Świat 2040 : czy Zachód musi przegrać?
 9788324020485, 8324020489 [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

Prolog

Styczniowy wieczór 2025 roku. W Moskwie siarczysty mróz. Plac Czer­ wony pokryty świeżym puszystym śniegiem. Otwierają się bramy Krem­ la. Żołnierze, niczym kukły z Dziadka do orzechów , prężą się na baczność, prezentują broń i zaprzężone w cztery gniade konie sanie majestatycznie ruszają ku budynkowi Teatru Wielkiego. W saniach W ładimir W ładi mirowicz Putin, z oznakami pierwszych zmarszczek, bo na kolejny lif­ ting się nie zdecydował, i jego opasły rubaszny przyjaciel, Gerard De pardieu. Jadą na premierę Jeziora łabędziego. Dzień wcześniej agencja Sinhua doniosła, że sukcesem zakończył się próbny rejs lotniskowca Deng Xiaoping. To już trzeci na wyposażeniu floty chińskiej tego typu okręt, ale pierwszy o napędzie atomowym i zbu­ dowany od A do Z w rodzimej stoczni. Agencja Sinhua nie doniosła na­ tomiast, że przebywający w ojczyźnie szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego spotkał się w Pekinie z kierownictwem rządu swego kraju. Tymczasem Waszyngton szykuje się do inauguracji nowego prezy­ denta po ośmiu latach rządów H illary Clinton. Kilka dni później w Bia­ łym Domu wizytę składa ambasador Chin. Tłumacze są niepotrzeb­ ni, bo ambasador jest absolwentem elitarnej szkoły amerykańskiej. Nie musi przypominać prezydentowi świeżo opublikowanych statystyk: Chi­ ny właśnie wyprzedziły USA pod względem PKB. Nie musi mu także przypominać - bo prezydent sam mówił o tym wiele w czasie kampanii

wyborczej - że Chiny kontrolują ponad połowę światowej produkcji me­ tali rzadkich, bez których nie powstanie laser ani bateria jądrowa. Pekin znów nałożył embargo na ich eksport. Ambasador jest niezwykle uprzej­ my, mówi o swym zamiłowaniu do bejsbolu, przekazuje zaproszenie do Pekinu, po czym bez zbytnich ceregieli daje do zrozumienia, że wiele problemów Waszyngtonu dałoby się rozwiązać, gdyby Stany Zjedno­ czone zlikwidowały bazy swojej marynarki wojennej w rejonie Pacyfiku. Czy to tylko wytwór nadpobudliwej fantazji, czy możliwy scena­ riusz? A jeśli to drugie, to jakie jest prawdopodobieństwo, że się speł­ ni? No dobrze, niekoniecznie H illary Clinton, może być Jeb Bush albo Chris Christie. *

„Przewidywanie jest niezwykle trudne, szczególnie jeśli idzie o przy­ szłość”, powiedział Niels Bohr, ojciec fizyki atomowej. Apetyt na to, aby zajrzeć w przyszłość, towarzyszył człowiekowi od samego począt­ ku. Stąd kariera wróżbitów, szamanów, zaklinaczy deszczów. Stąd sława Nostradamusa. Przewidywanie to jednak zajęcie arcyryzykowne, bo ży­ cie roi się, i zawsze roiło, od niespodzianek, przypadków, zbiegów oko­ liczności wykraczających poza naszą wyobraźnię. Gdy trwały rokowania w sprawie przyszłości U nii Europejskiej, niemieccy negocjatorzy uważali, że unia monetarna - bez unii fiskal­ nej - to szaleństwo. A jednak Niemcy zgodziły się na takie rozwiąza­ nie. Dlaczego? W tym samym czasie rozpadała się Jugosławia i Ameryka się obawia­ ła, że pospieszne uznanie niezależności kilku republik doprowadzi do rozlewu krwi.. Sekretarz stanu USA na spotkaniu w Belgradzie apelo­ wał do prezydentów Chorwacji i Słowenii, aby się powstrzymali od de­ klaracji niepodległości. Obaj apel zignorowali. Serbia potępiła secesje i wkrótce doszło do walk armii jugosłowiańskiej, zdominowanej przez Serbów, z oddziałami słoweńskimi i chorwackimi. Zginęło około dwu­ dziestu tysięcy ludzi.

Zanim doszło do szczytu w Maastricht w grudniu 1991 roku, W iel­ ka Brytania, Francja i Grecja obiecały Amerykanom, że nie uznają nie­ podległości Chorwacji i Słowenii. Wszystkie trzy kraje słowo złama­ ły. Niemcy historycznie sympatyzowali z Chorwatami. Kanclerz Kohl, wbrew stanowisku swych ekspertów ekonomicznych, zgodził się na unię walutową bez unii fiskalnej, w zamian za uznanie przez resztę Unii nie­ podległości Chorwacji i Słowenii. Jak przewidywali Amerykanie, przy­ pieczętowało to rozpad Jugosławii i doprowadziło ostatecznie do jatek w Bośni i w Kosowie. Londyn wytargował wyłączenie Wielkiej Brytanii z ustawodawstwa społecznego Unii, Francuzi - unię monetarną na warunkach, które im odpowiadały, natomiast Grekom obiecano, że Unia nie uzna niepodleg­ łości Macedonii. Flans-Dietrich Genscher, wicekanclerz i sternik nie­ mieckiej dyplomacji, doczekał się w chorwackich wsiach i miastach ulic i placów swego imienia. A Europa płaci dziś za chybioną konstruk­ cję i słucha połajanek Berlina, który wiedział, co robi, godząc się ponad dwadzieścia lat temu na ułomną architekturę Unii.

„Nazywam się Al Gore i byłem kiedyś następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki” - to jedyny zabawny moment w dokumen­ talnym filmie Niewygodna praw da . Gdy Al Gore, urzędujący wicepre­ zydent USA, w czasie przedwyborczej debaty, zirytowany obietnicami swego rywala, stroił m iny przed kamerą; nie wszystkim przypadło to do gustu. Do tego na Florydzie liczenie głosów było bardzo na rękę synowi eksprezydenta. Gdy trafił do Białego Domu, rozpoczął dwie kosztow­ ne wojny i obciął ostro podatki. Jaka byłaby dziś Ameryka i jej relacje ze światem, gdyby Bush junior ograniczył się do zarządzania klubem bejsbolowym? Możemy tylko spekulować, czy Francja byłaby taka sama, gdyby Dominique Strauss-Kahn poskromił swe libido i nie napadł nago na pokojówkę w nowojorskim hotelu. Ale nie poskromił i tym sposobem

w Pałacu Elizejskim zameldował się polityk testujący patriotyzm boga­ tych Francuzów za pomocą drakońskich podatków. *

Dwieście lat temu, po tym jak Napoleon uciekł spod Moskwy i zanim dostał cięgi pod Waterloo, listę największych potęg gospodarczych świa­ ta otwierały C hiny i Indie. Chiny wytwarzały więcej niż cała Europa Za­ chodnia, Indie —ponad trzykrotnie więcej niż W ielka Brytania. W su­ mie na te dwa kraje przypadała połowa światowej produkcji. Gdy świat wkraczał w XX wiek, królowa W iktoria zasiadała na tro­ nie imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce. Indiami zarzą­ dzał gubernator z Londynu. Zrujnowane C hiny były upokarzane przez europejskich agresorów. Adolf Hitler śnił o karierze malarza, a Józef Sta­ lin, wówczas Dżugaszwiłi, nie marzył jeszcze nawet o obrabowaniu ban­ ku w Tyflisie, nie mówiąc o bardziej ambitnych planach. Niewiele lat później nie istniała już ani Monarchia Austro-Węgierska, ani Cesarstwo Rosyjskie, ani Imperium Osmańskie, Hitler wydał swój manifest —Mein Kampf, a Stalin krwawą ręką rządził komunistycznym Związkiem Sowieckim. Rewolucja przemysłowa oznaczała druzgocące zwycięstwo Zachodu, przyniosła nowy porządek, a dwie krwawe wojny światowe doprowadziły do supremacji Ameryki. Nie znam nikogo, kto w 1980 roku przewidywał rychły upadek ko­ munizmu. Gdy on nastąpił, potentaci sprzed dwóch stuleci zaczęli się wspinać po drabince rankingów i powoli prężyć muskuły. Globaliza­ cja, która zdaniem jednych miała być dobrodziejstwem dla wszystkich, a zdaniem innych drogą do powszechnych nieszczęść, nie stała się ani jednym, ani drugim, ale pomogła dawnym potęgom gonić tych, któ­ rych —zdawać się mogło —już nigdy nie miały dogonić. W ostatnich latach zaczęły się mnożyć coraz bardziej śmiałe progno­ zy. W wypadku takiego przedsięwzięcia szczególnie zdradliwą pułapką jest ekstrapolacja trendów. Ignoruje ona bowiem fakt, że jedni mogą popełniać kosztowne błędy, a inni szybciej się na tych błędach uczyć. Kto jest w stanie przewidzieć suszę, która zniszczy plony w całym kra­

ju lub na kontynencie i doprowadzi do zamieszek? Albo tsunami? Albo wpływ wyników wyborów na politykę gospodarczą dużego kraju? Czy przyszli liderzy Chin postawią na reformę emerytur, czy na rozbudowę armii? Czy Iran zbuduje bombę atomową i jej użyje, czy też zostanie wcześniej zaatakowany? Co z przyszłością energii? Dostęp do niej i jej cena zawsze były ważne. Dziś, gdy coraz więcej jej potrzebują miliardy ludzi, którym nie wystarcza już ryż i dach nad głową, jej znaczenie tylko rośnie. Od tego, kto ją kon­ troluje, ile kosztuje, komu jej brakuje, a kto ma jej w nadmiarze, zależeć będzie w dużej mierze układ sił w nadchodzących dekadach. Eksplozja cen ropy doprowadziła do największej redystrybucji bogactwa w historii ludz­ kości. W wypadku Rosji kontrola kurka zastąpiła dywizje pancerne jako źródło prestiżu i respektu wśród sąsiadów. Amerykę ropa zmusiła do mo­ ralnie wątpliwych i arcykosztownych sojuszy. Czy w nadchodzących deka­ dach czeka nas rewolucja energetyczna, czyjej zwiastuny to tylko miraże? Bardzo szybko, za sprawą nauki, zmienia się definicja tego, co jest możliwe, a co nie jest. To niezwykle komplikuje budowę makroekono­ micznych i politycznych scenariuszy, bo gdy w przyszłości pojawią się tanie substytuty ropy, gazu, węgla czy miedzi, może to wywrócić kom­ pletnie relacje sił i międzynarodowe rankingi. To, że się pojawią, nie ulega dziś wątpliwości. Nie wiadomo tylko, kiedy i kto pierwszy uczy­ ni z nich użytek. Rejestr niewiadomych jest bardzo długi. Ale też sporo wiemy. Wiemy, że przez trzy ostatnie dekady wzrost gospodarczy Chin wynosił średnio 10 procent rocznie, co znaczy, że produkt krajowy brutto podwajał się co siedem lat. Wiemy, że co roku liczba ludności miast rośnie o sześć­ dziesiąt pięć milionów —to tak, jakbyśmy rocznie dodawali Ziemi pięć dodatkowych Londynów. Co do śmiałych prognoz, to rzecz nie w rankingach, w tym, kto, przed kim i o ile długości, kto awansuje do następnej rundy Tańca z gwiazdami. Idzie o przyszłość cywilizacji, model sprawnego państwa, o rywalizację demokracji z totalitaryzmem. Duńczycy czy Szwedzi nie gryzą paznokci zaintrygowani, kiedy C hiny przegonią Amerykę, bo

wynik tej rywalizacji nie będzie dla nich kompasem - nie wytyczy dro­ gi, którą iść dalej. Lecz jest wiele społeczeństw —ubogich, zdespero­ wanych, gdzie zaspokojenie podstawowych potrzeb jest ważniejsze niż wolność mediów —dla których sukcesy Chin to atrakcyjny model. Po­ tencjał gospodarczy przekłada się na siłę polityczną. Jeśli Chiny nie staną się demokracją - a na to się nie zanosi —to rywalizacja dotyczyć będzie nie tylko dostępu do rzadkich metali czy źródeł ropy i gazu na wodach Pacyfiku, ale przełoży się na walkę idei i wartości, sposobów organiza­ cji społeczeństw i metod rozstrzygania sporów. Stawka jest więc ogrom­ na, czego nie wydają się, przynajmniej na co dzień, dostrzegać politycy Zachodu, sparaliżowani dogmatami i wewnętrznymi animozjami, kro­ czący z dumnie wypiętą piersią od kryzysu do kryzysu, wszystkich włas­ nej produkcji. Trudno to określić inaczej niż jako niepohamowane in­ stynkty samobójcze. Nie staję do konkurencji o najśmielszą prognozę ani do rywalizacji o miano najlepszego wróżbity, tym bardziej że na rozstrzygnięcie takiej rywalizacji przyszłoby czekać ponad ćwierć wieku. Intencją tej książki jest wskazanie pułapek, w jakie wpadli autorzy „śmiałych” prognoz, na­ kreślenie kierunku, w jakim potoczą się losy głównych rozgrywających na światowej scenie, jeśli nie zmienią kursu, jakim podążają, i wresz­ cie opisanie scenariusza, który uważam za najbardziej prawdopodobny.

Część I

Trudny żywot wróżbity

Trzy film y z gatunku SF

Czy pytanie: „Jak będzie wyglądać świat za trzydzieści lat?” wy­

pada skwitować odpowiedzią typu: „Nie wiem, to zależy, wie­ le może się zmienić”? Okazuje się najwyraźniej, że nie wypada. Dlatego gdy swoją prognozę publikuje i reklamuje wielki bank, następ­ nego dnia rywal czuje, że nie ma wyboru, że musi wyprodukować swoją, aby ją zaś zauważono, musi się czymś różnić od tego, co wydumał kon­ kurent. Wyobraźnię trzeba trzymać na luźnych lejcach —zbyt tradycyj­ nej opowieści nikt nie dostrzeże, zbyt zwariowaną wyszydzą. Lepiej za­ drwić z rywala. Tak jak to próbował uczynić Citibank: gdy Goldman Sachs wymyślił zgrabny termin BRIC —Brazylia, Rosja, Indie i C hi­ ny —Citibank w swojej prognozie napisał, że akronim BRIC jest wart z grubsza tyle, co określenie „Siedmiu Wspaniałych” - zaciemnia obraz i utrudnia analizę. Wszystkie prognozy autorstwa renomowanych instytucji lub osób mają wspólne przesłanie: kończy się dominacja Zachodu. Jednak —poza Chinami —mają własnych faworytów. Jedni stawiają na Brazylię, inni na Indonezję, jeszcze inni przyszłego supermocarstwa dopatrują się w Ni­ gerii. Trzeba zaskakiwać. A to Mongolią, a to Egiptem, a to Banglade­ szem. Gdyby w oparciu o najpopularniejsze scenariusze nakręcić filmy, to ich tytuły mogłyby brzmieć tak:

„BRIC połyka G 7” - scenariusz Goldman Sachsa „Afryka przegania Europę” —scenariusz Citibanku „Chiny deklasują świat” - scenariusz Roberta Fogla (Nobel z eko­ nomii w 1993 roku). Tytuły mniej podniecające niż na przykład Nagi instynkt, ale to w końcu „tylko” ekonomia. Gdy z masztu na Kremlu ściągano flagę z sierpem i młotem, mało kto był w stanie przewidzieć, jak wielkie zawirowania przyniesie global­ nej gospodarce koniec dwubiegunowego świata. Ogromną ironią ostat­ niego ćwierćwiecza jest fakt, iż trium f amerykańskich koncepcji wolne­ go rynku i demokracji, którego manifestacją był upadek komunizmu, przyczynił się do osłabienia pozycji Stanów Zjednoczonych. W 1955 roku, gdy podpisywano Układ Warszawski, na USA przypadało 58 pro­ cent światowej produkcji przemysłowej. Gdyby się cofnąć w przeszłość nie tak odległą: choćby do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i powstania Solidarności, odpowiedź na pytanie, kto się liczył w światowej gospodarce, byłaby dziecinnie prosta —Ameryka domi­ nowała w sposób bezdyskusyjny i przygniatający. Jej produkt krajowy brutto był w 1980 roku ponad dwuipółkrotnie większy niż następnej w rankingu Japonii. Na najsilniejsze gospodarczo kraje Zachodu, tak zwane G7: USA, Japonię, Niemcy (RFN), Francję, W ielką Brytanię, W łochy i Kanadę, przypadało przeszło dwie trzecie całego światowego produktu globalnego. W prawdzie Chiny, za sprawą reform Deng Xiaopinga - komuni­ sty heretyka, dla którego nie było ważne, czy kot jest biały, czy czarny dopóty, dopóki łapie myszy —budziły się już z wielowiekowego letar­ gu, jednak amerykańska gospodarka była czternaście razy większa niż chińska. W ielka Brytania wytwarzała więcej niż Chiny, Indie i Brazy­ lia razem wzięte.

Produkt krajowy brutto (w mld dolarów) 1980

USA

2788

Japonia

1087

Niemcy (RFN)

826

Francja

691

Wielka Brytania

542

Włochy

470

Kanada

269

Meksyk

227

Hiszpania

224

Chiny

202

Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy

W miarę wiarygodne dane dla ZSRR były wówczas niedostępne.

„BRIC POŁYKA G 7 ” - SCENARIUSZ GOLDMAN SACHSA Tuż po ataku terrorystycznym na Amerykę w 2001 roku w banku inwe­ stycyjnym Goldman Sachs powstał raport pod tytułem „Świat potrze­ buje lepszych cegieł ekonomii” - na temat nadciągających przetasowań w gospodarce światowej. Główny ekonomista Goldmana Jim 0 ’Neill, nawiązując do słowa „cegła” (po angielsku brick), ukuł zgrabny termin BRIC, od pierwszych liter nazw czterech państw: Brazylii, Rosji, Indii i Chin, przyszłych, w dość powszechnej ocenie, potęg gospodarczych. W 2000 roku na cztery kraje BRIC przypadało 8 procent światowego PKB, podczas gdy na G7 - blisko 70 procent. Z prognoz Goldmana wynikało, że jeszcze przed 2050 rokiem BRIC wyprzedzi G7, co wy­ glądało wówczas na przepowiednię arcyśmiałą. Rychło się okazało, że zmiany w układzie sił postępują zdumiewająco szybko, co autorom prognoz dało odwagi.

Pod koniec 2009 roku, już po kryzysie, z którym BRIC i N 11 (na­ stępna, w opinii Goldmana, grupa aspirantów do roli potęg gospodar­ czych przyszłości: Indonezja, Filipiny, Bangladesz, Egipt, Korea Połu­ dniowa, Nigeria, Turcja, Wietnam, Iran, Meksyk i Pakistan) poradzili sobie lepiej niż Ameryka i Europa Zachodnia, Goldman zrewidował swą prognozę. „Wydaje się możliwe - pisali jego analitycy - że Chiny dogo­ nią USA do 2027 roku”. W skład elitarnego klubu BRIC weszły dwie liberalne demokracje (Indie i Brazylia) i dwie postkomunistyczne oligarchie (Rosja i Chiny), dwaj wielcy eksporterzy surowców (Rosja i Brazylia) i dwaj gigantycz­ ni ich importerzy (Chiny i Indie). Rosja bardzo lubi, gdy się ją wymie­ nia jednym tchem z pozostałą trójką, tyle że ani Chinom, ani Indiom, ani Brazylii nie grozi w dającej się przewidzieć przyszłości brak ludzi, podczas gdy Rosja demograficznie się kurczy. Gdy Chiny, Indie i Bra­ zylia się modernizują, Rosja doi swą ziemię z surowców. Chiny budują w tydzień więcej dróg niż Rosja w ciągu roku. Ale wszystkie cztery kra­ je dysponują bez wątpienia ogromnym potencjałem. BRIC to prawie trzy miliardy ludzi - ponad 40 procent ludzkości świata - i szybko rosnąca klasa średnia, która pod koniec obecnej deka­ dy ma być dwukrotnie większa niż klasa średnia całej G7. To setki mi­ lionów ludzi o apetytach podobnych do naszych. Nie tylko na pełny ta­ lerz, ale też na mieszkanie, samochód i wakacje za granicą. Premier C hin Li Keqiang, gdy kilka lat temu jako wicepremier podróżował po Europie, napisał w hiszpańskim „El Pals”: Co to byłaby za bonanza dla M adrytu, gdyby każdy Chińczyk zużywał jedną butel­ kę oliwy z oliwek rocznie albo wychylał kilka kieliszków hiszpańskiego wina! Już dziś C hiny są największym na świecie importerem francuskie­ go bordeaux. W 2008 roku wyprzedziły Stany Zjednoczone pod wzglę­ dem liczby produkowanych aut.

Głowni producenci samochodow

2011 (w tysiącach) 18419

Chiny USA

8654

Japonia

8399

Niemcy

6311

Korea Południowa

4657

Indie

3936

Brazylia

3406

Meksyk

2680

Hiszpania

2354

Francja

2295

Źródło: International Organization of Motor Vehicles Manufacturers

A to dopiero początek trendu, którego nic nie zdoła powstrzymać: la­ winowego wzrostu zakupów samochodów w krajach, w których jeszcze całkiem niedawno własne auto było jedynie przedmiotem westchnień i marzeń.

Prognoza liczby aut w krajach BRIC

(w tysiącach) Rok

Brazylia

Rosja

Indie

Chiny

2020

60 105

60 080

62 187

224 857

407 229

BRIC

2040

147 164

70 019

537 411

474 244

1 228 838

Źródło: Goldman Sachs, „Global Economics Paper” nr 192, 4 grudnia 2009

Gdyby ta prognoza miała się sprawdzić, między rokiem 2020 a 2040 w krajach BRIC przybędzie 822 miliony aut. Co to oznacza dla zapotrze­ bowania na paliwo i zanieczyszczenia środowiska? To choćby wyzwanie będzie potęgowało presję na poszukiwanie alternatywnych źródeł energii. A co do kolejności na drabince, to poza rychłym awansem Chin na pozycję lidera Goldman czarno widzi perspektywy i Japonii, i Niemiec. Przewiduje, że:

—Indie przegonią Japonię w roku 2027, —Brazylia dokona tego w roku 2034, —Rosja zaś —w roku 2037. Rok 2029 ma być nieprzyjemny dla Niemiec. W tym bowiem roku wyprzedzą je zarówno Brazylia, jak i Rosja.

„A FR Y K A P R Z E G A N IA EU R O PĘ” - S C E N A R IU SZ C IT IB A N K U

Wyobraźmy sobie, że globus jest miękki niczym dojrzały melon, któ­ ry aż się prosi, aby go pokroić. Gdzie wetknąć ostry nóż, aby przekroić globus wzdłuż linii idącej z góry na dół w taki sposób, aby pod wzglę­ dem wagi ekonomicznej obie części były z grubsza równe? W 1980 roku linia ta przebiegała przez Atlantyk. W miarę upływu czasu to wertykal­ ne cięcie przesuwa się zdumiewająco szybko na wschód. Dziś, w wyni­ ku szybkiego wzrostu potęg azjatyckich, znajduje się odrobinę na prawo od linii łączącej Helsinki z Bukaresztem, czyli na wschód od Bugu. Zda­ niem Danny’ego Quaha, profesora ekonomii z London School of Economics, w połowie wieku linia ta będzie przecinać globus gdzieś między Indiami a Chinami. W ciągu siedemdziesięciu lat przesunie się zatem o 9300 kilometrów na wschód. Do mnożących się prognoz gospodarczej mapy świata kolejną dołą­ czył w 2011 roku zespół pięćdziesięciu ekonomistów Citibanku. W ich opinii, stosowane w ostatnich latach etykietki, takie jak em erging mar kets, czyli rynki wschodzące, kraje rozwijające się albo rozwinięte, czy wreszcie akronim BRIC, są niewiele warte, więc w ich miejsce zapro­ ponowali termin 3G - Global Growth Generators, czyli generatory glo­ balnego wzrostu. Citibank zbudował prognozę sięgającą 2050 roku, z której wyła­ nia się w sumie optymistyczny obraz gospodarki światowej. Szczegól­ nie dobrze wypada Afryka, dla której prognozowane jest najwyższe tem­ po wzrostu, bo aż 7 procent rocznie. Łączny udział Ameryki Północnej i Europy Zachodniej w światowym PKB ma wedle tej prognozy spaść

z dzisiejszych 40 procent do 18 w 2050 roku, podczas gdy udział Azji ma wzrosnąć z 27 procent do 49. Dziesięć największych gospodarek świata (PKB w mld dol.*) 2040

2010

Chiny

115 671

5860

Indie

75 996

Japonia

5465

USA

54 822

Niemcy

3292

Indonezja

20 140

Francja

2602

Brazylia

17 501

Wielka Brytania

2259

Nigeria

17 347

Włochy

2044

Rosja

12 885

Brazylia

1989

Japonia

12 452

Indie

1596

Niemcy

9267

Kanada

1572

Wielka Brytania

9135

USA Chiny

14 612

* PKB w cenach bieżących Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis

A zatem w 2040 roku, zdaniem Citibanku, gospodarka Chin będzie większa niż całe G7 (USA, Japonia, Niemcy, W ielka Brytania, Francja, Włochy i Kanada). Chiny mają być gospodarczo dwukrotnie większe od Ameryki. To się nazywa gruntowne przemeblowanie! Citibank zidentyfikował 11 krajów o najbardziej obiecujących per­ spektywach wzrostu. Kraje 3G to w kolejności alfabetycznej: Bangla­ desz, Chiny, Egipt, Filipiny, Indie, Indonezja, Irak, M ongolia, Nige­ ria, Sri Lanka i W ietnam , czyli lista pokrywa się częściowo, choć nie całkowicie, z listą Goldmana. Niektóre z nich dysponują ogromnymi zasobami naturalnym i. W szystkie z wyjątkiem C hin m ają sprzyjają­ cą sytuację demograficzną. Meksyk, Brazylia, Turcja i Tajlandia - czę­ sto określane jako potęgi przyszłości - zdaniem autorów raportu mają wprawdzie wielki potencjał, ale potrzebują poważnych reform: aby tra­ fić na listę 3G, muszą mocno podnieść stopę oszczędności i inwestycji. Inne kraje, takie jak Iran czy Korea Północna, mogłyby, jak twierdzą

analitycy Citibanku, wejść na ścieżkę szybkiego wzrostu, gdyby zdo­ łały się wyzwolić z kaftanów bezpieczeństwa narzuconych przez tam­ tejsze reżimy. Do grupy 3G miałyby szanse dołączyć niektóre kraje bogate, takie jak Irlandia (gdy się upora z kryzysem bankowym), Kanada i Austra­ lia - dwaj wielcy eksporterzy surowców, których Azja bardzo potrzebu­ je —a nawet USA, pod warunkiem dokonania właściwych reform struk­ turalnych, dziś mało realnych z powodów politycznych. Oczywiście rozmiary gospodarki to nie to samo co bogactwo oby­ wateli. M im o gigantycznego wzrostu dochód na głowę statystycznego Chińczyka czy Hindusa wedle tej prognozy jeszcze długo będzie znacz­ nie niższy niż w Ameryce, Japonii czy Europie. I o ile Citibank widzi dramatyczne przetasowanie na liście globalnych potęg, o tyle zmiany w czołówce krajów pod względem dochodu na głowę będą mniej w i­ doczne, choć i tu awans Azji jest niepodważalny. Nominalny PKB na głowę (w dolarach) Kraj

2010

Norwegia

78 102

Kraj

2040

Singapur

214 757

Szwajcaria

68 787

Norwegia

202 492

Australia

57 649

Szwajcaria

173 423

Szwecja

48 032

Kanada

166 403

Holandia

47 256

Szwecja

145 793

USA

47 100

Korea Południowa

145 321

Kanada

46 144

Australia

144 941

Singapur

44 801

Holandia

137 728

Austria

43 670

USA

135 144

Belgia

43 123

Wielka Brytania

130 062

PKB w cenach bieżących Źródło: Citi lnvestment Research and Analysis

W idać to jeszcze bardziej wyraźnie, jeśli liczyć dochód, uwzględnia­ jąc różnice w sile nabywczej waluty, czyli stosując tak zwany Purchasing

Power Pańty. Wówczas czołówka w roku 2040 wygląda w raporcie Citibanku następująco: 1. Singapur 2. Hongkong 3. Tajwan 4. Korea Południowa 5. USA. Ekonomiści Citibanku kreślą też dość ponury obraz stopniowej mar­ ginalizacji Europy w gospodarce świata. W 1970 roku na Europę Za­ chodnią przypadało 28 procent światowej produkcji dóbr i usług. Dziś przypada 19 procent. W 2030 udział ten ma się skurczyć do 11 procent, a w połowie wieku wynieść ledwie 7 procent - mniej niż Ameryki Ła­ cińskiej i Afryki. Udział Europy Środkowej i Wschodniej - przez wiele lat wynoszący 4 procent światowego PKB —skurczyłby się do 3 procent w 2030 i 2 procent w 2050 roku. Konkluzje Citibanku w największym skrócie wyglądają tak: Chiny wyprzedzą Stany Zjednoczone pod względem PKB do 2020 roku, a same do połowy XXI wieku zostaną wyprzedzone przez Indie. W 2040 roku gospodarka Chin będzie przeszło dwa razy większa od go­ spodarki USA. W 2040 roku Indonezja, Brazylia, Nigeria i Rosja będą mieć więk­ sze gospodarki niż Japonia, Niemcy czy W ielka Brytania; PKB Indone­ zji będzie większy niż Niemiec i Wielkiej Brytanii (dziś gospodarki nr 4 i nr 6) razem wziętych.

„C H IN Y D EKLASU JĄ ŚWIAT” - SCEN A RIU SZ ROBERTA FOGLA

Gdyby scenariusze przyszłości oceniać za ich oryginalność i zuchwa­ łość, palma pierwszeństwa należy się bezapelacyjnie laureatowi Nagrody Nobla z ekonomii w 1993 roku Robertowi Foglowi. Prognozę profesora

Fogla, zmarłego w czerwcu 2013 roku dyrektora Center for Population Economics szkoły biznesu Uniwersytetu w Chicago, opublikowało Na­ rodowe Biuro Badań Ekonomicznych, zanim zalała ona bardziej popu­ larne czasopisma. O ile prognozy wielkich banków mówią o zmianie na pozycji lidera światowej gospodarki, o tyle Robert Fogel przewiduje absolutną domi­ nację Chin nad resztą świata. To nie jest zwycięstwo na punkty, ale cięż­ ki nokaut. Z jego prognozy wynika, że w 2040 roku gospodarka Chin będzie większa niż Ameryki, Japonii, Indii i Unii Europejskiej razem wziętych. Słowem: hegemonia. PKB krajów i grup krajów oraz ich udział w światowym PKB w 2040 roku PKB (w miliardach dolarów)*

udział w całości (%

Chiny

123 675

40

USA

41 944

14

Indie

36 528

12

6 krajów Azji Południowej (SE6)**

35 604

12

Unia Europejska (EU15) ***

15 040

5

Japonia Reszta świata

5 292

2

49 774

16

* PKB w sile nabywczej, w dolarach 2000 roku " SE6 to Singapur, Malezja, Indonezja, Tajlandia, Południowa. Korea i Tajwan *** EU15 - członkowie Unii przed przyjęciem Cypru, Malty, Słowenii i krajów postkomunistycznych

Choć w oczy rzuca się przede wszystkim zdumiewająca przewaga Chin nad resztą, profesor Fogel rozpoczyna swe rozważania od zapo­ wiedzi dramatycznego spadku pozycji Europy. Podkreśla znaczenie de­ mografii —spadku do zera stopy przyrostu naturalnego w krajach EU 15 i w konsekwencji szybkiego starzenia się społeczeństw. Na to nałożą się czynniki kulturowe i polityczne. Świetlaną przyszłość, jaką wróży Chinom, najlepiej obrazują dwie liczby. Po pierwsze, w 2040 roku produkt globalny Chin ma być we­

dle tej prognozy niemal trzykrotnie większy niż produkt całego świata w roku 2000 i trzy razy większy niż PKB Stanów Zjednoczonych. Po drugie, z kraju na początku wieku wciąż biednego C hiny do 2040 roku mają się przeistoczyć w kraj ludzi superbogatych - dochód na głowę sta­ tystycznego Chińczyka ma wynieść 85 tysięcy dolarów rocznie, przewyż­ szyć dochód przeciętnego Francuza i być przeszło dwukrotnie wyższy od średniej dla Unii Europejskiej. Na pocieszenie Anglosasów profesor Fogel dodaje, że angielski ma szanse przetrwać jako podstawowy język interesów, choć oczekuje eks­ plozji liczby zachodnich biznesmenów, którzy opanowali język man daryński. Podstawowym źródłem szalenie optymistycznego widzenia perspek­ tyw gospodarki chińskiej jest dla Roberta Fogla przekonanie o drama­ tycznej poprawie jakości pracy w Chinach w wyniku inwestycji w szkol­ nictwo. Na tempo wzrostu pozytywny wpływ mają mieć także zmiany w strukturze gospodarki: spadek znaczenia rolnictwa, gdzie wydajność pracy jest niska, na rzecz przemysłu i usług. Fogel inaczej niż więk­ szość analityków postrzega potencjalne zagrożenia dla chińskiego wzro­ stu. Uważa, że wielkie przedsiębiorstwa państwowe, często nieefektyw­ ne i subsydiowane, choć stanowią balast dla gospodarki, z dnia na dzień nie upadną. Państwo dysponuje środkami, aby je wspierać, ale z cza­ sem ich rola będzie maleć. Podkreśla, że chiński „federalizm” stopnio­ wo ogranicza kontrolę rządu centralnego nad decyzjami ekonomicz­ nymi i że w terenie rosną zachęty do prawdziwej konkurencji. Władze centralne, w jego mniemaniu, są świetnie zorientowane, co się dzieje, co ludzie myślą, i są w stanie reagować na sygnały z rynku i z badań opi­ nii publicznej. W sumie sądzi, że kraj jest znacznie bardziej stabilny, niż się powszechnie uważa. Triumfowi Chin, a także innych krajów Azji Południowo-Wschod­ niej, z wyjątkiem Japonii, która w prognozie Fogla doznaje podobnej porażki jak rdzeń Unii Europejskiej, towarzyszy gwałtowny spadek zna­ czenia reszty świata. Na tę resztę przypadało w 2000 roku 28 procent światowego PKB. Jej udział w scenariuszu Fogla spada do 16 procent

w roku 2040. Rzecz nie w arytmetyce, ale w fundamentalnie innym w i­ dzeniu wygranych i przegranych w zestawieniu z dwiema poprzedni­ mi prognozami. Co się bowiem kryje za określeniem „reszta świata”? Ta reszta to Afryka, Ameryka Łacińska, Bliski Wschód, Europa Środkowa i Wschodnia, Rosja i reszta byłych republik ZSRR, kraje Azji Środkowej, Kanada, Australia, Nowa Zelandia i te kraje azjatyckie rejonu Pacyfiku, które się nie mieszczą w kategorii SE6. W skład tej reszty wchodzi za­ tem wiele krajów uznanych przez ekonomistów Goldman Sachsa i C iti­ banku za przyszłe potęgi lub aspirantów do tej roli: Brazylia, Nigeria i Ro­ sja z pierwszej dziesiątki Citibanku, a dalej: Meksyk, Turcja, Filipiny, Iran, Irak, Republika Południowej Afryki, Bangladesz, Wietnam, Egipt, Paki­ stan, nie wspominając o surowcowych potęgach zamożnego świata, czyli Kanadzie i Australii. Wszystkie one płacą za zdumiewający awans Chin. W przeciwieństwie do scenariuszy banków, które zajmują się wyłącz­ nie wymiarem ekonomicznym, Robert Fogel nie ucieka od politycznych implikacji tego gruntownego przetasowania układu sił w świecie. Jego prognoza nosi nawet tytuł: „Kapitalizm i demokracja”. Odnotowując zwłaszcza spadek znaczenia Europy Zachodniej, przez całe stulecia ostoi liberalnej demokracji, pyta wręcz, kto przejmie tę rolę za życia następ­ nej generacji. Odpowiedź noblisty brzmi: Azja. Liberalna demokracja, powiada, kwitnie w Indiach, które w jego scenariuszu staną się najlud­ niejszym krajem świata, gospodarczo zaś mają deptać po piętach Ame­ ryce (wedle Citibanku zdecydowanie wyprzedzą USA) i doczekają się gospodarki przeszło dwukrotnie większej od Unii Europejskiej. Demo­ kracja, dodaje, zakorzeniła się w czterech z sześciu silnych krajów Azji Południowo-Wschodniej (Tajwan, Korea Południowa, Indonezja i Sin­ gapur) i wielu promotorów liberalnej demokracji znaleźć można w „resz­ cie świata” - wśród nich Fogel wymienia: Australię, Kanadę, Nową Ze­ landię, Chile, Meksyk i Republikę Południowej Afryki. *

W przyszłość, i tę niedaleką, i tę odległą, wybiega najnowsza książka Zbi­ gniewa Brzezińskiego Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej p o ­

tęgi. Inny jest jednak charakter tej pracy. W odróżnieniu od wcześniej omawianych nie jest to ekonomiczna prognoza, lecz geostrategiczne roz­ ważania nad kształtem światowego ładu. Brzeziński pisze, że jeśli Ameryka będzie odwlekać reformy, to czeka ją zapewne los podobny do tego, jaki spotkał wielkie potęgi sparaliżowa­ ne fiskalnie w przeszłości: czy to starożytny Rzym, czy dwudziestowiecz­ ną W ielką Brytanię. Jednak jego zdaniem jest mało prawdopodobne, aby świat do 2025 roku zdominował jeden gracz, taki jak Chiny. Bar­ dziej prawdopodobne są chaotyczne zmiany w układzie sił. W rozwa­ żaniach nad kształtem świata w dłuższej perspektywie Brzeziński wiele miejsca poświęca Europie i definicji jej wschodnich rubieży, które za­ razem będą wyznaczać wschodnie granice Zachodu. Europa poszerzo­ na o Turcję i Rosję, nadal związana z Ameryką, mogłaby się stać waż­ nym globalnym graczem. Brzeziński jest zwolennikiem przyjęcia Turcji do Unii. Uważa, że solidnie zakotwiczona w strukturach Zachodu Tur­ cja mogłaby być tarczą chroniącą Europę przed niespokojnym Bliskim Wschodem. Rosja jest, według niego, bardziej problematyczna, ale na dłuższą metę będzie grawitować w kierunku Zachodu. Brzeziński kon­ kluduje, że ponieważ Ameryka nie jest jeszcze Rzymem, a C hiny nie są jeszcze Bizancjum, stabilny globalny porządek zależy ostatecznie od zdolności Ameryki do samoodnowy. Gdy zacząłem się przyglądać w minionej dekadzie zawrotnemu tem­ pu wzrostu Chin i Indii, nieuchronnie pojawiło się pytanie o źródła i przyczyny. Zwykle w odpowiedzi padają takie słowa, jak „niskie płace”, „dyscyplina pracy”, „solidne kwalifikacje” - tyle że ćwierć wieku temu Chińczycy i Hindusi byli równie dobrze jak dziś wykształceni, zdyscy­ plinowani, gotowi do ciężkiej pracy i wyrzeczeń i znacznie tańsi niż dziś, a wszystkie te cnoty nie procentowały gospodarczymi sukcesami. Brako­ wało im dostępu do kapitału. W dobie ideologicznej i militarnej rywa­ lizacji dwóch systemów zachodni kapitał nie palił się do miliardowych inwestycji w Indiach, a już na pewno nie w komunistycznych Chinach. Koniec zimnej wojny wszystko zmienił. Powszechna akceptacja zasad wolnego rynku ośmieliła zachodni kapitał: bardzo szybko nabrał on

apetytu na wędrówkę w miejsca poprzednio omijane. Natomiast go­ spodarze tych miejsc, kierując się własnym interesem, zadbali o to, aby kapitał płynął wartkim nurtem, zachęcony przyjaznym traktowaniem i perspektywą lukratywnych zysków. W przeszłości gospodarkę światową ciągnęły zachodnie lokomoty­ wy, głównie amerykańska. Dziś to się zmienia. Kłopot w tym, że no­ wym potęgom wciąż brakuje dojrzałości i siły, żeby iść ostro do przodu bez względu na to, co się dzieje wokół. Ciągle muszą współpracować ze słabnącymi liderami i szukać u nich wsparcia. Przez najbliższe kilkana­ ście lat sam popyt wewnętrzny nie wystarczy Chinom, Indiom i Brazy­ lii, by podtrzymać rynek pracy i zapewnić modernizację kraju, a Rosja do modernizacji potrzebuje zachodniego kapitału i technologii. Dlate­ go kuśtykająca Ameryka i cherlawa Europa to zagrożenie dla perspek­ tyw rozwojowych BRIC. I bynajmniej nie jedyne.

Wszystkiemu winien Newton

Wszystkiemu winien Isaac Newton. Może nie wszystkiemu, ale to on właśnie jest, moim zdaniem, winny prognoz, które we wstę­ pie nazwałem „odważnymi”, a naprawdę uważam za chybione. Chybione, choć ich autorzy to albo superbogate instytucje, pełne ludzi z dyplomami najlepszych w świecie uniwersytetów, i wyposażone w po­ tężne komputery, albo szanowani uczeni, łącznie z laureatami Nagro­ dy Nobla. Czy to zatem nie arogancja, tupet, szaleństwo i głupota, aby kwestionować produkty ich pracy? Niekoniecznie, a dlaczego —posta­ ram się krótko wyłożyć. Skutkiem ubocznym trium fu mechaniki Newtona i jej wpływu na rewolucję przemysłową okazało się wyniesienie fizyki na piedestał wszelkich nauk. Fizyka stała się wzorcem, ku któremu inne dyscypli­ ny postanowiły zmierzać. Pokusom pogoni za narzędziami fizyki ule­ gła także, a może przede wszystkim, ekonomia. Nobel z ekonomii pojawił się dopiero w 1969 roku i od początku budził kontrowersje. Zdaniem jednych ekonomia nie jest wystarczająco naukowa, zdaniem innych - jej wkład w postęp ludzkości nie zasługuje na prestiż zwią­ zany z Noblem. Paul Samuelson, laureat Nobla z ekonomii w 1970 roku, mówił o tym, jak bardzo pragnął zbliżyć ekonomię do fizyki. Pierwsze Noble powędrowały do ekonometryków: Ragnara Frischa

i Jana Tinbergena, których prace są beznamiętne, techniczne i wyso­ ce zmatematyzowane. Ułomność wielu prognoz ma swe praźródło w kompleksach, jakie dręczyły od dawna i nadal dręczą przedstawicieli nauk społecznych. Te, które przewidują dramatyczne, czasem trudne do ogarnięcia naszą wy­ obraźnią zmiany w gospodarce światowej, są napędzane przede wszyst­ kim prognozami demograficznymi —przyrost liczby ludności traktują jako główny motor awansu. Prognozy demograficzne są zwykle dość precyzyjne, choć im dłuższy horyzont czasowy, tym większa jest i tu­ taj możliwość błędu. Lecz ważniejsze jest coś innego. Nawet najbar­ dziej precyzyjna prognoza demograficzna nie znaczy, że równie precy­ zyjne są wnioski, jakie się z niej wyciąga. Łatwiej skwantyfikować liczbę ludności niż porządek prawny albo siłę instytucji, a to od nich zale­ ży w ogromnej mierze, w jakim stopniu przyrost ludności przełoży się na siłę kraju. Próbom zajrzenia w przyszłość towarzyszą zwykle analizy danych ubranych w wykresy i tabele. Scenariusze przyszłości trzymają się zwykle tej samej narracji: kto przed kim , kto za kim, kto się bogaci, a kto biednieje, kto zyskuje i ile, a kto traci i ile, po ile ropa, a po ile dolar, kto ma tysiąc czołgów, a kto pięć lotniskowców, kto ma bombę, a kto ją mieć będzie lada dzień. Tymczasem pytania najtrudniejsze, do­ tyczące przyszłości, są zbyt złożone, aby je wyrazić językiem ekonomii czy fizyki, geologii czy militariów, bo dotyczą odwagi i konsekwencji, determinacji i innowacji, reform albo status quo, demokracji albo tyra­ nii. Dotykają psychologii narodu, poczucia krzywdy lub dum y naro­ dowej. Lepszym od tabel narzędziem do rozważań nad przyszłością są, jak sądzę, rozmowy o tym, dlaczego coś się może wydarzyć, a coś inne­ go jest mało prawdopodobne.

Thomas M althus zmarł w 1834 roku zmartwiony, że ludzkość, liczą­ ca wówczas miliard, będzie się podwajać co trzysta lat i nasza planeta tego nie wytrzyma. Zabraknie żywności. Biolog Paul Ehrlich w 1968 roku w swej Population Bomb kreślił wizję katastrofalnego głodu, któ­

ry wytrzebi jedną piątą globu. Gdy pisał tę książkę, co dziesiąty kraj na świecie cierpiał głód. Ćwierć wieku później tylko jeden ze 120 członków ONZ odczuwał niedostatek żywności. Dziś jest nas przeszło siedem mi­ liardów. Liczba ludności Ziemi podwaja się co pół wieku, lecz dziś głód zdecydowanej większości w oczy nie zagląda. Dzięki zielonej rewolu­ cji Indie, kraj, w którym głód w 1943 roku zabił cztery m iliony ludzi, awansowały do grona największych producentów żywności. Chybionych prognoz nie brakuje. Gdy przywódca Kremla N ikita Chruszczów walił butem o pulpit w ONZ i prorokował, że Sowieci dogonią i prześcigną Amerykę, nie czynił tego z prostej brawury. Za jego pewnością siebie stały szczegóło­ we plany tego, jak i kiedy komunizm pogrzebie kapitalizm. Plany obra­ zujące produkcję stali i cementu, ale nie zdolność do innowacji. Filipinom, na które Japonia napadła w dziesięć godzin po ataku na Pearl Harbor, na mocy powojennych traktatów należały się od Tokio gigantyczne reparacje. Sporo czasu minęło, zanim Japonia była w stanie je płacić, więc M anilę wspomagali Amerykanie. Perspekty­ w y zastrzyków z obu kierunków skłoniły Bank Światowy do prokla­ mowania Filipin kandydatem na ekonomiczną gwiazdę. Bank nie przewidział ani tego, co Filipińczycy zrobią z pieniędzm i, ani sko­ rumpowanych rządów i dyktatury Ferdinanda Marcosa i jego pięknej Imeldy. Kraj przetaczał się od kryzysu do kryzysu i do niedawna Filipi­ ny nosiły łatkę chorego człowieka Azji, a miały być —wedle prognoz — liderem. W połowie lat osiemdziesiątych szanowani ludzie pisali książki o tym, że tylko czekać, aż Japonia prześcignie Amerykę. *

O pułapkach przewidywania przyszłości przekonałem się boleśnie na własnej skórze. W połowie minionej dekady akcje Citibanku, w którym kiedyś pracowałem i którego akcjonariuszem pozostałem, kosztowały na giełdzie 57 dolarów. Najbardziej renomowani analitycy na Wall Street prognozowali, że w ciągu roku sięgną 90 dolarów. W rzeczywistości

spadły do 90 c e n t ó w . Jak więc przewidywać fortuny krajów za lat trzydzieści? „Gdyby goście z Merrill Lynch byli w połowie tak mądrzy, za jakich sta­ rają się uchodzić, to już dawno winni popijać rum na własnej wysep­ ce na Karaibach w otoczeniu pięknych blondynek, a nie przeszkadzać nam w obiedzie, wydzwaniać i namawiać do kupna akcji” —wszak to jedna z pierwszych lekcji, jakie odebrałem w szkole biznesu w Berkeley trzydzieści lat temu. *

W 2004 roku Goldman Sachs prognozował, że w 2040 roku Brazylia, Rosja, Indie i C hiny będą mieć 957 milionów samochodów. Pięć lat później podniósł tę prognozę o, bagatela, 272 m iliony aut! Zdumiewa mnie, gdy analitycy podają liczbę aut w Indiach za trzydzieści lat z do­ kładnością do tysiąca samochodów tylko po to, aby za parę lat podnieść ją o kilkadziesiąt milionów. Indonezja (gwiazda scenariusza Citibanku), najliczniejszy kraj mu­ zułmański, to obok Chin i Indii jedyny członek G20, który nie odnoto­ wał spadku produkcji w 2009 roku. Zreformował sektor finansowy, ma małe zadłużenie, niski deficyt budżetowy i niską inflację. Ale wciąż zma­ ga się z szaloną biedą i bezrobociem. Setki tysięcy indonezyjskich dzieci pracują nielegalnie przy produkcji oleju kokosowego w Malezji. Infra­ struktura się sypie, a korupcja kwitnie. Indonezja w 1962 roku przystą­ piła do OPEC, ale w roku 2009 zawiesiła swe członkostwo, gdyż stała się importerem ropy. Ludność Nigerii (kolejnej gwiazdy C iti) ma się niemal podwoić w nadchodzących trzech dekadach —ze 170 milionów w 2012 roku do 305 milionów w roku 2040. Będzie to wówczas, wedle prognoz, czwar­ ty pod względem liczby ludności, po Chinach, Indiach i USA kraj na świecie. Nigeria to kraj przeszło 250 grup etnicznych, gdzie 50 procent obywateli to muzułmanie, 40 procent chrześcijanie, a około 6 procent wyznaje religie animistyczne. Kraj doświadczył wielu lat niestabilno­

ści politycznej, w tym szesnastu lat nieprzerwanej władzy wojskowych, oraz rozmaitych konfliktów etnicznych. W 2008 roku rozpoczęto re­ formy gospodarki. Nigeria ma wielkie zasoby ropy, która dostarcza 95 procent wpływów eksportowych —ale miała tę ropę i wydobywała ją znacznie wcześniej. Analitycy Citibanku założyli w swej prognozie, że przez najbliższe czterdzieści lat PKB na głowę, w wyrażeniu realnym, czyli po odliczeniu inflacji, będzie rok w rok rósł w Indonezji w tempie 5,6 procent, w Ni­ gerii zaś jeszcze szybciej, bo w tempie 6,9 procent. Zważywszy na skalę problemów stojących przed obu krajami, a także ich historię, są to zało­ żenia, delikatne mówiąc, bardzo agresywne. Dlaczego na krótką listę krajów 3G (generatorów globalnego wzro­ stu), na której zabrakło miejsca dla Meksyku, Brazylii i Turcji, trafiły Bangladesz i Egipt —nie wiem. Bangladesz od lat traci dystans do resz­ ty Azji i w rankingach World Economic Forum jest światowym liderem w łapówkarstwie. Co do Egiptu, mogę jedynie spekulować, że ponie­ waż prognoza Citibanku ukazała się na początku 2011 roku, jej auto­ rów uwiodły nadzieje wiązane z arabską wiosną. Ely Devon, nieżyjący już profesor London School of Economics, po­ wiedział: „Gdyby ekonomiści chcieli studiować konia, nie wyszliby na dwór, aby go obejrzeć. Siedzieliby w swych pracowniach i pytaliby sa­ mych siebie: co bym zrobił, gdybym był koniem?”. Słabością proroctw, o których piszę, jest też niedostateczne uwzględ­ nienie roli współzależności. Jeśli twój ważny klient wpada w tarapaty albo jest w podłej kondycji, dotknie to i ciebie. Jeśli Zachód zacznie się sypać, a nawet jeśli tylko zwolni, dotknie to jego partnerów. Nieprzewidywalna pułapka dla prognostyków to zachowanie głów­ nych graczy rynków finansowych. Wbrew oczekiwaniom ekonomistów zachowują się oni często jak kapryśna panna na wydaniu. Dziś kochają nowe potęgi, ale wystarczy, aby jednej z nich powinęła się noga, a zimny prysznic poleci na inne. Pojawi się pytanie, czasem uzasadnione, a czę­ sto nie: jeśli to się wydarzyło t u, to czemu jutro lub pojutrze nie mia­ łoby się wydarzyć t a m ? Ile to już razy dawała o sobie znać tendencja

do wrzucania krajów do jednego wora, co elegancko nazywa się agre­ gacją? Ile to razy na przykład złotówka dostała w kość dlatego, że pod­ padły Węgry? Zimą 1990 roku nowojorski Chemical Bank, wówczas trzeci co do wielkości bank Ameryki, który po zakupie Chase Manhattan przyjął nazwę Chase, popadł w kłopoty w Teksasie. Mój ówczesny pracodaw­ ca, Citibank, zlecił mi szybkie oszacowanie, ile jest warta sieć oddzia­ łów Chemical w Teksasie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć —od­ działy te nie miały odrębnej osobowości prawnej, co utrudniało ocenę ich kondycji. Po trosze z desperacji zadzwoniłem do dwóch najbardziej renomo­ wanych banków inwestycyjnych świata w nadziei, że a nuż one, węsząc ewentualną transakcję, czegoś się dowiedziały. Ku mojej radości w obu usłyszałem to samo: wygrałeś los na loterii, akurat skończyliśmy analizę, której szukasz. Nie liczyły na natychmiastową zapłatę —prezes Citibanku był znany z tego, że niechętnie korzystał z usług Wall Street, w przeko­ naniu, że jego ludzie nie są gorsi. Ale - usłyszałem —może John (Reed) da nam coś zarobić, gdyby doszło do transakcji. Następnego dnia do­ stałem oczekiwane informacje. Zdaniem firmy A to, co miałem wycenić, było warte 2,2 miliarda dolarów (to były czasy, gdy miliard coś znaczył!). Zdaniem firmy B war­ tość wynosiła minus 1 miliard, gdyż aktywa są tak kiepskie, że sprze­ dający powinien zapłacić kupującemu za zdjęcie mu z głowy poważ­ nego kłopotu. Cóż miałem zrobić z tego typu informacją? Wyciągnąć średnią? Rozpisuję się o tej niedoszłej transakcji z odległej przeszłości, gdyż obrazuje ona, jak wiele zależy od przyjętych założeń. Chemical w Tek­ sasie pożyczył duże pieniądze deweloperom budującym biurowce. To, czy i kiedy pożyczki zostaną spłacone, zależało od tego, czy biura będą puste, czy wynajęte. To zaś zależało od kondycji sektora naftowego: je­ śli ropa pójdzie w górę, jak zakładała firma A, aktywa będą sporo warte. Jeśli spadnie, jak zakładała firma B, kłopoty deweloperów przełożą się na kłopoty ich kredytodawców. Podobnie fortuny Rosji, Nigerii, Iranu

czy Wenezueli zależą w dużej mierze od tego, czy cena ropy będzie iść ostro w górę, czy się ustabilizuje, czy też może spadnie —a tego nikt nie może być pewny. Dotyczy to rzecz jasna nie tylko ropy, lecz wszystkiego.

