młodszym pracownikiem naukowym, do tego nie w pełni przekonanym do praktycznej strony całego przedsięwzięcia, w toczącej się wówczas debacie opowiadałem się po stronie zw olenników przygotow a­ nia progam u mającego na celu zselcwencjonowanie genomu, który szyb­ ko został nazwany Projektem Poznania G enom u Człowieka. W ciągu kilku następnych lat moje pragnienie pełnego odczytania ludz­ kiego genom u bardzo wzrosło. Prowadziłem wówczas dopiero co p o ­ wstałe laboratorium badawcze, w którym pracowali najbardziej oddani nauce i najbardziej pracowici studenci i doktoranci. Postanowiłem usta­ lić podstawy genetyczne pewnych chorób, które dotychczas pozostawały najbardziej oporne na wszelkie takie próby. Najważniejszą z nich była mukowiscydoza (ang. cystic fibrosis, CF) - najbardziej rozpowszechniona w północnej Europie choroba o podłożu genetycznym, prow adząca do śmierci. Rozpoznaje się ją zwykle już u niem ow ląt i małych dzieci, które nie przybierają na wadze i zapadają na częste infekcje dróg oddechowych. Lekarze, słysząc od matek, że skóra ich potom stw a jest wyjątkowo słona, sprawdzili stężenie chlorków w pocie chorych dzieci i stwierdzili, że jest ono rzeczywiście bardzo wysokie. Obecnie zjawisko to stanowi pierwszą przesłankę do rozpoznania mulcowiscydozy. Przystępując do badań, wie­ dzieliśmy również, że w płucach i trzustce chorych na mukowiscydozę wy­ stępuje gęsty, lepki śluz, ale brakowało nam jakichkolwiek realnych wska­ zówek co do genu, który mógł być u tych osób uszkodzony. Po raz pierwszy zetknąłem się z mulcowiscydozą, kiedy pracowałem na odziale chorób wewnętrznych w latach siedemdziesiątych. W latach pięćdziesiątych dzieci z m ukowiscydozą rzadko dożywały dziesiątego ro ­ ku życia. Coraz skuteczniejsze zwalczanie objawów - podawanie enzymów trzustkowych, zwalczanie infekcji płucnych nowymi antybiotykam i oraz lepsze odżywianie i zabiegi - doprow adziło do znacznego przedłużenia

życia chorych na mukowiscydozę. W latach siedemdziesiątych wielu z nich żyło już wystarczająco długo, by skończyć naukę w college’u, wyjść za mąż lub ożenić się i podjąć pracę. Ciągle jednak nie było szans na bardziej sku­ teczne w odleglejszej perspektywie czasowej m etody leczenia. Bez pełne­ go zrozumienia podstaw genetycznych tej choroby lekarze i naukowcy nie­ wiele mogli zrobić. Mieliśmy jedynie pewność, że wśród 3 m iliardów liter w zapisie DNA co najmniej jedna z nich jest błędna i to w miejscu o ka­ pitalnym znaczeniu. Odnalezienie tak niewielkiej zmiany wydawało się wtedy zadaniem nie do wykonania. Dysponowaliśmy jednak jeszcze jedną informacją: wie­ dzieliśmy, że choroba ta dziedziczy się recesywnie. Aby zrozumieć to p o ­ jęcie, trzeba pamiętać, że wszyscy mamy dwie kopie każdego genu: jedną odziedziczoną po matce, a drugą po ojcu (z wyjątkiem genów umiejsco­ wionych na chrom osom ach X i Y, które u mężczyzn są obecne w poje­ dynczych kopiach). W przypadku chorób dziedziczonych recesywnie, ta­ kich jak mukowiscydozą, dziecko choruje wyłącznie wtedy, gdy obie kopie genu są nieprawidłowe. Aby tak się stało, oboje rodzice muszą mieć uszko­ dzoną kopię tego genu, ponieważ jednak osoby z jedną niepraw idłow ą kopią są całkowicie zdrowe, nosiciele zwykle nie wiedzą o tym, że ją mają (niemal jedna trzecia m ieszkańców północnej Europy i osób, których przodkow ie stam tąd pochodzą, jest nosicielami genu mulcowiscydozy i u większości z nich choroba ta nigdy nie wystąpiła w śród członków ro ­ dziny). Genetyczne podstawy mulcowiscydozy stanowiły zatem ciekawe za­ danie detektywistyczne dla badaczy DNA: naw et nie wiedząc nic o genie odpowiedzialnym za tę chorobę, naukowcy mogli prześledzić dziedzi­ czenie setek losowo wybranych odcinków DNA pochodzących z całego genom u osób należących do wielodzietnych rodzin dotkniętych m uko­ wiscydozą. Celem ich poszukiwań były takie odcinki DNA, które p o ­ zwoliłyby na przewidzenie, kto z rodzeństwa choruje na mukowiscydozę, a kto nie. Odcinki te musiałyby znajdować się w pobliżu genu odpow ie­ dzialnego za tę chorobę. Nie mogliśmy odczytać wszystkich 3 miliardów par zasad, ale chcieliśmy skierować nasze reflektory na kilka ich m ilionów to tu, to tam, i znaleźć te, które pozostawały w jakiejś korelacji z chorobą. Zdawaliśmy sobie sprawę, że będziemy musieli powtarzać to setki czy na­ w et tysiące razy, wiedzieliśmy jednak, że genom jest zestawem wzajemnie

92

93

W ie l k i e p y t a n i a o l u d z k i e i s t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie j in s t r u k c j i

powiązanych informacji, wcześniej czy później musimy więc trafić na od­ pow iednią okolicę. Udało się tego dokonać - ku radości zarów no badaczy, jak i rodzin chorych - w 1985 roku. Okazało się, że gen ten musi znajdować się gdzieś w obrębie segmentu DNA liczącego około 2 m ilionów par zasad na chro­ mosomie 7. Dopiero wtedy jednak rozpoczęła się najtrudniejsza część pra­ cy. Często w tam tym okresie posługiwałem się porów naniem naszych wy­ siłków do prób odnalezienia jednej przepalonej żarówki w piwnicy jakiegoś dom u w całych Stanach Zjednoczonych. Badania rodzin dały świetny początek, wskazały nam bowiem właściwy stan i hrabstw o. Z a­ pewniały jednak w idok z wysokości 3000 m etrów i nic więcej po nich nie m ożna było oczekiwać. Teraz mogliśmy jedynie sprawdzać dom po do­ mu i żarówkę po żarówce. Nie mieliśmy naw et mapy tego terytorium. Interesująca nas część chro­ m osom u 7, podobnie jak znakom ita większość ludzkiego genomu, w 1985 roku była całkowicie nieznana. Posługując się dalej tą metaforą, nie było planów ulic miast ani wsi, żadnych oznaczeń lokalizacji budyn­ ków, nie wspominając naw et o spisie żarówek. To była m ordercza praca. Opracowaliśm y m etodę zwaną „skakanie po chrom osom ie”, dzięki której mogliśmy poruszać się po naszym dwum ilionowym segmencie, jak­ byśmy skakali na sprężynie, zamiast w olno przesuwać się wzdłuż niego w tradycyjny sposób. Pozwoliło to nam na przeszukiwanie kilku dom ów naraz. Zadanie jednak dalej wydawało się niemal nie do w ykonania i w ie­ lu badaczy sądziło, że jest to bardzo niepraktyczna m etoda, która nigdy nie doprow adzi do rozwiązania problem u. W 1987 roku, kiedy stało się jasne, że środki, jakimi dysponujemy, są zbyt skrom ne, i kiedy wśród członków mojego zespołu narastało zniechęcenie, połączyliśmy siły z la­ boratorium prow adzonym przez doktora Lap-Chee Tsui, zdolnego na­ ukowca ze Szpitala Dziecięcego w Toronto. Przystąpiliśmy do dalszych ba­ dań ze zdwojonym zapałem. Nasze poszukiwania przypom inały powieść detektywistyczną: byliśmy pewni, że rozwiązanie zagadki znajdziemy na ostatniej stronie, ale nie wiedzieliśmy, jak wiele czasu upłynie, zanim do niej dobrniem y. Natrafialiśm y nieustannie na właściwe tropy, ale i na ścieżki prowadzące donikąd. Kiedy po raz trzeci czy czwarty byliśmy pełni uniesienia, sądząc, że wreszcie udało nam się znaleźć właściwą odpowiedź, już następnego dnia now e dane zgasiły naszą radość; nauczyliśmy się

nie cieszyć się niczym zbyt szybko. Byliśmy zmęczeni nieustannym tłum a­ czeniem innym naukow com , dlaczego ciągle nie znaleźliśmy tego genu, lub też odw rotnie, dlaczego nie daliśmy sobie z tym wszystkim spokoju. Kiedyś naw et pojechałem na farmę w stanie M ichigan i zrobiłem sobie zdjęcie z igłą w ręku na szczycie stogu siana, by wykorzystywać je w p o ­ dobnych rozmowach. A jednak pewnego deszczowego wieczoru w maju 1989 roku pozna­ liśmy odpowiedź. O to na papierze spływającym z faksu, który wspólnie z Lap-Chee zainstalowaliśmy w akadem iku Uniwersytetu Yale, gdzie w ła­ śnie mieliśmy spotkanie, pojawiły się dane podsumowujące prace prow a­ dzone tego dnia w laboratorium , jednoznacznie wskazujące na to, że przy­ czyną multowiscydozy u większości chorych jest delecja zaledwie trzech liter (a dokładniej CTT) w kodującej białko części nieznanego wcześniej genu. Niedługo potem my i inni badacze mogliśmy wykazać, że ta m uta­ cja wraz z drugą, rzadszą zmianą w tym samym genie, obecnie zwaną CFTR, jest odpowiedzialna za praktycznie wszystkie przypadki mulcowiscydozy. Udało się - mieliśmy w ręku dow ód, że znaleźliśmy tę jedną przepa­ loną żarówkę, zidentyfikowaliśmy gen mukowiscydozy dzięki systema­ tycznemu zawężaniu pola poszukiwań na określonym chromosom ie. To był wielki moment. Przeszliśmy długą i trudną drogę, ale teraz można było mieć nadzieję, że poszukiwania skutecznego sposobu leczenia tej choro­ by mają duże szanse powodzenia. Z okazji spotkania tysięcy naukowców prowadzących badania nad mukowiscydozą, rodzin chorych oraz lekarzy specjalizujących się w leczeniu ta­ kich osób napisałem piosenkę upamiętniającą odkrycie tego genu. M uzy­ ka zawsze bardzo pomagała mi w sytuacjach, których nie potrafiłem oddać słowami. Chociaż nie jestem znakomitym gitarzystą, ogrom ną radość spra­ wiają mi chwile, gdy ludzie śpiewają razem. Jest to doświadczenie bardziej natury duchowej niż naukowej. Nie mogłem powstrzymać łez, kiedy te za­ stępy dobrych ludzi wstały z krzeseł i zaśpiewały zgodnym chórem:

94

Nie bójmy się marzyć! Gońmy swe marzenia! Wiatr już piersi rozpiera naszym braciom i siostrom! Gdy księgę naszej choroby pokryje kurz zapomnienia, Pójdziemy z wiatrem w zawody. Skrzydła już na7n rosną! (przeł. Jerzy Nowakowski)

95

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

N astępne kroki okazały się trudniejsze, niż przypuszczaliśmy, i mukowiscydozy niestety wcale nie „pokrył kurz zapom nienia”. Odkrycie ge­ nu m iało jednak ogrom ne znaczenie, zapoczątkow ało badania w kierun­ ku, który naszym zdaniem pow inien doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa. W sumie, biorąc pod uwagę pracę przeszło 20 zespołów ba­ dawczych na całym świecie, identyfikacja tego jednego genu odpow ie­ dzialnego za tę jedną chorobę, pochłonęła 10 lat pracy i kosztowała p o ­ nad 50 m ilionów dolarów . A jak się sądzi, gen mukowiscydozy należy pod tym względem do najłatwiejszych - jest to bowiem dość częsta cho­ roba, która dziedziczy się zgodnie z prawam i M endla. Nie m ożna naw et wyobrazić sobie poszukiwań w taki sam sposób genów odpowiedzialnych za inne, dużo rzadsze choroby, chociaż poznanie ich uw arunkow ań ge­ netycznych byłoby tak ważne. A cóż dopiero mówić o wykorzystaniu tych samych m etod w przypadku takich chorób jak cukrzyca, schizofrenia czy najbardziej rozpowszechnione rodzaje now otw orów , gdzie udział czyn­ ników genetycznych jest bardzo istotny, ale wszystko wskazuje na to, że zaangażowanych tu jest wiele różnych genów i żaden z nich nie ma zna­ czenia decydującego. W takich sytuacjach konieczne byłoby odnalezie­ nie kilkunastu albo i więcej żarówek, i do tego wcale nie musiałyby być one przepalone, a jedynie świecić nieco słabiej niż powinny. Zeby w tak niezwykle trudnych okolicznościach mieć jakąkolwiek szansę na dotar­ cie do właściwej odpowiedzi, musielibyśmy dysponować pełną i dokładną wiedzą o każdym punkcie ludzkiego genom u. Potrzebowalibyśmy mapy, na której byłby zaznaczony każdy dom na terenie całego kraju. Spory na tem at celowości tego przedsięwzięcia rozgorzały najsilniej pod koniec lat osiemdziesiątych1. Chociaż większość uczonych zgadzała się co do użyteczności uzyskanej dzięki niem u informacji, niezwykła ska­ la tego projektu stawiała pod znakiem zapytania możliwość jego realiza­ cji. Co więcej, było już jasne, że tylko niewielka część genom u koduje białka, i sens sekwencjonowania całej reszty (owego „śmieciowego DNA”) nie wydawał się oczywisty. Jeden ze znanych naukow ców napisał: „Selcwencjonowanie genom u będzie prawie tale użyteczne jak przetłum acze­ nie dziel zebranych Szekspira na pismo klinowe, ale ani tak realne, ani rów nie łatwe do interpretacji”. Inny uczony pisał: „To nie ma sensu [...] genetycy będą przedzierać się przez m orze bzdur, aby wylądować na kilku maleńkich wyspach in­

formacji”. Całkowicie uzasadnione były obawy dotyczące na przykład ogólnych kosztów tego przedsięwzięcia oraz tego, że w skutek przezna­ czenia na nie wielkich funduszy inne dziedziny badań biom edycznych zostaną bez niezbędnych środków . Najlepszym na nie lekarstw em było powiększenie wspólnego tortu, czyli znalezienie nowego źródła finanso­ wania. Takie starania podjął w Stanach Zjednoczonych nowy dyrektor Projektu Poznania Genom u Człowieka, czyli nie kto inny jak sam James W atson, w spółodkryw ca podwójnej helisy DNA. W atson, cieszący się wówczas równie wielką sławą w biologii jak gwiazdy rocka w świecie pop­ kultury, przekonał Kongres do podjęcia ryzyka i przekazania środków na to przedsięwzięcie. James W atson z powodzeniem nadzorow ał sponsorow any przez rząd Stanów Zjednoczonych Projekt Poznania G enom u Człowieka przez pierwsze dwa lata od jego uruchom ienia, powołując ośrodki prowadzące badania nad genom em i zatrudniając najlepszych i najzdolniejszych ba­ daczy obecnego pokolenia. Zakładany okres 15 lat na sfinalizowanie wszystkich prac wyglądał jednak dalej wątpliwie, tym bardziej że nie zna­ no jeszcze wtedy wielu technik niezbędnych do osiągnięcia wyznaczone­ go celu. Do głębszego kryzysu doszło w 1992 roku - James W atson nie­ oczekiwanie zrezygnował ze swojej funkcji po toczącym się na forum publicznym głośnym sporze z dyrektorem N arodow ych Instytutów Z d ro ­ wia na tem at zasadności patentow ania fragm entów DNA (czemu W atson był zdecydowanie przeciwny). Podjęto wówczas ogólnokrajowe poszukiwania nowego dyrektora p ro ­ jektu. N ikt chyba nie był zdziwiony bardziej niż ja, kiedy dowiedziałem się, że wybór padł na mnie. Prowadziłem ośrodek badania genomu na Uni­ wersytecie M ichigan i nigdy nie wyobrażałem sobie siebie w roli urzędni­ ka państwowego, z początku więc ta perspektywa nie wydala mi się spe­ cjalnie pociągająca. Myśl o tym nie dawała mi jednak spokoju. Był przecież tylko jeden Projekt Poznania Genomu Człowieka. W całej historii ludz­ kości dokona się tylko raz. Jeżeli się powiedzie, jego znaczenie dla medy­ cyny będzie nie do przecenienia. Zastanawiałem się, jako osoba wierząca w Boga, czy nie jest to ten wyjątkowy m om ent, kiedy zostaję w pewien sposób powołany do odegrania istotnej roli w przedsięwzięciu, które bę­ dzie miało niezwykłe znaczenie dla naszego zrozumienia samych siebie. O to miałem szanse na odczytanie języka Boga, poznanie najdrobniejszych

96

97

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie j in s t r u k c j i

szczegółów procesu, w którym ludzie stali się tym, czym są. Czy mogłem z tego zrezygnować? Dopatrywanie się przejawów działania woli bożej w podobnych m om entach jest dla mnie zawsze trochę podejrzane, ale do­ niosłość tego budzącego zachwyt przedsięwzięcia i jego ewentualne kon­ sekwencje dla związku ludzkości ze Stwórcą trudno mi było zignorować. Kiedy w listopadzie 1992 roku pojechałem do Karoliny Północnej do mojej córki, całe popołudnie spędziłem w niewielkiej kaplicy, m odląc się o pom oc w podjęciu decyzji. Nie słyszałem głosu Boga, takie dośw iad­ czenie nigdy nie było mi dane. Ale dzięki tym godzinom , zakończonym nabożeństwem wieczornym, którego zresztą wcale się nie spodziewałem, ogarnął mnie spokój. Po kilku dniach przyjąłem tę propozycję. N astępne dziesięć lat to szaleńczy ciąg niezwykłych przeżyć. O sta­ teczny cel Projektu Poznania Genom u Człowieka był niezwykle ambitny, wyznaczyliśmy sobie jednak pewne etapy - bardzo trudne, ale możliwe do osiągnięcia. Nie brakowało chwil głębokiego zniechęcenia, kiedy m e­ tody, które po wstępnych próbach wydawały się bardzo obiecujące, za­ wodziły na całej linii. Czasami dochodziło do tarć między członkam i na­ szego zespołu, i niejednokrotnie w ystępowałem w roli m ediatora. N iektórym ośrodkom nie udawało się dotrzym ać kroku pozostałym i m u­ siały wypaść z gry, ku wielkiemu żalowi ich kierownictwa. Nie brakowało jednak także chwil trium fu, kiedy pokonywaliśm y kolejne etapy i uzy­ skiwaliśmy coraz więcej danych ważnych dla medycyny. W 1996 roku mogliśmy rozpocząć pilotażowe sekwencjonowanie ludzkiego genom u na dużą skalę, wykorzystując dużo lepsze i bardziej ekonomiczne techniki niż stosowane w 1985 roku podczas poszukiwania genu mukowiscydozy. W pewnym m omencie osoby prow adzące m iędzynarodow y projekt re­ alizowany ze środków publicznych podjęły decyzję, że w arunkiem uczest­ nictwa w tym przedsięwzięciu będzie swobodny dostęp do grom adzonych danych oraz że nie może być mowy o patentow aniu jakichkolwiek se­ kwencji DNA. N ie mogliśmy sobie wyobrazić naw et jednego dnia, w k tó­ rym naukowcy całego świata dążący do rozwikłania ważnych problem ów medycznych nie mogliby korzystać z pełnego i swobodnego dostępu do rosnącej liczby danych. N astępne trzy lata okazały się bardzo owocne, a w roku 1999 m o­ gliśmy ogrom nie przyspieszyć pracę. W tedy jednak pojawiła się całkiem nieoczekiw ana kom plikacja. Początkow o pom ysł zselcwencjonowania

całego ludzkiego genomu nie przyciągał uwagi firm komercyjnych, ale kie­ dy coraz bardziej oczywista stawała się wartość uzyskiwanych w ten spo­ sób informacji, a zarazem malały koszty stosowanych procedur, naj­ większym wyzwaniem dla Projektu Poznania G enom u Człowieka stały się działania pew nego prywatnego koncernu. Craig Venter, szef firmy, któ­ ra w niedługim czasie przyjęła nazwę Celera, oświadczył, że podejmie sze­ roko zakrojone prace nad zsekwencjonowaniem ludzkiego genomu, ale za­ mierza ubiegać się o patenty na wiele genów i informacje na ich tem at umieścić w bazie danych, do której dostęp będzie wymagał wysokich opłat. Myśl o tym, że genom człowieka może stać się pryw atną własnością, była bardzo przygnębiająca. Co gorsza, w Kongresie pojawiły się w ątpli­ wości, czy jest sens wydawać pieniądze podatników na coś, co lepiej zre­ alizuje sektor prywatny - chociaż ciągle nie było żadnych danych na tem at postępu prac zespołu Celery, a strategia, jaką planował zastosować Ven­ ter, nie sprawiała wrażenia skutecznej i dającej szanse na precyzyjne od­ czytanie sekwencji. Tymczasem dobrze naoliwiona maszyna propagan­ dow a firmy Celera nieustannie produkow ała oświadczenia na tem at jej niebywałej sprawności, przy czym w enuncjacjach tych przedstawiano p ro ­ jekt rządowy jako pow olny i obciążony biurokracją. Biorąc pod uwagę fakt, że Projekt Poznania Genom u Człowieka realizowały najlepsze uni­ wersytety na świecie oraz że badania prowadzili najlepsi i najbardziej od­ dani nauce uczeni całego globu, trudno było spokojnie przyjmować takie zarzuty. Prasa jednak uwielbia ostre starcia. Pojawiło się wiele artykułów mówiących o wyścigu w selcwencjonowaniu ludzkiego genom u, a także o jachcie V entera i moim m otocyklu. Co za bzdury! Większość obserwa­ torów najwyraźniej nie dostrzegała w tym wszystkim najważniejszego: że wcale nie chodzi tu o to, kto szybciej i taniej osiągnie zakładany cel (za­ rów no Celera, jak i projekt rządowy miały wówczas po tem u wszelkie da­ ne). Była to przecież w istocie walka o ideały, o rozstrzygnięcie, czy ge­ nom człowieka, nasze w spólne dziedzictwo, ma być wystawiony na sprzedaż, czy też powinien pozostać naszym wspólnym dobrem , dostęp­ nym dla wszystkich. Zrozumieliśmy, że nie mamy chwili do stracenia. Dwadzieścia ośrod­ ków na całym świecie działających w ram ach projektu rządowego praco­ w ało bez przerwy. W ciągu 18 miesięcy, odczytując 1000 par zasad na sekundę przez siedem dni w tygodniu i 24 godziny na dobę, udało się

98

99

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

zsekwencjonować 90 procent ludzkiego genom u. Co 24 godziny publi­ kow ano wszystkie nowe dane. Celéra również zgromadziła m nóstwo in­ formacji, trzymała je jednak w tajemnicy w swojej prywatnej bazie danych. Kiedy zatrudnieni w tej firmie naukowcy doszli do wniosku, że i oni mogą skorzystać z naszych ustaleń, tem po ich pracy spadło o połowę. O sta­ tecznie okazało się, że ponad 50 procent danych przedstawionych przez Celerę pochodziło z pracy ośrodków realizujących projekt rządowy. C oraz więcej uwagi poświęcano wyścigowi, tracąc z oczu prawdziwy cel całego przedsięwzięcia. Pod koniec kw ietnia 2000 roku, kiedy za­ rów no Celera, jak i placówki realizujące projekt ze środków publicznych przygotowywały się do ogłoszenia końca prac nad wstępnym odczytaniem genom u człowieka, skontaktow ałem się ze wspólnym znajomym V ente­ ra i moim (Arim Patrinosem z M inisterstwa Energii) i poprosiłem go o za­ aranżowanie naszego całkowicie prywatnego spotkania oraz o zachowa­ nie tego w tajemnicy. N iedługo potem , siedząc nad piwem i pizzą w dom u Patrinosa, uzgadnialiśmy szczegóły jednoczesnego ogłoszenia sfinalizo­ w ania tego przedsięwzięcia. I oto, jak pisałem na początku tej książki, 26 czerwca 2000 roku zna­ lazłem się w Pokoju W schodnim Białego Dom u obok prezydenta Stanów Zjednoczonych, który oznajmiał światu, że w stępna wersja genom u czło­ wieka została odczytana. Poznaliśmy język Boga. Przez następne trzy lata mogłem dalej prowadzić ten projekt, dopra­ cowując szczegóły i wypełniając pozostałe luki, przekazując codziennie wszelkie uzyskane inform acje do ogólnie dostępnych baz danych. W kw ietniu 2003 roku, czyli dokładnie w pięćdziesiątą rocznicę opubli­ kowania przez W atsona i Cricka pracy na tem at podwójnej helisy, ogłosi­ liśmy osiągnięcie wszystkich celów, jakie zakładał Projekt Poznania Ge­ nom u Człowieka. Jako m enedżer projektu byłem niezm iernie dum ny z ponad 2000 badaczy, którzy dokonali tego niezwykłego osiągnięcia osiągnięcia, które z pewnością za 1000 lat zostanie uznane za jedno z naj­ ważniejszych w dziejach ludzkości. Z okazji uroczystości zorganizowanej dla uczczenia sfinalizowania Pro­ jektu Poznania G enom u Człowieka przez Genetic Alliance, wspaniałą o r­ ganizację, która pom aga rodzinom osób chorych na rzadkie choroby ge­ netyczne, ułożyłem okolicznościową piosenkę do melodii Ali the Good People. Wszyscy zaśpiewaliśmy ją razem: 100

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

Śpiewamy dziś wszystkim ludziom z ivielkim sercem, Są z nami tu - w naszym rodzinnym gronie! Dla nich ta pieśń i dla nich zawsze miejsce W kręgu złączonych jedną myślą serc i dłoni. Napisałem inną zw rotkę, o tym, przez co przechodzą ci ludzie, kiedy zmagają się z rzadkimi chorobam i swoimi albo swoich dzieci: Niesiemy wam - cierpiącym, tę piosenkę, Wasz wielki duch, odwaga, poświęcenie, Dodaje sił, zachwyca swoim pięknem, I uczy nas, jak zmagać się z cierpieniem. N a samym końcu dodałem zwrotkę o genomie: To księga wskazówek, kronika tuydarzeń, M edyczny podręcznik, raz sonet, raz tren, I spis, i proroctwo porażek i marzeń, Przez ludzi - dla ludzi: to mój i twój gen. (p rz e ł. J e r z y N o w a k o w s k i)

Dla mnie jako osoby wierzącej odczytanie sekwencji ludzkiego geno­ mu m iało dodatkow e znaczenie. Księga ta napisana była językiem DNA językiem, którym posługiwał się Bóg, powołując żywe istoty do istnienia. Kiedy prowadziłem to najważniejsze z badań w biologii, przenikało mnie uczucie najgłębszego zachwytu. To prawda, że język ten znamy jeszcze cią­ gle bardzo słabo i że potrzeba dziesięcioleci, jeśli nie stuleci, na to, by zro­ zumieć zapisane w nim przesłanie, ale przedostaliśmy się już na drugi brzeg, ten, na którym otwiera się przed nam i zupełnie nowa perspektywa.

N i e s p o d z i a n k i w y n ik a j ą c e z p i e r w s z e j l e k t u r y g e n o m u

O Projekcie Poznania Genomu Człowieka powstało już wiele książek (mo­ że nawet zbyt wiele)2. Niewykluczone, że i ja kiedyś napiszę na ten tem at własną, a jeśli tak, to mam nadzieję, że uda mi się zachować wystarczający 101

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

dystans, aby uniknąć pełnych uniesienia słów, jakie nazbyt często poja­ wiają się obecnie w popularnych wydawnictwach. W tej książce jednak nie jest moim zamiarem wchodzenie w szczegóły owych niezwykłych d o ­ świadczeń, chciałbym natom iast pokazać, w jaki sposób współczesna n a­ uka może pozostawać w zgodzie z wiarą w Boga. W arto w tym celu przyjrzeć się uważnie genom owi człowieka i p o ­ rów nać go z genomami innych organizm ów, jakie udało się już zsekwencjonować. Kiedy obejmujemy spojrzeniem cały, długi na 3 miliardy par zasad, zapis DNA zawarty w 24 chrom osom ach, kilka rzeczy zaska­ kuje od razu. Po pierwsze to, że tak niewielka część genom u wykorzystana jest do kodow ania białek. Chociaż m etody, jakimi obecnie dysponujemy, ciągle nie pozwalają na dokładniejsze szacunki, wydaje się, że ludzki genom obej­ muje zaledwie 2 0 -2 5 tysięcy genów kodujących białka. W ykorzystywa­ ne jest do tego zaledwie 1,5 procent całego DNA. W poprzednim dzie­ sięcioleciu sądziliśmy, że genów tych jest co najmniej 100 tysięcy, z prawdziwym zdum ieniem powitaliśmy więc odkrycie, że Bóg pisze o lu­ dziach tak krótkie opowiadania. Było to tym bardziej zaskakujące, że licz­ ba genów prostych organizm ów, na przykład robaków , muszek czy ro ­ ślin niższych jest, jak się wydaje, niewiele mniejsza i wynosi około 20 tysięcy. Niektórzy odebrali to wręcz jako zniewagę dla ludzkiej złożoności. Czy łudziliśmy się, sądząc, że zajmujemy wyjątkowe miejsce w królestwie zwierząt? N o cóż, niekoniecznie - najwyraźniej liczba genów to jeszcze nie wszystko. Jakkolw iek byśmy to szacowali, biologiczna złożoność istot ludzkich znacznie przekracza złożoność nicienia - którego ciało składa się z 959 kom órek - choćby naw et liczba genów była w obu przypadkach zbliżona. I z pewnością żaden inny organizm nie zsekwencjonował swo­ jego genomu! Nasza złożoność musi być zatem skutkiem nie tyle liczby osobnych pakietów informacji, ile sposobu, w jaki są one wykorzystywa­ ne. A może nasze części składowe nauczyły się, jak pełnić wiele różnych funkcji? M ożna też do tych rozważań posłużyć się m etaforą języka. Słownic­ tw o przeciętnego wykształconego Anglika liczy 20 tysięcy słów. M ożna z nich układać dość proste przekazy (jak instrukcja obsługi sam ochodu), ale m ożna też kom ponow ać bardziej złożone utw ory, na przykład dzieła

literackie jak Ulisses Jamesa Joyce’a. Tak samo robaki, owady, ryby czy ptaki najwyraźniej potrzebują 20 tysięcy genów, by ich organizm mógł pra­ widłowo funkcjonować, ale wykorzystują je w mniejszym stopniu niż my. Inne uderzające cechy ludzkiego genom u ujawniają się w wyniku p o ­ rów nania DNA różnych przedstawicieli naszego gatunku. Okazuje się, że na poziom ie DNA jesteśmy identyczni w 99,9 procent. Podobieństwo to jest stałe, niezależnie od tego, jakie dwie osoby z dowolnego zakątka Z ie­ mi wybrało się do porównania. Wyniki analizy DNA świadczą więc o tym, że my, ludzie, naprawdę należymy do jednej rodziny. To niezwykle małe zróżnicowanie pod względem genetycznym w yróżnia nas spośród innych gatunków zamieszkujących naszą planetę, u których wielkość ta jest dziesięcio-, a niekiedy naw et pięćdziesięciokrotnie większa niż u nas. Gość z kosmosu wysłany dla zbadania form życia na Ziem i miałby wiele cie­ kawego do powiedzenia na tem at ludzi, ale z pewnością zwróciłby przede wszystkim uwagę na zaskakująco niewielkie zróżnicowanie genetyczne w obrębie naszego gatunku. Genetycy populacyjni, którzy wykorzystują narzędzia m atematyczne do rekonstrukcji dziejów populacji zwierząt, roślin czy bakterii, analizując stosunkowo niewielkie zróżnicowanie ludzkiego genomu, wyciągają w nio­ sek, że wszyscy przedstawiciele naszego gatunku są praw dopodobnie p o ­ tom kam i stosunkowo niewielkiej, składającej się z około 10 tysięcy osób, grupy przodków , żyjących przed 10 0 -1 5 0 tysiącami lat. Przypuszczenia te są zgodne z zapisem kopalnym , który z kolei wskazuje miejsce za­ mieszkania tej grupy - najpewniej we wschodniej Afryce. Niezwykle interesujące są rów nież wyniki szczegółowego porów nania genom u człowieka z genomami innych organizm ów. M ożna wybrać p e­ wien odcinek DNA i za pom ocą kom putera sprawdzić, czy taką samą se­ kwencję znajdzie się w DNA innych organizmów. Jeżeli wybierze się re­ gion kodujący ludzkiego genu (czyli taki, którego część zawiera instrukcję budow y jakiegoś białka) i podejm ie poszukiwania, istnieje duże praw do­ podobieństw o, że znajdzie się bardzo zbliżone odcinki w genom ach in ­ nych ssaków. Wiele takich genów będzie również wyraźnie podobnych do genów ryb (choć z nimi nie identycznych). N iektóre nawet będą miały swoje odpow iedniki u prostszych organizm ów, takich jak muszki ow o­ cowe czy nicienie. W pewnych szczególnie uderzających przypadkach p o ­ dobieństwo to dotyczyć będzie genów drożdży, a naw et bakterii.