Nobla w 2002 roku dostał Daniel Kahneman, psycholog z Princeton, kwestionujący jeden z podstawowych kanonów ekonomii: że rynki i konsumenci zachowują się racjonalnie. Jego zdaniem ludzie nie tyl­ ko przypisują sobie zdolności, których nie mają, ale pokładają przesad­ ną wiarę w planach, które zbudowali. Większość z nas jest święcie prze­ konana nie tylko o tym, że wystajemy wysoko ponad przeciętność, ale i o tym, że sukces zawdzięczamy sobie samym, winę zaś za nasze poraż­ ki ponosi ktoś inny. Nasz zespół wygrał, bo był lepszy, a jeśli przegrał, to dlatego, że murawa była kiepska, a sędzia stronniczy. To przekona­ nie o wyższości jest szczególnie silne wśród wszystkich przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej, pod każdą zresztą szerokością geograficzną. Nie starczyło ani wyobraźni, ani rozeznania, aby przewidzieć upadek komunizmu. Ponad dziesięć lat temu zapytałem Condoleezzę Rice, któ­ ra była jednym z bliskich doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych w chwili, gdy się walił mur berliński i kruszyło sowieckie imperium, czy Waszyngton był zaskoczony tym, jak łatwo się rozpadło. W odpowiedzi usłyszałem: „Słabość systemu nie była dla nas zaskoczeniem. A jednak zaskoczyło mnie, jak szybko się załamał. Ale to bardzo trudno z góry przewidzieć. Jak w przypadku pacjenta, który kurczowo trzymając się życia, może wytrwać dużo dłużej, niż wróżą lekarze. Albo też w wyniku katastrofalnego dla organizmu wydarzenia nagle umiera”. Nie przypominam sobie owego jednego katastrofalnego wydarzenia, chyba że uznać za takowe spotkanie trojki Jelcyn —Krawczuk —Szuszkie­ wicz, liderów Rosji, U krainy i Białorusi, w Puszczy Białowieskiej, które uzmysłowiło Gorbaczowowi, że to już koniec ZSRR.

Gazele i żółwie, czyli którędy do dobrobytu

Sto lat temu Włoch, Hiszpan czy Irlandczyk w poszukiwaniu lepszego chleba miał dylemat: wsiąść na statek do Nowego Jor­ ku, czy na statek do Buenos Aires? W przededniu pierwszej wojny światowej Argentyńczycy należeli do naj­ bogatszych narodów na świecie. W 1913 roku produkt krajowy brut­ to na głowę w Argentynie był trzy razy wyższy niż w Japonii. Przed kra­ chem 1929 roku Argentyna przegoniła Kanadę i Australię. Później było już coraz gorzej. W 2013 roku dochód na głowę w Argentynie był czte­ ry razy niższy niż w Japonii. Historię współczesnej Argentyny czyta się niczym tragifarsę, smutną ilustrację tego, jak anarchizm, niekompetentne rządy, skorumpowane struktury państwa, szalejący populizm i imperialne ambicje doprowa­ dziły arcyzamożny kiedyś kraj do głębokiego kryzysu. Argentyna nigdy się na dobre nie pozbierała po czterdziestu latach awanturnictwa w go­ spodarce. Rządy faszyzującego populisty Juana Peróna, u boku którego do 1952 roku stała charyzmatyczna, piękna żona Evita, przerwał w 1955 roku wojskowy zamach stanu. Po osiemnastu latach Perón wrócił do władzy, u boku nowej żony, by­ łej tancerki w nocnym lokalu M arii Esteli Martinez, którą świat poznał jako Isabel, w roli wiceprezydenta. Wkrótce Perón zmarł i Isabel zosta­

ła pierwszą kobietą prezydentem w dziejach świata i najmłodszą głową państwa w Ameryce Łacińskiej. Również jej rządy przerwał pucz armii. Nastąpił w momencie, gdy kraj pogrążył się w totalnym chaosie: infla­ cja, strajki, skandale korupcyjne. Montoneros, lewicowi terroryści peroni ści, destabilizowali kraj, porywając prominentnych polityków i wojsko­ wych i kasując za ich głowy wysokie okupy. Po drugiej stronie barykady działały paramilitarne grupy sił bezpieczeństwa. Faszyzujący generałowie walczyli z Londynem Margaret Thatcher o Falklandy. Swych politycz­ nych przeciwników zrzucali w workach z samolotów do oceanu. Świat szedł do przodu, a Argentyna się cofała. Wniosek płynący z tej historii jest prosty: punkt startu o niczym jesz­ cze nie przesądza. Jedni raz po raz potykają się i tracą dystans, podczas gdy inni, na pozór cherlawi, gnają do przodu. Gdyby receptą na dostatek były surowce, Kongo i Nigeria byłyby dawno bogate, a Tajwan ubogi. W ielu krajom bogactwa ukryte w zie­ mi nie pomogły, lecz zaszkodziły. Uczniowie z Singapuru, Finlandii, Korei Południowej, Japonii i Hongkongu, krajów pozbawionych surowców, mają znacznie lepsze wyniki testów niż ich koledzy z bogatych w ropę Kataru i Kazachstanu. Piętnastolatki z takich naftowych potęg, jak: Arabia Saudyjska, Kuwejt, Oman, Algieria, Bahrajn i Iran, radzą sobie znacznie gorzej niż ich ró­ wieśnicy z Libanu, Jordanii i Turcji —krajów tego samego regionu, ale ubogich w surowce naturalne. Skłania to do twierdzeń, że im więcej czerpie się z ziemi, tym mniej tkwi w głowach. Nie jest to oczywiście prawdą, czego dowodem są choć­ by dobre wyniki testów młodzieży w Kanadzie, Australii i Norwegii, kra­ jach będących potęgami surowcowymi, gdzie od dawna istnieją trady­ cje inwestowania w naukę. Natomiast prawdziwa jest teza, że w wielu krajach, które przywyk­ ły do regularnych dochodów z eksportu bogactw naturalnych, słab­ sze są bodźce do ppdnoszenia kwalifikacji i w naturalny sposób więd­ nie, zarówno wśród rodziców, jak i dzieci, szacunek dla nauki. Im droższa ropa, tym mniejsze w krajach naftowych szanse na niezależne

sądy i partie polityczne, na wolne media i wybory oraz na jakiekol­ wiek reformy. Reformy są bowiem bolesne, toteż zwykle wymuszają je okoliczno­ ści. Wysokie ceny energii dają luksus ignorowania tego, co mówi demo­ kratyczna opozycja, jeśli taka istnieje, i co mówi zagranica. Mohammad Chatami, sprawujący urząd prezydenta Iranu w latach 1997—2005, pró­ bował reform, gdy ropa była tania. Jego następcy nie muszą, bo jest dro­ ga. Gorbaczow niezdarnie wprawdzie, ale szukał reform, bo kasa była pusta. Putin nie musi dopóty, dopóki droga jest energia. Sukcesu nie gwarantują ani wykwalifikowana siła robocza, ani do­ stęp do nowoczesnych technologii. Komunistyczna NRD była pełna lu­ dzi z dyplomami, a pozostawała daleko za Republiką Federalną Niemiec. Gdyby dostęp do nowoczesnych technologii był przepustką do dobro­ bytu, Związek Sowiecki nie zniknąłby z mapy świata. Czy gwarantem powodzenia jest wolny rynek? Sukcesy krajów Azji Południowej, zwłaszcza Korei Południowej i Singapuru, podobnie zresz­ tą jak doświadczenia niemal wszystkich krajów od momentu rewolu­ cji przemysłowej z wyjątkiem pierwszej fali industrializacji w W ielkiej Brytanii, kłócą się z tezą, że wolny rynek w czystej postaci to najlepsza recepta na rozwój. Singapur był przykładem szczęśliwego mariażu spo­ łeczeństwa o silnej kulturze przedsiębiorczości i wizjonerskiego aktyw­ nego rządu. Chociaż zatrudnienie w sektorze publicznym Singapuru było i jest skromne, to wpływ rządu na życie gospodarcze był ogrom­ ny. To rząd, a nie wolny rynek zdecydował, że rozwój telekomunikacji da krajowi przewagę nad konkurencją, i inwestował w tę dziedzinę. To rząd, a nie wolny rynek postawił na kształcenie i permanentne podwyż­ szanie kwalifikacji. Dość brutalnie interweniował, aby zapobiec kłopo­ tom transportowym i chronić środowisko. Wysokie cła na import samo­ chodów i zarządzenia, w jakie dni można, a w jakie nie można jeździć, w połączeniu z niemiłosierną konsekwencją w egzekwowaniu kar za ła­ manie zakazów, sprawiły, że w bogatym Singapurze z korkami da się żyć. Jednocześnie sektor publiczny został poddany skrupulatnemu oglądowi, a system wynagrodzeń w tym sektorze zależał od tego, jak sobie radzi­

ła gospodarka, a nie od tego, jak rozbudowana była biurokracja, jak to ma miejsce w wielu krajach europejskich —żeby się posłużyć Grecją jako przykładem ekstremalnym. Głównym motorem szybkiego rozwoju przez ostatnie dwa stulecia była technologia. Ale i ona sama nie wystarczy. Rzymianie dyspono­ wali maszyną parową, ale używali jej jedynie do otwierania i zamykania wrót świątyń. Aztecy znali koło, ale służyło im ono jedynie jako zabaw­ ka dla dzieci. Technologia nie jest panaceum mogącym zapewnić harmo­ nię i rosnący dostatek. Za Gierka Polska kupiła licencje na samochody, maszyny budowlane, nowoczesne pralki i lodówki, nawet na sztuce ry. Zamiast obiecanych inwestycyjnych żniw nadeszło bankructwo. Za­ wiodły nie technologie, ale instytucje. Jak tlenu potrzeba wolności eko­ nomicznych, przejrzystych reguł gry, respektu do prawa, bodźców do prowzrostowych zachowań, zachęt do podejmowania ryzyka inwesty­ cyjnego i ograniczania marnotrawstwa i wreszcie rozsądnej polityki go­ spodarczej państwa, trzymającej na postronku pokusy manipulacji wła­ dzą do celów redystrybucji dóbr. W 2012 roku entuzjastycznie przyjęto na Zachodzie książkę dwóch cenionych ekonomistów, Darona Acemoglu i Jamesa Robinsona, pod tytułem Why Nations Fail (Dlaczego narody ponoszą porażki). Podsta­ wowa teza tej książki brzmi, że rozwój gospodarczy zależy od jednego: od instytucji politycznych kraju - instytucji demokratycznych i oświe­ conych, takich, które respektują prawa jednostki i ich bronią, które za­ chęcają do przedsiębiorczości. Bardzo przychylne przyjęcie książki wyni­ kało z optymistycznego dla Zachodu wniosku: nie obawiajmy się Chin; reżimy totalitarne są skazane na porażkę, chyba że wejdą na ścieżkę de­ mokratyzacji - bo tylko demokracja może triumfować. To balsam na poturbowaną duszę Zachodu, kojący czytelnika w bogatym kraju wizją nierozerwalnego duetu demokracji i pomyślności. Acemoglu i Robin­ son przewidują, że Chiny skończą tak jak Związek Sowiecki: zabraknie im tchu, zanim przerodzą się w bardziej otwarte społeczeństwo. Ta teoria jednak musi budzić wątpliwości. Historia dostarcza do­ wodów, że dyktatorzy byli niekiedy głębokimi reformatorami, często

dlatego, że zmuszały ich do tego zagrożenia zewnętrzne. Dwieście lat temu władcy Prus podjęli reformy ekonomiczne i administracyjne, aby wzmocnić państwo, któremu zagrażała Francja Napoleona. Zewnętrzne zagrożenie stanowiło impuls do gigantycznej transformacji społeczeń­ stwa Japonii zapoczątkowanej w drugiej połowie XIX wieku, zwanej restauracją M eiji („epoką światłych rządów”). W tedy właśnie obalono feudalny system szogunatu, co doprowadziło do szybkiej moderniza­ cji kraju na wzór zachodni. Nie przyświecały temu idee demokracji, ale chęć umocnienia pozycji kraju, a potem podjęcia polityki imperialnej. Nie byli demokratami ani autorzy modernizacji Tajwanu, ani wojsko­ wi dyktatorzy Korei Południowej, i wreszcie to nie pragnienie wejścia na ścieżkę demokracji stało za głębokimi reformami Deng Xiaopinga w Chinach pod koniec lat siedemdziesiątych. Nie kto inny, jak on, nie­ wątpliwy reformator, stał za decyzją brutalnej rozprawy ze studentami na placu Tiananm en. Obecność demokratycznych instytucji odgrywa bez wątpienia ogromną rolę. Z drugiej strony nietrudno znaleźć kraje o demokratycz­ nych instytucjach, które z rozmaitych powodów nie idą do przodu, lecz się cofają. Demokracja nie jest równoznaczna z efektywnością. Gdy in­ stytucje są słabe i skorumpowane, dzieje się to, co ma dziś miejsce na Ukrainie. Pomarańczowa rewolucja wyniosła do władzy demokratycz­ ne rządy, które nie spełniły oczekiwań. Rozważając ścieżki wiodące do dobrobytu lub na manowce, nie moż­ na lekceważyć geografii, kultury, tradycji czy historii. Poza Europą w XIX wieku industrializacja zaszła najdalej w krajach bogatych w węgiel, żelazo lub bawełnę albo takich, którym geografia za­ pewniła łatwy dostęp do rynków międzynarodowych. Przemysł unikał natomiast miejsc pełnych chorób lub odległych od portów. Współczesny Irak powstał na fundamentach, które nigdy nie wróżyły nic dobrego. Nie jest i nie będzie stabilną demokracją. Dziś religia jest w Iraku ważniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Szyici siedzą na najwięk­ szych pokładach ropy naftowej na świecie. Arabscy sunnici uważają się za przegranych, ale jest ich dwa razy mniej niż szyitów. Wojna domowa

pogłębia podziały między szyitami a sunnitami. Pozycja Iraku wysoko na liście gazel Citibanku najwyraźniej zakłada, że kraj znajdzie sposoby na dzielenie wpływów ze sprzedaży ropy, że nie zatrzęsie to wewnętrz­ nym spokojem bardziej, niż ma to miejsce dziś. W 2012 roku wydobycie ropy w Iraku wzrosło do poziomu nienotowanego od trzydziestu lat, ale po to by spełnić swe naftowe nadzieje, kraj potrzebuje znacznych inwe­ stycji infrastrukturalnych: w rurociągi, porty, przetwórstwo ropy. Tym­ czasem wciąż nierozstrzygnięte pozostają nawet kwestie jurysdykcji nad iracką ropą: gdzie kończy się władza rządu w Bagdadzie, a zaczyna na przykład władza Irbilu, stolicy Kurdystanu, którego regionalny rząd za­ wiera własne kontrakty. Niekończące się i ostatnio zaogniające konflik­ ty religijne nakładają się na deficyt infrastruktury i wykwalifikowanych ludzi oraz gigantyczną korupcję. Wprawdzie kraje nie są —czy nie muszą być —zakładnikami swej hi­ storii, ale wywiera ona często znaczny wpływ na ich późniejsze działania. W pamięć Niemców głęboko wryły się doświadczenia hiperinflacji okre­ su Republiki Weimarskiej, kiedy z walizkami pieniędzy szli do piekarni, by kupić chleb. Dziś skutkiem tych odległych wspomnień jest przemoż­ ny strach przed inflacją, skłaniający Niemcy ku szczególnej ostrożności. Stąd się wzięła poprawka do konstytucji, która nakazuje Niemcom od 2016 roku utrzymanie deficytu budżetowego poniżej 0,35 procent PKB. Ta poprawka, którą ledwo w Europie zauważono, w momencie jej wej­ ścia w życie może się okazać wręcz paraliżująca dla ewentualnej polity­ ki stymulacji gospodarki i może mieć ogromny wpływ na losy Europy. Peruwiańczyk Hernando de Soto uważa, że krajów ubogich nie wy­ bawi z nędzy pomoc z zewnątrz, ale jedynie przedsiębiorczość biedoty. W przeciwieństwie do utartych opinii twierdzi, że większość biednych oszczędza i wartość tych oszczędności wedle jego szacunków jest ogrom­ na. Te aktywa to małe domki, substandardowe mieszkania w blokach, działki, rowery, ryksze i łodzie rybackie, stragany, czasem małe jadło­ dajnie, pralnie, szwalnie, punkty naprawy obuwia etc. Problem w tym, że ich posiadacze, nie mając dokumentów potwierdzających ich prawa własności, nie mogą użyć tego majątku jako zastawu pod kredyt. Bez

dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy kasę pożyczko­ wą, potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich za­ soby to martwy kapitał. Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich znaczenie dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie było takie oczywiste w XVII wieku, gdy tech­ nokraci rządu Ludwika XIV posyłali na gilotynę tysiące małych przed­ siębiorców, których jedynym przestępstwem był import tkanin baweł­ nianych niezgodnie z francuskimi przepisami. Byłem świadkiem, jak M ilton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek na pół miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli M iltona Friedmana, początkowa recepta na transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja, stabilne in­ stytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna. Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomi­ stom po części dlatego, że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, któ­ re sprawdzają się w jednym kraju, nie gwarantują powodzenia gdzie in­ dziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by wejść na ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.

Część II

Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy

dokumentów, które byłyby respektowane przez bank czy k a s ę pożyczkową, potwierdzających, że to, co mają, rzeczywiście do nich należy, ich za­ soby to martwy kapitał. Tego Zachód, powiada de Soto, nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich znaczenie dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie było takie oczywiste w XVII wieku, gdy tech­ nokraci rządu Ludwika XIV posyłali na gilotynę tysiące małych przed­ siębiorców, których jedynym przestępstwem był import tkanin baweł­ nianych niezgodnie z francuskimi przepisami. Byłem świadkiem, jak M ilton Friedman, wręczając de Soto w San Francisco czek na pół miliona dolarów, przyznał, że jego, czyli M iltona Friedmana, początkowa recepta na transformację, sprowadzająca się do trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i prywatyzować, była błędna, i zrewidował warunki sukcesu transformacji: prywatyzacja, stabilne in­ stytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna. Recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomi­ stom po części dlatego, że takie recepty nie istnieją. Rozwiązania, któ­ re sprawdzają się w jednym kraju, nie gwarantują powodzenia gdzie in­ dziej. Poza tym stosunkowo niewiele trzeba, by wejść na ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, by z niej zboczyć.

Część II

Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy

Lider X X wieku (Stany Zjednoczone)

B A N K R U T SA M O Z W A N IEC

W historii ludzkości Stany Zjednoczone są pierwszym krajem, który ustami swych wybranych przedstawicieli, czyli Kongresu, reklamuje, że już jest lub lada moment stanie się bankrutem. Reszta świata nie podziela tej opinii. Bankrut to ktoś, kto nie jest w stanie spłacać swych długów, więc inni nie chcą mu pożyczać. Nie jest to ani powód do dumy, ani przypadłość, na którą ktokolwiek przy zdrowych zmysłach ma apetyt. Kiedyś było to nawet schorzenie na tyle wstydliwe, że honorowi bankruci strzelali so­ bie w łeb. Tymczasem chętnych do pożyczania Ameryce wciąż nie bra­ kuje. USA nie spełnia zatem definicji bankruta. Ameryka nie ma także problemu z kosztami zaciągania nowych długów - świat ochoczo poży­ cza rządowi USA i za dziesięcioletnie obligacje Waszyngton płaci mniej niż 3 procent. W 2000 roku, zanim z Białego Domu odszedł Clinton, niektórzy łamali sobie głowę, co począć z dwoma bilionami dolarów nadwyżki w budżecie, bo tyle majaczyło na horyzoncie. Dwie kosztowne wojny, dwie recesje, cięcia podatków i hojna refundacja leków dla emerytów

zamieniły nadwyżkę w gigantyczny deficyt i dług, który przekroczył i co rusz będzie przekraczał określony prawem limit. Lim it długu wprowadzono w Ameryce decyzją Kongresu w 1917 roku, kiedy USA przystąpiły do pierwszej wojny światowej i potrzebo­ wały środków na finansowanie swego udziału i wspieranie sojuszników. Do tego czasu rząd musiał każdorazowo występować do Kongresu o zgo­ dę na zaciągnięcie pożyczki i Kongres określał jej wysokość, oprocento­ wanie, term iny zapadalności etc. Second Liberty Bond Act z 1917 roku wyznaczył rządowi lim it długu, zostawiając w jego gestii warunki, na ja­ kich zostanie zaciągnięty. Od tego czasu Kongres podniósł lim it ponad sto razy. Za czasów prezydentury Ronalda Reagana sięgano do tego za­ biegu osiemnaście razy i mało kto o tym słyszał. Nikomu nie przyszło do głowy, aby tę praktykę kwestionować. Czasy się jednak zmieniły. Po pierwsze, niesłychanie zaostrzyły się podziały międzypartyjne, a w Bia­ łym Domu znalazł się człowiek, którego część prawicy nie może strawić. Po drugie, pojawiła się radykalna Tea Party, której ignorancja szalenie utrudnia poszukiwania sensownych rozwiązań. Teatr polityczny zastę­ puje więc realistyczne drogi sanacji. Świata nie niepokoją rozmiary amerykańskiego długu, niepokoi na­ tomiast tempo, w jakim on pęcznieje. A pęcznieje, bo szybko rosną koszty trzech wielkich programów, którymi steruje automatyczny pi­ lot, a nie coroczny proces budżetowy. Szybka i radykalna poprawa jest niemożliwa, bo deficyt ma charakter strukturalny: blisko 60 procent wszystkich wydatków rządu przypada na: Social Security - czyli renty i emerytury, Medicare - program opieki zdrowotnej dla emerytów i ren­ cistów, i Medicaid - system opieki społecznej i zdrowotnej dla najuboż­ szych. Zmiany tych programów wymagają nowych uregulowań praw­ nych i są politycznie arcytrudne. Ci sami, których przerażają rozmiary długu, sprzeciwiają się pod­ wyższeniu jakichkolwiek podatków, twierdząc, że zdusi to bodźce do przedsiębiorczości, choć od końca drugiej wojny światowej aż do 1980 roku najwyższa stawka podatku dochodowego nie spadała poniżej 70 procent, a w latach 1954—1963 - w sumie niezłych dla Ameryki -

wynosiła 91 procent i nie zniechęciło to bogatych i przedsiębiorczych

do inwestowania. Prezydent Reagan obniżył ją najpierw do 50 pro­ cent, a pod koniec swej kadencji do 28 procent. Jego następca George H.W. Bush wbrew obietnicom podniósł podatki, za co zapłacił poraż­ ką w batalii o reelekcję. Na emeryturę zaczyna przechodzić najliczniejsza generacja urodzo­ na po wojnie, tak zwany baby boom , ludzie z roczników 1946-1964. To będzie wywoływać presję i na emerytury, i na opiekę zdrowotną dla tych ludzi. Dziś na jednego emeryta przypada trzech pracujących, a w 2040 roku, jeśli się nie zmieni wiek emerytalny albo nie pojawi duża fala mło­ dych imigrantów, będzie ich przypadało niewiele ponad dwóch. Zapowiedź wyższych podatków dla klasy średniej to polityczne sa­ mobójstwo, natomiast podwyżka podatków wyłącznie dla bogatych nie zasypie dziury w budżecie. Prawdziwa sanacja finansów nie obejdzie się zatem bez uszczknięcia świadczeń socjalnych, a taka wizja jest mało po­ nętna. Nawet 70 procent popleczników radykalnej Tea Party jest prze­ ciwko okrawaniu Medicare i Medicaid. Ten cały bałagan, rozgrywający się przy licznej międzynarodowej w i­ downi, ma jedną potencjalną zaletę: w którymś momencie zmusi do poważnych debat. Stany Zjednoczone są dziś bardziej niż kiedykolwiek w ostatnim półwieczu zależne od napływu kapitału z zagranicy. W przewrotny sposób fiskalna nieodpowiedzialność Ameryki uzależ­ niła resztę świata od USA w większym niż kiedyś stopniu. Nieokiełzna­ ny popyt Amerykanów tworzy miejsca pracy dla reszty świata; pozwala reszcie świata, głównie Chinom i Indiom, rozwijać się szybciej, niż by­ łoby to możliwe, gdyby Amerykanie oszczędzali i inwestowali u siebie albo spłacali stare długi. W 2012 roku amerykański import towarów był o 819 miliardów dolarów wyższy od eksportu. Choć stan finansów Ameryki wydaje się opłakany, a wiara w rychłą sanację mizerna, nie przekłada się to na spadek zaufania do amerykań­ skiej waluty. W ostatnich latach często przymierzano się do pogrzebu dolara jako króla rynku walutowego - i podobnie jak w wypadku wia­ domości o śmierci M arka Twaina są to wieści przedwczesne.

Dolar i tak stoi wyżej, niżby to wynikało wyłącznie z relacji makroe­ konomicznych, gdyż jest to nadal waluta rezerwowa - w niej w dużym, choć mniejszym niż kiedyś stopniu trzymają swe rezerwy banki central­ ne wielu krajów, a także osoby prywatne. Któregoś dnia dolar jako wa­ luta rezerwowa zapewne napotka konkurencję, ale nie straci swej pozy­ cji, dopóki się nie pojawi wiarygodna alternatywa. Na razie to, co świat ogląda, to bardziej manifestacja połamanego systemu politycznego niż pogruchotanej gospodarki, choć w którymś momencie jedno może się przerodzić w drugie. Jeszcze pięć lat temu ówczesny premier Chin Wen Jiabao miał wątpli­ wości, na ile bezpieczne są obligacje rządu USA, a bank centralny Chin opublikował raport wzywający do stworzenia „globalnej waluty”, któ­ rą miałby zarządzać Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Na czele an tydolarowego pochodu maszerowały zwykle C hiny i Rosja. Ze strachu, że pęczniejący dług Ameryki nadweręża i tak kruchy globalny system monetarny, Chiny, które trzymają w swych rezerwach ponad 2,3 bilio­ na dolarów i mają najwięcej do stracenia (gdy dolar słabnie), czuły ko­ nieczność wyzwolenia się z dolarowej pułapki. Pekin dojrzewał do m y­ śli, że nadszedł czas na „internacjonalizację” chińskiej waluty, dotychczas bowiem ponad 70 procent wym iany handlowej Chin z zagranicą rozli­ czano w walucie amerykańskiej. W 2009 roku w rosyjskim Jekaterynburgu na pierwszym szczycie BRIC, w komunikacie końcowym znalazło się stwierdzenie o „potrze­ bie bardziej zróżnicowanego międzynarodowego systemu monetarne­ go”. Rosja wspierała pomysł detronizacji dolara z powodów zarów­ no ekonomicznych, jak i politycznych. Na szczycie G8 we Włoszech latem 2009 rosyjski prezydent D m itrij M iedwiediew mówił o zasto­ sowaniu w handlu światowym zarówno rubla, jak i w aluty między­ narodowej. A nalitycy byli przekonani, że za bombastycznymi wypo­ wiedziami liderów Chin i Rosji kryją się ich obawy o wartość własnych rezerw dolarowych. Kondycja dolara przyprawia o gigantyczny ból głowy zwłaszcza Chińczyków. I będzie tak, dopóty głównym moto­ rem wzrostu ich gospodarki pozostanie eksport —przy jednoczesnym

kurczowym utrzym yw aniu własnej w aluty na sztucznie zaniżonym kursie wobec dolara. Dolar jest tym słabszy, im spokojniej na światowych rynkach finan­ sowych. I na odwrót: umacnia się wtedy, gdy na rynkach pojawia się pa­ nika i samo przetrwanie systemu nie dla wszystkich jest oczywiste. Wów­ czas, po raz kolejny, okazuje się, że jak trwoga - to do dolara; że w nim (i w złocie) wciąż szukają schronienia przerażeni inwestorzy - niemal tak jak za dawnych czasów, gdy reprezentował zdrową, najbardziej dy­ namiczną gospodarkę świata i mocarstwo niemające sobie równych. Gdy tylko sytuacja odrobinę się normuje, gdy znika widmo totalnej katastro­ fy, a na giełdy wraca umiarkowany optymizm, przypomina się o amery­ kańskich deficytach, spirali długu i z nową siłą powraca krytyka dolara tudzież apele o jego zastąpienie w roli rezerwowej waluty świata. Tak było do niedawna, lecz ostatnio apetyt na zmianę na tronie na­ gle ostygł. Co więcej, Chińczycy twierdzą, że globalna dominacja do­ lara będzie trwać. Szef instytutu badawczego chińskiego banku cen­ tralnego Jin Zhongxia napisał wiosną 2013 roku, że świat zmierza do architektury ładu walutowego, którą nazywa 1+4. Ta jedynka to do­ lar, jako superrezerwowa waluta wspierany przez cztery mniejsze wa­ luty rezerwowe: euro i funta brytyjskiego oraz japońskiego jena i chiń­ skiego juana / renminbi. Powód szacunku do dolara jest prosty: lepiej niż inne waluty zdał egzamin w czasach kryzysu 2 0 0 8 -20 0 9 i szcze­ gólnie dobrze się prezentuje na tle euro, poturbowanego kłopotami całej strefy. Chińscy bankowcy poszli o krok dalej, przyznając, że do­ minacja dolara odzwierciedla „gospodarczą, finansową i m ilitarną siłę USA”. Jin Zhongxia zastrzegł się, że skala gospodarki Europy, jej na­ uka i technologia, czynią z euro drugą co do ważności międzynarodo­ wą walutę. Strefa dolara - a za taką uznał wszystkie kraje, które doko­ nują w walucie amerykańskiej większości rozliczeń i trzymają w niej większość swych rezerw —wygląda na luźniejszą niż strefa euro, ale w praktyce jest bardziej spójna. Innymi słowy, poharatany dolar to nadal jedyna prawdziwa w aluta rezerwowa. Robert M undell, kana­ dyjski noblista uważany za jednego z ojców euro, w wywiadzie dla

chińskiego „Boao Review” przyznał, że jeszcze w dziesiątą rocznicę uro­ dzin euro, czyli w 2009 roku, wyglądało na to, że unijna waluta świet­ nie zdaje egzamin. A potem wszystko się odmieniło. Natomiast dolar zdaje egzamin od z górą dwustu lat. Po to, aby juan / renminbi mógł się stać alternatywą dla dolara, Chi­ ny musiałyby wyeliminować ograniczenia w transferach kapitału, wpro­ wadzić pełną wymienialność walut i zwiększyć płynność na swym ryn­ ku obligacji. Spełnienie tych warunków zajmie co najmniej dziesięć lat. Ponieważ USA to zdecydowanie największy rynek zbytu dla Azji, kraje tego kontynentu hamują aprecjację swych walut wobec dolara bardziej niż w stosunku do euro, jena czy funta szterlinga. Dylemat, w obliczu którego dziś stoją, jest następujący: pozwolić swym walutom na większe wzmocnienie się wobec dolara (co osłabi ich konkurencyjność na ryn­ ku amerykańskim), czy też trwać przy dotychczasowej polityce akumu­ lacji rezerw dolarowych. Najwięcej kłopotów cherlawy dolar przysparza Europie. Tani dolar to dla Europejczyków okazja do tanich wakacji na Florydzie czy Ha­ wajach albo zakupów w Nowym Jorku, ale kiepski sposób na pobudze­ nie wzrostu i redukcję bezrobocia. Przykładem sektora, który szczegól­ nie cierpi, gdy euro się umacnia, jest europejski przemysł samochodowy. Europejscy eksporterzy mogą albo podnosić ceny w dolarach, albo ak­ ceptować niższe zyski. Żadna z tych opcji nie jest atrakcyjna. Porsche, który dziesięć lat temu próbował, z żałosnymi rezultatami, pierwszego podejścia, wybrał bardzo konserwatywną i drogą metodę - ubezpiecza się kontraktami na rynkach walutowych. BM W natomiast produkuje ponad 150 tysięcy samochodów w Stanach Zjednoczonych i zaspokaja­ jąc część popytu rynku amerykańskiego z Karoliny Południowej, ogra­ nicza częściowo swe ryzyko kursowe. Choć Waszyngton od czasu do czasu przebąkuje, że zależy mu na sil­ nym dolarze, to niewiele czyni w jego obronie. Słaby dolar ułatwia eks­ port amerykańskich towarów, podnosi także wartość zagranicznych zy­ sków firm amerykańskich, a więc wspiera ich giełdowe notowania.

Stany Zjednoczone stają w obliczu wyzwań, których większość spo­ łeczeństwa po prostu nie jest świadoma, a większość polityków unika jak diabeł święconej wody. Nie ma dla tych wyzwań łatwych rozwiązań, a trudne budzą strach, bo grożą utratą głosów, czyli władzy. Są albo spo­ łecznie niepopularne, albo napotykają opór potężnych grup interesu. Jed­ nak Ameryce nie grozi rychłe bankructwo, a dolarowi rychła detronizacja.

W 2008 roku z listy bestsellerów w Ameryce nie schodziła książka Fa reeda Zakarii The Post-American World (Postamerykański świat). Tezy tej pracy, w największym skrócie, są następujące: 1) Choć są powody do pesymizmu, to nie ma mowy o schyłku ame­ rykańskiej potęgi - po prostu powstają nowe potęgi i reszta świata gna do przodu. 2) Amerykanie są markotni, bo się dowiedzieli, że najwyższy budynek stoi dziś w Dubaju, największa rafineria mieści się w Indiach, największe fabryki —w Chinach, a największy fundusz inwestycyjny —w Zjednoczo­ nych Emiratach. Największe kasyno nie jest już w Las Vegas, ale w Makau. 3) Amerykanie świetnie rozumieją, co się w świecie dzieje, i są gotowi do adaptacji, tylko ich rząd tego nie rozumie i nie jest gotów do zmian. Ta argumentacja sprzedawała się jak ciepłe bułeczki, zwłaszcza teza o mądrym narodzie i głupim rządzie. Szkopuł w tym, że wszystkie trzy tezy są mocno wątpliwe. Po pierwsze, pozycja Ameryki słabnie nie tyl­ ko dlatego, że inni szybko się rozwijają. Po drugie, Amerykanie są mniej optymistyczni nie dlatego, że się dowiedzieli o wieżowcach, samolotach czy kasynach za granicą, ale dlatego, iż nagle się okazało, że ich domy są warte dużo mniej, niż myśleli, trudniej o pracę i kredyt, a i o ubez­ pieczenie zdrowotne wciąż ciężko. Po trzecie, jeśli ludzie są tacy mądrzy, a rząd taki głupi, to nasuwa się pytanie, dlaczego taki mądry naród wy­ biera taki głupi rząd. W 2011 roku Zakaria wydał książkę ponownie. W tytule dodał Release 2.0. Usunął ze wstępu uwagę o mądrym naro­ dzie i głupim rządzie.

Reformy są nieuchronne, więc w którymś momencie nadejdą. To jednak tylko defensywa. Ameryka potrzebuje ofensywy. Ofensywa to: utrzymać pozycję lidera w technologii, stworzyć m iliony miejsc pracy i lepiej przygotować ludzi do konkurowania w nowym świecie, w któ­ rym rywale są znacznie tańsi i mają dostęp do tych samych technologii.

A R M A T Y I P IG U Ł K I, C Z Y L I N A CO A M E R Y K Ę STAĆ, A N A CO N IE

Poirytowany szef Pentagonu całymi tygodniami błagał Kongres, aby ten nie fundował Ameryce dodatkowych samolotów F-22, najdroższych myśliwców na świecie. „Jeśli nie potrafimy zrobić tego jak należy, to co, u licha, jesteśmy w sta­ nie zrobić porządnie?” - wypalił w przemówieniu do elit gospodarczych Chicago latem 2009 roku sekretarz obrony Robert Gates. I on, i inni krytycy F-22 uważali tę maszynę za relikt zimnej wojny. Zaprojektowa­ no ją pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy lotnictwo przymierzało się do ewentualnych walk powietrznych z Sowietami. F-22 jest w stanie la­ tać wyżej niż inne myśliwce, oszukać systemy radarowe i przygotować pole dla bombowców. Nigdy go do tej pory nie użyto w wojnie - nie był potrzebny ani w Iraku, ani w Afganistanie. Batalia o wstrzymanie pro­ dukcji F-22 stała się dla Gatesa osobistą krucjatą. Był pierwszym w hi­ storii USA sekretarzem obrony, który pozostał na stanowisku po zmianie partii w Białym Domu. Służył sześciu prezydentom, był uważany zwy­ kle za jastrzębia raczej niż za gołębia i nieoczekiwanie znalazł się w roli adwokata cięć zbrojeniowych.

Dwight D. Eisenhower, pięciogwiazdkowy generał, w czasie wojny na­ czelny dowódca sił alianckich w Europie, a później pierwszy naczelny

dowódca NATO, odchodząc z urzędu prezydenta Stanów Zjednoczo­ nych w styczniu 1961 roku, ostrzegał swych rodaków przed komplek­ sem militarno-przemysłowym. Mówił, że pogoń firm zbrojeniowych za zyskiem może skrzywić politykę zagraniczną Ameryki i że nieustan­ ne przygotowania do w ojny kłócą się z historią narodu. Gdyby powie­ dział to ktokolwiek inny, okrzyknięto by go zapewne zdrajcą, czerwoną kanalią albo czymś w tym rodzaju. Termin „kompleks militarno-przemysłowy” wszedł na stałe do słownictwa, ale w pamięci bardzo szyb­ ko zatarł się inny fragment pożegnalnego orędzia prezydenta: ostrzeże­ nie przed permanentną m ilitaryzacją społeczeństwa i jej negatywnymi skutkami dla zdrowia duchowego narodu. Bardzo niewielu członków Kongresu kiedykolw iek walczyło i stąd bezkrytyczny, a czasem na­ bożny stosunek do wszystkiego, co się wiąże z m undurem . Na pal­ cach jednej ręki można policzyć ludzi skłonnych kwestionować w y­ datki na zbrojenia. Kongres z reguły daje Pentagonowi wszystko, czego ten chce, a czę­ sto i więcej, z dwóch powodów. Po pierwsze, chce zamanifestować swój patriotyzm i troskę o obronność kraju. Po drugie, takie są interesy lob­ by militarnego, które pociąga za sznurki w każdym praktycznie stanie. Przemysł obronny przeszedł w ostatnich latach serię fuzji, które zmniej­ szyły liczbę wielkich producentów, ale każdy z nich zadbał, aby mieć fa­ bryki w jak największej liczbie stanów - po to aby ewentualny zamach na zamówienia przekładał się na straty w zatrudnieniu i wywoływał od­ ruchy obronne ze strony polityków. Zbrojeniówce nie grozi masowa ucieczka za granicę. Produkcji nie zleca się lekką ręką Chińczykom czy Hindusom. Tu marża zysku nie kur­ czy się łatwo, bo wciąż dominuje model costplus. Oznacza to, że płaci się tyle, ile wynoszą koszty plus marża zysku. Skoro tak, to nie ma bodźców do obniżki kosztów. Taki mechanizm rodzi sytuacje, wielekroć opisywa­ ne, że Pentagon płaci kilkaset dolarów za miskę klozetową lub młotek. Government Accountability Office, które z ramienia Kongresu kontro­ luje rząd, szacuje, że niemal dwie trzecie wszystkich programów wojsko­ wych podlega zmianom po ich rozpoczęciu, a te zmiany prowadzą do

eskalacji kosztów, średnio o 72 procent. Producenci, aby dostać zamó­ wienie, przedstawiają zaniżone kosztorysy, a projekt zatwierdzony i roz­ poczęty rzadko jest przerywany. Mechanizm przepływu ludzi między wojskiem a producentami bro ni wygląda z grubsza tak: pięćdziesięciotrzyletni pułkownik przechodzi na pełną emeryturę, a rok później rozpoczyna pracę w firmie zbrojenio­ wej. Wysyła swym kolegom w służbie czynnej propozycję: pracujemy nad nowym pojazdem opancerzonym, samolotem, rakietą, haubicą lub czymś podobnym. Będziecie tego sprzętu potrzebować za jakieś trzy do pięciu lat, więc im wcześniej zamówicie, tym lepiej. Tego rodzaju pro­ pozycje zwykle trafiają na podatny grunt. Decydent za parę lat znajdzie się dokładnie w tej samej sytuacji: już rozważa emeryturę, a po niej pra­ cę za dużo większe pieniądze, niż płaci wojsko. Ameryka wydaje na zbrojenia około 700 miliardów rocznie - co dziś stanowi niespełna 4,5 procent PKB. Gigantyczne pieniądze. Wydaje wię­ cej niż kilkanaście następnych na liście krajów razem wziętych, jednak wciąż znacznie mniej niż w apogeum wojny w Korei (1953), kiedy od­ setek ten wynosił 14 procent, w apogeum wojny wietnamskiej (1968) — kiedy wynosił 9,5 procent, czy w iatach 1943—1945 (ponad 14 procent).

Stany Zjednoczone stać jednak na to, aby przeznaczać 4 procent PKB na zbrojenia. Nie stać ich natomiast, aby wydawać 18 procent PKB na opiekę zdrowotną, tym bardziej że ten odsetek idzie wciąż w górę, a 49 milionów obywateli nie ma żadnego ubezpieczenia. Takiego cięża­ ru Ameryka po prostu nie udźwignie. Tu właśnie leży największe zagro­ żenie. Tu także leży największa finansowa szansa. Bogate kraje o świet­ nej opiece zdrowotnej: Francja, Holandia, Kanada, Japonia, Australia, wydają na ochronę zdrowia od 10 do 12 procent PKB. Gdyby USA ze­ szły do poziomu 12 procent, oznaczałoby to roczną oszczędność w wy­ sokości 1 b i l i o n a dolarów!

Wydatki na służbę zdrowia jako % PKB 1991

2010

USA

13,4

17,6

Kanada

10,0

11,4

Francja

9,1

11,6

Niemcy

8,5

11,6

Włochy

8,3

9,3

Holandia

8,3

12,0

Belgia

7,9

10,5

Hiszpania

6,7

9,6

Japonia

6,6

9,5

Polska

7,0

Źródło: OECD Stat. 2012

Skąd się biorą te zwariowane koszty? Jeśli wierzyć liberałom, to wszystkiemu winna jest zachłanność firm ubezpieczeniowych i farmaceutycznych i gdyby tylko Waszyngton ob­ ciął ceny lekarstw na receptę, choćby likwidując nonsensowny zakaz im­ portu leków z zagranicy, i zapanował nad zyskami firm ubezpieczenio­ wych, dałoby się ubezpieczyć wszystkich, którzy dzisiaj ubezpieczenia zdrowotnego nie mają. Zdaniem konserwatystów najlepsza recepta to zmusić obywateli, aby większą część kosztów pokrywali z własnej kieszeni, a wtedy skończy się rozrzutność i niepotrzebne kuracje. Lekarze w Ameryce zarabiają bardzo dobrze, choć twierdzą, że żyje im się gorzej niż dwadzieścia lat temu, bo podskoczyły koszty ich włas­ nych ubezpieczeń. Jednak nie to ile im się płaci, lecz za co, winduje koszty. Płaci im się nie od porady, ale od zabiegu lub specjalistyczne­ go badania, więc zlecają ile wlezie drogie testy, często na wyrost, a tych, którzy operują, aż ręka świerzbi, bo krajanie jest najbardziej lukratywne. Lekarzowi nie płaci się natomiast za to, aby zalecił pacjentowi spacery i dietę, choć może to być lepsza kuracja niż kolejne prochy czy skalpel. Brytyjscy radiolodzy zazdroszczą amerykańskim kolegom wyposażenia,

jednocześnie twierdząc, że Ameryka nadużywa aparatury diagnostycz­ nej, często wykonując drogie badania o niskich lub żadnych korzyściach dla pacjentów. Badania 350 tysięcy przypadków procesów przeciwko lekarzom z okresu 1 9 86-2010, które skończyły się zasądzeniem odszkodowa­ nia, wykazały, że główny powód, dla którego lekarze przegrywają w są­ dzie, to błędy w diagnozie. Zdarzają się najczęściej, częściej niż błędy chirurga, i powodują największe szkody. Szacuje się, że co roku z po­ wodu błędnej diagnozy umiera od czterdziestu do osiemdziesięciu ty­ sięcy Amerykanów. Średnie odszkodowanie za śmierć pacjenta z po­ wodu dowiedzionego błędu w diagnozie wyniosło 389 tysięcy dolarów. Wyższe odszkodowania przyniosły jedynie procesy przeciwko gineko­ logom, których błędy skończyły się śmiercią dziecka, matki lub oboj­ ga. Autorzy badań dodają natychmiast, że rozwiązaniem nie jest bynaj­ mniej aplikowanie większej liczby testów. Dziś około 40 procent osób, które zjawiają się w ambulatoriach i skarżą na zawroty głowy, kieru­ je się na rezonans magnetyczny mózgu. Koszt tych zabiegów wynosi około pół miliarda dolarów rocznie i niemal wszystkie z tych badań są niepotrzebne. 8 maja 2013 roku na konferencji w Białym Domu Todd Park, Chief Technology Officer Stanów Zjednoczonych, odpowiedzialny głównie za dane dotyczące technologii i innowacji w sektorze służby zdrowia, przed­ stawił informacje, z których wynika, że za ten sam rodzaj operacji jeden ośrodek medyczny wystawia rachunek - albo rządowi, albo firmie ubez­ pieczeniowej, w zależności od tego, kto był pacjentem - na 151 tysięcy dolarów, a inny na 5 tysięcy. Tego rodzaju różnice są nagminną prakty­ ką. Szpital rzadko dostaje tyle, ile chce, ale te wysokie ceny wyjściowe do negocjacji windują stawki ubezpieczeń. Firmy farmaceutyczne wydają m iliardy dolarów na reklamy telewi­ zyjne, a pacjenci domagają się cudownych lekarstw, które widzą w TY. Połowa nakładów na reklamę przypada na mniej więcej 50 leków —naj­ nowszych i najdroższych. Bywa, że lekarze, szczególnie młodzi, nie zna­ ją nawet leków starych, których skuteczność często nie ustępuje nowym.

Zwłaszcza w wypadku Medicare - to system opieki emerytów - gdzie za leczenie płaci głównie budżet federalny, a nie firma ubezpieczeniowa, rzadko kwestionuje się decyzje kliniczne lekarzy i to, jakie badanie or­ dynują —bardzo drogie czy znacznie tańsze, choć równie przydatne. Nic dziwnego, że szybko rośnie liczba zabiegów dokonywanych na beneficjen­ tach systemu Medicare. Prywatne firmy ubezpieczeniowe dość agresywnie monitorują decyzje lekarzy i często odmawiają zapłaty za drogie procedury.

Co mają ze sobą wspólnego armaty i pigułki? Bardzo wiele. Za wszyst­ kie armaty i sporą część pigułek płaci rząd federalny. I właśnie z rządem federalnym prywatny biznes uwielbia robić interesy. Bo gdy rząd kupu­ je, to dużo, ma czym płacić i rzadko się targuje. Rok przed ostatnimi wyborami prezydenckimi spotkałem się w Wa­ szyngtonie z jednym z najtęższych mózgów Ameryki Amitaiem Etzio nim. Etzioni od pół wieku prowadzi podwójne życie: jedno - to życie uczonego, profesora najlepszych uniwersytetów, autora wielu książek; drugie - to życie działacza publicznego. To jeden z nielicznych żyjących ludzi, którzy mogą z czystym sumieniem powiedzieć, że stworzyli włas­ ny ,,-izm”, gdyż jest jednym z twórców i przez ostatnie ćwierć wieku niekwestionowanym przywódcą komunitaryzmu. Komunitaryzm po­ wiada, że społeczeństwo to więcej niż stowarzyszenie jednostek, z któ­ rych każda ma własny pomysł na życie, a jedynym celem społeczeństwa winno być ułatwianie realizacji tych pomysłów, a nie przeszkadzanie w ich realizacji; że silne poczucie wspólnoty praw i obowiązków to kar­ dynalna zasada zdrowego społeczeństwa. Etzioni uparcie przypomina, że Ameryce, zanurzonej po dziurki w nosie w indywidualizmie, potrze­ ba oddechu i zadumy nad wartościami wspólnoty. Niektóre z jego idei nie brzmią specjalnie rewolucyjnie dla Europejczyka, ale w Ameryce to niemal bluźnierstwo. Spytałem go, co sądzi o prezydenturze Obamy. „Zapominamy - po­ wiedział —że Obama został wybrany w kraju o zdecydowaniu prawi­ cowym skrzywieniu. Gdy mówim y o Republikanach i Demokratach,

zakładamy podział mniej więcej 50 na 50. Lecz to fikcja, bo konserwa­ tywne jest 99 procent Republikanów i trzecia część Demokratów. Oba ma od początku miał przeciwko sobie, czy raczej programowi, jaki przed­ stawiał w czasie kampanii, nie tylko biznes, lobbystów, ale co najmniej trzecią część własnej partii. Gdy jesteś Obamą, zjawiasz się w Gabine­ cie Owalnym i w pierwszym dniu urzędowania uświadamiasz sobie, że ogromna część tego, co chcesz zrobić, nie ma szans realizacji. W tedy zaczynasz mówić o duchu współpracy, o tym, że wszyscy wszystkich powinni kochać, itd. Bo to nic nie kosztuje. I wreszcie z ogromnym trudem przepychasz reformę systemu opieki zdrowotnej. Ale jaką? Naj­ pierw obiecał sektorowi ubezpieczeń, że nie będzie nawet dyskutować opcji publicznej, czyli powszechnego ubezpieczenia, a następnie prze­ mysłowi farmaceutycznemu, że nie pozwoli na import lekarstw z Ka­ nady, gdzie kosztują jedną trzecią tego co w Ameryce. Zanim więc za­ czął, musiał się ugiąć przed żądaniami dwóch najsilniejszych lobby, bo w przeciwnym razie nie osiągnąłby niczego!” Czterdzieści lat temu prezydent Richard Nixon zaproponował refor­ mę bardziej szczodrą niż reforma Obamy, a nie przyjęto jej tylko dlate­ go, że zdaniem Demokratów nie szła wystarczająco daleko. Dlaczego coś, co było politycznie strawne wówczas, dziś napotyka takie opory? Różnica leży w sile firm ubezpieczeniowych, które wolą ubezpieczać lu­ dzi zdrowych, a odrzucać chorych, a gdy zdrowi zachorują, szukać spo­ sobu, aby za leczenie nie płacić, natomiast stawki podwyższać. W 1970 roku suma polis ubezpieczeń na zdrowie stanowiła 1,5 procent amery­ kańskiego PKB, co się przekładało na jakieś 15 miliardów dolarów. Dziś stanowi 5,5 procent PKB i wynosi blisko 800 miliardów. Za drobny ułamek przychodów sektor ubezpieczeń funduje sobie wielkie wpływy polityczne w obu partiach. W masowych demonstracjach przeciwko reformie nie było nic spontanicznego: organizował je aparat Partii Re­ publikańskiej przy wsparciu lobby ubezpieczeniowego i medycznego. Debata wokół reformy toczyła się i toczy w mgle mitów. M it pod­ stawowy to wiara w to, że od innych niczego się nauczyć nie można, bo amerykańska medycyna jest najlepsza, wszędzie indziej czeka się mie­

siącami na operację i w innych krajach to rząd, a nie pacjent i lekarz de­ cydują, co leczyć i jak —po co więc reformować. Niektóre ośrodki medyczne w USA rzeczywiście nie mają sobie rów­ nych w świecie, ale pod względem długości życia Stany plasują się na 31. miejscu w skali światowej, a pod względem umieralności niemowląt na 37. miejscu. Prawdopodobieństwo, że Amerykanka umrze w trakcie porodu, jest jedenaście razy większe niż w przypadku Irlandki. Amery­ kanie biorą średnio o 10 procent mniej pigułek niż obywatele innych krajów, ale płacą średnio o 118 procent więcej za pigułkę. Każdego roku około 700 tysięcy amerykańskich gospodarstw domowych bankrutuje z powodu kosztów leczenia. Korespondent „The W ashington Post” T.R. Reid kontuzję barku, która utrudniała mu grę w golfa, przedstawił do oceny lekarzom w róż­ nych krajach. Jego ortopeda w Kolorado bez wahania zalecił operację za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Ile z tego pokryłoby ubezpieczenie - jeśli cokolwiek —nie wiedział. We Francji ortopeda zalecił fizykoterapię (opłata własna za konsul­ tację - 10 euro). Jeśli pacjent skłania się ku operacji, sugerował zasięg­ nąć drugiej opinii i poinformował, że zabieg w całości pokrywa ubez­ pieczenie. Czekać trzeba około miesiąca. W Niemczech zaoferowano zabieg w następnym tygodniu, a całkowity koszt dla pacjenta - niespeł­ na 30 euro. W Londynie usłyszał, że jeśli golf jest dla niego tak ważny, to sam może zapłacić za zabieg w następnym tygodniu. W Japonii Reid czekał na wizytę jeden dzień i największa sława ortopedii przedstawiła całą gamę możliwości, od zastrzyków po operację, wszystko pokrywane przez ubezpieczenie. Zalecona w szpitalu w Indiach kuracja składała się z medytacji, specjalnej diety i masażu - wszystko płatne z kieszeni pa­ cjenta (43 dolary, łącznie z nocą w klinice). „Nie wiem, jak to się stało pisze Reid - ale ta ostatnia terapia bardzo mi pomogła”. Jedna trzecia Amerykanów najbardziej boi się tego, że biurokraci w Waszyngtonie będą decydować, komu dać lekarstwo, a komu go od­ mówić. Betsy McCaughey, była wicegubernator stanu Nowy Jork, po­ szła jeszcze dalej i wymyśliła „panele śmierci” —opowieść o tym, że

prezydent chce stworzyć grupy urzędników, które będą decydować, czy skrócić życie rodzicom emerytom. W awangardzie wrogów reform stoi organizacja o nazwie Conservatives for Patients Rights. Jej założyciel Rick Scott to były szef Columbia/HCA, największego konglomeratu szpitali na świecie. Stracił pracę, gdy firmę przyłapano na gigantycz­ nych fałszerstwach rachunków za leczenie emerytów, na szkodę podat­ nika. Firma przyznała się do w iny i zapłaciła rekordowe kary w wysoko­ ści 1,7 miliarda dolarów. Dziś Rick Scott to gubernator Florydy. Firmy ubezpieczeniowe i farmaceutyczne radzą sobie świetnie nie­ zależnie od kondycji gospodarki. Łączne zyski 500 największych firm w Ameryce spadły z 446 miliardów w 2003 roku do 99 miliardów dola­ rów w kryzysowym 2008 roku. W tym czasie zyski w sektorze zdrowia wzrosły z 47 do 69 miliardów. W 2009 roku United Healthcare zapłacił swemu prezesowi 102 miliony dolarów i przyznał mu opcje wartości 99 milionów dolarów. Nic dziwnego, że musiał podnieść stawki ubezpieczeń. Pfizer, wielka firma farmaceutyczna, jest wart na giełdzie 200 m i­ liardów dolarów. To więcej niż Boeing, General Motors, Ford i Xerox razem wzięte. Merck - inny gigant farmacji - 125 miliardów. Każda z tych firm wydaje na B+R (badania i rozwój, ang. R&D —Research and Development) więcej, niż wynosi cały budżet rządu federalnego na badania, z wyłączeniem zbrojeń. Tymczasem w tegorocznym (z 2013 roku) styczniowo-lutowym nu­ merze „Foreign Affairs” w eseju pod am bitnym tytułem Czy można naprawić Amerykę Fareed Zakaria częstuje nas efektownymi hasłami w stylu „Zagrożeniem dla zachodnich demokracji jest nie śmierć, ale skleroza”. Pisze o rosnącym ciężarze wydatków społecznych i informu­ je, raczej bezceremonialnie, że w ciągu pół wieku wzrosły one niemal stukrotnie. Idę o zakład, że to stwierdzenie doczeka się częstych cyta­ tów. No proszę, jest kiepsko, bo darmozjady dostają coraz więcej. Czy naprawdę tak bardzo podskoczyły wydatki na renty, emerytury, zasiłki dla najuboższych i niepełnosprawnych? W wyrażeniu nominalnym tak. Ale cóż to za porównanie? O ile w tym czasie poszła w górę cena naleś­ ników albo strzyżenia u fryzjera?