102

103

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

Jeżeli jednak zdecydujemy się na fragm ent ludzkiego DNA znajdujący się pom iędzy genami, wówczas praw dopodobieństw o natrafienia na p o ­ dobną sekwencję w genom ach innych, odleglejszych od nas ewolucyjnie organizm ów, jest dużo mniejsze. N ie znika całkowicie; prow adząc sta­ ranne poszukiwania kom puterow e, m ożna znaleźć dla mniej więcej p o ­ towy takich fragm entów odpow iedniki w genomie innych ssaków i nie­ mal każdy z nich - w genomie innych naczelnych. W tabeli 1. przedstawiono odsetek pomyślnie zakończonych poszukiwań podobnych sekwencji DNA z podziałem na obie kategorie. Co to wszystko znaczy? Dostarcza to na dwóch różnych poziom ach mocnych dow odów potwierdzających słuszność darwinowskiej teorii ewolucji, zgodnie z którą wszystkie organizmy pochodzą od wspólnego przodka, a ewolucja odbywa się w wyniku działania doboru naturalne­ go na losowo pojawiające się odmiany. Analizując całe genomy, m ożna

■Sekwencja

Losowo wybrany

genu kodującego

odcinek DNA

białko

występujący pomiędzy genami

100%

98%

Pies

99%

52%

Mysz

99%

40%

Kura

75%

4%

Muszka owocowa

60%

około 0%

Nicień

35%

około 0%

Szympans

T a b e la 1. Praw dobieństw o znalezienia podobnych sekwencji D N A w genom ie różnych organizmów, kiedy materiałem w yjściow ym jest D N A człowieka.

104

R ycin a 3. Pow yżej przedstawiono drzew o życia, na którym pokrew ieństw o m iędzy różnymi gatunkami ssaków zostało zrekonstruowane na podstawie podobieństw a ich sekwencji D N A . Długość gałęzi od pow iada stopniowi różnicy m iędzy poszczególnymi gatunkami - sekw encje D N A myszy i szczura są w ię c ze sobą bliżej spokrew nione niż myszy i w iew iórki, a D N A człow ieka i szampansa - bliżej niż człow ieka i makaka. N a następnej stronie dla porów nania pokazano stronę z notatnika D arw ina z 1837 roku, na której pod słowam i I th in k (Tak myślę) narysował zgodne ze swoimi w yobrażeniam i drzew o życia łączące różne gatunki.

105

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

za pom ocą kom puterów na podstaw ie podobieństw a sekwencji DNA różnych organizm ów skonstruow ać drzewo życia. W ynik takich analiz przedstawiono na rycinie 3. Pamiętajmy, że nie wykorzystuje się tu w żad­ nym stopniu danych pochodzących z zapisu kopalnego czy porów nań ana­ tom icznych obecnie żyjących istot. Tymczasem podobieństw o do drzewa skonstruow anego na podstawie danych pochodzących z anatom ii p o ­ równawczej zarówno obecnie żyjących, jak i skamieniałych szczątków wy­ marłych organizm ów jest uderzające. Ponadto, zgodnie z teorią Darwina mutacje w obrębie genom u, które w żaden sposób nie zmieniają funkcji (a zatem ulokow ane w „śmieciowym DN A ”), będą akum ulować się wraz

z upływem czasu. M utacje w kodujących fragm entach genów natom iast spotykać się będzie rzadziej, poniew aż większość z nich jest szkodliwa, i tylko w w yjątkow ych przypadkach p o d o b n a zm iana da przew agę se­ lekcyjną i zostanie zachow ana w procesie ewolucji. I to w łaśnie stw ier­ dzono. To drugie zjawisko dotyczy naw et najm niejszych szczegółów kodujących odcinków genów . Z p o p rzedniego rozdziału być m oże p a ­ m iętam y, że kod genetyczny jest zdegenerow any: na przykład zarów ­ no GAA, jak i GAG kodują kwas glutam inow y. O znacza to, że n iek tó ­ re m utacje w regionach kodujących będą „m ilczące” - jeśli nie pociągną za sobą zmiany am inokwasu, nie będzie też żadnych kosztów. Kiedy p o ­ rów nujem y sekwencje DNA spokrew nionych ze sobą gatunków , znaj­ dujem y dużo więcej m ilczących różnic w odcinkach kodujących niż tych, które pow odują zm ianę am inokw asu. T o właśnie przyw idyw ała teoria D arw ina. Jeśli - ktoś m ógłby pow iedzieć - każdy z genom ów p o ­ wstał w indyw idualnym akcie stw orzenia, skąd w zięła się ta ich szcze­ gólna cecha?

D a r w in i d n a

Karol Darwin bardzo obawiał się reakcji na ogłoszenie teorii ewolucji. Najpewniej właśnie dlatego od sform ułowania tej koncepcji do wydania O powstawaniu gatunków minęło aż 25 lat. M ożna przypuszczać, że D ar­ win niejednokrotnie marzył o tym, aby m óc cofnąć się w czasie o m ilio­ ny lat i samemu zobaczyć wydarzenia, jakie opisywał w swojej teorii. Nie było to niestety możliwe wtedy ani nie jest dzisiaj. Nie mial machiny cza­ su, ale też trudno sobie wyobrazić bardziej przekonujące potwierdzenie jego teorii niż to, jakie odkryliśmy wraz z badaniam i DNA rozm aitych o r­ ganizmów. W połow ie XIX wieku Darwin nie mógł wiedzieć, na czym polega działanie doboru naturalnego. Dzisiaj wiemy, że zmienność, o której m ó­ wił, jest skutkiem naturalnie pojawiających się zmian w DNA. Szacuje się, że takie błędy występują z częstością jednego na każde 100 m ilionów par zasad na pokolenie (co oznacza, nawiasem mówiąc, że skoro w naszym genomie są 3 miliardy par zasad, pochodzących w połowie od m atki 106

107

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie j in s t r u k c j i

i w połow ie od ojca, to u każdego z nas występuje mniej więcej 60 n o ­ wych mutacji, jakich nie było u żadnego z naszych rodziców). Większość z nich pojawia się w tych miejscach genomu, które nie mają większego znaczenia, ich konsekwencje są więc niewielkie lub nie ma ich wcale. Te, które przypadają na bardziej istotne części genom u, są zazwy­ czaj szkodliwe i dlatego szybko zostają wyelim inowane z populacji, p o ­ nieważ obniżają zdolność reprodukcyjną. Niekiedy jednak przypadkow a m utacja daje pew ną przewagę selekcyjną. N ow a sekwencja DNA ma nie­ co większe szanse na rozpowszechnienie się w następnym pokoleniu. W ciągu dłuższego czasu pożyteczne zmiany stopniow o pojawiają się u wszystkich przedstawicieli danego gatunku, prow adząc do istotnych zmian w ich funkcjonowaniu. W niektórych przypadkach badacze potrafią naw et obserwować ew o­ lucję w działaniu - dysponujem y obecnie narzędziam i pozwalającymi śle­ dzić takie wydarzenia. Część przeciwników darwinizm u lubi posługiwać się argum entem , że w zapisie kopalnym nie mamy żadnych dow odów na m akroewolucję (czyli zasadnicze zmiany gatunków), a jedynie na mikroewolucję (drobne zmiany w obrębie gatunków). W idzimy, jak zmienia się w czasie kształt dziobów u zięb odżywiających się różnym pokarm em , ale nigdy nie dane nam było zobaczyć pow stania nowego gatunku. Staje się coraz bardziej oczywiste, że rozróżnienie to jest sztuczne. N a przykład grupa naukowców z Uniwersytetu Stanforda prowadzi intensyw­ ne badania nad zróżnicowaniem struktur obronnych u cierników. Cierniki żyjące w wodach słonych mają zwykle przed płetwą grzbietową kilka­ naście mocnych kolców, ale gatunki zamieszkujące wody słodkie na całym świecie, w których jest mniej drapieżników, utraciły większość kolców. Cierniki słodkow odne praw dopodobnie zajęły obecnie zamieszkiwa­ ne rejony jakieś 10 do 20 tysięcy lat tem u, po ustąpieniu lodowca pod koniec ostatniej epoki lodowcowej. Staranne porów nanie genom ów cier­ ników słodkow odnych doprow adziło do identyfikacji genu, nazwanego EDA, którego mutacje powtarzają się niezależnie od siebie u ryb żyjących w w odach słodkich, a skutkiem tych mutacji jest utrata kolców. Co cie­ kawe, gen EDA występuje również u ludzi, i jego spontanicznie pojawiające się mutacje pow odują zaburzenia dotykające włosy, zęby, gruczoły p o to ­ we i kości. N ietrudno sobie wyobrazić, że podobne różnice, jak istnieją­ ce między ciernikami żyjącymi w w odach słodkich i słonych, mogły dopro­

wadzić do pojawienia się wszystkich rodzajów ryb. Rozróżnienie między m ikroewolucją a m akroewolucją jest zatem czysto arbitralne: większe zmiany, które prow adzą do pow stania nowych gatunków, są wynikiem sukcesywnych, drobnych, kumulujących się zmian. Ewolucję m ożna również obserwować na gorąco przy okazji naszych codziennych doświadczeń, kiedy nagle pojawiają się nowe odm iany wi­ rusów chorobotwórczych czy pasożytów odpowiedzialnych za wielkie epi­ demie. W czasie pobytu w Afryce w 1989 roku zachorowałem na malarię, mimo że w ramach profilaktyki przyjmowałem zalecane leki (chlorochinę). W ieloletnie intensywne stosowanie chlorochiny w tej części świata do­ prow adziło do tego, że w wyniku doboru naturalnego występujące loso­ wo w naturze pewne zmiany w genomie wywołującego malarię pierw ot­ niaka, decydujące o jego oporności na ten lek, upowszechniły się w jego tamtejszej populacji, i choroba znow u zaczęła się szerzyć. Tak samo jest w przypadku HIV - wirusa wywołującego AIDS: jego niezwykle szybkie zmiany ewolucyjne są głów ną przeszkodą w opracow aniu skutecznej szczepionki, one też są odpowiedzialne za naw roty choroby u osób le­ czonych specyfikami przeciwko AIDS. Bardzo ostatnio nagłośnione oba­ wy przed wybuchem światowej epidem ii grypy pochodzącej od szczepu H 5N 1 wywołującego ptasią grypę wynikają z dużego praw dopodobień­ stwa takiej mutacji obecnego szczepu - zabójczego jak dotąd głównie dla ptaków oraz nielicznych osób, mających z nimi bliski kontakt - która p o ­ zwoli mu na łatwe przenoszenie się z jednego człowieka na drugiego. Z pełnym przekonaniem m ożna powiedzieć, że nie tylko biologii, ale i m e­ dycyny nie sposób zrozumieć bez ewolucji.

108

C O Z TEGO WYNIKA DLA EWOLUCJI CZŁOWIEKA?

Zastosowanie nauki o ewolucji w stosunku do cierników to jedno, ale co z nami? O d czasów Darwina dla osób o różnych światopoglądach szcze­ gólnie ważne było zrozumienie, jak odkrycia dotyczące biologii i ew olu­ cji mają się do wyjątkowej klasy zwierząt, czyli istot ludzkich. Badanie genomu prowadzi nieuchronnie do wniosku, że my, ludzie, mamy z innymi żyjącymi organizmami wspólnego przodka. Pewne dowody 109

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie i in s t r u k c ji

na to zostały przedstawione w tabeli 1, w której podano stopień podo­ bieństwa między nam i a innymi zwierzętami. Dane te same w sobie nie potw ierdzają istnienia wspólnego przodka; z perspektywy kreacjoni­ stycznej podobieństw a te po prostu dow odzą, że Bóg wykorzystał w ie­ lokrotnie dobrze sprawdzające się zasady konstrukcyjne. Jak się prze­ konam y jednak, i jak wspom inałem przy okazji „milczących” mutacji w regionach kodujących białka, szczegółowe badania genom u doprow a­ dziły do wniosku, że taka interpretacja jest praktycznie nie do obrony nie tylko wobec innych organizm ów, ale rów nież wobec nas samych. N a początku rozważmy wnioski wynikające z porów nania genomu człowieka i myszy - oba zostały dość dokładnie odczytane. Oba mają mniej więcej taką samą wielkość, bardzo podobny w obu genom ach jest rów nież zestaw genów kodujących białka. A kiedy przyjrzeć się szcze­ gółom, cechy wskazujące na wspólnego przodka obu tych organizm ów ujawniają się jeszcze wyraźniej. N a przykład ułożenie genów jest w zasa­ dzie takie samo w chrom osom ach człowieka i myszy. Oznacza to, że je­ śli u człowieka geny A, B i C występują w takiej właśnie kolejności, to z bar­ dzo dużym praw dopodobieństw em odpowiedniki genów A, B i C u myszy również ułożone są w takim porządku, chociaż odcinki oddzielające je od siebie nieco się różnią (ryc. 4.). Niekiedy korelacja ta obejmuje rozległe fragm enty genom u: odpow iedniki niem al wszystkich genów w ystępu­ jących u człowieka w chrom osom ie 17 m ożna znaleźć u myszy w chro­ m osomie 11. I chociaż m ożna twierdzić, że kolejność genów ma zasad­ nicze znaczenie dla ich właściwego funkcjonow ania i być może dlatego Projektant zachował ją w różnych aktach tw orzenia, to nie ma żadnych dow odów wynikających z dotychczasowych ustaleń biologii m olekular­ nej, że taki porządek musi obejmować duże części chrom osom ów. Jeszcze bardziej przekonujących dow odów na pochodzenie od w spól­ nego przodka dostarczają badania dotyczące starych elem entów repetytywnych (ang. ancient repetitive elem ents, AREs). Pojawiają się one jako „skaczące geny”, czyli takie odcinki DNA, które mają zdolność pow iela­ nia samych siebie i w budowyw ania się w różne miejsca genom u, nie p o ­ wodując zarazem żadnych komplikacji. Genom y ssaków są wręcz usiane takim i elem entami, a genom człowieka składa się w niemal 45 procen­ tach z takich nic nieznaczących sekwencji. Kiedy porów uje się odcinki ge­ nom u człowieka i myszy, w których występują odpow iedniki wybranych

genów w takiej samej kolejności, to zwykle stwierdza się również obec­ ność takich samych elem entów repetytywnych w mniej więcej tych sa­ mych miejscach obu genom ów (ryc. 4.).

110

ARE

skrócone ARE

ARE

skrócone ARE

chromosom człowieka

be

:

chromosom myszy

R ycin a 4. Kolejność genów na chrom osom ie u człow ieka i myszy jest często taka sama, chociaż odległości m iędzy genami mogą się nieco różnić. O znacza to, że jeśli na chrom osom ie człow ieka trzy geny: A, B i C w ystępują w takiej w łaśnie kolejności, to ich odpow iedniki u myszy będą na chrom osom ie myszy w ystępo w ać w takim samym porządku. Co w ięcej, obecnie, kiedy genom y obu tych organizm ów zostały zsekw encjonow ane, m ożem y zidentyfikow ać w odcinkach oddzielających poszczególne geny pozostałości „skaczących g enów ". Są to takie przenoszące się fragmenty genomu, które w b ud o w ują się w przypadkowe miejsca; proces ten odbyw a się w stosunkowo niew ielkim stopniu również dzisiaj. W y n ik i analizy sekwencji D N A wskazują, że niektóre z nich zgromadziły w iele mutacji w porów naniu z w yjściow ym genem, muszą być zatem bardzo stare, dlatego określa się je m ianem starych elem entów repetytyw nych (AREs). C o ciekaw e, elem enty takie często znajduje się w podobnych miejscach tak genomu myszy, jak i człow ieka (w prezentow anym przykładzie A R E jest ob ecny pom iędzy genami A i B w genom ach obu organizmów). Szczególnie interesujące są sytuacje, w których A R E podczas w b u d o w yw a n ia się do genomu zostaje ucięty na ściśle określonej parze zasad, tracąc pew ną część sekwencji D N A i zdolność pełnienia jakiejkolw iek funkcji (jak w prezentow anym przykładzie A R E pom iędzy genami B i C). O becno ść tak skróconego A R E jest przekonującym d o w od em na to, że w b u d o w an ie się tego elem entu do genomu musiało nastąpić u wspólnego przodka myszy i człowieka.

111

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k ie is t n ie n ie

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie ] in s t r u k c ji

N iektóre z nich zanikają u jednego czy drugiego gatunku, wiele jed­ nak pozostaje w tym samym położeniu, tak jakby zostały przejęte wraz z genom em wspólnego przodka i trwały od tego czasu na swoim miejscu. M ożna oczywiście twierdzić, że elem enty te mają istotne znaczenie dla funkcjonow ania organizm u i że Stwórca miał ważne powody, by um ie­ ścić je tam , gdzie się znajdują, oraz że określanie ich m ianem „śmiecio­ wego DNA” świadczy jedynie o naszej ignorancji. I rzeczywiście, jakaś nie­ wielka ich część być może pełni ważną rolę regulacyjną. Pewne dane jednak dowodzą, że trudno uwierzyć w takie wyjaśnienie. Proces trans­ pozycji często powoduje uszkodzenie skaczącego genu. Z arów no w ge­ nom ie człowieka, jak i myszy są takie elem enty repetytywne, które zo­ stały skrócone podczas wbudow yw ania się w dane miejsce genom u, co pozbawiło je wszelkich szans na pełnienie jakiejkowielc funkcji. W geno­ mie człowieka i myszy m ożna znaleźć w podobnych miejscach wiele ta­ kich elem entów repetytywnych, które uległy skróceniu i nie m ogą pełnić żadnej funkcji (ryc. 4.). Być może ktoś gotów byłby twierdzić, że Bóg umieścił owe okrojone wersje ARE w wybranych miejscach po to, by zbić nas z tropu, ale w nio­ sek o wspólnym przodku ludzi i myszy wydaje się nieunikniony. Tego ro ­ dzaju dane, jakie ostatnio uzyskaliśmy na tem at genom u, stanowią zatem przytłaczający argum ent przeciwko wszystkim, którzy utrzymują, że ga­ tunki zostały stworzone ex nihilo. Porów nanie z naszym najbliższym krewniakiem , szympansem, dodat­ kow o uzasadnia pozycję człowieka na ewolucyjnym drzewie życia. Kiedy stosunkowo niedawno zsekwencjonowano genom szympansa, okazało się, że na poziom ie DNA szympansy i ludzie są w 96 procentach identyczni. Kolejne dow ody tego bliskiego pokrew ieństw a pochodzą z porów ­ nania budow y chrom osom ów człowieka i szympansa. C hrom osom y to łatw o rozpoznaw alne struktury składające się na genom , dobrze w i­ doczne w m ikroskopie świetlnym podczas podziału kom órki. Każdy chrom osom zawiera setki genów. Rycina 5. pozw ala na porów nanie chrom osom ów człowieka i szympansa. Człowiek m a 23 pary chrom o­ som ów, ale szympans - 24. Różnica w liczbie chrom osom ów wynika, jak się wydaje, z połączenia się dw óch chrom osom ów i pow stania w ten spo­ sób ludzkiego chrom osom u 2. N a to, że u przodków człowieka praw ­ dopodobnie doszło do takiego wydarzenia, wskazuje fakt, iż zarów no go­

ryl, jak i orangutan, bardziej podobne do szympansa, mają po 24 pary chrom osom ów. Dzięki zsekwencjonowaniu genom u człowieka możemy przyjrzeć się z bliska okolicy, w której najpewniej doszło do połączenia się chrom o­ somów. Sekwencja znajdująca się w tym miejscu - leżącym na długim ra­ mieniu chrom osom u 2 - jest napraw dę niezwykła. Pozwolę sobie tylko powiedzieć, bez zagłębiania się w techniczne szczegóły, że na końcach chrom osom ów ssaków naczelnych występują pewne szczególne sekwen­ cje. Sekwencje takie z zasady nie pojawiają się w dowolnym miejscu. Tym ­ czasem ich obecność stwierdza się dokładnie tam, gdzie przewiduje je teo ­ ria ewolucji - w środku drugiego chrom osom u, powstałego w wyniku połączenia. Proces, jaki się tu dokonał w okresie, kiedy ewoluowaliśmy z małp, pozostawił swój odcisk na DNA. Bardzo trudno wytłumaczyć to zjawisko bez pow oływ ania się na wspólnego przodka. Jeszcze innego argum entu na rzecz wspólnego pochodzenia szympan­ sów i ludzi dostarcza pew na obserwacja dotycząca tak zwanych pseudogenów. Są to geny charakteryzujące się niemal wszystkimi cechami funk­ cjonalnego DNA, obarczone jednak jedną lub więcej usterkam i, sprawiającymi, że pochodząca od nich inform acja zamienia się w bełkot.

112

chromosomy człowieka

2

3

4

5

6

7

8

9 10 11 12 13 14 1 5 1 6 1 7 18 19 20 21 22 X

Y

chromosomy szympansa

I 2A2B

3

4

5

6

7

8

9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 X

Y

R yc in a 5. Zestaw y chrom osom ów (czyli kariotypy) człow ieka i szympansa. W a rto zw rócić uwagę, jak podobne są one do siebie pod względem liczby i wielkości chrom osom ów , poza jednym charakterystycznym w yjątkiem : chromosom 2 człow ieka sprawia wrażenie, że powstał w w yniku połączenia w ierzchołkam i dw óch stosunkowo niew ielkich chrom osom ów szympansa (oznaczonych na tej rycinie jako 2A i 2B).

113

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n ie b o s k ie j in s t r u k c ji

Gdy porów nuje się genomy szympansa i człowieka, znajduje się takie ge­ ny, które są najzupełniej sprawne u jednego, ale nie u drugiego gatunku, ponieważ pojawiły się w nich jedna lub więcej szkodliwych mutacji. Na przykład gen człowieka zwany caspase-12 doświadczył kilku potężnych ciosów uniemożliwiających mu pełnienie funkcji, chociaż zajmuje dokład­ nie taką samą pozycję w genomie, jak jego odpow iednik w genomie szym­ pansa. Caspase-12 szympansa działa bezbłędnie, tak jak podobny gen u niemal wszystkich ssaków, włączając myszy. Jeżeli człowiek powstał w wyniku nadnaturalnego aktu stworzenia swego gatunku, to dlaczego Bóg zadał sobie trud, by umieścić taki niedziałający gen w precyzyjnie wy­ branym miejscu? M ożem y również próbow ać wyjaśnić powstanie pew nych drobnych różnic między nami a naszymi najbliższymi krewniakam i, pociągających za sobą bardziej m echaniczne konsekwencje, których część m ogła mieć zasadnicze znaczenie dla naszego człowieczeństwa. W eźmy na przykład gen białka mięśni żuchwy (MYH16), który, jak się wydaje, w wyniku m u­ tacji u człowieka stał się pseudogenem . U innych naczelnych do dzisiaj odgrywa bardzo ważną rolę w rozwoju mięśni szczęki i zapewnieniu im siły. M ożna sobie wyobrazić, że mutacja tego genu spow odow ała u ludzi utratę masy mięśni dolnej szczęki. Większość małp ma zdecydowanie większe i silniejsze szczęki niż my. Czaszka - tak u ludzi, jak i u małp musi poza wszystkim stanowić silną podporę dla tych mięśni. N iew yklu­ czone, że pojawienie się słabszej szczęki paradoksalnie pozw oliło naszym czaszkom na rozwój ich górnej części i pomieszczenie większego mózgu. To oczywiście czysta spekulacja, konieczne były z pewnością jeszcze in­ ne zmiany na poziom ie genów, decydujące przede wszystkim o rozroście kory mózgowej, której wielkość stanowi najważniejszą różnicę między ludźmi a szympansami. Innym przykładem , budzącym ostatnio duże zainteresowanie, jest gen zwany FOXP2, a to ze względu na rolę, jaką być może odegrał w rozw o­ ju języka. H istorię genu FOXP2 zapoczątkow ało odkrycie pewnej rodzi­ ny w Anglii, której członkowie należący do trzech pokoleń mieli poważne trudności w m ówieniu. D okonywali ogrom nych wysiłków, by układać słowa zgodnie z regułami gramatyki, rozum ieć strukturę zdań oraz by tak urucham iać mięśnie ust, twarzy i krtani, żeby artykułować odpow iednie dźwięki.

Intensyw ne poszukiwania doprow adziły do odkrycia, że zm ieniona została zaledwie jedna litera w genie FOXP2 leżącym na chrom osom ie 7. Stwierdzenie, że tak niewielka zmiana w jednym tylko genie może p o ­ w odować tak poważne zaburzenia mowy, nie pociągając za sobą jedno­ cześnie żadnych innych konsekwencji, było zaskakujące. Zaskoczenie było jeszcze większe, kiedy wykazano, że sekwencja tego właśnie genu FOXP2 była dość stabilna u niemal wszystkich ssaków. N aj­ bardziej znaczący w yjątek stanow ili ludzie, u których w regionie k o ­ dującym tego genu pojawiły się, praw dopodobnie zaledwie 100 tysięcy lat tem u, dwie znaczące zmiany. N a podstawie tych danych sform ułow a­ no hipotezę, zgodnie z którą te stosunkowo niedawne zmiany w genie FOXP2 mogły w pew nym stopniu przyczynić się do rozwoju u człowie­ ka zdolności mowy. W tym miejscu niewierzący w Boga rzecznik materializmu gotów byłby wznosić okrzyki triumfu. Jeżeli ludzie wyewoluowali wyłącznie dzięki m u­ tacjom i działaniu doboru naturalnego, to kom u potrzebny jest Bóg, by wytłumaczyć nasze istnienie? N a tak postaw ione pytanie odpowiadam : mnie. Porównanie sekwencji szympansa i człowieka, chociaż ogrom nie in­ teresujące, nie mówi nam nic o tym, co to znaczy być człowiekiem. W edług mnie sama sekwencja DNA, naw et jeśli towarzyszy jej cała skarb­ nica danych na tem at funkcji biologicznych, nigdy nie wyjaśni pewnych szczególnych atrybutów człowieka, takich jak znajomość praw a m oral­ nego czy uniwersalne poszukiwanie Boga. Uwolnienie Boga od trudu ak­ tów kreacji obejmujących każdy gatunek z osobna nie sprawia, że prze­ staje On być źródłem wszystkiego, co czyni ludzkość czymś wyjątkowym, oraz samego W szechświata. To tylko m ówi nam coś o sposobie Jego działania.

114

E w o l u c ja : t e o r ia c z y p r a w d a ?

Podane tutaj przykłady pochodzące z badań nad genom em , wraz z inny­ mi wypełniającymi setki podobnych książek, dostarczają swego rodzaju m olekularnego wsparcia teorii ewolucji, w pełni przekonującego prak­ tycznie wszystkich współczesnych biologów, że pogląd o prawdziwości 115

W ie l k ie p y t a n ia o l u d z k i e is t n i e n i e

R o z s z y f r o w a n i e b o s k ie j in s t r u k c j i

darwinowskich zasad mówiących o odm ianach i doborze naturalnym jest najzupełniej słuszny. W istocie takim osobom jak ja, oddanym badaniom genetycznym, nie sposób wręcz wyobrazić sobie interpretow ania ogrom ­ nej masy danych napływających z badań genom ów bez odw ołania się do teorii Darwina. Jak powiedział Theodosius Dobzhansky, jeden z najwy­ bitniejszych biologów XX wieku: „W biologii nic nie ma sensu, jeśli nie patrzy się na to w świetle ewolucji”3. Teoria ewolucji była źródłem wielkiego niepokoju ludzi wierzących przez ostatnie 150 lat i opór ten dzisiaj specjalnie nie słabnie. Osoby w ie­ rzące pow inny jednak uważnie śledzić rosnącą liczbę doniesień nauko­ wych potwierdzających słuszność poglądu o pokrewieństwie wszystkich żywych istot, włączając nas samych. W obec siły tych świadectw trudno oprzeć się zdum ieniu, że tak niewielki mają one wpływ na stosunek spo­ łeczeństwa do teorii ewolucji w Stanach Zjednoczonych. Być może jest to po części spow odow ane nieporozum ieniem związanym z samym sło­ w em „teoria”. Przeciwnicy lubią używać sform ułowania, że ewolucja „to tylko teoria”, co wprawia w zakłopotanie uczonych, posługujących się tym słowem w zupełnie innym znaczeniu. M ój słownik Funka i Wagnallsa p o ­ daje dwie definicje słowa „teoria” : „(1) pogląd stanowiący przypuszcze­ nie na określony tem at; (2) główne zasady leżące u podstaw nauki, sztu­ ki itp .: teoria muzyki, teoria rów nań”. Kiedy uczeni m ówią o teorii ewolucji, posługują się tym określeniem właśnie w tym drugim znaczeniu, tak samo jak wtedy, gdy mają na my­ śli teorię powszechnego ciążenia czy teorię czynników zakaźnych. W ów ­ czas słowo „teoria” wcale nie oznacza niepewności; na tę okoliczność uczeni mają do dyspozycji słowo „hipoteza”. W codziennym użyciu jed­ nak „teoria” nabiera bardziej potocznego znaczenia, w którym słowo to oznacza przypuszczenie. W ielka szkoda, że naszemu językowi brakuje sub­ telności pozwalającej na rozdzielenie obu tych znaczeń, bo jest to oczy­ wistym pow odem nieporozum ień dodatkow o utrudniających i tak nieła­ twy dialog między nauką a wiarą na tem at pokrew ieństw między żywymi istotami. Jeśli więc ewolucja jest praw dą, to czy jest w ogóle miejsce dla Boga? A rthur Peacocke, znany angielski biolog m olekularny, który został du­ chownym kościoła anglikańskiego i pisał wiele na tem at punktów stycz­ nych biologii i wiary, wydal ostatnio książkę zatytułowaną Evolution: The

Disguised Friend o f Faith? (Ewolucja: zamaskowany przyjaciel wiary?). Ten intrygujący tytuł sugeruje zbliżenie, ale czy jest to m ałżeństwo pod przymusem nieprzystawalnych do siebie światopoglądów? Czy też teraz, kiedy z jednej strony wyłożyliśmy argumenty na rzecz dopuszczalności ist­ nienia Boga, a z drugiej przywołaliśmy naukow ą wiedzę na tem at p o ­ wstania Wszechświata i pojawienia się życia na naszej planecie, uda nam się dokonać pomyślnej harmonijnej syntezy?