Jedyne sensowne porównanie to udział tych wydatków w PKB. W 1960 roku wynosił on 5 procent, dziś wynosi 13 procent. To bardzo znaczny przyrost, który kraj powinien opanować, ale to niespełna trzy­ krotny wzrost udziału, a nie stukrotny. W tekście nie ma mowy o tym, z czego wynika wzrost wydatków na zdrowie. Autor nie zająknął się o rosnących nierównościach dochodowych, natomiast straszy w epilo­ gu wizją Japonii. Lecz Japonia daje wszystkim swym obywatelom do­ stęp do solidnej oświaty i opieki zdrowotnej. Jeśli zaś chodzi o skalę postępu, to poniższa tabela ilustruje, o ile wzrosła od 1960 do 2009 roku oczekiwana długość życia w wybranych krajach OECD. Przyrost oczekiwanej w chwili urodzin długości życia od 1960 do 2009 roku (w latach)

Korea Południowa

27,0

Turcja

25,5

Chile Meksyk

21,4

Portugalia

17,8 15,6

Japonia

15,2

Włochy

12,0

Hiszpania

12,0

Austria

11,7

Luksemburg

11,3

Niemcy

11,2

Średnia OECD

11,2

Finlandia Francja

10,7

Słowenia Grecja

11,0 0,5 10,4

USA

8,3

Polska

8,0

Węgry

6,0

Słowacja

4,4

Źródło: OECD Health Statistics

The Commonwealth Fund Commission, prywatna wysoce renomo­ wana fundacja, regularnie porównuje jakos'ć amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej z jakością opieki w sześciu bogatych krajach: Austra­ lii, Holandii, Kanadzie, Niemczech, Nowej Zelandii i W ielkiej Bryta­ nii. W 2010 roku, podobnie jak wcześniej, USA ustępowały wszystkim tym krajom pod względem dostępu do opieki zdrowotnej, bezpieczeń­ stwa pacjenta i wydajności. Podstawowa różnica to brak powszechnego systemu ubezpieczeń.

O K A L E C Z O N A D E M O K R A C JA

Jeśli ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek iluzje co do roli pie­ niądza w amerykańskim Kongresie, pozbył się ich do reszty, gdy wiosną 2013, po serii jatek w szkołach i kinach, Senat po raz kolejny ugiął się pod presją producentów broni automatycznej. „Spośród wszystkich nowych zjawisk, które przyciągnęły moją uwagę podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, najbardziej uderzyła mnie panująca tam powszechna równość możliwości”. Tym słowami zaczął Alexis de Tocqueville swą rozprawę O demokracji w Ameryce. W 1835 roku de Tocqueville pisał, że choć pierwsze pokolenia Amerykanów bar­ dzo dbały o swoje interesy, to instynktownie rozumieli, że szacunek dla wspólnego dobra stanowi warunek ich własnej pomyślności. Dużo wcześniej Arystoteles przekonywał, że najlepszą wspólnotę po­ lityczną tworzą obywatele klasy średniej i że te państwa mają największe szanse być dobrze rządzone, w których klasa średnia jest większa i sil­ niejsza niż dwie inne klasy - miał na myśli bardzo bogatych i biednych. Taka była Ameryka w swe najlepsze dni. Do takiej Ameryki, raju klasy średniej, ciągnęły przez stulecia m iliony z całego świata. Taka Ameryka odchodzi w niepamięć.

De Tocqueville, który dostrzegał niebezpieczeństwo powstania no­ wej arystokracji, musi się przewracać w grobie. Ostatnie trzydzieści lat to misterne rozmontowywanie amerykańskiej demokracji. Przy patrio­ tycznych pohukiwaniach i ogłupianiu publiki. W 2000 roku satyryczna grupa o nazwie Billionaresforbushorgore, czyli „Miliarderzy na rzecz Busha lub Gore'a , na swej stronie interneto­ wej informowała o nowej bardzo lukratywnej formie inwestycji, a mia­ nowicie „inwestowaniu” w ustawy. „Ta jak najbardziej legalna inwesty­ cja może przynieść zdumiewające zyski - pisali. - Spójrzcie na wyniki. Glaxo Wellcome (wielka brytyjska firma farmaceutyczna —w wyniku fu­ zji ze SmithKline Beecham stworzyła GlaxoSmithKline) wpłaciła na cele wyborcze 1,2 miliona dolarów, aby załatwić sobie dziewiętnastomiesięcz ne przedłużenie patentu na Zantac wartości miliarda dolarów. Firmy ty­ toniowe wydały 30 milionów dolarów na obniżki podatków wartości 30 miliardów dolarów. Za śmieszne 5 milionów dolarów firmy radiowo-telewizyjne załatwiły sobie darmowe licencje na telewizję cyfrową warte 70 miliardów”. Można się spierać, jak precyzyjne są te dane, ale dobrze obrazują ideę zakupu korzyści za kontrybucje na kampanie wyborcze.

Mieszkam w Ameryce od 1982 roku. Od 1993 jestem obywatelem USA. Wzruszam się odrobinę, gdy słyszę amerykański hymn, choć nie tak jak przy Mazurku Dąbrowskiego. I widzę, jak mi się ta Ameryka „obsuwa”. Gdzie to widzę i jak? Zacznę od mediów, bo tu zmiany są najłatwiej do­ strzegalne. Gdy przyjechałem, nie trzeba było czytać poważnych gazet - bo w końcu nie tak wielu je czyta - aby dostać dawkę informacji na temat tego, co się dzieje w kraju i na świecie. Półgodzinne programy newso­ we w ABC, CBS i N BC prowadzili dziennikarze, których o preferen­ cje ideologiczne mogłem podejrzewać, ale nie byłem ich pewny. Peter Jennings, Tom Brokaw i Dan Rather przychodzili do naszych domów raz dziennie. Oglądały ich miliony. I to było główne źródło informacji.

Walter Cronkite, gospodarz CBS News do 1981 roku, był wedle sonda­ ży najbardziej wiarygodnym człowiekiem w Ameryce. A potem nadeszła era telewizji kablowej. Newsy stopniowo zaczęły przeradzać się w koktajl płytkiej, sensacyjnej informacji i rozrywki. Ja­ kość poszła ostro w dół. Telewizja zaczęła ogłupiać, a nie informować. Jakości społecznego dialogu nie służy rezygnacja z umiaru i pogoń za sensacją lub skandalem. Napisz, że giełda w ciągu trzech lat zyska lub straci 20 procent, i pies z kulawą nogą tego nie dostrzeże. Napisz, że straci 98 procent swej wartości albo się potroi - a czeka cię miano pro­ roka i awans do grona celebrytów. Rozczarowanie stanem gospodarki rozbudziło prawicowy populizm na dawno nieoglądaną skalę. Kandydaci Tea Party nie mają do zaofe­ rowania nic poza sloganami i gniewem na Waszyngton. Partię wspiera nie tylko nostalgia za dobrymi czasami, które nie wrócą, ale także gigan­ tyczne pieniądze ludzi, którzy poczuli się zagrożeni reformami Obamy. Społeczeństwo - znane z tego, że spora jego część głosuje wbrew włas­ nym interesom ekonomicznym —zalewa koktajl ignorancji, demagogii, fanatyzmu i pokerowych zagrywek. Amerykańska demokracja zrobiła gigantyczny krok do tyłu, gdy 21 stycznia 2010 roku Sąd Najwyższy stosunkiem głosów 5 do 4 przy­ jął tak zwany Citizen United - orzekł, że Pierwsza Poprawka do Kon­ stytucji zabrania rządowi ograniczania korporacjom i związkom wydat­ ków na cele polityczne. W praktyce znosi to wszelkie bariery na drodze finansowania kampanii politycznych, a więc stanowi usankcjonowanie nieograniczonej władzy pieniądza w polityce. Z danych Federalnej Komisji Wyborczej wynika, że korporacje, związki zawodowe i osoby prywatne, korzystając z nowego prawa, prze­ znaczyły na kampanię wyborczą 2012 roku dodatkowe 933 miliony do­ larów (wszystkie wydatki wyniosły blisko 6 miliardów dolarów). Nie­ mal 90 procent przeznaczono na atakowanie przeciwnika. Gdy słucham wielu członków Kongresu, nachodzą mnie pytania: nawiedzony? idio­ ta? ignorant? czy zwykła swołocz? Najczęściej to śmierdzący koktajl cy­ nizmu i hipokryzji. Aż się prosi, aby zapytać, tak jak zapytano retorycz­

nie senatora M cCarthy’ego w 1954 roku: „Czy nie ma pan poczucia przyzwoitości?”. W sytuacji gdy gigantyczne pieniądze idą głównie na to, aby opo­ wiedzieć, jaką kanalią jest przeciwnik polityczny i jakie szczęście za­ pewni wszystkim po wsze czasy „nasz” kandydat, sposobem zdobycia władzy są machinacje z okręgami wyborczymi. Pryska mit, że w demo­ kratycznym społeczeństwie ci, którzy zdobędą więcej głosów w wybo­ rach, wybory te wygrają, podobnie jak w piłce nożnej wygrywa ten, kto strzeli więcej bramek. Sztuka polega w skrócie na tym, aby wyborców nam nieprzyjaznych wcisnąć w okręgi z góry spisane na straty, tak dłu­ go jak w pozostałych okręgach znajdą się wyborcy bardziej nam przy­ jaźni. Na przykład w stanie Karolina Północna, gdzie 51 procent w y­ borców głosowało w wyborach 2012 roku na Demokratów, do Izby Reprezentantów weszło 9 republikanów i 4 demokratów. W siedmiu stanach, gdzie Republikanie zmienili granice okręgów wyborczych, gło­ sowało na nich 16,7 miliona wyborców. Na Demokratów głosowało 16,4 miliona. Do Kongresu trafiło z tych stanów 73 republikanów i 34 demokratów. W sumie w całym kraju w ostatnim cyklu wyborczym w wyborach do Izby Reprezentantów Demokraci dostali o 1,4 m ilio­ na głosów więcej niż Republikanie, a to ci ostatni mają w niej przewa­ gę 234 do 201. „Oczywiście, Stany Zjednoczone są unikatowe. Podobnie jak mamy najbardziej na świecie zaawansowaną gospodarkę, wojsko i technolo­ gię, mamy także najbardziej rozwiniętą oligarchię”. Te słowa wypowie­ dział przed Komitetem Ekonomicznym Kongresu kilka lat temu, już po kryzysie 2008-2009 roku, Simon Johnson. Żaden radykał ani krypto komunista. Profesor w Massachusetts Institute of Technology, były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego. John­ son reprezentował, a przynajmniej tak go przedstawiono, Peterson Insti­ tute for International Economics, szacowną instytucję, w której radzie zasiadają byli sekretarze skarbu i handlu USA, szefowie banków central­ nych, a także ojciec cudu gospodarczego Singapuru - były premier tego kraju Lee Kuan Yew.

Johnson mówił o wszechmocnej amerykańskiej oligarchii finanso­ wej, o bezkarności sektora finansów i korporacyjnej korupcji w sytuacji chronicznego bezrobocia milionów ludzi. W wyniku serii politycznych decyzji zapoczątkowanej przez Ronalda Reagana i kontynuowanej przez Billa Clintona wzrosło dramatycznie znaczenie sektora finansów w ca­ łej strukturze gospodarki, a ogromna koncentracja bogactwa w jego rę­ kach zaowocowała gigantyczną siłą polityczną - zdaniem Johnsona siłą niespotykaną od początku XX wieku, od czasów J.R Morgana. W na­ stępstwie wielkiego kryzysu legislacja położyła kres pierwszej erze oligar­ chów bankowych. Ta oligarchia, mówi Johnson, odżyła w czasie boomu lat dziewięćdziesiątych. W ielkie banki zyskały prestiż, który pozwolił im robić to, na co m ia­ ły ochotę. Wdawały się w superryzykowne operacje, bo znalazły się pod specjalną ochroną i mogły spekulować bez granic na koszt społeczeństwa. Gdy się uda, same spijają śmietankę. Gdy im się powinie noga, cenę za­ płaci całe społeczeństwo. Na znaczeniu zyskały takie same elity, przypomniał Johnson, jakie zdominowały rynki wschodzące. Kiedy rośnie taki kraj jak Indonezja, Korea czy Rosja, pojawiają się ludzie arcybogaci i superwpływowi. Spe­ kulują na potęgę, lecz ponieważ są panami swych miniwszechświatów, zakładają, że w razie niepowodzenia ich polityczne koneksje zapewnią im ratunek rządu. W ielu z tych oligarchów nie pomyliło się w swych kalkulacjach. „Niestety, tak w zasadzie funkcjonują dziś Stany Zjedno­ czone” - powiedział Kongresowi Simon Johnson. „W prymitywnych systemach politycznych - mówił - transmisja władzy dokonuje się po­ przez przemoc lub groźbę przemocy: przewroty wojskowe, prywatne armie etc. W mniej prymitywnych drogą łapówek. Amerykański sektor finansowy zyskał ogromną siłę polityczną, tworząc specyficzny kapitał kulturowy: udało mu się zaszczepić społeczeństwu przekonanie, że to, co dobre dla Wall Street, jest dobre dla Stanów Zjednoczonych. W któ­ rymś momencie nie musiał nawet kupować przysług, tak jak to czy­ nią firmy tytoniowe czy producenci sprzętu wojskowego, bo decydenci w Waszyngtonie uwierzyli, że istnienie ogromnych instytucji finanso­

wych i nieskrępowany niczym rynek kapitałowy są nieodzowne dla po­ zycji Ameryki w świecie”. Pomogły oczywiście związki personalne między Wall Street i W a­ szyngtonem, gdy regułą stała się wędrówka ze świecznika finansów w okolice Białego Domu. Z gazet, telewizji i Kongresu płynął ten sam wartki strumień wiary, że im mniej regulacji, tym lepiej dla każdego. Najlepsi studenci ubiegali się o pracę na Wall Street. Apetyt Wall Street na eleganckie modele matematyczne, które intelektualnie uwiarygadnia ły interesy, zapewnił lukratywne posady ekonomistom z prestiżowych uczelni. W Ameryce, gdzie bogactwo jest mniej przedmiotem zazdro­ ści, a bardziej szacunku, władcy świata finansów stali się obiektem pub­ licznej admiracji. Prawdziwy mechanizm tej nowej religii był mniej spontaniczny, niż to opisuje Johnson. W 1971 roku Lewis F. Powell, wieloletni później sędzia Sądu Najwyższego USA, zanim przyjął propozycję prezydenta Nixona kandydowania do Sądu, napisał poufny raport dla przyjacie­ la w Amerykańskiej Izbie Handlu. Pisał o tym, że Nowy Ład i system ubezpieczeń społecznych Roosevelta, a potem reformy Kennedy’ego, a zwłaszcza Lyndona Johnsona przyniosły prosperity klasie średniej. W przekonaniu, że kapitalizm jest atakowany, Powell napisał to, iż biznesmenów nie nauczono, jak toczyć walkę partyzancką przeciwko tym, którzy prowadzą propagandę wrogą systemowi. Jego rekomen­ dacje stały się zalążkiem nowoczesnego ruchu konserwatystów. Zakła­ dały wyposażenie elit biznesu w narzędzia agresywnej polityki, której celem głównym było przekonanie Amerykanów, że to, co dobre dla bogatych prezesów firm, jest dobre dla wszystkich. To memorandum Powella uważa się za zaczyn dla stworzenia rozmaitych prawicowych think tanków. Kilka lat po memorandum Powella fortuny najbogatszych i reszty weszły na różne orbity. Kończyła się złota era klasy średniej Ameryki, choć minęło jeszcze sporo czasu, zanim stało się to oczywiste. Na naj­ bogatszy jeden procent Amerykanów przypada dziś 24 procent wszyst­ kich dochodów. W 1976 roku było to 9 procent.

W posiadaniu najbogatszego jednego procenta rodzin znajduje się dziś około 40 procent całego majątku, podczas gdy na dolne 80 procent przypada około 7 procent. Połowa wszystkich akcji i obligacji znajduje się w rękach górnego procenta. Dolne 50 procent posiada pół procenta papierów wartościowych. Te dysproporcje dochodów i majątku poszły w minionym trzydziestoleciu ostro w górę - wzrosły blisko trzykrotnie. To nie wolny rynek, ale system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych, prywatyzacja sukcesu i uspołecznienie porażki dopro­ wadziły do korozji kręgosłupa i atropii moralności. Cato Institute, ba­ stion wolnego rynku i ograniczonej roli państwa, przypomina słusznie, że nieważne, jakie podatki płacił Steve Jobs, ważne, że stworzył wspania­ łe produkty. Zapomina jednak, że Steve Jobs eksperymentował na włas­ ny rachunek, a nie na rachunek podatnika, i tworzył coś, co ułatwia­ ło i wzbogacało nasze życie, a nie iluzje i bańki mydlane, które pękając, powodują jedynie rany i ból. Gdy Warren Buffett wezwał do wyższego opodatkowania najbogat­ szych, twierdząc, że coś jest nie tak, jeśli jego stopa podatkowa jest niższa niż jego sekretarki, prominentnych republikanów krew zalała. Podatki Buffetta stanowiły 17,4 procent jego dochodów, bo większość tych do­ chodów stanowią dywidendy i zyski kapitałowe, a te korzystają z przy­ wilejów podatkowych. Z raportu przygotowanego przez Institute for Policy Studies, a opub likowanego 31 sierpnia 2011 w „The Washington Post” wynika, że z set­ ki najlepiej w 2010 roku opłacanych prezesów co czwarty zarobił więcej, niż wyniosły podatki całej firmy. Prezesi, powiedział jeden z autorów ra­ portu, są szczodrze nagradzani za unikanie podatków. W 1970 roku średnia zarobków szefa w największych amerykań­ skich korporacjach była 28 razy wyższa niż średnia zarobków wszystkich pracowników - nie stróża czy sprzątaczki, ale przeciętnego pracownika. Dziś jest 380 razy wyższa od średniej reszty pracowników. Po wielkim kryzysie, po trosze za sprawą Nowego Ładu Gospodar­ czego (New Deal), po części za sprawą silnych związków zawodowych i ekspansji wysoko opłacalnych przemysłów, takich jak stal czy samocho­

dy, a także za sprawą progresywnych podatków skurczyły się luki w do­ chodach. Boom powojenny był dobry dla wszystkich. W latach 19471973 płace realne wrosły o ponad 80 procent, a dochody najbogatszych o prawie 40 procent. Do urawniłowki było wciąż daleko, lecz Ameryka stała się prawdziwym rajem klasy średniej. Zaczęło się to zmieniać, dość nieoczekiwanie i początkowo niezauwa­ żalnie, w połowie lat siedemdziesiątych. Przemysł, silna baza związków zawodowych, które wymuszały wysokie płace, zaczął tracić grunt pod nogami. Stal przegrała konkurencję z Azją, potem przemysł samocho­ dowy, pod presją Japonii, zaczął ostro ciąć koszty, także płacowe. Ewo­ lucja od przemysłu do usług nie sprzyjała ruchowi związkowemu, któ­ ry znalazł się w odwrocie i nigdy już się nie odrodził. Zmienił się sposób zarządzania korporacjami i wynagradzania ich szefów. Kontrola zaczęła przechodzić w ręce charyzmatycznych wizjone­ rów, których zadaniem było jak najszybciej i za wszelką cenę wywindo­ wać cenę akcji. Rekrutacja na szefa zaczęła przypominać werbunek sław­ nego piłkarza czy koszykarza. Atleta miał przyciągnąć tłumy na areny. Szef firmy miał oczarować inwestorów. Skoro bejsbolista czy koszykarz mógł zarobić kilkadziesiąt milionów rocznie, dlaczego nie należy się to komuś, kto napełnia kieszenie akcjonariuszy? W systemie wynagrodzeń zmalało znaczenie płacy podstawowej, a nabrały go premie i opcje: pra­ wo zakupu akcji w określonym przedziale czasowym po z góry ustalo­ nej cenie. Rady nadzorcze mniej czasu poświęcały nadzorowi i stały się bardziej towarzystwem wzajemnej adoracji, które wspólnie grywa w gol­ fa, potakuje prezesowi i rozdziela hojne premie. Pogłębiającej się polaryzacji sceny politycznej towarzyszy populi­ styczny gniew i na lewej, i na prawej flance, to zaś jeszcze bardziej kom­ plikuje poszukiwanie kompromisów. M ity duszą obie strony. Brakuje zdolności racjonalnego działania, gdy kraj go pilnie potrzebuje. Poszu­ kiwanie prawdy straciło na atrakcyjności. Kiedy realia są nieprzyjemne, iluzje oferują atrakcyjną drogę ucieczki. Jeden z mitów szczególnie starannie pielęgnowanych przez prawicę dotyczy wysokich w Ameryce podatków i ich niszczącego wpływu na

gospodarkę. Wprawdzie dane pokazują, że podatki w USA są niższe niż w większości krajów bogatych, zwykle znacznie niższe, ale kto by sobie zawracał głowę faktami —tym bardziej że system jest na tyle skompli­ kowany, że połapać się w tym, ile kto płaci i dlaczego, nie jest proste. Podatki jako odsetek PKB (%)

Dania

47,6

Szwecja

45,5

Włochy

42,9

Francja

42,9

Niemcy

36,1

Wielka Brytania

34,9

Średnia OECD

33,8

Hiszpania

32,3

Kanada

31,0

Japonia

27,6

Austria

25,6

USA

24,8

W 2008 roku rozmawiałem w Instytucie Hoovera w Stanfordzie, z oj­ cami idei podatku liniowego. Jeden z nich, Alvin Rabushka, powiedział: „Zostawmy na boku to, czy podatek liniowy jest »sprawiedliwy«. Niewątp­ liwie jest prosty. Zakłada jednak eliminację wszelkich ulg. Już to sta­ ło się skutecznym straszakiem. Nasz system podatkowy jest perwersyj­ ny, czego jakoś wielu obrońców sprawiedliwości społecznej nie zauważa. Zdecydowana większość ulg trafia do kieszeni bogatych, bo to oni ku­ pują drogie domy i zaciągają wielkie pożyczki. Ludzie, którzy wynajmu­ ją mieszkania i domy, bo na zakup ich nie stać, żadnych ulg nie mają. System zachęca do budowy coraz większych domów, na czym korzysta przede wszystkim przemysł budowlany i agenci handlu nieruchomościa­ mi, więc oni będą bronić status quo do upadłego. A czym się kończy ow­ czy pęd do zakupu nieruchomości za wszelką cenę, aby zyskać ulgę po­ datkową, to właśnie widzimy i za to wszyscy słono płacimy”.

Podatki to zajęcie dla armii ludzi. System zmienia się co rok, bo co rok pojawiają się, często niezauważone, nowe ulgi, zniżki, przywileje. Jest to labirynt, w którym coraz trudniej się poruszać. Ile kosztuje ten bała­ gan? Na około trzysta miliardów dolarów rocznie szacuje się rozmiary unikania podatków. Z grubsza drugie tyle kosztuje przygotowanie, pla­ nowanie, administracja i egzekucja podatków. Lobbyści, od których roi się w Waszyngtonie, zajmują się głównie tym, jak wpisać w tysiące stron kodu podatkowego preferencje dla swych klientów. Współczesny konserwatyzm w Ameryce stał się ruchem głęboko ra­ dykalnym, wrogim akceptowanej w przeszłości interwencji rządu, która służy łagodzeniu powszechnego ryzyka życiowego. Friedrich von Hayek w Drodze do zniewolenia , tej samej, w której przestrzegał przed zapęda­ mi kolektywizmu, jednocześnie popierał powszechny system ubezpie­ czeń socjalnych, w szczególności ubezpieczeń zdrowotnych. Waszyngton stał się miejscem brutalnych walk plemiennych. Gra się na emocjach, bo rzetelne fakty trzeba rozumieć i przetrawić. Frank Knight, nauczyciel noblistów M iltona Friedmana i G eorgea Stiglera, często powtarzał, że aktorzy na scenie politycznej, a zwłaszcza wyborcy, wykazują w dużym stopniu ignorancję, a kierują się emocjami. „Prawda w społeczeństwie jest jak strychnina w ludzkim ciele —w pewnych wa­ runkach i w małych dawkach jest lekarstwem, w innych przypadkach, częściej, śmiertelną trucizną”. Nic dziwnego, że ci, którzy prawdy uni­ kają, nieźle sobie radzą w polityce. *

Latem 2006 roku M ilton Friedman przekonywał mnie z pasją, że pod­ stawowy warunek renesansu amerykańskiej gospodarki to głęboka re­ forma systemu oświaty, której stan określił jako „kryminalny”. Do tego trzeba oczywiście woli politycznej, pieniędzy i czasu. Załóżmy, zapropo­ nowałem, że eliminujemy wszystkie te bariery i za pomocą czarodziej­ skiej różdżki z dnia na dzień przeistaczamy miliony amerykańskich mło­ dych ludzi w osobników kalibru noblistów. Czy zatrzyma to ucieczkę miejsc pracy tam, gdzie firma może zarobić więcej? Chyba że ci „nobliści”

są skłonni pracować za chińskie i indyjskie płace. Ponieważ zapanowa­ ło milczenie, spytałem profesora, jakie sektory gospodarki spełniają na­ stępujące trzy warunki: a) tworzą wiele nowych miejsc pracy (miałem na myśli miliony, a nie tysiące nowych posad w bankowości czy handlu nieruchomościami); b) płacą dobrze; c) nie ulegają pokusie wędrówki za granicę (bo tylko takie mogą zastąpić przemysł szukający wyższych zysków gdzie indziej). Friedman milczał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: „Nic nie przychodzi mi w tej chwili do głowy, ale jestem przekonany, że takie sektory istnieją”. Gdy Friedman mnie pouczał, że Ameryka najlepsze swoje dni ma tuż pod nosem, przyznał, że rosnące nierówności w dochodach go martwią, gdyż to „złe dla demokracji”. Dodał jednak natychmiast, że to tylko wy­ nik napływu kiepsko wykwalifikowanych Meksykanów, którzy mało za­ rabiają, i nadmiernie wysokich zarobków na Wall Street. Napęczniały, mówił, oba bieguny: superbogatych i superbiednych. Oba te zjawiska, zapewniał, są krótkotrwałe, więc wszystko rychło wróci do normy, czyli nierówności się zmniejszą. Jak na razie przepaść się pogłębia, a nie maleje.

Mocarstwo czy muzeum? (Europa)

Czy Europie nie zagraża odrodzenie nacjonalizmu? „Odrodze­ nie? —spytał przekornie wybitny amerykański politolog. —Prze­ cież nacjonalizm nigdy w Europie nie umarł. Wspólny hymn i rozwieszanie unijnych flag nie znaczy, że Europejczycy zbudo­ wali wspólnotę”. Pytanie to zadałem, gdy rozgoryczeni wyborcy kolejnego poturbowane­ go kryzysem kraju Europy pokazali rządzącym czerwoną kartkę, a wy­ borców innego irytuje pomoc udzielana słabszym. Do opisu genezy dzisiejszych problemów zachodu Europy jak ulał pasuje rosyjski term in „biesitsia s żyru” - „szaleć z przesytu”. Pro­ sperity uśpiła Europę. Po tragediach w ojny kontynent rozkoszował się spokojem. Uważał, że to mu się należy. Europejczycy krytykowa­ li przy każdej okazji Amerykę i bili się w piersi za grzechy koloniali­ zmu. Sami nie kiwnęli palcem, gdy doszło do ludobójstwa w Rwandzie i na Bałkanach, a potem w Darfurze. Żyli dostatnio w poczuciu moralnej wyższości. Uważana za kolebkę demokracji Europa była ze swojej demokra­ cji dumna i miała powody do samozadowolenia. Zachodnia część kon­ tynentu dzięki planowi M arshalla szybko podniosła się z wojennych zgliszcz. Jej najbardziej przewidujące umysły zabrały się energicznie do

realizacji idei integracji, która miała pogrzebać uprzedzenia i zbudować trwały pokój na kontynencie. Na długo zanim słowo „globalizacja” weszło do powszechnego uży­ cia, blisko sześćdziesiąt lat temu, Jean Monnet, jeden z ojców idei inte­ gracji europejskiej, powiedział: „Nasze kraje stały się zbyt małe dla dzi­ siejszego świata, dla skali nowoczesnej technologii, dla Ameryki i Rosji dziś, a dla Chin i Indii jutro. Związek narodów europejskich w Stanach Zjednoczonych Europy jest drogą do podniesienia ich standardu życia i ochrony pokoju”. Niewiele czasu upłynęło, a nadszedł także dostatek. Europie, czy ra­ czej jej wolnej części, zaczęło się bardzo dobrze powodzić. Amerykański parasol ochronny dawał poczucie bezpieczeństwa, silne związki zawo­ dowe skutecznie broniły zdobyczy socjalnych, a napływ imigrantów ła­ godził napięcia na rynku pracy. Idea integracji kwitła. Różne motywacje przywiodły poszczególne kraje do U nii, różne tęsknoty i oczekiwania sprawiły, że idea wydała im się ponętna. Euroentuzjazm Republiki Federalnej Niemiec brał się po części z pragnienia odcięcia się od strasznej przeszłości Trzeciej Rze­ szy - Europa stała się niejako substytutem ojczyzny. Francja, dumna i poturbowana Indochinami i Algierem, upatrywała w zintegrowanej Europie skutecznego instrumentu zaznaczenia swej obecności na sce­ nie globalnej. Irlandia spodziewała się ugruntowania swej niezależności politycznej i szansy na wyrwanie się z ekonomicznego marazmu. Dla Grecji, a potem Portugalii i Hiszpanii integracja była zarówno pomocą w otrząśnieciu się z autorytaryzmu, jak i receptą, podobnie jak później dla członków bloku postsowieckiego, na nadrobienie zapóźnień cywi­ lizacyjnych. W ielka Brytania i Dania do Europejskiej Wspólnoty Go­ spodarczej trafiły nie bez wahań, nie odczuwały bowiem potrzeby re­ definicji swej tożsamości. Londyn pozostaje mocno sceptyczny co do politycznego wymiaru in­ tegracji. Dla Duńczyków ważnym argumentem za przystąpieniem było przekonanie, że zapewni im to wyższe ceny w eksporcie wieprzowiny, obawy zaś, że Niemcy wykupią im ziemię, doprowadziły do wynego­

cjowania zapisu, że obcokrajowiec nie może kupić w Danii nierucho­ mości nierolniczej, chyba że mieszka w tym kraju co najmniej pięć lat. Potem upadł komunizm i w całej niemal Europie zapanował demo­ kratyczny porządek. Jeszcze w połowie ubiegłej dekady spowita opara­ mi optymizmu Europa aspirowała do roli modelu cywilizacji jutra, a jej apologeci mówili wzniosie o zanikaniu dumy narodowej i rodzeniu się nowej tożsamości, sięgającej głębiej i dalej, niż wynikałoby to z trady­ cyjnych granic. Globalny kryzys finansowy zmusił - czy raczej zmusić powinien - do bardziej trzeźwego oglądu rzeczywistości. Tyle że kon­ frontacja z przykrymi realiami nigdy i nigdzie nie należała do popular­ nych zajęć. Według mnie rejestr podstawowych słabości Europy wygląda nastę­ pująco: 1. System świadczeń społecznych jest rozdęty poza granice możliwo­ ści finansowych. Trendy demograficzne - szybkie starzenie się konty­ nentu - będą to zagrożenie potęgować. 2. Nakłada się na to nadmierna biurokracja i niska skłonność do in­ nowacji, co będzie osłabiało zdolność Europy do konkurowania na ryn­ kach światowych. 3. Brakuje polityki w kwestii imigracji. Co więcej, względy popraw­ ności politycznej uniemożliwiają debatę w tej dziedzinie. 4. Kontynent nie jest w stanie sam się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba, i wykazuje coraz mniejszą gotowość do ponoszenia kosztów wspólnej obrony. 5. Europa jest nadmiernie uzależniona od importu energii z Rosji. 6. Mechanizm integracji gospodarczej jest niesprawny i brakuje w nim narzędzi dyscyplinowania suwerennych krajów.

Zaledwie kilka godzin po przyjęciu pakietu ratunkowego dla Aten jak się okazało pierwszego z wielu - Herman Van Rompuy, prezydent Unii, powiedział: „Nie jesteśmy w stanie dalej finansować naszego mo­ delu społecznego”. Zawierucha grecka okazała się zwiastunem szerszych

perturbacji i przypomniała, że także w Europie konsumpcja przez lata wyprzedzała wzrost produktywności, a koszty państwa opiekuńczego przekraczały możliwości gospodarki. Wkrótce Unia wpadła w korkociąg kryzysowy, z którego niełatwo wyjść. W imię idei europejskiej solidar­ ności, a także w imię obrony własnych wielkich banków unijni moca­ rze rzucają kolejnemu tonącemu koło ratunkowe - zawsze za pięć dwu­ nasta, gdy nieszczęśnikowi idą już bańki nosem. Zbigniew Brzeziński napisał, że zadowolona z siebie Unia zachowu­ je się tak, jakby za swój cel polityczny uważała stworzenie najbardziej luksusowego domu starców na świecie —a napisał to, zanim bezrobo­ cie wśród młodzieży w Hiszpanii i w Grecji przekroczyło 50 procent. Europa posuwa się do przodu w żółwim tempie albo się cofa - głów­ nie dlatego, że traci zdolność do rywalizacji. W 2000 roku w Lizbo­ nie z wielkimi fanfarami Unia przyjęła plan przekształcenia Europy do 2010 roku w „najbardziej konkurencyjną, opartą na wiedzy gospodarkę świata”. Miała zwiększyć do 3 procent PKB nakłady na badania i roz­ wój, ograniczyć biurokrację, wzmocnić zachęty dla przedsiębiorczo­ ści i podnieść stopień aktywności zawodowej do 70 procent dla męż­ czyzn i 60 procent dla kobiet. Skończyło się spektakularną klapą, bo za obfitością słusznych celów nie poszła determinacja polityczna. Przepaść technologiczna między Europą a Ameryką jeszcze się pogłębiła. Udział wydatków na B+R jest w Unii znacznie niższy, niż zakładano, i dużo niż­ szy niż w Japonii, Korei Południowej czy Stanach Zjednoczonych. Jedy­ nie Finlandia, Szwecja i Dania osiągnęły planowany w Lizbonie poziom. W Stanach nauka przekłada się łatwiej na innowacje technologiczne; tamtejsze ustawodawstwo daje uniwersytetom, których badania finan­ sowane są ze środków publicznych, udział w korzyściach finansowych płynących z tych badań. Na liście dwudziestu najlepszych uniwersytetów, tradycyjnie sporzą­ dzanej przez Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju, znajduje się siedem­ naście uczelni amerykańskich, dwie brytyjskie i jedna japońska. Komisja Europejska kwestionuje te rankingi, uważając że krzywdzą one Europę, ale przyznaje, że jakość szkolnictwa wyższego to dziś barometr global­

nej konkurencyjności i bez jego poprawy strategia modernizacji skaza­ na jest na porażkę. Europa ma światowej klasy centra badawcze, takie jak genewski CERN czy Europejskie Laboratorium Biologii M oleku­ larnej w Heidelbergu, ale większość placówek badawczych zżera zmo­ ra biurokracji. Uzyskanie patentu zajmuje w Unii pięć razy tyle czasu co w Ameryce. W ciągu godziny Europejczyk wytwarza mniej więcej tyle co Amery­ kanin, ale pracuje krócej albo w ogóle nie pracuje, korzystając ze szczod­ rych systemów pomocy społecznej. Dotyczy to głównie krajów Euro­ py kontynentalnej, zwłaszcza Francji, gdzie w zbiorowej świadomości, ostrzej niż wśród Anglików czy Amerykanów, praca najemna jawi się jako forma eksploatacji. Podczas gdy Amerykanie czy Anglicy bronią się ze wszystkich sił przed wcześniejszą emeryturą, Francuzi o nią z pa­ sją walczą. Dania mogła się do niedawna pochwalić najniższym w Unii wskaźnikiem bezrobocia wśród młodych, bo miała najbardziej liberal­ ne prawo pracy. Tam gdzie łatwiej pracownika zwolnić, pracodawca jest bardziej skłonny go zatrudnić. Tymczasem młodzi Francuzi gotowi są pójść na barykady, aby zachować przywilej utrzymania się na pierwszej w życiu posadzie przez co najmniej dwa lata. Skala potencjalnych korzyści ze wspólnego rynku jest ogromna, ale to jeszcze o niczym nie przesądza. W unijnej maszynerii co rusz zgrzy­ ta. Unia nie jest przyjazna dla typowej małej firmy europejskiej. Dzie­ więć na dziesięć takich przedsiębiorstw zatrudnia mniej niż dziesięć osób, a takich firm jest w Unii dwadzieścia milionów i to one stanowią kręgosłup unijnej gospodarki. Grecki kryzys pokazał nie tylko, że konstrukcja strefy euro jest mniej stabilna, niż się wydawało, ale ujawnił silne pokusy, aby w trudnych chwilach szukać schronienia w ekonomicznym nacjonalizmie. Aby lu­ dzie byli skłonni do poświęceń na rzecz innych, ci inni muszą być częścią ich społeczności - mówi Amitai Etzioni, gdy pytam go o eu­ ropejską integrację. Unia wciąż jest pozbawiona głębokiego poczucia wspólnoty. Nikt nie myśli o umieraniu za Brukselę czy Unię. Trium­ fy lub upokorzenia narodu, niezależnie od tego, czy prawdziwe, czy

wyimaginowane, postrzegane są jako indywidualne zwycięstwa i poraż­ ki. Nie oczekujmy zatem entuzjazmu, a nawet gotowości do solidarne­ go dzielenia się bólem. Każdej biurokrakcji stawia się zarzut, że jest za droga i że służy sama sobie. Biurokrację Unii oskarża się o to z dodatkowego powodu: kwestio­ nowanej przez wielu legitymacji do ustanawiania prawa. Przy rozmaitych okazjach słychać zarzuty, że europejska integracja oznacza urzędniczą konspirację elit, a tysięcy biurokratów, którzy podejmują decyzje regu­ lujące życie milionów ludzi, nikt nie wybierał i odpowiadają oni jedynie przed Komisją, której mandat także nie pochodzi z nadania wyborców. *

Badania opinii publicznej pokazują rosnącą w Europie niechęć do im i­ gracji w ogóle, a do muzułmanów w szczególności. Gdyby w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy zaczęła się na dobre imigracja z Turcji, Maroka, Algierii i innych krajów, Europejczykom przyszło do głowy, że pół wieku później na ich kontynencie pojawią się tysiące me­ czetów, mało prawdopodobne, aby na tę imigrację przystali. Wówczas widzieli wyłącznie plusy. Pamiętam jak dziś grudniowy wieczór 1976 roku, kiedy pociąg z Bo­ lonii powoli wtoczył się na dworzec w Monachium. Na peronie powi­ tały mnie płynące z megafonów słowa po serbsko-chorwacku, turecku, hiszpańsku, włosku, portugalsku i dopiero na końcu po niemiecku. Na­ stępnego dnia zwiedzałem fabrykę BMW. Przy taśmie dominowali Ju­ gosłowianie. Ale jak mi powiedziano, to akurat przypadek - na innej zmianie większość stanowić mogli Turcy. W 1994 roku Citibank wysłał mnie z Nowego Jorku do Dusseldorfu, abym przywiózł odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie w Niemczech bank zarabia tak dobrze, choć tamtejsi klienci odbiegają od pożądane­ go profilu, bo większość stanowili imigranci, bynajmniej nie zamożni. Tajemnica wysokiej rentowności była prosta. Tych ludzi inne banki nie chciały. Od C iti gastarbeiterzy pożyczali na remont kuchni, budowę do­ datkowej izby lub zakup sprzętu gospodarstwa domowego. Byli skłon­

ni zapłacić wysoki procent i co najważniejsze - spłacali bez zarzutu. Nie chcieli ryzykować, że komornik zabierze mebel, a następnego kredytu nie dostaną. Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Do 11 września 2001 roku za­ strzeżenia wobec imigrantów nie miały wiele wspólnego z islamem. Od tej chwili do europejskiej świadomości wdarły się obawy, a nawet myśl O„piątej kolumnie”. Drapieżna książka Oriany Fallaci Wściekłość i duma stała się w 2002 roku bestsellerem we Włoszech. Bernard Lewis, histo­ ryk z Princeton, zapytany w 2004 roku przez niemiecką gazetę, czy Eu­ ropa będzie supermocarstwem pod koniec XXI wieku, odpowiedział: „Europa będzie częścią arabskiego zachodu, Maghrebu”. Polityczna poprawność uniemożliwa spokojną debatę, więc sonduję przyjaciół. Austriaccy i duńscy najwyraźniej boją się imigrantów. Fran­ cuscy, a zwłaszcza włoscy - wcale. Dario Guerini, profesor ekonomii i kiedyś wiceburmistrz Bergamo, mówi wprost: „potrzebujemy ich”. Wysoki funkcjonariusz policji w Rzymie uspokaja i tłumaczy: „Nasze grupy przestępcze wysługują się tymi ludźmi. Sami z siebie imigranci najwyżej ukradną portfel turyście. W końcu może to zrobić także ro­ dowity Włoch”. W książce Reflections on the Revolution in Europę (Rozważania na te­ mat rewolucji w Europie) Christopher Caldwell pisze, że korzyści eko­ nomiczne spowodowane napływem imigrantów do Europy w minio­ nym półwieczu były stosunkowo niewielkie i dość szybko się skończyły, natomiast zmiany społeczne, jakie wywołały, są ogromne i trwałe. Pod­ kreśla, że imigracja na wielką skalę w połączeniu z rozbudowanym sy­ stemem zabezpieczeń socjalnych, jakie tradycyjnie oferują bogate kraje Europy Zachodniej, to mariaż niefortunny dla europejskiego podatni­ ka - zmieniający oblicze i kulturę Europy w stopniu i tempie, jakie mało kto mógł sobie wyobrazić czterdzieści lat temu. Argumentem na rzecz masowej imigracji do Europy przez długi czas była wiara, że liczne, prężne i mnożące się szybko społeczności imigran­ tów pozwolą utrzymać szczodry system przywilejów społecznych, gdyż zastąpią odchodzące na emeryturę społeczności lokalne, bez potomków

lub z niewystarczającą ich liczbą. Imigrację zaczęto postrzegać jako spo­ sób na wieczny luksus —wczesne emerytury, wakacje w Grecji i Portu­ galii i letnie domy na Costa del Sol. Tymczasem z danych demografów ONZ wynika, że aby odtworzyć proporcje płatników i beneficjentów, Europa potrzebowałaby do połowy wieku około 700 milionów imigran­ tów, czyli znacznie więcej, niż dziś wynosi cała ludność kontynentu. Co więcej, imigranci też się starzeją i gdy sami osiągną wiek emerytalny, nie podziękują za gościnę, nie zrezygnują dobrowolnie ze świadczeń, które sobie wypracowali, i nie wrócą do Algierii, Maroka czy Turcji. Imigracja zarobkowa do zachodniej Europy wypełniła lukę w ob­ umierających, a nie nowych, dynamicznych sektorach gospodarki, stąd Turcy, którzy czterdzieści lat temu wykazywali się większym niż lokalni Niemcy stopniem partycypacji zawodowej, dziś cierpią na masowe bez­ robocie, sięgające w niektórych regionach, łącznie z Berlinem, 40 pro­ cent. Są trzykrotnie bardziej niż Niemcy zależni od zasiłków dla bez­ robotnych. W tym samym czasie gdy krytykowano Fallaci za islamofobię, uro­ dzony w Syrii radykał Omar Bakri, któremu zakazano wjazdu do Anglii wkrótce po zamachu terrorystycznym w Londynie 7 lipca 2005 roku, oświadczył dla wychodzącego w brytyjskiej stolicy arabskiego dzienni­ ka „Al-Hayat”: „Z wolą Allaha uczynimy z Zachodu Dar al-Islam dro­ gą inwazji od wewnątrz. Gdy powstanie islamskie państwo i gdy doko­ na inwazji, będziemy jego armią i żołnierzami w środku”. Być może Bernard Lewis przesadza, mówiąc o Europie jako zachod­ nim przyczółku islamu, ale świat islamu jest już częścią Europy, choć wciąż małą, jednak szybko rosnącą. Zdaniem ekspertów Wiedeńskiego Instytutu Demografii w połowie stulecia islam może się stać główną religią wśród Austriaków w wieku do piętnastu lat. Istnieje prawdopodo­ bieństwo, że w Austrii, kraju, który w XX wieku był w 90 procentach katolicki, w połowie XXI wieku katolicy będą stanowić mniej niż po­ łowę ludności. Dyskutując z prognozą Bernarda Lewisa, syryjsko-niemiecki socjolog Bassam Tibi powiedział, że „rzecz nie w tym, czy większość Europejczy­

ków będzie muzułmanami, ale jaki islam - szaria czy euroislam - zdo­ minuje Europę”. Tego typu rozważania ekscytują polityków i wizjone­ rów, ale nie uspokajają przeciętnego obywatela kontynentu. Jeśli do Europy trafia więcej imigrantów, niż życzą sobie tego jej oby­ watele, jest to świadectwo defektu demokracji. Europejscy przywód­ cy postanowili inaczej to interpretować - przyjęli, że imigracja i poli­ tyka azylu to moralny obowiązek i jako taki nie podlega głosowaniom. Nie ulega wątpliwości, że w konfrontacji z islamem Europa się zmieni. O wiele bardziej wątpliwe, czy islam okaże się skłonny do asymilowa nia europejskiej kultury. Jesienią 2005 byłem w Stambule, gdy Austria zablokowała stara­ nia Turcji o przyjęcie do Unii Europejskiej. Na spotkaniu z tureckimi przyjaciółmi krytykowałem Austrię, uważając, że Turcy zasłużyli sobie na lepsze traktowanie. Okazałem się bardziej proturecki niż moi przy­ jaciele —nauczyciele, lekarze, inżynierowie i prawnicy. „Czy byłeś kie­ dyś w tureckiej dzielnicy W iednia?”, zapytali. Nie byłem, więc mnie oświecili, że tysiące ich rodaków, którzy zjechali tam z Anatolii, nie jest zainteresowanych asymilacją i chodzi im jedynie o to, aby wyko­ rzystać austriacki system świadczeń i stworzyć sobie w W iedniu lepszą Turcję, w którą żaden Austriak nie powinien się wtrącać. Jeden z mo­ ich przyjaciół skwitował nasze rozważania w ten sposób: „Też bardzo bym chciał, abyśmy się znaleźli w Unii, ale gdybym odpowiadał za fi­ nanse Belgii czy Holandii, tobym starania Turcji wetował”. Pozostali z żalem przyznali m u rację. *

O ile relacje z imigrantami budzą w Europie wielkie emocje, które nie prowadzą do poważnej debaty, o tyle ani emocji, ani debaty nie docze­ kał się temat zdolności obronnych Unii. Dawno temu, jeszcze jako stu­ dent, byłem w Kopenhadze w czasie, gdy Mogens Glistrup, członek duńskiego parlamentu znany z awersji do płacenia podatków - za co tra­ fił do więzienia - zaproponował proste rozwiązanie. Zlikwidujm y resor­ ty spraw zagranicznych i obrony i zastąpmy je automatyczną sekretarką,

która po rosyjsku odpowie: „Dania się poddaje”. Glistrup przypomniał mi się, gdy ustępujący szef Pentagonu Robert Gates w czasie pożegnal­ nej podróży dookoła świata latem 2011 roku wypomniał europejskim partnerom z NATO jazdę na gapę. Niedługo, powiedział, zmniejszy się ochota amerykańskiego Kongresu i opinii społecznej do wydawania co­ raz większych pieniędzy, by bronić tych, którzy niechętnie łożą na własną obronę. Stany Zjednoczone płacą dziś trzy czwarte wszystkich rachun­ ków NATO. Amerykański podatnik i przyszli liderzy Ameryki - któ­ rych nie formowało doświadczenie zimnej wojny - mogą zakwestiono­ wać, czy NATO jest warte ceny, jaką Amerykanie za nie płacą. Blamażem była operacja w Libii. M imo że wszystkie kraje NATO za nią głosowały, mniej niż połowa była skłonna się dołożyć. W iele z tych, które tylko kibicowały, czyniło to nie z braku woli, ale po prostu dlatego, że brakowało im zdolności militarnych: samolotów, ludzi, paliwa. „Co by się działo, gdyby przyszło im walczyć z bardziej wymagającym prze­ ciwnikiem niż popękana dyktatura pułkownika Muammara Kaddafiego?” - pytał „The New York Times”. Zbigniew Brzeziński już w 2003 roku pisał, że krytyce Ameryki rzad­ ko towarzyszy refleksja nad scenariuszem - którego nie można z góry wykluczyć - samoizolacji Ameryki, odwrócenia się plecami do świata. Wówczas światu zajrzy w oczy groźba globalnej anarchii, tym bardziej przerażającej, że może jej towarzyszyć dalsze upowszechnienie broni ma­ sowej zagłady. Co by się stało - pytał - gdyby Kongres, przyduszony dłu­ giem, wymusił na administracji wycofanie amerykańskich wojsk z Eu­ ropy, Dalekiego Wschodu i Zatoki Perskiej? W Europie jedni rzuciliby się do budowy armii, a inni szukaliby specjalnych układów z Moskwą. Na Dalekim Wschodzie wzrosłoby prawdopodobieństwo wojny w Ko­ rei i militaryzacji Japonii. Zatokę Perską zdominowałby Iran, zagrażając sąsiednim krajom arabskim. Tymczasem w Europie zakotwiczyły się dość trwale antyamerykań skie sentymenty. Jest w nich odrobina nieuchronnej niechęci do he­ gemona, sporo rozczarowania tym, że zwycięzca w długiej rywalizacji ideologicznej nie uczynił świata lepszym, bezpieczniejszym i sprawied­

liwszym, a także szczypta obawy o kulturowy imperializm. Gdy myślę O Europejczykach sympatyzujących z Ameryką, dość nieoczekiwanie w 2002 roku pojawia się nazwisko Regisa Debraya. Francuski filozof, marksista, towarzysz broni Che Guevary, schwy­ tany w 1967 roku przez władze boliwijskie i skazany na trzydzieści lat więzienia, wypuszczony w 1970 roku dzięki interwencjom między in­ nymi gernerała de G aullea i papieża Pawła VI, wylądował w Chile za rządów Salvadora Allendego. Po obaleniu Allendego Debray był do­ radcą prezydenta Franęois Mitterranda do spraw polityki zagranicznej. Postulował zmniejszenie zależności Francji od Stanów Zjednoczonych. Z czasem doszedł do wniosku, że społeczność międzynarodowa potrze­ buje silnych państw, gdyż z chwilą gdy państwo wycofuje się z aktyw­ nego uczestnictwa w życiu publicznym, rośnie siła bankiera, w miejsce państwa wciska się kler, terytorium zdobywa mafia. W 2002 roku Debray opublikował esej polityczny pod tytułem Im­ perium 2.0 - fikcyjny list, jaki miał otrzymać z Am eryki od starego znajomego, Xaviera de C***, napisany tuż po ataku terrorystycznym 11 września 2001 roku. Xavier, były obywatel Francji, urzędnik rządo­ wy, konsultant do spraw politycznych i wojskowych, twierdzi, że w ob­ liczu współczesnych zagrożeń dla Zachodu, takich jak radykalny islam, międzynarodowy terroryzm, brutalna rywalizacja o deficytowe surowce czy rosnąca siła agresywnych Chin, najlepszą obroną byłoby przyłącze­ nie się Europy do Stanów Zjednoczonych i konsolidacja w Stany Zjed­ noczone Zachodu. Zdaniem Xaviera tylko USA są w stanie wziąć na siebie moralną i fizyczną odpowiedzialność za polityczną stabilność i porządek ekono­ miczny, a także podjąć się obrony wspólnych wartości i kultury Zacho­ du. Uważa on, że Francja i inne narody mogą nie tylko zachować swe lokalne i regionalne rządy i tożsamość kulturową, ale również wzboga­ cić z gruntu pośledniejszą kulturę Ameryki, podobnie jak kiedyś Grecy wnieśli wkład do kultury Rzymu. Zamiast tracić czas, próbując się prze­ ciwstawić ekonomicznej hegemonii Ameryki poprzez Unię Europejską i inne organizacje skazane na porażkę, Francja i Europa, powiada Xavier,

niewiele by straciły, przyłączając się do Stanów Zjednoczonych, a zyska­ łyby polityczne prawa Zachodu. Taki scenariusz to oczywista mrzonka. I bez niego Europa stoi w ob­ liczu wielu dylematów. Przykład to energetyka - dziedzina, w której rozsądek miesza się w Europie z histerią. Tragedia w Fukushimie prze­ straszyła Niemców tak, jakby żyli w strefie nieustannych wstrząsów sejs­ micznych i byli wystawieni na niebezpieczeństwo tsunami. Zamykanie elektrowni atomowych wymusiło postawienie nierealnych celów przed energią odnawialną. Cieszyć się musi Rosja. Unia usiłuje zmniejszyć swą zależność od rosyjskiej energii. Powta­ rzające się kryzysy na linii Rosja - Ukraina uzmysłowiły Europejczykom, że to bardzo niebezpieczna zależność, próbują więc promować konku­ rencję. Obowiązujące w Unii od połowy 2011 roku przepisy liberalizu­ ją rynek energii i zabraniają koncernom wydobywającym surowce zaj­ mowania się również ich transportem i sprzedażą. To dotyka Gazpromu. Na szczycie Rosja - Unia w grudniu 2012 roku Putin domagał się, aby spod unijnych regulacji wyłączyć gazociąg South Stream, którym Rosja chce transportować gaz do Europy z pominięciem Ukrainy. Sam gazo­ ciąg, zdaniem ekspertów, jest dla Rosji ekonomicznie nieopłacalny, ale ma znaczenie geostrategiczne. Osłabia spójność Unii, pogłębi uzależnie­ nie Europy od rosyjskiego gazu, ma zademonstrować gotowość Moskwy do realizacji ważnych celów bez oglądania się na buchalterię i wreszcie a może przed wszystkim - Rosja tak się przy nim upiera, bo rezygna­ cja z tej inwestycji oznaczałaby dla Kremla porażkę prestiżową, na którą „supermocarstwo energetyczne” nie może sobie pozwolić. *

Dla Europy bolesnym przypomnieniem jej własnej słabnącej pozycji są sukcesy Pekinu. Do niedawna Europejczykom sen z oczu spędzał niepo­ kój, czy zdołają sprostać wyzwaniu Ameryki. Dziś to pytanie, czy Europa da się pożreć Chinom, które nie tylko stanowią wyzwanie dla tekstyliów i producentów butów, ale wchodzą ostro na teren fabryk samochodów, pociągów - i wkrótce zapewne samolotów. Chińczycy uwielbiają merce­

desy, bmw i torebki od Gucciego, jednak z produkcji dóbr luksusowych może wyżyć Szwajcaria, lecz nie wyżyje cały kontynent. I wreszcie sama Unia. Sanację mechanizmów integracji europejskiej kom plikują ogromne różnice w postawie największych krajów człon­ kowskich. W ielka Brytania stoi jedną nogą na kontynencie, a drugą na własnej wyspie i rozważa, czy to wygodna pozycja. Niemcy, najsilniej­ szy ekonomicznie kraj Europy, sukcesy gospodarcze kontynentu przy­ wykły zapisywać na swoje konto. Świadome swego potencjału z jednej strony i historycznej odpowiedzialności z drugiej, nie stroniły w prze­ szłości od pomocy dla potrzebujących. Nic zatem dziwnego, że Niem­ cy głęboko uwierzyli w swą rolę hojnego dobroczyńcy. Dziś przeciętny Niemiec ma coraz mniej sympatii dla kłopotów innych, uważając, że on zaciska pasa, a inni go popuszczają, że jest jak prymus, który ślęczy godzinami nad trudnym zadaniem, podczas gdy inni kopią piłkę i ba­ lują, a tuż przed lekcją przepisują zadanie i dostają wysokie noty. Mniej powszechna jest świadomość ogromnych korzyści, jakie narodziny euro w 1999 roku przyniosły samym Niemcom. W spólna waluta oznacza­ ła kres obaw o to, że siła marki utrudni rywalizację z krajami o słabszej walucie. Pozbawiła partnerów opcji dewaluacji własnej waluty w celu poprawy konkurencyjności. W poharatanej kryzysem Europie na „zmęczenie rynkiem ” nakła­ da się „zmęczenie integracją”. Adwokaci ściślejszej integracji będą wio­ słować pod prąd dopóty, dopóki do korzyści z integracji nie przekonają się m iliony obywateli Unii. A ci są często sfrustrowani, bo dotychczaso­ we korzyści przyjęli za oczywiste, natomiast uwagę skupiają na tym, co szwankuje. I na prawicy, i na lewicy pojawiają się i zyskują na znacze­ niu partie eurosceptyczne. Reform potrzeba dokładnie w tym samym czasie, gdy kraje są nimi zmęczone. Eleganckie fasady nie zastąpią solid­ nych fundamentów. Trzeba dużo więcej niż deklaracji solidarności, aby popchnąć Unię na drogę szybszego wzrostu i dać pracę milionom ludzi, którzy jej nie mają, oraz radykalnie poprawić konkurencyjność Europybez tego w 2040 roku bliżej jej będzie do muzeum niż do mocarstwa.