116

Część trzecia

W IA R A W NAUKĘ, W IA R A W BO G A

K s ię g a R o d z a i u , G a l il e u s z i D a r w in

R o z d z ia ł 6

KSIĘG A R O D Z A JU , G A LILEU SZ I D A R W IN

W a s z y n g t o n zamieszkuje m nóstw o inteligentnych, aktywnych, intere­

sujących ludzi. M ożna tu spotkać wyznawców najróżniejszych religii, a także wielu ateistów i agnostyków. Kiedy poproszono mnie o wygłosze­ nie przem ówienia na corocznym spotkaniu członków cieszącego się wiel­ kim szacunkiem Kościoła protestanckiego tuż pod W aszyngtonem , przy­ jąłem to z radością. To był niezwykle ciekawy wieczór, na którym wybitni przywódcy, nauczyciele oraz robotnicy rozmawiali ze sobą otwarcie i szczerze na tem at wiary, zadając wnikliwe pytania o wzajemne zależno­ ści między nauką i religią - o sprzeczności między nimi oraz o wsparcie, jakie w iara może dać nauce i odw rotnie. N a całą godzinę tej dyskusji pom ieszczenie, w którym przebywaliśmy, w ypełniło się dobrą wolą. A w tedy jeden z członków Kościoła zapytał pastora, czy wierzy, że Księ­ ga Rodzaju jest dokładnym opisem każdego kolejnego etapu i każdego dnia pow stania Ziem i i ludzi. W jednej chwili tw arze siedzących na sa­ li ściągnęły się, a spojrzenia stwardniały. Porozum ienie uciekło w kąt. Pa­ stor, niczym najzręczniejszy polityk, niezwykle starannie dobierał słowa i w gruncie rzeczy udało m u się uniknąć odpowiedzi. Większość obecnych odetchnęła z ulgą, że udało się zażegnać konfrontację, ale dobry nastrój prysnął. Kilka miesięcy później na krajowym zgromadzeniu lekarzy chrześci­ jańskich m ówiłem o tym, jak wielką radością jest dla mnie zarów no p ra­ ca naukow ca prowadzącego badania nad genom em , jak i wiara w C hry­ 120

stusa. Pojawiły się wówczas liczne uśmiechy, z różnych stron dało się na­ w et słyszeć „Amen”. Kiedy jednak w spom niałem o tym, jak wiele danych naukow ych potw ierdza proces ewolucji, i powiedziałem , że moim zda­ niem ewolucja to być może elegancki plan Boga na stworzenie człowie­ ka, ciepła atm osfera panująca wcześniej w tej sali zniknęła. Wyszła też część uczestników spotkania, kręcąc z dezaprobatą głowami. O co w tym wszystkim chodzi? Z perspektywy biologa świadectwa do­ wodzące słuszności teorii ewolucji są najzupełniej przekonujące. D arw i­ now ska koncepcja doboru naturalnego wyznacza ram y m yślowe p o ­ zwalające zrozumieć wzajemne zależności między wszystkimi żyjącymi istotami. M oc predyktyw ną tej teorii spraw dzono na dużo więcej sposo­ bów - zwłaszcza w dziedzinie genomiki - niż mógł to sobie wyobrazić Darwin, gdy ogłaszał swoje poglądy 150 lat temu. Jeśli istnieje tak wiele naukow ych świadectw dowodzących słuszno­ ści teorii ewolucji, to co możemy zrobić, by zmienić nastawienie wobec niej dużej części społeczeństwa? W 2004 roku słynna organizacja Gallupa zadała losowej grupie Am erykanów następujące pytanie: „Czy T w o­ im zdaniem: (1) teoria ewolucji Darwina jest teorią naukow ą, dobrze p o ­ tw ierdzoną przez łiczne świadectwa naukow e, czy (2) jest to tylko jedna z wielu teorii, a zarazem taka, która nie została dobrze potw ierdzona, czy też (3) nie dysponujesz wystarczającą wiedzą, aby odpowiedzieć na to py­ tanie?”. Zaledwie jedna trzecia Amerykanów odpowiedziała, że uznaje teo­ rię ewolucji za dobrze potw ierdzoną; połow a pozostałych uważała, że teoria ta nie jest dobrze potw ierdzona, a połow a - że nie ma wystarcza­ jącej wiedzy, aby odpowiedzieć na to pytanie. Kiedy pytanie sform ułow ano bardziej bezpośrednio i zapytano o p o ­ wstanie istot ludzkich, odsetek osób odrzucających teorię ewolucji był jeszcze wyższy. Pytanie to brzmiało następująco: „Które z podanych niżej stwierdzeń jest najbliższe Tw oim poglądom na tem at pow stania i rozw o­ ju człowieka: (1) Istoty ludzkie powstały w wyniku trwającego wiele mi­ lionów lat rozwoju z mniej zaawansowanych form życia, ale procesem tym kierow ał Bóg. (2) Istoty ludzkie powstały w wyniku trwającego wiele m i­ lionów lat rozwoju z mniej zaawansowanych form życia, ale Bóg nie miał żadnego udziału w tym procesie. (3) Bóg stworzył istoty ludzkie mniej więcej w takiej postaci jak obecna w jednym akcie stworzenia przed około 10 tysiącami lat”. 121

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

W 2004 roku 45 procent Am erykanów wybrało odpowiedź num er 3, 38 procent - odpowiedź num er 1, a 13 procent - num er 2. Liczby te nie­ mal nie zmieniły się przez ostatnie 20 lat.

P o w o d y b r a ic u p o w s z e c h n e j a k c e p t a c j i t e o r i i D a r w in a

Nie ulega chyba kwestii, że teoria Darwina jest niezgodna z intuicją. Lu­ dzie od stuleci obserwują otaczający ich świat. Większość obserw atorów , niezależnie od ich przekonań religijnych, nie potrafiła uwolnić się od prze­ konania, że nie sposób wyjaśnić niezwykłej złożoności i różnorodności form żywych bez założenia o udziale jakiegoś projektanta. Koncepcja Darwina miała charakter rewolucyjny, ponieważ podsuwała najzupełniej nieoczekiwane rozwiązanie. N ikt na własne oczy nie widział pow stania w wyniku ewolucji nowego gatunku. Niezależnie od tego, jak niezm iernie złożone mogą być pewne obiekty nieożywione (na przykład płatki śniegu), złożoność form żywych przekracza wszystko, z czym można zetknąć się w świecie nieożywionym. Opowieść W illiama Paleya o zna­ lezieniu zegarka na wrzosowisku - co każdego skłoniłoby do wniosku o istnieniu zegarmistrza - przekonała wielu siedemnastowiecznych czy­ telników i przekonuje również wiele osób żyjących współcześnie. Zycie sprawia wrażenie zaprojektowanego, a zatem musi istnieć projektant. Główny problem związany z brakiem powszechnej akceptacji teorii ewolucji wynika z faktu, że konieczne jest tutaj uzmysłowienie sobie zna­ czenia, jakie dla procesu ewolucji ma niezwykle długi czas. W yobrażenie go sobie jest wręcz niemożliwe, tak bardzo bowiem odbiega to od wszel­ kich naszych codziennych doświadczeń. Aby cale eony historii przedsta­ wić w nieco bliższej nam intuicyjnie postaci, spróbujmy wyobrazić sobie, co zdarzyłoby się na Ziemi, gdyby owe 4,5 m iliarda lat - od jej pow sta­ nia po dzień dzisiejszy - zmieścić w 24-godzinnej dobie. Gdyby Ziemia po­ wstała m inutę po północy, to początki życia przypadłyby na godzinę 3.30 nad ranem. Po zajmującym cały dzień długim i powolnym rozwoju orga­ nizm ów wielokom órkowych około godziny 21.00 doszłoby do eksplozji lcambryjskiej. Jeszcze później naszą planetą rządziłyby dinozaury. Zw ie­ rzęta te wymarłyby około 23.40, wtedy też zaczęłyby rozwijać się ssaki. 122

K s ię g a R o d z a j u , G a l il e u s z i D a r w in

Boga

Rozgałęzienie linii prowadzących do człowieka i szympansa pojawiłoby się zaledwie 1 minutę i 17 sekund przed końcem doby, a ludzie odpow ia­ dający anatom icznie ludziom współczesnym - jedynie na trzy sekundy przed jej upływem. Zycie przeciętnego człowieka obecnie żyjącego na Zie­ mi zajmowałoby na tej skali ledwie jedną milisekundę (jedną tysięczną se­ kundy). Nic dziwnego zatem, że wyobrażenie sobie czasu ewolucyjnego wielu z nas sprawia ogrom ny kłopot. Co więcej, niewątpliwie trudność, z jaką spotyka się recepcja teorii ewolucji w społeczeństwie zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, wiąże się z przekonaniem , że neguje ona rolę nadnaturalnego projektanta. Wszyst­ kie osoby wierzące powinny bardzo poważnie rozważyć ten zarzut, jeśli rzeczywiście to on jest dla nich głównym źródłem niepokoju. Jeżeli za­ stanawia was (tak jak mnie) istnienie praw a m oralnego i uniwersalne p o ­ szukiwanie Boga, jeżeli wy również jesteście przekonani, że w naszych ser­ cach jaśnieje znak wskazujący na obecność miłującej nas i dobrotliwej istoty, to naturalny jest opór wobec wszelkich sił, które mogłyby ten znak zniszczyć. Zanim jednak wypowiemy zdecydowaną wojnę każdej sile wkraczającej na nasz teren, upewnijmy się, że nie strzelamy do przypad­ kowego przechodnia czy wręcz do swojego sprzymierzeńca. Problem wielu osób wierzących wynika z faktu, że wnioski płynące z uznania teorii ewolucji za słuszną są sprzeczne z pewnymi ustępami Pi­ sma Świętego, w których Boga przedstawia się jako stwórcę Wszechświata, Ziemi, wszystkich żywych istot i nas samych. N a przykład Koran, święta księga islamu, opisuje życie jako rozwijające się etapami, ale stworzenie człowieka miało według niego dokonać się w jednym akcie kreacji „z su­ chej gliny, z ukształtowanego m ułu”. W judaizmie i chrześcijaństwie wiel­ ka opowieść o stworzeniu w Księdze Rodzaju (rozdział 1 i 2) stanowi opo­ kę dla wielu osób wierzących.

0

CZYM TAK NAPRAWDĘ MÓW I KSIĘGA RODZAJU

Jeżeli ostatnio nie czytaliście tej opowieści, weźcie teraz do ręki Biblię 1 odczytajcie Księgę Rodzaju od wersetu 1,1 do 2,7. Nic innego nie za­ stąpi lektury tego tekstu, jeśli pragnie się zrozumieć jego znaczenie. Jeśli 123

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

B oga

obawiacie się, że składające się na niego słowa zostały poważnie zmienione przez stulecia w wyniku ich w ielokrotnego kopiow ania, to nie m artwcie się tym za bardzo - dowody na autentyczność ich hebrajskiej wersji są w isto­ cie dość mocne. Nie ulega kwestii, że jest to przejmująca, poetycka opowieść opisująca boski akt stworzenia. Stwierdzenie: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziem ię” wskazuje na to, że Bóg istniał zawsze. Opis ten jest bez w ątpie­ nia zgodny z wiedzą naukow ą na tem at W ielkiego W ybuchu. Dalsze w er­ sety pierwszego rozdziału Księgi Rodzaju mówią o kolejnych aktach stwo­ rzenia, poczynając od „Niechaj się stanie światłość!” w dniu pierwszym, przez w ody i sklepienie nieba w dniu drugim, ziemię i rośliny zielone w dniu trzecim, ciała niebieskie - Słońce, Księżyc i gwiazdy w dniu czwar­ tym, pływające istoty żywe zapełniające wody oraz ptactw o skrzydlate w dniu piątym, aż po bardzo pracow ity dzień szósty, kiedy pow stały róż­ ne rodzaje dzikich zwierząt, bydła i wszelkich zwierząt pełzających po zie­ mi, a także mężczyzna i niewiasta. Drugi rozdział Księgi Rodzaju rozpoczyna się od opisu Boga odpo­ czywającego w dniu siódmym. Następnie pojawia się ponownie opis stwo­ rzenia człowieka, tym razem bezpośrednio odwołujący się do Adama. Ten drugi opis stworzenia nie zgadza się w pełni z poprzednim ; w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju rośliny pojawiają się na trzy dni przed człowie­ kiem, podczas gdy w rozdziale drugim wygląda na to, że Bóg stwarza Ada­ ma z prochu ziemi, zanim pow stał jakikolwiek krzew czy roślina. W arto zwrócić uwagę na to, że w wersetach 2,7 hebrajski tekst, który tłum a­ czymy jako „istotę żywą”, został zastosowany wobec Adama w dokładnie taki sam sposób, jak wcześniej wobec ryb, ptaków czy zwierząt zamiesz­ kujących lądy w wersetach 2,20 i 2,24. Co mamy wynieść z tych tekstów? Czy zamiarem autora był wierny opis wszystkich kolejnych kroków w ich precyzyjnym porządku chrono­ logicznym, włączając w to okresy 24-godzinne (chociaż słońca nie było aż do dnia trzeciego, co pozostaw ia otw artym pytanie o to, jak długi był dzień, zanim pojawiło się słońce)? Jeśli takie były jego intencje, dlaczego są tu dwie opowieści, niezupełnie pasujące do siebie? Czy jest to poetyc­ ka, a może naw et alegoryczna opowieść, czy też wierny opis wydarzeń? Kwestie te dyskutowano od wieków. Interpretacja wskazująca na niedosłowny opis stała się nieco podejrzana od czasów D arw ina w kręgach, 124

K s ię g a R o d z a j u , G a l il e u s z i D a r w in

których przedstawiciele obawiają się, że mogliby zostać posądzeni o ustęp­ stwa na rzecz teorii ewolucji, a tym samym o sprzeniewierzenie się praw ­ dzie zawartej w Piśmie Świętym. Dlatego w arto wiedzieć, jak uczeni teo­ lodzy interpretowali dwa pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju, zanim Darwin pojawił się na scenie, a naw et jeszcze przed zebraniem świadectw geolo­ gicznych dowodzących bardzo długiego wieku Ziemi. Dużym zainteresowaniem cieszą się pod tym względem pisma św. Au­ gustyna, naw róconego sceptyka i znakom itego teologa, który żył około 400 roku po Chrystusie. Świętego Augustyna fascynowały pierwsze dwa rozdziały Księgi Rodzaju i napisał co najmniej pięć wyczerpujących ana­ liz tych tekstów. Chociaż od tego czasu m inęło ponad 16 stuleci, jego my­ śli są wciąż niezwykle pouczające. Podczas lektury tych głębokich roz­ ważań, zwłaszcza zawartych w Komentarzu słow nym do Księgi Rodzaju, Wyznaniach i Państwie B ożym , staje się jasne, że św. Augustyn zadaje wię­ cej pytań, niż udziela odpowiedzi. W ielokrotnie pow raca do kwestii zna­ czenia czasu, konkludując, że Bóg pozostaje poza czasem i nie podlega związanym z nim ograniczeniom (Drugi List św. Piotra Apostoła, w erset 3,8, m ówi o tym wprost: „[...] jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a ty­ siąc lat jak jeden dzień”). To z kolei skłania św. Augustyna do zadania py­ tania o czas trw ania biblijnych siedmiu dni stworzenia. Hebrajskie słowo użyte w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju na okre­ ślenie dnia (y d m ) m ożna stosować zarów no na określenie 24-godzinnej doby, jak i w bardziej symbolicznym znaczeniu. W wielu miejscach Biblii yóm występuje w takim niedosłownym sensie, jak na przykład we frazie „dzień Pana”. Ostatecznie św. Augustyn pisze: „Lecz o jakie dni chodzi tutaj? Jeśli bardzo trudne lub wręcz niemożliwe jest dla nas powzięcie odpow ied­ niego wyobrażenia, to cóż dopiero wyrażenie tego w słowach!”1. Przy­ znaje, że najpewniej istnieje wiele słusznych interpretacji Księgi Rodzaju: „Mając to na uwadze i w pamięci Księgę Rodzaju, w ielokrotnie, jak m o­ głem, wyjaśniałem i na tem at jej słów niejasnych wygłosiłem wiele p o ­ glądów dla własnego ćwiczenia. Nie twierdziłem uporczywie czegoś jed­ nego, odsądzając inny wykład, może naw et lepszy, aby każdy zgodnie ze swoim osądem mógł to zrozum ieć”2. Różnorodne interpretacje znaczenia dwóch pierwszych rodzialów Księ­ gi Rodzaju ciągle są formułowane. N iektóre z nich, zwłaszcza pochodzące 125

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

z kręgów Kościoła anglikańskiego, podtrzym ują całkowicie dosłowne zna­ czenie zapisów biblijnych, włącznie z 24-godzinnym i dniami. Kiedy uzna się je za pew ne oraz połączy z inform acjam i na tem at genealogii boha­ teró w Starego T estam entu, dochodzi się do słynnego w niosku biskupa Usshera, że Bóg stw orzył niebo i ziemię w 4004 roku przed C hrystu­ sem. Osoby rów nie głęboko wierzące często nie zgadzają się z w ym o­ giem, aby dni stw orzenia liczyły dokładnie 24 godziny, choć pod inny­ mi względam i traktują tę opow ieść jako w ierny opis kolejnych boskich aktów stw orzenia. Inni z kolei uważają, że dwa pierwsze rozdziały Księ­ gi Rodzaju miały ludziom żyjącym w czasach M ojżesza uświadomić n a­ turę Boga, a nie stanowić rejestr faktów naukow ych na tem at kolejnych aktów stworzenia, które w tam tym okresie byłyby z pewnością całkowi­ cie niezrozumiałe. Niezależnie od debaty trwającej 25 wieków, uczciwie będzie przyznać, że tak napraw dę nikt nie wie, jakie jest dokładne znaczenie pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju. Powinniśmy badać to dalej! Uznanie jednak, że odkrycia naukow e będą stanowić przeszkodę na tej drodze, jest nie­ słuszne. Jeżeli Bóg stworzył W szechświat i rządzące nim prawa i jeżeli wy­ posażył istoty ludzkie w intelekt pozwalający nam docenić Jego dzieła, to czy chciałby, abyśmy zlekceważyli swoje zdolności? Czy to, czego do­ wiemy się o Jego akcie stworzenia, może umniejszyć Jego znaczenie albo być dla Niego jakim kolwiek zagrożeniem?

N a u k a p ł y n ą c a z e s p r a w y G a l il e u s z a

Ktoś, kom u nieobca jest historia świata, obserwujący wymianę ognia m ię­ dzy różnymi odłamami Kościoła a niektórym i elokwentnym i uczonymi, mógłby zapytać: „Czy kiedyś już czegoś takiego nie oglądałem?”. Spór mię­ dzy interpretatoram i Pisma Świętego a doniesieniami naukowymi wcale nie jest nowy. Szczególnie ostry konflikt, jaki rozgorzał w XVII wieku mię­ dzy Kościołem chrześcijańskim a astronom am i, pozwala na znalezienie cie­ kawego odniesienia do toczących się obecnie dyskusji na tem at ewolucji. Galileo Galilei byl wybitnym uczonym, urodzonym we W łoszech w 1564 roku. Ponieważ nie satysfakcjonowały go analizy m atematyczne 126

K s ię g a R o d z a i u , G a l il e u s z i D a r w in

danych zebranych przez innych uczonych, a także nie zgadzał się z wy­ wodzącą się od Arystotelesa tradycją form ułow ania teorii bez wymogu eksperym entalnego udow odnienia jej popraw ności, zarówno prow adził badania, w których dokonywał pom iarów , jak i wykorzystywał narzędzia m atematyczne do interpretacji uzyskanych w ten sposób wyników. W 1608 roku, zainspirowany informacjami o tym, że w H olandii w yna­ leziono teleskop, skonstruował własny instrum ent i w krótkim czasie prze­ prow adził samodzielne obserwacje astronom iczne, w trakcie których do­ konał kilku ważnych odkryć. Dostrzegł cztery księżyce Jowisza. Ta prosta obserwacja, dzisiaj uznawana za coś oczywistego, stanowiła istotny p ro ­ blem dla m odelu Ptolemeusza, zakładającego, że wszystkie ciała niebie­ skie krążą w okół Ziemi. Zaobserwował również plamy na Słońcu, k tó ­ rych obecność stanowiła wyzwanie dla poglądu, że wszystkie ciała niebieskie zostały stworzone jako obiekty doskonałe. Galileusz doszedł do wniosku, że jego obserwacje m ożna wytłumaczyć jedynie wtedy, gdy przyjmie się, że Ziem ia krąży w okół Słońca. To spra­ wiło, że wszedł w bezpośredni konflikt z Kościołem katolickim. Chociaż większość powszechnie znanych opowieści na tem at procesu Galileusza jest przesadzona, nie ulega wątpliwości, że jego wnioski za­ alarm owały wielu teologów. Przyczyny takiej reakcji nie miały wyłącznie charakteru religijnego. Obserwacje Galileusza uznali na przykład liczni astronom ow ie jezuiccy, zostały one jednak odrzucone przez innych uczo­ nych uniwersyteckich, którzy poprosili Kościół o interwencję. D om ini­ kanin Caccini odpowiedział na to wezwanie. W kazaniu skierowanym bez­ pośrednio przeciwko Galileuszowi mówi! o tym, że „geometria pochodzi od diabla” i że „m atematycy pow inni zostać wygnani jako autorzy wszel­ kich herezji”3. Pewien ksiądz katolicki dowodził, że poglądy Galileusza są nie tylko heretyckie, ale wręcz ateistyczne. W innych atakach tw ierdzono, że „je­ go rzekome odkrycia zaprzeczają chrześcijańskiemu planow i zbawienia” i „podają w wątpliwość dogm at w cielenia”. Chociaż znaczna część kry­ tyków wywodziła się z Kościoła katolickiego, byli w śród nich także przed­ stawiciele innych wyznań. Jan Kalwin i M arcin Luter również sprzeciwiali się poglądom Galileusza. Z dzisiejszej perspektywy wiele osób dziwi się, dlaczego Kościół czul się tak głęboko zagrożony wizją Ziemi krążącej wokół Słońca. Dla porządku 127

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

B oga

przypomnijmy, że niektóre wersety Pisma Świętego zdają się wspierać sta­ nowisko Kościoła, takie jak z Psalmu 93,1: „Pan [...] tak utwierdził świat, że się nie zachwieje”, czy z Psalmu 104,5: „Umocniłeś ziemię w jej p o d ­ stawach, na wieki w ieków się nie zachwieje”. Cytowano również Księgę Koheleta 1,5: „Słońce wschodzi i zachodzi, i na miejsce swoje spieszy z po­ w rotem ”. Dzisiaj niewielu wierzących skłonnych jest sądzić, że autorzy tych słów pragnęli przekazywać wiedzę naukow ą. Tymczasem w tym du­ chu form ułow ano wówczas zarzuty wobec poglądów Galileusza - tak jak­ by system heliocentryczny mógł w jakikolwiek sposób podważyć wiarę chrześcijańską. Galileusz, chociaż jego poglądy wywołały ostre reakcje ze strony władz kościelnych, przeszedł do porządku nad ostrzeżeniem, aby nie poważył się nauczać i bronić swoich poglądów. Później nowy papież, który miał życzliwy stosunek do Galileusza, w dość zakamuflowany sposób wyraził zgodę na przygotow anie książki przedstawiającej jego poglądy, pod w a­ runkiem , że uczyni to w sposób wyważony. Dzieło zatytułowane Dialog o dw u najważniejszych układach świata m a form ę dyskusji między zw o­ lennikam i systemu geocentrycznego i heliocentrycznego, nad której prze­ biegiem czuwa neutralny, ale zainteresowany problem em laik. Opowieść ta nie zw iodła nikogo. Preferencje Galileusza wobec m odelu heliocen­ trycznego stawały się oczywiste na końcu książki i dzieło to, pom im o ak­ ceptacji przez kościelnych cenzorów, wywołało duże poruszenie. W 1633 roku Galileusz stanął przed trybunałem inkwizycji i zgodnie z wyrokiem miał „wyrzec się swojego dzieła, przekląć je i potępić”. Po­ zostawał w areszcie domowym przez resztę życia, a jego prace zostały za­ kazane. D opiero w 1992 roku - 359 lat po procesie - papież Jan Paweł II wydał oświadczenie, w którym napisał: „Galileusz wyczuwał w swoich ba­ daniach naukowych obecność Stwórcy, który poruszając głębie jego du­ cha, zachęcał go do pracy, antycypując i wspierając jego intuicje”4. W tym przypadku naukow a popraw ność poglądu heliocentrycznego ostatecznie zwyciężyła, niezależnie od ostrych protestów teologów. Dzi­ siaj wszystkie religie - z wyjątkiem być może najbardziej prym itywnych systemów wierzeń - całkowicie zgadzają się z tym poglądem . Tw ierdze­ nie, że m odel heliocentryczny jest sprzeczny z Biblią, uznaje się za prze­ sadne, a obstawanie przy dosłownym rozum ieniu wybranych w ersetów za najzupełniej nieuzasadnione.

128

K s ię g a R o d z a iu , G a l il e u s z i D a r w in

Czy rów nie zgodny wynik jest możliwy w przypadku obecnego sporu między w iarą a teorią ewolucji? Pozytywnym wnioskiem płynącym ze sprawy Galileusza jest stwierdzenie, że kontrow ersja ta zyskała w końcu pomyślne rozwiązanie w obliczu przytłaczającej liczby dow odów nauko­ wych. Zarazem jednak wyrządzona została poważna szkoda - i to bar­ dziej wierze niż nauce. W swoim kom entarzu do Księgi Rodzaju św. Au­ gustyn formułuje zalecenia, które powinny były stać się przedm iotem głębszych rozważań przez Kościół XVII wieku: C zęsto bow iem zdarza się, że ktoś naw et nie chrześcijanin zna się dobrze n a ziem i, niebie i innych elem entach św iata, na ruchach i o b ro ta ch a naw et na w ielkościach i odległościach gwiazd, na za­ ćm ieniach słońca i księżyca, na p o rach roku i zm ianach, na naturze zw ierząt, krzew ów i kam ieni tak, że dokładnie to rozum ie, a naw et dośw iadcza. Ale jest brzydko, szkodliwie i należy tego szczególnie unikać, by ośmielił się wyśmiewać chrześcijan rozpraw iających o tych rzeczach zgodnie z nauką chrześcijańską, kiedy, jak to się m ów i, jest rzeczą oczywistą, że tru d n o utrzym ać się od śm iechu, bo takie bzdu­ ry plotą. I nie tyle jest przykro, że wyśmiewa się człowieka błądzące­ go, ale że nasi autorzy, przez tych, którzy są zew nątrz, za takich by­ wają uznani z w ielką szkodą dla tych, o których zbaw ienie się staram y, i jako niedouczeni zostają odtrąceni. Skoro tylko kogoś z chrześcijan złapią na pom yłce w spraw ach, na których dobrze się znają, a swoje złudne zdanie p o p rą jakimś cytatem z naszych ksiąg, to dlaczego w ierzą tym księgom w kw estii zm artw ychw stania um arłych, życia w iecznego i królestw a niebieskiego, kiedy uważają, że w kw estiach i zagadnieniach, k tó re już p o trafili rozstrzygnąć i niew ątpliw ym i dow odam i poprzeć, owe księgi błędnie zostały zre­ dagow ane?5.

Niestety jednak kontrow ersje między teorią ewolucji a wiarą są, jak się wydaje, dużo trudniejsze do rozwiązania niż spór o to, czy Ziem ia krąży w okół Słońca. Dotykają one bowiem samego sedna zarów no w ia­ ry, jak i nauki. Tu nie chodzi o ciała niebieskie, ale o nas samych i o na­ sze związki ze Stwórcą. Być może właśnie z pow odu wielkiego znaczenia tych kwestii, mimo współczesnego tem pa zdobywania i rozpowszechniania

inform acji, ciągle nie udało się nam zmienić stosunku szerokich rzesz społeczeństwa do teorii ewolucji, chociaż od opublikow ania dzieła D ar­ wina O powstawaniu gatunków upłynęło już niemal 150 lat. Galileusz do końca życia wierzył w Boga. Podtrzym ywał swoje prze­ konanie, że badania naukowe to dla osoby wierzącej nie tylko godny uzna­ nia, ale i szlachetny sposób postępowania. W swojej słynnej uwadze, któ­ ra może stać się m ottem dzisiejszych uczonych wierzących w Boga, powiedział: „Ale ponieważ ten sam Bóg, który wyposażył nas w m ożli­ wość m ówienia i rozum ow ania, założył korzystanie z nich, więc tym sa­ mym dał nam możliwość zdobywania wiedzy innymi środkam i [niż Sło­ wo Objaw ione w Piśmie Świętym]”6. Pamiętając o tym, spróbujm y przyjrzeć się ew entualnym reakcjom na potencjalne kontrowersje między teorią ewolucji a wiarą w Boga. Każdy z nas musi dojść tutaj do pewnych w niosków i wybrać jedną z przedsta­ w ionych dalej opcji. Kiedy chodzi o znaczenie życia, pozostaw anie w za­ wieszeniu nie służy ani naukow com , ani osobom wierzącym.