Rezurekcja Azji i ból głowy (Azja Południowo-Wschodnia)

Gdy Europa jest zmęczona i rozleniwiona, Azja kipi energią i na­ biera pewności siebie. Czy raczej utwierdza się w swej sile. Bo pewności zaczęła nabierać przeszło sto lat temu, za sprawą wy­ darzenia, którego przeciętny człowiek cywilizacji Zachodu nigdy nie zarejestrował w swej pamięci. Może nawet o nim nie słyszał. Mój przewodnik po New Delhi z ogromnym przejęciem pokazywał mi India Gate. Przypominający Łuk Triumfalny narodowy pomnik Indii upamiętnia 90 tysięcy żołnierzy Brytyjskiej Armii Indyjskiej, którzy stra­ cili życie, walcząc za Imperium w czasie pierwszej wojny światowej i trze­ ciej wojny angielsko-afgańskiej, od maja do sierpnia 1919 roku. Był za­ skoczony, że liczba zabitych nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. Spytałem, czy słyszał o Auschwitz. Nie słyszał. „Oni” wiedzą mało o na­ szych losach i kulturach, a my mało wiem y o nich. O „nich”, to znaczy o narodach spoza naszego kręgu kulturowego. Z rozkazu króla Jerzego III we wrześniu 1772 roku lord George Mac artney wyruszył z Londynu do Chin. Przewodniczył pierwszej brytyj­ skiej delegacji handlowej, liczącej siedemset osób. Płynął na pokładzie okrętu z sześćdziesięcioma sześcioma działami. Miał oszołomić i uwieść Chińczyków. Wiózł prezenty dla cesarza i dworu: teleskopy, zegary, ba­ rometry, karetę na resorach. M isja dotarła morzem do M akau, a potem,

po czterech miesiącach wędrówki, trafiła na audiencję u cesarza. Lord Macartney poprosił cesarza Qianlonga o zgodę na utworzenie brytyj­ skiego przedstawicielstwa handlowego w stolicy, jako że wcześniej ob­ cokrajowcy mogli prowadzić interesy jedynie w Kantonie. Prosił także o otwarcie dodatkowych portów dla handlu i o ulgi celne. Cesarz od­ powiedź miał gotową, zanim wysłannik króla Anglii pojawił się w Pe­ kinie. Macarteneyem nie zawracał sobie głowy - w przesłaniu do króla Jerzego III napisał, że C hiny nie zwiększą handlu z zagranicą, ponieważ niczego od innych nie potrzebują. Anglię upokorzono. W XIX wieku Europa kompletnie zdominowała Azję. Pod butem Rosji znalazły się i niezależne nomadyczne ludy, takie jak Kazachowie czy Kirgizi, i prowadzący osiadły styl życia Uzbecy i Turkmeni. Na Da­ lekim Wschodzie car założył Władywostok. W ielka Brytania faktycznie rządziła Indiami, anektowała Birmę i opanowała południowe Malaje. Chiny opierały się dłużej. Były tradycyjnie przekonane o swej wyższości nad europejskimi „barbarzyńcami” i miały ku temu powody. Podczas gdy historyk zajmujący się osiemnastowieczną Europą z tru­ dem dokopie się jakichkolwiek statystyk, jego kolega parający się China­ mi ma do swej dyspozycji spisy ludności, dane na temat areału gruntów etc. Od połowy XVII wieku do końca cesarstwa w 1911 roku Chinami rządziła dynastia Qing, zwana także mandżurską. To za jej panowania Chiny anektowały Tybet, Tajwan i Mongolię. Początki dynastii to prawdziwe rządy merytokracji, lecz niespełna sto lat później do systemu administracji wdarła się niekompetencja i ko­ rupcja, które nie ominęły także armii. Kraj stawał się stopniowo bez­ bronny w obliczu przewagi technologicznej agresywnych mocarstw eu­ ropejskich. Zwycięstwo Anglików w wojnach opiumowych, będących batalią o kontrolę rynków zbytu, otworzyło Europie na oścież drogę do Chin. Pekin najpierw stracił Hongkong. Ciosem jeszcze boleśniejszym były traktaty, które stawiały Europę na równej płaszczyźnie z Chinami. W gruzy obracać się poczęło przekonanie, że cesarzowi Chin z nadania niebios przysługuje prawo rządzenia ziemią. Misje jezuitów otworzyły Francji Napoleona III drogę do Indochin.

Jeszcze bardziej dramatyczna okazała się ekspansja Zachodu, głównie Stanów Zjednoczonych i Rosji, na Japonię, kraj przez całe wieki prak­ tycznie odcięty od reszty świata. Tam jednak w kilkanaście lat po poja­ wieniu się białych doszło do historycznego przełomu —obalenia feudal­ nego systemu władzy szogunatu, przywrócenia formalnych przywilejów cesarza M eiji i przyspieszonej modernizacji, także militarnej, na wzór zachodni, która miała służyć przede wszystkim zachowaniu niezależno­ ści od Zachodu. Konflikt między rosyjskimi i japońskimi aspiracjami do terenów Ko­ rei i Mandżurii doprowadził w 1904 roku do wojny. Po ataku Japończy­ ków na rosyjską bazę w Port Arthur car Mikołaj II formalnie wypowie­ dział Japonii wojnę. Trwała ponad rok. Rosyjskie dążenia do ekspansji gospodarczej na Dalekim Wschodzie popierały i Londyn, i Berlin. Ro­ sja była pewna rychłego zwycięstwa. Była silniejsza gospodarczo, miała znacznie większą armię. W dwa majowe dni 1905 roku w cieśninie Cuszima, oddzielającej Japonię od Korei - tej samej, w której w XIII wieku kamikadze, „boski wiatr”, zatopił flotę mongolską Kubilaj-chana, wnuka Dżyngis-chana, kierującą się na podbój Japonii - Japonia dowiodła, że można pokonać białego. Bitwa pod Cuszimą, w której po raz pierwszy użyto na maso­ wą skalę broni maszynowej, okazała się pierwszą i ostatnią wielką bitwą epoki pancerników morskich. Była to największa bitwa morska od cza­ sów Trafalgaru dokładnie sto lat wcześniej, kiedy to zwycięstwo W iel­ kiej Brytanii nad siłami francusko-hiszpańskimi zapoczątkowało hege­ monię Londynu na morzu. Klęska floty bałtyckiej wysłanej do wsparcia floty Pacyfiku przypieczętowała zwycięstwo Japonii o historycznym zna­ czeniu i strategicznym, i psychologicznym. Stało się ono źródłem inspiracji dla przyszłych liderów Wschodu, od Gandhiego i Nehru, poprzez Sun Yat-sena, Mao Zedonga, po Hó Chi Minha. Jeździli do Japonii po naukę. A Japonia nabrała apetytu na wię­ cej. Postanowiła skopiować zachodni imperializm. W 1931 roku pod­ biła Mandżurię, w 1937 napadła na Chiny, w 1940 dokonała inwazji na francuskie Indochiny, a wczesnym rankiem 7 grudnia 1941 roku za­

skoczyła Amerykanów w Pearl Harbor. Japońskie samoloty zgromadzo­ ne na pokładzie sześciu lotniskowców w kilka godzin zniszczyły niemal całą amerykańską flotę Pacyfiku. Pancernik USS Arizona poszedł na dno tuż przy brzegu, a wraz z nim 1177 ludzi. Do dziś z wraku wycieka ropa. Na tablicy poległych znajduję kilkanaście polskich nazwisk. Spoczywa tam także W.I. Halloran. Jego kuzyn Richard Halloran, wieloletni ko­ respondent „New York Timesa” w Azji, odznaczony przez cesarza Akihito Orderem Wschodzącego Słońca Złote Promienie ze Wstęgą, przy­ pomina mi w Honolulu trzy daty: 1498 - Portugalczyk Vasco da Gama dopływa do południowo-za­ chodniego wybrzeża Indii i tak rozpoczyna się kolonizacja Azji przez Europę; 6 grudnia 1941 - dzień przed atakiem Japonii na USA - oprócz Ja­ ponii tylko dwa kraje azjatyckie były niepodległe: Tajlandia, która słu­ żyła za bufor między francuskimi Indochinami a terenami pod kontro­ lą Brytyjczyków, i Nepal, mała monarchia w górach, dla której zdobycia Londyn nie chciał ryzykować walki z nieustępliwymi Gurkhami; 1999 - Portugalia przekazuje Chinom Makau, ostatnią kolonię eu­ ropejską w Azji. Na to, co się dziś dzieje w Azji, radzi Halloran, trzeba patrzeć przez pryzmat tych pięciuset lat krzywd i upokorzenia. Azja chce szacunku. Chiny coraz głośniej się go domagają. Reszta Azji Południowo-Wschod­ niej uważa, że na ten szacunek zasłużyła. Pearl Harbor było chybioną kalkulacją. Japonia liczyła na to, że po zniszczeniu amerykańskiej floty siądzie do rokowań z Waszyngtonem i przekona Roosevelta do rezygnacji z Pacyfiku albo podzielenia się nim. W drugim półwieczu XX wieku Azja Południowo-Wschodnia stała się teatrem tragedii i triumfów. Ponad milion ofiar pochłonęła wojna w Korei. Znacznie dłużej trwała i więcej ofiar przyniosła wojna w W ietnamie. „Wielki skok” przewodniczącego Mao skończył się śmiercią głodową oko­ ło czterdziestu milionów Chińczyków. „Rewolucja kulturalna” dołożyła dziesięć milionów ofiar i spustoszenie moralne. W połowie lat sześćdzie­ siątych w Indonezji z inspiracji i przy wsparciu armii masowo mordowano

komunistów. Dziesięć lat później Czerwoni Khmerzy, komunistyczni ekstremiści, zamienili Kambodżę w wielki obóz koncentracyjny. Przez trzy dekady, od 1950 do 1980 roku, Zachód patrzył na Azję Południowo-Wschodnią przede wszystkim przez pryzmat rywalizacji z komunizmem. Gdy rozpadł się Związek Sowiecki, a komuniści z Pekinu weszli na ścieżkę państwowego kapitalizmu, zmagania z marksizmem-leninizmem ustąpiły miejsca wyzwaniom ekonomicznym. Najpierw strachu napę­ dziła Japonia. W niespełna dwadzieścia lat po wojnie stała się technolo­ gicznym mocarstwem o wspaniałej infrastrukturze i niezwykłej spraw­ ności organizacyjnej. Z czasem rosnąć zaczęli inni Azjaci. W momencie rozwodu z komunistycznymi Chinami Tajwan w prze­ liczeniu na głowę nie był bogatszy od Indii. Poza kilkoma małymi fabry­ kami tekstyliów, rafineriami cukru i przemysłem spożywczym nie miał żadnej bazy industrialnej. Jako japońska kolonia od 1895 do 1945 roku, handlował niemal wyłącznie z Japonią i innymi koloniami Japonii - Ko­ reą i Mandżurią. Sprzedawał cukier, ryż i ananasy. Po wojnie i na to Ja­ ponii nie było stać. Korea Południowa była w momencie startu jeszcze biedniejsza - w 1953 roku dochód na głowę wynosił tu 67 dolarów, czyli z grubsza tyle co najbiedniejszych krajów Afryki. Hongkong i Singapur, dwa stare miasta portowe, zaczęły od tego, co robiły wcześniej, czyli od finansów, spedycji i ubezpieczeń.

Citibank przewiduje, że w połowie obecnego stulecia pod względem PKB na głowę, uwzględniając parytet siły nabywczej, najbogatszymi kra­ jami świata będą te same cztery „azjatyckie tygrysy”: Hongkong, Tajwan, Singapur i Korea Południowa, które oszołomiły tempem swego rozwoju w drugiej połowie ubiegłego wieku. Ta czwórka plus Tajlandia i M ale­ zja to jedyne kraje, w których średnioroczne tempo wzrostu przez czte­ ry dekady przekraczało 5 procent. Wszystkie mieszczą się w pierwszej dwudziestce świata po względem rezerw walutowych. Wszystkie doko­ nały ogromnej transformacji po wojnie. Wschodnia Azja to najbardziej wydajny region świata.

W wyzwania globalizującego się świata, premiującego sprawność, dy­ scyplinę i wydajność, znakomicie wpisał się konfucjanizm. To jedno­ cześnie ideologia, religia, sposób życia, kod moralności i podręcznik dla rządzących. Proste reguły, prowadzące do życia w harmonii i dostatku i osiągnięcia raju raczej na ziemi niż na tamtym świecie. Wysoko na pie­ destale wartości —porządek. Konfucjusz (551-479 r. p.n.e.) podkreślał, że ci na górze powinni troszczyć się o tych na dole. Ci na dole powin­ ni być zdyscyplinowani i posłuszni. Neokonfucjanizm zaowocował naj­ bardziej dynamicznymi krajami świata: Tajwan był pierwszym miejscem w świecie konfucjańskim, gdzie, jak się wydaje, pogodzono zachodnią technologię z moralnymi, duchowymi i intelektualnymi wartościami chińskiej filozofii. Stał się przykładem dla innych. Hongkong i Singa­ pur to Chińczycy. Korea i Japonia także mają konfucjańskie korzenie. Niewielkie liczebnie mniejszości chińskie były motorem modernizacji w wielu krajach Azji Południowo-Wschodniej. Większość ludzi pożąda bogactwa, ale niewielu mówi o tym tak ot­ warcie i z taką pasją jak Chińczycy. W chiński Nowy Rok ludzie ży­ czą sobie nawzajem bogactwa. Nie martw się o sąsiada —daj mu przy­ kład własną cnotą. Dbaj o rodzinę. Stąd blisko do nepotyzmu i całkiem niedaleko do korupcji, z którą poradził sobie tylko Singapur. Rozmiary nepotyzmu tłumaczą nawet jakość linii lotniczych. Singapore Airlines zyskały wspaniałą reputację. Tajwańskie China Airlines - taką sobie. Po­ wód? Wedle najbardziej popularnej narracji Singapore Airlines zatrud­ niają młode kobiety, które potrzebują pracy, a China Airlines te, które pracy nie potrzebują, ale za to lubią latać. Czy rzeczywiście źródło sukcesów „azjatyckich tygrysów” to konfu­ cjanizm? Z górą dwadzieścia lat temu Ezra Vogel z Uniwersytetu Harvarda kwestionował tę tezę i przypominał o podobnej pokusie wśród zachodnich przedstawicieli nauk społecznych, aby w ślad za Maxem We­ berem w etyce protestanckiej znajdować wytłumaczenie sukcesów pio­ nierów kapitalizmu. „Wielu krajom transformacja się udała bez kon­ fucjanizmu i co zrobimy - pytał - jeśli w przyszłości industrializacja dokona się w takich krajach, jak Malezja, Meksyk, Tajlandia, Turcja czy

Brazylia? Czy wówczas będziemy gloryfikować tradycje reformatorskie latynoskiego katolicyzmu albo islamu? A jeśli tak, to czy idea tradycji, obejmująca tak wiele różnych historycznych i kulturowych spuścizn, nie utraci swego znaczenia? I co z sercem konfucjanizmu, czyli China­ mi? To prawda, że dziś są komunistyczne, ale C hiny nie doświadczyły istotnego uprzemysłowienia przed 1949 rokiem. Jeśli więc nie Konfu­ cjusz, to kto? Albo co?” Wspólnych mianowników dla tej piątki (cztery małe smoki plus Ja­ ponia) jest kilka. Ogromna pomoc Ameryki i organizacji międzynarodo­ wych, zarówno w formie pieniędzy, jak i ekspertyzy, odegrała rolę kluczo­ wą. Japonię Amerykanie okupowali i zmieniali. W Korei i w W ietnamie przez wiele lat walczyli. Azja W schodnia była linią frontu w batalii z ko­ munizmem. Hongkong i Singapur nie dostały tyle pomocy bezpośred­ nio, ale tamtędy szło wsparcie dla żołnierzy Ameryki i jej sojuszników. We wszystkich krajach, a zwłaszcza w Japonii, Korei i w Tajwanie, wiado­ mo było wcześnie, że prędzej czy później Amerykanie się wyniosą i trze­ ba będzie sobie radzić, a jeśli zajdzie konieczność —bronić się samemu, do tego zaś trzeba siły i nowoczesnej gospodarki. Ludzi do pracy nie brakowało, a bogactw naturalnych nie było. Skarby, których nie miała ziemia, trzeba było zastąpić pomysłowością, kwalifikacjami, nauką, dy­ scypliną, organizacją. Bogactwa naturalne stały się dla wielu krajów prze­ kleństwem. Ich brak stał się dla czterech smoków i Japonii dopingiem. W którymś momencie inspiracją i modelem dla Tajwanu, Korei i Hongkongu stały się doświadczenia Japonii. Ale to wszystko, powiada Vogel, nadal nie tłumaczy w pełni sukcesu. W tym miejscu z czystym sumieniem można się odwołać do tradycji, czyli do konfucjanizmu. Vogel używa terminu „industrialny neokonfucjanizm”. Uprzemysłowienie tak sprawne i szybkie, jak to, które miało miej­ sce w Azji Południowo-Wschodniej, wymaga skoordynowanego zarzą­ dzania skomplikowanymi organizacjami, dyscypliny i pracy zespołowej. Ważne zatem są postawy i zachowania. W tradycji konfucjanizmu biurokrata wyłaniany w oparciu o wie­ dzę i kwalifikacje był odpowiedzialny nie tylko za „technikalia”, ale i za

wspólne dobro, społeczny porządek, postawy i moralność. Osiąganiu tych celów służyły przez wiele lat w Azji Wschodniej —w Korei, Tajwanie czy Singapurze krócej niż w Japonii - praktyki niemieszczące się w kano­ nach liberalnej demokracji i poszanowania praw jednostki. Korea ma za sobą długie lata brutalnej dykatury. W Singapurze wprawdzie nie szalała policja polityczna, ale za splunięcie na ulicy groziła chłosta. Wszystkie kraje zaakceptowały silną rolę rządu w gospodarce. (Hongkong funkcjo­ nował w innej sytuacji - krajem rządzili faktycznie Brytyjczycy). Gdy skończyła się era taniej siły roboczej, rządy sterowały kolejną transformacją - rolę motoru napędowego gospodarki przejęły od prze­ mysłu usługi. To, co się nie zmieniło, ale wręcz spotęgowało, to nacisk na wiedzę. Dla obserwatora z zewnątrz oznaczało to piekło egzaminów wstępnych i wysokie standardy edukacyjne. Wewnątrz był to element merytokracji: lepsi w szkołach trafiają na lepsze uczelnie, a ich absolwen­ ci obsadzają kluczowe stanowiska w administracji państwa i w biznesie. W tym można odnaleźć echo konfucjanizmu. Gnająca do przodu Azja staje w obliczu nowego wyzwania. Na imię mu Chiny. Chińczycy zawsze wierzyli, że są pępkiem świata. Zdumie­ wający wzrost gospodarki umocnił tę wiarę. Azja boi się Chin i ma ku temu powody. Większe niż reszta świata. Jak zarobić na chińskim suk­ cesie i nie dać się połknąć? C hiny całymi latami uspokajały swych sąsiadów, że wzrost ich po­ tęgi nikomu nie zagraża, ponieważ mają kulturową alergię na agresję. Yuan-kang Wang, socjolog z Western Michigan University, radzi, aby takie zapewnienia traktować ostrożnie i nie ulegać mitom. Pokazuje, że kompasem dla chińskich cesarzy nie była kultura konfucjańska, ale sta­ ranna kalkulacja, jak ma się ich siła do zewnętrznych zagrożeń. Opo­ wiadali się za harmonią w stosunkach z zagranicą, gdy byli relatywnie słabi, i ruszali na wojny, gdy byli silni. Płyną z tego lekcje, których nie należy lekceważyć. Historie dynastii Song (960—1279) i M ing (1368—1644) dowodzą, że konfucjańskie C hiny nie były krajem pacyfistycznym. Po prostu — spory rozstrzygały siłą. Jako regionalny hegemon wczesna dynastia M ing

ośmiokrotnie atakowała Mongołów i zaanektowała W ietnam. Chińczy­ cy starannie pielęgnują przez ostatnie sto lat mit pokojowych siedmiu wypraw chińskiej floty pod dowództwem admirała Zheng He w okre­ sie 1405-1433 do Azji Południowo-Wschodniej, na subkontynent in­ dyjski, na Bliski Wschód i do Afryki Wschodniej. Często przypominają, że w odróżnieniu od brutalnych potęg zachodnich ich flota nie zagarnę­ ła ani piędzi obcej ziemi. Ten idylliczny obrazek pomija fakt, że celem wypraw potężnej arma­ dy, liczącej 28 tysięcy żołnierzy i 250 statków, było ustanowienie kon­ troli cesarstwa nad handlem na Oceanie Indyjskim. Skala operacji i roz­ m iary floty miały oszołomić obcokrajowców, wzbudzić w nich strach i skłonić w miarę możliwości do respektowania woli Pekinu bez ucie­ kania się do przemocy, ale gdy trzeba było - Pekin przemoc stosował. Słynnego pirata z Sumatry, który miał pod swą komendą pięć tysięcy ludzi, admirał dostarczył do Pekinu na egzekucję. W przypadku Cejlonu, dzisiejszej Sri Lanki, porwał tamtejszego króla. Sam admirał przyznał, że robił porządek z „barbarzyńskimi monarchami”, którzy nie okazywali należytego szacunku i stawiali opór chińskiej cywilizacji. M ur chiński nie jest symbolem kraju bez agresywnych ambicji. Zbu­ dowano go po kilku nieudanych atakach na Mongołów dopiero wów­ czas, gdy dynastia M ing poczuła się osłabiona i zagrożona. Dziś Pekin jest skłócony z wieloma krajami Pacyfiku o terytoria albo te o strategicznym znaczeniu dla żeglugi, albo te, gdzie na dnie spo­ czywa ropa lub gaz. Spory o terytoria na Morzu Południowochińskim od czasu do czasu przybierają na sile. Kambodża, powszechnie uznawa­ na za najbliższego sojusznika Pekinu w tym regionie, uważa, że tych spo­ rów nie należy „umiędzynarodawiać”, co znaczy: nie mieszać w nie Sta­ nów Zjednoczonych. Filipiny, sojusznik Waszyngtonu, najgłośniej się temu sprzeciwiają, twierdząc, że w obronie swych narodowych interesów mają prawo odwoływać się do dowolnego międzynarodowego sądu lub kraju, jeśli uznają to za stosowne. C hiny twierdzą, że wszystko na tym morzu do nich należy. O łańcuch wysp Spratly, gdzie prawie pół wieku temu okryto ropę - Chińczycy szacują, że jest jej tam więcej niż w Ku­

wejcie - spierają się Filipiny, Chiny, Tajwan, Malezja, W ietnam i Brunei. Wszystkie z wyjątkiem Brunei okupują część tych wysp. C hiny upierają się, aby negocjacje miały charakter bilateralny. Filipiny i W ietnam chcą rokowań wielostronnych. *

W nadchodzących latach szczególnie ważny będzie szybki wzrost liczeb­ ności klasy średniej w krajach BRIC. Dziesięć lat temu ludzi o rocznych dochodach 6 -3 0 tysięcy dolarów było tu trzy razy mniej niż w pań­ stwach G7. W roku 2020 będzie ich 1,6 miliarda, a więc dwa razy wię­ cej niż w krajach najbogatszych. To oznacza ogromny popyt na miesz­ kania, samochody, sprzęt elektroniczny, ale także dramatyczny wzrost zapotrzebowania na energię, szybką urbanizację, industrializację i in­ tensywne rolnictwo, czyli znacznie większe zużycie nawozów. To wszyst­ ko zwiększa destrukcyjny wpływ na środowisko naturalne. Czy więc pojawienie się nowych potęg gospodarczych nie doprowadzi do kata­ strofy ekologicznej? Lustrzane odbicie tego pytania brzmi: czy bariery surowcowe nie zwolnią raptownie tempa wzrostu, a jeśli tak, to co z tempem elim i­ nacji nędzy? I jeśli konkurencja o dostęp do zasobów naturalnych bę­ dzie się potęgować (a będzie) - to czy na pewno ograniczy się ona do metod pokojowych? W tym kontekście poszukiwanie alternatywnych źródeł energii, w czym Chiny i Indie uczestniczą bardzo aktywnie każ­ de po swojemu, to nie widzimisię ekologów pięknoduchów, ale pilna konieczność. W ielka Brytania potrzebowała stu pięćdziesięciu lat, aby podwoić swój dochód na głowę, Stanom Zjednoczonym i Niemcom zabrało to od trzydziestu do sześćdziesięciu lat, Chinom i Indiom mniej niż dziesięć.

Lider XXI wieku (Chiny)

T U R B O K A P IT A L IZ M

Mieszkańcy Pekinu i Szanghaju licytują się na makabreski. „U nas - mówią ci ze stolicy - wystarczy otworzyć okno, aby zaciągnąć się dymem z papierosa”. „Wielka rzecz - odpowia­ dają ci z Szanghaju. - U nas odkręcasz kurek z wodą i cieknie rosół” - w rzece zaopatrującej miasto w wodę znaleziono sześć tysięcy martwych świń. Chiński laureat literackiego Nobla w 2012 roku Mo Yan na konfe­ rencji prasowej w Sztokholmie bronił polityki komunistycznych władz. Uznał, że cenzura jest czasem konieczna, i porównał ją do kontroli bezpie­ czeństwa na lotniskach. Jego pseudonim artystyczny oznacza „bądź cicho”. Jeszcze kilka lat temu na kandydata do Nobla typowano na Zacho­ dzie innego chińskiego pisarza —Yu Hua. Jego powieść Kiongdi (Bra­ cia) doczekała się w 2009 roku angielskojęzycznej premiery. Wcześniej kilka wydań sprzedało się w Chinach w milionach egzemplarzy. W kra­ ju znanym z piractwa programów komputerowych, filmów i książek to nie lada ewenement. Yu Hua w 1998 roku za Huozhe! (Żyć!) otrzymał prestiżową włoską Premio Grinzane Cavour; w 2002 roku został pierw­ szym laureatem nagrody James Joyce Foundation.

W Chinach zarzuca mu się grafomanię i zły smak, pornografię i hol­ lywoodzki portret kraju, a w sumie wylewanie pomyj na ojczyznę. Suk­ ces książki i ogromne kontrowersje mają wspólne źródło: powieść od­ wołuje się zarówno do tragicznych doświadczeń rewolucji kulturalnej, jak i do dekadencji drapieżnego chińskiego kapitalizmu. Yu Hua nie pozostawia wątpliwości, że to właśnie wynaturzenia rewolucji kultural­ nej stworzyły moralne podłoże pod dzisiejszy chiński turbokapitalizm wyjałowiły wrażliwość, zabiły skrupuły. Ciarki przechodzą po plecach, gdy autor serwuje opisy okrucieństwa: masakry na ulicach z rąk sąsiadów, wkładanie przez strażników żarzących się papierosów do odbytu więźnia politycznego czy samobójstwo czło­ wieka zmęczonego torturami, który wbija sobie gwóźdź w mózg. Fakt, że cenzura po początkowych oporach zezwoliła na publikację, Yu uwa­ ża za graniczący z cudem i za oznakę postępu. Sam wspomina egzekucje jako najbardziej podniecające sceny ze swego dzieciństwa. Dwaj bracia, bohaterowie książki, różnie sobie radzą z nową rzeczy­ wistością. Energiczny Li jest przedsiębiorczy i szybko się bogaci. Jego sukcesy przyciągają uwagę mediów, a gdy zainteresowanie przygasa, Li wpada na pomysł, aby w swym skundlonym mieście zorganizować ogólnonarodowy konkurs dziewic - początkowo chce go nazwać kon­ kursem na Miss Błony Dziewiczej, ale odwodzi go od tego pomysłu szef jego PR. Żadna z kandydatek do tytułu miss nie jest dziewicą, ale to ża­ den problem, skoro za nieduże pieniądze można przywrócić błonę. „Nie jest to produkt mojej imaginacji - przypomina Yu Hua oburzonym kry­ tykom - praktykuje się to od stuleci, a na chińskich forach interneto­ wych aż się roi od ofert i porad”. Drugi brat, Song, szlachetny, niezaradny, nieśmiały, aby zarobić na życie, opuszcza smutne rodzinne miasteczko i ukochaną żonę, wikła się najpierw w handel chińską viagrą, a potem, w akcie desperacji, decy­ duje się na chirurgiczne powiększenie własnych piersi, aby uwiarygod­ nić cudowne właściwości żelu, który usiłuje sprzedawać. Kończy się to wszystko tragicznie, co tylko dodaje amunicji krytykom pisarza - dla­ czego szlachetny brat przegrywa, a ohydny triumfuje?

W innej powieści Yu Hua, Xu Sanguan mai x ueji (Kronika sprzedaw­ cy krwi), bohaterem jest chłop, który sprzedaje własną krew, aby wyżyć. Nie ma w tym ani odrobiny fantazji, mówi autor. Wystarczy w chińskie Google wpisać „sprzedaż krwi”, aby uzyskać tysiące hitów. Na wsi, po­ wiada, niemal każda rodzina sprzedaje krew. Yu Hua określa swą powieść jako „społeczną i moralną krytykę ewo­ lucji Chin”, od rewolucji kulturalnej do dzisiejszego hiperkapitalizmu. A że książka jest pełna obrazów okrucieństwa tamtych czasów, znieczu­ licy, obojętności wobec przemocy? Tak było - powiada autor. Pisarz po­ strzega ataki, jakie go spotykają, bardziej w kategoriach socjologicznych niż literackich. Twierdzi, że wśród krytyków przeważają „nowi nacjona­ liści” - ludzie zbyt młodzi, aby pamiętać o traumie niedawnej historii, a jednocześnie przesiąknięci pragnieniem umocnienia wizerunku Chin jako supermocarstwa zdolnego konkurowć z Zachodem. *

Skala awansu Chin w światowych rankingach zdumiewa, ale przekona­ nie, że ta wspaniała w zamierzchłych czasach cywilizacja od stuleci gnuś niała, w pokorze przyjmując dominację przedsiębiorczej Europy, brutal­ nej Japonii i bezwzględnej Ameryki, to mit. W 1860 roku pod względem produkcji przemysłowej Chiny ustępowały, i to nieznacznie, jedynie W ielkiej Brytanii. Na początku ubiegłego stulecia na Chiny przypadała jedna trzecia światowej produkcji, choć wojna japońsko-chińska pod ko­ niec XIX wieku zapoczątkowała podział Chin na sfery wpływów obcych mocarstw i prawie nieograniczoną penetrację obcego kapitału w cesar­ stwie, które faktycznie stało się państwem półkolonialnym i dokończy­ ło swego żywota w 1912 roku. Od tego czasu C hiny trzykrotnie zrywały się do buntu przeciwko ekonomicznej i cywilizacyjnej degradacji. Narodowe i społeczne fru­ stracje stanowiły podstawę rewolucji Sun Yat-sena, potem Chiang Kai-sheka, a wreszcie, w 1949 roku, Mao Zedonga. Przewodniczący Mao zafundował Chińczykom wyjątkowo kosztowną wersję rewolucji pro­ letariackiej.

Faktycznie rządzący Chinam i po śmierci Mao Deng Xiaoping dra­ matycznie odwrócił kierunek rozwoju kraju i otworzył Państwo Środ­ ka na Zachód. W miejsce oficjalnego hasła „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” pojawiło się nieoficjalne „Towarzysze, bogaćmy się, i to jak naprędzej”. Deng odstąpił od ortodoksji w sferze gospodarczej, ale nie pozwolił kwestionować partyjnej dykatury. Porażka Gorbaczo­ wa i upadek sowieckiego imperium utwierdziły go w przekonaniu, że po pierwsze —liczy się przede wszystkim gospodarka, a po drugie - odro­ bina demokracji nie prowadzi do niczego dobrego, więc o alternatywie dla partyjnego monopolu władzy nie ma mowy. Współczesne C hiny to dowód na to, że - przynajmniej w krótkim okresie - da się pogodzić wzrost gospodarczy z politycznym uciskiem. Gdy opadała żelazna kurtyna, na C hiny przypadało 2 procent świato­ wego eksportu - mniej niż na Kanadę, Koreę Południową czy Szwaj­ carię i pięć razy mniej niż na Japonię. Dziś Chiny to druga po Stanach Zjednoczonych potęga gospodarcza świata, lider światowego eksportu, kraj o nadwyżce w bilansie handlowym przekraczającej ćwierć biliona dolarów, ponad trzech bilionach dolarów rezerw walutowych i zapiera­ jącym dech tempie wzrostu gospodarczego. Paradoksalnie, komunistycznym Chinom drogę do potęgi utorował upadek komunizmu, bo źródła chińskiego cudu to mariaż taniego Chiń­ czyka i zachodniego kapitału, który dopiero wraz z końcem dwubiegu­ nowego ideologicznie świata, a więc po upadku komunizmu, odważył się wejść szerokim frontem do Chin. Osiągnięcia transformacji muszą budzić respekt. Setki milionów w y­ dobyły się z nędzy, gwałtownie wzrosła indywidualna konsumpcja. Spad­ ła umieralność niemowląt. Powszechny jest dostęp do oświaty i ochrony zdrowia. Chiny stały się największą na świecie reklamą autorytarnego ka­ pitalizmu. Promują wartości i normy, które stanowią wyzwanie dla funda­ mentów zachodniej demokracji. Rządzącym oferują władzę bez legislacji i wścibskich mediów; masom - pracę, dach nad głową i wizję lepszej przy­ szłości, z góry zakładając, że poprawa środowiska naturalnego, warunków pracy i świadczeń społecznych ustępuje priorytetowi, jakim jest szybki

wzrost. Nie ma obietnic publicznej debaty ani wolności słowa, wiary i stowarzyszeń. M asy mają szanować władzę i nie mieszać się do polityki. Zważywszy na warunki, w jakich egzystuje większość ludzkości, to, co oferuje reżim w Pekinie, może być dla wielu warte więcej niż wol­ ność słowa i społeczeństwo obywatelskie, wartości i tak w wielu bied­ nych krajach czysto teoretyczne. Mnożą się zatem pytania nie tyle o po­ lityczną i społeczną cenę chińskiego modelu, ile o to, czy ten model da radę utrzymać się na dłuższą metę i czy da się go powielić. O ile pytanie o trwałość modelu budzi kontrowersje, o tyle drugie jest prostsze. Chiński model nie jest do powielenia, bo reformy ostatnich trzy­ dziestu lat wynikają z unikalnego splotu chińskiej kultury, demografii i fi­ lozofii rządzenia. Nie są to rozwiązania do skopiowania w Meksyku czy Tanzanii, choć w ostatnich latach doświadczenia Chin w zakresie kontroli internetu stały się inspiracją dla niektórych państw, choćby dla Iranu czy Wenezueli. Jest on także wynikiem szczególnych okoliczności historycz­ nych, o skali nie wspominając. Gwałtowne przyspieszenie poprzedził gwał­ towny wstrząs społeczny, jakim była brutalna rewolucja kulturalna. W bo­ lesny sposób pokazała ona setkom milionów ludzi skalę potencjalnych represji i utrwaliła w zbiorowej świadomości szacunek dla stabilizacji. Chińskie osiągnięcia budzą podziw nie tylko w krajach biednych, którym marzy się solidny system edukacji i opieki zdrowotnej. Pekin nieźle sobie poradził ze skutkami kryzysu finansowego 2008 roku. Eks­ port ucierpiał i choć początkowo m iliony robotników-migrantów stra­ ciły pracę, to wszystko szybko wróciło do normy. Rząd odkręcił kurki państwowych banków i pakiet stym ulacyjny ruszył z kopyta bez de­ bat właściwych demokracjom. Zachodnie demokracje, uwikłane często w niekończące się spory, zazdroszczą niekiedy decyzyjności chińskiemu autorytaryzmowi, choć rzadko o tym otwarcie mówią. Zmienia się jednak sytuacja na rynku pracy. Symbolem zmian stała się tajwańska firma Foxconn, która produkuje między innymi iPhoney, iPody, kom putery Della oraz telefony Nokii i M otoroli i zatrudnia w Chinach ponad osiemset tysięcy ludzi. Zrobiło się o niej głośno, gdy w 2010 roku dziesięciu jej pracowników w mieście Shenzhen w po­

łudniowych Chinach popełniło samobójstwo. Zdaniem ekspertów nie był to wyłącznie protest przeciwko warunkom pracy. Firma zapewnia stołówki, kliniki, bibliotekę, obiekty sportowe, nawet porady psycho­ loga, ale wymagania młodych robotników są wyższe niż poprzedniej ge­ neracji. Gorzej sobie radzą ze stresem, monotonią, brakiem perspektyw. Mniej są skłonni porównywać się z tymi, którzy zostali na wsi, a bar­ dziej aspirować do miejskich standardów. W izerunek pokornego chińskiego robotnika był fałszywy od dawna. Demonstracje na rzecz poprawy warunków pracy to nic nowego - ofi­ cjalne dane chińskie mówią o dziesiątkach tysięcy każdego roku, a rze­ czywista liczba może być wyższa. Na początku lat dziewięćdziesiątych dzikie strajki w odpowiedzi na brutalne traktowanie w japońskich i ko­ reańskich fabrykach, które umiejscowiły się w specjalnych strefach eko­ nomicznych na wybrzeżu Chin, doprowadziły do przyjęcia pierwszego prawa pracy. Później dziesiątki milionów chińskich robotników prote­ stowały, gdy pozbawiła ich pracy restrukturyzacja przedsiębiorstw pań­ stwowych. W wyniku karkołomnego tempa wzrostu produkcji na chiń­ skim wybrzeżu zaczyna brakować wykwalifikowanych pracowników. Podniosła się jednocześnie świadomość praw pracowniczych. Partyjni liderzy rozumieją siłę wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, wiedzą, że tłum nieznajomych może się przerodzić w „klasę” - świado­ mą swych interesów. Skuteczność akcji strajkowych może dodać robot­ nikom odwagi, ale jak dotąd nie widać zalążków niezależnego ruchu związkowego. Rządy lokalne zaczęły podnosić płace minimalne. M a to częściowo przynajmniej niwelować rosnące ostatnimi laty rozpiętości w poziomie dochodów między wybrzeżem a środkiem kraju, co budzi w partii oba­ w y o długofalowe konsekwencje polityczne. Coraz częściej mówi się i o tym, że Pekin wspiera podwyżki płac, aby stymulować krajową kon­ sumpcję i zmniejszyć zależność kraju od taniego eksportu. Podwyżki nie pozbawią Chin statusu fabryki świata, mogą natomiast zachęcać do zmian w strukturze produkcji - zwiększyć zainteresowanie bardziej zaawansowanymi technologiami. Jako źródło inspiracji podaje

się Koreę Południową, która przyjmując proeksportową strategię rozwo­ ju, jednocześnie inwestowała w edukację pracowników, w ich zdolności innowacyjne i tworzyła bodźce dla przepływu ludzi ze wsi do centrów przemysłowych. Władze Chin, nie zaniedbując szkolnictwa, przeznacza­ ją ogromne pieniądze na inne rozwiązanie. Przez trzydzieści lat miliony ludzi z biednych wsi wędrowały w po­ szukiwaniu lepszego losu do prosperujących miast na wybrzeżu. Dziś nowa faza urbanizacji próbuje odwrócić tę logikę: rząd próbuje przy­ bliżyć miasto chłopom w chińskim interiorze. Zamienia wiejskie drogi w autostrady i stawia parki przemysłowe tam, gdzie kiedyś stały nędzne chałupy. Buduje nowe miasta w nadziei, że ściągnie do nich miliony lu­ dzi spragnionych lepszych szans. Szacuje się, że w najbliższych trzydziestu latach ludność miast chiń­ skich wzrośnie o jakieś czterysta milionów. Do tych nowych miast ma także wrócić trochę ludzi z wybrzeża, którzy ze wsi pojechali do fabryk, aby lepiej zarobić. Niektórzy wrócą po to, aby dać dzieciom szansę na naukę: hukou, „dowód osobisty”, miał przywiązać chłopa do kom u­ ny, w której mieszkał, także po to, aby miast nie zalała lawina biednego chłopstwa. Jeśli mieszkaniec wsi ją opuścił, tracił świadczenia. Władze na wsi, od dwudziestu z górą lat wybierane, mają większe zmartwienia, ale brak meldunku ogranicza dzieciom przybyszów ze wsi dostęp do miej­ skich szkół i lokalnych świadczeń. Tej masowej urbanizacji towarzyszy przejmowanie ziemi od chło­ pów po narzuconych cenach i gigantyczna korupcja. W ieśniacy zada­ ją sobie pytanie: czy to dobry interes, zważywszy, że płaca będzie niższa niż na wybrzeżu? Dziś dostrzec można dwa skrajne sposoby widzenia współczesnych Chin. W myśl pierwszego - gdy Deng Xiaoping zdjął z gospodarki ideo­ logiczne kajdanki, ruszyła na podbój świata potęga nie do powstrzy­ mania. W myśl drugiego komunistyczne Chiny to nic innego, jak gi­ gantyczna arcytania fabryka zatrudniająca biednych, pozbawionych zdolności do innowacji ludzi w warunkach politycznej i ekologicznej deprawacji.

Podziw świata Zachodu dla chińskich osiągnięć miesza się ze scep­ tycyzmem. „China Express” gna za szybko —brzmiał i wciąż brzmi re­ fren: albo ostro przyhamuje, albo się z hukiem wykolei. Te proroctwa jak dotąd się nie sprawdzają. A gdyby spadek tempa eksportu - wynik zwolnienia w gospodarce światowej, szczególnie w Unii —zagroził kra­ jowej konsumpcji, Pekin ma rozmaite narzędzia, aby ją wesprzeć, takie jak choćby obniżki podatków czy podwyżka płacy minimalnej. Może nacisnąć duże przedsiębiorstwa państwowe, aby podniosły płace, a to zmusi innych do podobnych zabiegów. Może wydłużyć program raba­ tów na zakupy sprzętu elektronicznego i artykułów gospodarstwa do­ mowego, który zdał egzamin w latach 2009-2011, zwiększając sprze­ daż o blisko 70 miliardów dolarów. Lista zastrzeżeń, zarzutów i obaw o ten autorytarny kapitalizm jest długa, od gwałcenia praw człowieka i degradacji środowiska poczynając, na nagminnej kradzieży własności intelektualnej kończąc. Kilka lat temu rząd chiński szacował, że nielegalne „podróbki” stanowiły 15-20 pro­ cent całej produkcji Chin i równowartość około 8 procent PKB. Choć Chiny, ze swym zapóźnieniem cywilizacyjnym i autorytarnym systemem politycznym, nie tworzą pociągającej alternatywy dla Ameryki jako modelu nowoczesnego, demokratycznego i zasobnego państwa, to jeśli Pekin pozostanie na obecnej trajektorii szybkiego wzrostu i uniknie poważnych wstrząsów, może się stać głównym rywalem Stanów Zjedno­ czonych o wpływy polityczne. Chińska modernizacja już dziś stanowi atrakcyjny wzorzec dla tych krajów, gdzie zacofanie, napięcia demogra­ ficzne i etniczne, a w niektórych wypadkach negatywna spuścizna ko­ lonializmu skutkowały petryfikacją nędzy. Dla tej części globu dylemat: demokracja czy autorytaryzm, to kwestia drugorzędna. Rozwój Chin jest pełen wewnętrznych sprzeczności. Szybki wzrost gospodarczy jedne z nich łagodzi, inne rodzi lub potęguje. Rosną wpraw­ dzie nakłady na zielone technologie, ale efekty są na razie mizerne, cze­ go zresztą władze nie ukrywają. Azjatycki Bank Rozwoju i Uniwersy­ tet Tsinghua w Pekinie opublikowały na początku 2013 roku raport, z którego wynika, że spośród dziesięciu najbardziej zanieczyszczonych

miast świata siedem to miasta chińskie i że spośród pięciuset najwięk­ szych miast Chin mniej niż 1 procent spełnia standardy czystości po­ wietrza rekomendowane przrez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Na Chiny przypada dziś 47 procent całego światowego zużycia węgla. C hiny wykonują więcej wyroków śmierci niż reszta świata razem wzięta. M ają najwyższy na świecie wskaźnik samobójstw wśród kobiet, są jedynym krajem, gdzie przekracza on wskaźnik samobójstw wśród mężczyzn, i jednym z nielicznych, gdzie samobójstwa są częstsze na wsi niż w miastach. Gdy pytałem w Pekinie o przyczyny, usłyszałem w od­ powiedzi, że łatwo na wsi dostać truciznę na szczury, a trudno o leczenie psychiatryczne. Chińskie wyższe uczelnie opuszcza rocznie 6 milionów absolwentów. Czy fabryka świata da im pracę zgodną z wykształceniem i aspiracjami? Co się stanie, jeśli nie da? Czy Chiny są skazane na ewolucję w stronę demokracji? Bao Tong, były dyrektor Biura Reform Politycznych KC Komunistycznej Partii Chin, najwyższy rangą funkcjonariusz partyjny uwięziony za sprzeciw wobec re­ presji na placu Tian anmen (siedem lat więzienia za „zdradę tajemnic pań­ stwowych i rozpowszechnianie kontrrewolucyjnej propagandy”), za po­ bożne życzenie uznał tezę, że partia zmierza w stronę socjaldemokracji. „Deficyt demokracji - powiada Bao Tong - zawsze będzie źródłem społecz­ nej niestabilności, dokładnie tego, czego przywódcy chińscy, nowi i starzy, z taką desperacją starali się uniknąć”. Chen Yun, nieżyjący już długolet­ ni członek chińskiego politbiura, powiedział kiedyś: „Nieprzeciwstawie nie się korupcji zniszczyłoby kraj; walka z korupcją zniszczyłaby partię”. Jeśli komunistyczne władze liczyły, że pozwalając Chińczykom za­ rabiać fortuny, kupiły sobie lojalność klasy średniej, to się myliły. Bli­ sko połowa najbogatszych obywateli myśli o emigracji. Bogaci Chińczy­ cy uważają, że w Państwie Środka można zrobić majątek, ale nie da się tam żyć: zatrucie środowiska, przeludnienie wielu rejonów, rosnące kon­ trasty majątkowe i towarzyszące bogaczom poczucie zagrożenia (choć mieszkają w zamkniętych osiedlach) brak gwarancji prawnych własno­ ści prywatnej i uczciwych sądów - to powody wymieniane najczęściej jako czynniki psujące jakość życia.

W przeprowadzonym w 2003 roku sondażu, w którym wzięło udział pięć tysięcy studentów najlepszych uczelni chińskich, na pytanie, czy siła militarna Chin jest wystarczająca, ponad 80 procent ankietowanych od­ powiedziało negatywnie, dodając, że powinna zostać wzmocniona. Chiny mają 2,7 miliona milionerów i 251 miliarderów (licząc w ame­ rykańskich dolarach). Z drugiej strony według danych ONZ co ósmy Chińczyk wciąż żyje za mniej niż półtora dolara dziennie. Jesienią 2012 roku „The New York Times” w obszernych artyku­ łach dokumentował skalę bogactwa rodziny premiera Chin w latach 2003 -20 1 3 Wen Jiabao, która kupowała akcje banków, firm teleko­ munikacyjnych i jubilerskich oraz ośrodków turystycznych. W m iliar­ dy dolarów zamieniły się kupione za kilkadziesiąt milionów akcje firmy ubezpieczeniowej, która przetrwała tylko dzięki wsparciu Wen Jiabao. Władze w Pekinie zablokowały dostęp do stron internetowych nowo­ jorskiego dziennika. W marcu 2013 roku, żegnając się oficjalnie ze stanowiskiem premie­ ra, Wen Jiabao w przemówieniu do krajowego parlamentu odnotował, że „napięcia społeczne wyraźnie się potęgują”. Pospieszył donieść, że rząd będzie szczodrze wspierał wojsko. Ustępujący premier nie omiesz­ kał przypomnieć, że „Chiny są nadal w początkowym stadium socjali­ zmu, i pozostaną w nim przez długi czas”. Nie mówił natomiast o reedu­ kacji przez pracę, która wprawdzie nie mieści się w kodeksie prawnym, ale pozwala policji uwięzić na okres do trzech lat drobnych złodziejasz­ ków, prostytutki i antyrządowych blogerów. O tym, że przyszłość Chin budzi emocje i staje się tematem przeciw­ stawnych prognoz, świadczą tytuły książek, które zyskały uznanie. Zda­ ją sie one odzwierciedlać nadzieje autorów. When China Rules the World. The End ofth e Western World and the Birth o fa New Global Order (Kiedy C hiny rządzą światem. Koniec świata zachodniego i narodziny nowego globalnego porządku) to książka M artina Jacąues’a, przez kilkanaście lat szefa „Marxism Today”, organu Komunistycznej Partii W ielkiej Brytanii, do czasu jego zamknięcia wraz z upadkiem ZSRR. „Nadchodzący upa­ dek Chin” —taki tytuł dał swej książce Gordon C. Chang, amerykański

prawnik chińskiego pochodzenia, który spędził w Chinach ponad dwa­ dzieścia lat. Książkę dedykował swemu ojcu - „chłopcu, który opuścił Chiny w poszukiwaniu lepszego życia”. Największy atut Chin to myślenie i planowanie na wiele lat do przo­ du. Chińscy liderzy, przy wszystkich swych wadach i przy schorzeniach systemu, rozumują w perspektywie dziesięcioleci, a nie najbliższego kwartału, jak to ma miejsce w wypadku firm amerykańskich. Są zdy­ scyplinowani i konsekwentni.

C Z Y FA B R YK A ŚW IATA TY LK O K O P IU JE ?