R o z d z ia ł 7

O PC JA PIER W SZA : ATE1ZM I A G N O S T Y C Y Z M ( K i e d y n a u k a g ó r u je n a d w i a r ą )

P o c z ą t k i m o j e j n a u k i w c o l l e g e ’u przypadły na ro k 1968 - wyjątkowy,

pełen najróżniejszych niepokojących wydarzeń. Radzieckie czołgi w kro­ czyły do Czechosłowacji, wojna wietnam ska nabrała rozpędu po ofensy­ wie w czasie wietnamskiego N ow ego Roku, R obert F. Kennedy i M artin Luther King zginęli w zamachach. Pod sam koniec tego roku pojawiła się jednak dużo radośniejsza wiadom ość, k tó ra zelektryzowała ludzi na całym świecie: dowiedzieliśmy się o starcie Apollo 8. Był to pierwszy lot załogowy na orbitę Księżyca. N a trzy dni, kiedy Frank Borm an, James Lovell i W illiam Anders przem ierzali przestrzeń kosm iczną, cały świat wstrzymał oddech. N astępnie krążyli w okół Księżyca i w ykonali pierw ­ sze zdjęcia Ziem i wschodzącej nad pow ierzchnią Księżyca. Pozwoliły nam one ponow nie uświadom ić sobie, jak niewielka i krucha jest nasza planeta, gdy spogląda się na nią z kosm osu. W wigilię Bożego N aro d ze­ nia trzej astronauci wystąpili w transm itow anym na żywo przekazie z kapsuły statku kosm icznego. M ów ili o swoich przeżyciach i o tym , jak surow y jest krajobraz Księżyca, a na koniec wszyscy trzej odczytali pierwsze dziesięć w ersetów Księgi Rodzaju. Dobrze pam iętam , że jako agnostyk, który niebaw em m ial stać się ateistą, bytem zdum iony uczu­ ciem zachwytu, jaki w ywołały we mnie te niezwykle słowa: „N a p o ­ czątku Bóg stworzył niebo i ziem ię”, kiedy dotarły do m oich uszu z o d ­ ległości 380 tysięcy kilom etrów , wypowiedziane przez ludzi, którzy byli 131

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

naukow cam i i inżynieram i, ale dla których słowa te miały najwyraźniej ogrom ne znaczenie. A potem słynna am erykańska ateistka M adalyn M urray 0 ’H air p o ­ zwała NASA do sądu za publiczne odczytanie Biblii w ten wigilijny w ie­ czór. Utrzymywała, że am erykańskim astronautom jako pracow nikom państw ow ym pow inno być zabronione publiczne wygłaszanie m odlitw y w przestrzeni kosmicznej. I chociaż sąd oddalił pozew, kierow nictw o NASA zniechęcało astronautów do dem onstrow ania swojej w iary przy następnych lotach w kosmos. Kiedy więc Buzz Aidrin, członek załogi Apollo 11, postanow ił przyjąć kom unię na Księżycu w 1969 roku, p o d ­ czas pierwszego lądow ania człowieka na pow ierzchni naturalnego sate­ lity Ziem i, wydarzenie to nigdy nie zostało podane do publicznej w ia­ domości. W ojownicza ateistka podejm ująca zgodne z praw em działania wy­ m ierzone przeciwko odczytywaniu Biblii przez astronautów krążących w okół Księżyca w wigilię Bożego Narodzenia: cóż za symbol narastającej wrogości między ludźmi wierzącymi a niewierzącymi we współczesnym świecie! N ikt nie składał protestów w 1844 roku, kiedy Samuel M orse, wynalazca telegrafu, jako swój pierwszy przekaz wysłał zdanie: „W hat hath G od w rought?” (Cóż Bóg uczynił?). Tyczasem w XXI wieku coraz częściej ekstremiści obu stron sporu nauki z wiarą chcieliby, aby ta d ru ­ ga strona całkowicie zamilkła. Ateizm ew oluował w ciągu kilku dziesięcioleci, jakie upłynęły od cza­ su, gdy 0 ’H air była jego najbardziej w idoczną orędowniczką. Dzisiaj pierwszą linię tw orzą nie świeccy działacze podobni do 0 ’H air, ale ewolucjoniści. Do najgłośniejszych należą Richard Dawkins i Daniel D ennett elokwentni uczeni, którzy poświęcają dużo energii na wyjaśnianie i roz­ wijanie idei darwinizm u, utrzymując przy tym, że przyjęcie teorii ew olu­ cji w biologii wymaga przyjęcia ateizmu w teologii. Uderzającym chwy­ tem m arketingow ym była podjęta przez nich i ich kolegów ze środowiska ateistów próba wprow adzenia określenia „bystry” jako zamiennika słowa „ateista”. (Z czego miałoby wynikać, że osoby wierzące są „tępe” i być może właśnie dlatego określenie to stosowane w proponow anym sensie zupełnie się nie przyjęło). Jest oczywiste, że nie ukrywają oni swojej w ro­ gości wobec wiary. Jak do tego doszło?

132

O p c j a p ie r w s z a : a te iz m

B oga

i

a g n o s ty c y z m

A t e iz m

N iektórzy dzielą ateizm na słaby i mocny. Słaby polega na braku wiary w istnienie Boga lub bogów, a mocny to zdecydowane przekonanie, że żadnych bogów nie ma. Potocznie poglądy kogoś, kto przyjmuje ten punkt widzenia uważa się za mocny ateizm i taka perspektywa stanie się teraz przedm iotem m oich rozważań. Wcześniej pisałem, że poszukiwanie Boga stanowi powszechny atry­ but wszystkich ludzi, niezależnie od ich miejsca zamieszkania i w każdym okresie historii. Święty Augustyn m ówi o tym w pierwszym akapicie swo­ jego wielkiego dzieła Wyznania (będącego w istocie pierwszą autobiografią w świecie Zachodu): „Pragnie Cię sławić człowiek, cząsteczka tego, co stworzyłeś. [...] Ty sprawiasz sam, że sławić Cię jest błogo. Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”1. Jeżeli to uniwersalne poszukiwanie Boga jest tak dojmujące, co zrobić z owymi niespokojnymi sercami, które przeczą Jego istnieniu? N a jakich fundam entach oparte są ich sądy, głoszone z tak głębokim przekonaniem? I jakie są historyczne źródła tego poglądu? Ateizm odgrywał niewielką rolę w historii ludzkości aż do XVIII wie­ ku, kiedy nastała epoka oświecenia i pojawił się materializm. Decydujące dla umocnienia się perspektywy ateistycznej nie stały się jednak wcale od­ krycia praw natury - sir Isaac N ew ton był przecież osobą głęboko wie­ rzącą, pisał i wydawał prace będące bardziej interpretacją Biblii niż trak­ tatam i o matem atyce czy fizyce. Większe znaczenie dla rozkwitu ateizmu w XVIII wieku miał bunt przeciwko uciskowi państwa i Kościoła, k tó re­ go najbardziej dobitnym przejawem była rewolucja francuska. Z arów no przedstawicieli francuskiej rodziny królewskiej, jak i władze kościelne po­ strzegano wówczas jako okrutnych, myślących wyłącznie o sobie hipo­ krytów, niedbających w najmniejszym stopniu o los zwykłych ludzi. Utoż­ samiając instytucję Kościoła z samym Bogiem, rewolucjoniści uznali, że najlepiej odrzucić jedno i drugie. W nieco późniejszym okresie dodatkow ych argum entów w zm acnia­ jących poglądy ateistyczne dostarczyły prace Z ygm unta Freuda, który tw ierdził, że w iara w Boga jest jedynie oznaką myślenia życzeniowego. Ale jeszcze mocniejsze wsparcie, jakie otrzym ał ateizm w ciągu ostatnich 133

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

150 lat, pochodziło, jak się sądzi, od darwinowskiej teorii ewolucji. W raz z rozbrojeniem „argum entu odwołującego się do istnienia projektu”, któ ­ ry był tak celną strzałą w kołczanie teistów, nadejście teorii ewolucji zo­ stało wykorzystane przez ateistów jako potężna broń przeciwko poglądom odwołującym się do duchowości. Przypom nijmy sobie na przykład Edw arda O. W ilsona, jednego z naj­ wybitniejszych ew olucjonistów naszych czasów. W książce O naturze ludzkiej W ilson z radością głosi zwycięstwo nad wszelkimi poglądam i od­ wołującymi się do sił nadnaturalnych, pisząc: „[...] ostateczne, rozstrzy­ gające zwycięstwo, którym wypadnie cieszyć się naukow em u naturali­ zmowi, przypadnie m u dzięki możliwości wyjaśnienia tradycyjnej religii jego głównego rywala - jako zjawiska całkowicie materialnego. Jest mało praw dopodobne, aby teologia m ogła utrzym ać się jako niezależna dyscy­ plina intelektualna”2. M ocne słowa. Jeszcze mocniejsze są słowa Richarda Dawkinsa. W kilku swoich ko­ lejnych książkach, poczynając od Samolubnego genu przez Ślepego zegar­ mistrza, Wspinaczkę na szczyt nieprawdopodobieństwa po Devil’s Chaplain (Kapelan diabla), przedstawia on - posługując się przekonującymi porów ­ naniami i kwiecistą retoryką - konsekwencje pojawiania się odm ian i skut­ ki działania doboru naturalnego. Opierając się na fundam entach darw i­ nowskich, rozciąga następnie swoje poglądy na religię, pisząc w sposób wysoce agresywny: „Dobrze przyjęte jest popadanie w tony apokalip­ tyczne, gdy m ówi się o zagrożeniu, jakim jest dla ludzkości wirus pow o­ dujący AIDS, choroba szalonych krów i wiele innych, myślę jednak, że m ożna by podobnie potraktow ać wiarę - jako jeden z przejawów naj­ większego na świecie zła, porów nyw alnego z wirusem ospy, tylko tru d ­ niejszego do usunięcia”3. W swojej ostatniej książce zatytułowanej D aw kins’ God (Bóg Daw­ kinsa) biolog m olekularny i teolog Alister M cG rath rozpraw ia się z jego poglądam i, wskazując tkwiące w nich błędy logiczne. Argum enty D aw ­ kinsa m ożna podzielić na trzy główne grupy. Po pierwsze, tw ierdzi on, że różnorodność biologiczna i pow stanie człowieka są w pełni dziełem ewolucji, Bóg zatem nie jest nam już więcej do niczego potrzebny. C ho­ ciaż ten argum ent w dużej mierze uw alnia Boga od odpowiedzialności za liczne akty stworzenia poszczególnych gatunków organizm ów za­ mieszkujących naszą planetę, to nie kłóci się z poglądem , iż to Bóg zre134

O p c ja p ie r w s z a : a t e iz m

i a c n o styc yzm

alizowal swój plan stworzenia za pom ocą ewolucji. Pierwszy argum ent Dawkinsa nie odnosi się zatem do Boga, którego czcił św. Augustyn, ani tego, którego czczę ja. Dawkins jednak jest mistrzem w konstruow aniu wymyślonych tw orów , które później z lubością dekonstruuje. W rzeczy­ wistości trudno oprzeć się wrażeniu, że podobne postępow anie, polega­ jące na błędnej charakterystyce w iary, zdradza jego w łasny jadow ity stosunek do przedm iotu rozważań i nie ma nic wspólnego z odwoływa­ niem się do racjonalnych argum entów, tak drogich Dawkinsowi w świe­ cie nauki. Drugi zarzut Dawkinsa i bliskich m u wyznawców szkoły ewolucyjne­ go ateizmu to kolejny wymyślony tw ór: otóż ich zdaniem religia jest antyracjonalna. W ygląda na to, że posługuje się on definicją religii przypi­ sywaną uczniowi, którego postać miał stworzyć M ark Twain: „W iara to wierzenie w coś, o czym się wie, że takie nie jest”4. Zgodnie z definicją Dawkinsa wiara to „ślepa ufność przy braku dow odów , a naw et na prze­ kór dow odom ”5. To z pewnością nie opisuje wiary najpoważniejszych jej wyznawców w historii ludzkości ani większości osób, które są mi osobiście znane. Chociaż za pom ocą racjonalnych argum entów nigdy nie uda się ostatecznie udowodnić istnienia Boga, wielcy myśliciele, od św. Augustyna i Tomasza z Akwinu po C.S. Lewisa, dowiedli, że istnienie Boga jest całko­ wicie dopuszczalne. Jest to równie dopuszczalne dzisiaj. Karykaturę w ia­ ry, jaką przedstawia Dawkins, łatwo mu atakow ać, ale nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością. Trzeci zarzut Dawkinsa dotyczy ogrom nych krzywd, jakich dopusz­ czono się w imię religii. Nie sposób tem u zaprzeczyć, ale równie niepod­ ważalne są wspaniałe akty współczucia, dokonywane również w imię wia­ ry. Zło wyrządzone w imię religii w żadnym stopniu jednak nie podw aża praw dy wiary; podaje ono jedynie w wątpliwość naturę istot ludzkich, owych zardzewiałych naczyń, w których przechowyw ana jest czysta w o ­ da wiary. Co ciekawe, chociaż Dawkins twierdzi, że to gen i jego niepoham o­ w ana potrzeba przetrw ania tłum aczy istnienie wszelkich żywych orga­ nizm ów , to uważa zarazem, że my, ludzie, osiągnęliśmy w końcu wy­ starczająco wysoki poziom rozwoju, aby zbuntować się przeciwko nakazom wydanym przez geny. „M ożemy nawet zastanawiać się nad spo­ sobami świadomego kultywowania i rozwijania czystego, bezinteresownego 135

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

O p c ja p i e r w s z a : a t e iz m

Boga

altruizmu - czegoś, co w naturze nie występuje, czegoś, czego nigdy przed­ tem w całej historii świata nie było”6. M amy tutaj do czynienia z paradoksem : najwyraźniej Dawkins jest wy­ znawcą praw a m oralnego. Skąd się bierze taki przypływ dobrych uczuć? Najpewniej z nieufności, jaką żywi wobec „ślepej, bezwzględnej obojęt­ ności”, która jego zdaniem została nadana całej przyrodzie, włączając w to jego samego i całą resztę ludzkości, przez nieznającą Boga ewolucję. Jaką wartość może mieć zatem altruizm? N ajpow ażniejszą i nieuchronną słabością tw ierdzenia Dawkinsa, że nauka wymaga ateizmu, jest fakt, iż trudno by je udow odnić. Jeżeli Bóg pozostaje poza przyrodą, to nauka nigdy ani nie potwierdzi Jego istnie­ nia, ani mu nie zaprzeczy. Sam ateizm zatem należy uważać za rodzaj śle­ pej wiary, skoro przyjmuje system wierzeń, którego nie m ożna obronić na drodze czystego rozum ow ania. Najbardziej chyba barwny opis tego punktu widzenia pochodzi, najzupełniej nieoczekiwanie, od Stephena Jaya G oulda, który obok Dawkinsa należy do najszerzej znanych i czytanych rzeczników ewolucji poprzedniego pokolenia. W skądinąd mniej znanej recenzji G ould gani Dawkinsa:

i a g n o stycyzm

naprzód: C harles D. W alcott, odkryw ca skam ieniałości w łupkach z Burgess*, przekonany darw inista a zarazem chrześcijanin, g łęb o ­ ko w ierzył, że Bóg w p ro w ad ził d o b ó r n atu raln y , aby zbudow ać h i­ storię życia zgodnie z w łasnym zam ysłem i celem . P opatrzm y 50 lat później na dw óch najw iększych ew o lu cjo n istó w naszego p o k o le ­ nia: G .G . Sim pson był hum anistycznym agnostykiem , podczas gdy T h eo d o siu s D obzhansky - w iern y m rosyjskiego K ościoła p ra w o ­ sław nego. A lbo p o ło w a m oich uczonych ko leg ó w jest niew y­ ob rażaln ie głupia, albo darw inizm pozostaje w całkow itej zgodzie z przekonaniam i religijnymi, a zarazem w takiej samej zgodzie z ateizm em 7.

Ci, którzy w ybierają ateizm , muszą więc poszukać sobie innych p o d ­ staw dla swojego św iatopoglądu. Ewolucja do niczego im się tu nie przyda.

A gno sty cy zm W arto pow iedzieć to wszystkim m oim kolegom uczonym i p o w tó ­ rzyć to m ilionow y raz z rzędu: nauka po p ro stu nie jest m etodą up raw n io n ą do rozstrzygania kw estii n ad zo ru Boga nad przyrodą. N ie m ożem y ani tego potw ierdzić, ani tem u zaprzeczyć; po prostu jako naukow cy nie m am y w tej spraw ie nic do pow iedzenia. Jeśli ktoś z naszego licznego g ro n a złoży ośw iadczenie w tej kw estii, tw ierdząc, że darw inizm nie zgadza się z ideą Boga, to poszukam M rs M cln ern ey [nauczycielka G oulda, gdy chodził on do trzeciej klasy] i poproszę, by dała m u p o łapach. [...] N auka może zajmować się w yłącznie w yjaśnianiem św iata przyrody; nie jest w stanie ani p o ­ tw ierdzać, ani zaprzeczać istnieniu innego rodzaju bytów (jak Bóg) należących do innej sfery (na przykład św iata etyki). Z apom nijm y na chw ilę o filozofii; p ro sta em piria ostatnich stuleci pow inna nam w y­ starczyć. D arw in był agnostykiem (utracił w iarę, kiedy zm arła jego ukochana córka), ale wielki botanik am erykański Asa G ray, który p o ­ pierał teorię d o b o ru n aturalnego i napisał dzieło zatytułow ane Darwiniana, był oddanym chrześcijaninem. Posuńm y się w czasie o 50 lat

136

Określenia „agnostycyzm” użył po raz pierwszy w 1869 roku brytyjski uczony Thom as H enry Huxley, zwany „psem łańcuchowym D arw ina”. O to opowieść o tym, jak je wymyślił: Kiedy osiągnąłem dojrzałość intelektualną i zacząłem pytać sam ego siebie, czy jestem ateistą, teistą czy m oże panteistą; m aterialistą czy idealistą; chrześcijaninem bądź w olnom yślicielem , w ów czas stw ier­ dziłem , że im więcej na ten tem at w iem i im dłużej o tym rozm y­ ślam, tym dalszy jestem od znalezienia właściwej odpow iedzi; aż w reszcie doszedłem do w niosku, że nie m am najm niejszych inklina­ cji do tego, by zaliczyć się do którejkolw iek z tych kategorii, poza

:fChodzi o łupki z kamieniołomu na Przełęczy Burgessa w Kolumbii Brytyjskiej, w których zna­ leziono skamieniałości niezwykle bogatej fauny ze środkowego kambru. W polskiej literaturze geologicznej przyjęto się określenie tych utworów jako lupki z Burgess (przyp. red.).

137

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

ostatnią. Jedyna rzecz, co do której większość tych dobrych ludzi zga­ dzała się ze sobą, była w łaśnie tą jedyną, p o d w zględem której ja różniłem się od nich. Byli oni dość pew ni co do tego, że osiągnęli jakąś „gnozę” - z większym lub m niejszym p ow odzeniem rozw iąza­ li problem istnienia; tym czasem ja byłem raczej pew ny, że m nie się to nie udało, a także żywiłem dość silne przekonanie, że problem ten jest nierozw iązyw alny. [...] Z astanow iłem się zatem i w ynalazłem coś, co uznałem za właściw y odpow ied n ik postaw y „agnostycznej” . Przyszło mi to do głow y jako coś przeciw nego do „gnozy”, rozw ija­ nej przez całą historię Kościoła, k tó ry utrzym yw ał, że wie tak wiele o tych rzeczach, co do k tó ry ch ja czułem się kom pletnym ig n oran­ te m 8.

Agnostyk zatem to ktoś, kto mówi, że wiedza na tem at istnienia Bo­ ga jest nieosiągalna. Podobnie jak w przypadku ateizmu, m ożna wyróżnić słaby i m ocny agnostycyzm, przy czym rzecznicy jego mocnej odm iany utrzymują, że ludzkość nigdy tego problem u nie rozstrzygnie, a słabej po prostu mówią: „Dzisiaj nie”. Granice między mocnym agnostycyzmem a słabym ateizmem są dość niewyraźne, jak w anegdocie z Darw inem w roli głównej. Podczas pew ­ nego przyjęcia w 1881 roku D arw in zapytał swoich gości: „Dlaczego nazywają siebie państw o ateistam i?”, i wyjaśnił, że w oli używać zapro­ ponow anego przez H uxleya określenia „agnostyk”. Jeden z gości odpo­ wiedział, że „agnostyk to tyle co ateista pragnący uchodzić za godnego szacunku, podczas gdy ateista to po prostu agnostyk agresywny”9. Większość agnostyków nie jest jednak specjalnie agresywna, po p ro ­ stu uważają oni, że nie jest możliwe, przynajmniej dla nich i w danym cza­ sie, opowiedzenie się za poglądem uznającym istnienie Boga bądź prze­ ciwko niemu. Przy powierzchownej ocenie to stanowisko wydaje się logicznie do obrony (podczas gdy ateizm nie). W oczywisty sposób daje się pogodzić z teorią ewolucji, i wielu biologów chętnie widzi się w tym obozie. A jednak agostycyzm może być także wymówką. Zanim bowiem agnostycyzm uzna się za swój pogląd, a także po to, by potem m óc skutecznie obronić swoją decyzję, należy starannie roz­ ważyć wszystkie świadectwa za istnieniem Boga oraz przeciwko temu. Niew ielu agnostyków dokonuje takiego wysiłku. (Część z tych, którzy go 138

O p c ja p ie r w s z a : a t e iz m

Boga

i a g n o stycyzm

podjęli - a jest to dość szczególna lista - nieoczekiwanie dla samych siebie naw róciła się na wiarę w Boga). Co więcej, chociaż agnostycyzm to dla w ielu stosunkow o łatwy sposób na uchylenie się od decyzji, z intelek­ tualnego punktu widzenia przedstawia się dość wątło. Czy zyska nasze uznanie ktoś, kto twierdzi, że nie m ożna określić wieku W szechświata, a zarazem nie chce poświęcić odrobiny czasu na sprawdzenie, czy nie ma na to jakichś dowodów?

W n io sk i

N auka nie może dać podstaw do zdyskwalifikowania wielkich m onote­ istycznych religii świata, które są w ytw orem całych stuleci historii, m o­ ralności oraz o których świadczą m ocne dow ody w postaci ludzkiego al­ truizm u. Szczytem naukowej pychy jest twierdzenie, że może być inaczej. Stawia nas to jednak w obliczu poważnego wyzwania: jeżeli istnienie Bo­ ga jest praw dą (nie jedynie tradycyjnym wierzeniem , ale całkowitą praw ­ dą) i jeżeli pewne tw ierdzenia naukow e dotyczące świata przyrody rów ­ nież są praw dą (nie przelotną m odą, ale obiektywną prawdą), to między nimi nie może być sprzeczności. A zatem osiągnięcie pełnej, harmonijnej syntezy musi być możliwe. Kiedy jednak przyglądamy się współczesnem u światu, trudno nam p o ­ zbyć się wrażenia, że obie te wersje praw dy nie szukają wzajemnej har­ m onii, ale pozostają w stanie wojny. N ic nie jest tego lepszym dowodem niż debata dotycząca darwinowskiej teorii ewolucji. To tutaj spór ten przy­ biera nabardziej gw ałtowną form ę, to tu nieporozum ienia po obu stro­ nach są najgłębsze, to tu dla przyszłego świata toczy się gra o najwyższą stawkę, i to tu wreszcie harm onia jest najbardziej pożądana. N a to zatem musimy teraz skierować swoją uwagę.

O p c ja d r u g a : k r e a c jo n iz m

R o z d z ia ł 8

O P C J A D R U G A : K R E A C J O M SZM (K ie d y w ia r a g ó ru je nad n a u k ą )

N ie w ie l e r e l ig ii c z y p o g l ą d ó w n a u k o w y c h udałoby się zgrabnie scha­

rakteryzow ać jednym słowem. Liczne dyskusje między nauką a wiarą utrudniało we współczesnych czasach zastosowanie mylących etykietek dla określonych poglądów. Szczególnie wyraźnym tego przykładem jest przypadek etykietki „kreacjonista”, pojawiającej się tak często w debatach poświęconych relacjom między nauką a wiarą w ciągu m inionego stule­ cia. Kiedy używa się tego słowa bez specjalnego zastanowienia, ma się zwykle na myśli kogoś, kto opow iada się za poglądem uznającym istnie­ nie Boga bezpośrednio zaangażowanego w stworzenie Wszechświata. W takim ogólnym sensie liczni deiści i niemal wszyscy teiści, włącznie ze mną, pow inni uważać siebie za kreacjonistów.

K r e a c jo n iz m m ł o d e j Z ie m i

W ciągu ostatniego stulecia term in „kreacjonista” został jednak zawłasz­ czony (i wykorzystany na własny użytek) do określania bardzo szczegól­ nej podgrupy wyznawców tego poglądu, przede wszystkim zaś tych, któ ­ rzy uważają, że opis stworzenia W szechświata oraz pow stania życia na Ziemi zawarty w pierwszych dwóch rozdziałach Księgi Rodzaju należy ro ­ zumieć dosłownie. Najbardziej skrajną postacią tego poglądu jest tak zwa­ 140

ny kreacjonizm młodej Ziemi, zgodnie z którym sześć dni stworzenia to rzeczywiście doby trwające po dokładnie 24 godziny, a Ziem ia m a nie więcej niż 10 tysięcy lat. Rzecznicy kreacjonizm u młodej Ziemi wierzą również, że każdy gatunek został powołany do życia w osobnym akcie bo­ skiej kreacji, a Adam i Ewa to postaci historyczne, stworzone przez Bo­ ga z prochu ziemi w ogrodzie Eden, nie zaś potom kow ie innych istot. Wyznawcy kreacjonizm u młodej Ziemi w zasadzie przyjmują koncep­ cję „milcroewolucji”, prowadzącej do pojawiania się drobnych zmian w obrębie gatunku w wyniku w ystępowania odm ian oraz działania do­ boru naturalnego, odrzucają natom iast ideę „m akroewolucji”, czyli p ro ­ cesu pozwalającego na przekształcanie się jednych gatunków w drugie. Twierdzą, że luki w zapisie kopalnym dowodzą, iż teoria Darw ina jest błędna. Ruch kreacjonistów m łodej Ziem i skrystalizował się w latach sześćdziesiątych XX wieku dzięki publikacji książki The Genesis Flood (Po­ top Księgi Rodzaju) i innych prac członków Institute for C reation Re­ search (Instytutu Badań nad Aktem Stworzenia), założonego przez nie­ żyjącego już H enry’ego M orrisa. W jednym z licznych oświadczeń mówili oni, że w arstw y geologiczne oraz skam ieniałości znajdow ane na ró ż­ nych poziom ach wcale nie pochodzą z osadów grom adzących się przez setki m ilionów lat, ale zostały stworzone kilka tygodni po ogólnośw iato­ wym potopie, opisanym w Księdze Rodzaju w rozdziałach 6 -9 . Wyniki badań przeprowadzonych wśród Amerykanów wskazują, że poglądy zgod­ ne z kreacjonizm em młodej Ziemi wyznaje około 45 procent mieszkań­ ców Stanów Zjednoczonych. Są one również bliskie licznym Kościołom protestanckim . W księgarniach chrześcijańskich m ożna znaleźć wiele książek i kaset w ideo, których autorzy utrzym ują, że nie ma w zapisie ko­ palnym form przejściowych wiodących do ptaków , żółwi, słoni czy w a­ leni (chociaż we wszystkich tych przypadkach w ostatnich latach znale­ ziono takie skamieniałości), że drugie praw o term odynam iki wyklucza możliwość ewolucji (oczywiście tak nie jest), że datow anie radioaktywne skal i W szechświata jest błędne, ponieważ tem po rozpadu pierw iastków prom ieniotw órczych zmieniło się w czasie (oczywiście nie). M ożna n a­ w et pójść do muzeum kreacjonistycznego i obejrzeć wystawy, na których pokazuje się ludzi baraszkujących z dinozauram i, ponieważ wyznawcy kreacjonizm u młodej Ziemi nie uznają poglądu, że dinozaury wymarły na długo przed pojawieniem się człowieka. 141

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

Rzecznicy kreacjonizm u młodej Ziem i uważają, że ewolucja to kłam ­ stwo. Twierdzą, że pokrew ieństw o między organizmami ujawniane na przykład dzięki badaniom DNA jest po prostu konsekwencją wykorzy­ stywania przez Boga w licznych aktach stwarzania poszczególnych ga­ tunków takich samych rozwiązań. Postawieni w obliczu takich faktów, jak jednakow y porządek genów w chrom osom ach różnych gatunków ssaków czy też istnienie wielokrotnych pow tórzeń „śmieciowego DNA” w takich samych miejscach genom u człowieka i myszy, orędownicy kreacjonizmu m łodej Ziem i nie uważają za godne uwagi i traktują jako część boskiego planu.

O p c ja d r u g a : k r e a c jo n iz m

osłabienia roli Pisma Świętego w nauczaniu ludzi czci do Boga. Rreacjoniści młodej Ziem i uważają, że zgoda na inny pogląd niż ten, który m ó­ wi o licznych aktach stworzenia w ciągu sześciu dni opisywanych w pierw ­ szym rozdziale Księgi Rodzaju, prowadzi osobę wierzącą na równię pochyłą wiodącą do zafałszowanej wiary. Argum ent ten przemawia do sil­ nych i zrozumiałych instynktów osób głęboko wierzących, które uważają, że najważniejsze jest pełne posłuszeństwo wobec Boga, a wszelkim ata­ kom na Jego osobę należy się stanowczo przeciwstawiać.

B a r d z o d o s ł o w n e r o z u m i e n i e K s ię g i R o d z a j u n ie je s t je d n a k w c a l e k o n ie c z n e

K r e a c jo n iz m m ł o d e j Z ie m i i w s p ó ł c z e s n a n a u k a SĄ n i e d o p o g o d z e n i a

Osoby wyznające talde poglądy są z reguły uczciwymi, pełnym i najlep­ szych intencji, bogobojnym i ludźm i, których myślenie ukierunkow uje obaw a przed tym, że nauki przyrodnicze mogłyby doprow adzić do wy­ elim inow ania Boga z ludzkiego życia. Tw ierdzeń kreacjonistów młodej Ziemi nie da się jednak uwiarygodnić poprzez dłubanie na obrzeżach w ie­ dzy naukowej. Gdyby były one prawdziwe, to doprow adziłyby do kom ­ pletnego i nieodw racalnego upadku takich nauk jak fizyka, chemia, k o ­ smologia, geologia i biologia. Profesor biologii D arrel Falk podkreśla w swojej cudownej książce Corning to Peace w ith Science (Godzenie się z nauką), napisanej z bliskiej m u perspektywy członka Kościoła p ro te­ stanckiego, że punkt widzenia charakteryzujący kreacjonistów młodej Zie­ mi odpow iada tw ierdzeniu, że dwa plus dwa tak napraw dę wcale nie rów na się cztery. Każdy, kom u znane są dow ody naukow e, nie może wręcz pojąć, dla­ czego poglądy kreacjonistów młodej Ziem i zyskały szerokie uznanie, zwłaszcza w takim kraju jak Stany Zjednoczone, uważanym za wysoko rozwinięty pod względem intelektualnym i zaawansowany w dziedzinie technologii. Dla rzeczników kreacjonizm u młodej Ziemi najważniejsza jednak jest przede wszystkim ich wiara i bardzo ich niepokoi tendencja do niedosłownego odczytywania Biblii, które m ogłoby doprow adzić do 142

Kiedy przypom nim y sobie interpretację Księgi Rodzaju dokonaną przez św. Augustyna i uwzględnimy fakt, że nie musiał on brać pod uwagę do­ w odów naukowych potwierdzających proces ewolucji czy wiek Ziemi, sta­ nie się dla nas jasne, że postulow ane przez kreacjonistów młodej Ziemi całkowicie dosłowne rozumienie Księgi Rodzaju wcale nie jest konieczne przy wnikliwej, szczerej i pełnej czci lekturze oryginalnego tekstu. W isto­ cie tak wąska interpretacja jest w dużej mierze tw orem ostatnich 100 lat i reakcją na Darwinowską teorię ewolucji. Obawy przed niedoslownym odczytywaniem tekstów biblijnych m oż­ na zrozumieć. Pewne fragm enty Biblii są przecież zapisem wydarzeń hi­ storycznych pochodzącym od bezpośrednich świadków, jak większa część N ow ego Testam entu. W ydarzenia relacjonowane w tych częściach, zda­ niem osób wierzących, należy odczytywać zgodnie z intencjami autora: jako opis obserwowanych faktów. Inne części Biblii, jak kilka pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, Księga Hioba, Pieśń nad Pieśniami i Księga Psalmów, mają bardziej poetycki, alegoryczny charakter i raczej nie spra­ wiają wrażenia czysto historycznych opowieści. Dla św. Augustyna i więk­ szości innych interpretatorów przez następne stulecia - aż do chwili gdy Darwin zmobilizował osoby wierzące do obrony - pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju miały bardziej charakter m oralitetu niż raportu przypo­ minającego relację naocznego świadka wydarzeń z wieczornych w iado­ mości telewizyjnych. 143

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

Obstawanie przy tym, że każde słowo Biblii należy rozumieć dosłownie, pow oduje jeszcze inne kłopoty. Z pewnością to nie prawica Boga p o d ­ trzym ywała lud Izraela (Księga Izajasza 41,10). Zapom inanie własnych przyrzeczeń z pew nością nie należy do natury Boga i prorocy nie muszą mu od czasu do czasu przypom inać o ważnych sprawach (Księga W yj­ ścia 32,13). Biblia m iała (i ma) przybliżyć ludziom naturę Boga. Czy dobrze służyłoby zam iarom boskim opow iadanie Jego ludow i przed bli­ sko 3,5 tysiącem lat o rozpadzie radioaktywnym , w arstwach geologicz­ nych i DNA? Poglądy głoszone przez kreacjonistów młodej Ziemi przyciągnęły uwa­ gę wielu osób wierzących, ponieważ sądzą one, że odkrycia naukow e za­ grażają Bogu. Czy jednak rzeczywiście potrzebuje O n obrony? Czyż Bóg nie jest autorem wszystkich praw obowiązujących we Wszechświecie? Czyż nie jest największym ze wszystkich uczonych? Największym fizy­ kiem? Największym biologiem? A co najważniejsze, czy mogą dodać M u lub ująć chwały ci, którzy dom agają się, aby Jego lud ignorował wyniki ścisłych badań naukowych na tem at Jego aktu stworzenia? Czy wiarę w miłującego ludzkość Boga m ożna budować na fundam entach kłam stw dotyczących Jego natury?