Według Konfucjusza są trzy metody pozyskiwania mądrości. Pierwsza, najbardziej szlachetna, to refleksja. Druga, najłatwiej­ sza, to imitacja. I wreszcie metoda trzecia, najbardziej gorzka, to doświadczenie. Innymi słowy, najtrudniej jest samemu coś wy­ myślić, a najłatwiej skopiować to, co czynią inni. Można także uczyć się głównie na własnych błędach. Komunistyczne Chiny przez długie lata praktykowały tę trzecią metodę. Kosztowała życie i cierpienia milionów. Jako sposób na pogoń za światem słusznie wybrali drogę łatwiejszą - kopiowanie. Kiedyś to oni wymyślali, a inni naśladowali. Papier i taczkę wymyślili dwa tysiące lat temu, proch - w X wieku, a szczoteczkę do zębów z grub­ sza osiemset lat temu. Od tego czasu głównie kopiowali. Bardzo zręcz­ nie. Dziś produkują samochody, superszybkie pociągi, turbiny wiatrowe i panele słoneczne. Zbudowali najszybszy superkomputer. Przymierza­ ją się do stacji kosmicznej. Chcą konkurować z Boeingiem i Airbusem, na razie na własnym rynku. Kopiować można, kupując to, co inni zrobili, rozebierając to na czę­ ści i przypatrując się, jak do tego doszli. To się nazywa elegancko reverse engineering. Gdy kupuje się dużo - a C hiny kupują bardzo dużo - moż­

na nawet skłonić producenta, aby powiedział szczegółowo, jak zrobił to, co zrobił. Taki gigant jak Intel na przykład staje w obliczu dylematu: jak uszczknąć jak najwięcej z chińskiego tortu, a jednocześnie ochro­ nić swój kapitał intelektualny. Doświadczenia z szybką koleją podpo­ wiadają ostrożność. W ielkie firmy zachodnie połknęły haczyk. Apetyt na gigantyczny rynek był zachętą, aby porzucić twarde pozycje i wstrze­ mięźliwość. Chińczycy jako warunek zamówienia postawili dostęp do dokumentacji. W ciągu trzech lat opanowali podstawy technologii. Od 2007 roku zdobywają miliardowe zamówienia. Dziś oferują szybką ko­ lej Kalifornii. Stąd pytania: czy się cieszyć, że Chiny na potęgę kupują, czy się mar­ twić, bo skopiują? Czy gnany chciwością Zachód popełnia samobójstwo, oddając Chińczykom swe technologie? Na pytanie, czy Chiny są zdolne do innowacji, odpowiedź brzmi: „tak, ale”. Kierownictwo kraju już dawno uznało naukę i innowacje za klucz do potęgi Chin. Uznało też, że najlepszych trzeba podglądać i kopiować. W wypadku nauki - brzmiała wytyczna - najpierw zidentyfikujmy, kim są ci najlepsi i dlaczego są tacy dobrzy. Zabrali się do tego metodycznie. Dla­ tego najważniejszy dziś ranking światowych uczelni jest autorstwa Cen­ ter for World-Class Universities szanghajskiego Uniwersytetu JiaoTong. Choć zaszczepianie wirusa innowacji nie idzie lekko, to Chińczycy posuwają się do przodu, nie tylko kopiując. Od 2005 roku podwoił się ich udział w globalnej liczbie przyznanych patentów. Rośnie rola Chin w sektorze alternatywnych źródeł energii, zwłaszcza w budowie turbin wiatrowych i paneli słonecznych, choć te drugie stały się kolejną areną sporów i kontrowersji, gdy jesienią 2011 siedmiu amerykańskich pro­ ducentów paneli słonecznych formalnie oskarżyło Chińczyków o uży­ cie miliardów dolarów subsydiów, aby wesprzeć na rynku USA sprzedaż poniżej kosztów produkcji, czyli o uprawianie dumpingu. Pekin świetnie rozumie, że elektronika to nie tylko siła ekonomiczna, ale i militarna. Gdy w czasie operacji NATO w Jugosławii amerykańskie bomby trafiły chińską ambasadę w Belgradzie, władze interpretowały to

nie jako pomyłkę, ale jako prztyczek ze strony aroganckiego kolosa. Pierwsza wojna z Irakiem, a potem Kosowo były kolejnymi dowodami, że Amerykanie polegają coraz bardziej na dominacji w powietrzu, a do tego potrzebne są satelity naprowadzające rakiety i bomby na cele i superprecyzyjna elektronika. Szczególnego znaczenia dla Chin nabrało zła­ manie dominacji Stanów Zjednoczonych w kosmosie. Niemal wszystkie satelity chińskie mają podwójne zastosowanie: militarne i cywilne. Chi­ ny jako trzeci kraj - po USA i byłym ZSRR - stworzyły własny system nawigacji satelitarnej. Od dwóch dekad próbują budować silny prze­ mysł półprzewodników - jak dotąd z różnymi rezultatami. Większość tego, co sami produkują, to wciąż dość prosta technologia. W tej aku­ rat dziedzinie światowi liderzy są ostrożni. Większość decyzji dotyczących projektowania, technologii i standar­ dów, jak również doboru półprzewodników do laptopów, telefonów ko­ mórkowych i telewizorów podejmują globalni liderzy - wielkie firmy za­ chodnie. Te decyzje odzwierciedlają preferencje nabywców w Europie, USA i Japonii. To się jednak zmienia, w miarę jak pęcznieje chińska kla­ sa średnia. Niektóre firmy chińskie nastawiają się na towary wyprodu­ kowane w Chinach dla Chin. To zaś oznacza, że coraz więcej platform produkcji półprzewodników będzie projektowanych na miejscu. Chiń­ scy producenci zyskują udział w rynku. Lenovo - przypominam, że nim zakupili je Chińczycy, nazywało się IBM - zajmuje dziś drugie miejsce w sprzedaży komputerów, ZTE - czwarte w produkcji telefonów ko­ mórkowych. Huawei mieści się w pierwszej trójce we wszystkich seg­ mentach sprzętu telekomunikacyjnego. Chińskie uczelnie opuszcza co roku ponad dziesięć tysięcy studen­ tów z doktoratami. Ponadto Pekinowi udaje się ściągnąć sporo chiń­ skich naukowców z zagranicy. Ale kultura innowacji przedziera się z trudnościami. Innowacja oznacza ryzyko —gotowość do naginania reguł i do porażki. To jest odległe od chińskich norm, gdzie posłuszeń­ stwo i podporządkowanie się regułom stały zawsze wysoko w hierarchii wartości. Brakuje tradycji współdziałania w ramach firm, jaka zwykle sprzyja wykluwaniu się nowych pomysłów. Chińczycy lepiej się czują,

stopniowo udoskonalając, niż dokonując radykalnych zmian. Działają bardziej jak Facebook niż jak Apple. M am y cos' nowego, więc rzućmy to na rynek. Potem będziemy naprawiać błędy, reagować na narzekania odbiorcy. Apple i wiele innych firm zachodnich długo testuje produkt w laboratoriach, zanim pokaże go na rynku. W konsekwencji Chińczy­ kom udaje się wypuścić na rynek nowy produkt szybciej —a to się liczy. Niedoskonały, ale jest. C hiny inaczej niż Zachód definiują, co podlega ochronie patentowej i jak długo. Jeśli nie zreformują swego prawodawstwa, to niewiele jest skutecznych sposobów, aby się chronić przed ich piractwem, czy raczej jego skutkami: jeden to nieustanna ucieczka do przodu w nadziei, że nie dogonią, drugi to maksymalne utrudnianie reverse engineering dro­ gą skomplikowanej integracji procesu produkcji. Obie te ścieżki często zawodzą. Optymiści mówią, że im więcej Chińczycy sami stworzą, tym bardziej będą skłonni respektować prawa intelektualne innych. Możliwy jest też nieco inny scenariusz. W wojnie na patenty, w któ­ rej ostatnio głównymi aktorami byli Apple i Samsung, pojawia się nowy front. Władze Chin postawiły właśnie cel: dwa miliony wniosków paten­ towych rocznie do 2015 roku, i Chińczycy ruszyli pełną parą. W 2011 roku po raz pierwszy zgłoszono tam więcej wniosków o patenty niż w ja­ kimkolwiek innym kraju. Jakość hurtowo przyznawanych patentów jest i będzie często bardzo niska, ale będzie to dawać chińskim firmom, kie­ dyś oskarżanym o kradzież dóbr intelektualnych, łatwą amunicję w wal­ ce z firmami zagranicznymi. Banalne rozwiązania staną się orężem wy­ muszania koncesji. * W marcu 2012 roku Fair Labor Association, organizacja monitorująca przestrzeganie standardów i prawa pracy, opublikowała raport obrazują­ cy nagminne łamanie tych standardów w Foxconnie, czyli u producen­ ta urządzeń Apple a. Z raportu, opartego na sondażu, w którym wzięło udział przeszło 35 tysięcy pracowników Foxconna, wynikało, że wielu z nich pracuje ponad 60 godzin tygodniowo, czasem ponad 11 dni bez

dnia przerwy. Dwie trzecie ankietowanych twierdziło, że wynagrodze­ nie nie starcza im na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Doniesienia o samobójstwach, pracy dzieci czy gwałceniu wymo­ gów płacy minimalnej tak silnie kontrastowały z obrazem najwspanial­ szej marki na świecie, lidera innowacji i championa praw człowieka, że związki zawodowe, studenci i organizacje pozarządowe podniosły krzyk i wezwały Apple a do poprawy losu ludzi, których praca przynosi fir­ mie i jej inwestorom gigantyczne profity. Gdy przed centralą w Cuper tino w Dolinie Krzemowej pojawiły się pikiety, Apple poprosił Fair Labor Association o inspekcję fabryk produkujących iPhone’a i iPoda. W czasie spotkania ze Steve’em Jobsem w 2010 roku Barack Obama spytał go, co stoi na przeszkodzie, aby iPhonea produkować w Amery­ ce. Twórca Apple’a nie szczędził krytyki nie tylko amerykańskiemu sy­ stemowi edukacji, ale także zbędnej, jego zdaniem, biurokracji, z którą, jak powiedział, nie musi się borykać w Chinach, i bez wahania dodał, że miejsca pracy, które wywędrowały z Ameryki, do Stanów nie wrócą. Nie dzieje się tak tylko dlatego, że zagraniczny pracownik jest tań­ szy, bo akurat w wypadku firm technologicznych udział pracy w cało­ ści kosztów jest stosunkowo niski. Równie ważne, jeśli nie ważniejsze, są dla Apple’a możliwości szybkiej adaptacji chińskich fabryk do zmian na rynku i dostęp do licznej grupy wykwalifikowanych pracowników. Foxconn jest w stanie z dnia na dzień zwiększyć zatrudnienie o trzy ty­ siące ludzi. Tego nie zrobi żaden amerykański zakład produkcyjny. Bli­ sko trzystu wartowników kieruje ruchem ludzi, aby się nie pozgniatali w przejściach. Gdy w połowie 2007 roku po serii eksperymentów inżynierowie Apple’a opracowali metodę cięcia wzmocnionego szkła tak, aby można je było montować jako ekran iPhone’a i by było ono odporne na zadrapa­ nia, pierwsze dostawy szkła dotarły do fabryk Foxconna w środku nocy. Wtedy zaczęto budzić ludzi. Zanim zaświtało, tysiące Chińczyków za­ częły montować ręcznie telefony. W ciągu trzech miesięcy Apple sprze­ dał milion iPhoneów. To nie mogło się zdarzyć w Ameryce ani w żad­ nym innym kraju Zachodu.

Analitycy Apple’a szacowali, że do nadzoru nad dwustu tysiącami pracowników zatrudnionych przy produkcji iPhonea potrzeba około 8700 inżynierów i ich znalezienie w USA zajęłoby dziewięć miesięcy. W Chinach trwało to dwa tygodnie.

W batalii o światowe rynki Chińczycy korzystają z trzech potężnych narzę­ dzi. Pierwsze - i najważniejsze - to ogromne zasoby taniej, zdyscyplinowa­ nej, nieźle wykszałconej siły roboczej. O to trudno mieć do Pekinu preten­ sje. Dwa następne instrumenty budzą —lub budzić powinny - sprzeciw. Są nimi manipulacje kursu własnej waluty i bezpośrednie subsydia. Chińskie rezerwy walutowe wyniosły na koniec 2012 roku ponad trzy i pół biliona dolarów. W roku 1980 były mniejsze niż dwadzieś­ cia miliardów. C hiny dokonują gigantycznych zakupów obcych walut równowartości setek miliardów dolarów rocznie —za własną walutę i rzucają ich tyle na rynek, że osłabia to ich wartość. Te interwencje po­ zwalają forsować eksport. C hiny jednocześnie sztucznie potaniały swój eksport i podrażały import. Wprawdzie Pekin twierdził uparcie, że kurs renminbi nie jest sztucznie zaniżany, ale każdego dnia kupował obcą wa­ lutę wartości blisko miliarda dolarów. Ostatni chiński plan pięcioletni wymienia siedem „strategicznych wschodzących przemysłów”, które mają się stać kluczem do moderni­ zacji i którym państwo obiecuje pomoc. Są to: 1) alternatywna ener­ gia; 2) biotechnologia; 3) najnowsze urządzenia dla przemysłu maszy­ nowego; 4) oszczędna energia i ochrona środowiska; 5) pojazdy zasilane „czystą” energią; 6) nowe materiały i 7) informatyka następnej generacji. Jeden z konkretnych celów - ponad pięć milionów hybryd i elektrycz­ nych samochodów na drogach w 2020 roku. Pomoc, jakiej udziela rząd, to preferencyjne warunki finansowania, ulgi podatkowe, darmowa lub subsydiowana ziemia, subsydiowane dostawy energii itp. - w sumie set­ ki miliardów dolarów. Pekin nie tylko sprzedaje, ale także na potęgę kupuje —głównie dla­ tego, że się rozwija i modernizuje. Po trosze dlatego, że rośnie apetyt

Chińczyków, a po trosze po to, aby się pozbyć gigantycznych nadwyżek rezerw walutowych, głównie dolarów. Wędruje więc po świecie z gru­ bym portfelem. Za pola naftowe Nigerii Pekin oferuje ceny wyższe niż te, które są skłonni zapłacić zachodni producenci ropy. Wyznawców teorii, że Ame­ rykę do awantury w Iraku skłonił apetyt na iracką ropę, zdziwić może fakt, że większość koncesji na wiercenia w Iraku rząd w Bagdadzie przy­ znał British Petroleum i China National Petroleum Corporation. „For­ tune” opublikowało zdjęcie uzbrojonych po zęby żołnierzy chińskich strzegących „chińskiego pola naftowego Al-Ahbad w Iraku”. Szacuje się, że zawiera ono miliard baryłek ropy. Chińczycy negocjowali kon­ trakt na te pola jeszcze w ubiegłym wieku, z rządem Saddama Husajna, a w czerwcu 2011 roku rozpoczęli eksploatację. Zainwestowali trzy m i­ liardy dolarów, mają prawa do wydobycia na dwadzieścia trzy lata. Dziś C hiny kupują więcej ropy z krajów Zatoki Perskiej niż Ameryka. Nienasycony apetyt na surowce energetyczne popchnął Pekin w kie­ runku partnerstwa z Brazylią w wydobyciu ropy u wybrzeży tego kraju. Współpraca wojskowa z Teheranem służy przede wszystkim zagwaran­ towaniu praw do przyszłej produkcji naftowej Iranu. China National Offshore Oil Corporation, jedna z trzech największych chińskich firm naftowych, chce sobie zagwarantować nie mniej niż jedną szóstą całej produkcji ropy w Afryce. Ropa w Nigerii, Kongu, Brazylii i Kazachsta­ nie, gaz naturalny w Iranie, ruda żelaza w Australii - choć Chiny kon­ centrują swą uwagę na niezbędnych im surowcach, to do nich się nie ograniczają. Chińscy liderzy w czasie wizyt w Europie całują dzieci, jedzą kolacje z miejscowymi chłopami, a przy okazji kupują towary i fabryki. To nie jest zakupowa terapia nuworyszów, którym ciężki portfel pomaga leczyć kompleksy przeszłości. Pekin szuka okazji. Taką było na przykład kup­ no szwedzkiego Saaba pod koniec 2011 roku —za 100 milionów euro, gdy firma była na skraju bankructwa. China Investment Corporation (CIC), fundusz odpowiedzialny za zarządzanie rezerwami walutowymi kraju, ma udziały w głównych ban­

kach Chin. Wśród doradców znajdują się byli szefowie banków inwe­ stycyjnych Morgan Stanley i Goldman Sachs, Banku Światowego, gieł­ dy tokijskiej, byli wicepremierzy Chin i ekspremier Pakistanu. Aktywa funduszu na koniec 2011 roku wynosiły 482 miliardy dolarów. Cho­ dzi po części o to, aby chińskie rezerwy były zdywersyfikowane. Bezpie­ czeństwo jest ważniejsze niż wyniki. Dlatego fundusz ostatnio zainwesto­ wał w kanadyjskie łupki, londyńskie wodociągi, australijskie autostrady, francuską firmę paliwową, wietnamską energetykę, rosyjskie złoto, po­ łudniowoafrykańską grupę inwestycyjną zajmującą się górnictwem, fi­ nansami, telekomunikacją, żywnością i energetyką, a w listopadzie 2012 kupił 10 procent właściciela londyńskiego lotniska Heathrow. Niełatwo samemu zarządzać tak gigantycznymi pieniędzmi, więc CIC przekazał część swych środków zachodnim funduszom, aby inwestowały w jego imieniu - także w amerykańskie nieruchomości. Amerykanie ostrzega­ ją przed niebezpieczeństwem powtórki tego, co spotkało dwadzieścia lat temu Japończyków, którzy tak się do tych zakupów zapalili, że moc­ no przepłacili. Chińczycy sami się już zresztą parę razy sparzyli. W ielkie chińskie banki i firmy ubezpieczeniowe straciły grube miliardy w wyni­ ku kryzysu finansowego. Problemem staje się demografia. W 2012 roku liczba Chińczyków w wieku produkcyjnym spadła po raz pierwszy - do 937 milionów. M o­ ment ten nadszedł o cztery lata wcześniej, niż się tego spodziewano. Na wsi wciąż tkwią setki milionów ludzi, ale powoli wyczerpuje się podsta­ wowe źródło napędu chińskiej gospodarki przez ostatnie trzy dekady: wartki strumień taniej siły roboczej. To oznacza, że będą się potęgować presje płacowe, tym bardziej że nierównowści dochodowe bardzo wzro­ sły i ludzie są ich świadomi. Są także świadomi gigantycznej korupcji w partii. Władze z kolei są świadome tej świadomości i za jeden z głów­ nych celów stawiają sobie zmniejszenie nierówności, bo obecna sytua­ cja grozi eksplozją. Planują podniesienie płacy podstawowej do poziomu równego co najmniej 40 procentom średniej płacy. Nowy lider obiecu­ je, że wypleni „tygrysy i muchy” - wielkich i małych kanciarzy, i zabroni zupy z płetwy rekina oraz drogich koniaków na oficjalnych bankietach.

Podwyżki, do jakich przymierza się Pekin, nie pozbawią Chin sta­ tusu fabryki świata, skłonić natomiast mogą Chińczyków do szukania miejsc pracy w bardziej zaawansowanych technologiach, tam gdzie za­ robek jest wyższy. Płace w miastach chińskiego wybrzeża zbliżają się już do poziomu Tajlandii czy Filipin. Są trzykrotnie wyższe niż w W ietna­ mie, którego atrakcyjność dla inwestorów zagranicznych rośnie wraz ze wzrostem kosztów w Chinach, choć W ietnam Chinom nie zagrozi, bo jest za mały. Etykietka „made in China”, twierdzą chińscy optymi­ ści, będzie też częściej oznaczać „Created in China”, czyli: wymyślono w Chinach. Przypominają, że na przykład Korea Południowa, przyjmu­ jąc strategię rozwoju nastawioną na eksport, jednocześnie inwestowała w edukację pracowników, ich zdolności innowacyjne i tworzyła bodźce dla przepływu ludzi ze wsi do centrów przemysłowych. Chińczycy za dużo oszczędzają, a za mało wydają —to jeden z głów­ nych problemów współczesnej gospodarki światowej. Mało prawdopo­ dobne, aby ten problem nagle zniknął, ale pojawiają się oznaki, że coś się zaczyna w tej materii zmieniać na lepsze. Wzrost dochodów społeczeństwa chińskiego może przynieść korzyści wszystkim. Droższe towary chińskie to potencjalna ulga dla rywali z in­ nych krajów azjatyckich, a także Afryki czy Ameryki Łacińskiej. Rosną­ ce koszty w tradycyjnych centrach, czyli na wybrzeżu, będą zachęcać do inwestycji wewnątrz kraju, co zmniejszyłoby społeczne koszty migracji i dało lepszą szansę na godziwe życie rodzinne. Wreszcie bardziej zamoż­ ny i chłonny rynek wewnętrzny Chin to ogromna szansa dla producen­ tów z całego świata. Zagraniczne firmy, które przyszły zwabione tanim pracownikiem, pozostaną, bo Chiny to także ogromne rzesze klientów. Przystępując do Światowej Organizacji Handlu, C hiny zobowiąza­ ły się do przestrzegania jej reguł. Gwałcą je ustawicznie. Reszta świata protestuje. Pekin to ignoruje. Zycie toczy się dalej.

K O N F L IK T C Z Y S Y M B IO Z A ? (U SA - C H IN Y )

Chinom marzą się tacy sąsiedzi, jakich ma Ameryka, czyli Kana­ da i Meksyk. Im żaden się nie udał. Z wyjątkiem kilku oddanych, choć kłopotliwych, takich jak Pakistan i Korea Północna, kraje Azji nie chcą, aby hegemonię Ameryki zastąpiła hegemonia Chin. Kiedyś Ameryka budowała mosty, a Chińczycy produkowali pałeczki do ryżu. Latem 2011 roku telewizja CNN doniosła, że fabryka Geor­ gia Chopsticks w miasteczku Americus w stanie Georgia produkuje pa­ łeczki do jedzenia ryżu na eksport do Chin, po cencie za sztukę. Miała dużo ludzi i dużo drewna - a tego ostatniego Chinom zaczyna brako­ wać. (Radość małego miasteczka trwała krótko. W iosną 2012 roku fir­ ma zbankrutowała). Po tym jak Chiny przyjęto do Światowej Organizacji Handlu, z Ame­ ryki zaczęła się tam przenosić nie tylko produkcja tekstyliów, odzieży i mebli, ale też stali, obrabiarek i części samochodowych, potem pro­ gramów komputerowych i aparatury lotniczej. W idać to i w rozmiarach, i w strukturze wzajemnego handlu. W 2012 roku nadwyżka chińskiego eksportu do USA nad importem z Ameryki sięgnęła 315 miliardów dolarów. To nie były tylko bateryj­ ki, skarpetki, gliniane kubki i pluszowe misie. Wartość importu towa­ rów „wysokiej technologii” z Chin była w 2012 roku o 120 miliardów wyższa niż amerykańskiego eksportu, głównie dlatego, że spora część tego importu to towary wytwarzane w Chinach przez amerykańskie fir­ my - oraz firmy niegdyś amerykańskie, które Chińczycy kupili, takie jak Lenovo. Wraz z nimi Chińczycy dostali do ręki technologie. Przy­ swajają je sobie szybko, a potem bezpardonowo wykorzystują przeciw­ ko swym nauczycielom. Barack Obama miał łatwy wybór, decydując o kierunku pierwszej po­ dróży po reelekcji 2012 roku. Po drugiej stronie Atlantyku —miotająca

się we własnych sidłach, wiotczejąca Europa. Po drugiej stronie Pacyfi­ ku - dynamiczna Azja z pęczniejącą potęgą Chin. Paradoks - mówi mi Mohan M alik, Hindus kształcony w Pekinie, ożeniony z Chinką, obywatel Australii, profesor amerykańskiego Asia-Pacific Center for Security Studies - polega na tym, że choć Amery­ ka jest dziś relatywnie słabsza niż kiedyś, to większość krajów Azji lgnie do niej bardziej niż w przeszłości. Rozmawiamy o tym kilka dni po udanym lądowaniu samolotu bojowego na pierwszym chińskim lotni­ skowcu, co wzbudziło w Chinach entuzjazm. Lotniskowiec, kupiony od Ukrainy i zmodernizowany, jeszcze długo nikomu nie zagrozi, ale służy, jak igrzyska olimpijskie, za kolejny dowód potęgi. Potęga morska musi dziś mieć lotniskowiec. Denny Roy z East-West Center w Honolulu, z którego o tysiąc mil bliżej do Tokio niż do Waszyngtonu, uważa, podobnie jak wielu ame­ rykańskich ekspertów, że choć w dającej się przewidzieć przyszłości ko­ muniści nie wypuszczą z rąk kontroli, to lęk przed represjami zmalał na tyle, iż najbardziej prawdopodobny scenariusz to więcej demokracji. Wewnątrz Chin oznacza to żądania podwyżek płac i lepszych warun­ ków życia. Ale w polityce zagranicznej bardziej demokratyczne Chiny mogą się stać bardziej agresywne. Naród bowiem, karmiony przez całe wieki i przez cesarzy, i przez komunistów wiarą w swą wyjątkowość, bę­ dzie się domagać restytucji spornych terytoriów. To ulica będzie żądać, aby „odebrać to, co nasze”. Od czasu do czasu zaś, chcąc odwrócić uwa­ gę od wewnętrznych problemów, władze sięgną do antyjapońskich czy antyamerykańskich sentymentów i wesprą „spontaniczne” demonstracje. Obawy o chińskie apetyty w Azji Południowo-Wschodniej łagodzą tradycyjną w tym regionie niechęć do Japonii. W samej Japonii główne partie polityczne zaczynają mówić otwarcie o potrzebie bardziej elastycz­ nej interpretacji konstytucji - takiej, która pozwoliłaby krajowi przyjść z pomocą sojusznikom: na przykład zestrzelić północnokoreańską ra­ kietę wymierzoną w USA. Tokio twierdzi, że nie chce rywalizować z Pe­ kinem o wpływy, ale pragnie wesprzeć potencjał morski krajów zagro­ żonych przez Pekin.

Prężący muskuły Pekin uważa, że musi być gotów do konfrontacji z Waszyngtonem, i armia wierzy, że może ją wygrać, przeciwstawiając przewadze technologicznej rywala wyższe morale swego żołnierza, lecz Chiny dobrze wiedzą, że nawet gdy staną się największą gospodarką świata, ich prosperity będzie zależeć od pomyślności rywali, w tym prze­ de wszystkim USA, bo to główny klient. Im będą bogatsze, tym więcej będą miały do stracenia, gdyby Zachodowi powinęła się noga. Im le­ piej im się wiedzie, tym bardziej w ich interesie leży stabilność świato­ wej gospodarki i handlu, woleliby więc dyktować warunki bez bijatyki. Choć żaden inny kraj nie uczynił dla modernizacji Chin tyle co Ame­ ryka, dając Pekinowi dostęp do rynków, kapitału i technologii, w po­ strzeganiu intencji Ameryki dominuje wśród Chińczyków głęboka nie­ ufność. Są przekonani, że Ameryka jest dwulicowa: powtarza od lat, jakie ma dobre intencje, ale naprawdę chce hamować rosnącą potęgę Chin i szkodzić ich interesom. Gdyby tak nie było, nie wspierałaby dy­ sydentów w Tybecie i separatystów w Xinjiangu, największej prowincji kraju, bogatej w ropę, graniczącej z Rosją, Indiami, Pakistanem, Afgani­ stanem, Kazachstanem, Tadżykistanem, Kirgistanem i Mongolią, z prze­ wagą muzułmanów. Na dodatek Waszyngton pomaga w Chinach gru­ pom promującym prawa człowieka. No i oczywiście wspiera Tajwan, od dawna źdźbło w oku Państwa Środka. Rzut oka na mapę pomaga zrozumieć chińskie niepokoje. Wśród są­ siadów jest pięć krajów, z którymi w ostatnich siedemdziesięciu latach C hiny toczyły wojnę: Indie, Japonia, Rosja, Korea Południowa i W iet­ nam. W relacjach z każdym z nich, w mniejszym lub większym stopniu, widać elementy konfliktu. Pekin uważnie przygląda się poczynaniom Ameryki. Trudno nie dostrzec jej obecności militarnej w sąsiedztwie Chin. Amerykańskie Dowództwo Pacyfiku (PACOM) ma do dyspozycji 325 tysięcy ludzi, 180 okrętów i 1900 samolotów. Za obszar od Egiptu po Azję Środkową odpowiada CEN TCOM —The US Central Command. Przed 11 wrześ­ nia żadne z jednostek mu podległych nie stacjonowały w sąsiedztwie chińskiej granicy, ale gdy zaczęła się „wojna z terrorem”, spora część sił

CEN TCOM -u pojawiła się w Afganistanie i w bazie lotniczej w Kirgistanie. Poza tym możliwości militarne Ameryki w rejonie Pacyfiku po­ tęgują dwustronne traktaty z Australią, Japonią, Nową Zelandią, Filipi­ nami i Koreą Południową. Samopoczuciu Chińczyków nie sprzyja świadomość gospodarczej zależności od Ameryki, nie tylko jako największego rynku zbytu - je­ śli nie traktować Unii Europejskiej jako monolitu —ale też podstawo­ wego źródła kapitału i technologii. Wierzą oni także, że Ameryka ma w swym arsenale silną broń ideologiczną (skandal, korupcja na najwyż­ szych szczeblach) i gdy będzie trzeba, nie zawaha się, aby jej użyć, po­ nieważ, jak powiedział jeden z partyjnych dygnitarzy, prawdziwym ce­ lem Ameryki nie jest obrona tak zwanych praw człowieka, lecz użycie tego pretekstu, aby ograniczyć zdrowy wzrost gospodarki Chin i nie do­ puścić do sytuacji, gdy bogactwo i siła Chin zagrożą światowej hegemo­ nii Waszyngtonu. Wszystko to nie zmienia faktu, że C hiny znają swoje słabości i dobrze wiedzą, że w dającej się przewidzieć przyszłości próby konfrontacji z Ameryką byłyby skazane na klęskę. Liderzy Chin są jednocześnie niepewni swego i aroganccy. Niepew­ ni swego, bo przed krajem stoją ogromne wyzwania, a ludzie są coraz bardziej świadomi hipokryzji i skali korupcji na najwyższych szczeblach. Aroganccy, bo taka postawa - wymachiwania szabelką od czasu do cza­ su —dobrze się wewnętrznie sprzedaje. Na kartę nacjonalistyczną moż­ na bezpiecznie stawiać, zważywszy na skalę krzywd i upokorzeń, jakich Chińczycy doznali i od Zachodu, i od Japonii. Pekinowi nie marzy się, przynajmniej na razie, globalna hegemonia. Zależy im jednak na hegemo­ nii regionalnej, lecz taka też nie odpowiada Ameryce, bo rejon Pacyfiku to dziś najważniejszy teatr gospodarki i ewentualnej konfrontacji militarnej. Gdy Amerykanie mówią o obronie rakietowej, Chińczycy postrze­ gają siebie jako cel strategii USA. Scenariusz amerykańskich manewrów w 2001 roku zakładał użycie przez USA sił powietrznych przeciwko opo­ nentowi, który „zagraża swemu małemu sąsiadowi”. Chińczycy odczy­ tali to - i trudno im się dziwić - jako scenariusz potencjalnego konflik­ tu o Tajwan. Ponieważ amerykańską obronę rakietową wspiera system

satelitów, złamanie dominacji Stanów i potencjalne unieszkodliwienie amerykańskich satelitów nabrało dla Chin szczególnego znaczenia. *

Pekin ma w swych rękach ważny atut: metale rzadkie, w których wy­ dobyciu jest bliski monopolu. Używa się ich do produkcji gogli nok­ towizyjnych, ekranów smartfonów, małych silników, które sterują pod­ nośnikami szyb w samochodzie, czy akumulatorów do samochodów hybrydowych. Zaniepokojone chińskimi ograniczeniami eksportu me­ tali rzadkich Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Japonia złożyły skar­ gę w Międzynardowej Organizacji Handlu, zarzucając Chinom wyko­ rzystywanie monopolu jako broni politycznej i ekonomicznej - na przykład jako karę wymierzoną w Japonię za jej roszczenia terytorialne do spornych wysp na Morzu Południowochińskim. Zachód zarzuca tak­ że Pekinowi, że jest to zachęta do przenoszenia fabryk tam, gdzie ogra­ niczenia w dostępie do metali rzadkich nie występują. Yan Xuetong, dziekan Instytutu Współczesnych Stosunków M ię­ dzynarodowych Uniwersytetu Tsinghua w Pekinie, jednego z najbar­ dziej prestiżowych (którego absolwentami jest spora część chińskiej eli­ ty, w tym szef partii i prezydent Xi Jinping oraz szef banku centralnego Zhou Xiaochuan), opublikował w 2011 roku w „New York Timesie” tekst na temat rywalizacji z Ameryką. Klucz do wpływów na arenie mię­ dzynarodowej - pisze - to władza polityczna, a centralny jej atrybut to moralność. Studia nad historią Chin prowadzą go do wniosku, że wład­ cy, którzy postępowali w zgodzie z normami moralnymi, rządzili długo. C hiny zjednoczył brutalny król Qin w 221 roku przed naszą erą, ale rzą­ dził bardzo krótko. Natomiast cesarzowi Wu z dynastii Han koktajl le galistycznego realizmu i konfucjańskiej „miękkiej” siły pozwolił rządzić ponad pół wieku. Odwołując się do starej filozofii chińskiej, Yan Xuetong wyróżnia trzy typy przywództwa: władzę humanistyczną, hegemo­ nię i tyranię. Filozofowie byli zgodni, że ten pierwszy typ —zaskarbienie sobie serc i umysłów wewnątrz kraju i poza jego granicami - to sposób na zwycięstwo w rywalizacji międzynarodowej.

Tu, jego zdaniem, leży główna słabość współczesnych Chin i w tym względzie znacznie ustępują one Ameryce. Ameryka, powiada, ma znacznie lepsze stosunki z resztą świata niż Chiny. USA mają ponad 50 formalnych sojuszy wojskowych, a C hiny nie mają żadnego. Prezydent Obama, pisze Yan Xuetong, popełnił strategiczne błędy w Afganista­ nie, Iraku i Libii, ale jego działania dowodzą, że Waszyngton jest w sta­ nie prowadzić równocześnie trzy wojny poza swymi granicami. Armia chińska natomiast nie walczyła z nikim od czasu wojny z W ietnamem w 1984 roku i bardzo niewielu z jej dowódców, nie mówiąc o żołnie­ rzach, ma jakiekolwiek doświadczenia z pola walki. To oznacza, napisał, że Chiny muszą zmienić priorytety: mniej naci­ sku na tempo wzrostu, a więcej na harmonijny rozwój, zmniejszanie roz­ warstwienia majątkowego, mniej korupcji. C hiny muszą sobie uświado­ mić, podkreśla, że ich nowy status mocarstwa ekonomicznego nakłada na nie także nowe obowiązki, takie na przykład, jak ochrona słabszych partnerów, tak jak Ameryka czyni to względem Europy i Zatoki Perskiej. W polityce wewnętrznej kraj musi sięgnąć do tradycji merytokracji: do­ bierać sobie liderów nie tylko o zdolnościach administracyjnych i tech­ nicznych, ale ludzi mądrych i szlachetnych. Pod koniec grudnia 2012, już po zmianie warty w Chinach, Yan Xuetong udzielił długiego wywiadu japońskiemu dziennikowi „Asahi Shimbun”. Ponieważ konflikt i rywalizację między Chinami i USA uznał za nie­ uchronne, a różnice w postrzeganiu rzeczywistości będą się, jego zda­ niem, pogłębiać, oba kraje powinny porzucić iluzje zaufania. Nie ozna­ cza to wojny, ale potrzebę wejścia na ścieżkę kooperacji bez zaufania. Na pytanie, co się stanie, gdy pod względem PKB Chiny wyprze­ dzą Amerykę, odpowiedział, że Chiny zażądają większego wpływu na kształtowanie międzynarodowych norm i zwiększą pomoc gospodarczą dla reszty świata. Podkreślił moralną wyższość Chińczyków nad Ame­ rykanami. Sprawiedliwość jest ważniejsza niż demokracja. Co dobrego przynosi demokracja, skoro umożliwiła władzę Hitlera i doprowadziła do wojny? - pytał Yan Xuetong.

Coraz bardziej pewne siebie Chiny uważają, że ich dominacja w Azji byłaby korzystna nie tylko dla nich, ale i dla bliższych oraz dalszych są­ siadów. Ponieważ sąsiedzi nie podzielają tego przekonania, będą szukać ochrony pod parasolem jedynej siły zdolnej się Chinom przeciwstawić, czyli Ameryki. Ameryka chce utrzymać rolę pierwszego skrzypka w Azji. Chiny uważają, że ta rola im się należy. Reszta orkiestry obawia się, czy przy okazji nie oberwie. Dominacja Ameryki na Pacyfiku nie jest C hi­ nom w smak. Będą ją podgryzać. Ameryka nie odda Pacyfiku walkowe­ rem. Dlatego Ocean Spokojny będzie taki tylko z nazwy. *

Twierdzenie, że świat przechodzi na garnuszek Chin, jest totalną bzdurą. Prosperity Zachodu jest dziś ważniejsza dla Chin niż dla samego Zacho­ du. Zachód mógłby się obejść bez Chin. Chiny bez Zachodu jak dotąd nie mogą. Jeszcze przez co najmniej najbliższe dziesięć lat, a pewnie dłu­ żej, popyt wewnętrzny w Chinach nie wystarczy, aby podtrzymać stabil­ ny rynek pracy i zapewnić środki niezbędne do modernizacji kraju. Nie­ zależnie więc od tego, w jak ostrych słowach Chiny krytykują nadmierne zadłużenie Ameryki, to wielkie i rosnące zadłużenie bierze się z tego, że Amerykanie wydają więcej, niż zarabiają, a wydają, kupując masę towa­ rów chińskich. Gdyby amerykańscy i europejscy konsumenci ostro za­ cisnęli pasa, ucierpiałyby przede wszystkim Chiny. Podczas gdy wśród szerokiej publiczności na świecie krąży opinia, że Chińczycy, kupując gigantyczne ilości obligacji amerykańskich, zy­ skują instrument ewentualnego nacisku, dla Pekinu jest to narzędzie wspierania eksportu, a więc najlepszy sposób na spokój społeczny. M ię­ dzy Stanami Zjednoczonymi a komunistycznymi Chinami wytworzyła się swoista symbioza: Ameryka daje Chińczykom pracę, a więc spokój społeczny, w zamian amerykański konsument dostaje tanie towary, zaś amerykańskie korporacje zyski, o które bardzo ciężko byłoby gdzie in­ dziej. Ogromna nadwyżka chińskiego eksportu nad importem oznacza, że reszta świata, kupując chińskie towary, tworzy miejsca pracy w Chi­ nach, często tracąc własne.

Nowe stare Indie

Na szerokiej plaży, upstrzonej ludzkimi odchodami, których woda jeszcze nie zabrała, przykucnięty hinduski rybak jedną ręką się podmywa, a w drugiej trzyma telefon komórkowy. Z pobliskiej świątyni Siwy, która podczas religijnego festiwalu przypo­ mina skrzyżowanie jarmarku i dyskoteki, dobiega muzyka - miejscowa piosenka miesza się z utworem grupy Pink Floyd i motywem z Titanica. Na porośniętej palmami kokosowymi skarpie, w keralskiej ajurwedzie biali turyści, głównie Rosjanie, szukają oczyszczenia ciała i duszy za po­ mocą starej hinduskiej medycyny. Jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w obrazie In­ dii dominowały slumsy Kalkuty, masowy głód, niedotykalni, kolonie trędowatych i zastępy słoni obok sowieckich czołgów w czasie obcho­ dów Dnia Republiki, z majaczącym w dali ociekającym złotem orsza­ kiem maharadży. A do tego nieprzewidywalna polityka gospodarcza rzą­ du w Delhi, który jednego roku wabił Coca-Colę i IBM, a następnego z hukiem je wyrzucał - jak to uczyniła Indira Gandhi, zamykając kraj przed obcym kapitałem na dwie dekady. Gdy w 1978 roku przyjął mnie ówczesny premier Indii Morarji De sai (znany z tego, że w mocno podeszłym wieku zachował bystry umysł i prężne ciało, co przypisywał codziennemu porannemu spożyciu włas­

nej uryny), nie interesowały go geostrategicznie pytania, chwalił się na­ tomiast, słusznie, że Indie stały się eksporterem pszenicy. Dziś Indie to miliardowe zamówienia na samoloty pasażerskie, lot­ niskowce, nowoczesne metro w stolicy i największe na świecie zagłębie oprogramowania komputerowego w Bangalore. Jeśli jednak dobrze po­ grzebać, zdrapać politurę, to się okaże, że w sferze świadomości, syste­ m u prawnego, instytucji, relacji między silnymi a słabymi dzisiejsze In­ die wcale się tak bardzo nie zmieniły. Pokazał to brutalny zbiorowy gwałt i zabójstwo młodej Hinduski w New Delhi i ogólnonarodowa debata, którą ta tragedia wywołała wiosną 2013 roku. Do tej pory na indyjską epidemię gwałtów spuszczano kurtynę milczenia. Tym razem, ku zasko­ czeniu władz, tematu nie sposób było zatuszować. Reakcja zaskoczyła za­ równo rząd, jak i samych protestujących. Najwyraźniej sprawa dotknęła wyjątkowo wrażliwego nerwu. Na widok publiczny wystawiono przy okazji prawo, które traktuje kobiety jak obywateli drugiej kategorii albo gorzej - jak rzecz. W wypad­ ku zdrady małżeńskiej zdradzonemu mężowi przysługuje prawo sądze­ nia drugiego mężczyzny, bo naruszył jego prawo własności. Zdradzana kobieta oczywiście nie ma żadnych praw. Definicja gwałtu nie obejmu­ je na przykład ani aktu wymuszonej sodomii ani penetracji za pomocą metalowego narzędzia. Jeśli policja czy starszyzna wioski - bo właśnie na wsi nagminnie dochodzi do gwałtów - poszukuje sprawcy, to nie po to, aby go ukarać i wymierzyć sprawiedliwość. Od sprawiedliwości bo­ wiem ważniejszy jest honor kobiety, a ten można jej przywrócić, zmu­ szając gwałciciela do małżeństwa z ofiarą. Dyskryminacja seksualna kobiet to tylko drobna część gangreny, jaka toczy największą demokrację świata, bo tak lubią mówić o sobie Hin­ dusi. Żadnych praktycznie praw nie mają dziesiątki milionów pracują­ cych jako służący u ludzi zamożniejszych - sprzątaczki, praczki, pomy waczki, ogrodnicy, Stróże, gońcy, szoferzy. Tę grupę szacuje się dziś na mniej więcej dziewięćdziesiąt milionów dusz.W miarę jak pęcznieje hin­ duska klasa średnia, rośnie liczba ubezwłasnowolnionej służby domo­

wej - choć relacje z Indii częściej mówią o rosnącym popycie na samo­ chody, wycieczki zagraniczne czy jacuzzi. *

Na Goa dwa posiłki dziennie zjadam w małym kiosku na plaży, który prowadzi Amal, ze stanu Tamilnadu, wspomagany przez miejscowego rybaka. Żonę i dzieci zostawił we wsi odległej o dwa dni jazdy koleją. Wraca do nich, gdy nadchodzi monsun i na klienta na plaży nie ma co liczyć. To przykład przedsiębiorczości, odwagi, no i odrobiny szczęścia. Jeszcze daleko m u do klasy średniej, ale Amal pracuje dla siebie i widzi rodzinę każdego roku. Dzieci pamiętają, jak tata wygląda. Ale to sukces, a nie reguła, bo za fasadą pęczniejącej indyjskiej klasy średniej kryją się setki milionów - wciąż zdecydowana większość - pracujących w ma­ łych warsztatach, na budowach albo jako sezonowi robotnicy w rolni­ ctwie. Bez wykształcenia i bez jakiejkolwiek ochrony prawnej, zarabiają tyle, że ledwo starcza na egzystencję. A chciałoby się coś wysłać rodzinie. Indyjski rynek pracy to gigantyczna społeczność nomadów - biedo­ ty wędrującej z miejsca na miejsce w poszukiwaniu kolejnego zajęcia. To armia, głównie mężczyzn, oddzielona czasem na wiele lat od rodziny wracają do swej wsi wtedy, gdy nie starcza sił albo gdy zmusza do tego choroba. Niczym wyciśnięte pomarańcze. C i ludzie pracują nie tylko w małych, tradycyjnych, często prymi­ tywnych zakładach czy fabryczkach. Duże nowoczesne firmy indyjskie i zagraniczne, aby zaoszczędzić na płacach, uniknąć podatków albo lo­ kalnych regulacji, często zlecają część zadań podwykonawcom, a ci za­ trudniają tymczasowych pracowników. Znaleźć stały dach nad głową w mieście jest piekielnie trudno, bo planiści, jeśli m ieli cokolwiek do powiedzenia, nie zaprzątali sobie głowy budową mieszkań dla pracowni­ ków sezonowych - więc ci żyją często kątem u kogoś albo budują ze zna­ lezionej beczki bądź tektury coś, co ochroni ich przed deszczem, chło­ dem lub wściekłym psem. Hindusi zawsze znani byli ze swej przedsiębiorczości. Za czasów ko­ lonialnych pracowali w Afryce Południowej i w Kenii, dziś w większo­

ści bliżej domu. Podczas gdy dla Chin kraje GCC (G ulf Cooperation Countries), czyli Arabia Saudyjska, Bahrajn, Katar, Kuwejt, Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie, to rynek zbytu na towary przemysło­ we i żywność, dla Indii to rynek pracy dla sześciu milionów ludzi, któ­ rzy co rok przysyłają do kraju dwadzieścia-trzydzieści miliardów dola­ rów, niemal połowę tego, co przekazują do Indii wszyscy jej obywatele zatrudnieni za granicą. Stabilność tego regionu ma więc dla Indii zna­ czenie wykraczające poza ropę. Mężczyźni za zarobione pieniądze kupu­ ją w ojczyźnie ziemię, złoto lub stawiają domy. Kobiety zbierają na wia­ no. Pod względem liczby miliarderów Indie zajmują dziś piąte miejsce na świecie, po USA, Chinach, W ielkiej Brytanii i Niemczech. M ają ich więcej niż Rosja - i źródło tych fortun jest inne. Indyjscy miliarderzy nie rozkradli państwowego mienia. To ludzie, którzy zbudowali wielkie firmy: stalownie, petrochemię, linie lotnicze, oprogramowanie. Z trzech najliczniejszych religii świata: chrześcijaństwa, islamu i hin­ duizmu (judaizm ma znacznie mniej wyznawców), hinduizm, zdecydo­ wanie najstarszy, jest unikalny w tym, że nie ma założyciela, hierarchii kościelnej ani władzy centralnej. Hinduizm, w odróżnienu od innych religii, nie próbuje nikogo nawrócić. Liczba bogów i bóstw, w które wie­ rzą hinduiści, to 33 miliony, co ma być symbolem nieskończoności. Tu obowiązuje hierarchia: Brahma, W isznu i Siwa są najważniejsi. Najsym­ patyczniejszym bogiem wydaje mi się Ganeśa: pucułowaty, uśmiechnię­ ty, z głową słonia, jest patronem nauki i usuwa przeszkody. Ale Hindusi nauczyli się, że skuteczniejsze niż względy Ganeśi w usuwaniu prze­ szkód są łapówki. Kraj toczy zaraza korupcji. W rankingu Transparency International, mierzącym stopień korupcji, Indie plasują się na 94. miejscu w świecie, za Chinami i Serbią, znanymi z korupcyjnych ekscesów. Obawy przed ekonomicznym kolonializmem, stare jak Indie, ustąpi­ ły dwadzieścia lat temu liberalizacji. Nawet komuniści doszli do wnio­ sku, że Indie mogą zyskać na zastrzyku zachodniego kapitału. Biuro­ kracja się jednak nie poddaje i jeśli coś można utrudnić, to dlaczego nie? Tym bardziej jeśli przy okazji można coś ugrać dla własnej kieszeni.

W stanie Kerala o swej inwestycji opowiada mi Europejczyk, który stawiał mały hotel. Kosztowało go to trzy razy tyle, ile planował. Dla­ czego? Jak to dlaczego? - pyta. Korupcja. Gdy mówię mu, że Kerala to najmniej skorumpowana część Indii, robi wielkie oczy i po chwili re­ fleksji powiada: rzeczywiście, nikt nie chciał ode mnie łapówki za zgo­ dę na budowę, ale za każdym razem gdy podjeżdżała ciężarówka z cegłą, sprzętem czy meblami, nie pozwalano mi jej rozładować przy pomocy mojej ekipy. Okazywało się, że zgodnie z prawem muszą to zrobić związ­ kowcy, a to windowało koszty. Rozmawiamy w styczniu, gdy trwa lokalny festiwal religijny. Orga­ nizatorzy uparli się, żeby postawić gigantyczne głośniki tuż przy wejściu do hotelu mego rozmówcy. Podali cenę, za jaką przesuną je o dwieście metrów. Zapłaciłem połowę - mówi sfrustrowany inwestor. Głośnik wy­ lądował sto metrów od hotelowych pomieszczeń. Ostatnio do drzwi Indii zapukała IKEA. Chciała zainwestować oko­ ło dwóch miliardów dolarów. Specjalna agenda rządowa, Foreign Investment Promotion Board, zgodziła się na 40 procent tej sumy. Nie zgodziła się na przeszło połowę asortymentu produktów, jakie IKEA chce sprze­ dawać w Indiach, ani na restauracje i kawiarnie w sklepach meblowych. IKEA odwołuje się, twierdząc, że chce wejść do Indii z pełną gamą pro­ duktów i że restauracje i kawiarenki to część całego pomysłu na biznes. Indyjskie gazety niemal każdego dnia donoszą, którego wysokiego urzędnika rządu centralnego lub stanowego oskarżono o korupcję, kto już siedzi, a kto siedzieć powinien. Straty dla skarbu państwa sięgają cza­ sem monstrualnych sum. Były minister telekomunikacji wylądował na krótko w areszcie, a dziś broni się w sądzie przed zarzutem, że sprzedał częstotliwość radiową firmom telefonii komórkowej po cenach tak za­ niżonych, że narodowy audytor szacuje straty na 38 miliardów dolarów. Reklamowane głośno jako sukces narodowy Indii Igrzyska Commonwealthu, które odbyły się w 2010 roku i zaowocowały wielkimi inwesty­ cjami w infrastrukturę, okazały się korupcyjną bonanzą. Za rolkę papie­ ru toaletowego płacono dostawcom osiemdziesiąt dolarów.

Piętnaście procent ludności Indii, czyli 180 milionów, to muzułma­ nie. Relacje między nimi a hinduistami, zwłaszcza na wsi, gdzie ludzie się dobrze znają i zmagają z życiem na oczach całej społeczności, są po­ prawne, albo wręcz dobre. W miastach bywa różnie. Hinduiści i mu­ zułmanie trzymają się często z osobna. Poza tym właściciele biznesów, w przeważającym stopniu hinduiści, niechętnie dają pracę muzułma­ nom. W ten sposób rosną szeregi muzułmańskiej miejskiej biedoty, po­ tencjalny problem w przyszłości. Władze bardziej się niepokoją czym innym: w społeczności muzułmanów coraz bardziej widać wpływy wa habitów, najbardziej radykalnego odłamu islamu - tego, z którego wy­ wodził się bin Laden. Powód jest prosty. Miejscowi są zbyt biedni, aby postawić meczet, więc pieniądze na ten cel płyną z Arabii Saudyjskiej a wraz z nimi zjawiają się klerycy. Wahabici to dziś 20 procent indyj­ skich muzułmanów - tylko trzy procent społeczeństwa, ale w Indiach trzy procent to prawie czterdzieści milionów ludzi. Napięcia indyjsko-pakistańskie w kwestii Kaszmiru przybierają na sile. Nie da się ich szybko rozwiązać. Pakistan to kraj przypominający gigantyczną beczkę dynamitu, wokół której nerwowo biega kupa gości gotowych lada chwila podpalić lont. To także jeden z najbardziej sko­ rumpowanych krajów świata —znacznie bardziej niż Indie. W styczniu 2013 roku oddział Pakistańczyków przekroczył granicę Indii i zabił dwóch żołnierzy; jednemu obciął głowę i nie chce jej zwrócić. Wystarczyłoby przeprosić, ukarać winnych, oddać głowę, ale rząd paki­ stański na taki pomysł nie wpadł. Nagle się okazało, że armia indyjska, druga pod względem liczebności na świecie - po chińskiej - jest wypo­ sażona w sowieckie czołgi, które w nocy są ślepe, podczas gdy wszystkie czołgi Chin i 80 procent czołgów Pakistanu ma wyposażenie noktowi­ zyjne. Kilkaset milionów dolarów pójdzie więc na to, aby tę lukę zasy­ pać, skoro co kilka miesięcy, po kolejnym incydencie granicznym, woj­ ska obu krajów stawiane są w stan pełnej gotowości bojowej. Relacje z Chinami są poprawne, a przynajmniej pozbawione podob­ nego dramatyzmu, bo Pekin jest bardziej przewidywalny niż Islamabad,

choć od czasu do czasu Chiny przypominają Indiom o swym niezado­ woleniu z tego, że Dalajlama i jego zwolennicy żyją - od 1959 roku, i mają się dobrze - po indyjskiej stronie granicy. Za największe wewnętrzne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodo­ wego kraju rząd kilka lat temu uznał partyzantkę maoistowską. Tysiące ludzi zginęło z jej rąk. Tylko 409 osób w 2012 roku - chwali się rząd w Delhi i powiada, że spośród 16 członków Biura Politycznego dwóch zabił, a siedmiu schwytał. Jednak Ludowa Partyzancka Armia Wyzwo­ lenia wciąż potrafi kąsać i czyni to wyjątkowo brutalnie. Na począt­ ku stycznia zabili 9 Hindusów. Pod ciałem ciężko rannego żołnierza umieścili bombę. Gdy cywile próbowali go ratować, wszystkich roze­ rwało na strzępy. Innemu rannemu rozcięto brzuch i pod skórą umiesz­ czono materiał wybuchowy w nadziei, że eksplozja nastąpi w szpitalu, gdyby ranny tam trafił. Jeszcze innemu żołnierzowi maoiści wydłubali oczy i obcięli język. Można sobie wyobrazić lepszych sąsiadów, ale tych narody nie w y­ bierają. Nie sąsiedzi zresztą, ani wahabici z prawa, ani maoiści z lewa, lecz sami Hindusi są największym zagrożeniem dla rozwoju. Scena poli­ tyczna przypomina targowisko populizmu, niekończącą się licytację, kto jest lepszy dla szaraka. Nic w tym niby oryginalnego nawet w społeczeń­ stwach wykształconych, a w Indiach tylko 30 procent ludności mieszka w miastach i ponad 30 procent to analfabeci. W zeszłym roku minister kolei zdecydował się na podwyżkę cen bi­ letów - o odpowiednik 2 groszy za kilometr. Spotkało go powszechne potępienie i strata posady. Gdy z pracą kiepsko, trudno się oglądać na ekologię. Nadmierny odłów ryb i trawlery zbierające owoce morza z dna oceanu niszczą rafę koralową w okolicach Sri Lanki. W Kerali miejscowi pokazali mi, gdzie wycięto setki drzewek mangrowców - formacji drze­ wiastych słonorośli, typowych dla bagnistych brzegów mórz strefy tro­ pikalnej —aby stworzyć stawy dla hodowli krewetek. Około dwudziestu pięciu milionów litrów świeżej wody trzeba, aby wyprodukować tonę krewetek. Rzecz w tym, że gaje mangrowca, oddalone o kilkaset metrów od plaży i rosnące w wodzie częściowo słonej, to nie tylko środowisko

życia ptaków i fauny morskiej, ale pierwsza linia obrony przeciwko ero­ zji gleby i osłona brzegu przed tsunami i cyklonami. *

Indie to najszybciej dziś rosnący rynek lotniczy na świecie. W ciągu najbliższych dwudziestu lat kraj potrzebować będzie tysiąca samolo­ tów pasażerskich. Ludzi, których stać na latanie samolotem na wakacje, przybywa tak szybko, że Air India bierze w leasing dodatkowe boeingi wraz z załogami. Indyjska klasa średnia, definiowana jako ludzie o do­ chodach w przedziale 6 -3 0 tysięcy dolarów rocznie, dziś licząca oko­ ło trzystu milionów ludzi, kupuje na potęgę. Na wielkiej wystawie wy­ posażenia domów w połowie stycznia w New Delhi tłumy gromadziły się przy najnowszych typach jacuzzi, systemach paneli słonecznych na dach i małych basenach. Za trzy lata Indie będą czwartym, po USA, Chinach i Japonii, rynkiem samochodów osobowych. Szacuje się, że w 2040 roku będzie tam więcej samochodów niż gdziekolwiek indziej ponad pół miliarda. Na razie drogi są w fatalnym stanie. Na przejazdach kolejowych czekałem czasem pół godziny, zanim wturlał się pociąg, którym ludzie podróżowali podobnie jak sto lat temu. Komunikacja publiczna w du­ żych miastach, z wyjątkiem metra w New Delhi, woła o pomstę do nie­ ba. Przerwy w dostawach prądu to reguła bardziej niż wyjątek. Wszyst­ ko to, rzecz jasna, obniża efektywność gospodarowania, zmusza często wielkie firmy indyjskie do dodatkowych inwestycji infrastrukturalych: budowy własnej drogi, tworzenia własnej floty autobusów, by dowieźć ludzi do pracy, instalowania dodatkowych generatorów prądu etc. Te wszystkie zaniedbania to jednak także szansa. Podczas gdy spektakular­ ne tempo wzrostu Chin opiera się dotąd głównie na eksporcie, to moto­ rem wzrostu Indii jest popyt wewnętrzny. O miejsce na drodze z Dźaj puru do New Delhi mój samochód konkuruje ze świętymi krowami, wielbłądami, kozami, owcami, świniami, rowerzystami, rykszami i pie­ szymi. I tak będzie jeszcze przez dziesięciolecia. Jednocześnie Indie za­ mawiają lotniskowce i wspólnie z Rosją pracują nad nowym myśliwcem.