B ó g j a k o w ie l k i o s z u s t ?

Kreacjoniści młodej Ziemi, wspierani przez H enry’ego M orrisa i jego to ­ warzyszy, podjęli w drugiej połow ie ubiegłego stulecia próbę znalezienia alternatywnych wyjaśnień licznych obserwacji dotyczących świata przy­ rody, które wydawały się sprzeczne z ich poglądami. Jednak podstawy tak zwanego lcreacjonizmu naukow ego są beznadziejnie błędne. Część zw o­ lenników kreacjonizm u młodej Ziem i, przyznając, że zebrano już ogrom ­ ną liczbę dow odów naukowych kwestionujących słuszność ich przekonań, wybrało inną taktykę: twierdzą oto, że wszystkie te świadectwa są zamie­ rzonym dziełem Boga i mają na celu wywiedzenie nas w pole po to, by spraw dzić silę naszej wiary. W myśl tego rozum ow ania wszystkie ze­ gary wykorzystujące rozpad izotopów prom ieniotw órczych, wszystkie skamieniałości i wszystkie sekwencje genomowe zostały celowo tak za­ 144

O p c ja d r u g a : k r e a c j o n iz m

projektowane, aby wyglądało na to, że W szechświat jest stary, chociaż tak napraw dę został stworzony niecałe 10 tysięcy lat temu. Aby wszystkie te twierdzenia były prawdziwe, o czym pisze Kenneth M iller w swojej znakomitej książce Finding D arw in’s God (Odnalezienie Boga Darwina), Bóg musiałby dokonać podstępu na ogrom ną skalę. Sko­ ro na przykład wiele obserwowanych przez nas gwiazd i galaktyk odda­ lonych jest od nas o ponad 10 tysięcy lat świetlnych, to zgodnie z poglą­ dami kreacjonistów młodej Ziem i możliwość ich obserwacji pojawiałaby się jedynie wówczas, gdyby Bóg tak zaprojektował wszystkie pochodzą­ ce od nich fotony, aby docierały do nas w z góry ustalony sposób, naw et gdyby reprezentow ały całkowicie fikcyjne obiekty. Obraz Boga jako kosmicznego magika jest chyba ostatecznym świa­ dectwem porażki poglądów kreacjonistycznych. Czy Bóg wielki oszust byłby takim bytem, którem u ktokolw iek pragnąłby oddawać cześć? Czy jest on zgodny z tym wszystkim, co wiemy o Bogu z Biblii, z faktu ist­ nienia praw a m oralnego oraz każdego innego źródła - a więc że jest m i­ łujący, logiczny i stały? W edług wszelkich racjonalnych standardów kreacjonizm młodej Z ie­ mi zbankrutow ał więc intelektualnie, tak pod względem swojej nauki, jak i teologii. Jego trwanie stanowi zatem prawdziwą zagadkę i jeden z wiel­ kich dram atów naszych czasów. Uderzając w podstawy niemal każdej dzie­ dziny nauki, przyczynia się do pogłębiania przepaści między św iatopo­ glądem opartym na nauce i na duchowości właśnie w tym momencie, w którym tak bardzo potrzebne byłoby znalezienie drogi wiodącej ku har­ monii. Wysyłając m łodym ludziom przekaz, że wiedza jest groźna, a p o ­ zostawanie w kręgu wpływów nauki jest w gruncie rzeczy odrzuceniem wiary religijnej, kreacjoniści młodej Ziemi mogą spowodować utratę przez naukę najbardziej obiecujących przyszłych talentów. Ale to nie nauka jest tutaj głów ną ofiarą. Kreacjonizm młodej Ziemi wyrządza jeszcze większą krzywdę religii, głosząc, że wiara w Boga wy­ maga zgody na całkowicie błędne twierdzenia dotyczące świata przyro­ dy. M łodzi ludzie wychowywani w dom ach i kościołach, w których głosi się kreacjonizm, wcześniej czy później zetkną się z przytłaczającą liczbą dow odów naukowych potwierdzających długi wiek W szechświata oraz pokrew ieństw o wszystkich żywych organizm ów wynikające z procesu ewolucji i działania doboru naturalnego. Przed jakim wówczas staną 145

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

strasznym i niepotrzebnym wyborem! Aby pozostać przy wierze, jaką p o ­ znali w dzieciństwie, pow inni odrzucić wiele precyzyjnych dow odów na­ ukowych, popełniając w ten sposób intelektualne samobójstwo. Czy może nas dziwić fakt, że postawieni w sytuacji, gdy nie w olno im przyjąć żad­ nych innych poglądów niż kreacjonizm , odwracają się od wiary, docho­ dząc do wniosku, że po prostu nie mogą wierzyć w Boga, który każe im odrzucić wszystko, co nauka powiedziała nam w sposób tak przekonują­ cy na tem at świata przyrody?

B ł a g a n ie o r o z s ą d e k

Pozwólcie mi więc zamknąć ten krótki rozdział pełnym oddania wezwa­ niem wobec Kościoła protestanckiego, organizmu, którego częścią sam się czuję i który uczynił tak wiele pod innymi względami, by szerzyć dobrą nowinę o Boskiej miłości i chwale. Macie rację, jeśli jako osoby wierzące trwacie niewzruszenie przy idei Boga Stworzyciela; macie rację, jeśli trw a­ cie niewzruszenie przy praw dach głoszonych w Biblii; macie rację, jeśli trwacie niewzruszenie przy poglądzie, że nauka nie daje odpowiedzi na najważniejsze pytania dotyczące ludzkiej egzystencji; macie rację, jeśli trwacie niewzruszenie w przekonaniu, że twierdzeniom ateistycznego m a­ terializm u należy się stanowczo przeciwstawiać. Ale tych bitew nie spo­ sób wygrać, jeśli swoje stanowisko wesprze się na błędnych fundam en­ tach. Upieranie się przy nich daje okazję przeciwnikom wiary (a jest ich wielu) do odniesienia licznych i łatwych zwycięstw. Benjamin W arfield, konserwatywny teolog protestancki z końca XIX i początku XX wieku, był doskonale świadom, jak wielka u ludzi wie­ rzących jest potrzeba znalezienia trwałego oparcia w odwiecznych praw ­ dach wiary, niezależnie od wszelkich wstrząsów społecznych i naukowych. Dostrzegał on jednak również potrzebę świętowania odkryć dotyczących świata przyrody, będącego dziełem Boga. W arfield napisał te niezwykle słowa, godne uwagi także dla współczesnego Kościoła: N ie w olno zatem nam , chrześcijanom , przyjm ow ać postaw y antagonistycznej w obec p raw d rozum u czy p raw d filozofii, bądź praw d

146

O p c ja d r u g a : k r e a c jo n iz m

nauki, praw d historii czy praw d postaw y krytycznej. Jako dzieci światła, m usim y być zawsze otw arci na każdy jego prom ień. K ulty­ wujm y odw agę w obec najnow szych w yników badań. T o my po w in ­ niśm y poszukiw ać ich najżarliwiej. T o my pow inniśm y być szybsi w odkryw aniu praw dy na każdym polu, chętniejsi w jej przyjm ow a­ niu, w ierniejsi w jej przestrzeganiu, dokądkolw iek by nas m iała za­ prow adzić1.

R o z d z ia ł 9

światopogląd. Dla najpoważniejszych uczonych będących zarazem ludź­ mi wierzącymi, a naw et dla niektórych gorących zw olenników koncepcji Inteligentnego Projektu było jasne, że sprawy zaczynają wymykać się spod kontroli.

O P C JA TRZECIA: K O N C E P C JA IN T EL IG EN T N E G O PRO JEKTU

C z y m t a k n a p r a w d ę je s t k o n c e p c ja I n t e l ig e n t n e g o P r o je k t u ?

( K i e d y n a u k a p o t r z e b u j e b o s k ie j p o m o c y )

R o k 2 0 0 5 m ia ł d l a k o n c e p c ji I n t e l ig e n t n e g o P r o je k t u szczególne zna­

czenie. Prezydent Stanów Zjednoczonych udzielił jej wsparcia, wyrażając przekonanie, że pogląd ten należałoby omawiać w szkołach podczas za­ jęć poświęconych teorii ewolucji. W ypowiedź prezydenta pojawiła się w okresie, gdy coraz głośniejszy stawał się proces sądowy wytoczony ra­ dzie szkoły w Dover w Pensylwanii w związku ze stosowaniem takiego wła­ śnie rozwiązania. Środki masowego przekazu nie przegapiły okazji. Zarów ­ no „Times”, jak i „Newsweek” uczyniły z tego główny tem at swoich numerów. Szerokie dyskusje w publicznych programach radiowych, a nawet na pierwszej stronie „New York Timesa”, prowadziły jedynie do tego, że kon­ trowersje i nieporozumienia dotyczące koncepcji Inteligentnego Projektu z tygodnia na tydzień stawały się coraz większe. Także ja rozmawiałem wów ­ czas na ten tem at z uczonymi i redaktoram i, a nawet członkami Kongresu. Jesienią, jeszcze zanim sąd rozstrzygnął proces na korzyść wnoszących spra­ wę, obywatele miasta Dover odwołali wszystkich członków rady szkoły opowiadających się za nauczaniem koncepcji Inteligentnego Projektu. Był to pierwszy od czasów sprawy Scopesa w 1925 roku proces, k tó ­ ry wywołał w Stanach Zjednoczonych tak szerokie zainteresowanie teo ­ rią ewolucji i jej wpływem na przekonania religijne. Być może dlatego na­ leży uznać to za korzystne wydarzenie: lepiej przecież mieć do czynienia z otw artą dyskusją niż z zakamuflowanymi atakami na jeden czy drugi 148

W swojej krótkiej, piętnastoletniej historii ruch zw olenników koncepcji Inteligentnego Projektu (ang. Intelligent Design, ID) dostarczył jednego z głównych w ątków debat publicznych. Tymczasem jej podstaw ow e za­ łożenia ciągle pozostają źródłem nieporozum ień. Przede wszystkim, podobnie jak w przypadku określenia „kreacjonizm ”, występuje tutaj pow ażna trudność semantyczna. Dwa słowa „in­ teligentny projekt” obejmują wiele różnych poglądów dotyczących p o ­ wstania życia na naszej planecie i roli, jaką mógł w tym procesie odegrać Bóg. Ale słowa Inteligentny Projekt (pisane wielką literą) stały się okre­ śleniem koncepcji zakładającej bardzo szczególny pogląd dotyczący świa­ ta przyrody, zwłaszcza ideę „nieredukowalnej złożoności” (ang. irreducible com plexity, IC). Ktoś nieznający historii mógłby sądzić, że każdy, kto wie­ rzy w Boga troszczącego się o istoty ludzkie (czyli każdy teista), powinien wierzyć w Inteligentny Projekt. Jednak w tym znaczeniu, w jakim okre­ ślenie to jest obecnie stosowane, nie byłoby to w większości przypadków zgodne z prawdą. Inteligentny Projekt wkroczył na scenę w 1991 roku. Pewnych źródeł tej koncepcji m ożna upatryw ać w dyskusjach naukow ych wskazujących na statystyczne niepraw dopodobieństw o pow stania życia. Koncepcja In­ teligentnego Projektu koncentruje się jednak nie na tym, w jaki sposób pojawiły się pierwsze sam opowielające się organizm y, ale na wyraźnej słabości teorii ewolucji w wyjaśnieniu powstałej następnie zdumiewającej złożoności życia. Tw órcą koncepcji Inteligentnego Projektu jest Phillip Johnson, praw ­ nik o światopoglądzie chrześcijańskim z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, który sform ułował podstawy tego poglądu w książce Darwin on Trial (Darwin przed sądem). Jego argum enty rozwinęli następnie inni, 149

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

a zwłaszcza M ichael Behe, profesor biologii, autor książki D arw in’s Black Box (Czarna skrzynka Darwina), poświęconej głównie nieredulcowalnej złożoności. O statnio rolę głównego rzecznika ruchu ID pełni William Dembski, m atem atyk specjalizujący się w teorii informacji. Pojawienie się koncepcji Inteligentego Projektu zbiegło się w czasie z serią porażek sądowych, jakie ponieśli zwolennicy nauczania kreacjonizmu w szkołach amerykańskich, i to właśnie ta chronologia sprawiła, że krytycy ID zaczęli stosować wobec tej koncepcji uszczypliwe określe­ nia, takie jak „ukradkowy kreacjonizm ” czy „kreacjonizm 2 .0 ”. Określe­ nia te jednak są niesprawiedliwe, jeśli weźmie się pod uwagę rozwagę i uczciwość zw olenników koncepcji ID. Z mojego punktu widzenia jako genetyka, biologa i osoby wierzącej w Boga ruch ten zasługuje na poważne potraktow anie. Podstawy koncepcji Inteligentnego Projektu tw orzą trzy twierdzenia. Twierdzenie 1: Teoria ewolucji propaguje światopogląd ateistyczny, dlatego ludzie wierzący pow inni się jej przeciwstawiać. Celem Phillipa Johnsona, twórcy koncepcji ID, było nie tyle nauko­ we poznanie życia (nigdy nie utrzymywał, że jest uczonym), ile wypeł­ nienie osobistej misji, polegającej na obronie Boga przed rosnącą - jego zdaniem - społeczną akceptacją światopoglądu czysto materialistycznego. Obawy tego rodzaju spotykają się z szerokim oddźwiękiem społeczności osób wierzących, wśród których triumfalistyczne oświadczenia najbardziej elokwentnych ewolucjonistów wywołały w pewnym m om encie poczucie, że konieczne jest za wszelką cenę sformułowanie jakiegoś alternatywnego poglądu, możliwego do przyjęcia z naukow ego punktu widzenia. (W tym sensie m ożna powiedzieć, że paradoksalnie koncepcja Inteligentnego Pro­ jektu jest zbuntowanym ukochanym dzieckiem Richarda Dawkinsa i D a­ niela Dennetta). Johnson dość szczerze pisze o swoich intencjach, o czym m ożna się przekonać podczas lektury jego książki The Wedge o f Truth: Splitting the Foundation o f N aturalism (Klin prawdy: pękanie fundam entów n atura­ lizmu). Główny sojusznik ruchu ID - Discovery Institute (Instytut O d­ kryć), w którym Johnson pełni funcję doradcy program ow ego, posunął się o krok dalej i wydał dokum ent, który miał pozostać w ew nętrznym m em orandum , ale przedostał się do Internetu. D okum ent ten wyznacza kolejne cele do osiągnięcia w ciągu pięciu, dziesięciu i dwudziestu lat,

150

O p c ja t r z e c ia : k o n c e p c ja I n t e l i g e n t n e g o

P r o je k t u

polegające na uzyskaniu takiego wpływu na opinię publiczną, aby doszło do obalenia ateistycznego m aterializm u i zastąpienia go „szeroko poję­ tym teistycznym stosunkiem wobec przyrody”. Trzeba przyznać, że chociaż koncepcję Inteligentnego Projektu przed­ stawia się jako teorię naukow ą, nie wywodzi się ona z tej tradycji. Twierdzenie 2: Teoria ewolucji jest z gruntu błędna, ponieważ nie p o ­ trafi wyjaśnić niezwykłej złożoności przyrody. Osoby obeznane z historią zauważą, że argument, iż złożoność wymaga projektanta, jest identyczny, jak przedstawiony przez W illiama Paleya na początku XIX wieku i ten, który sam Karol D arw in uznał za przeko­ nujący, zanim sform ułował swoją teorię ewolucji drogą doboru natural­ nego. Pogląd ten jednak został na potrzeby wyznawców koncepcji Inte­ ligentnego Projektu ubrany w nowe szaty, a dokładniej - wyposażony w szczegóły pochodzące z biochemii i biologii kom órki. M ichael Behe w książce D arw in’s Black Box opisuje je dość przeko­ nująco. Kiedy Behe biochem ik analizuje działanie kom órki, jest zdum io­ ny i zachwycony (tak samo jak ja) niezwykłą złożonością maszynerii m o­ lekularnej, opisywanej przez naukę od kilkudziesięciu lat. Są tu eleganckie urządzenia dokonujące przekładu RNA na białka, inne pomagają kom órce w poruszaniu się, jeszcze inne przenoszą z pow ierzchni kom órki do jej jądra sygnały, wędrujące kaskadowymi szlakami składającymi się z licz­ nych kom ponentów . Nie tylko kom órka zdumiewa. Zachwyt budzi też budow a całych na­ rządów, składających się z m iliardów czy naw et bilionów kom órek. Po­ myślmy na przykład o ludzkim oku, skomplikowanym, podobnym do apa­ ratu fotograficznego narządzie, którego anatom ia i fizjologia robi ogromne wrażenie naw et na najbardziej wymagających znawcach optyki. Behe twierdzi, że tego rodzaju urządzenia nie mogłyby nigdy powstać w wyniku działania doboru naturalnego. Jego argumentacja dotyczy przede wszystkim złożonych struktur, uzależnionych od współdziałania licznych białek, przy czym inaktywacja któregokolw iek z tych białek jest ró w n o ­ znaczna z całkowitą utratą funkcji pełnionych przez całe te struktury. Szczególnie dobitnym przykładem , na jaki powołuje się Behe, jest wić u bakterii. W iele bakterii ma wici. Odgrywają one rolę „przyczepnego sil­ nika”, umożliwiającego kom órce poruszanie się w dowolnym kierunku. Wić taka, składająca się z około 30 różnych białek, ma bardzo elegancką

151

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

budowę. W ystępują tu m iniaturowe wersje elementu kotwiczącego, walu napędow ego i przegubu uniwersalnego. W prawiają one w ruch śrubę na­ pędow ą zbudow aną z wlókienek. Cale to urządzenie to prawdziwy cud inżynierii nanotechnologicznej. Jeżeli którekolw iek z tych 30 białek będzie nieaktywne na skutek m u­ tacji genetycznej, działanie aparatu zostanie zakłócone. Behe uważa, że tak skom plikow ane urządzenie nigdy nie m ogło pojawić się w wyniku wyłącznie darwinowskich procesów. Jego zdaniem jeden z elem entów tej złożonej struktury mógł wyewoluować przypadkow o w ciągu długiego czasu, ale nie byłoby żadnej presji selekcyjnej, by go zachować, gdyby w tym samym czasie nie istniało 29 pozostałych składników tej aparatu­ ry. Tymczasem żaden z nich nie przynosiłby korzyści selekcyjnej, zanim nie powstałaby kom pletna struktura. Behe twierdzi, a jego argumentację przedstawił później Dembski w postaci matematycznej, że praw dopodo­ bieństwo przypadkowej koewolucji wielu kom ponentów , z których każdy z osobna nie jest do niczego przydatny, jest niemal nieskończenie małe. Główny argument naukowy na rzecz koncepcji Inteligentnego Projektu stanowi zatem now ą wersję Paleyowskiego „argum entu wynikającego z osobistego niedowierzania”, tylko dzisiaj sform ułowanego w języku bio­ chemii, genetyki i matematyki. Twierdzenie 3: Jeżeli teoria ewolucji nie może wyjaśnić nieredukowalnej złożoności, to musiał tu działać jakiś inteligentny projektant, który w kro­ czył na scenę w toku ewolucji, by dostarczyć niezbędnych kom ponentów. Wyznawcy koncepcji Inteligentnego Projektu nie wypowiadają się na tem at owego projektanta, ale chrześcijańskie korzenie większości przy­ w ódców tego ruchu nie pozostawiają większych wątpliwości, że te bra­ kujące moce miałyby pochodzić od samego Boga.

N a u k o w e a r g u m e n t y p r z e c iw k o k o n c e p c j i I n t e l i g e n t e g o P r o j e k t u

Przy powierzchownym spojrzeniu zarzuty form ułowane przez rzeczników ID przeciwko darwinizm owi sprawiają wrażenie przekonujących, i nic dziwnego, że ludzie nie będący naukowcam i, a zwłaszcza ci, którzy chcie­ liby znaleźć właściwą rolę dla Boga w procesie ewolucji, chętnie uznają

152

O p c ja t r z e c ia : k o n c e p c ja I n t e l ig e n t n e g o

P r o je k t u

te argum enty za słuszne. Jeśli jednak to rozum ow anie zyskałoby uznanie w kręgach naukowych, to należałoby oczekiwać, że niezliczone rzesze uczonych będą chętnie upowszechniać te poglądy, zwłaszcza że wśród bio­ logów jest dużo osób wierzących. Tak jednak się nie dzieje: koncepcja ID pozostaje na dalekich obrzeżach głównego nurtu naukow ego i jest uzna­ wana za bardzo mało wiarygodną. Dlaczego tak jest? Czy dlatego - jak twierdzą rzecznicy ID - że bio­ lodzy są tak przyzwyczajeni do odprawiania m odłów przed kapliczką D ar­ wina, iż nie potrafią się zdobyć na rozważenie innego poglądu? Skoro jed­ nak uczonych tak pociągają w ywrotow e koncepcje i zawsze szukają oni okazji do zweryfikowania aktualnie przyjętych teorii, to wydaje się bar­ dzo mało praw dopodobne, by odrzucali argum enty zw olenników Inteli­ gentnego Projektu po prostu dlatego, że nie zgadzają się one z pogląda­ mi Darwina. W istocie przyczyny tego odrzucenia są dużo poważniejsze. Po pierwsze, koncepcja Inteligentnego Projektu nie spełnia w zasad­ niczym stopniu w arunków pozwalających na uznanie jej za teorię na­ ukową. Wszystkie teorie naukow e dostarczają ram myślowych pozw ala­ jących na zrozumienie pewnych obserwacji. G łów na wartość użytkowa teorii nie polega jednak na możliwości patrzenia wstecz, ale na możliwości spoglądania do przodu. Prawom ocna teoria naukow a przewiduje dalsze odkrycia i podpow iada sposób rozwiązania problem ów w następnych p ró ­ bach jej doświadczalnej weryfikacji. ID pod tym względem kom pletnie za­ wodzi. Chociaż tak nośna dla swoich zw olenników, koncepcja Inteli­ gentnego Projektu, zakładająca udział sil nadnaturalnych w powstaniu złożonych bytów biologicznych, z naukow ego punktu widzenia prow a­ dzi w ślepą uliczkę. Bez maszyny czasu weryfikacja koncepcji ID wydaje się bardzo m ało praw dopodobna. Zasadniczy elem ent tej koncepcji w wersji nakreślonej przez Johnso­ na również obciążony jest słabością, ponieważ nie wyjaśnia mechanizmu, w jaki złożoność dzięki zakładanej interwencji sił nadnaturalnych miałaby się pojawić. W próbie rozwiązania tego problem u Behe wysunął przy­ puszczenie, że prymitywne organizmy mogły zostać wyposażone we „wstępny ładunek” całego zestawu genów, które w pew nym momencie były niezbędne do rozwoju wieloelem entowych maszyn m olekularnych, jakie uznaje on za przykład „nieredukowalnej złożoności”. Behe sądzi, że te uśpione geny zostały obudzone w odpow iednim czasie, po setkach 153

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

O p c ja t r z e c ia : k o n c e p c ja I n t e l ig e n t n e g o

Boga

m ilionów lat. N ie m ówiąc o tym , że nie znaleziono żadnego obecnie żyjącego prym itywnego organizm u, w którym występowałby taki zapas informacji genetycznej przeznaczonej do późniejszego użytku, cala nasza wiedza na tem at tem pa mutacji genów niewykorzystywanych na bieżąco skłania nas do wniosku, że zachowanie się takiego magazynu informacji wystarczająco długo, by m ożna je było później z pow odzeniem w yko­ rzystać, jest wysoce niepraw dopodobne. Jeszcze większe znaczenie dla przyszłości ID ma konstatacja, że wiele podaw anych przez jej rzeczników przykładów „nieredukowalnej złożo­ ności” wcale nie należy do tej kategorii, tym samym więc zasadniczy ar­ gum ent naukow y tej koncepcji słabnie. W ciągu zaledwie 15 lat od poja­ w ienia się ID na scenie nauka dokonała znaczącego postępu, zwłaszcza w dziedzinie badań nad genom em wielu organizm ów zajmujących różne miejsca na drzewie życia. Zarysowują się poważne pęknięcia wskazujące, że orędownicy Inteligentnego Projektu pomylili to, co nieznane, z tym, co niepoznawalne, oraz to, co nierozwiązane, z tym, czego rozwiązać się nie da. Ukazało się na ten tem at wiele książek i artykułów, w których za­ interesow any czytelnik m oże znaleźć dokładniejsze (i bardziej tech ­ niczne) wyjaśnienia om aw ianych problem ów . W arto jednak podać trzy przykłady stru k tu r odpow iadających, jak się wydaje, przyjętej przez Behego definicji „nieredukow alnej złożoności”. W e wszystkich tych przy­ kładach m ożna stw ierdzić obecność charakterystycznych śladów, k tó ­ re wskazują na stopniow y proces pow staw ania tych stru k tu r w toku ewolucji. Zestaw białek odpow iedzialnych za krzepnięcie krwi u człowieka, składający się z kilkunastu lub więcej składników, który Behe uważa za godny Rube Goldberga*, powstał, jak się sądzi, w wyniku włączania się do tak zwanej kaskady krzepnięcia coraz to nowych elem entów. N a p o ­ czątku układ ten wykorzystywał bardzo prosty mechanizm, zdający eg­ zamin przy niskim ciśnieniu krwi i niskim przepływie hemodynamicznym, po czym w ciągu bardzo długiego czasu wyewoluował z niego skom pli­

P r o je k t u

kowany układ, niezbędny u człowieka i innych ssaków charakteryzujących się wysokim ciśnieniem krwi, u których jakiekolwiek krwawienie musi być jak najszybciej zahamowane. W ażnym elem entem tej hipotezy jest dobrze znane zjawisko duplika­ cji genów (ryc. 6.). Kiedy przyjrzymy się uważnie białkom tworzącym ka­ skadę krzepnięcia, stwierdzimy, że większość z nich jest do siebie p o ­ dobna pod względem sekwencji aminokwasów. Nie jest tak dlatego, że zupełnie now e białka powstały z przypadkowej informacji genetycznej, a następnie zmieniły się tak, by upodobnić się do siebie. Ich podobień­ stwo jest wynikiem duplikacji wcześniejszych genów, dzięki której nowe kopie, nieograniczone koniecznością pełnienia wyjściowej funkcji (skoro

M

i dłuższy czas

R ycin a 6. Ew olucja kom pleksu składającego się z w ielu białek w w yniku du p likacji genów . W sytuacji w yjścio w ej gen A w ystarcza do w yposażenia organizm u w pożądaną funkcję. D u p likacja tego genu (w ydarzenie, jak ie często w ystępuje podczas ew o lu cji genom u) prow adzi do p o jaw ien ia się jego now ej kopii. Kopia ta nie jest istotna z punktu w id zenia niezbędnej dla organizm u funkcji (kopia w yjścio w a do tego w ystarczy), może w ię c e w o lu o w ać bez ograniczeń. W pew nych rzadkich sytuacjach po jaw iające się przypadkow o n iew ielk ie zm iany um ożliw iają jej pełn ien ie now ej funkcji (A '), korzystnej dla organizm u, co spraw ia, że w yposażone w nią osobniki są faw oryzow ane

*Rube Goldberg (1883-1970), rysownik amerykański, który wsławił się karykaturowaniem szczególnego upodobania Amerykanów do skomplikowanych urządzeń wykonujących proste zadania (przyp. red.).

154

przez dobór naturalny. Szczegółow e badania sekw encji D N A dow odzą, że w ie le złożonych układów , takich jak kaskada krzepnięcia u człow ieka, m ogły pow stać w podobny sposób.

155

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

pełniły je ich stare kopie), mogły stopniow o ewoluować i podejm ować nowe funkcje, zgodnie z kierunkiem działania doboru naturalnego. To praw da, że nie potrafim y dzisiaj szczegółowo opisać kolejnych eta­ pów procesu, który doprow adził do powstania kaskady krzepnięcia w o r­ ganizmie człowieka. Być może nigdy nam się to nie uda, ponieważ orga­ nizmy, w których zachodziły wcześniejsze jego etapy, znikły bez śladu. Zgodnie z darwinowską teorią ewolucji takie stadia pośrednie musiały ist­ nieć, a niektóre z nich rzeczywiście udało się odnaleźć. Orędow nicy kon­ cepcji Inteligentnego Projektu nie mają w tej sprawie nic do pow iedze­ nia, natom iast zgodne z naczelną zasadą ID założenie, że kom pletna kaskada krzepnięcia m usiała pojawić się w doskonałe funkcjonującej postaci z istniejącego wcześniej DNA, to zupełna bzdura, jeszcze jeden wy­ myślony tw ór, którego żaden student biologii nie potraktuje poważnie2. Oko to kolejny przykład, na który często powołują się zwolennicy kon­ cepcji Inteligentnego Projektu, narząd ten bowiem wykazuje taki stopień złożoności, jakiego ich zdaniem nigdy nie mógłby osiągnąć dzięki działa­ niu doboru naturalnego. Sam Darwin zdawał sobie sprawę z tego, że czy­ telnikom jego dzieła trudno będzie to zrozumieć: „Przypuszczenie, że oko ze wszystkimi niezrównanym i jego urządzeniam i dla nastaw iania ogni­ skowej na rozm aite odległości, dla dopuszczania rozmaitych ilości świa­ tła oraz dla popraw iania sferycznej i chromatycznej aberacji mogło zostać utw orzone drogą naturalnego doboru, wydaje się - zgadzam się na to otwarcie - w najwyższym stopniu niedorzeczne”3. Tymczasem Darwin, wybitny znawca biologii porównawczej, zaproponow ał przed 150 laty ko­ lejne etapy ewolucji tego skomplikowanego narządu, których słuszność po­ twierdza obecnie w szybkim tem pie współczesna biologia molekularna. N aw et bardzo proste organizmy są wrażliwe na światło, co pom aga im w unikaniu drapieżników i poszukiwaniu pożywienia. Robaki płaskie mają pigm entowane wgłębienie, zawierające kom órki reagujące na świa­ tło, wykazujące pew ną kierunkow ość w odbiorze dochodzących do nich fotonów. U łodzika, podzielonego na gustowne kom ory, spotykamy pew­ ne udoskonalenie: wgłębienie przybrało postać jamki z niewielkim otw o­ rem, pozwalającym na wpuszczenie do niej światła. Takie rozwiązanie zde­ cydowanie popraw ia rozdzielczość tej aparatury, wiążąc się zarazem z bardzo niewielką zmianą geom etrii otaczającej tkanki. Podobnie doda­ tek galaretowatej substancji pokrywającej prym itywne kom órki wrażliwe

156

O p c ja t r z e c ia : k o n c e p c ja I n t e l i g e n t n e g o

P r o je k t u

na światło, pojawiającej się u innych organizmów, umożliwia pewne ogni­ skowanie prom ieni świetlnych. W yobrażenie sobie, jak taki system mógł na drodze ewolucji przekształcić się w oko ssaka, wraz z odbierającą świa­ tło siatkówką i skupiającą prom ienie świetlne soczewką, nie jest nazbyt trudne, jeśli weźmie się pod uwagę setki m ilionów lat, przez które p ro ­ ces ten zachodził. Należy również zwrócić uwagę na to, że konstrukcja oka, gdy przyj­ rzeć się jej z bliska, wcale nie jest idealna. Światłoczułe czopki i pręciki leżą w spodniej warstwie siatkówki, docierające do nich światło musi więc najpierw przedostać się przez warstwę nerw ów i naczyń krwionośnych. Podobne niedoskonałości charakteryzujące nasz kręgosłup (który nie jest najlepiej zaprojektowany dla istot o postawie wyprostowanej), zęby m ą­ drości i zadziwiająca obecność wyrostka robaczkowego również zdaniem wielu anatom ów skłaniają do wniosku, że konstrukcja ludzkiego ciała nie dokonała się według prawdziwie inteligentnego planu. Szczególnie głębokie pęknięcie w fundam entach Inteligentnego Pro­ jektu może być związane z ukochanym dzieckiem ID, czyli wicią bakte­ ryjną. Argum ent, że jest to kompleks o nieredukowalnej złożoności, opie­ ra się na założeniu, że poszczególne elementy wici nie mogły mieć dla posiadających je organizm ów żadnego znaczenia, tym samym więc ów „przyczepny silnik” nie mógł powstać w wyniku włączania do niego ko­ lejnych elem entów w wyniku działania doboru naturalnego. W yniki ostatnich badań całkowicie zdyskwalifikowały to rozum ow a­ nie4. M ówiąc dokładniej, porów nanie sekwencji białek u wielu różnych bakterii wykazało, że kilka kom ponentów wici odpow iada zupełnie od­ m iennem u aparatowi, wykorzystywanemu przez pewne bakterie do wstrzykiwania toksyn innym kom órkom bakteryjnym, będącym celem ich ataku. Ta broń bakteryjna, określana przez m ikrobiologów m ianem aparatu sekrecyjnego typu III, jest znakomitym przykładem korzyści zapewniającej organizm om, które są w nią wyposażone, „przetrw anie najlepiej dosto­ sowanych”. Praw dopodobnie elementy tej struktury uległy duplikacji przed setkami m ilionów lat, a następnie zostały wykorzystane w całkiem nowy sposób; po ich połączeniu się z innymi białkami, które wcześniej pełniły prostsze funkcje, powstał w końcu kom pletny silnik. A parat sekrecyjny typu III to z pew nością tylko jeden z klocków tej układanki 157

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

i ciągle wiele nam brakuje do poznania całego obrazu (a może nigdy go w pełni nie poznamy). Każdy jednak nowy jej elem ent pozwala na sfor­ m ułowanie naturalnego wyjaśnienia takiego etapu, który rzecznicy Inte­ ligentnego Projektu przypisują wyłącznie siłom nadnaturalnym , co spra­ wia zarazem, że ich własne terytorium staje się coraz mniejsze. N a poparcie argum entu dotyczącego nieredukowalnej złożoności Behe przy­ wołuje słynny cytat z Darwina: „Jeśliby m ożna było wykazać, że istnie­ je jakikolw iek narząd złożony, który nie m ógłby być utw orzony na d ro ­ dze licznych, następujących po sobie drobnych przekształceń - teoria moja m usiałaby absolutnie upaść”5. Przypadek wici bakteryjnej, p o ­ dobnie jak praktycznie wszystkie przykłady postulow anej niereduko­ walnej złożoności, nie spełnia kryteriów Darw ina, i na podstaw ie uczci­ wej oceny obecnej wiedzy możemy jedynie powiedzieć to samo, co mówi D arw in w następnym zdaniu swego dzieła: „W szelako takiego przykła­ du nie znalazłem ”.

T e o l o g ic z n e a r g u m e n t y p r z e c iw k o k o n c e p c ji I n t e l ig e n t n e g o P r o je k t u

Z naukow ego punktu widzenia koncepcja Inteligentnego Projektu ani nie zapewnia więc możliwości eksperym entalnego potw ierdzenia jej słuszno­ ści, ani nie daje mocnych podstaw do uznania za prawdziwe jej zasadni­ czego twierdzenia dotyczącego nieredukowalnej złożoności. Co więcej jednak, ID zawodzi również pod tym względem, który z pewnością bu­ dzi większy niepokój u osoby wierzącej niż u zatwardziałego naukowca. Koncepcja Inteligentnego Projektu to bowiem kolejna odm iana myślenia typu „Bóg-Łatacz Dziur naszej niewiedzy”, postuluje wszak potrzebę nad­ naturalnej interwencji tam , gdzie zdaniem jej zw olenników nauka nie za­ pew nia żadnego wyjaśnienia. W ielokrotnie w różnych kulturach przypi­ sywano Bogu najróżniejsze zjawiska naturalne, których wiedza danego czasu nie potrafiła wytłumaczyć - jak choćby zaćmienie słońca czy pięk­ no kwiatu. Poglądy te jednak mają ponurą historię. Postęp naukowy w końcu wypełnia takie luki, ku wielkiem u rozczarowaniu tych wszyst­ kich, którzy na nich opierali swoją wiarę. Religia bazująca na myśleniu 158

O p c ja t r z e c ia : k o n c e p c ja I n t e l ig e n t n e g o

P r o je k t u

typu „Bóg-Łatacz Dziur naszej niewiedzy” wystawia się na ogrom ne nie­ bezpieczeństwo zdyskredytowania wiary. Nie w olno nam dzisiaj pow ta­ rzać tych błędów. Koncepcja Inteligentnego Projektu należy do tej nie­ dobrej tradycji i grozi jej taki sam koniec. Co więcej, ID przedstawia W szechmocnego jako dość nieporadnego Stworzyciela, skoro tak często musi on podejm ować interwencje, aby p o ­ prawić niedoskonałości swego własnego wyjściowego planu pow staw a­ nia złożoności życia. Osobie wierzącej, która trw a w zachwycie nad nie­ mal niewyobrażalną inteligencją i twórczym geniuszem Boga, obraz taki nie może się podobać.

P r z y sz ł o ść r u c h u ID

W illiam Dembski, czołowy m atem atyk ruchu ID, zasługuje na uznanie za podkreślanie znaczenia, jakie ma łączące nas wszystkich poszukiwanie prawdy: „Inteligentny Projekt nie może stać się szlachetnym kłamstwem zastępującym zwalczane poglądy, które uważamy za nie do przyjęcia (hi­ storia jest pełna szlachetnych kłamstw, które kończyły w niesławie). Inte­ ligentny Projekt musi dowieść nam swojej prawdziwości w kategoriach naukow ych”6. Dembski ma absolutną rację, ale samo to oświadczenie zwiastuje ostateczny upadek ID. W innym miejscu Dembski pisze: „Jeże­ li m ożna by wykazać, że systemy biologiczne, które odznaczają się tak cu­ downą złożonością, elegancją i spójnością - jak wić u bakterii - mogły p o ­ wstać w wyniku stopniowego darwinowskiego procesu (a tym samym ich szczególna złożoność jest jedynie złudzeniem), to Inteligentny Projekt zo­ stanie obalony na tej podstawie, że nie należy odwoływać się do przyczyn nadnaturalnych, kiedy wystarczą ogólne przyczyny naturalne. W takim przy­ padku Inteligentny Projekt dość gładko zniknie pod brzytwą Ockham a”7. Trzeźwa ocena obecnie zgromadzonych danych naukowych musi do­ prowadzić do wniosku, że taki finał jest już bliski. Pozorne luki w p ro ­ cesie ewolucji, w których rzecznicy ID pragnęli zawrzeć ingerencję Boga, są wypełniane przez naukę. Upierając się przy tak ograniczonym , wąskim poglądzie na tem at roli Boga, Inteligentny Projekt może paradoksalnie wy­ rządzić wierze poważną szkodę. 159

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

T rudno wątpić w uczciwość zw olenników koncepcji Inteligentnego Projektu. Ciepłe przyjęcie ID przez ludzi wierzących, a zwłaszcza p ro te­ stantów, jest całkowicie zrozumiale, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że niektórzy najgłośniej wypowiadający się ewolucjoniści przestawiają teo­ rię Darwina jako wymagającą ateizmu. Ten okręt jednak nie zmierza ku Ziem i Obiecanej, jego przeznaczeniem jest dno oceanu. Jeżeli ludzie wierzący ulokują wszystkie swoje nadzieje na znalezienie miejsca dla Bo­ ga w życiu człowieka w koncepcji Inteligentnego Projektu i koncepcja ta upadnie, to co stanie się z wiarą? Czy zatem poszukiwanie harm onii między nauką a wiarą skazane jest na niepowodzenie? Czy musimy przyjąć za swój pogląd Dawkinsa: „Świat, który obserwujemy, ma dokładnie takie właściwości, jakich należałoby oczekiwać, gdyby nie było żadnego planu, celu, dobra ani zła, tylko śle­ pa, bezwględna obojętność”8. Oby tak nigdy nie było! Jako człowiek w ie­ rzący i naukow iec oznajm iam, że istnieje jasne, przekonujące i satys­ fakcjonujące rozwiązanie tego poszukiwania prawdy.

R o z d z ia ł 1 0

O PC JA CZW A RTA :

B io L o g o s

(H a r m o n ia m ię d z y n a u k ą a w ia rą )

P o d c z a s u r o c z y s t o ś c i k o ń c z ą c e j n a u k ę w s z k o l e ś r e d n ie j pewien żar­

liwy duchow ny Kościoła prezbiteriańskiego, ojciec jednego z m oich ko­ legów, poprosił zebranych na niej wiercących się nastolatków, aby zasta­ nowili się nad odpowiedzią na trzy najważniejsze pytania: (1) Czego dotyczyć będzie praca, jaką będziesz wykonywał w życiu? (2) Jaką rolę w tw oim życiu będzie odgrywała miłość? (3) Co zrobisz ze swoją wiarą? Bezpośredniość tych pytań zaskoczyła nas wszystkich. Chcąc być wobec siebie uczciwy, odpowiedziałem sobie następująco: (1) chemia; (2) jak naj­ większą; (3) to mnie nie interesuje. W yszedłem z uroczystości z nieja­ snym poczuciem zaniepokojenia. Kilkanaście lat później stwierdziłem, że intensywnie poszukuję odpo­ wiedzi na pytania 1 i 3. Po długiej i ciężkiej wędrówce przez chemię, fi­ zykę i medycynę natknąłem się w końcu na coś, co spełniało wszystkie moje marzenia: dziedzinę, w której upraw ianiu mogłem połączyć swoją miłość do nauk przyrodniczych i m atem atyki z pragnieniem pom ocy in­ nym - na genetykę medyczną. W tym samym czasie doszedłem do w nio­ sku, że wiara w Boga jest dużo bardziej przekonująca niż ateizm, przy któ­ rym trw ałem dotychczas, i po raz pierwszy w życiu zacząłem rozumieć pewne odwieczne prawdy zawarte w Biblii. Dość niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że dla niektórych osób z mojego otoczenia łączenie obu tych dróg jest sprzeczne i że ich zdaniem doprow adzi mnie to na skraj urwiska. Ja jednak stwierdziłem, iż trudno 161

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

mi wyobrazić sobie, by istniał rzeczywisty konflikt między praw dą na­ ukow ą a praw dą duchową. Prawda to prawda. Prawda nie może przeczyć prawdzie. W stąpiłem do Amerykańskiego Związku Naukow ego (Ameri­ can Scientific Affiliation; w w w .asa3.org), zrzeszającego niemal 3 tysiące uczonych głęboko wierzących w Boga, i stwierdziłem, że na ich spotka­ niach i w ich piśm ie znajduję wiele rozsądnych myśli na tem at drogi w iodącej ku harm onii między nauką a wiarą. To mi wówczas w ystar­ czało - świadomość, że są inni głęboko wierzący ludzie, którzy z pełnym spokojem godzą swoją wiarę z nauką. M uszę przyznać, że przez kilka lat nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do potencjalnych źródeł konfliktu między nauką a wiarą - nie wy­ daw ało mi się to wówczas szczególnie ważne. Było tak wiele do odkry­ cia w genetyce człowieka i tale wiele do odkrycia na tem at natury Boga dzięki lekturom i dyskusjom z innymi ludźmi. Potrzeba znalezienia mojej własnej harm onii między tymi dwom a świa­ topoglądam i pojawiła się w czasie, gdy badania nad genomami - naszym, ludzkim, oraz wielu innych organizm ów zamieszkujących naszą planetę zaczęły nabierać tem pa, dostarczając niezwykłego bogactwa danych na te­ m at pochodzenia wszystkich organizm ów od wspólnego przodka w wy­ niku kolejnych modyfikacji. Wcale nie uważałem tego za niepokojące; dla mnie owe przejrzyste dowody na pokrewieństwo wszystkich żywych stwo­ rzeń były pow odem do zachwytu. Dostrzegałem w tym mistrzowski plan tej samej W szechmocnej Istoty, która sprawiła, że zaistniał Wszechświat, i wybrała tak precyzyjnie param etry fizyczne, by mogły powstać gwiaz­ dy, planety, ciężkie pierwiastki i samo życie. Nie znając jeszcze wtedy je­ go nazwy, przyjąłem za swój pogląd, stanowiący rodzaj syntezy, który zwykło się określać m ianem „ewolucjonizmu teistycznego”; stanowisko to bardzo odpow iada mi do dzisiaj.

C z y m je s t ew o lu c ja t e is t y c z n a ?

Ewolucji darwinowskiej, kreacjonizm owi i koncepcji Inteligentnego P ro­ jektu poświęcono niezliczone dzieła, całe półki biblioteczne wypełnione są pracam i traktującymi na te tematy. Tymczasem bardzo niewielu uczo­ 162

O P C jA c z w a r t a : B i o L o g o s

nych czy ludzi wierzących zna pojęcie „ewolucji teistycznej” (ang. theistic evolution). Jak stwierdziłem na podstawie danych uzyskanych z prze­ glądarki Google, jedna wzmianka o ewolucji teistycznej przypada na 10 do­ tyczących kreacjonizmu i 140 poświęconych Inteligentnemu Projektowi. Tymczasem ewolucjonizm teistyczny to dominujący pogląd w śród bio­ logów będących zarazem osobami głęboko wierzącymi. Należał do nich Asa Gray - główny orędow nik idei D arw ina w Stanach Zjednoczonych, i Theodosius Dobzhansky - jeden z czołowych architektów myśli ew olu­ cyjnej XX wieku. Z a poglądem tym opow iada się wielu hindusów, m u­ zułm anów, żydów i chrześcijan, włączając papieża Jana Pawła II. I cho­ ciaż ryzykowne byłoby przypisywanie jakichkolwiek poglądów postaciom z zamierzchłej przeszłości, skłonny jestem sądzić, że również M ajmonides (wielki myśliciel żydowski z XII wieku) i św. Augustyn przychyliliby się do tego, gdyby zapoznano ich z naukowymi dow odam i ewolucji. Istnieje kilka niewiele różniących się odmian ewolucji teistycznej, ale w naj­ bardziej klasycznej postaci jej podstawy tworzą następujące twierdzenia: 1. Wszechświat powstał z niczego mniej więcej 14 miliardów lat temu. 2. Mimo niezwykle małego prawdopodobieństwa takiego zdarze­ nia, właściwości Wszechświata okazały się doskonale dopaso­ wane do tego, by mogło pojawić się życie. 3. Chociaż dokładny mechanizm powstania życia na Ziemi pozo­ staje nieznany, kiedy już życie powstało, proces ewolucji oraz działanie doboru naturalnego w ciągu bardzo długiego czasu umożliwiły rozwój różnorodności biologicznej oraz złożoności. 4. Kiedy zaczął się proces ewolucji, nie była potrzebna żadna in­ terwencja sił nadnaturalnych. 5. Ludzie także są częścią tego procesu i mają z małpami człeko­ kształtnymi wspólnego przodka. 6. Ludzie jednakże są zarazem istotami wyjątkowymi, ponieważ ich postępowanie przeciwstawia się zasadom wynikającym z teorii ewolucji, co wskazuje na ich duchową naturę. Przejawem tego jest prawo moralne (umiejętność odróżniania dobra od zła) oraz poszukiwanie Boga, które charakteryzuje wszystkie ludzkie kul­ tury na przestrzeni całej naszej historii. 163

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

Jeżeli gotowi jesteśmy zgodzić się na te sześć twierdzeń, to możemy uznać za najzupełniej dopuszczalne, zadowalające intelektualnie i logicz­ nie spójne istnienie następującej syntezy: Bóg, nieograniczony w czasie i przestrzeni, stworzył Wszechświat i ustanowił prawa przyrody, które nim rządzą. Pragnąc zaludnić Wszechświat żywymi istotami, wybrał elegancki mechanizm ewolucji, aby stworzyć mikroorganizmy, rośliny i zwierzęta wszelkich rodzajów. Co godne najwyższej uwagi, Bóg celowo wybrał ten sam mechanizm, by umożliwić powstanie wyjątkowych istot obdarzonych inteligencją, umiejętnością odróżniania dobra od zła, wolną wolą i pra­ gnieniem poszukiwania kontaktu z Nim samym. Wiedział On także, że isto­ ty te będą niekiedy decydowały się na łamanie prawa moralnego. Pogląd ten jest całkowicie zgodny ze wszystkim, czego dowiadujemy się dzięki nauce o świecie przyrody. Jest również całkowicie zgodny z wielkimi monoteistycznymi religiami świata. Ewolucjonizm teistyczny nie może oczywiście udow odnić istnienia Boga, jak nie może do tego d o ­ prow adzić jakiekolwiek logiczne rozumow anie. To zawsze będzie wy­ magało wsparcia wiary. Synteza ta jednak dała całym zastępom uczonych będących zarazem ludźmi wierzącymi zadowalającą, spójną, wzbogacającą ich perspektywę, umożliwającą obu wybranym przez nas światopoglą­ dom - naukow em u i odwołującem u się do duchowności - szczęśliwe współistnienie. Perspektywa ta pozwala uczonem u na spełnienie się za­ rów no w wym iarze intelektualnym , jak i duchow ym , na wyznawanie w iary w Boga, a zarazem na posługiw anie się narzędziam i nauki do o d ­ kryw ania zachwycających tajemnic Jego stworzenia.

K ry ty c y e w o l u c ji t e is t y c z n e j

Przeciwko koncepcji ewolucji teistycznej sform ułow ano oczywiście w ie­ le zarzutów 1. Jeżeli jest to tale zadowalająca synteza, to dlaczego nie spo­ tkała się z gorętszym przyjęciem? Przede wszystkim nie jest to po prostu pogląd szeroko znany. Niewiele, jeśli w ogóle są takie, wybitnych osób będących zwolennikam i tego poglądu w ypowiadało się publicznie na te­ m at ewolucji teistycznej i tego, jak rozwiązuje ona toczące się obecnie spo­ ry. Chociaż licznym uczonym bliski jest ten pogląd, niezbyt chętnie o tym

164

O p c ja c z w a r t a : B i o L o c o s

mówią, obawiając się, że spotkają się z negatywną reakcją ze strony swo­ ich kolegów bądź też z krytyką pochodzącą z kręgu osób duchownych. Tylko nieliczni wybitni teolodzy dysponują wystarczająco szeroką wiedzą biologiczną, aby móc pewnie posługiwać się nią w obliczu gw ał­ tow nego sprzeciwu rzeczników kreacjonizm u czy Inteligentnego P ro ­ jektu. I tu jednak są znaczące wyjątki. Papież Jan Paweł II w swoim przesłaniu do Papieskiej Akademii N auk w 1996 roku zawarł wyjątko­ wo wnikliwą i odważną obronę koncepcji ewolucji teistycznej. Papież oświadczył, iż „nowe zdobycze nauki każą nam uznać, że teoria ewolucji jest czymś więcej niż hipotezą”. Uznał tym samym, że ewolucja jest czymś rzeczywistym, ale pragnął zrównoważyć ten pogląd spojrzeniem z p er­ spektywy duchowej, zgodnie ze stanowiskiem swojego poprzednika Piu­ sa XII, który powiedział: „Jeśli ciało ludzkie bierze początek z istniejącej wcześniej m aterii ożywionej, to dusza zostaje stw orzona bezpośrednio przez Boga”2. Ten światły pogląd najwyższych dostojników Kościoła ucieszył wielu uczonych należących do kręgu osób wierzących. Pewien niepokój nato­ miast wzbudziły słowa wiedeńskiego kardynała C hristopha Schónborna, który kilka miesięcy po śmierci Jana Pawła II oświadczył, że był to „dość ogólnikowy i drugorzędny list z 1996 roku na tem at ewolucji”, oraz że na poważniejsze zastanowienie zasługuje koncepcja Inteligentnego Pro­ jektu3. Ostatnie sygnały z W atykanu wskazują na pow rót do perspekty­ wy przyjętej przez Jana Pawła II. Bardziej trywialnym powodem , dla którego koncepcja ewolucji tei­ stycznej nie zyskała dotąd szerszego oddźwięku, jest być może jej fatalna nazwa. Dla większości nieteologów nie jest jasne znaczenie słowa „teista”, tym mniej oczywiste więc jest to określenie w postaci przymiotnika i to w dodatku użytego jako modyfikacja teorii Darwina. Sprowadzanie czyjejś wiary w Boga do przymiotnika sugeruje drugorzędne jej znaczenie, p od­ czas gdy główny nacisk pada na rzeczownik, czyli na „ewolucję”. Jednak alternatywny term in - „teizm ewolucyjny” - również nie brzmi najlepiej. Niestety, wiele rzeczowników i przym iotników, jakimi m ożna by się posłużyć dla opisania charakteru tej syntezy, jest już nadm iernie obcią­ żonych. Czy powinniśm y ukuć term in: „krewolucja” ? Raczej nie. I chy­ ba lepiej, z obawy przed nieporozumieniami, unikać takich słów, jak: „stwo­ rzenie”, „inteligentny”, „fundam entalny” czy „projektant”. Powinniśmy

165

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

rozpocząć swoje poszukiwania od początku. N iech mi będzie wolno przedstaw ić swoją skrom ną propozycję. M oże ewolucję teistyczną n a­ zwiemy Bios poprzez Logos, albo krócej BioLogos? Uczeni z pewnością rozpoznają w słowie bios greckie określenie pojęcia „życie” (od niego p o ­ chodzą nazwy takich dziedzin, jak biologia, biochem ia itp.) , a w logos „słow o”. Dla wielu osób wierzących Słowo jest odpowiednikiem Boga, jak w niezwykle przejmujących i poetyckich pierwszych wersach Ewan­ gelii w edług św. Jana: „N a początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słow o” (J 1,1). BioLogos wyraża wiarę w to, że Bóg jest źródłem wszelkiego życia oraz że życie wyraża wolę Boga. Paradoksalnie jeszcze jednym z głównych pow odów , dla których kon­ cepcja BioLogosu pozostaje m ało znana, jest właśnie ta harm onia, jaka dzięki niej powstaje między walczącymi ze sobą frakcjami. Nas jako społeczeństwo przyciąga bowiem nie tyle harmonia, co konflikt. Część w i­ ny za to ponoszą środki masowego przekazu, ale te odpow iadają jedynie na publiczne zapotrzebowanie. W wiadom ościach wieczornych zwykle słyszy się o wypadkach sam ochodow ych, powodujących ogrom ne znisz­ czenia huraganach, brutalnych zbrodniach, burzliwych rozw odach osób publicznych czy też - tak, a jakże - o głośnych sporach rad szkolnych na tem at sposobu nauczania teorii ewolucji. Niewielkie natom iast mamy szanse na dowiedzenie się czegoś o podejmowanych przez osoby należące do różnych wyznań inicjatywach, mających na celu wspólne działania grup sąsiedzkich dla rozwiązania lokalnych problem ów, czy o Anthonym Flew, który będąc przez całe życie ateistą, stał się człowiekiem wierzącym, a z pewnością nie usłyszymy nic o ewolucji teistycznej ani o podwójnej tęczy w idzianej tego pop o łu d n ia nad m iastem . Kocham y konflikty i kłótnie, a im są ostrzejsze, tym lepiej. Członkowie wszelkich akademii artystycznych, tworzący współczesne dzieła sztuki czy komponujący utw o­ ry muzyki poważnej, niemal szczycą się tym, że są one trudne w odbio­ rze. H arm onia jest nudna. M ówiąc jednak poważnie, zarzuty kierowane przeciwko koncepcji Bio­ Logosu pochodzą od tych, którzy uważają, że czyni ona krzywdę nauce albo wierze, lub jednej i drugiej. Dla uczonych wyznających światopogląd ateistyczny BioLogos jest odm ianą myślenia typu „Bóg-Łatacz Dziur na­ szej niewiedzy”, zakładającej obecność Boga tam, gdzie nie jest to ani ko­ nieczne, ani pożądane. Argum ent ten jest jednak nietrafny. BioLogos nie 166

O p c ja c z w a r t a : B i o L o g o s

usiłuje wcisnąć Boga w luki istniejące w naszej wiedzy na tem at świata przyrody; proponuje jedynie Boga jako odpowiedź na pytania, których nauka nigdy nie chciała zadać: „Jak doszło do tego, że powstał W szech­ świat?”, „Jaki jest sens naszego życia?”, „Co się stanie z nami po śm ier­ ci?”. W przeciwieństwie do koncepcji Inteligentnego Projektu, BioLogos nie zamierza być teorią naukową. Prawdę, którą głosi, m ożna badać je­ dynie duchow ą m ocą logiki własnego serca, umysłu i duszy. Najwięcej argum entów przeciwko koncepcji BioLogosu zgłaszają jed­ nak osoby wierzące w Boga, które po prostu nie mogą pogodzić się z p o ­ glądem, że Bóg miał w akcie stworzenia posłużyć się tak przypadkowym , nieczułym i mało wydajnym procesem jak ewolucja darwinowska. W koń­ cu, mówią, zgodnie z twierdzeniem ewolucjonistów jest to proces całko­ wicie losowy i dający przypadkowe wyniki. Jeżeli cofnie się zegar o kil­ kaset m ilionów lat i pozwoli ewolucji na pow tórny start, to ostateczny wynik może być zupełnie inny. Gdyby na przykład przed 65 m ilionami lat nie doszło do - dobrze już obecnie udokum entow anego - zderzenia Ziem i z ogrom ną planetoidą, to wcale niewykluczone, że na naszej pla­ necie pojawiłaby się form a wyższej inteligencji zupełnie niezwiązana z dra­ pieżnymi ssakami (Homo sapiens), ale pochodząca od gadów. W jakiej to pozostaje zależności od poglądu, że ludzie zostali stworzeni „na obraz Boży” (Księga Rodzaju 1,27). N o cóż, zapewne nie powinniśmy traktować tego zapisu Pisma jako odnoszącego się dosłownie do anatomii: obraz Boży nie mówi o ciele, ale raczej o umyśle. Czy Bóg ma paznkocie u nóg? A pępek? Jaki jednak był udział Boga w tych przypadkowych zdarzeniach? Jeżeli ewolucja ma charakter losowy, to jakże mógłby O n za cokolwiek odpo­ wiadać i jak mógłby być pewien, że w końcu kiedyś w ogóle pojawi się inteligentna istota? Rozwiązanie tych kwestii staje się proste, kiedy tylko uwolnimy Boga od ograniczeń właściwych człowiekowi. Jeżeli Bóg pozostaje poza świa­ tem przyrody, to jest również poza czasem i przestrzenią. A wtedy mógłby w m omencie stworzenia Wszechświata wiedzieć wszystko na tem at przy­ szłości, czyli to, że uform ują się gwiazdy, planety i galaktyki, a także znać każdy szczegół dotyczący praw chemii, fizyki, geologii i biologii, dzięki którym doszło do pojawienia się życia na Ziemi oraz do ewolucji p ro ­ wadzącej do powstania człowieka; być może wiedział już wtedy wszystko 167

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

B oga

0 tym , co się wydarzy, aż do m om entu, w którym czytacie tę książkę 1 dużo, dużo dalej. W tym sensie ewolucja tylko wydawałaby się nam p ro ­ cesem dokonującym się w wyniku zdarzeń losowych, ale z perspektywy Boga jej wynik byłby ściśle określony. Bóg zatem byłby całkowicie i nie­ rozłącznie związany ze stworzeniem wszystkich gatunków, chociaż z p er­ spektywy nas, ludzi, pozostających we władzy czasu linearnego, spra­ wiałoby to wrażenie nieukierunkowanego procesu o charakterze losowym. W ten sposób więc możemy zmierzyć się z zarzutem o roli przypadku w pojawieniu się człowieka na Ziemi. Druga nie mniej poważna grupa zarzutów w obec koncepcji BioLogosu, form ułow anych przez osoby w ierzące, dotyczy wyraźnej sprzeczności między twierdzeniam i przyjm o­ wanymi w ram ach teorii ewolucji a ważnymi ustępam i Pisma Świętego. Kiedy rozpatrywaliśm y wcześniej wybrane fragm enty dwóch pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, doszliśmy do wniosku, że wielu wybitnych myślicieli przedstawiało różne ich interpretacje oraz że ten przejmujący tekst najlepiej rozum ieć jako alegoryczną, poetycką opowieść, a nie uwa­ żać go za naukow y opis pow stania świata. N ie wracając do wcześniej­ szej argum entacji, w arto rozważyć słowa Theodosiusa Dobzhansky’ego (1900-1975), znakomitego uczonego, który był jednocześnie wiernym ro ­ syjskiego Kościoła prawosławnego i rzecznikiem ewolucji teistycznej: „Akt stworzenia nie dokonał się w 4004 roku przed Chrystusem; proces ten rozpoczął się przed mniej więcej 10 miliardam i lat i trw a nadal. [...] Czy doktryna ewolucyjna pozostaje w konflikcie z wiarą religijną? Nie. T rak­ tow anie Pisma Świętego jako podręcznika astronom ii, geologii, biologii czy antropologii jest błędem. Tylko wówczas, gdy symbolom nadaje się znaczenie, którego w zamierzeniu wcale nie mają, otwiera się pole do wy­ dum anych, nierozwiązywalnych konfliktów ”4.