Większość ekspertów uważa, że z dwóch powodów po roku 2025 Indie będą rosły szybciej niż Chiny. Pierwszy to demografia. Za nie­ spełna dwadzieścia lat prześcigną C hiny pod względem liczby ludno­ ści. C hiny zaczną się wkrótce starzeć, a potem kurczyć. To konsekwen­ cja wielu lat polityki jednego dziecka. Indira Gandhi w obliczu nędzy kraju próbowała w Indiach czegoś podobnego w dekadzie lat siedem­ dziesiątych minionego wieku, kiedy pod parasolem stanu wyjątkowego wprowadziła program przymusowej sterylizacji. Odpowiedzią był ma­ sowy opór. Przywrócono demokrację, program zarzucono. Drugi, bardziej kontrowersyjny powód do optymizmu to często kry­ tykowana indyjska demokracja. Hindusi raz po raz przypominają, że są największą na świecie demokracją (oraz że to w Indiach, a nie w Grecji wymyślono ten ustrój). Jest to jednak także największa na świecie biu­ rokracja. W ostatnich latach wielu zwolenników zyskała teza, że demo­ kracja hamuje rozwój w krajach biednych. Nawet najbardziej pilne kwe­ stie stają się przedmiotem niekończących się debat. Chińczycy nie mają tych kłopotów. Od centralnej decyzji w sprawie budowy drogi, tamy lub wysiedlenia całej wioski nie przysługuje odwo­ łanie. To prawda, że obecna władza w Pekinie, trzymająca gospodarkę na krótkiej smyczy, wykazuje dużą dozę pragmatyzmu i postępuje zwy­ kle racjonalnie, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło, to kiepskie de­ cyzje chińskiego centrum znacznie bardziej zaszkodzą chińskiej gospo­ darce niż błędy rządu w Delhi całym Indiom. To jeden z powodów, dla których giełda indyjska, a nie chińska, stała się ulubionym miejscem in­ westowania przez kapitał zagraniczny. Choć indyjska biurokracja słynie ze swej nieefektywności, a sektor państwowy jest wciąż znaczny, to sektor prywatny jest niezwykle pręż­ ny. Od początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy Indie zlibera­ lizowały swą gospodarkę i radykalnie otworzyły się na świat, biznes kwit­ nie. Kraj doczekał się niezliczonych legionów przedsiębiorców. Tutejsze przedsiębiorstwa nie zależą, tak jak firmy chińskie, od wsparcia rządu i biją Chińczyków na głowę pod względem innowacyjności. To w In­ diach zrodził się pomysł najtańszego samochodu, to w Indiach dokonu­

je się tanich operacji serca na najwyższym światowym poziomie, często zresztą rękami kardiochirurgów wykształconych na najlepszych uniwer­ sytetach Ameryki czy Anglii. W przeciwieństwie do Chin, gdzie wciąż króluje cenzura i tajemni­ ce, w Indiach idee krążą w sposób nieskrępowany, a piractwo w zakre­ sie dóbr intelektualnych nie pozostaje bezkarne. Spotkałem w Bombaju młode prawniczki, których podstawowym zajęciem jest śledzenie, w ja­ kim stopniu Bollywood kopiuje prawa autorskie studiów filmowych Hollywoodu. Dochodzą roszczeń. Zwykle skutecznie. To jeden z powo­ dów, dla których przemysł oparty na wiedzy, taki jak oprogramowanie, preferuje Indie kosztem Chin. W świecie rozdartym ideologicznie i politycznie kraje takie jak Indie, ani kapitalistyczne, ani socjalistyczne, chwytały się rozmaitych sposo­ bów, aby wyciągnąć coś i od Moskwy, i od Waszyngtonu. Innymi sło­ wy, „niezaangażowanie” nie było ani „wielką strategią”, ani „szlachetną wartością”, ale oportunistyczną taktyką. Dziś w grze o przyszłość trud­ niej doić innych. W Chinach średnia wieku to 36 lat, w Indiach - 26 lat. Odsetek ludności poniżej 25. roku życia wynosi 31 w Chinach i 47 w Indiach. Wartość tej „dywidendy demograficznej”, do której nawiązują wszyst­ kie prognozy, zależy jednak od tego, jakie wykształcenie dostanie indyj­ ska młodzież i czy znajdzie pracę.

Dla kogo pieluchy? (Japonia)

„Nozomi” odjeżdża z dworca w Tokio w kierunku Hiroszimy co kilkanaście minut. Pokonuje ten dystans w 3 godziny i 56 mi­ nut. Jeśli się spóźnia, to przeciętnie o 47 sekund. Odległość z Tokio do Hiroszimy to 894 kilometry, z grubsza tyle, ile z Warszawy do W iednia i z San Francisco do Los Angeles. Inter­ city z Warszawy Centralnej do stolicy Austrii jedzie 8 godzin. Najszyb­ sze połączenie amerykańskim Amtrakiem z San Francisco do Los A n­ geles to niemal 10 godzin, z dwiema przesiadkami. Przez dziesięć dni, dzień w dzień, stawiałem się kilka m inut po 7 rano na peronie w To­ kio i czekałem, aż mój wagon zatrzyma się co do centymetra tam, gdzie powinien - nie ma gonitwy po peronie - a na powitanie w drugiej klasie dostanę wilgotną pachnącą serwetkę. „Nozomi 9 ” zatrzymuje się po drodze w Jokohamie, Nagoi, Kioto, Osace, Kobe i na kilku in ­ nych stacjach. Jeśli akurat jechałem do Hiroszimy, to wysiadałem do­ kładnie o 11.06. Zanim Chińczycy uruchomili swoje szybkie pociągi i zdetronizowali Japończyków, system Shinkansen przewoził więcej lu ­ dzi niż jakakolwiek inna kolej na świecie - ponad 150 milionów rocz­ nie. Nie miał w ostatnim półwieczu żadnego wypadku, w którym zgi­ nąłby człowiek.

Ćwierć wieku temu przedmiot zazdrości i strachu, dziś gospodarka Japonii stała się chłopcem do bicia i adresatem ironicznych komentarzy. Czy rzeczywiście stacza się po równi pochyłej? Zdewastowany wojną kraj, który walczył do upadłego i był gotów na kolejne bomby - są dowody na to, że to strach przed nadchodzą­ cym Stalinem, a nie Hiroszima i Nagasaki skłoniły Tokio do kapitula­ cji - z miejsca zabrał się do odbudowy. Uczył się szybko od okupanta i zanim inni się obejrzeli, Japonia stanęła na nogi. Igrzyska olimpijskie w Tokio w 1964 roku pokazały światu kraj supernowoczesny, o wspa­ niałej infrastrukturze i niezwykłej sprawności organizacyjnej. Na tę właś­ nie okazję zbudowano kolej Shinkansen. Zdumiewające tempo wzrostu - średnio 10 procent w latach sześć­ dziesiątych - wyprowadziło Japonię w 1968 roku na drugą pozycję na świecie pod względem PKB. Przestała być symbolem tanich podróbek, a stała się technologicznym mocarstwem. Następne dwie dekady były również pomyślne. Cały świat zaczął kupować japońskie samochody i elektronikę. Zawróciło to w głowie samym Japończykom. W którymś momencie nie bardzo wiedzieli, co robić z pieniędzmi. W ykupywali Amerykę: drapacze chmur, pola golfowe, wytwórnie filmów. Łatwość w dostępie do kredytu napędzała spekulacyjne inwestycje, zwłaszcza na rynku nieruchomości. W 1988 roku samą tylko ziemię pod pałacem ce­ sarza w Tokio szacowano na 288 miliardów dolarów, czyli 2,5 miliarda dolarów za hektar. Nieruchomości w Tokio były na papierze warte wię­ cej niż wszystkie nieruchomości Ameryki. Japończycy poczuli, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Gdy rząd, świa­ domy przeinwestowania, w 1989 roku gwałtownie podniósł stopy pro­ centowe, bańka pękła z hukiem. Giełda w Tokio w półtora roku stra­ ciła połowę. Z gospodarki wyparowały biliony dolarów. Ludzie zacisnęli pasa. Rząd subsydiował upadające banki i firmy przemysłowe. W ten sposób wpędzał się w coraz większe zadłużenie. Dziś przekracza ono 220 pro­ cent PKB, więcej niż w Grecji i więcej niż w Zimbabwe, do niedawna

liderze w kategorii zadłużenia. W przeciwieństwie jednak do USA rząd jest zadłużony głównie u rodzimych banków i korporacji. Japonia zu­ żywa znacznie mniej energii niż USA na jednostkę PKB i ma znacznie wyższe rezerwy walutowe. Mówi się o tym i pisze rzadko, po części dla­ tego, że Japonia ma wyjątkowo kiepski PR. Zarówno rząd, jak i biznes uważają, że kontaktów z mediami lepiej unikać. Jesienią 2010 roku, na pół roku przed tsunami i tragedią Fukushi my, w komentarzu redakcyjnym w „Yomiuri Shimbun” (nakład dzien­ ny kilkanaście milionów) czytałem: „Tylko 91,8 procent tegorocznych absolwentów uniwersytetów otrzymało wstępną ofertę pracy, co stano­ wi najniższy wskaźnik w obecnej dekadzie”. Tylko 91,8 procent! —w każdym innym kraju byłby to powód do dumy. Ale nie w Japonii. Czy to dowód społecznej wrażliwości, czy obaw o nastroje wśród młodych? Wśród priorytetów rządu zatrudnienie to sprawa „pierwsza, druga i trzecia” - przy każdej okazji powtarzał pre­ mier Naoto Kan, który musiał się pożegnać z posadą po tsunami i ka­ tastrofie w elektrowni Fukushima (rząd nie zaimponował zaradnością). Podczas gdy wrażliwość budziła szacunek, wątpliwości budziły sugero­ wane rozwiązania: niech rząd zachęca małe i średnie firmy, aby przyj­ mowały na staż młodych ludzi. To typowe dla Japonii szukanie w rzą­ dzie lekarza mającego leczyć wszelkie choroby. W Ameryce niepokój o w ynik rywalizacji z Japonią połączony z po­ dziwem dla jej osiągnięć nagle ustąpił triumfalizmowi. Najp ierw za­ częto mówić o straconych latach, potem o zmarnowanej dekadzie, wreszcie o dwóch dekadach. M iejsce strachu przed Japonią zajęło po­ żałowanie, dyskredytacja, poczucie wyższości. Nie kłóciło się to w po­ wszechnej świadomości z kupowaniem przez amerykańskich klientów lexusa i toyoty prius albo aparatów fotograficznych Canon, Nikon czy Sony. Gdy pękła bańka, shinkanseny ani nie stanęły, ani nie zaczęły się spóź­ niać, japońscy turyści nie przestali pstrykać zdjęć pod każdą szerokoś­ cią geograficzną ani kupować na potęgę w sklepach Tiffany, Gucci czy Hermes. Nie spadła gwałtownie cena tuńczyka na giełdzie w Tokio. Bar­

dzo natomiast zmienił się japoński rynek pracy. Obumierać zaczął trady­ cyjny paternalizm, łamać poczęto niepisane zasady i gwarancje dożywot­ niego zatrudnienia. Zanim jeszcze nadszedł krach, pojawiły się wieści o młodych Japończykach zniechęconych wyścigiem szczurów i czterna stogodzinnym dniem pracy w oczekiwaniu lojalnego rewanżu pracodaw­ cy. Młodzi ludzie zaczęli wybierać tymczasowe zatrudnienie w wielu fir­ mach. Ale było to po pierwsze zjawisko marginesowe, a po drugie - był to ich wybór. I nagle, poszukując oszczędności, w tym samym kierunku (prefe­ rencji dla zatrudnienia w niepełnym wymiarze czasu) poszli pracodaw­ cy. Młodzi zaczęli się starzeć i to, co kiedyś było ich wyborem —mniej pracy, mniej przywilejów, mniej zobowiązań i mniej oczekiwań - nagle stało się koniecznością. Praca bez etatu, niżej płatna i oferująca mniej świadczeń, stała się w Japonii zmorą, a nie manifestacją wolności. Dziś można usłyszeć wątpliwości, co jest przyczyną, a co skutkiem takiego stanu rzeczy, i pytanie, czy nie powstało sprzężenie zwrotne. Czy nie jest tak, że chroniczna niestabilność na rynku pracy bije w tempo wzro­ stu, a to z kolei zmniejsza szanse nowych absolwentów - i w ten spo­ sób koło się zamyka? Japonia wciąż ma niewielu sobie równych, gdy idzie o technologie. To właśnie w czasie tych „straconych dekad” Toyota, Honda czy Nissan podbiły rynki światowe. Japonia jest potęgą w elektronice, a jednocześ­ nie jej własny sektor IT pozostaje niedoinwestowany. W ielkie organi­ zacje z oporami adaptują nowe technologie informatyczne - ponieważ bliskie relacje osobiste funkcjonują, ich zdaniem, dobrze, toteż nie ma potrzeby, aby komputeryzować wszelkie informacje. Gigantyczna biurokracja często wspiera umierające firmy. Świet­ nie wykształceni młodzi z pomysłami nie wychylają się, aby nie urazić starszych. Sieci społeczne często zniechęcają do innowacji, petryfiku­ jąc istniejący porządek. Działania odbiegające od społecznie przyjętych norm są postrzegane jako naganne, niezależnie od intencji. W konse­ kwencji ostracyzm spotyka często tak zwanych whistler blowers, czyli tych, którzy ujawniają występki korporacji, nawet jeśli ich ujawnienie

i napiętnowanie służyłoby dobru publicznemu - na przykład bezpie­ czeństwu pracy czy finansom publicznym. Stroni się od ryzyka. System bardzo powoli i ostrożnie przyswaja so­ bie elementy amerykańskiego ładu korporacyjnego. Ta ostrożność bie­ rze się po części z tego, że na firmach i ich menedżerach spoczywa, lub tak im się wydaje, zadanie budowy i pielęgnacji kapitału społecznego, nie tylko materialnego i finansowego. Niektórzy badacze twierdzą, że dla japońskich firm ważniejsza od maksymalizacji zysku jest minimalizacja prawdopodobieństwa porażki. Jest to tylko w części prawdziwe. W wypadku małych i średnich firm praktyka pokazała brutalną konkurencję wewnątrz kraju, co zniszczy­ ło sporo firm. Natomiast gdy idzie o wielkie korporacje, to rzeczywiście firmy japońskie są często przeciwne eliminacji rywali, zarówno dla do­ bra ogółu, jak i z powodu gęstej pajęczyny wzajemnych powiązań, szko­ dzenie innemu może bowiem oznaczać szkodzenie samemu sobie. Ja­ ponia nie chce wielu reform postulowanych przez model amerykański, podporządkowany wzrostowi wartości akcji, jeśli ma się to odbyć kosz­ tem reputacji. Największe wyzwanie to demografia. Japonia starzeje się i kurczy. Co czwarty Japończyk ma ponad 65 lat. Za następne 25 lat co trzeci bę­ dzie w tym wieku. Wkrótce sprzedaż pieluch dla dorosłych przewyższy sprzedaż pieluszek dla niemowląt. Lata gospodarczej stagnacji zmniejszy­ ły apetyt na posiadanie dzieci. Deficyt żłobków w miastach przysporzył trosk rodzicom. Przeciętna Japonka rodzi 1,39 dziecka. Rząd subsydiu­ je żłobki i przedszkola, ale jest ich za mało. Według rządowych sondaży pierwsze pięć lat wychowania dziecka kosztuje w Japonii około 73 ty­ sięcy dolarów, przeszło dwa i pół raza tyle co w Ameryce. Odwrócenie tych trendów, nawet gdyby się powiodło - a rząd się do tego wreszcie energicznie zabiera —nie przyniesie, rzecz jasna, na­ tychmiastowych rezultatów. Sytuację mogliby poprawić imigranci, ale to w Japonii prawie tabu. Niełatwo się tam asymilować. Głośno było o tym, że Japonia najpierw zaprosiła do pracy filipińskie pielęgniarki, a po­ tem połowę odesłała do domu. Nie mówi się natomiast o tym, że wa­

runki tego zaproszenia były od początku jasne. W ciągu dwóch lat Fili­ pinki miały się szkolić, aby sprostać wysokim wymaganiom zawodowym, i opanować język. Połowa te warunki spełniła, druga połowa nie. To nie Ameryka, gdzie można dostać pracę i obywatelstwo, nie mówiąc po angielsku. Japonia chce ludzi wykwalifikowanych i znających japoński. Przywiązanie do czystości rasowej jest w Japonii posunięte tak dale­ ko, że urodzeni tam potomkowie Koreańczyków ściągniętych do pra­ cy przymusowej dwie lub trzy generacje wstecz są rejestrowani jako ob­ cokrajowcy. Japończycy oburzają się, gdy słyszą zarzuty o rasizm. Dwa i pół tysiąca lat życia w izolacji na małych wyspach wykształciło wśród nich przekonanie, że rasa i kultura to jedno. W 1986 roku japoński premier Yasuhiro Nakasone w transmitowa­ nym przez telewizję wystąpieniu do młodych członków swojej partii po­ wiedział, że Japonia jest w lepszej sytuacji niż USA, gdyż Ameryka ma czarnych, Portorykańczyków i Meksykanów, a ich poziom inteligencji jest poniżej przeciętnego. Długo się z tego potem tłumaczył, twierdząc, że miał na myśli nie inteligencję, lecz analfabetyzm, a w ogóle to cho­ dziło mu o większą spójność rasową jako atut Japonii. W Nowym Jor­ ku biura Fuji Bank i Japan Airlines otrzymały ostrzeżenie o zamachach bombowych. Drugie wyzwanie to mała przebojowość młodego pokolenia i jego małe otwarcie na świat. Podczas gdy od 2000 roku na amerykańskich uczelniach podwoiła się liczba studentów z Chin i Indii, liczba Japończy­ ków spadła o jedną trzecią. Wśród obywateli bogatych krajów Japończycy mówią najgorzej po angielsku, co nie byłoby tak istotne, gdyby nie to, że gospodarka kraju tak bardzo zależy od eksportu. Mniej ich widać na mię­ dzynarodowych spotkaniach niż Chińczyków czy Koreańczyków. Kobieta jest wciąż w japońskiej gospodarce obywatelem drugiej ka­ tegorii. Trudniej jej znaleźć pracę, trudniej awansować, mało jest kobiet w ważnych korporacyjnych gabinetach. Wśród kadry menedżerskiej za­ ledwie 8 procent stanowią kobiety - w USA wskaźnik ten sięga 40 pro­ cent, a w Chinach 20 procent. Więcej jest kobiet w radach nadzorczych w Kuwejcie niż w Japonii.

Premier Shinzó Abe, próbując tchnąć nowe życie w gospodarkę kraju, poza luźną polityką monetarną i robotami publicznymi stawia na więk­ szy udział kobiet w zarządzaniu gospodarką; wzywa japońskie korpora­ cje, aby dopuściły kobiety do władzy w biznesie. Wedle wiarygodnych szacunków podniesienie stopnia aktywności zawodowej kobiet do po­ ziomu aktywności mężczyzn przełożyłoby się na piętnastoprocentowy wzrost japońskiego PKB. Antropolog Chie Nakane, pierwsza kobieta, która dostała katedrę na Uniwersytecie Tokijskim, powiedziała: „Gdy się ma tak konserwatywne korzenie (jak Japonia), można podejmować działania radykalne dopóty, dopóki nie naruszają one fundamentu. Dlatego bez oporu możemy ak­ ceptować takie innowacje, jak komputery czy automatyzacja”. O zmia­ ny bardziej zasadnicze niezwykle trudno. Ponieważ przegrani rzadko odchodzą, rzadziej rodzą się nowe przed­ siębiorstwa. Bankructwa zdarzają się dwa razy rzadziej niż w Amery­ ce, a nowe firmy powstają trzy razy rzadziej. Według ostatnich badań 57 procent nowych pracowników chciałoby pracować w tej samej firmie do emerytury. W 2003 roku odsetek ten był dwa razy niższy. W tym sa­ mym czasie odsetek młodych Japończyków, którym marzy się własny biznes, spadł o połowę - do 14 procent.

To nieprawda, że Japończykom brakuje wyobraźni i kreatywności i że um ieją wyłącznie kopiować. Znakomicie potrafią zrozumieć rynek i adaptować się do jego potrzeb. Piętą achillesową jest natomiast struk­ tura społeczna, sztywne hierarchiczne relacje, z których kraj nie potra­ fi się wyzwolić. Przykład to praktyka amakudari, czyli „daru z niebios”. Ta manna z nieba polega na tym, że wielu wysokich rangą urzędników dostaje na emeryturze lukratywne posady w tysiącach quasi-publiczn nych zjednoczeń. Jest to wprawdzie sposób na przerzedzanie najwyż­ szych szczebli biurokracji, ale zabieg bardzo kosztowny. Często byli ofi­ cjele trafiają do tych samych sektorów, które kiedyś kontrolowali. Stają

się lobbystami na rzecz porządku, który kiedyś sami zaprowadzili. Ha­ mują deregulację i cięcia subsydiów. Utratę drugiej pozycji na liście potęg gospodarczych na rzecz Chin przyjęto w Japonii z poczuciem pewnej rezygnacji, ale nie jako tragedię. Można nawet usłyszeć głosy, że Japonia kibicuje Pekinowi w nadziei, że bogatsze C hiny to i turystyka do Japonii, i bardziej chłonny rynek na jej towary. W miarę jak rozwija się reszta Azji, rosnąć będzie popyt na kapitał, a tego Japonia ma pod dostatkiem. Japoński sektor finanso­ wy mniej niż amerykański czy europejski ucierpiał w wyniku kryzysu 2008-2009. Aby się wyrwać z pułapki, w jakiej się znalazła, Japonia po­ trzebuje więcej odwagi w reformowaniu skostniałych instytucji i więcej wiary we własne siły, bo przecież gdy idzie o technologię, to wciąż ma niewielu sobie równych. Dzisiaj Japonia odwraca się od tradycyjnych praktyk i próbuje jed­ nocześnie zaatakować dwie zmory: chroniczną deflację i silną walutę, która utrudnia eksport. Nowy rząd, zachęcony działaniami amerykań­ skiego banku centralnego, który drukuje pieniądze na potęgę, zaczyna iść tą samą ścieżką. Zdaniem jednych to ruletka, zważywszy na to, że podejmuje się tego kraj o ogromnym długu. Inni twierdzą, że wydatki rządowe to jedyny sposób, aby wyrwać kraj z zastoju. Nie na wiele jed­ nak zda się odwaga nowego rządu, jeśli w ślad za wydatkami nie pój­ dzie deregulacja gospodarki, trzymanej przez całe dziesięciolecia w gor­ secie biurokracji.

Wyprawie w każde nowe miejsce towarzyszy jakieś oczekiwanie i wy­ obrażenie, jak ono będzie wyglądać - czy to będą Bieszczady, czy Nowa Zelandia. Ktoś nam coś wcześniej opowiadał, coś czytaliśmy, widzieli­ śmy film lub telewizyjny reportaż. Konfrontacja z realiami raz potwier­ dza te oczekiwania, a innym razem doznajemy rozczarowań, że plaża nie taka jak na widokówce, woda nie tak błękitna albo pingwiny mniej­ sze, niż obiecano.

Spośród wszystkich moich podróży oczekiwania nigdy nie rozminęły się z realiami bardziej niż w przypadku Tokio. Spodziewałem się zatło­ czonego, rozedrganego i pozbawionego zieleni, nieprzyjaznego człowie­ kowi molocha, a znalazłem zielone, spokojne, czyste, bezpieczne, wspa­ niale komunikacyjnie zorganizowane miasto uśmiechniętych ludzi. Okna mojego pokoju w kampusie Uniwersytetu Waseda wycho­ dziły na boisko pobliskiej szkoły. W sobotę punktualnie o ósmej rano z budynku wybiegła grupa nastolatków i błyskawicznie zmieniła boisko w trzy korty tenisowe. Przez następne 55 minut rozgrywano trzy me­ cze deblowe. Potem na gwizdek nauczyciela chłopcy skończyli, rozebrali siatki i słupki i pobiegli na inne zajęcia. Ich miejsce zajęły dziewczynki, które równie sprawnie rozwinęły coś w rodzaju tartanowego dywanu, ustawiły dwie bramki i zaczął się mecz lacrossea (pierwowzór hokeja na trawie, wymyślony przez Indian z Ameryki Północnej). Japończycy nie mają wielkich gwiazd w tenisie, piłce nożnej, koszykówce czy lekkiej at­ letyce, ale młodzież jest zdrowa, sprawna, a choreografia zajęć WF, jaką obserwowałem, równała się precyzji shinkansenów. Absolwentami Uniwersytetu Waseda jest siedmiu powojennych pre­ mierów Japonii, założyciel koreańskiego Samsunga i współtwórca Sony, prezes rady nadzorczej M itsubishi, prezesi Hondy i Toshiby, ale tysią­ com, zwłaszcza młodych, uczelnia kojarzy się z kultową powieścią Norwegian Wood autorstwa Harukiego Murakamiego. Jego książki wypeł­ nione są odwołaniami do kultury Zachodu. Są tam Beatlesi i Bob Dylan, Jack Kerouac i Francis Scott Fitzgerald, KFC i spaghetti. Lecz jest w nich także przypomnienie japońskich zbrodni w M andżurii czy relacje ofiar ataku terrorystycznego w tokijskim metrze w 1995 roku. Rozrachunki z przeszłością zbliżają pisarza do ludzi znacznie od niego młodszych i nie zjednują m u sympatii w starszym pokoleniu Japończyków. Nigdzie dziś nie kochają go bardziej niż w Azji Wschodniej, co za­ stanawia, zważywszy na to, że są to kraje o antyjapońskich tradycjach. Popularność Murakamiego wzrosła wtedy, powiadają jedni, gdy „azja­ tyckie tygrysy” zwolniły i klasa średnia zaczęła spoglądać na owoce swe­ go ciężko zapracowanego sukcesu z większym sceptycyzmem. Dylemat

„czy to wszystko warte?” pojawia się często u Murakamiego. Drugie wy­ tłumaczenie to rozczarowanie polityką: w Pekinie, Szanghaju czy Hong­ kongu to gorycz po masakrze na placu Tiananm en, w Tajwanie rozcza­ rowanie tym, jak niewiele się zmieniło, gdy po blisko czterdziestu latach zniesiono w 1987 roku stan wojenny. Inni uważają, że przejrzystość języka Murakamiego to kojący balsam dla czytelników zagrzebanych przez lata w językowo zubożałych społe­ czeństwach. Jeszcze inni twierdzą, że M urakami pokazuje Chińczykom, ile piękna może zawierać samotność, jak może nam pomóc poznać sa­ mych siebie - co dla ludzi dorastających w nieustannym kolektywizmie chińskiego komunizmu jest czymś odkrywczym. Podczas gdy Zachód interesuje, co M urakami ma do powiedzenia w kwestii odpowiedzial­ ności za historię, Azję W schodnią to akurat zdaje się mniej intrygować. Dla tej części czytelników najważniejsza jest przepustka do nowego świa­ ta. Cenią go, bo tę przepustkę oferuje i pełni funkcję przewodnika po tym nowym świecie. Sam M urakam i mówi o sobie jako o typowym dziecku lat sześć­ dziesiątych i z mieszanką krytyki i nostalgii powraca do studenckiego buntu roku 1968. W tym sensie przypomina zachodnią generację baby - boomers . W przeciwieństwie jednak na przykład do Jeana-Luca Godarda, klasyka francuskiej nowej fali kina, który zachodnioeuropejskie po­ kolenie urodzone po wojnie —rozdarte między zmaganiami o wyższe płace i przywileje socjalne a indywidualnymi zabiegami o osobistą sa­ tysfakcję —nazwał „dziećmi Marksa i coca-coli”. M urakami postrzega te lata bardziej idealistycznie. Mówi, że były wypełnione, jak każda epoka, energią i nadzieją, he­ roizmem i łajdactwem, uniesieniem i rozczarowaniem, męką i zdradą, ale wszystko to było bardziej nasycone kolorem i możliwe do ogarnięcia. Kontrastuje to ze współczesnością, o której powiada z goryczą: spróbuj dzisiaj odnaleźć realia czegokolwiek, a zanim się obejrzysz, wcisną ci ja­ kiś dodatek, ukrytą reklamę, wątpliwe kupony na zniżkę, kartę sklepo­ wą z punktami, których i tak nigdy nie wykorzystasz. „Kiedyś, w Na­ szej Epoce, nikt ci nie dorzucał niemożliwej do odczytania trzytomowej

instrukcji obsługi”. Ten miniony czas Murakami nazywa „prehistorią późnego stadium kapitalizmu”. Jego powieść 1Q84 tytułem nawiązuje do Orwella, tyle że Orwell pisał o przyszłości, a Murakami napisał o przeszłości. Woli pisać o prze­ szłości, najlepiej nieodległej. O świecie, który mógłby być. „Mam wciąż poczucie - powiedział - że świat, w którym żyjemy, jest czymś niereal­ nym. Gdyby nie 11 września, nie byłoby inwazji na Irak. Świat był­ by inny”. *

Nic tak nie oczyszcza pamięci Azjatów ze wspomnień japońskich zbrod­ ni jak strach przed Chińczykami. Eksperci od spraw Orientu zacho­ dzą w głowę, dlaczego Chińczycy, do niedawna ostrożni w nagłaśnia­ niu swych mocarstwowych ambicji, nagle zaczęli się rozpychać, machać szabelką i straszyć sąsiadów. Jednym z następstw owego strachu będzie zmiana polityki Japonii. Pekin dostarczył amunicji tym w Tokio, którzy uważają, że świat jest dziś zbyt niebezpieczny, aby trzymać się kurczowo pacyfistycznej kon­ stytucji, i że trzeba ją zrewidować. Na szczęście dla Chin w sukurs przy­ szła im równie niezręczna polityka japońskiego premiera Abe, który też uderzył w tony nacjonalistyczne, niepokojąc sąsiadów. Po raz pierwszy od wielu lat członkowie rządu w kwietniu 2013 roku złożyli hołd zmar­ łym w świątyni Yasukuni, miejscu modlitwy za mitima - tych, którzy od­ dali swe życie za sprawę restauracji cesarstwa. Świątynia powstała w 1869 roku z polecenia cesarza Meiji, który zapoczątkował modernizację Japonii po stuleciach izolacji od świata. Dziś jest to miejsce hołdu dla 2,5 milio­ na tych, którzy zginęli „w obronie cesarstwa”, a to oznacza głównie agre­ sywne wojny w Chinach, na Pacyfiku i w Azji Południowo-Wschodniej. Świątynia czci między innymi 14 głównych zbrodniarzy wojennych, osądzonych przez międzynarodowy trybunał, w tym Hidekiego Tójó, człowieka, który wydał rozkaz ataku na Pearl Harbor. W muzeum przy­ legającym do Yasukuni można się dowiedzieć, że Japonia zaatakowała Amerykę z konieczności. Tą „koniecznością” było przede wszystkim opa-

nowanie bogatych w złoża ropy naftowej terenów holenderskich Indii Wschodnich, czyli Indonezji. Dziś Japonia jest trzecim, po Stanach Zjednoczonych i Chinach, im­ porterem ropy i bardziej niż jakikolwiek inny kraj zależy od importu energii. Chikyu, najnowocześniejszy na świecie okręt badawczy, zbudo­ wany przez Mitsui i wyposażony przez Mitsubishi, ustanowił w 2012 roku rekord świata w głębokości wierceń oceanicznych. Jednostka, o długości 210 metrów i wyporności 57 tysięcy ton, przeznaczona jest do wiercenia na głębokości siedmiu kilometrów poniżej dna oceanu. Zbudowany z myślą o badaniach mechanizmu trzęsienia ziemi, Chikyu skupia się dziś na eksploracji złóż gazu tkwiących pod dnem oceanu. Spisywanie Japonii na straty byłoby ogromnym błędem.

Królestwo nepotyzmu na gruzach komunizmu (Rosja)

Nie ciągnęło mnie do miasta, w którym dwudziestoparoletni „bankowiec” wydaje na lunch więcej, niż pielęgniarka zarabia miesięcznie. „Poczekam, aż to się zmieni” - mówiłem. „Możesz się nie doczekać” - komentowali przyjaciele Moskale. Jeśli nie liczyć lotniska Szeremietiewo, na którym pięć lat temu można było kupić dowolny koniak świata, ale trudno było skorzystać z toalety, w Moskwie nie byłem od upadku komunizmu. Na początku 2013 roku dość nieoczekiwanie trafiłem w Indiach na sporą gromadkę Rosjan na wywczasach. Byli to przedstawiciele - głównie młodzi - drugiej ligi ro­ syjskiej, jeśli za pierwszą przyjąć oligarchów, czyli rosyjskich miliarderów. Powodzi im się znakomicie. Wszyscy co do jednego z optymizmem pa­ trzą w przyszłość Rosji - przynajmniej o tym mnie z pasją zapewniali i wszyscy co do jednego chcieliby mieszkać poza Rosją. Starannie się do tego zresztą przygotowują: jedni już studiują w Ameryce, inni się do ta­ kich studiów energicznie przymierzają. Niektórzy mają drugie domy w zachodniej Europie. Śliczna blondynka, która zamierza posłać swe­ go sześcioletniego syna do brytyjskiej szkoły w Hiszpanii, opowiadała, jak drogie jest życie w Moskwie. „Wyobraź sobie, że na lunch z przyja­ ciółką w dobrej restauracji, drobne zakupy spożywcze, wizytę u kosme­ tyczki i odbiór odzieży z pralni chemicznej dwa tysiące dolarów poszło

w jeden dzień”. Kręcę z niedowierzaniem głową, trudno mi się zdobyć na współczucie i nieśmiało wtrącam, że średnia miesięczna płaca w Ro­ sji to odpowiednik 770 dolarów. Piękność patrzy na mnie jak na waria­ ta i kwituje moją impertynencję łagodnym: „Nie rozumiesz”. Rzeczywiście nie rozumiem. Nie rozumiem, czy może raczej trudno mi pojąć jeszcze coś innego. To, że naród, który wydał Tołstoja i Dosto­ jewskiego, Gogola i Turgieniewa, Czechowa i Puszkina, wycierpiał ter­ ror bolszewików, bestialstwo Stalina, Czeka, NKWD i KGB, wybiera na swego przywódcę Putina. Gdy usiłuję młodych Rosjan wziąć na spyt­ ki, szybko mi przerywają - widać nie jestem pierwszym, który próbuje i stanowczo odpowiadają: „Ja na niego nie głosowałem, nie znam niko­ go, kto głosował. Na początku była nadzieja, że zaprowadzi porządek i zmodernizuje kraj, a ostatnim razem sam się wybrał”. Albo sami pamiętają, co się działo w Rosji kilkanaście lat temu, albo przypominają im o tym odrobinę starsi. Koszty pierwszej wojny w Czeczeni w 1997 roku, a potem gwałtowny spadek cen ropy i metali nieże­ laznych, z których Rosja żyje, rozpoczęły lawinę wydarzeń, które wciąg­ nęły obolały kraj w spiralę kryzysu finansowego. Rosły niespłacone długi wobec zagranicy i własnych obywateli - wstrzymano wypłaty rent i eme­ rytur, a gdzieniegdzie także płac. Jelcyn zmieniał premierów i m ini­ strów, Zachód dawał pożyczki na wsparcie reform, a Moskwa uparcie broniła kursu rubla. Gdy latem 1998 Jelcyn przerwał wakacje i wrócił do Moskwy, aby, jak oczekiwano, znów pogonić ministrów, jedyne, co zrobił, to awansował Putina na szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa, potężnej agencji łączącej w sobie wcześniejsze zadania KGB i minister­ stwa spraw wewnętrznych, nadając jej szefowi status ministra i stopień generała armii. Rok 1998 to pasmo dramatycznych wydarzeń gospodarczych: pani­ ka na moskiewskiej giełdzie (od stycznia do sierpnia 1998 roku akcje spadły o ponad 75 procent), ostra dewaluacja rubla, faktyczna odmowa spłaty długów krajowych (ponad milion osób straciło wszelkie oszczęd­ ności, gdy z torbami poszły ich banki), zawieszenie obsługi zadłużenia wobec zagranicy, strajki górników i galopująca inflacja.

9 października 1998 roku Rosja zwróciła się z apelem do świata o po­ moc humanitarną, także żywnościową. Przypominam o tym, gdyż bez tego nie da się zrozumieć tęsknoty Rosjan za jakim takim porządkiem i nadziei, że Putin jaki taki porządek zaprowadzi. Potem nadeszły lata tłuste, dla niektórych bardzo tłuste - podwoił się dochód na głowę, pojawiła klasa średnia. Powód? Bonanza naftowa. Cena ropy z 12 dolarów za baryłkę w lipcu 1998 roku skoczyła do po­ nad 140 w lipcu roku 2008. Wszystko kręciło się wokół ropy i zależało od ropy: dochody rodzin, sprzedaż detaliczna, przewozy kolejowe, za­ kupy samochodów. Wartość importu samochodów wzrosła z 5 miliar­ dów dolarów w 2004 roku do 30 miliardów w roku 2008, bo krajowi producenci nie mogli nadążyć za popytem. Naftowe bogactwo pozwo­ liło pozbyć się długów. Zobowiązania wobec Międzynarodowego Funduszu W alutowe­ go Moskwa spłaciła w 2005 roku - na trzy i pół roku przed czasem. W 2007 roku, gdy amerykańskie banki dostały zadyszki, Putin lekce­ ważąco krytykował i pouczał Amerykę. Jednak już rok później Rosjanie wpadli w panikę. Międzynarodowy kryzys, ku zaskoczeniu Kremla, do­ tknął Rosję mocniej niż innych: po pierwsze, spadła gwałtownie cena ropy, po drugie - kapitał odpłynął z Rosji w poszukiwaniu bezpieczniej­ szej przystani. Moskwa odczuła, że nie żyje w próżni, że cena ropy nie zawsze idzie w górę, a współzależności są silniejsze, niż była tego świa­ doma. Był to kubeł zimnej wody na głowę Putina. Rosja ma największe złoża gazu i jest drugim jego eksporterem. Pod względem zasobów ropy zajmuje 8. miejsce w świecie. W 2011 roku zaję­ ła miejsce Arabii Saudyjskiej jako największy producent ropy. Węgiel, stal, aluminium i eksport broni - więcej broni eksportują tylko Amerykanie to kolejne atuty i źródła dochodów. Próby zmniejszenia zależności od su­ rowców energetycznych nie przyniosły jak dotąd widocznych rezultatów. W 2012 roku, po długim oczekiwaniu w przedpokoju, Rosja we­ szła do Światowej Organizacji Handlu, z czym wiąże ogromne nadzie­ je. Wierzy, że w górę pójdzie jej wiarygodność, a to przyciągnie kapi­ tał, podobnie jak to się stało w przypadku Chin. Do tego jednak sam

status członka W TO może nie wystarczyć. Potrzebne jest poszanowa­ nie praw własności, stabilność reguł gry i jej przejrzystość - a tego wciąż w Rosji brakuje. Pod względem wolności gospodarczych w rankingu Heritage Foun­ dation za 2013 rok Rosja plasuje się na 139. miejscu na świecie, mię­ dzy Gwineą Bissau a W ietnamem (listę otwiera Hongkong, a zamyka Korea Północna. USA - nr 10, Niemcy - nr 19, Polska - nr 57, Wło­ chy - nr 83). W Europie za Rosją znalazły się tylko Białoruś i Ukraina. Gdy z mapy zniknęło uzbrojone po zęby komunistyczne mocarstwo, na jego gruzach powstało królestwo nepotyzmu —skorumpowane, sfru­ strowane i gnijące. W lutym 2013 roku przewodniczący komisji etyki parlamentu Rosji podał się do dymisji, gdy okazało się, że wbrew prze­ pisom nie ujawnił swych milionowych inwestycji w luksusowe nieru­ chomości na Florydzie. Koledzy parlamentarzyści zgotowali mu owację na stojąco —oni najwyraźniej nie dostrzegli niczego nagannego w jego zachowaniu. *

Agonia sowieckiego imperium przeszła nadspodziewanie gładko, przy­ najmniej dla reszty świata. Strumień zachodnich pieniędzy, jaki popłynął do Rosji, podobnie jak rodzime bogactwa, rozkradziono. Dziś w Rosji częściej niż gdzie indziej rozbijają się samoloty i toną statki pasażerskie, a Władisław Surkow, do niedawna impresario prezydenta, twierdził, że Putina „w trudnym momencie historii zesłał Rosji sam Bóg”. Wysłan­ nik Boga grzeje się w cieple drogiej energii. Ropa to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo Rosji. Błogosła­ wieństwo dla autokratów, a przekleństwo dla demokracji i reform. Przez wiele lat droga ropa była kamizelką ratunkową niewydolnego mocar­ stwa. W 1979 roku, w następstwie rewolucji w Iranie i spadku wydo­ bycia w Arabii Saudyjskiej, cena baryłki podwoiła się, do 24 dolarów. Wtedy Breżniew najechał Afganistan. Gdy Saddam Husajn rozpoczął przewlekłą wojnę z Iranem, wzajemne bombardowania instalacji naf­ towych wywindowały ceny do 36 dolarów. Ale radość trwała krótko

i fortuna zaczęła się od Moskwy odwracać - wkrótce po dojściu Gor­ baczowa do władzy OPEC zaczął tracić klientów na rzecz tańszej ropy z Morza Północnego. Później ceny szły raz w górę, raz w dół, lecz do upadku komunizmu nie przekroczyły dwudziestu dolarów za baryłkę. Za to szczęście uśmiechnęło się do Putina. Gdy George W. Bush po raz pierwszy spotkał go latem 2001 roku w Słowenii i zajrzał mu głęboko w oczy, dostrzegł, jak powiedział, duszę demokraty. Obraz duszy zmienił się wraz ze wzrostem cen ropy. Putin zhardział. Połowa budżetu kraju to wpływy z eksportu nośników ener­ gii. W grudniu 2012 roku Rosja siedziała na 540 miliardach dolarów rezerw walutowych. Dziś Rosja eksportuje dziennie prawie sześć milionów baryłek. Za­ spokaja jedną trzecią potrzeb Europy na ropę i gaz. Unia próbuje na róż­ ne sposoby wyzwolić się od rosyjskiej dominacji energetycznej. Moskwa nie daje za wygraną, ale jednocześnie ubezpiecza się przez bliższe rela­ cje z rynkiem Azji, jeszcze bardziej nienasyconym i szybko rosnącym. Transnieft buduje rurociąg Wschodnia Syberia-Ocean Spokojny (ESPO, czyli Eastern Siberia-Pacific Ocean), który ma służyć eksportowi rosyj­ skiej ropy do Chin, Japonii i Korei Południowej. Pomysł na ten ruro­ ciąg ma długą historię - jego autorem w 2001 roku był Jukos, jeszcze za czasów Chodorkowskiego. Współczesna Rosja, pisze Władisław L. Inoziemcew, profesor eko­ nomii i dyrektor Centrum Badań Postindustrialnych, nie jest kandyda­ tem na Związek Radziecki 2.0. To kraj o otwartych granicach, w któ­ rym obywatele mają nieskrępowany dostęp do informacji. Jak jednak przyznał Miedwiediew, zanim oddał fotel prezydencki Putinowi, kraj „tylko do pewnego stopnia, nie całkowicie” spełnia standardy demokra­ cji. Niektórzy Rosjanie dają wyraz swemu niezadowoleniu z tej sytua­ cji, ale system jest w istocie stabilny. Korupcja, powiada Inoziemcew, postrzegana w społeczeństwach demokratycznych jako immanetne zło, w Rosji stanowi podstawę mechanizmu funkcjonowania, smar wszel­ kich transakcji. Rosja jest bowiem w stadium neofeudalizmu - rewolu­ cja i komunizm zatrzymały jej rozwój społeczno-ekonomiczny w takim

właśnie stanie i po upadku komunizmu ta zamrożona forma feudali zmu odtajała. Przyczyn deformacji, autorytaryzmu i rozmaitych klęsk krytycy współczesnej Rosji dopatrują się głównie w dominacji oddanych Puti nowi struktur siłowych, spuścizny po KGB. Gdy naturalnym biegiem rzeczy ci ludzie odejdą, rosyjskiej demokracji zaświeci słońce. Taka diag­ noza, dość powszechna, jest źródłem nadziei na lepszą przyszłość Rosji. Rzeczywistość i perspektywy na przyszłość są jednak bardziej ponure. Prawdziwy problem polega na negatywnej selekcji —na sposobie re­ krutacji nowych członków elit. Setki niesprawnych biurokratów rekru­ tują na kluczowe stanowiska w centralnej administracji państwa ludzi jeszcze gorzej wykwalifikowanych w przekonaniu, że ta miernota nie będzie stanowić dla nich wyzwania. W rezultacie dziś zarządzanie Ro­ sją cierpi mniej z powodu oligarchii władzy, a bardziej z powodu dyk­ tatury niekompetencji. Elita polityczna Rosji reprezentuje niższy poziom niż biurokraci póź­ nego okresu sowieckiego. O karierach nie decyduje ani doświadczenie, ani wyniki, lecz powiązania osobiste. Szalenie popularna stała się posa­ da biurokraty na całe życie - bo tam kryją się pieniądze, a po to, by się do nich dobrać, nie trzeba żmudnych studiów. Najważniejszym celem elity jest zachowanie systemu, który umożliwia niekompetentnym kon­ trolę nad bogactwem kraju. Sprawowanie władzy stało się monopoli­ stycznym biznesem. Kontrolują go głównie przyjaciele i koledzy twórcy systemu - W ładimira Putina. W nadchodzących latach rywalizacja we­ wnątrz systemu jeszcze bardziej osłabnie. Inaczej niż w końcowych la­ tach istnienia ZSRR wielkie zastępy społeczeństwa chcą przyłączyć się do systemu, a nie stać w opozycji. M iernota zasili elitę. Najlepsi wyjadą. Kolejne wyroki na Chodorkowskiego i zniszczenie Jukosu dowiod­ ły, jak Putin rozumie państwo prawa. Bałagan w trakcie zapaści finanso­ wej 2008 roku pokazał skalę niekompetencji władz, a protesty po wybo­ rach 2011 roku jeszcze bardziej podważyły wiarę klasy średniej w Putina. Duże rosyjskie pieniądze boją się Rosji. Dlatego uciekają. Dlatego Nikozja, stolica Cypru, stała się głównym buchalterem wielu rosyjskich

firm, i tych „lewych”, i tych prowadzących działalność legalną. Na Cy­ prze trzymali swe pieniądze nie tylko rosyjscy oszuści, gangsterzy i oli­ garchowie, ale także państwowy Rosnieft i wielkie rosyjskie banki VTB czy Sberbank. Szacuje się, że od kryzysu 2008 roku do momentu cypryj­ skiej wywrotki z Rosji wyciekło ponad 350 miliardów dolarów. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego w 2011 roku przeszło jed­ na trzecia wszystkich rosyjskich inwestycji zagranicznych trafiła na Cypr. Anders Aslund, szwedzki badacz gospodarki Rosji, przypomina, że zwykle im kraj biedniejszy, tym bardziej skorumpowany, i na tle tej re­ guły Rosja jest wyjątkiem. Tylko Gwinea Równikowa, powiada, jest bogatsza i bardziej skorumpowana niż Rosja. Największemu państwu świata przez ostatnie dziesięć lat nie przybyło ani kilometra dróg, bo ko­ rupcja czyni ich budowę tak drogą, że ledwie zdołano odtworzyć to, co się rozpadło. Według szacunków czołowego rosyjskiego eksperta do spraw korup­ cji Gieorgija Satarowa suma łapówek w rosyjskiej gospodarce za rządów Putina wzrosła z 33 do 400 miliardów dolarów rocznie. Wzmogło to zainteresowanie pracą w organach rządowych wśród młodych, nieko­ niecznie najlepszych i najzdolniejszych. Nadzieja, że kiedy obecna elita władzy przejdzie na emeryturę, zmieni się istota systemu, jest mrzonką. *

A przyszłość? Samo zatrzymanie putinowskiego regresu byłoby wielkim sukcesem. Rosja nie stanie się szybko demokracją ani państwem prawa, ale może się powtórzyć scenariusz ukraiński - to znaczy korupcja, przywileje pań­ stwa i władzy, ale jednocześnie pluralizm w życiu publicznym. To wydaje się najlepszym realistycznym wariantem dla Rosji. A scenariusz najgor­ szy to rozpad kraju, i to być może z przemocą na gigantyczną skalę, roz­ lewem krwi, wojną domową. Im dłużej będzie trwał putinowski zastój, tym bardziej przyszłość Rosji może być brutalna i nie do opanowania. Demonstranci w Moskwie czy Petersburgu to drobny ułamek spo­ łeczeństwa. Ogromna większość Rosjan z prowincji pasuje do wizerun­

ku: politycznie apatyczny konserwatysta, generalnie popierający Putina, podejrzliwy wobec Zachodu i z rozrzewnieniem wspominający czasy so­ wieckie, gdy świat bal się Kremla. Z analiz moskiewskiego Centrum Ba­ dań Strategicznych wynika, że Rosjanie z prowincji nie mają wprawdzie ochoty na uliczne protesty i abstrakcyjne postulaty, ale jednocześnie są niezadowoleni z obecnego systemu, który postrzegają jako niekompe­ tentny i głęboko skorumpowany. Ich poparcie dla Putina się kurczy, lecz uwaga koncentruje się nie na deficycie demokracji, ale na konkretnych lokalnych bolączkach: służbie zdrowia, mieszkaniach, bezpieczeństwie na ulicach, w miarę uczciwych sądach. W kraju 39 milionów emerytów i 18 milionów weteranów wo­ jen, niepełnosprawnych i innych beneficjentów świadczeń społecznych zwykły Rosjanin ma coraz więcej wątpliwości, czy państwo jest w sta­ nie wywiązać się z obietnic. Mało kto jednak pali się do rewolucyjnego zrywu. Ludzie czują, że politycy u władzy dawno się zużyli, że nie można im wierzyć i że czas na nowych, ale tych nowych nie widzą. A nawet gdyby tacy się pojawili, to, jak pokazały względnie uczciwe wybory na początku lat dziewięć­ dziesiątych, partie głoszące potrzebę reform nigdy nie dostały więcej niż 35 procent głosów, a zwykle znacznie mniej. Z badań wynika także, że podejrzliwość wobec Zachodu to ta sfera, gdzie retoryka Putina trafia na podatny grunt, stąd popularność postulatów zwiększenia wydatków na zbrojenia, aby przywrócić armii jej siłę i mocarstwowy status. Ekipa Putina zdaje się mieć świadomość potrzeby reform w sekto­ rze publicznym, ale składa się z miernych technokratów pozbawionych zarówno zdolności, jak i wiarygodności, aby takie reformy przeprowa­ dzić. Dyskredytacja rządów Putina teoretycznie otwiera drzwi do rady­ kalnej decentralizacji z chwilą, gdy władca zejdzie ze sceny - lecz na to rychło się nie zanosi. Społeczeństwo się kurczy i starzeje. Zmienia się jego oblicze, bo szyb­ ko rośnie liczba muzułmanów zamieszkujących Rosję —sięgnęła 15 pro­ cent ogółu, ponad dwudziestu milionów - co staje się powodem napięć społecznych, a spotkanych przeze mnie w Indiach Rosjan po prostu

irytuje i zachęca do wyprowadzki z Moskwy gdzieś za granicę. Uzbe­ kistan, Tadżykistan i Turkmenistan, wszystkie graniczące z Afganista­ nem, to droga tranzytowa dla narkotyków z Afganistanu głównie do Rosji, ale także do Europy Zachodniej. We wszystkich tych krajach bli­ sko 90 procent ludności stanowią muzułmanie. Wszystkie w rankingach Transparency International znajdują się na szarym końcu, konkurując o miano najbardziej skorumpowanych z Somalią, Sudanem i Afganista­ nem. Wszystkie trzy to faktyczne dyktatury, ale nie to niepokoi Mos­ kwę. Zwłaszcza w wypadku Uzbekistanu, który liczy 30 milionów lu­ dzi, a którym rządzi leciwy satrapa sowieckiego chowu, Kreml obawia się, że zważywszy na powszechną biedę i brak jakichkolwiek instytucji demokratycznych, destabilizacja po jego śmierci może wynieść do wła­ dzy islamistów i że na południowej flance Rosja doczeka się państwa lub państw teokratycznych. Optymizm podpowiada, że demografia oraz sytuacja na wschodzie i południowym podbrzuszu Rosji będą popychać Moskwę w kierunku zbliżenia i współpracy z Zachodem. W samej Rosji pojawił się właśnie nowy pomysł na modernizację unowocześnienie armii. M a to rozwinąć bazę przemysłową kraju i „stwo­ rzyć kult inżyniera i konstruktora”, cokolwiek to znaczy. Umocnienie armii ma zrekompensować słabości w innych dziedzinach, choć nawet zwolennicy tego pomysłu nieśmiało przypominają, że nie jest to idealna alternatywa dla prawdziwej modernizacji kraju. Bez niej wszakże Rosja będzie przypominać ZSRR, nazwany kiedyś przez niemieckiego kanc­ lerza Helmuta Schmidta „Górną Woltą z rakietami”. Wysoki urzędnik Unii Europejskiej opowiedział mi o spotkaniu gru­ py rosyjskich ekonomistów z ich unijnym i kolegami w Brukseli. Na prowokacyjne pytanie, czy w strategii gospodarczej Kreml sięgnie do modelu chińskiego, odpowiedź brzmiała następująco: „Rozważa się ra­ czej model koreański, przy czym wciąż brak zgody, czy uczyć się od Ko­ rei Południowej, czy Północnej”. Ten żarcik jest dowodem, jak bardzo czasy się jednak zmieniły, bo kiedyś za podobny dowcip wędrowało się w Rosji na białe niedźwiedzie.

Czy Afryka musi głodować?