A c o z A dam em

i

E w ą?

N o dobrze, czyli sześć dni stworzenia m ożna pogodzić z nauką i tym, co mówi nam ona o świecie przyrody. Ale co z rajskim ogrodem? Czy opis stworzenia Adama z prochu ziemi, a potem Ewy z żebra Adama, tak przej­ mująco podany w drugim rozdziale Księgi Rodzaju, to poetycka alegoria

168

O p c ja c z w a r t a : B i o L o g o s

wkroczenia ludzkiego ducha do królestwa nieobdarzonych duszą zwierząt, czy też należy go odbierać jako dosłowny zapis wydarzeń historycznych? Jak już wspom inałem , badania nad odm ianam i człowieka, razem z za­ pisem kopalnym , wskazują na to, że miejscem pow stania człowieka współczesnego mniej więcej przed 100 tysiącami lat była praw dopodob­ nie wschodnia Afryka. Wyniki analiz genetycznych dają podstawy do przypuszczenia, że cała licząca obecnie 6 m iliardów ludzka populacja na­ szej planety pochodzi od jednej grupy obejmującej około 10 tysięcy lu­ dzi. Jak zatem pogodzić tę wiedzę naukow ą z historią Adama i Ewy? Po pierwsze, same teksty biblijne zdają się wykazywać, że w czasie kie­ dy Adam i Ewa zostali wygnani z raju, istnieli już inni ludzie. Gdyby było inaczej, skąd wzięłaby się żona Kaina, o której jest m owa zaraz po tym, jak po opuszczeniu raju zamieszkali oni w kraju N od (Księga Rodzaju 4,16-17)? N iektórzy zwolennicy dosłownego rozum ienia Biblii utrzy­ mują, że żony Kaina i Seta musiały być ich siostrami, jest to jednak za­ rów no głęboko sprzeczne z pojawiającym się później silnym zakazem ka­ zirodztw a, jak i niezgodne z bezpośrednim odczytaniem tekstu. Prawdziwy problem osobom wierzącym sprawia pytanie o to, czy drugi rozdział Księgi Rodzaju opisuje w yjątkow y akt stw orzenia dotyczący postaci historycznych, dzięki czemu ludzie stali się biologiczne odmienni od wszystkich innych istot zamieszkujących Ziemię, czy też jest to p o ­ etycka alegoria mówiąca o boskim planie nadania ludziom natury du­ chowej (duszy) i obdarzenia ich praw em moralnym. Skoro Bóg, jako istota ponadnaturalna, może dokonywać aktów nad­ przyrodzonych, oba rozwiązania są intelektualnie dopuszczalne. Lepsze umysły ode mnie miały jednak przez ponad 3 tysiące lat poważny kłopot z dokładnym zrozum ieniem znaczenia tej opowieści, nie należy więc zbyt m ocno przywiązywać się do którejkolw iek z jej interpretacji. W iele osób głęboko wierzących uważa, że historię Adama i Ewy trzeba rozumieć d o ­ słownie, podczas gdy zdaniem tak m ądrego człowieka jak C.S. Lewis, wybitnego znawcy m itów i historii, tekst ten jest raczej czymś w rodzaju przesłania m oralnego niż fragm entem podręcznika akademickiego czy biografii. O to om awiane wydarzenia, tak jak je widzi Lewis: Przez długie w ieki Bóg doskonalił zw ierzęcą istotę, k tó ra m iała stać się przekazicielem człowieczeństwa i obrazem Jego samego. O bdarzył

169

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

B oga

ją rękam i, u k tó ry ch kciuk m ógł w sp ó łp raco w ać z każdym z p al­ ców , szczękami, zębam i oraz krtanią zdolną do artykulacji dźw ię­ ków , a także m ózgiem w ystarczająco złożonym , by m ógł realizow ać wszystkie m aterialne inicjatywy, będące przejaw em myśli racjonal­ nej. Istota ta m ogła istnieć w tym stanie przez cale wieki, zanim stała się człow iekiem : m ogła być n aw et dostatecznie zdolna, by w yrabiać przedm ioty, któ re w spółczesny archeolog g otów jest uznać za d o ­ w ó d jej człow ieczeństw a. Była ona jednak tylko zw ierzęciem , p o ­ niew aż w szystkie jej fizyczne i psychiczne procesy ukierunkow ane były na cele czysto m aterialne i n aturalne. N astępnie, w pełni cza­ su, Bóg obdarzył ów organizm - zarów no w sferze psychologii, jak fizjologii - now ym rodzajem św iadom ości, dzięki której istota ta m ogła pow iedzieć „ja” i „m nie”, potrafiła spojrzeć na siebie jak na obiekt, znała Boga, była zdolna w ydać osąd na tem at praw dy, pięk­ na i d o b ra i do tego stopnia um iała w znieść się p o n ad swój czas, że m ogła dostrzec jego upływ . [...] N ie wiem y, ile takich istot Bóg p o ­ w ołał do życia, ani jak długo przebyw ały one w raju. Ale wcześniej czy później nastąpił upadek. Ktoś lub coś podszepnęło im, że m ogą stać się jak bogow ie. [...] Chcieli m ieć w łasny zakątek we wszechświecie, z którego m ogliby pow iedzieć do Boga: „To jest nasza spra­ wa, nie T w oja”. N ie istnieje jednak żaden taki zakątek. Chcieli być rzeczow nikam i, ale byli i m uszą być w iecznie tylko przym iotnika­ mi. N ie mamy pojęcia, w form ie jakiego poszczególnego aktu czy sze­ regu ak tó w to sprzeczne w sobie i niem ożliw e życzenie zostało w y­ rażone. M im o w szystkiego, co m ożna by n a ten tem at pow iedzieć, m ogło tu w chodzić w grę dosłow ne spożycie zakazanego ow ocu. Py­ tanie to pozbaw ione jest jednak konsekw encji5.

Konserwatywni chrześcijanie, ceniący myśli C.S. Lewisa, niewątpliwie mieli z tym fragm entem duży kłopot. Czyż pójście na ustępstwa wobec dosłownej interpretacji dwóch pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju nie umieszcza osoby wierzącej na równi pochyłej, prowadzącej nieuchronnie do zanegowania podstawowych praw d o Bogu i Jego cudownych dziełach? Chociaż nieograniczone niczym formy „liberalnej” teologii rzeczywiście stanow ią pew ne niebezpieczeństwo i mogą naruszyć prawdy wiary, doj­ rzali wierzący przyzwyczaili się do życia na stromym zboczu i potrafią wy­ 170

O p c ja c z w a r t a : B i o L o c o s

brać m om ent, w którym należy powstrzymać proces zsuwania się w dół. W wielu świętych tekstach m ożna znaleźć dowody na to, że są one rela­ cjami naocznych świadków w ydarzeń, i jako ludzie wierzący musimy zde­ cydowanie trwać przy tych prawdach. Inne, jak historia H ioba czy Jo n a­ sza, albo Adama i Ewy, w istocie nie zdradzają takich oznak. Biorąc pod uwagę niejednoznaczność interpretacji niektórych frag­ m entów świętych tekstów, czy osoby wierzące postąpią najrozsądniej, opierając swoje stanowisko w kwestii teorii ewolucji na zaufaniu do na­ uki, a podstawy swoich przekonań religijnych na dosłownej interpretacji Biblii, naw et jeśli nie mniej głęboko wierzący nie zgadzają się lub nie zga­ dzali z tym na długo, zanim urodził się Darwin i ukazało się jego dzieło O powstawaniu gatu n kó w ? Nie wierzę, by Bóg, który stworzył W szech­ świat i który łączy się z ludźmi za pośrednictwem m odlitwy i wglądu w ich dusze, oczekiwał od nas, że w imię miłości do Niego będziemy zaprze­ czać oczywistym praw dom świata przyrody, o których dowiedzieliśmy się dzięki osiągnięciom nauki. W tym kontekście koncepcja ewolucji teistycznej czy też BioLogosu jest moim zdaniem najbardziej spójnym pod względem naukow ym i najbar­ dziej satysfakcjonującym duchow o poglądem ze wszystkich, jakie są mi znane. Pogląd ten nie wyjdzie z mody ani nie zostanie podważony przez przyszłe odkrycia naukowe. Intelektualnie dojrzały, dostarcza odpow ie­ dzi na wiele trudnych pytań, a zarazem pozwala nauce i wierze na spo­ kojną koegzystencję, na wzajemne wspieranie się obu tych porządków myślenia - są one niczym dwa niewzruszone filary, na których wznosi się gmach zwany Prawdą.

N a u k a i w ia r a : w n io s e k , k t ó r y je s t n a p r a w d ę w a ż n y

W XXI wieku, w społeczeństwie o coraz bardziej zaawansowanym po­ ziomie rozwoju technologicznego, trw a walka o serca i umysły ludzi. W ie­ lu zw olenników poglądu m aterialistycznego, odnotow ując z trium fem postępy nauki w wypełnianiu luk w naszej wiedzy na tem at świata przy­ rody, ogłasza, że wiara w Boga to przebrzmiały przesąd i że będzie lepiej, jeśli w końcu to przyznamy i pójdziemy dalej. W iele osób wierzących 171

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

w Boga i przekonanych, że praw da, jaką czerpią z duchowej introspekcji, ma bardziej trw ałą w artość niż praw dy pochodzące z innych źródeł, uważa postęp nauki i techniki za niebezpieczny i niegodny zaufania. Obie strony okopują się na swoich pozycjach. T on sporu staje się coraz ostrzej­ szy. Czy odwrócim y się od nauki, ponieważ uważamy ją za zagrożenie dla Boga, lekceważąc wszelkie nadzieje związanie z postępem wiedzy na te­ m at świata przyrody i szanse na wykorzystanie go dla dobra ludzkości? Czy też, przeciwnie, odwrócimy się od wiary, dochodząc do wniosku, że dzięki nauce życie duchowe nie jest już do niczego potrzebne, a w naszych kaplicach zamiast tradycyjnych symboli religijnych m ożna dzisiaj um ie­ ścić w izerunek podwójnej helisy? O ba te stanowiska są ogrom nie niebezpieczne. Oba zaprzeczają praw ­ dzie. O ba odbierają ludziom szlachetność. Oba będą zgubne dla przy­ szłości. I oba są niepotrzebne. Bóg z Biblii to również Bóg genomu. M ożna czcić Go w katedrach i w laboratoriach. Jego dzieło stworzenia jest w spa­ niale, zachwycające, m isterne i piękne - i nie może toczyć wojny samo ze sobą. Tylko tak niedoskonałe istoty jak my, ludzie, potrafią wzniecać podobne wojny. I tylko my możemy je zakończyć.

R o z d z ia ł 1 1

PO SZ U K IW A C Z E PRA W D Y

leży w delcie rzeki Niger blisko charakterystycznego zakrętu linii brzegowej na zachodnich krańcach kontynentu afrykańskie­ go. To właśnie tam odebrałem doniosłą i nieoczekiwaną lekcję. W yjechałem do Nigerii jako wolontariusz w 1989 roku do niewiel­ kiego szpitala misyjnego, aby umożliwić pracującym w nim lekarzom udział w corocznej konferencji ich organizacji oraz pom óc im w nałado­ waniu duchowych i fizycznych akum ulatorów. M oja córka, która chodziła wtedy do college’u, postanowiła towarzyszyć mi w tej przygodzie, od daw­ na bowiem łączyło nas oboje zainteresowanie życiem w Afryce, a także gorące pragnienie, by kiedyś w jakiś sposób pom óc ludziom żyjącym w krajach rozwijającego się świata. Zdaw ałem sobie sprawę z tego, że m o­ je umiejętności, zdobyte w wyposażonym w najnowocześniejszy sprzęt am erykańskim szpitalu, mogą być wysoce niewystarczające w sytuacjach, z jakimi będę z pewnością musiał się zmierzyć, związanych z chorobam i tropikalnym i, z którym i nigdy wcześniej nie dane mi się było zetknąć, i przy bardzo skrom nym zaopatrzeniu w sprzęt medyczny. W yruszyłem jednak do Nigerii z nadzieją, że moja obecność będzie miała istotne zna­ czenie dla wielu osób, którym i będę mógł się zająć. Szpital w Eku nie przypom inał niczego, co znałem. Zawsze było za mało łóżek, chorzy więc często leżeli na podłodze. Zazwyczaj razem z ni­ mi przybywali krewni i to oni dbali o ich jedzenie - szpital nie był w sta­ nie zapewnić chorym odpowiedniego wyżywienia. Zetknąłem się tam z najrozmaitszymi poważnym i chorobam i. Bardzo często przywożono chorych po wielu dniach od rozpoczęcia się groźnej i szybko postępującej U b o g a WIOSKA E k u

173

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

choroby. Co gorsza, przebieg jej zazwyczaj pogłębiały toksyczne środki podaw ane przez miejscowych czarowników, do których większość Nigeryjczyków udaw ała się najpierw; do szpitala zgłaszali się dopiero wtedy, gdy te zabiegi okazywały się nieskuteczne. Najtrudniej było mi się pogo­ dzić z tym, co bardzo szybko po przyjeździe stało się dla mnie absolutnie oczywiste: większość chorób, z którym i miałem do czynienia, była skut­ kiem fatalnego stanu państwowego systemu opieki zdrowotnej. Gruźlica, malaria, tężec i najrozmaitsze choroby pasożytnicze świadczyły o kom ­ pletnym rozpadzie służby zdrowia. Przytłoczony ogrom em tych problem ów , wyczerpany niekończącym się napływ em osób cierpiących na choroby, które trudno mi było roz­ poznać, przygnębiony brakiem odpow iedniego sprzętu laboratoryjnego i apratury rentgenowskiej, coraz bardziej traciłem pewność siebie i za­ cząłem zastanawiać się, jak kiedykolwiek mogłem sądzić, że moja tutaj obecność przyniesie cokolwiek dobrego. Aż pewnego popołudnia rodzina przywiozła do kliniki m łodego ro l­ nika cierpiącego na postępujące osłabienie i obrzęk nóg. Badając mu puls, ze zdum ieniem stwierdziłem, że niemal za każdym razem, gdy bierze o d ­ dech, tętno zanika. Chociaż nigdy nie spotkałem się z tym typowym ob­ jawem (znanym pod nazwą tętna dziwacznego) w tak ostrej postaci, byłem całkowicie pewny, że u tego m łodego człowieka doszło do nagrom adze­ nia się dużej ilości płynu w w orku osierdziowym otaczającym serce. Płyn ten groził m u zatrzymaniem krążenia i śmiercią. W takich w arunkach najbardziej praw dopodobną przyczyną była gruź­ lica. Mieliśmy w Eku leki na gruźlicę, ale nie działają one wystarczająco szybko, by ocalić tem u człowiekowi życie. M iał przed sobą najwyżej kil­ ka dni, jeżeli nie podjęłoby się natychm iastowego działania. Jedyną na­ dzieję na jego ocalenie dawała drastyczna m etoda polegająca na odessa­ niu płynu zalegającego w osierdziu za pom ocą zwykłej igły wprowadzonej do klatki piersiowej. W krajach wysoko rozwiniętych takiego zabiegu p o ­ dejmują się wyłącznie wysoko wyspecjalizowani kardiolodzy, wykorzy­ stujący aparaturę USG, aby nie uszkodzić serca i nie spowodować błyska­ wicznej śmierci pacjenta. T u nie było takiej aparatury. Żaden z lekarzy pracujących w tym nigeryjskim szpitalu nigdy nie przeprow adzał takiego zabiegu. Nie miałem wyboru, musiałem sam podjąć to olbrzymie ryzyko albo patrzeć, jak ten

174

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

człowiek umiera. Wytłumaczyłem mu wszystko i zdawał już sobie w pełni sprawę z tego, w jak groźnym jest stanie. Spokojnie poprosił mnie o prze­ prow adzenie zabiegu. Z duszą na ram ieniu i z m odlitw ą na ustach w p ro ­ wadziłem dużą igłę tuż pod m ostkiem, kierując ją ku lewemu ramieniu, cały czas obawiając się, że mogłem postawić błędną diagnozę, a jeśli tak, to za chwilę niemal na pew no go zabiję. Nie musiałem długo czekać. Gw ałtow na fala czerwonego płynu w strzykawce przeraziła mnie, bo m ogła oznaczać, że dostałem się do ko­ m ory serca, szybko jednak stało się jasne, że nie jest to norm alna krew wypełniająca serce. To właśnie była ogrom na ilość gruźliczego wysięku zgromadzonego w otaczającym serce w orku osierdziowym. Usunąłem niemal litr tego płynu. Reakcja organizmu m łodego czło­ wieka była natychm iastowa. T ętno dziwaczne zniknęło niemal od razu, a w ciągu 24 godzin obrzęk nóg prawie całkowicie ustąpił. Przez kilka godzin po zabiegu odczuw ałem ogrom ną ulgę, wręcz eu­ forię. Ale następnego ranka ponow nie opadło m nie przygnębienie. Przecież okoliczności, k tó re doprow adziły tego m łodego człow ieka do zachorow ania na gruźlicę, wcale się nie zm ienią. Zacznie przyjm ow ać w szpitalu leki na gruźlicę, w iedziałem jednak, że jest całkiem p raw ­ dopodobne, że nie będzie go stać na opłacenie całej dwuletniej k u ra­ cji, jakiej potrzebow ał, i że pew nego dnia może znaleźć się w takim sa­ mym stanie jak wczoraj i um rze m im o naszych starań. N aw et jeśli wyleczy się z tej choroby, inne, którym łatw o zapobiec, pochodzące z brudnej wody czy niebezpiecznego środowiska, najpewniej prędzej czy później go dopadną. Szanse nigeryjskiego rolnika na długie życie są nie­ wielkie. Z tak niewesołymi myślami w głowie podszedłem tego ranka do jego łóżka i stwierdziłem, że czyta Biblię. Spojrzał na mnie w dziwny sposób i zapytał, czy od dawna pracuję w tym szpitalu. Odpowiedziałem, że je­ stem tu od niedawna, nieco speszony i zły, że było to dla niego tak łatwo rozpoznawalne. A wtedy ten młody Nigeryjczyk, tak odm ienny ode mnie pod względem kultury, doświadczeń i pochodzenia, jak tylko m ogą być dwie różne istoty ludzkie, wypowiedział słowa, które na zawsze wyryły mi się w pamięci: „M am wrażenie, że zastanawia się pan, dlaczego tutaj przyjechał - powiedział. - M am dla pana odpowiedź. Przyjechał pan tu ­ taj z jednego pow odu. Przyjechał pan tutaj dla m nie”.

175

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Byłem zdumiony. Zdum iony, że tak dobrze wejrzał w moje serce, ale jeszcze bardziej słowami, które wypowiedział. Ja wbiłem igłę w okolice jego serca, a on tak m ocno poruszył moje. Za pom ocą tych kilku prostych słów sprawił, że wszystkie moje wielkie m arzenia o tym, że będę w spa­ niałym białym doktorem , uwalniającym od cierpień m iliony Afrylcańczylców, wywołały we mnie zażenowanie. M iał rację. Każdy z nas jest p o ­ w ołany do tego, by wyciągać dłoń ku innym. W bardzo rzadkich przypadkach udaje się to na wielką skalę. Najczęściej jednak sprowadza się do prostego aktu dobroci jednej osoby wobec drugiej. I to właśnie na­ praw dę się liczy. Łzy, jakie napłynęły mi do oczu, kiedy zastanawiałem się nad tym, co powiedział, wywołały poczucie nieopisanej pewności pewności, że tu, w tym obcym miejscu przez tę jedną krótką chwilę zna­ lazłem się w harm onii z wolą Boga, związany z tym m łodym człowiekiem w najbardziej niepraw dopodobny, ale cudow ny sposób. Nic, czego dowiedziałem się od nauki, nie pom ogło mi w zrozum ie­ niu tego doświadczenia. Nic, co pochodzi z ewolucyjnego wyjaśnienia za­ chowań ludzkich nie może wytłumaczyć, dlaczego tak właściwa wydawała się sytuacja, w której ten uprzywilejowany biały lekarz miał stać przy łóż­ ku tego afrykańskiego rolnika, i każdy z nich otrzymywał od drugiego coś wyjątkowego. To właśnie C.S. Lewis nazywał agape, miłością, która nie oczekuje wynagrodzenia. Jest to coś, co stanowi afront dla materializmu i naturalizm u. I najsłodszą radość, jakiej może doświadczyć człowiek. Kiedy marzyłem o wyjeździe do Afryki, odczuwałem pragnienie, by uczynić coś napraw dę bezinteresow anego dla innych - ową potrzebę służenia innym bez liczenia na jakiekolwiek osobiste korzyści, tak p o ­ wszechną we wszystkich ludzkich kulturach. Pozwoliłem jednak, aby do­ szły u mnie do głosu także inne, mniej szlachetne marzenia: że spotkam się z podziwem ze strony m ieszkańców wioski, a kiedy wrócę, koledzy z pracy przywitają mnie z uznaniem. Takie oczekiwania najwyraźniej nie mogły się spełnić w surowej rzeczywistości biednej wsi Eku. Jednak p ró ­ ba przyniesienia pomocy tem u jednem u człowiekowi, w rozpaczliwej sy­ tuacji, gdy moje umiejętności nie mogły sprostać okolicznościom, okazała się najbardziej znaczącym doświadczeniem. Ciężar ustąpił. Znajdowałem się na właściwym kursie. A busola wskazywała nie własną chwałę, m ate­ rializm ani naw et nauki medyczne, ale dobroć, za którą wszyscy tak tęsk­ nimy i tak pragniem y znaleźć ją w sobie i w innych. Jaśniej niż kiedylcol176

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

B oga

wiek wcześniej dostrzegałem autora tego dobra i tej praw dy, prawdziwą Gwiazdę Północną, samego Boga, ujawniającego swoją świętą naturę p o ­ przez sposób, w jaki wpisał O n to pragnienie poszukiwania dobra w ser­ ca nas wszystkich.

D o w o d y , k t ó r e p r zem a w ia ją d o m n ie n a jm o c n ie j

Tutaj zatem, w ostatnim rodziale tej książki, zatoczyliśmy pełne koło, w ra­ cając do istnienia praw a m oralnego, czyli do punktu, w którym rozpo­ częliśmy naszą opowieść. Przemierzyliśmy obszary chemii, fizyki, kosm o­ logii, geologii, paleontologii i biologii, a ciągle ten czysto ludzki atrybut skłania nas do zastanowienia. Po 24 latach, które przeżyłem jako czło­ wiek wierzący, praw o m oralne ciągle jest dla mnie najbardziej widocznym znakiem istnienia Boga. Co więcej, wskazuje na istnienie Boga, który troszczy się o wszystkich ludzi, Boga nieskończenie dobrego i świętego. Inne fakty, o których wspominaliśmy wcześniej, stanowiące podstawę wiary w Stwórcę - a zatem to, że W szechświat miał początek, że obo­ wiązujące w nim prawa m ożna przedstawić w postaci ścisłych rów nań m a­ tematycznych oraz że wystąpił ów szczególny „zbieg okoliczności”, dzię­ ki którem u praw a przyrody pozwalają na powstanie życia - niewiele nam mówi o tym, jaki Bóg się za nimi kryje, niemniej wskazują jednoznacznie na inteligentny umysł, dzięki którem u praw a te mają tak precyzyjną i ele­ gancką postać. Jaki to jednak rodzaj umysłu? W co, tak dokładnie, powiniśmy wierzyć?

W iara ja k ie g o r o d z a ju ?

W pierwszym rozdziale opisałem swoją drogę od ateizmu do wiary. T e­ raz winien jestem bardziej szczegółowe wyjaśnienia m oich dalszych wy­ borów. Przedstawiam je z pewnym niepokojem, ponieważ zwykle przejście od ogólnego przekonania o istnieniu Boga do decyzji dotyczącej okre­ ślonego zestawu wierzeń budzi wielkie emocje. 177

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

Większość najważniejszych religii świata głosi podobne praw dy i naj­ pewniej nie przetrwałyby one, gdyby było inaczej. W ystępują jednak m ię­ dzy nimi interesujące i ważne różnice, i każdy czowiek musi znaleźć w ła­ sną drogę do prawdy. Po m oim naw róceniu się na wiarę w Boga spędziłem sporo czasu na próbach odgadnięcia Jego cech. Doszedłem do wniosku, że musi być Bo­ giem, który opiekuje się ludźmi, inaczej argum ent związany z istnieniem praw a m oralnego nie miałby sensu. Deizm zatem był nie dla mnie. Uzna­ łem rów nież, że Bóg musi być święty i praw y, poniew aż praw o m o ral­ ne wzywa m nie w tym kierunku. W szystko to jednak dalej wydawało się m ocno abstrakcyjne. To, że Bóg jest dobry i darzy miłością swoje stwo­ rzenia, nie oznacza na przykład, że musimy mieć możliwość kom uniko­ wania się z N im , czy pozostaw ania z N im w jakim kolwiek związku. Stwierdziłem jednak wtedy obecność takiej tęsknoty i zacząłem rozumieć, czym jest modlitwa. M odlitw a nie jest, jak tw ierdzą niektórzy, sposobem na skłonienie Boga do uczynienia tego, czego po Nim oczekujemy. M o­ dlitwa to sposób na zbliżenie się do Boga, poznawanie Go, a także próba spojrzenia z Jego perspektywy na wiele kwestii, które nas zdumiewają, za­ dziwiają czy niepokoją. A jednak przerzucenie m ostu wiodącego mnie do Boga nie było dla mnie łatwe. Im więcej o N im wiedziałem, tym bardziej ze względu na swo­ ją czystość i świętość wydawał mi się niedostępny i tym ciemniejsze w j e ­ go jasnym świetle wydawały się moje myśli i czyny. Coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z własnej niemożności czynienia rzeczy właściwych naw et przez jeden dzień. Potrafiłem znaleźć dla siebie tysiące usprawiedliwień, ale kiedy byłem wobec siebie uczciwy, pycha, obojętność czy złość regularnie wygrywały w m oich wew nętrznych w al­ kach. Nigdy tak napraw dę nie myślałem o tym, by nazwać siebie grzesz­ nikiem, teraz jednak stało się dla mnie boleśnie oczywiste, że to staromodne słowo, od którego wcześniej stroniłem , bo wydawało mi się obraźliwe i wartościujące, pasuje do mnie całkiem dobrze. Rozglądałem się za środkam i zaradczymi, spędzając więcej czasu na sa­ m oocenie i m odlitwach. W ysiłki te jednak okazywały się najczęściej p u ­ ste i nieprzynoszące pociechy; nie pom ogły mi w zasypaniu coraz więk­ szej przepaści między niedostatkam i mojej własnej natury a doskonałością Boga.

178

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

W ten gęstniejący m rok wkroczyła postać nosząca imię Jezusa C hry­ stusa. Kiedy w latach swojego dzieciństwa siedziałem na chórze w koście­ le, nie miałem najmniejszego pojęcia o tym, kim był Chrystus. M yślałem o N im jako o micie, bajce, bohaterze opowieści na dobranoc. Ale gdy p o ­ znałem Jego dzieje z przeczytanych po raz pierwszy czterech Ewangelii, bezpośrednia natura tych przekazów pochodzących od naocznych świad­ ków wydarzeń oraz niezwykłość szerzonych przez Niego nauk zrobiły swoje. O to człowiek, który nie tylko utrzymywał, że zna Boga, ale zara­ zem twierdził, że sam jest Bogiem. W żadnej innej znanej mi religii nie pojawiała się postać, która twierdziłaby coś podobnego. Głosił również, że może wybaczać grzechy, co było równie zachwycające, jak głęboko szo­ kujące. Był pokorny i kochający, wypowiadał niezwykłe słowa prawdy, a mimo to został ukrzyżowany przez tych, którzy czuli przed nim lęk. Był człowiekiem, a zatem znał kondycję ludzką, która mnie tak ciążyła, i to O n obiecał uwolnić nas od tego brzemienia: „Przyjdźcie do M nie wszy­ scy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Ewange­ lia według św. M ateusza 11,28). Jeszcze jedną niesłychaną rzeczą, podaną w Nowym Testamencie przez naocznych świadków, będącą dla chrześcijan chyba najważniejszą zasadą wiary, jest twierdzenie, że ten dobry człowiek pow stał z martwych. Dla umysłów naukow ych to trudne do przełknięcia. Z drugiej jednak strony, jeżeli Chrystus był rzeczywiście Synem Boga, jak sam twierdził, to z pew ­ nością spośród wszystkich, którzy kiedykolwiek pojawili się na ziemi, właśnie O n mógł zawiesić działanie praw przyrody, jeżeli musiał to uczy­ nić w imię ważniejszego celu. Zm artw ychw stanie nie m ogło być jednak wyłącznie pokazem czaro­ dziejskich sztuczek. Jaki napraw dę był tego sens? Chrześcijanie zasta­ naw iają się nad tym pytaniem od 2000 lat. Po długich poszukiw aniach nie mogę podać jednej odpow iedzi; jest ich kilka, zazębiających się ze sobą, wszystkie wskazują na m ost pom iędzy naszymi grzesznymi ja a świętym Bogiem. N iektórzy kom entatorzy skupiają się na idei śm ier­ ci zastępczej - Chrystus um ierający zamiast nas wszystkich, którym n a­ leży się sąd Boży ze względu na nasze złe czyny. Inni nazywają to O d ­ kupieniem - Chrystus odkupuje za najwyższą cenę nasze grzechy, abyśmy mogli odnaleźć Boga i odpoczywać w pokoju, pew ni, że nie bę­ dzie O n nas już sądził po naszych uczynkach, ale ujrzy nas oczyszczonych

179

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

B oga

i czystych. Chrześcijanie nazywają to zbawieniem z łaski Bożej. Dla mnie jednak Ukrzyżowanie i Zm artw ychw stanie jest czymś więcej. Spełnienie pragnienia, by znaleźć się blisko Boga, utrudniała mi moja pycha i grzeszność, które z kolei byty nieuchronną konsekw encją mojego ego­ istycznego pragnienia, by zachować kontrolę nad sobą. Ufność w Boga w ym aga czegoś w rodzaju unicestw ienia własnej woli, aby m óc o d ro ­ dzić się jako now a istota. Jak m ożna osiągnąć coś podobnego? Podobnie jak w wielu innych przypadkach, najlepsze rozwiązanie naszych dylem atów przyniosą nam słowa C.S. Lewisa: Jed n ak gdyby Bóg stał się człow iekiem - gdyby nasza ludzka n a tu ­ ra, zd o ln a do cierp ien ia i śm ierci, sto p iła się z n a tu rą boską w jed ­ nej osobie —w ów czas tak a osoba m ogłaby nam pom óc. Ktoś taki m ógłby zrezygnow ać z w łasnej w oli, cierpieć i um rzeć jako czło­ w iek - i m ógłby to uczynić w sposób d o sk o n ały jako Bóg. T y czy ja m ożem y przejść przez te n pro ces jedynie p o d w arunkiem , że uczyni to w nas Bóg - ale Bóg m oże to uczynić tylko w tedy, gdy sta­ nie się człow iekiem . N asze starania, aby dośw iadczyć podobnej śm ierci, p o w io d ą się jedynie w ów czas, gdy my, ludzie, podzielim y to um ieranie z Bogiem - ta k sam o jak nasze m yślenie jest m ożliwe tylko dlatego, że jest k ro p lą w oceanie Jego inteligencji. Jednak nie m ożem y uczestniczyć w um ieraniu Boga, jeśli O n rów nież nie um rze - O n zaś nie m oże um rzeć inaczej niż jako człow iek. T o w tym sensie Bóg spłaca nasz dług i cierpi za nas to, czego sam w ca­ le cierpieć nie m usiał1.

Z anim zostałem osobą wierzącą w Boga, ten rodzaj rozum ow ania wy­ dawał mi się kom pletnym nonsensem. Dzisiaj Ukrzyżowanie i O dkupie­ nie objawia mi się przekonująco jako pokonanie przepaści, jaka rozwie­ rała się między m ną a Bogiem, przepaści, której brzegi połączyła osoba Jezusa Chrystusa. Zyskałem zatem pew ność, że przybycie na ziemię Boga w postaci Je ­ zusa C hrystusa m ogło służyć celom boskim. Czy jednak zgadza się to z historią? Naukowiec tkwiący we mnie odm ówił podążania dalej ku w ie­ rze w C hrystusa, choćby droga ku tem u była nie wiem jak atrakcyjna,

180

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

jeżeli teksty biblijne na tem at Jezusa okażą się m item lub, co gorsza, m i­ styfikacją. Im dłużej jednak czytałem w Biblii oraz innych dziełach opi­ sy w ydarzeń, jakie miały miejsce w I w ieku w Palestynie, tym bardziej byłem zdum iony wielością świadectw historycznych potw ierdzających istnienie Jezusa Chrystusa. Przede wszystkim Ewangelie w edług św. M a­ teusza, św. M arka, św. Łukasza i św. Jana pow stały zaledwie kilkadzie­ siąt lat po śmierci Jezusa. N a podstaw ie ich stylu i treści m ożna nabrać głębokiego przekonania, że ich celem było przedstaw ienie wydarzeń w postaci w iernego zapisu relacji naocznych św iadków (M ateusz i Jan to dwaj z 12 apostołów ). Obawy przed błędam i, jakie m ogły pojawić się w wyniku w ielokrotnego przepisywania, złagodziło odkrycie bardzo wczesnych wersji tych m anuskryptów . D ow ody autentyczności czterech Ewangelii okazały się tym samym dość m ocne. Co więcej, historycy nie­ chrześcijańscy żyjący w I wieku, tacy jak Józef Flawiusz, dostarczają świadectw o żydowskim proroku ukrzyżowanym przez Poncjusza Piłata w 33 roku naszej ery. W iele innych dow odów potw ierdzających historyczność postaci Jezusa C hrystusa zebrano w licznych wspaniałych książkach, do których odsyłam zainteresow anych czytelników 2. W isto­ cie, jak napisał pew ien uczony: „H istoryczność Chrystusa ma dla bez­ stronnego badacza charakter rów nie aksjomatyczny co historyczność Ju ­ liusza C ezara”3.

D o w o d y w y m a g a ją c e w e r d y k t u

Rosnąca liczba dow odów potwierdzających istnienie tej wyjątkowej oso­ by, mającej reprezentow ać Boga poszukującego człowieka (podczas gdy inne religie m ówią zwykle o człowieku poszukującym Boga), zdawała się przekonująca. Ciągle jednak w ahałem się z obawy przed konsekwencja­ mi i dręczony przez liczne wątpliwości. A może Chrystus był po prostu wielkim nauczycielem duchowym? Ponownie odniosłem wrażenie, że je­ den z akapitów swojej książki Lewis napisał z myślą o mnie: N ie chciałbym , aby ktoś pow ied ział o C h rystusie tę najbardziej n iero zu m n ą rzecz, k tó rą nieraz się o N im słyszy: „M ogę uznać

181

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

w Jezusie w ielkiego nauczyciela m o raln o ści, ale nie przyjm uję J e ­ go stw ierd zen ia, że jest B ogiem ” . A k u ra t tego nie w o ln o nam m ó ­ wić. K toś, kto byłby tylko człow iekiem , a zarazem m ów ił takie rze­ czy jak Jezus, nie m ógłby być w ielkim nauczycielem m oralności. Byłby albo szaleńcem - niczym człow iek, k tó ry utrzym uje, że jest sadzonym jajem — albo szatan em z p iek ła ro d em . T rzeb a w ybie­ rać. T e n człow iek albo był i jest Synem Bożym - albo szaleńcem lub czym ś jeszcze gorszym . M ożesz kazać m u się zam knąć jako g łup k o w i, m ożesz na N iego n ap lu ć i zabić G o jako w cielonego d e­ m o n a, albo m ożesz upaść M u d o stó p i nazw ać G o Panem i B o­ giem . Ale nie praw m y p ro te k c jo n a ln y c h b zd ur, że był w ielkim człow iekiem i nauczycielem . Tej m ożliw ości n am nie zostaw ił. Ani w cale nie zam ierzał4.

Lewis m iał rację. M usiałem wybierać. M inął już cały rok, od kiedy postanow iłem wierzyć w jakiegoś Boga, i teraz m usiałem zdać z tego rachunek. Pewnego pięknego jesiennego dnia, kiedy w ędrow ałem po G órach K askadow ych podczas mojej pierwszej wycieczki na zachód od M issisipi, m ajestatyczność i piękno Boskiego stw orzenia pokonały mój op ó r. Kiedy ujrzałem za zakrętem w spaniały i niespodziew anie za­ m arznięty w odospad wysoki na kilkaset m etrów , zrozum iałem , że m o ­ je poszukiw ania dobiegły kresu. N astępnego ranka ukląkłem o w scho­ dzie słońca na pokrytej rosą traw ie i oddałem się opiece Jezusa C hrystusa. Opowiadając o sobie, nie mam zamiaru nikogo ewangelizować czy na­ wracać na swoją wiarę. Każdy musi podjąć poszukiw ania swojej ducho­ wej praw dy na w łasną rękę. Jeśli Bóg istnieje, udzieli pom ocy. Zbyt w ie­ le powiedzieli już chrześcijanie na tem at wyłączności klubu, który tworzą. Tolerancja jest cnotą, a nietolerancja wadą. Czuję się ogrom nie zanie­ pokojony, kiedy osoby wyznające pew ną wiarę lekceważą w artość du­ chow ych przeżyć wyznawców innej religii. N iestety chrześcijanie mają najwyraźniej w yjątkową skłonność do takiego postępow ania. Ja sam stwierdziłem , że wiele mogę się nauczyć z innych tradycji religijnych i wiele znajduję w nich elem entów godnych podziw u, choć najważniej­ szą częścią mojej własnej wiary jest niezwykłe objawienie Boskiej n atu ­ ry w osobie Jezusa Chrystusa.

182

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

Chrześcijanie nazbyt często uważani są za ludzi aroganckich, krytycz­ nych i przekonanych o własnej nieomylności, ale Chrystus nigdy taki nie był. Przypomnijmy sobie na przykład przypowieść o miłosiernym Sama­ rytaninie. N atura występujących w niej osób była oczywista dla słucha­ czy tego m oralitetu w czasach Chrystusa, dla nas współczesnych już taka nie jest. O to słowa Jezusa, tak jak zostały zapisane przez św. Łukasza (10,30-37): Pewien człow iek schodził z Jerozolim y do Jerycha i w padł w ręce zbójców. Ci nie tylko, że go obdarli, lecz jeszcze rany m u zadali i zo­ stawiwszy na w pół um arłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pew ien kapłan; zobaczył go i m inął. T ak sam o lew ita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, m inął. Pew ien zaś Sam aryta­ nin, będąc w podróży, przechodził rów nież obok niego. G dy go zo­ baczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył m u rany, zalewając je oliwą i w inem ; p otem w sadził go na swoje bydlę, za­ w iózł do gospody i pielęgnow ał go. N astępnego zaś dnia wyjął dw a denary, dał gospodarzow i i rzekł: „Miej o nim staranie, a jeśli co w ię­ cej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę w racał”. Któryż z tych trzech okazał się w edług tw ego zdania bliźnim tego, który w padł w ręce zbójców? O n odpow iedział: „Ten, który m u okazał m iłosierdzie”. Jezus m u rzekł: „Idź, i ty czyń po d o b n ie!”.

Sam arytanie byli znienaw idzeni przez Ż ydów , poniew aż nie uzna­ wali w ielu nauk ich pro ro k ó w . T o, że Jezus p o dał zachow anie Sam a­ rytanina jako przykład bardziej m iłosiernego postępow ania niż kapłana i lewity, w uszach jego słuchaczy m usiało brzmieć szokująco. Ale jed­ nocząca wszystkich idea m iłości i szacunku w obec każdego przew ija się w N ow ym Testam encie przez całe nauczanie Chrystusa. Jest to naj­ ważniejsza w skazów ka, jak pow inniśm y traktow ać sw oich bliźnich. W Ewangelii w edług św. M ateusza (2 2 ,3 5 -3 9 ) pytano Chrystusa o to, które przykazanie jest największe. O n odpow iedział: „»Będziesz m iło­ w ał Pana Boga swego całym swoim sercem , całą swoją duszą i całym swoim umysłem «. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie p o ­ dobne jest do niego: »Będziesz m iłow ał bliźniego swego jak siebie sa­ m ego«”.

183

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

W iele podobnych zasad m ożna znaleźć w innych wielkich religiach świata. Jeżeli jednak wiara nie jest jedynie zjawiskiem kulturowym, ale sta­ nowi drogę poszukiwania praw dy absolutnej, nie powinniśm y posuwać się za daleko i twierdzić w brew logice, że wszystkie sprzeczne ze sobą punkty widzenia są rów nie prawdziwe. M onoteizm i politeizm nie mogą być jednocześnie prawdziwe. Prowadząc własne poszukiwania, stwier­ dziłem, że chrześcijaństwo przywiodło mnie do źródła wiecznej prawdy. Każdy jednak musi podjąć poszukiwania na własną rękę.

S z u k a j c ie a z n a j d z i e c i e

Jeśli dotarliście aż do tego miejsca, to - m am nadzieję - zgodzicie się ze mną, że zarówno światopogląd naukow y, jak i odwołujący się do ducho­ wości mają nam wiele do zaoferowania. Oba zapewniają różne, ale wza­ jemnie uzupełniające się sposoby odpow iadania na najważniejsze pytania i oba m ogą ze sobą zgodnie w spółistnieć w umyśle osoby dociekliwej żyjącej w XXI wieku. N auka jest jedyną upraw nioną drogą poznaw ania świata przyrody. Kiedy bada się budow ę atom u, naturę kosm osu czy sekwencję DNA ludz­ kiego genom u, to m etody naukow e są jedynym wiarygodnym sposobem odkrycia praw dy na tem at zjawisk naturalnych. Tak, doświadczenia nie­ kiedy w spektakularny sposób zawodzą, interpretacja ich w yników bywa niewłaściwa i nauka niejednokrotnie popełnia błędy. Ale nauka ma sam okorygującą się naturę. Dzięki stałemu postępow i wiedzy żadna zasad­ niczo błędna koncepcja długo się nie utrzyma. Sama nauka jednak nie wystarczy, by odpow iedzieć na wszystkie w ażne pytania. N aw et Albert Einstein dostrzegał ubóstwo czysto przy­ rodniczego spojrzenia na świat. D obierając starannie słowa, napisał: „N auka bez religii jest kulawa, religia bez nauki jest ślepa”5. Sens ludz­ kiego istnienia, rzeczywista obecność Boga, nadzieja na życie po śmierci i wiele innych ważnych kwestii pozostaje poza granicami naukow ego p o ­ znania. Chociaż ateista może twierdzić, że właśnie dlatego na te pytania nie m ożna udzielić odpowiedzi, a zatem nie w arto w ogóle ich zadawać, takie rozum ow anie nie zgadza się z doświadczeniami większości ludzi. 184

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

John Polkinghorne przekonująco rozważa ten problem , posługując się p o ­ rów naniem do muzyki: U bóstw o obiektyw nego spojrzenia stanie się oczywiste, kiedy zasta­ now im y się nad tajem nicą muzyki. Z naukow ego pu n k tu w idzenia dźwięki to jedynie drgania rozchodzące się w pow ietrzu, które d o ­ cierając do błony bębenkow ej w naszych uszach, pobudzają nerw y przenoszące im pulsy nerw ow e do mózgu. Jak to się dzieje, że ta banalna sekw encja krótkotrw ałej aktyw ­ ności m a m oc poruszania naszych serc i m ów i nam o odw iecznym pięknie? N ajrozm aitsze subiektyw ne dośw iadczenia, od zobaczenia grządki goździków po wzruszenie, jakie ogarnia nas podczas słucha­ nia M szy b-m oll, a także po m istyczne doznanie niew ysłow ionej obecności Jedynego, wszystkie te praw dziw ie ludzkie dośw iadczenia stanow ią sam o sedno naszego ko n tak tu z rzeczywistością i nie m oż­ na ich zbyć tw ierdzeniem , że są to jedynie drobne zmarszczki na p o ­ w ierzchni W szechśw iata, który jest w istocie bezosobow y i bez­ duszny6.

N auka nie jest jedyną drogą do wiedzy. Światopogląd odwołujący się do duchow ości wskazuje inną drogę do prawdy. Uczeni, którzy tem u przeczą, pow inni zastanowić się nad ograniczeniami narzędzi, jakimi dys­ ponują, co ładnie zobrazował astronom A rthur Eddington. O powiadał o człowieku, który prow adził badania życia w m orskich głębinach, p o ­ sługując się siecią o dziewięciocentym etrowych oczkach. Kiedy złapał m nóstw o wspaniałych stworzeń, doszedł do wniosku, że w rejonach tych nie ma ryb o długości mniejszej niż dziewięć centym etrów! Jeżeli w p o ­ szukiwaniach naszej własnej praw dy posługujemy się siecią naukow ą, to nie powinniśm y być zdziwieni, kiedy okaże się, że nie udaje nam się w nią schwytać niczego, co należałoby do sfery duchowej. Jakie przeszkody utrudniają powszechniejsze uznanie wzajemnie uzu­ pełniającej się natury obu św iatopoglądów - naukow ego i duchowego? Nie jest to pytanie czysto teoretyczne nadające się wyłącznie do suchych rozważań filozoficznych. T o pytanie ważne dla każdego z nas. M am n a­ dzieję, że wybaczycie mi nieco bardziej bezpośredni to n teraz, kiedy zbliżamy się do końca książki. 185

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

W e z w a n ie d o o só b w ie r z ą c y c h

W e z w a n ie d o u c z o n y c h

Jeśli wierzycie w Boga i wzięliście tę książkę do ręki, poniew aż oba­ wiacie się, że nauka podkopuje w iarę, utrw alając św iatopogląd ate­ istyczny, to m am nadzieję, że jesteście teraz przekonani co do m ożli­ wości znalezienia harm onii m iędzy nauką a w iarą. Jeżeli Bóg jest Stw órcą W szechśw iata, to Jego plan obejm ow ał pojaw ienie się czło­ wieka na scenie, a jeżeli pragnął O n utrzym yw ać bezpośredni k ontakt z ludźm i, których obdarzył praw em m oralnym jako znakiem swego ist­ nienia, to tru d n o sobie wyobrazić, by wysiłki naszych m izernych um y­ słów, aby poznać Jego dzieło stw orzenia, m iały M u w jakikolw iek spo­ sób zagrozić. W tym sensie naukę można uznać za formę oddawania czci Bogu. W isto­ cie, ludzie wierzący powinni tworzyć czołówkę tych, którzy dążą do po­ szerzenia wiedzy. Ludzie wierzący w ielokrotnie w przeszłości dokonywali największych odkryć naukowych. Obecnie jednak bardzo często uczeni nie chcą przyznawać się do duchow ego światopoglądu. Także przyw ód­ cy religijni zazwyczaj nie nadążają za rozwojem nauki i niejednokrotnie podejm ują ryzyko porażki, przypuszczając atak na pozycje naukow e bez pełnego zrozum ienia faktów. Konsekwencje takiego postępow ania mogą wystawiać Kościół na pośmiewisko i wywołać u ludzi szczerze poszuku­ jących praw dy zniechęcenie wobec Boga, zamiast prowadzić ich w Jego ram iona. W Księdze Przysłów 19,2 znajdziemy przestrogę przed takim wypływającym z dobrych intencji, ale niepopartym wiedzą zapałem reli­ gijnym: „I gorliwość niedobra przy braku rozwagi, błądzi, kto biegnie za pręd k o ”. Osoby wierzące uczynią słusznie, idąc w ślad za przekonaniem Ko­ pernika, który w odkryciu, że to Ziem ia krąży w okół Słońca, dostrzegał pow ody do święcenia wspaniałości Boga, a nie podstawy do obaw, że umniejszy to Jego chwalę: „Któż bowiem , zgłębiając te rzeczy i widząc, jak wszystko w nich ustanow ione jest w najlepszym ladzie i boską kiero­ wane wolą, nie wzniesie się na wyżyny cnoty przez pilne ich rozważanie i stałą jakby zażyłość z nimi i nie będzie podziwiał Stwórcy wszechrzeczy, w którym się mieści cale szczęście i wszelkie dobro?”7.

N atom iast jeżeli należycie do tych, którzy pokładają ufność w m etodach naukowych, ale są sceptyczni wobec wiary, to nadszedł właściwy moment, by zapytać siebie, jakie przeszkody stoją na waszej drodze ku poszukiwa­ niu harm onii między tymi dwom a spojrzeniami na świat. Czy obawiacie się, że wiara w Boga wymaga pogrążenia się w irracjo­ nalizmie, kom prom isu wobec logiki, a naw et intelektualnego sam obój­ stwa? Jest nadzieja, że argumentacja przedstaw iona w tej książce będzie przynajmniej częściowym antidotum na ten sposób myślenia i utwierdzi was w przekonaniu, że spośród wszelkich możliwych św iatopoglądów ateizm jest poglądem najmniej racjonalnym. Czy zniechęciła was obłuda zachowania tych, którzy deklarują głęboką wiarę? Jeśli tak, proszę ponow nie: pamiętajcie, że czysta w oda duchowej praw dy przechowyw ana jest w zardzewiałych pojem nikach zwanych isto­ tami ludzkimi, nie pow inno więc nas dziwić, że czasami ta fundam ental­ na wiara ulega poważnym zniekształceniom. Dlatego nie uzależniajcie swojej oceny wiary od tego, co widzicie w postępow aniu poszczególnych ludzi czy instytucji kościelnych. Niech wynika ona z ponadczasowej du­ chowej prawdy, jaką prezentuje wiara. Czy przygnębiają was określone problem y filozoficzne związane z w iarą, na przykład dlaczego m iłujący Bóg pozw ala na cierpienie? Zw róćcie uwagę na to, że większość cierpień jest w ynikiem naszego własnego postępow ania albo działania innych ludzi i że w świecie, w któ­ rym ludzie dysponują w olną wolą, jest ono nieuchronne. Zrozum cie rów nież i to, że jeżeli Bóg jest rzeczywisty, to Jego zam iary często nie będą takie same jak nasze. Chociaż niełatw o się z tym pogodzić, być m oże zupełny brak cierpienia nie służyłby najlepiej naszem u rozw ojo­ wi duchow em u. A może po prostu nie odpow iada wam pogląd, że narzędzia nauki są niewystarczające, by znaleźć odpow iedź na którekolw iek z ważnych py­ tań? Jest to szczególnie trudne dla uczonych, którzy poświęcili życie na doświadczalne badanie rzeczywistości. Z tej perspektywy przyznanie, że nauka jest niezdolna do udzielenia odpow iedzi na wszystkie pytania, to cios wym ierzony naszej dumie z posiadania intelektu - cios ten jednak należałoby dostrzec, przemyśleć i wyciągnąć z niego naukę.

186

187

W ia r a w

n a u k ę , w ia r a

w

Boga

Czy te rozważania nad duchowością wprawiają was w zakłopotanie po prostu dlatego, że uznanie możliwości istnienia Boga musiałoby w jakiś sposób w płynąć na wasze plany życiowe i postępow anie? Zauważyłem taką reakcję u siebie w okresie mojej własnej „dobrowolnej ślepoty”, nie­ mniej jednak zapewniam, że uświadom ienie sobie miłości i chwały Bożej jest doświadczeniem inspirującym, a nie ograniczającym. Bóg ma wiele w spólnego z wydostaniem się na wolność, a nie z uwięzieniem. I w końcu może po prostu nigdy nie znaleźliście czasu na to, by za­ stanowić się nad światopoglądem duchowym? W naszym współczesnym świecie tak wielu z nas goni od jednego doświadczenia do drugiego, usi­ łując zaprzeczyć własnej śmiertelności i odkładając rozmyślania na tem at Boga na jakąś nieokreśloną przyszłość, kiedy pojawią się po tem u sto­ sowne okoliczności. Zycie jest krótkie. W skaźnik um ieralności wynosi jeden do jednego w dającej się przewidzieć przyszłości. Otwarcie się na życie duchowe może się okazać nieopisanie wzbogacające. Nie odkładajcie rozmyślań na te te­ maty o odwiecznym znaczeniu aż do chwili, kiedy jakaś katastrofa życiowa czy podeszły wiek zmusi was do dostrzeżenia duchowego ubóstwa w ła­ snego życia.

O s t a t n ie sło w o

Poszukiwacze praw dy, istnieją odpowiedzi na wszystkie te pytania. Jest też radość i spokój, jakie płyną z harm onii Boskiego stworzenia. W przed­ pokoju na piętrze mojego dom u wiszą dwa wersety z Pisma Świętego prze­ pięknie ilum inowane różnymi koloram i przez moją córkę. Powracam do nich za każdym razem, kiedy zmagam się z trudnym i pytaniam i, i zawsze przypom inają mi o naturze prawdziwej mądrości: „Jeśli zaś kom uś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając, a na pew no ją otrzym a” (List św. Jakuba A postola 1,5). „M ądrość zaś [zstępująca] z góry jest przede wszystkim czysta, dalej, skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna m iłosierdzia i dobrych owoców, w olna od względów ludzkich i obłudy” (List św. Jakuba A po­ stoła 3,17).

188

P o s z u k iw a c z e p r a w d y

M odlę się o to, by nasz sprawiający ból świat stal się takim, w którym będziemy wspólnie, z miłością, wzajemnym zrozum ieniem i współczu­ ciem, poszukiwali tego rodzaju m ądrości i znajdziemy ją. N adszedł czas, by ogłosić rozejm w coraz zacieklejszej wojnie między nauką a duchem. W ojna ta nigdy tak napraw dę nie była konieczna. Po­ dobnie jak wiele innych wojen toczących się na Ziemi, wywołali ją i p o d ­ sycali ekstremiści po obu stronach, głoszący natychm iastowe zniszczenie wszystkiego, co najważniejsze, jeżeli druga strona nie zostanie rozgro­ m iona. N auka nie jest zagrożona przez Boga; jest przez Niego wzmac­ niana. Bóg z całą pewnością nie jest zagrożony przez naukę; to O n spra­ wił, że stała się możliwa. Spróbujmy zatem wszyscy razem odzyskać solidny grunt pod intelektualnie i duchow o satysfakcjonującą syntezę wszystkich największych prawd. T a pradaw na ojczyzna rozum u i wiary nigdy nie była zagrożona ani nie chwiała się w posadach. I nigdy nie bę­ dzie. W zywa wszystkich żarliwych poszukiwaczy prawdy, by zechcieli przyjść i zostali jej mieszkańcami. Odpowiedzcie na to wezwanie. Po­ rzućcie walkę. Nasze nadzieje, radości i przyszłość naszego świata od te­ go zależą.

Aneks W Y M IA R M O RA LN Y NAUKI I M E D Y C Y N Y - BIO ETYKA

D użą c z ę ś ć s p o ł e c z e ń s t w a zachwycają perspektywy, jakie dzięki postę­ pom nauki otwierają się przed nowoczesną m edycyną w dziedzinie za­ pobiegania różnym poważnym chorobom , ale zarazem wiele osób obawia się, czy te nowe technologie nie wiodą nas w niebezpieczne rejony. N a­ uka poświęcona kwestiom etycznym związanym z zastosowaniem nowych osiągnięć biotechnologii i medycyny zwana jest bioetyką. W tej części książ­ ki zastanowimy się nad kilkoma przykładami problem ów bioetycznych, wy­ wołujących obecnie ważne dyskusje - choć żadną miarą nie można tej li­ sty uznać za pełną. Skupię się przede wszystkim na rozwiązaniach będących skutkiem szybkiego postępu w poznaniu ludzkiego genomu.

G e n ety k a m e d y c z n a

Kilka lat tem u do kliniki onkologicznej Uniwersytetu M ichigan zgłosiła się m łoda kobieta z dram atyczną misją. W tym właśnie dniu uśw iado­ miłem sobie, że w genetyce medycznej rozpoczyna się praw dziw a rew o­ lucja. M nie i tę kobietę połączył przedziwny splot okoliczności związa­ nych z zależnościam i rodzinnym i, obecnością straszliwej choroby i dobiegającymi finału badaniami ludzkiego genom u1.

191

W y m ia r m o r a l n y n a u k i i m e d y c y n y - b io e t y k a

W y m ia r m o r a l n y n a u k i i m e d y c y n y - b io e t y k a

Susan (naprawdę nazywała się inaczej) żyła jak na wulkanie. Najpierw u jej matki rozpoznano raka piersi, potem u jej ciotki, następnie u dwojga dzie­ ci ciotki, po czym u jej własnej siostry. Susan, głęboko tym wszystkim za­ niepokojona, poddawała się regularnym badaniom i wykonywała m am m o­ grafię; w tym czasie jej siostra ostatecznie przegrała walkę z chorobą. Jedna z kuzynek Susan zdecydowała się na profilaktyczne usunięcie obu piersi, w nadziei, że w ten sposób uniknie losu innych kobiet z tej rodziny. Potem druga siostra Susan, Janet, wykryła u siebie guzek, który okazał się złośliwy. M niej więcej w tym samym czasie wspólnie z moją koleżanką z p ra ­ cy, lekarką B arbarą W eber, uruchom iliśm y na naszej uczelni projekt mający na celu zidentyfikowanie czynników genetycznych w powstaniu raka piersi. Rodzina Susan została włączona do tego program u i znałem ją jako „Rodzinę 15”. Jednak w wyniku dziwnego splotu okoliczności, kie­ dy Janet zgłosiła się na wizytę w związku z rozpoznaniem u niej raka pier­ si, trafiła do gabinetu właśnie doktor W eber, która - kiedy usłyszała opo­ wieść o dziejach jej rodziny - natychm iast skojarzyła wszystkie fakty. Dramatyczna misja Susan, podjęta kilka miesięcy później, miała na ce­ lu dowiedzenie się, czy doktor W eber i ja zebraliśmy jakieś nowe infor­ macje mogące odwieść ją od wykonania podwójnej mastektomii. Nie stać jej już było na optymizm i zgodnie z planem za trzy dni miała poddać się tej drastycznej operacji. Czas jej wizyty był wyjątkowo trafnie dobrany. Wyniki badań laboratoryjnych, jakie przeprowadziliśmy w ostatnich ty­ godniach, wykazały, że z bardzo dużym praw dopodobieństw em u człon­ ków rodziny Susan rzeczywiście występuje groźna mutacja w jednym z ge­ nów (zwanych dzisiaj BRCA1) w chromosom ie 17. Kiedy rozpoczynaliśmy badania, nie spodziewaliśmy się, że możliwość klinicznego zastosowania ich wyników może pojawić się tak szybko. Teraz jednak, w obliczu naglącej sytuacji, doktor W eber i ja uznaliśmy, że byłoby nieetycznie zachować te informacje dla siebie w chwili, kiedy mają one tak istotne znaczenie. Pow rót do laboratorium i przeanalizowanie danych pozwoliło stwier­ dzić z całą pewnością, że Susan nie odziedziczyła tej groźnej mutacji, którą wykryto i u jej matki, i u jej siostry, dlatego ryzyko zachorowania na ra ­ ka piersi było w jej przypadku nie większe niż każdej innej kobiety. Su­ san była w tym dniu pierwszą osobą na Ziemi, która otrzym ała inform a­ cję na tem at stanu swojego genu BRCA1. W iadom ość tę przywitała z mieszaniną ulgi i niedowierzania. Operację odwołała.

Wieść błyskawicznie rozeszła się w śród członków jej rodziny i roz­ dzwoniły się nasze telefony. W ciągu kilku tygodni doktor W eber i ja przyjmowaliśmy licznych krewnych Susan, którzy pragnęli poznać swoją sytuację. Było jeszcze wiele równie dramatycznych chwil. Kuzynka, która p o d ­ dała się podwójnej m astektom ii, wcale nie miała, jak się okazało, nie­ bezpiecznej mutacji. Była wstrząśnięta, kiedy usłyszała tę wiadom ość, ale w końcu przeszła nad tym do porządku, uznając, że podjęła najlepszą de­ cyzję, jaką m ogła w tam tym czasie. Chyba najbardziej dramatyczne konsekwencje miały nasze badania dla innej gałęzi tej rodziny, której członkinie były przekonane, że nie są szcze­ gólnie narażone na raka piersi, ponieważ były spokrew nione z chorymi kobietam i poprzez swojego ojca. Pomysł, że podatność na raka piersi może być przenoszona przez zdrowego mężczyznę wydawał się mało praw dopodobny, ale tak właśnie działa gen BRCA1. W istocie okazało się, że ich ojciec był nosicielem tej mutacji i przekazał ją pięciorgu spo­ śród dziesięciorga swoich dzieci. Jedno z nich, kobieta mająca wówczas 39 lat, była zszokowana wiadomością, że jest zagrożona rakiem piersi. Chciała znać wynik badań DNA; okazał się dodatni. N atychm iast zgłosi­ ła się na mam m ografię i tego samego dnia dowiedziała się, że ma raka. D obra wiadom ość była taka, że guzek jest bardzo mały oraz że zapewne nie zostałby wykryty jeszcze przez dwa, trzy lata, a wtedy szanse na wy­ leczenie byłyby nieporów nyw alnie mniejsze. W sumie podwyższone ryzyko zachorow ania stw ierdzono u 35 człon­ ków tej jednej rodziny. Niem al połow a z nich, jak się okazało, jest nosi­ cielami niebezpiecznej mutacji, a z kolei połow a z nich to kobiety. Ko­ biety mające tę mutację są narażone zarów no na raka piersi, jak i na raka jajnika. M edyczne i psychologiczne skutki tych badań były ogrom ne. N a­ w et Susan, która uniknęła „klątwy”, popadła na długi okres w depresję, dręczyło ją też uczucie alienacji wobec swojej rodziny; doświadczyła spe­ cyficznego poczucia winy, znanego tym, którzy ocaleli z H olocaustu. Rodzina Susan była napraw dę niezwykła. Większość rodzajów raka piersi jest uw arunkow ana genetycznie, ale trudno spotkać się z drugim przypadkiem , w którym związek ten byłby aż tak silny. Nie ma jednak w śród nas okazów idealnych. Powszechne występowanie mutacji DNA, cena, jaką płacimy za ewolucję, oznacza, że nikt z nas nie może twierdzić,

192

193

W y m ia r m o r a l n y n a u k i i m e d y c y n y - b io e t y k a

W y m ia r m o r a l n y n a u k i i m e d y c y n y - b io e t y k a

że jest doskonały pod względem fizycznym - nie bardziej w każdym ra ­ zie niż pod względem duchowym. Już niedługo poznamy genetyczne usterki decydujące o naszej podat­ ności na pewne groźne choroby i każdy z nas będzie mógł się dowiedzieć, podobnie jak rodzina Susan, co kryje się w naszej księdze instrukcji zapi­ sanej językiem DNA. I