„Kiedy biali misjonarze zjawili się w Afryce, oni mieli Biblię, a my mieliśmy ziemie. Powiedzieli: módlmy się. Zamknęliśmy oczy. Kiedy je otworzyliśmy, my mieliśmy Biblię, a oni ziemię”. To najkrótsza historia Afryki autorstwa arcybiskupa Desmonda Tutu. 6 marca 1957 roku, Złote Wybrzeże, brytyjska kolonia nad Zatoką Gwinejską, kilka stopni na północ od równika, stała się pierwszym nie­ podległym krajem Afryki na południe od Sahary. Zanim do tego do­ szło, pierwszy prezydent Ghany, bo taką nazwę przybrało Złote Wybrze­ że, Kwame Nkrumah, powiedział, że gdy jego kraj uzyska niepodległość, postawi w centrum stolicy pomnik komara, bo to obecność komarów uchroniła Ghanę od silniejszej obecności Europejczyków i pozwoliła kra­ jowi na boom kakaowy. Uroczystość ogłoszenia niepodległości odbyła się z pompą. Nie zabrakło delegacji sowieckiej i amerykańskiej na wysokim szczeblu. Amerykańskiej przewodniczył wiceprezydent Richard Nixon. Grupkę czterech czarnoskórych dziennikarzy spytał, jakie to uczucie być wolnym. „Nie wiem y - odpowiedzieli. - Jesteśmy z Alabamy”. Ghana miała niezłe warunki startu. Dwie trzecie światowej produk­ cji kakao, najlepsze szkoły w Afryce. Nkrumah, powszechnie szanowa­ ny, budował mosty, drogi, szkoły, szpitale. Doradzali mu wybitni za­ chodni ekonomiści. Amerykański koncern Kaiser Aluminum postawił

w Ghanie gigantyczną hutę. Dziesięć lat później Bank Światowy szaco­ wał, że kraj będzie się rozwijać w tempie 7 procent rocznie. Ćwierć wie­ ku później Ghana była tak samo biedna jak w momencie startu. Gdy pytam przyjaciół z Ghany, co się najbardziej zmieniło w ich otoczeniu w ostatniej dekadzie, wszyscy odpowiadają tak samo: prawie każdy ma telefon komórkowy. Jeszcze do niedawna, gdy ludzie chcieli posłać go­ tówkę do rodziny w odległej wsi, musieli ją sami zanieść. Dziś w Afry­ ce Wschodniej, na przykład w Ugandzie, można przekazać pieniądze za pośrednictwem telefonu komórkowego. *

Trudno obejrzeć filmy Hotel Ruanda czy Ostatni król Szkocji albo jakie­ kolwiek z przejmujących zdjęć afrykańskich dzieci umierających z gło­ du i nie dołączyć do grona kibiców Afryki. Bo jak odepchnąć od sie­ bie nadzieję, że któregoś dnia kontynent wyrwie się z pułapki ubóstwa i desperacji? Może dlatego dobre wieści, gdy takie stamtąd płyną, napo­ tykają życzliwy rezonans i rodzą wiarę, że to nie kolejny falstart, że tym razem będzie inaczej. A tych dobrych wieści i optymizmu płynie ostat­ nio więcej niż kiedykolwiek od chwili uzyskania niepodległości przez pierwsze kraje Afryki. Nawet w czasie globalnego kryzysu finansowego tempo wzrostu w Afryce dochodziło do 5 procent. Według danych Międzynarodowe­ go Funduszu Walutowego siedem spośród dziesięciu najszybciej rosną­ cych gospodarek świata to kraje Afryki. Bezpośrednie inwestycje zagra­ niczne na południe od Sahary wzrosły z 6 miliardów dolarów w roku 2000 do 34 miliardów w 2012. Niektóre kraje kontynentu, wśród nich Angola, Senegal, Namibia i Zambia, zaczęły emitować własne obliga­ cje, które świat kupuje. W RPA, najsilniejszym gospodarczo kraju Afryki, który doczepił się do BRIC i uczestniczy w spotkaniach głów państw BRICS (Brazil - Russia —India —China —South Africa), liczba czarnych obywateli, którzy awansowali do klasy średniej, wzrosła w ostatnich ośmiu latach z 1,7 do 4,2 miliona. Aby zostać zaliczonym do klasy średniej w RPA, trzeba

spełnić co najmniej dwa z następujących warunków: mieć dochód na rodzinę w przedziale od dwóch do sześciu tysięcy dolarów miesięcznie, mieć samochód, wyższe wykształcenie, pracę umysłową, własny dom albo wynajmować mieszkanie za przeszło pięćset dolarów miesięcznie. Społeczeństwa są młode i coraz lepiej wykształcone. Poszukiwania bogactw naturalnych przynoszą obiecujące wyniki. Niczym pszczoły do miodu garną się do Afryki Chiny. To wszystko są powody do optymi­ zmu. Zapewne odrobinę na wyrost. Postęp ostatniej dekady nie daje bowiem żadnych gwarancji konty­ nuacji. Przyglądając się prognozom dla gospodarki Afryki - takim na przykład, jak szacunki Citibanku, w myśl których w połowie wieku Afryka będzie silniejszym organizmem gospodarczym niż Europa, nie za­ wadzi pamiętać o pułapkach „albańskiej statystyki”. W czasach stalinow­ skich, które w Albanii trwały dłużej niż gdziekolwiek indziej, z dumą oznajmiano co rusz o dynamice wzrostu, przy której bledły osiągnięcia innych. M am y dziesięć kilometrów torów kolejowych. Kładziemy na­ stępne dziesięć kilometrów i oznajmiamy światu, zgodnie z prawdą, że przyrost wyniósł 100 procent. Jednak w miarę jak rośnie baza, coraz trudniej cokolwiek podwajać każdego roku. Powodów do sceptycyzmu jest nie mniej, jeśli nie więcej, niż do opty­ mizmu. Narody nie są wprawdzie zakładnikami własnej przeszłości, ale jej ignorowanie nie jest dobrą wskazówką do rozważań nad przyszłością. Przez wiele lat panowało przekonanie, że wzrost zależy głównie od in­ westycji. Doświadczenia stalinowskiej Rosji, gdzie wysokiej stopie inwe­ stycji towarzyszyło wysokie tempo wzrostu, wpłynęły na sposób myśle­ nia ekonomistów pod każdą szerokością geograficzną. Jeżeli recepta na wzrost to inwestycje, a biednym brakuje środków, to trzeba im pomóc zapełnić tę lukę. W alt Rostow, doradca Johna Kennedy ego, opubliko­ wał książkę The Stages ofE conom ic Growth. A N on-Communist M anife sto —„Stadia wzrostu gospodarczego”, z podtytułem „Manifest nieko­ munistyczny”. Z jego inspiracji Stany Zjednoczone, z powodów tyle moralnych, ile politycznych, przyjęły ambitne programy pomocy dla Trzeciego Świata. Za administracji Lyndona Johnsona pomoc osiągnęła

0,6 procent amerykańskiego PKB. Następne rządy były już mniej hoj­ ne, ale inne bogate kraje Zachodu zrekompensowały to z nadwyżką. Rezultaty tej pomocy okazały się w większości przypadków prze­ raźliwie mizerne. Gdyby pomoc przyniosła Zambii takie efekty, jakie przewidywał model ekonomiczny, to dziś byłby to kraj z PKB na gło­ wę w wysokości ponad dwudziestu tysięcy dolarów. Tymczasem wyno­ si on niespełna półtora tysiąca. Poziom z 1980 roku Zambia osiągnęła dopiero w 2006 roku. W latach siedemdziesiętych ubiegłego wieku Bank Światowy współ­ finansował budowę wielkiej farbryki obuwia w Tanzanii. Nowoczesne maszyny, nowoczesna technologia. Zabrakło tylko butów. Fabryka mia­ ła eksportować 4 m iliony par do Europy. Nie wyeksportowała ani jed­ nej. Źle ją zaprojektowano - aluminiowe ściany bez klimatyzacji kiepsko się sprawdzają w środku Afryki. W latach dziewięćdziesiątych fabrykę zamknięto. Nad wielom a krajami Afryki wisi klątwa surowcowa - ropa, gaz, diam enty czy złoto niszczą rolnictwo i raczkujący przemysł. Co trze­ ci kraj na południe od Sahary jest uwikłany w wojnę domową. Każdy dzień przypomina, że wciąż taniej i łatwiej eksportować towar z Afry­ ki do Afryki przez Europę lub Dubaj, bo taki jest stan infrastruktury transportowej wewnątrz kontynentu. W rezulacie szybkiego wzrostu zatkały się wąskie gardła infrastruktury: porty, drogi, sieci energetycz­ ne są przeciążone. Według najnowszego (2012-2013) raportu na temat globalnej kon­ kurencyjności przygotowanego przez W orld Economic Forum naj­ ważniejsze bariery dla gospodarki w krajach na południe od Sahary to: 1) trudność w dostępie do źródeł finansowania; 2) korupcja; 3) kiepska infrastruktura; 4) niesprawna biurokracja rządowa i 5) wysokie podatki. Według Banku Światowego małe i średnie firmy tworzą blisko jedną piątą PKB i blisko połowę nowych miejsc pracy na południe od Sahary. Hamuje to ucieczkę ludzi wykształconych, zachęca diasporę do inwe­ stowania w krajach ojczystych. Jednak wedle najświeższego raportu te­ goż Banku Światowego (październik 2012) pod względem łatwości pro­

wadzenia takiej firmy w ostatniej dwudziestce - poza Wenezuelą, Haiti i Afganistanem —jest wyłącznie Afryka. Wśród wielu deficytów, jakie gnębią kontynent afrykański, żaden nie jest równie dotkliwy i destrukcyjny jak deficyt funkcjonujących instytu­ cji. Niewolnictwo, wojny i konflikty etniczne wywarły ogromny wpływ na ich rozwój, czy raczej niedorozwój. Nałożyło się na to gigantyczne zacofanie technologiczne. Niewolnictwo, które z Europy praktycznie zniknęło w XV wieku, na Czarnym Lądzie kwitło w wiekach XVIII i XIX. Ludzi sprzedawa­ no zarówno poza kontynentem, jak i w jego obrębie. W większości kra­ jów kolonialnej Afryki handel niewolnikami trwał jeszcze w XX wieku. Liberia, państwo utworzone dla uwolnionych niewolników z Ameryki, samo stało się zagłębiem niewolnictwa. W tych krajach Afryki, gdzie pojawiły się, choć znacznie później niż gdzie indziej, zalążki modernizacji, zahamował je kolonializm. W yjąt­ kiem od tej reguły okazała się Botswana. Jednym z powodów, choć nie jedynym, dla którego Botswana stanowiła wyjątek od reguły, był fakt, że w nowych rządach znalazły swą reprezentację elity z okresu sprzed nie­ podległości. Kraj nie ucierpiał zatem, tak jak miało to miejsce niemal wszędzie w Afryce, z powodu sabotowania przez miejscowe siły poczy­ nań nowych młodych rządów. Za przemocą, która przybiera w Afryce okrutne formy, zwykle kry­ je się walka o kontrolę nad bogactwami: złotem, diamentami, ropą, ga­ zem. Nigeria doświadczyła dziesięciu przewrotów wojskowych wkrótce po uzyskaniu niepodległości i odkryciu złóż ropy. Walka o władzę jest w praktyce walką o kontrolę nad bogactwami w ziemi. Ten sam schemat powtórzył się w Demokratycznej Republice Konga (Zairze), Ugandzie, Somalii, Liberii, Sierra Leone oraz w innych krajach, gdzie partie poli­ tyczne, rebelianci, armia, korporacje międzynarodowe - wszyscy kon­ kurowali o kontrolę nad surowcami.

Świetlana przyszłość, jaką autorzy prognoz kreślą przed Nigerią, opiera się na naftowym bogactwie. Te prognozy nie uwględniają wszakże rea­ liów. W rurociągach spoczywających w wodach wielkiej Delty Nigru zło­ dzieje wiercą dziury i kradną ropę na masową skalę. Royal Dutch Shell szacuje, że około 7,5 procent całego wydobycia ropy w Nigerii pada łu­ pem świetnie zorganizowanej siatki przestępczej. Zyski złodziei ocenia się na 7 miliardów dolarów rocznie. W marcu 2013 roku włoski gigant naftowy Eni zamknął swe operacje w Nigerii, twierdząc, że 60 procent jego produkcji skradziono. Część skradzionej ropy przerabia się w miej­ scowych nielegalnych rafineriach. Większość trafia na barki oceaniczne i wędruje dalej. W ymaga to co najmniej cichej zgody nigeryjskiej armii i floty i byłoby niemożliwe bez współpracy służby ochrony rurociągów. Tak długo, jak długo gospodarka splata się ze światem przestępczym, sza­ cunki przyszłych wpływów do budżetu, a zatem możliwości rozwoju kra­ ju, muszą budzić wątpliwości. Dodatkowo wyciek ropy powoduje oczy­ wiste zagrożenie dla środowiska naturalnego. Jakie straty ponoszą z tego tytułu na przykład rybacy, oszacować jeszcze trudniej. Wiosną 2013 świat obiegła wiadomość o masakrze w północnej Ni­ gerii. Podejrzewając wieś o współpracę z Boko Haram, islamskimi re­ beliantami, żołnierze armii nigeryjskiej oblali benzyną chaty, podpalili je, do uciekających wieśniaków strzelali jak do kaczek, a dzieci wrzuca­ li do płonących domów. Taktyka spalonej ziemi, dość regularnie i bez­ karnie praktykowana przez armię, któregoś dnia odbije się rykoszetem, a na razie nie wróży wiele dobrego budowaniu trwałych instytucji prze­ strzegania prawa. Na Wybrzeże Kości Słoniowej przypada blisko 40 procent światowej produkcji ziarna kakao. Piąta część gospodarki to kakao; Nestle, Hershey i Cadbury, główni nabywcy, doskonale wiedzą, że dziewięcioro na dzie­ sięcioro dzieci w wieku poniżej dziesiątego roku życia pracuje za grosze przy uprawie kakaowców. Żadna z tych korporacji ani żaden z farme­ rów, którzy eksploatują dzieci, nie stanął przed sądem. Kenia to najbardziej dynamiczna gospodarka Afryki Wschodniej, choć to wciąż oznacza czterdziestoprocentowe bezrobocie, chroniczny

deficyt budżetowy, słabnącą walutę i szalejącą korupcję. Niedawno od­ kryto w Kenii ropę. To także wrota do strategicznie ważnych, roponoś nych terenów Sudanu Południowego. Szanse na spokój społeczny wyglą­ dają jednak marnie. Generacja cynicznych polityków uczyniła z różnic etnicznych narodową obsesję. Zwycięzca ostatnich wyborów prezydenc­ kich, syn legendarnego Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta kraju, nosi imię „Uhuru”, co znaczy „wolność” albo „niepodległość” w języku suahili. Międzynarodowy Trybunał w Hadze oskarżył Uhuru Kenyattę o zbrodnie przeciwko ludzkości za organizowanie szwadronów śmier­ ci po poprzednich wyborach prezydenckich. Zginęło wówczas około 1300 osób. Omar al-Baszir rządzi Sudanem od dwudziestu czterech lat i regularnie wygrywał wybory w kraju, który w klasyfikacjach korupcji wyprzedzają jedynie Afganistan, Korea Północna i Somalia. Międzyna­ rodowy Trybunał Karny oskarża go o organizowanie rzezi i morderstw w Darfurze. Namibia, Republika Południowej Afryki, Sierra Leone i Republi­ ka Środkowoafrykańska to kraje o najwyższych na świecie nierównoś­ ciach w dochodach. Sandia National Laboratories, amerykański instytut naukowo-ba­ dawczy pracujący na zlecenie Departamentu Energetyki USA, zajmu­ je się przede wszystkim technologiami nuklearnymi, ale eksperci Sandii badają także zależności między warunkami ekologicznymi człowieka, ta­ kimi jak gęstość zaludnienia, dostęp do czystej wody, zdrowie, a ludzką wytrzymałością i prawdopodobieństwem konfliktu. Posługując się wy­ nikami tych badań, stworzyli oni listę krajów, które do roku 2030 będą najbardziej narażone na destabilizację lub poważny konflikt wewnętrz­ ny. Pierwsza dziesiątka tej listy przedstawia się następująco: 1. Somalia 2. Burundi 3. Jemen 4. Uganda 5. Afganistan

6. 7. 8. 910.

Malawi Demokratyczna Republika Konga Kenia Nigeria Niger.

A zatem z wyjątkiem Afganistanu wszystkie inne „zagrożone” kra­ je to Afryka. *

Armie krajów Zachodu, w tym USA, w ostatnich dwóch latach były zaangaażowane w konflikty zbrojne w Libii, Somalii, Mali i Republi­ ce Środkowoafrykańskiej. Al-Kaida jest dziś bardziej aktywna w Afry­ ce Północnej niż na Bliskim Wschodzie. W Ugandzie grasuje terorrysta Joseph Kony i jego Armia Bożego Oporu. Luis Moreno-Ocampo, do niedawna naczelny prokurator Międzynarowego Trybunału Karnego, postawił mu zarzuty zabójstw, zniewolenia, niewolnictwa seksualnego i gwałtów oraz okrutnego traktowania ludności cywilnej, grabieży, po­ rywania dzieci, a następnie wcielania ich siłą do armii. Według Ocampa Kony porywał dziewczęta i dawał je w nagrodę swoim dowódcom. Lot­ nictwo amerykańskie szykuje plany budowy baz dla dronów w Nigrze, graniczącym z M ali, Libią i Nigerią, którym zagrażają odłamy Al-Kaidy i innych islamskich ekstremistów. W ygląda na to, że zanim Afryka osiągnie trwały sukces gospodarczy, przysporzy światu zmartwień jako źródło destabilizacji i terroryzmu. Fascynacji tempem ekonomicznego postępu Afryki w ostatniej de­ kadzie rzadko towarzyszy pytanie, ile w tym chińskich pieniędzy i jak wygląda rachunek zysków i strat. Lamido Sanusi, gubernator banku centralnego Nigerii - którego ojciec, ambasador w Chinach w latach siedemdziesiątych, był podobnie jak syn oczarowany Mao Zedongiem uważa, że Afryka powinna się pozbyć romantycznego obrazu kraju po­ strzeganego kiedyś jako sojusznik w walce z kolonializmem i źród­ ło inspiracji. „Chiny importują nasze surowce i sprzedają nam towary

przetworzone - pisze. - Taka była istota kolonializmu. Anglicy weszli do Afryki i Indii, aby zapewnić sobie surowce i rynki zbytu. Dziś Afry­ ka chętnie otwiera się na nową formę imperializmu”. „Nie możemy winić Chińczyków ani żadnej innej obcej siły - mówi Sanusi - za nasze problemy. To my jesteśmy winni naszym aferom z sub­ sydiami paliwowymi, kradzieży ropy w Delcie Nigru, zaniedbaniom w rolnictwie i edukacji i naszej bezgranicznej tolerancji dla niekompe­ tencji”. Ale - powiada dalej - Nigeria i reszta Afryki powinny zdjąć ró­ żowe okulary, przez które patrzą na Chiny. Dostrzec w Chinach to, czym one są: konkurenta, i aktywnie walczyć z chińskim eksportem wspiera­ nym nieuczciwymi praktykami. Musimy sobie uświadomić, że Chiny podobnie jak USA, Rosja, W ielka Brytania, Brazylia i reszta - trafiły do Afryki w pogoni za własnym interesem. Jako syn mojego ojca —kończy Sanusi - nie mogę rekomendować rozwodu. Możemy pozostać razem, ale bez iluzji. Przypomina, że tam gdzie Chińczycy musieli zbudować infrastrukturę, aby się dobrać do surowców, użyli swoich ludzi i swoje­ go sprzętu. Nie było mowy o jakimkolwiek transferze know-how . Dziś więcej ludzi umiera na świecie z otyłości niż z głodu. Na każ­ dym kontynencie z wyjątkiem Afryki. Czy Afryka musi głodować? Nie musi, ale wciąż głoduje. W Somalii od 2010 do 2012 roku zmarło z głodu niemal 260 ty­ sięcy ludzi. Połowę stanowiły dzieci poniżej piątego roku życia, wynika z raportu agencji ONZ i Famine Early Warning Systems NetWork. Brak żywności dotknął w 2010 roku w Nigrze 7 milionów. W 2005 tysiące zmarły w wyniku suszy i inwazji szarańczy. W 2008 roku południowy Sudan głodował z powodu wojny i suszy. M iliony cierpiały głód w wy­ niku wojny w Demokratycznej Republice Konga w latach 1998-2004. I wreszcie druzgocące statystyki dotyczące zdrowia: pod względem długości życia kraje Afryki zajmują ostatnie dwadzieścia siedem miejsc na światowej liście. W ośmiu krajach kontynentu oczekiwana długość życia nie przekracza 50 lat, podczas gdy w 23 krajach Europy, Azji, Ame­ ryki Północnej i Oceanii przekracza 80 lat. W Sierra Leone na tysiąc urodzonych dzieci 114 umiera, zanim dożyje roku. W Czadzie i w M ali

wskaźniki są niewiele lepsze. (W Hongkongu i w Islandii umiera mniej niż dwoje noworodków na tysiąc urodzeń). W Lesotho, Botswanie i Suazi co czwarta osoba w wieku 15-49 lat jest nosicielem wirusa HIV. Na Afrykę przypada zdecydowanie najwięcej przypadków gruźlicy i ma­ larii. Czy do tych statystyk zajrzeli autorzy prognoz wróżących Afryce zdystansowanie ekonomiczne Europy?

Futbol nie wystarczy (Ameryka Południowa)

Gdy biały dym nad Watykanem obwieścił wybór papieża i oka­ zał się nim kardynał Jorge Bergoglio, Argentyńczycy triumfo­ wali: „Boga mamy od dawna —nazywa się Diego Maradona. Te­ raz mamy także papieża”. Dużo gorzej z gospodarką. Argentyna doczekała się właśnie tego, z czym Polsce przyszło żyć za komuny —czarnego rynku walutowego. Ku po­ krzepieniu serc wiosną 2013 roku miejscowa firma technologiczna w y­ puściła na rynek grę komputerową, która pokazuje, jak Argentyna od­ bija Falklandy. Recife, stolica brazylijskiego stanu Pernambuco, ma najwyższe na świecie spożycie whisky na głowę. W pierwszej setce najbogatszych na świecie mieści się pięciu Brazylijczyków, trzech Meksykanów —w tym lider listy Carlos Slim - dwóch Kolumbijczyków i jeden Chilijczyk. Naj­ bogatszy Argentyńczyk, czy raczej duet Carlos i Alejandro Bulgheroni, dopiero na pozycji 219. Ten ranking mówi sporo o tym, co się dzieje w Ameryce Południo­ wej, a jeszcze więcej o tym, jak kontynent się zmienia. Uważa się po­ wszechnie, że najbliższe dekady ugruntują pozycję Brazylii jako „gigan­ ta Południa”. Sami Brazylijczycy ostrożnie podchodzą do tej koronacji. „Jesteśmy krajem przyszłości i zawsze nim byliśmy” - żartują. Od pozycji

w rankingach ekonomicznych więcej dla nich znaczy, czy wygrają pił­ karski mundial. Potrafią się śmiać sami z siebie, co na przykład dum­ nym Argentyńczykom przychodzi znacznie trudniej. Gdy przy pierwszej szklance caipirinhi pytam przyjaciół z Sao Pau­ lo, co się ostatnio najbardziej zmieniło na lepsze, odpowiadają jedno­ głośnie: „Wreszcie mamy jako taką stabilizację”. M ówią „stabilizacja”, ale przy drugim drinku okazuje się, że m ają na myśli „kontynuację”. W przeszłości każdy nowy rząd zaczynał od kompletnej destrukcji tego, co zastał. Wszystko było „nie tak” z definicji. Trzeba było od nowa, po swojemu. I na tym się zwykle kończyło, po czym przychodził następny rząd i zgodnie z tradycją robił dokładnie to samo, czyli wywrotkę. Para­ doksalnie, zmienił to człowiek, którego podejrzewano początkowo, że on właśnie wywróci zastany porządek, czy nieporządek, do góry noga­ mi, czyli Lula - Luiz Inacio Lula da Silva, wieloletni przywódca związ­ kowy, dwukrotnie wybrany na prezydenta kraju. Dwadzieścia lat temu w brazylijskim Sao Paulo, zatłoczonym i brud­ nym, przyjaciele odradzali mi spacery po zmroku. „W porządnym ubra­ niu nie kręć się nawet w biały dzień” - ostrzegali. W Buenos Aires do­ kładnie na odwrót: „Pamiętaj, że kluby zamykają o piątej rano, więc się nie spiesz z kolacją”. Nawet nocą było bezpiecznie, choć swe najlepsze dni metropolia zdecydowanie zostawiła daleko za sobą. Wyglądała jak mocno zaniedbane miasto europejskie w kilka lat po wojnie. Dolara wymieniano na jedno argentyńskie peso. Dziś za dolara dostanę oficjalnie pięć peso. A gdybym się odważył na transakcję czarnorynkową, to nawet osiem peso. Sto lat temu to Buenos Aires było magnesem, dziś fale imigrantów wchłania Sao Paulo. Największa metropolia Ameryki Południowej, liczą­ ca dwadzieścia milionów ludzi, oszałamia swym chaosem, lecz jednocześ­ nie widać ogromną energię i zmiany na lepsze. Tu lądują tysiące Europej­ czyków, zwłaszcza z pogrążonych w kryzysie Hiszpanii i Portugalii, a także Nigeryjczycy i co bardziej przedsiębiorczy obywatele Kolumbii i Boliwii. Zawirowania fortun krajów Ameryki Łacińskiej pokazują, jak waż­ ny jest przywódca, klimat polityczny, ale przede wszystkim jak istotna jest jakość i stabilność instytucji.

Wysunięte najdalej na południe, położone w pobliżu Antarktydy i są­ siadujące ze sobą Argentyna i Chile, najbogatsze pod względem docho­ du na głowę kraje Ameryki Łacińskiej, doświadczyły brutalnych dykta­ tur wojskowych, lecz losy gospodarek potoczyły się odmiennie. W 1980 roku PKB na głowę w Argentynie był o dwie trzecie wyższy niż w C hi­ le. Piętnaście lat później się zrównały, a dziś chilijski PKB jest odrobi­ nę wyższy od argentyńskiego. Różnica wynikała z polityki gospodarczej i konsekwencji w realizacji reform. Żaden z tych krajów nie wspomina dobrze rządów wojskowych, ale Argentyna miała mniej szczęścia także do rządów cywilnych. I tak zostało do dziś. W najświeższym rankingu World Economic Forum (2012-2013) pod względem zaufania do polityków Argentyna zajmuje 143. miejsce na 144 kraje klasyfikowane, podczas gdy Chile wylądowało na 29. po­ zycji. Gdy idzie o jakość instytucji: Argentyna na miejscu 138., Chile na 28. Peronizm nadal miewa się znakomicie w Argentynie. Obecna prezydent Argentyny Cristina Fernandez de Kirchner nazywa siebie pe ronistką, podobnie jak jej poprzednik i mąż. Rząd zatrzymał w swym ręku nie tylko takie monopole, jak elektryczność czy wodociągi, ale wszystko, co wyglądało na duże i strategiczne, od stali i chemii po sa­ mochody. Uprzemysławiał, a mimo to wciąż tracił dystans do innych krajów regionu. Konkurencyjność kraju jest żałosna. Według raportu Światowego Fo­ rum Gospodarczego w Davos za lata 2012-2013 pod względem zdolno­ ści do konkurowania na globalnych rynkach spośród krajów latynoskich zdecydowanie najwyżej stoi Chile (miejsce 33.), a najniżej Argentyna (miejsce 94.). W minionej dekadzie gospodarka całego kontynentu rosła średnio w tempie 4 procent, co sprawiło, że napęczniały szeregi klasy średniej. Poprawiły się perspektywy ekonomiczne dla kobiet i społeczności in­ diańskich, polepszyły jakość i dostęp do opieki zdrowotnej. Ogrom­ nym negatywem były epidemia handlu narkotykami i zaostrzeżenie bru­ talności gangów, które z tego procederu żyją. Co będzie dalej, zależy głównie od sytuacji w gospodarce światowej i od kształtu reform w samej

Ameryce Łacińskiej. Ważnym motorem wzrostu był popyt Chin na su­ rowce krajów regionu, lecz ta ścieżka grozi nadmiernym uzależnieniem od eksportu surowcowego. Natomiast tani import chińskich towarów przemysłowych rodzi obawy o miejscowe przetwórstwo. *

Dziesięć lat temu za lidera Ameryki Łacińskiej uchodził Meksyk. Miał wprawdzie mniej ludności niż Brazylia, ale znacznie większy PKB. Otrząsnął się po kryzysie gospodarczym 1994 roku (tzw. kryzys teąuila) i nagłej dewaluacji peso, złamał, po dziesięcioleciach, monopol głęboko skorumpowanej partii rządzącej i doczekał się własnego, uzdrowione­ go sektora bankowego. Brazylia tymczasem dopiero co wychylała gło­ wę ze swojego kryzysu walutowego, a inwestorów przerażała perspek­ tywa władzy lewicowego lidera związkowego. W miarę upływu czasu okazało się, że meksykańskie instytucje były słabe, nawet osłabione procesem demokratyzacji, bez silnego centrum każdy zaczął ciągnąć w swoją stronę. Vicente Fox okazał się kiepskim prezydentem, a jego następca, Felipe Calderon, skoncentrował się na walce z gangami narkotykowymi, batalii szalenie kosztownej i trudnej do wygrania. Tymczasem brazylijski lewicowiec Lula okazał się bar­ dziej pragm atykiem niż dogmatykiem i dogadał się z wielkim kapi­ tałem. Lecz swój awans w tabelach Brazylia zawdzięcza w mniejszym stopniu geniuszowi Luli niż Chinom, które kupowały na potęgę bra­ zylijskie surowce. Nie zmienia to w niczym faktu, że gdy sfrustrowana Argentyna przeżuwała kolejne porażki, Brazylia, podobnie jak Meksyk, wsłuchiwała się w rytm światowej gospodarki i szukała dla siebie m iej­ sca i możliwości. Sukcesy Pekinu okazały się ciosem dla M eksyku. M iejsca pracy, które po podpisaniu NAFTA, układu o wolnym handlu między USA, Kanadą i M eksykiem, powędrowały z północy do M eksyku, bo tam taniej, w minionej dekadzie zaczęły w zdumiewającym tempie wędro­ wać do Chin, bo tam było jeszcze taniej. Na dodatek M eksyk jest za­ leżny w ogromnym stopniu od popytu Stanów Zjednoczonych. Trud­

ności gospodarki USA, najwpierw recesja, a teraz anemiczny wzrost, dotknęły Meksyk. Brazylia znalazła się w dokładnie odwrotnej sytua­ cji. Od USA jest dużo mniej zależna niż M eksyk, natomiast eksportu­ je rudę żelaza, ropę i chemikalia - surowce, na które C hiny mają nie­ ograniczony wręcz apetyt. Choć Brazylijczyków cieszy większa niż kiedyś stabilność, narzekają, że rząd jest zbyt wścibski i zbyt często ingeruje. Biznes nie ma nic prze­ ciwko tej ingerencji dopóty, dopóki mu to pomaga. Aby chronić pozycję brazylijskich filii Fiata, Volkswagena, General Motors i Forda, w 2011 roku rząd obłożył akcyzą sięgającą 30 procent import samochodów z Azji. Na brazylijskiej giełdzie powstał nowy segment, zwany Novo Mercado, do którego należą firmy przestrzegające dużo surowszych zasad ładu korporacyjnego i przejrzystości działania, niż tego wymaga lokal­ ne prawo giełdowe. Zwiększyło to stopień zaufania i przyciąga dodat­ kowe środki na giełdę. W M eksyku, gdzie ogromną rolę odgrywają wciąż oligarchie i oli gopole, kultura biznesu pozostaje w tyle za brazylijską. Przystępu­ jąc do NAFTA, M eksyk musiał zaakceptować regulacje obowiązują­ ce w USA i w Kanadzie, co zmniejszyło konkurencyjność kraju. Do tego doszedł nieoczekiwany paradoks: w rezultacie pomyślnego roz­ wiązania własnych kłopotów bankowych ponad połowa aktywów zo­ stała spisana na straty, a to, co pozostało, było na tyle atrakcyjne dla firm zagranicznych, że niemal cały system bankowy M eksyku znalazł się w obcych rękach. Zabieg, który początkowo wydawał się bardzo przemyślany, bo nagle w kraju pojawiły się silne instytucje z krajów wyżej rozwiniętych, stał się problemem. W ielkie banki, które zdominowały rynek Meksyku, ucier­ piały w wyniku globalnego kryzysu - straciły gdzie indziej tyle pieniędzy, że stały się bardzo wstrzemięźliwe w swej akcji kredytowej i dziś M ek­ syk z tego powodu cierpi. Stał się poniekąd nieoczekiwanie „importerem” kryzysu Lehman Brothers. Tymczasem Brazylia i inni południowoame­ rykańscy eksporterzy surcowców tylko nieznacznie ucierpieli i szybko się z kłopotów podnieśli.

Co najbardziej utrudnia działalność gospodarczą? Argentyna

Brazylia

Meksyk

inflacja

przepisy podatkowe

korupcja

niestabliność polityczna

stan infrastruktury

przestępczość

korupcja

niesprawna biurokracja

niesprawna biurokracja

Źródło: The Global Competitiveness Report, 2012-2013, World Economic Forum

W mniejszych krajach kontynentu kłopoty zależą od stopnia zamoż­ ności państwa: w Urugwaju, Chile (oba mają PKB na głowę taki sam jak w Polsce) i Kostaryce problem stanowią głównie biurokracja i restrykcje na rynku pracy. W nieco uboższych Kolumbii i Panamie oraz znacznie biedniejszych: Peru i Ekwadorze najbardziej daje się we znaki korupcja. W Boliwii słychać narzekania na kiepski dostęp do kredytu, w Salwado­ rze na bandytyzm, a w Nikaragui na biurokrację. Szefowie związków za­ wodowych mają własne samoloty albo kupują w prezencie swym dzie­ ciom rzadkie modele sportowych samochodów. Choć w Brazylii sporo jest ludzi z bogactwem dla większości Euro­ pejczyków niewyobrażalnym, a niektóre supereleganckie sklepy mają na dachach lądowiska dla helikopterów, to ważniejszym zjawiskiem minio­ nej dekady był szybki wzrost liczebności klasy średniej. W odróżnieniu od Chin i Indii historia Brazylii minionej dekady to bardziej wynik re­ dystrybucji dochodów niż szybkiego tempa wzrostu PKB. Między 2003 a 2011 rokiem, za rządów Luli, tak zwana niższa klasa średnia powięk­ szyła się o 60 procent. Do roku 2014 liczba ludzi z dochodami porów­ nywalnymi do średniej i wyższej klasy krajów Zachodu podwoi się, do blisko 30 milionów osób. Przejawem zmian politycznej i ekonomicznej tkanki kraju jest nie tylko eksplozja popytu konsumpcyjnego, ale także oczekiwania spraw­ niejszego rządu. Notowania pani prezydent D ilm y Rousself były do nie­ dawna wysokie po części dlatego, że świadoma tych zmian pani prezy­ dent wykazała mniej tolerancji dla wysokich urzędników państwowych.

W prawdzie Brazylia będzie gospodarzem piłkarskich rozgrywek World Cup w 2014 roku oraz igrzysk olimpijskich w roku 2016, co stanowi bodziec do przyspieszenia inwestycji, niemniej ich efektywność i długofalowe konsekwencje gospodarcze pozostają pod wielkim zna­ kiem zapytania. Zamieszki na ulicach miast brazylijskich latem 2013 roku, dość nieoczekiwane, pokazują, że przy całej miłości do futbolu ludzie obawiają się, iż nowe stadiony powstaną kosztem szkół i przed­ szkoli. Brazylijskie porty i lotniska, od których zależy sukces eksportowy kraju, stawiają Brazylię w ostatniej dziesiątce klasyfikacji World Econo mic Forum. Z raportu McKinsey wynika, że przeszło 10 procent bra­ zylijskiego zboża psuje się, zanim dotrze do odbiorcy, bo ta wędrówka trwa tak długo. W porcie Paranagua, liczącym blisko pięćset lat i sły­ nącym ze swych wspaniałych doków, statki czekają na rozładunek i za­ ładunek do trzech miesięcy. Problemy nie kończą się na drogach, por­ tach i lotniskach. Krajowi brakuje solidnie wykształconych ludzi. Niedostatek wykwa­ lifikowanej siły roboczej oznacza, że gdy gospodarka przyspieszy, trudno będzie uchronić się przed inflacją, to zaś stworzy potrzebę ponownych podwyżek stóp procentowych, co z kolei będzie dusić wzrost. *

„Gdybyśmy byli w stanie egzekwować nasze prawo zakazujące użycia nar­ kotyków, nie byłoby problemu z Kolumbią lub Peru. Skoro jednak nie jesteśmy w stanie tego robić, próbujemy obwiniać innych, stosując wo­ bec nich siłę i zabijając ludzi. Nasza polityka w dziedzinie narkotyków jest nie tylko nieefektywna, lecz również niemoralna” - mówił wiele lat temu M ilton Friedman. Gdyby żył, dodałby do tej listy Meksyk, gdzie w ciągu ostatnich sześciu lat handel narkotykami i próby walki z nim kosztowały życie 60 tysięcy ludzi. „Jeśli nie jesteśmy w stanie kontrolować handlu narkotykami w wię­ zieniach, jak możemy to skutecznie robić w wolnych społeczeństwach?” to pytanie pada z ust funkcjonariusza więziennego w filmie dokumental­

nym Breaking the Taboo (Łamiąc tabu), który miał premierę w Ameryce w grudniu 2012. Temat to fiasko wojny z narkotykami. Kosztowała Sta­ ny Zjednoczone w ciągu ostatnich czterdziestu lat 2,5 biliona dolarów. Dziś nielegalny handel narkotykami to w skali globalnej biznes warto­ ści 320 miliardów rocznie. Gdy pytam grupę przyjaciół, z czym / kim kojarzy im się - i tu idą nazwy czterech największych krajów Ameryki Łacińskiej —odpowiedź brzmi: Brazylia to Pele, kawa i karnawał w Rio; Argentyna to Maradona, tango, polędwica i Evita Perón; Meksyk to burrito, narkotyki i skarby Azteków; Kolumbia to gangi narkotykowe i kawa. Dla świata bardziej odległego geograficznie od Latynosów niż Sta­ ny Zjednoczone ważniejsze od batalii z gangami narkotykowymi jest to, że Brazylia i Meksyk to po OPEC, Rosji, USA i Chinach, najwięk­ si producenci ropy. Oba kraje mają ambicje i możliwości zwiększenia wydobycia. Brazylia mieści się w pierwszej dziesiątce wytwórców pro­ duktów naftowych. Z wyjątkiem OPEC tylko Rosja i Kanada ekspor­ tują więcej niż Meksyk. Od dawna Brazylii przypatrują się uważnie środowiska ekologów. Sypią się na nią gromy za wycinanie dżungli w dorzeczu Amazonki. Raport amerykańskiego National Intelligence Council pod tytułem Global Trends 2030 —Alternative Worlds z grudnia 2012 roku zwra­ ca uwagę na niebezpieczeństwo związane z deforestacją dorzecza Ama­ zonki, na które przypada około 20 procent świeżej wody całej Ziemi wpływającej do oceanów. Brazylijczycy wycinają lasy pod uprawy i ho­ dowlę bydła. Chwieje się równowaga tego ekosystemu. Wedle szacun­ ków naukowców biomasa Amazonii zawiera prawie sto miliardów ton węgla - równowartość dziesięcioletniej światowej emisji gazów z paliw kopalnych. W procesie fotosyntezy drzewa pochłaniają C 0 2. Obawy dotyczą tego, w którym momencie ich ubytek uwolni do atmosfery m i­ liony ton dwutlenku węgla. M arina Silva, była kandydatka na prezydenta, która zebrała 20 milio­ nów głosów w wyborach 2010 roku, jako minister ochrony środowiska

w rządzie Luli objęła ochroną ponad 600 tysięcy kilometrów kwadrato­ wych dorzecza Amazonki, niemal dwa razy tyle, ile wynosi powierzch­ nia Polski. Izabella Teixeira, obecna pani minister, ma mniej środków i zdaje się mieć mniej pasji. Ekolodzy obawiają się, że brak funduszy na kontynuację zalesień to droga ku zagładzie dżungli amazońskiej i wzrost groźby katastrofy klimatycznej. Z drugiej strony Brazylijczycy zbierają pochwały za wysiłki na rzecz rozwoju energii odnawialnej. Etanol z trzciny cukrowej znacznie zmniejszył zależność Brazylii od importu ropy. W 1975 roku rząd wojskowy nakazał mieszanie benzyny z etanolem. Odpowiedzią na kolejny szok naftowy wywołany w 1979 roku rewolucją w Iranie było przyspieszenie produkcji cukru i prze­ chodzenie na bioetanol. Fiat pierwszy zaoferował rynkowi samochód napędzany wyłącznie bioetanolem. Niespełna rok później jego śladem poszli wszyscy krajowi i zagraniczni producenci obecni na brazylij­ skim rynku. Petrobras, król brazylijskich paliw, największa pod względem war­ tości kapitałowej firma na półkuli południowej, w której większość ak­ cji ma rząd Brazylii, pierwszy na świecie znalazł - w 2005 roku —ropę i gaz pod pokładami soli w swoim szelfie kontynentalnym. W rezul­ tacie kolejnych odkryć Petrobras zakłada, że w 2020 roku wydobycie z tych źródeł osiągnie blisko dwa m iliony baryłek dziennie - to więcej niż 70 procent dzisiejszego zużycia. Podczas gdy w 1980 roku Brazylia na import ropy wydawała więcej niż Chiny i Indie razem wzięte, dziś wydaje dwanaście razy mniej. Choć w rywalizacji o prymat w Ameryce Łacińskiej wszyscy stawia­ ją na Brazylię, Meksyk nie składa broni. Przygotowywane reformy sek­ tora finansów mają na celu ułatwienia kredytowe dla małych i średnich przedsiębiorstw. W Meksyku w 2016 roku ruszy produkcja następcy audi Q5 SU V —rocznie z taśmy będzie schodzić 150 tysięcy samo­ chodów. Pemex, meksykański państwowy gigant naftowy, druga co do wartości na świecie firma niebędąca przedmiotem obrotu giełdowego, niedługo da możliwość inwestowania partnerom z zagranicy. Kapitał

obcy pomoże Pemexowi w eksploatacji głębokich złóż ropy w Zatoce Meksykańskiej. Międzynarodowa reputacja Meksyku jako kraju otwie­ rającego się na zewnątrz i porządkującego instytucje gospodarki poszła ostatnio ostro w górę. Argentynie pozostaje futbol i wspomnienia zamierzchłej już prze­ szłości.

Część III

Zagadki, nadzieje i m iny

-

Cud, rewolucja czy halucynacja? (energia)

Gdyby ropa kosztowała dziś 25 dolarów za baryłkę, jak u progu roku 2000, nie zaprzątalibyśmy sobie głowy nuklearnymi am­ bicjami Iranu, bo byłyby to tylko mrzonki, Kuba jeszcze bar­ dziej chwiałaby się na nogach, bo Wenezuela nie miałaby czym wspierać braci Castro, a Kreml stałby przed dylematem: refor­ my albo powrót do zamordyzmu. Perspektywy wykorzystania energii Słońca i wiatru wyglądałyby żałoś­ nie, a na samochody elektryczne patrzono by jak na zabawki dla waria­ tów i bogatych, ale skoro ogromnego apetytu na ropę nabrały Chiny i Indie, a ropy na sprzedaż niewiele przybyło, cena musiała powędrować w górę. Latem 2008 roku, na krótko przed wywrotką Lehman Brothers, osiągnęła 145 dolarów. Popyt na energię, zwłaszcza w Chinach i Indiach, rośnie tak szyb­ ko, że z nawiązką wchłonie wszystkie oszczędności Europy i Amery­ ki. Już dziś transport zżera ponad połowę całego zużycia ropy, a przewi­ duje się, że liczba samochodów osobowych podwoi się do 1,8 miliarda, jeszcze zanim stuknie rok 2040. Do tego dochodzi paliwo dla ciężaró­ w ek —tu popyt, głównie na paliwo do diesla, rośnie jeszcze szybciej, bo tego rynku nie obejmują nowe amerykańskie standardy zużycia. Jeśli za­ tem do 2040 roku nie doczekamy się taniego samochodu elektrycznego

ani nie znajdziemy nowych efektywnych metod produkcji innych paliw dla transportu, ropa mocno podrożeje, i nie jest ważne, skąd pochodzi paliwo wlewane przez nas do baku. To zaś, że Amerykanin zapłaci, jak dziś, znacznie mniej niż Europejczyk, będzie wynikać wyłącznie z róż­ nicy w podatkach nakładanych na paliwo. I gdy się wydawało, że przyszłość wygląda dość ponuro - arabscy szejkowie, teokraci z Teheranu i W ładim ir Putin będą trzymać świat za gardło - Ameryka nieoczekiwanie, po raz kolejny, wygrała los na lote­ rii. Nie ma jeszcze zgody co do tego, ile ten los jest wart. Okazuje się, że USA ma w swym zasięgu znacznie więcej ropy i gazu, niż do niedawna sądzono. Jeśli wierzyć Międzynarodowej Agencji Energetycznej, przy­ szłość Ameryki wygląda świetlanie. Wszystko to za sprawą gigantycz­ nych pokładów gazu łupkowego i nowych technologii wydobycia gazu i ropy. Politycy gratulują sobie i narodowi. Już się dzieli skórę na niedź­ wiedziu i mało kto zauważa, że istnieją poważne źródła, także rządowe, i to amerykańskie, które malują obraz mniej idylliczny. Raport IEA mówi, że około 2020 roku USA staną się największym producentem ropy, wyprzedzą Arabię Saudyjską (pozostaną na pozycji lidera do połowy przyszłej dekady), a około 2030 roku Ameryka Pół­ nocna stanie się netto eksporterem ropy. To zaś sprawi, że międzynaro­ dowy handel ropą skupi się na kierunku azjatyckim, co zwiększy znacze­ nie bezpieczeństwa szlaków żeglugi z Bliskiego Wschodu do Azji. Am erykański departament energetyki jest bardziej ostrożny. In­ formuje, że w wyniku wzrostu wydobycia udział importowanej ropy w amerykańskim zużyciu, który w 2005 roku wyniósł 60 procent, syste­ matycznie spada i będzie spadać do roku 2019, kiedy to sięgnie 34 pro­ cent. Od tego momentu —powiada bazowy, czyli najbardziej prawdopo­ dobny scenariusz rządu USA - zależność od importu ropy znów zacznie się zwiększać. Bardziej optymistyczny wariant, bo i taki przygotowała US Energy Information Administration, wymaga wyższego wydobycia i bardziej wydajnych silników dla lekkich ciężarówek. Kilka lat temu, po tym jak się ukazały nowe szacunki amerykań­ skich zasobów gazu naturalnego i wieści o przełomie w technologii wier­

ceń, dwaj arcybarwni miliarderzy: twórca CNN demokrata Ted Turner i nafciarz republikanin T. Boone Pickens, przekonani, że świat potrze­ buje pilnie czystszych i bezpieczniejszych źródeł energii, napisali wspól­ nie w „The Wall Street Journal” artykuł postulujący, aby na początek przestawić na gaz ogromną, liczącą 6,5 miliona pojazdów flotę osiemna stokołowych ciężarówek obsługujących regularne trasy Ameryki. Dwa­ dzieścia stacji paliwowych wzdłuż każdej autostrady od Atlantyku do Pa­ cyfiku załatwiłoby, ich zdaniem, sprawę. „Klucz jest w naszych rękach. Musimy tylko otworzyć drzwi i włączyć silnik”, brzmiała puenta tekstu. Tego silnika z rozmaitych powodów nikt dotychczas nie włączył. Do­ datkowe baryłki ropy nie przyniosły ulgi na stacjach paliw. Arytmetyka naftowa wygląda z grubsza tak: Amerykanie płacą dwa razy tyle co pięć lat temu za 10 procent mniej ropy, gdyż Chińczycy zużywają dwa razy tyle, ile jej wówczas zużywali. Amerykanie, podobnie jak Europejczycy i Japończycy, oszczędzają energię, ale dostają wyższy rachunek, bo poja­ wili się nowi, wiecznie nienasyceni klienci, którzy kupią wszystko. M ię­ dzynarodowa Agencja Energetyczna prognozuje, że do 2030 roku chiń­ ski popyt na ropę wzrośnie o ponad 60 procent, a indyjski się podwoi. Rolę głównego dostawcy ropy dla Azji ma przejąć Irak, który około 2030 roku wyprzedzi Rosję na drugiej pozycji na liście eksporterów. Tani gaz zaoszczędził przeciętnej amerykańskiej rodzinie kilkaset do­ larów rocznie na ogrzewaniu domu, pozwolił zamknąć trochę archaicz­ nych kopalń węgla i tchnąć nowe życie w fabryki nawozów, chemikaliów, huty stali i aluminium. Ale euforia wokół gazu łupkowego jako reme­ dium na niedobory, pewna droga do energetycznej niezależności Amery­ ki i do gwałtownego spadku zależności Europy od Rosji, wydaje się gru­ bo na wyrost. Euforię tę napędza sprawny marketing amerykańskich firm wydobywczych, które są uzależnione od kapitału z zewnątrz. Wiercenia są niezwykle kapitałochłonne, a ich wynik bynajmniej nie przesądzony. Aby skłonić inwestorów do otwarcia portfela, trzeba malować ponętne wizje szczęśliwego i lukratywnego epilogu. Dodatkową komplikację stanowią potencjalne zagrożenia dla środowiska, które przez jednych są lekcewa­ żone, a przez innych, całkiem możliwe, że nadmiernie demonizowane.

Wciąż za mało wiemy, zaś warunki wydobycia w różnych lokalizacjach i ryzyko dla środowiska mogą być - i zapewne są - różne. Cena gazu jest dziś w Ameryce trzykrotnie niższa niż w Europie, co ze zrozumiałą radością w itają branże zużywające sporo energii, takie jak producenci chemikaliów czy alum inium . Gdyby to od nich zale­ żało, zatrzymaliby gaz w Ameryce, więc lobbują przeciwko eksportowi gazu. Stoją na straconej pozycji. Z taniego gazu amerykańskiego wkrótce skorzysta zagranica. Stworzenie infrastruktury przesyłu tego gazu i jego skraplania w przypadku eksportu będzie wymagać gigantycznych środ­ ków, ale takie się znajdą. Jeszcze niedawno za ciężkie pieniądze budowa­ no terminale do importu skroplonego gazu. Teraz stoją nieczynne. Dziś ExxonMobil, największy w Ameryce producent ropy, chce do spółki z firmą z Kataru za dziesięć miliardów dolarów przekształcić terminal importowy w Teksasie w eksportowy. Do podobnych zabiegów szyku­ je się Australia. Dwa terminale dostały już zgodę rządu USA na eksport skroplonego gazu. W kolejce czekają następne - budowa jednego to około 5 miliardów dolarów. Handel gazem naturalnym na większą niż dotąd skalę może mieć po­ ważne konsekwencje geopolityczne. Jako alternatywa dla rosyjskich ga­ zociągów do Europy Zachodniej może osłabić pozycję Kremla. W Azji może wzmocnić więzi Ameryki z Japonią i Koreą Południową. Citibank, ten sam, który stawia na mocarstwową karierę Nigerii, opublikował pro­ gnozę —autorstwa innego ramienia tejże instytucji - czarnego scenariu­ sza dla Nigerii i Wenezueli. Ciemne chmury, zdaniem autorów, zbierają się także nad Rosją, która ponoć potrzebuje, aby na dłuższą metę ropa kosztowała co najmniej 117 dolarów za baryłkę, a łupki mogą ją zdusić do poziomu 90 dolarów. Lecz Ameryka i Kanada to nie jedyni wielcy beneficjenci potencjal­ nej bonanzy. Na gazie łupkowym wiele zyskać mogą także Rosja, Chi­ ny i Brazylia. Z Europą już trochę gorzej, z dość prozaicznego powodu, który gubi się w zrozumiałym entuzjazmie. Gaz łupkowy ma pewne nie­ przyjemne właściwości. Trzeba wiercić często i gęsto, bo odwierty szyb­ ko się wyczerpują i wiercenie znów jest niezbędne. Z uwagi na większą

gęstość zaludnienia i ostrzejsze wymogi ochrony środowiska eksploata­ cja łupków na dużą skalę wygląda mniej ponętnie w zatłoczonej Euro­ pie niż w Ameryce, Kanadzie czy na Syberii. Holandia to nie Teksas. Co krok to ludzkie osiedle, więc choćby z tego powodu gaz łupkowy napo­ tyka opory polityczne. *

Dwie ważne lekcje dla każdego rynku, także energii, brzmią następująco: Po pierwsze, niespożyta jest ludzka energia i zdolność do innowacji, więc niewykluczone, że z czasem poszukiwania i wydobycie ropy i gazu doczekają się kolejnych usprawnień. Po drugie, obietnice, jakie niesie ze sobą każdy wynalazek, można wywindować do absurdalnych poziomów i ludzie to kupią. Przykład to bańka dot.com, czyli firm internetowych, która pękła z hukiem kilka­ naście lat temu, niszcząc nie tylko oszczędności i złudzenia wielu ludzi, ale także wiarygodność promotorów. Nie mają powodu do radości ekolodzy. Tani gaz i obfitość ropy zmniejsza wszędzie poza Europą zainteresowanie poszukiwaniami ener­ gii odnawialnej. Kryje się w tym niebezpieczeństwo. Wprawdzie sam gaz jest czystszy niż węgiel, ale w procesie jego wydobycia do atmosfery ulat­ nia się metan, dziesięciokrotnie bardziej szkodliwy niż dwutlenek węgla. Wreszcie najbardziej kontrowersyjna kwestia: w jakim stopniu wierce­ nia grożą wodzie. Szczelinowanie hydrauliczne polega na wpompowaniu w odwiert pod wysokim ciśnieniem mieszaniny wody z piaskiem i nie­ wielką ilością odczynników chemicznych. Przeciwnicy szczelinowania utrzymują, że może ono spowodować skażenie wody. Niemiecki m ini­ ster środowiska zapowiada wprowadzenie zakazu szczelinowania na ob­ szarach ochrony wody pitnej, a na pozostałych obszarach testy. W bilansie energetycznym coraz ważniejszy staje się węgiel. Ponieważ jest go w bród, właśnie węgiel zaspokoił niemal połowę wzrostu popytu na energię w minionej dekadzie. Ten trend się utrzyma. Roczne zużycie węgla w najbliższych pięciu latach wzrośnie o ponad 1,2 miliarda ton czyli tyle, ile dziś zużywają łącznie USA i Rosja. Chiny będą go zużywać

więcej niż reszta świata razem wzięta. Indie wysuną się na drugie miej­ sce wśród użytkowników, przed Amerykę. Triumfalny marsz węgla po­ wstrzymać może albo tani gaz, tak jak to się dziś dzieje w Ameryce, albo paliwa odnawialne, na które stawiają głównie Niemcy. W swym najnowszym raporcie OPEC powiada, że nie ma mowy o odchodzeniu od paliw kopalnych. Dziś przypada na nie 87 procent całości zużycia. W 2035 roku według OPEC ten odsetek spadnie jedy­ nie do 82 procent. Udział ropy w bilansie energetycznym świata w y­ niesie w 2035 roku 27 procent, tyle samo co węgla. Z 23 do 26 pro­ cent wzrosnąć ma udział gazu naturalnego. Tradycyjny silnik spalinowy będzie zatem dominował. Takie są oczekiwania i prognozy wielkich producentów ropy. 8 sierpnia 2013 Tesla, producent samochodu elek­ trycznego, na który czeka się w kolejce, ogłosiła drugi z rzędu kwartał zysków. Akcje skoczyły tak mocno, że wartość giełdowa Tesli niemal dwukrotnie przewyższyła wartość Fiata. Tesla spłaciła rządowi federal­ nemu wielką pożyczkę w wysokości 465 milionów dolarów zaciągnię­ tą w 2010 roku na budowę samochodu. Oczywiście, nic nie gwarantu­ je trwałego sukcesu, spekulanci grają głównie na spadek notowań akcji, ale kto wie. Wprawdzie energia odnawialna, głównie wiatr, Słońce, energia wod­ na i geotermiczna, ma według OPEC przyszłość, lecz jej udział w 2035 roku w całości bilansu energetycznego świata wyniesie 3,5 procent. To znów opinia OPEC, który nie bez satysfakcji przypomina, że Unia Eu­ ropejska, wcześniej wspierająca biopaliwa, w 2012 roku, w obawie o ich wpływ na rynek żywności, nałożyła pięcioprocentowy lim it na ich udział w całości zużycia paliw. Krótko mówiąc —czeka nas bardzo powolna ewolucja, a nie rewolucja —twierdzi OPEC, i do tej opinii przychyla się wielu ekspertów. McKinsey Global Institute szacuje natomiast, że zważywszy na tempo postępu w obniżce cen energii słonecznej, w 2025 roku na energię Słońca i wiatru będzie przypadać 16 procent globalnej produkcji elektryczności. OPEC przewiduje także, że udział energii nuklearnej odrobinę spad­ nie i wyniesie w 2035 roku 6 procent. Jeśli tak się stanie, to głównie za

sprawą tragedii w Fukushimie. Niemcy już bardzo dawno postanowi­ ły, że w 2022 roku rozpoczną zamykanie elektrowni atomowych. Rząd Angeli Merkel przesunął tę datę na rok 2036. Po katastrofie w Fukushi­ mie Berlin powrócił do pierwotnej daty. Niemal całkowita dominacja ropy jako paliwa dla amerykańskie­ go transportu (ponad 97 procent) nie wynika wyłącznie z wrodzonych właściwości tego surowca, ale ze stulecia przywilejów politycznych, z ja­ kich ropa korzystała, głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń i ogrom­ nych inwestycji infrastrukturalnych, takich jak rurociągi, stacje pali­ wowe czy fabryki konwencjonalnych pojazdów. Przywileje podatkowe sprzyjały wierceniom w poszukiwaniu rodzimej ropy. Federalne subsy­ dia na budowę autostrad znacznie przekraczały wsparcie dla komuni­ kacji publicznej. Lobby naftowe miało tradycyjnie ogromny wpływ na amerykańską legislację. Brent Scowcroft, doradca prezydenta Busha seniora do spraw bezpie­ czeństwa narodowego, wielokrotnie podkreślał, że atak na Irak w 1991 roku był konieczny ze względu na inwazję Saddama Husajna na bogaty w ropę Kuwejt. Po operacji Pustynna Burza rozmieszczenie wojsk USA na świętych dla Arabów terenach Arabii Saudyjskiej dostarczyło fana­ tykom religijnym dodatkowej amunicji do wyartykułowania doktryny nienawiści wobec Ameryki. Pierwsza fatwa Osamy bin Ladena w 1996 roku nosiła tytuł: „Deklaracja wojny przeciwko Amerykanom okupują­ cym ziemie dwóch Świętych Miejsc”. Dzisiaj sprzeciw wobec obecności USA w Zatoce Perskiej służy za potężny oręż przy rekrutacji terrorystów i manifestuje się nie tylko w Iraku, ale także w Pakistanie i w Afganista­ nie. Jak to uwzględnić w prawdziwych kosztach ropy naftowej? Zdecydowana większość Amerykanów uważa, że ogromna zależność od importu ropy to poważny problem, choć różne motywacje podpo­ wiadają potrzebę rewizji status quo. Niektórzy koncentrują uwagę na gigantycznym koszcie obecności wojskowej w Zatoce Perskiej, inni na efekcie cieplarnianym, farmerzy upatrują fortun w przechodzeniu na biopaliwa. Nikt trzeźwo myślący nie postuluje eliminacji ropy czy wę­ gla, lecz jedynie dywersyfikację zaopatrzenia w nośniki energii. Istotne

zmiany wymagają czasu, pieniędzy, a co najważniejsze —przełamania oporu potężnych grup interesu. Według opinii amerykańskiego ministerstwa energetyki, sporządzo­ nej jeszcze za administracji George’a W. Busha, na ogromnym terenie rozciągającym się od stanu Massachusetts do Karoliny Północnej poten­ cjał energetyczny wiatru to 330 tysięcy megawatów prądu, więcej niż cał­ kowity popyt tego regionu na energię - nie tylko na prąd. Przeciwnicy energii odnawialnej mówią, że się do niej dopłaca, tym samym zniekształcając mechanizmy rynkowe. Z subsydiów korzystają jednak także tradycyjne formy energii —wspiera się zarówno ich produ­ centów (choćby polskie górnictwo), jak i konsumentów. Międzynaro­ dowa Agencja Energetyczna szacuje subsydia oferowane konsumentom na ponad 300 miliardów dolarów rocznie. Dodaje, że ich eliminacja zmniejszyłaby światowy popyt na energię o 5 procent, co jest równe łącznemu zużyciu Japonii, Australii i Nowej Zelandii. Stanowią one antybodziec dla oszczędności, poszukiwania alternatyw, nie wspominając o wpływie na klimat. W Iranie subsydia na paliwo sięgają 20 procent PKB, zaś w Uzbekistanie ponad 30 procent. Rząd Indonezji szacuje, że subsydia na energię będą go kosztować w 2013 roku 32 miliardy dola­ rów, co stanowi 20 procent budżetu. Władze Arabii Saudyjskiej, któ­ ra subsydiuje paliwo dla wszystkich, niezależnie od poziomu dochodów, pomne doświadczeń arabskiej wiosny, zmagają się z dylematem, jak te subsydia obciąć, a jednocześnie nie sprowokować zamieszek ani nie wy­ straszyć energochłonnych gałęzi gospodarki, które dają pracę młodym. Opór wobec alternatywnych źródeł energii wynika zarówno z czystej ignorancji —niezrozumienia w pełni potrzeby zmian i zamykania oczu na nowe i mnożące się możliwości - jak i z gigantycznych zysków bene­ ficjentów status quo. Lobby naftowe stać na fabrykowanie intelektual­ nie atrakcyjnych teorii i argumentów przeciwko nowym formom energii. Raz słychać, że biopaliwa odbierają żywność biednym i głodnym, innym razem, że nie ma sensu zużywać kilograma dobrego mięsa, aby wypro­ dukować 80 deko kiepskiej kiełbasy. Te chwytliwe argumenty z prawdą niewiele mają wspólnego, ale kogo to interesuje?

Zarzut lobby naftowego wobec biopaliw to twierdzenie, że samochód na bioetanol jest może dobry w ciepłej Brazylii, ale nie zapali w zimowy ranek w Dakocie, Kanadzie czy Rosji. To nieprawda. W Szwecji, kilka­ set kilometrów na północ od Sztokholmu, gdzie zima trwa pół roku, od kilkunastu lat sprzedaje się z powodzeniem samochody Forda na E-85, czyli mieszankę bioetanolu i benzyny. W 2006 roku szefowie GM, For­ da i Chryslera obiecali wspólnie Kongresowi, że w ciągu roku mogą rzu­ cić na rynek 2,5 miliona aut na E-85. Poprosili o pomoc w modyfika­ cji stacji paliwowych, ale odeszli z kwitkiem. Przeszło sto lat temu lord Selborne, Pierwszy Lord brytyjskiej Admi­ ralicji, uznał za nonsensowną ideę, że brytyjska flota może użyć jako pali­ wa czegokolwiek innego niż węgla, którego Anglia miała pod dostatkiem. Zastąpienie węgla ropą, twierdził, jest niemożliwe, ponieważ nie ma na świecie wystarczających jej zasobów. W 1911 roku Pierwszym Lordem mianowano młodego W instona Churchilla, któremu powierzono m i­ sję wygrania nasilającego się wyścigu między W ielką Brytanią a Niem­ cami o supremację na morzu. Churchill rozumiał, że ropa skróci czas ła­ dowania paliwa oraz zwiększy prędkość okrętu, i zarządził budowę floty wojennej napędzanej ropą. Churchill miał wizję. Dziś nikt z decyden­ tów nie ma równie przekonującej wizji, dlaczego i jak tę ropę zastąpić. Jeśli nawet najbardziej optymistyczne prognozy dotyczące amerykań­ skiej produkcji paliw okażą się trafne, to za kilkanaście lat znaczenie Za­ toki Perskiej i OPEC nie spadnie, lecz wzrośnie, i nawet gdyby ani jedna baryłka ropy z Bliskiego Wschodu nie trafiła do Ameryki (co możliwe) ani do Europy (co mało prawdopodobne), to jakakolwiek destabiliza­ cja tego regionu: wojna, atak terrorystyczny czy awaria dużego ropocią­ gu, odbije się natychmiast na wszystkich. *

Przez cieśninę Ormuz przechodzi każdego dnia 17 milionów baryłek ropy, 20 procent światowej produkcji. Cieśnina jest głęboka i na tyle szeroka, że mogą przez nią przepływać tankowce o pojemności ponad 150 tysięcy ton, ale Iran jest ją w stanie zablokować i od czasu do czasu

straszy taką blokadą. Potencjalne konsekwencje zamknięcia Ormuzu dla tankowców mogą być głównym argumentem przeciwko atakowi na Iran. Z drugiej strony taka akcja byłaby ekonomicznym samobój­ stwem dla Iranu. Pentagon nie zwija więc manatków i nie opuszcza Zatoki Perskiej. Europa, w tym Polacy, nie powinni przedwcześnie spisywać na stra­ ty Putina i jego planów, nie tyle modernizacji Rosji, bo takich albo nie ma, albo je skrzętnie ukrywa, ale planów przebudowy, czy raczej odbu­ dowy wielkiej armii. Zaś odpowiedź na pytanie zawarte w tytule rozdziału „Cud, rewolu­ cja czy halucynacja?” brzmi: Cud - nie. Rewolucja - tak. Halucynacje - jest tego trochę. Od tego, co znaczy „trochę”, i od tego, co ludzie wymyślą w nadchodzących latach, będą zależeć konse­ kwencje energetycznej rewolucji. Na razie nie można spuszczać oka z cieśniny Ormuz.

Czy jeszcze można coś wynaleźć?

„Nie podoba nam się ich dźwięk, a poza tym muzyka gitarowa wy­ chodzi z mody” - powiedzieli fachowcy z firmy płytowej Decca po wysłuchaniu w Nowy Rok 1962 w Londynie prywatnego koncertu w wykonaniu czwórki John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Pete Best. Beatlesi nie zdołali im zaimponować. Piętnaście lat później Ken Olsen, twórca i prezes Digital Eąuipment, oświadczył: „Nie ma powodu, aby ludzie chcieli mieć komputer w domu”. Minęło kilka lat i Ross Perot, gdy zachęcano go do kupna Microsoftu, którym interesował się rok wcześniej, powiedział ponoć: „Co wie trzy­ nastu gości w Seattle, czego my nie wiemy?”, i jak wiadomo - Micro­ softu nie kupił. Niełatwo dostrzec nadchodzące rewolucje w technologii czy w ludz­ kich gustach. Myśląc o przyszłości, nie sposób przewidzieć wydarzenie mało prawdopodobne, lecz o ogromnych konsekwencjach. Dla takich metaforą stał się termin „czarny łabędź”, jako że w naturze jest znacz­ nie rzadszy niż biały. Co się stanie, gdy nasze apetyty będą nieskończenie rosnąć, będzie nas wciąż przybywać, a dzisiejsi biedni w miarę jak będzie im się lepiej powodzić, zapragną tego samego, co my już mamy: samochodu, steku,

podróży w ciepłe kraje? Czy będziemy się zabijać o wodę, ropę, węgiel, metale rzadkie? To będzie zależało także od tego, czy pojawią się pomy­ sły, jak zastąpić to, czego brakuje, i jak dać pracę tym, których wyręczy maszyna albo tańszy Chińczyk, Hindus czy Wietnamczyk. Czy mamy w sobie dość pomyślunku na kolejne przełomy, kolejne rewolucje tech­ nologiczne etc?. Na okładce londyńskiego „The Economist” w połowie stycznia 2013 roku myśliciel Auguste’a Rodina siedzi na nowoczesnym sedesie. W chmurce nad jego głową unosi się filozoficzne pytanie: „Czy kiedy kowiek jeszcze wymyślimy coś równie pożytecznego?”. Amerykański ekonomista Robert Gordon, profesor Northwestern University, jest w tej materii sceptykiem - i nie on jeden. Podkreśla, że są innowacje ważne i mniej ważne. Przypomina trzy rewolucje prze­ mysłowe - ta pierwsza, uważana za najważniejszą, to maszyna parowa i kolej; trwała ona z grubsza od 1750 do 1830 roku. Druga rewolucja silnik spalinowy, elektryczność, woda bieżąca, kanalizacja, ropa, chemi­ kalia, początek radia i filmu - to okres od 1870 do 1900 roku. Ta współ­ czesna - komputer, telefony komórkowe, internet - zaczęła się mniej więcej pół wieku temu i zdaniem Gordona nie miała równie znaczące­ go i trwałego wpływu na wzrost gospodarczy. Czy fakt - pyta - że czer­ paliśmy tak długo korzyści z postępu techniki, oznacza, że tak będzie wiecznie? M a wątpliwości, czy z dzisiejszych tarapatów wybawi nas ko­ lejna rewolucja technologiczna. Co byśmy wybrali —zastanawia się - stając w obliczu dylematu: albo komputer, albo bieżąca woda? Czy wolelibyśmy życie z telefonem ko­ mórkowym, ale z wychodkiem na zewnątrz, czy na odwrót - kanaliza­ cję bez komórek? To ma być dowód na to, że pomysły naszych prapra dziadów poprawiły nasze życie bardziej niż to, co wymyśliło pokolenie Steve’a Jobsa. Nawet jeśli coś w tym jest, to nie stoimy w obliczu ta­ kiego wyboru —nikt nam już ani bieżącej wody, ani komputera nie od­ bierze, zaś wątpliwości co do zdolności innowacyjnych człowieka nie są niczym nowym. W 1899 roku Charles Duell, Komisarz Urzędu Paten­

towego USA, powiedział: „Wszystko, co można było wynaleźć, zosta­ ło już wynalezione”. *

Platon pisał przy świecy. Przez następnych 1800 lat niczego lepszego nie wymyślono. Potem oświetlenie poprawił tłuszcz wieloryba. W 1853 roku Ignacy Łukasiewicz skonstruował w Galicji pierwszą na świecie lampę naftową. Po niej przyszła żarówka Edisona. To był przełom. Nie ma najmniejszego powodu do utraty wiary w to, że podobnych przeło­ mów zobaczymy więcej - tym bardziej że oświata jest dziś bardziej po­ wszechna niż za czasów Edisona, a nagrody za innowacyjność bardziej lukratywne. Najszybszy superkomputer kosztował w 1975 roku pięć milionów dolarów. iPhone4 ma tę samą zdolność przetwarzania danych i kosztuje czterysta dolarów. Na horyzoncie majaczy wiele potencjalnych przełomów naukowych. Realna staje się na przykład wizja przyszłości - odległej o dwadzieściaczterdzieści lat - w której ludzie są odporni na wszystkie wirusy i w któ­ rej bakterie są w stanie wyprodukować przedmioty codziennego użytku lub wytworzyć dość elektryczności albo biopaliw, by skończyć z zależ­ nością od ropy. I gdy budowa domu jest zajęciem równie prostym jak zasadzenie marchewki. Pionierzy genetyki przekonują, że syntetyczna biologia zbliża nas szybko do realizacji takiej wizji. Jeden z jej liderów, George Church, profesor genetyki z Harvardu, swą książkę Regenesis, opublikowaną jesienią 2012 roku, zaczyna od relacji z koncertu w waszyngtońskim Cen­ trum Sztuki imienia Johna E Kennedyego, który miał miejsce w grud­ niu 2009 roku, gdy w przerwie drinki serwowano w przezroczystych plastikowych kubeczkach. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdy­ by nie to, że plastik wykonano całkowicie z roślin. Jeśliby któryś z tych kubków wylądował w wodach Potomaku, w ciągu paru miesięcy prze­ stałby istnieć. Stworzenie mikrobu, który zamienia kukurydzę w plastik, to, powiada Church, proces podobny to warzenia piwa. To jednak tylko

jeden z przykładów transformacji możliwych dzięki syntetycznej biolo­ gii - metodzie selektywnych zmian genów organizmów. Technologie te mogą poprawić zdrowie człowieka i zwierząt, wydłu­ żyć życie, podwyższyć naszą inteligencję, poprawić pamięć etc. Mogą nawet w pewnym sensie przywracać życie. Słynna owca Doiły, pierw­ szy sklonowany ssak, powstała z zamrożonych komórek wymienia sześcioletnej owcy, która padła trzy lata przed narodzinami Doiły. Kilka lat później grupa francuskich i hiszpańskich biologów powołała do życia zwierzę z gatunku wymarłego - pirenejską kozę bucardo. Ostatnia bucardo, trzynastoletnia Celia, zginęła w 2000 roku, gdy zawaliło się na nią drzewo, ale zanim zwierzę padło, biolog pracujący dla regionalnego rządu Aragonii pobrał próbki skóry z uszu Celii i przechował je w cie­ kłym azocie. W roku 2003 zespół biologów przeszczepił je kozie domo­ wej, która posłużyła jako surogat matki, i po pięciu miesiącach ciąży uro­ dziła się bucardo, przedstawicielka wymarłego gatunku. Gdyby armia napoleońska nie rozpisała konkursu na sposób przedłu­ żania trwałości żywności i gdyby Nicolas Appert nie wymyślił puszko­ wania, kto wie jak długo sól pozostałaby ąrcycennym towarem. Potrze­ ba jest matką wynalazku i choć rewolucja w technologii wydobycia gazu i ropy zmniejszyła nieco apetyt na alternatywne źródła energii, pragnie­ nie powróci, i to rychło. W tedy na przykład mniej egzotyczne stanie się słowo „jatrofa”. Ja trofa to drzewo lub krzew, bo rośnie i tak, i tak. Zawiera sporo oleju, ale nie konkuruje z roślinami jadalnym i, bo jest trująca. Nie potrzebu­ je wiele wody i może rosnąć na najsłabszych glebach. Dziś stosuje się ją głównie przy rekultywacji gleb i walce z pustynnieniem, ale już w 2008 roku boeing 747 należący do Air New Zealand odbył dwugodzinny lot z pięćdziesięcioprocentową mieszanką oleju z jatrofy i tradycyjnego pa­ liwa lotniczego spalaną w jednym z czterech silników. W 2011 roku do użytkowników biopaliw dołączyły KLM, Lufthansa i Finnair. To zresz­ tą niejako pocztówka z przeszłości, bo na wystawie światowej w Pary­ żu w 1900 roku Rudolf Diesel napędzał swój silnik olejem z orzeszków ziemnych, a pierwsze modele samochodów Forda używały etanolu, ole­

ju sojowego i oleju babassu, tłoczonego z orzeszków palmy atalia, któ­ rym dziś panie pielęgnują skórę. Im droższa ropa, z tym większym zapałem postępują prace nad cu­ downym mikrobem, który da nam tani olej napędowy. W nadchodzących dekadach nowe technologie mogą wywrócić, i bardzo możliwe, że wywrócą, sposób funkcjonowania społeczeństw, komunikowania się, metody prowadzenia wojen i nasze relacje ze śro­ dowiskiem naturalnym. Mało kto może sobie dziś wyobrazić życie bez Googlea, a notowania giełdowe tej firmy dowodzą, że rynki oczeku­ ją od niej fenomenalnego rozwoju. Popularność Facebooka potwierdza rosnące znaczenie portali społecznościowych. Jednocześnie uzasadnione są obawy o to, kto nam się przypatruje, co o nas wie i jak to może wy­ korzystać. Afera Snowdena i kontrowersje, jakie wywołała, pokazują za­ równo skalę możliwej inwigilacji, jak i niełatwe dylematy: jak pogodzić ochronę pryw atności z ochroną bezpieczeństwa publicznego. Postępy technologii to szansa i zagrożenie. Nowoczesna technologia w niepowo­ łanych rękach to niebezpieczeństwo. Upadek komunizmu i globalizacja przełożyły się nie tylko na nowe kierunki wędrówki kapitału. Rozpad starych struktur politycznych, ba­ łagan prawny, bezrobocie, które nagle zajrzało w oczy ogromnemu apa­ ratowi partii i służb specjalnych - wszystko to stworzyło raj dla gang­ sterów, w porównaniu z którymi Don Corleone i cała mafia sycylijska to, jak mówią w Warszawie, „mały pikuś”, a w Nowym Jorku - „smali potato”. Na niespotykaną skalę rozkwitła globalna przestępczość. Gra­ nice albo zanikły, albo łatwiej je dziś przekraczać. Handel narkotykami i bronią, prostytucja, masowa kradzież towarów i własności inteletual nej, kontrabanda - wszystko to nabrało impetu i bardziej niż poprzed­ nio międzynarodowego wymiaru. Brytyjski dziennikarz Misha Glenny we wstępie do książki McMafia. A Journey Through the Global Criminal Underworld (McMafia. Podróż po kryminalnych podziemiach świata) podaje za Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Bankiem Światowym i rozmaitymi ośrodkami badawczymi w Europie i w Ameryce, że podziemie gospodarcze kontro­

luje dziś 15-20 procent światowego obrotu towarowego. Na to wszyst­ ko nałożył się z czasem internet i możliwości, jakie stwarza nie tylko rzą­ dom, ale i prywatnemu światu przestępczemu. Po tym jak Chińczycy wdarli się do systemów komputerowych głów­ nych amerykańskich dzienników, „The New York Times” opublikował fragmenty raportu, z którego wynika, że autorami ataków byli agenci armii komunistycznych Chin i że celem cyberataków mogą się rychło stać —o ile już nie są - krytyczne elementy infrastruktury kraju będą­ cego obiektem ataku, takie jak system energetyczny czy transportowy. Niemal powszechny dostęp do telewizji i internetu sprzyja politycz­ nemu przebudzeniu krajów kiedyś drzemiących na peryferiach. To z jed­ nej strony tworzy nowe szanse dla demokracji, a z drugiej potęguje po­ czucie niesprawiedliwości, krzywdy, niechęci i zawiści, co z kolei rodzi pytanie o zasadność globalnego porządku rzeczy, utożsamianego często z dominacją Zachodu. W przeszłości łatwiej było kontrolować milion ludzi, niż zabić milion ludzi, czego klasyczny dowód to kontrola W iel­ kiej Brytanii nad wielomilionowymi Indiami przy pomocy stosunkowo nielicznej grupy oficerów i urzędników. Dziś jest dokładnie na odwrót. Środki masowego zniszczenia stały się dostępne dla wielu - dla państw i ruchów politycznych. Rodzi to fundamentalnie nową jakość zagrożeń. Albert Einstein powiedział kiedyś: „Postęp technologiczny jest jak sie­ kiera w rękach patologicznego kryminalisty”. Kandydata Baracka Obamy na szefa Centralnej Agencji Wywiadow­ czej maglowano w Senacie z powodu bezzałogowego latającego obiek­ tu, o którym piętnaście lat temu mało kto słyszał. Po raz pierwszy Stany Zjednoczone użyły dronu w 2002 roku w Afganistanie, próbując zabić Osamę bin Ladena. Ta kontrowersyjna broń weszła do arsenału i chyba się w nim zadomowi. Za wcześnie na spekulacje, z jakimi skutkami, ale uzasadnione są obawy, że jednym z nich będzie znieczulenie społeczeń­ stwa, które prowadzi wojnę. Wiadomo, że masakrom w Sudanie, Kongu czy Rwandzie świat przy­ glądał się z założonymi rękoma głównie z obawy o koszt interwencji. W y­ starczy zastąpić łudzi robotami, by cały rachunek liczony krwią wyglądał

inaczej. W chwili oddania strzału sterujący dronem siedzi w wygodnym klimatyzowanym pokoju tysiące kilometrów od miejsca ataku. Po wy­ konaniu zadania może zabrać żonę i dzieci na pizzę. Rodzi się nowa ge­ neracja żołnierzy, dla których wojna to osiem godzin pracy - rano jedzie się do niej własnym samochodem, a wieczorem wraca się do żony. Skrzy­ wieniu może ulec moralny wymiar wojny, zatraca się poczucie poświę­ cenia i wyrzeczeń. Generał Robert E. Lee napisał kiedyś: „To dobrze, że wojny są w naszych oczach tak straszne, bo inaczej byśmy je polubili”. Technologia zmienia możliwości prowadzenia wojen. Dochodzi do sytuacji, gdy znane są ofiary, ale nie wiadomo, kto podjął wrogie dzia­ łania. Tam gdzie misja jest nudna, brudna i niebezpieczna i gdzie czło­ wiek staje się najsłabszym ogniwem łańcucha systemu obrony lub ataku, coraz częściej sięgać się będzie po roboty. Sztuczna inteligencja i flo­ ta sensorów będą w stanie identyfikować ludzi kryjących się w piwni­ cach i za węgłem i przekazywać informacje robotom albo ludziom. Je­ den z najbardziej znanych bezzałogowych samolotów, predator, waży niespełna pięćset kilo, jest zbudowany z materiałów niemetalicznych, może spędzić w powietrzu dwadzieścia cztery godziny, latając na wyso­ kości niemal dziesięciu kilometrów. Jest śmiesznie tani w porównaniu z nowoczesnym myśliwcem i znakomicie nadaje się na misję, w której prawdopodobieństwo zestrzelenia jest wysokie. M a kamery, które widzą w dzień i w nocy, i choć jego dokładne możliwości są tajemnicą, żołnie­ rze twierdzą, że jest w stanie odczytać tablice rejestracyjne z odległości trzech kilometrów. Maszyny nie czują strachu, zmęczenia ani pragnie­ nia, nie zapominają rozkazów, nie przejmują się tym, że maszynę obok trafił pocisk. To, że są tanie, to plus i minus. Plus jest oczywisty. M inus polega na tym, że każdy może je kupić. Znaczenie robotów wzrośnie nie tylko tam, gdzie się nawzajem za­ bijamy, ale przede wszystkim tam, gdzie coś sensownego produkujemy. W orędziu o stanie państwa prezydent Barack Obama mówił o takich innowacjach w bliskiej przyszłości, jak nowe materiały do wytwarzania baterii, rozmaite rodzaje energii odnawialnej czy drukowanie 3D, czyli przestrzenne, które może zrewolucjonizować produkcję.

Jacąues Vallee, francuski matematyk, astrofizyk i astronom, który wiele lat temu stworzył dla NASA pierwszą skomputeryzowaną mapę Marsa, a potem został współtwórcą Arpanetu, prototypu internetu, dzie­ sięć lat temu przekonywał mnie żarliwie, że monopol NASA nie przy­ niósł niczego dobrego, że program jest przeraźliwie drogi, postęp m i­ zerny, a Międzynarodowa Stacja Kosmiczna to fiasko, które Ameryka toleruje tylko dlatego, że nie ma własnego pojazdu do transportu ludzi w kosmos. Wspomniał Edwarda Tellera, współtwórcę bomby wodoro­ wej, który powiedział kiedyś, że Zachód wygrał zimną wojnę, ujawnia­ jąc tajemnicę tranzystora, bo to wywołało lawinę innowacji, a tej system komunistyczny nie był w stanie podołać. Recepta Valleego na tańszy podbój kosmosu była prosta: prywatny kapitał, mówił, poradzi sobie le­ piej z opanowaniem kosmosu niż biurokraci z NASA i wkrótce dokona­ ją tego małe firmy. Słuchałem przekonany,yźe mam do czynienia z sym­ patycznym wariatem. Nie minęło pięć lat, a poznałem człowieka, który nie tylko myślał podobnie, ale który pomysł Francuza zrealizował. Na­ zywa się Elon Musk. Kiedy studiował fizykę, wydawało mu się, że badanie kosmosu to jeden z trzech obszarów, poza energią odnawialną i internetem, którego pozna­ nie najsilniej wpłynie na przyszłość ludzkości. Uważał jednak, że ze wzglę­ du na skalę kosztów to teren zarezerwowany dla rządów. Nie bardzo wie­ rzył, aby mógł zarobić na życie, zajmując się internetem, który w tamtym czasie był domeną uniwersytetów i sieci rządowych, dlatego z myślą o po­ jazdach elektrycznych wybrał energię odnawialną i latem 1995 roku zo­ stał przyjęty na studia doktoranckie z materiałoznawstwa i fizyki stosowa­ nej na Uniwersytecie Stanforda. Jednak wtedy właśnie wybuchła epidemia zakładania firm internetowych, więc odłożył studia i zabrał się do biznesu. Zarobił duże pieniądze. Wówczas wrócił do swej pasji, czyli do kosmosu bo tylko tam widzi szanse przetrwania gatunku ludzkiego. Dla Muska życie multiplanetarne oznacza opanowanie przez Ziemian Marsa. W e­ nus, powiada, jest zbyt gorąca i kwaśna, a Merkury jest zbyt blisko Słońca. W ymyślił, że zbuduje małego robota-szklarnię, wyśle go na M ar­ sa, stworzy tam zalążki życia, przekaże na Ziemię obrazy zielonych roś­

lin, co wywoła ekscytację wśród ludzi i pobudzi zainteresowanie życiem multiplanetarnym. Rozważał zakup rakiety w Rosji, ale uznał, że interesy z handlarzami takim towarem są zbyt ryzykowne. Postanowił zbudować własną. Zwerbował doświadczonych inżynierów i techników, a ponie­ waż niełatwo przekonać kapitał podwyższonego ryzyka do rakiety, wy­ łożył z własnej kieszeni sto milionów dolarów. Jego zespół szukał wiel­ kich idei i drobnych usprawnień. Często eksperymentował. Wyglądało to czasem na chałupnictwo, ale naprawdę była to gospodarność i zdro­ w y rozsądek. To właśnie rakieta Falcon 9 produkcji firmy SpaceX, założonej przez Muska, wyręcza dziś wahadłowce NASA w transporcie cargo na M ię­ dzynarodową Stację Kosmiczną. W tym samym czasie M usk pracował w Dolinie Krzemowej nad samochodem elektrycznym - teslą. W 2010 roku dostał od rządu USA prawie pół miliarda pożyczki na budowę fa­ bryki elektrycznego sedana oraz na rozwój i montaż baterii, silników elektrycznych, urządzeń kontrolnych zarówno dla tesli, jak i na sprzedaż innym producentom. Umowa była taka, że nikt z udziałowców nie zo­ baczy ani centa, dopóki pożyczka nie zostanie spłacona. W maju 2013 roku, jak wspomniałem wcześniej, spłacił pożyczkę. Musk porywa się na projekty zakrawające na szaleństwo - tyle że definicja tego, co jest szaleństwem, a co nie jest, zmienia się z czasem. Gdybyśmy - powiada - w 1969 roku, gdy człowiek lądował na Księży­ cu, spytali ludzi, co jest bardziej prawdopodobne w 2009 roku: to, że znajdziemy się na Marsie, czy to, że będziemy nosić w kieszeni mały te­ lefon, z którego można zadzwonić do każdego zakątka Ziemi i przesłać ogromne ilości danych, to scenariusz lądowania na Marsie wygrałby co najmniej stosunkiem 100 do 1. A stało się inaczej. Internet, który uczynił Muska krezusem i pozwolił mu realizować szaleńcze na pozór wizje, redefiniuje także politykę. W 1960 roku w debacie telewizyjnej rywalem wiceprezydenta Sta­ nów Zjednoczonych Richarda Nixona, który miał podkrążone oczy, po­ cił się, wyglądał na kiepsko ogolonego —był młody, dynamiczny, świe­ żo opalony senator John Kennedy. Poglądy mieli zbliżone. W oczach

widzów lepszy był Kennedy. Gdyby nie telewizja, JFK i piękna Ja cąueline nigdy by nie zamieszkali w Białym Domu. Gdyby nie inter­ net, Barack Obama nie byłby prezydentem USA, nie znalazłby się na­ wet w finałowej rozgrywce. Tak jak pięćdziesiąt lat temu telewizja, tak dzis internet zmienia reguły gry w polityce. Zmodyfikował proces we­ ryfikacji faktów. Pozwala sięgnąć do poprzednich przemówień kandy­ datów, aby wykazać brak konsekwencji, błąd lub kłamstwo i podzielić się wnioskami z innymi. Technologia przekazu zawsze miała ogromny wpływ na praktyki i skuteczność polityki. Efektywność retoryki Cycerona zależała od tego, jak liczny tłum słuchaczy zdołali ściągnąć na przemowy na rzymskie Fo­ rum jego posłańcy. Rolę esemesa czy e-maila odgrywał niewolnik, bie­ gający po mieście i zwołujący łudzi na orację. Reformacja nie zaczęła się wtedy, gdy Marcin Luter ogłosił swe kontrowersyjne tezy, ale wtedy, gdy dzięki postępowi sztuki drukarskiej w miesiąc obiegły one całą Europę. Przesłanie internetowe jest i tańsze, i szybsze. Wszystko to nie zmienia oczywiście istoty przekazu. Sztuka perswazji i inspiracji staje się szcze­ gólnie ważnym orężem walki politycznej wtedy, gdy technologia maso­ wych mediów pozwala powielać w nieskończoność retorykę skuteczną i wyśmiewać nieskuteczną. Już dawno temu Platon ostrzegał przed nie­ bezpieczeństwem, że perswazja przyćmi wiedzę, a wiarygodność stanie się ważniejsza niż prawda. Sukcesy The Beatles i Elona Muska dowodzą, że przyszłość należy nie do tych, którzy mają kryształową kulę, ale do tych, którzy mają od­ wagę i wyobraźnię, aby kwestionować utarte wzorce i konsekwentnie dążyć do celu.

Przemysł Zachodu - renesans czy złuda?

Czterdzieści pięć lat temu, gdy Brazylią rządzili wojskowi, Kreml dławił praską wiosnę, Hindusi głodowali, a Chiny tkwi­ ły w uścisku rewolucji kulturalnej, więc nikomu się nie śnił BRIC, Daniel Bell pisał o zbliżającym się społeczeństwie postindustrialnym. Coraz mniej z nas miało pracować przy fabrycznej taśmie, a coraz więcej zajmować się oświatą, innowacją, sztuką i rozrywką. Tędy miała wieść droga do raju. Raju wciąż nie widać. W ostatnich stu z górą latach to zwykle przemysł budował potęgę państw i dobrobyt narodów. Rewolucja przemysłowa umocniła pozycję Imperium Brytyjskiego. Szybki rozwój przemysłu uczynił Stany Zjedno­ czone supermocarstwem. Powojenny cud gospodarczy „azjatyckich ty­ grysów” opierał się na eksporcie do bogatych krajów Zachodu towarów przemysłowych wyprodukowanych z wykorzystaniem technologii im ­ portera, własnej wysokiej wydajności i niskich kosztów robocizny. Kra­ je takie jak Australia czy Kanada, którym wiedzie się dobrze, choć brak im dużej bazy przemysłowej, należą do wyjątków, bo wyjątkowo boga­ ta jest ich baza surowcowa. W 1990 roku z USA pochodziła trzecia część produkcji przemysło­ wej świata. W wiek XXI Ameryka wkroczyła z jedną piątą globalnej

produkcji przemysłowej, co wciąż stawiało ją na pierwszym miejscu. Po­ zycję tę straciła w 2009 roku na rzecz Chin. Ćwierć wieku temu co piąty zatrudniony Amerykanin pracował w przemyśle, dziś - co dwunasty. Przemysł emigrował, a teoretycy uspo­ kajali, twierdząc, że nie ma znaczenia, gdzie ludzie pracują, bo usługi są równie ważne jak produkcja. Jeden z nielicznych, którzy ośmielili się już dawno kwestionować tę teorię, nieżyjący szef Sony Akio Morita, mó­ wił w Davos w 1993 roku: „Jedynie przemysł przetwórczy daje solid­ ne zatrudnienie w odpowiedniej skali. Sektor usług może przetrwać tyl­ ko wówczas, gdy istnieje przemysł, który te usługi może wspierać”. Na dłuższą metę jakość usług też wymaga postępu w przemyśle: szybszych pociągów i wygodniejszych samolotów; za bilety do kina można żądać więcej, gdy nowa technologia pozwala na nowe efekty wizualne; usłu­ ga telefoniczna jest droższa, gdy lepszy mikroprocesor zwiększa funk­ cjonalność komórki. Daniel Patrick Moynihan, senator-intelektualista, przypominał, że nie tylko kultura i sztuka, ale także bardziej przyziemne usługi, takie jak oczyszczanie miasta, poczta czy policja, to sektory, gdzie wydajność pra­ cy albo nie rośnie, albo rośnie powoli (i dlatego, mówił, grawitują one w kierunku sektora publicznego). Jako przykład podał kwartet smyczko­ w y Mozarta: w 1773 roku wymagał on czterech muzyków, czterech in­ strumentów i około 35 minut - i dziś nic się w tej materii nie zmieniło. Sytuację krajów, z których przemysł stopniowo emigruje, a jego miej­ sce zajmują usługi, komplikuje fakt, że większości usług nie da się sprze­ dawać w skali międzynarodowej. Są oczywiście takie, którymi można handlować na odległość, jak choćby usługi finansowe, a nawet kształce­ nie, ale nie da rady sprzedać na odległość strzyżenia u fryzjera, reperacji cieknącego zlewu czy kolacji w miejscowej knajpie. Wprawdzie z boga­ tych krajów lata się do Tajlandii czy Brazylii, aby poprawić nos lub po­ większyć piersi, ale to drobna część usług medycznych i gdy ktoś łapie grypę albo wpada pod samochód, nie szuka pomocy z dala od domu. Na razie utrata wielu miejsc pracy w przemyśle prowadzi do polary­ zacji dochodów - bo przybywa ludzi o niższych zarobkach. Można to

oczywiście łagodzić poprzez politykę redystrybucji, czyli poprzez podat­ ki, ale częściej napotyka się opory niż entuzjazm. Znam gm iny w Kalifornii, które po cięciach w budżecie Pentago­ nu, gdy rozpadał się Układ Warszawski, traciły pięć tysięcy miejsc pracy w przemyśle lotniczym, a zyskiwały pięć i pół tysiąca w hotelach, motelach, barach szybkiej obsługi, domach starców, szkołach i szpitalach. Poprawia­ ło to wskaźniki bezrobocia, niemniej był to inny rodzaj zatrudnienia. Pra­ cę tracili inżynierowie i mechanicy, którzy zarabiali trzy-cztery razy tyle co sprzątaczki, kucharze, pielęgniarki i salowe - a tych przybywało. Średnie zarobki w przemyśle amerykańskim są o 20 procent, a w bu­ downictwie o 40 procent wyższe niż w całej gospodarce, a właśnie te dwa sektory najbardziej dziś cierpią. Natomiast w handlu detalicznym, który dziś zatrudnia w Stanach o trzy m iliony ludzi więcej niż przemysł, średnie zarobki są o połowę niższe. W Ameryce coraz trudniej o pracę, za którą dobrze płacą i która nie ucieknie jutro za granicę. Podobny ból głowy zaczyna dokuczać Europie. Czy jeśli Zachód chce chronić swą dzisiejszą pozycję przed dalszą erozją, musi reanimować swój przemysł? Przemysł zaczął się wynosić z Ameryki czterdzieści lat temu, ale ucieczka z krajów bogatych do biedniejszych, gdzie łatwiej dobrze zaro­ bić, zwiększyła tempo z chwilą, gdy C hiny przyjęto do Światowej Orga­ nizacji Handlu, bo to ośmieliło kapitał, zwłaszcza amerykański. Zanim Franklin D. Roosevelt stworzył programy robót publicznych, aby złagodzić skutki wielkiego kryzysu lat 1929—1933, Amerykanie tra­ cili pracę, która prędzej czy później wracała. Czy miejsca pracy, które tracą dziś, kiedykolwiek wrócą? W Ameryce zaczyna się ostatnio mó­ wić, że tak, że wrócą. Przebąkuje się nawet o nadchodzącym renesansie przemysłu. Czy coś się nagle odmieniło? A jeśli tak, to co? Czy to tylko złuda? I gdy się zmieni, to czy może się znów odmienić? Tak długo, jak długo te opinie pochodziły od teoretyków, a właściwie od konsultantów, którzy muszą ciągle coś nowego przewidywać, moż­ na to było potraktować wzruszeniem ramion. Ale gdy wolty w myśle­ niu i działaniu dokonuje przemysłowy gigant taki jak General Electric, to całkiem inna historia.

Czterdzieści lat temu dwadzieścia trzy tysiące pracowników General Electric produkowało w Louisville, w stanie Kentucky, pralki, lodówki i zmywarki. To był park przemysłowy z własną elektrownią, strażą pożarną i kodem pocztowym. Potem produkcja zaczęła wędrować za granicę —naj­ pierw do Meksyku, później do Chin. Gdy zostało niespełna dwa tysiące ludzi, GE zaczęło się rozglądać za kupcem na cały interes. I nagle wszystko się odmieniło. Produkcja wraca, a Jeffrey Immelt, szef GE, firmy zatrud­ niającej przeszło trzysta tysięcy ludzi na całym świecie, napisał w „Harvard Business Review”, że outsourcing jako model produkcji sprzętu gospo­ darstwa domowego w jego firmie się przeżył. Postanowił wydać osiem­ set milionów dolarów, aby przywrócić do życia fabrykę w Louisville. Za­ pewnia, że nie robi tego z pobudek filantropijnych. „Robię to, bo myślę, że zarobimy w ten sposób więcej pieniędzy” - powiada. Skąd ten piruet? Od początku było wiadomo, że pod względem wydajności Chińczyk czy Hindus ustępuje Amerykaninowi, ale gigantyczna różnica w płacach z nadwyżką rekompensowała te straty w produktywności. Dość szybko jednak płace trafiły na diametralnie różne trajektorie: w Ameryce zaczę­ ły spadać, a na nowych rynkach szybko rosnąć. W wyniku wzrostu bezrobocia i dramatycznego osłabienia ruchu związkowego płace w przemyśle spadły. Niektóre firmy, które dwadzieś­ cia lat temu płaciły ludziom przy taśmie przeszło dwadzieścia dolarów za godzinę, dziś są w stanie zatrudnić pracowników o podobnych kwalifika­ cjach za dziewięć dolarów. Jednak płace to tylko jedna część łamigłówki. Konsultanci i praktycy nagle mówią coś, co jeszcze kilka lat temu by­ łoby bluźnierstwem, a mianowicie, że decyzje o outsourcingu były czę­ sto bardziej wynikiem instynktu stadnego - skoro wszyscy to robią, to musi w tym tkwić mądrość - niż solidnego rachunku. Amerykanin sta­ niał, a Chińczyk zdrożał. Poza tym Chińczyk jest mniej wydajny. Gdy dodać do tego koszty transportu, kurczy się przewaga produkowania w Chinach na rynek amerykańśki. Dziś znacznie tańszy w Ameryce gaz obniża koszty energii na krajowym podwórku. Wszystko to wzięte do kupy podpowiada weryfikację konwencjonalnych „prawd”.

GE odkrywa także, że fabryka to laboratorium i że badania i rozwój dzieją się właśnie tam. Zwłaszcza gdy chodzi o wyroby wysokiej tech­ nologii, ważne okazuje się to, że projektanci, inżynierowie, pracowni­ cy linii produkcyjnej i ludzie z marketingu są blisko siebie. Ta bliskość sprzyja innowacjom, przyspiesza ich tempo, zbliża producenta do tęt­ na rynku. W wypadku General Electric dowiodło tego projektowanie nowego pieca grzewczego, popularnego wyposażenia domów jednoro­ dzinnych w Ameryce. Pracując w Kentucky, multidyscyplinarny zespół wyprodukował towar i lepszy, i tańszy niż ten wytwarzany w Chinach. Czas na przerzucenie produktów z fabryki do magazynów sprzedaży liczony poprzednio w tygodniach, potrzebnych na transport z Chin — dziś wynosi trzydzieści minut. Gdy General Electric ściąga do domu produkcję lodówek, pralek czy pieców grzewczych, W hirlpool wraca do Ohio z produkcją mikserów, która wywędrowała do Chin, a Otis do Karoliny Południowej z produk­ cją wind, która wyniosła się do Meksyku. Jeszcze trochę i wszyscy uwie­ rzą, że Ameryka stoi u progu renesansu przemysłu. A co z Europą? Za jeden z podstawowych celów Unia uznała „po­ litykę przemysłową w dobie globalizacji”. Co to znaczy, nie wiadomo. Bruksela dostrzegła wreszcie, że postępująca deindustrializacja może we­ pchnąć Europę prędzej na ścieżkę do skansenu niż na drogę do dobro­ bytu. Chce reanimować przemysł. Jakie są szanse powodzenia? Z jednej strony Europa była kolebką przemysłu, ma wciąż duży po­ tencjał wytwórczy i silną bazą naukowo-badawczą. Z drugiej strony szanse obniżają atuty rywali: w wypadku Ameryki to przede wszystkim tradycyjny duch przedsiębiorczości, mniejsza awersja do ryzyka, łatwiej­ szy dla nowo powstających firm dostęp do kapitału i znacznie bardziej symbiotyczne relacje między nauką a biznesem. Natomiast w przypad­ ku Chin - poza wyraźną przewagą w zakresie kosztów wytwarzania - sil­ ne wsparcie państwa, które dla osiągnięcia swych mocarstwowych celów nie cofnie się przed niczym i gwiżdże sobie na oskarżenia konkurentów o nieuczciwą grę.

Unia jest dziś wciąż największym na świecie producentem samocho­ dów, a przemysł motoryzacyjny - najważniejszy dla prosperity Europy i jej rynku wykwalifikowanej siły roboczej. Jest też największym prywat­ nym źródłem finansowania badań i rozwoju. Jak długo to jednak po­ trwa przy obecnej polityce? Francuzi i Włosi produkują za drogo i wię­ cej, niż rynek chce wchłonąć. Fiat płaci swym ludziom we Włoszech więcej niż bardziej wydajnym pracownikom w swojej fabryce w Polsce, ale gdy ma kłopoty ze zbytem, zwalnia ludzi w Polsce. Gdy pod koniec 2012 roku Peugeot miał kłopoty z kasą, rząd w Paryżu dał mu gwaran­ cje bankowe pod warunkiem, że zwolni mniej ludzi, niż zamierzał. To nie są dobre sposoby na budowanie konkurencyjności. Gigantyczna klapa gospodarki centralnie planowanej ugruntowała przekonanie, że im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Jeśli jed­ nak ugruntuje się przekonanie, że deindustrializacja to droga donikąd, może dojść do rehabilitacji polityki przemysłowej. To prawda, że więk­ szość pomysłów interwencji na rynku zrodzonych w rządowych gabi­ netach, źle się kończyła, a cenę za eksperymenty płacił podatnik. Były to zwykle spóźnione i chybione próby ratowania upadających sektorów lub firm - stalowni, stoczni, kopalni czy zakładów włókienniczych. W ię­ cej sensu ma wspieranie przez państwo nowych dziedzin, zwłaszcza wtedy, gdy sektor prywatny się do tego nie kwapi z powodu wysokiego ry­ zyka, choć i wtedy ścieżka usłana jest pułapkami. Po pierwsze, nie ma pewności, że rząd postawi na właściwego konia. Po drugie, jego działa­ nia mogą się stać łupem lobbystów. Z drugiej strony bez wsparcia rządów nie byłoby Airbusa, a bez Pen­ tagonu - Doliny Krzemowej. Tenże Pentagon przyłożył rękę również do narodzin internetu. Południowokoreański Pohang Iron and Steel Company, jedna z najbardziej wydajnych i trzecia co do wielkości fir­ ma hutnicza na świecie, oraz Jebel Ali w Dubaju, jeden z największych i najlepszych portów na świecie —powstały dzięki środkom publicznym. Rząd wspierał brazylijski przemysł lotniczy, który produkuje embraery. Zdaniem ekspertów na zmianach w kierunkach wędrówki przemy­ słu skorzystają przede wszystkim firmy amerykańskie oraz te, z europej­

skimi i japońskimi włącznie, które produkują w Ameryce. Coraz wię­ cej firm europejskich i japońskich stawia fabryki w USA. W wypadku firm samochodowych dzieje się to od dawna. W tym samym czasie gdy amerykańscy producenci zmagali się z najprzeróżniejszymi problemami, od jakości po koszty, Toyota, Honda, Nissan, BMW, Daimler i Volks wagen budowały zakłady w Ameryce. Później do tej listy dołączyły połu dniowokoreańskie Hyundai i Kia. BM W eskportuje na cały świat samo­ chody produkowane w Karolinie Południowej. Honda planuje roczny eksport czterystu tysięcy samochodów ze swych wytwórni w Ameryce. Japoński Mitsubishi Nuclear Energy System lokuje swe centrum inży­ nieryjne w Karolinie Północnej. Zdaniem Boston Consulting Group to wierzchołek lodowca i zwiastun nowego trendu, gdyż coraz więcej firm wierzy, że produkcja w Chinach jest tańsza tylko na papierze. Sami Chińczycy szukają szczęścia w Ameryce. Chiński producent rur miedzianych Golden Dragon Precise Copper Tube Group buduje fabrykę w Alabamie, chiński producent wyrobów aluminiowych zakła­ dy w Indianie. Ostatnio zabrali się także do przemysłu samochodowego. *

Z wielkich amerykańskich miast, które ucierpiały przy okazji deindu strializacji, żadne nie dostało w kość tak jak Detroit. To na przedmieś­ ciach Detroit w 1903 roku powstała Ford Motor Company. To tu mieści się od dawna centrala General Motors. W 1914 roku Ford wprowadził płacę minimalną w wysokości 5 dolarów dziennie, co było odpowiedni­ kiem dzisiejszych 115 dolarów. W 1921 roku firma produkowała rocz­ nie milion aut. Ale to prehistoria. Detroit, liczące w 1950 roku 1,8 m i­ liona ludzi, skurczyło się do 700 tysięcy. Centrum miasta przypomina krajobraz po bitwie. Średnia cena nieruchomości jest dziś o 54 procent niższa niż 6 lat temu i wynosi 45 tysięcy dolarów (w San Francisco — 717 tysięcy). Bezrobocie znacznie przewyższa średnią krajową. W mar­ cu 2013 roku gubernator stanu M ichigan odebrał administrację radzie miejskiej i nadzór nad finansami oddał specjalnemu zarządcy do spraw kryzysowych, a 18 lipca ogłoszono bankructwo miasta.

Ostatnio w Detroit pojawili się Chińczycy. Bez fanfar zapuszczają korzenie w sercu amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Korzy­ stają z tego, że miejscowi mają kłopoty, więc tanio można kupić i zie­ mię, i maszyny, i ludzi z doświadczeniem. Próbują iść ścieżką podobną do tej, jaką ponad trzydzieści lat temu przecierali Japończycy. Ekspan­ sję Toyoty i Hondy potraktowano jako zagrożenie. Gdy związki zawo­ dowe i rząd postawiły warunek: chcecie tu sprzedawać, zacznijcie tu pro­ dukować, Japończycy powiedzieli: OK. Chińczycy są w lepszej sytuacji z dwóch powodów: po pierwsze, nikomu jak dotąd pracy w Detroit nie odbierają, lecz dają ją tym, którzy ją stracili. Po drugie, siedzą cicho jak mysz po miotłą, co przychodzi im o tyle łatwiej, że samochodów w Ame­ ryce nie sprzedają. Sprzedają natomiast części - w 2012 roku za 12 m i­ liardów dolarów. Zwrócili na siebie uwagę dopiero wówczas, gdy zainte­ resowali się amerykańskimi akumulatorami i pojazdami elektrycznymi. Brilliance Auto, ogromna firma z miasta Shenyang, zatrudniająca w Chinach pół miliona ludzi i od dziesięciu lat produkująca BM W na rynek chiński, zameldowała się w Detroit głównie po naukę - jak zostać poddostawcą dla General Motors, Forda czy Chryslera. Do tej pory jej klientami były głównie warsztaty naprawcze. Gdy udała się mała trans­ akcja z Cadillakiem, przyszedł apetyt na więcej. W 2012 roku, mimo setek milionów wsparcia ze strony rządu federalnego, zbankrutował amerykański producent akumulatorów A l23 - wówczas chińska grupa W anxiang kupiła większość wyposażenia zakładów. Republikanie kry­ tykowali tę transakcję, twierdząc, że maszyny kupione przez Chińczy­ ków mogą mieć zastosowanie wojskowe, ale ostatecznie rząd ją przykle­ pał. Wcześniej ta sama chińska firma kupiła kilka amerykańskich fabryk części samochodowych i paneli słonecznych. Wanxiang zatrudnił tysią­ ce miejscowych pracowników, co pomogło pokonać opór polityków. Czy to się kwalifikuje jako renesans amerykańskiego przemysłu, czy też jako renesans przemysłu w Ameryce? I czy to ważne, do kogo te od­ rodzone fabryki należą? Łatwo popaść z jednej skrajności w drugą. Inaczej wygląda i będzie wyglądać rachunek ekonomiczny w wypadku nowoczesnego sprzętu

gospodarstwa domowego, a inaczej w wypadku koszuli, spodni czy bu­ tów albo montażu tanich komponentów elektronicznych. Chiny jesz­ cze długo będą znacznie tańsze niż Ameryka. Poza tym trzeba pamiętać, że nawet jeśli Chiny drożeją, to w pobliżu czekają W ietnam, Kambo­ dża, Bangladesz, wkrótce zapewne Birma, a w dalszej kolejności Afryka. Cztery lata od oficjalnego zakończenia recesji zatrudnienie w Ame­ ryce jest o przeszło dwa m iliony niższe niż w roku 2007, ostatnim przed kryzysem. O dwa m iliony ludzi mniej pracuje w przemyśle. W ciągu dwunastu miesięcy - od czerwca 2012 do czerwca 2013 - w przemyśle Ameryki przybyło wszystkiego 30 tysięcy miejsc pracy. Zważywszy na skalę gospodarki USA, gdzie poza rolnictwem pracuje 135 milionów lu­ dzi, czy zasługuje to na miano renesansu? Może trzeba poczekać, a może po prostu opisane przypadki ledwie rekompensują ucieczkę innych, ha­ mują odrobinę spadkowy trend. Czas pokaże także, co wyjdzie z chińskiej inwazji na Detroit. Na razie tylko 4 procent chińskiej produkcji aut osobowych wędruje za granicę, głównie do Afryki i na Bliski Wschód. Ale to się zmieni za kilkanaście lat, jeśli nie wcześniej. Wówczas może się okazać, że to, co dziś niektórzy uważają za renesans, jest niczym innym, jak budowaniem przez potęż­ nego konkurenta przyczółku do ataku. W Detroit i okolicach mieszka dziś około pięćdziesięciu tysięcy Chińczyków. Tam gdzie kiedyś królo­ wały pierogi i polska kiełbasa, coraz częściej można dostać kaczkę po pekińsku.

Tykająca bomba nierówności

Czterdzieści lat temu Robert Redford, dziś —Leonardo di Caprio. W ielki Gatsby przyciąga producentów filmowych i widzów, tak jak wystawne przyjęcia u Jaya Gatsby’ego, milionera o ta­ jemniczej przeszłości, przyciągały gości na kilka lat przed kra­ chem na giełdzie. Jeden z tytułów, jakie F. Scott Fitzgerald rozważał dla swej powieści, brzmiał „Trimalchio in West Egg”. Trymalchion to postać z Satyryko nu , powieści przypisywanej Gajuszowi Petroniuszowi, rzymskiemu pi­ sarzowi, filozofowi i politykowi, który miał duży wpływ na Nerona. Trymalchion zaś to nieokrzesany parweniusz, który pracą i uporem do­ szedł do majątku. Na jego przyjęciach serwowano żywe ptaki zaszyte w prosięciu. Czy jednak ustępował mu Dennis Kozłowski, prezes Tyco, firmy, która dołożyła z kieszeni akcjonariuszy milion dolarów na przy­ jęcie na Sardynii, gdzie lodowa replika D awida M ichała Anioła siu­ siała stoliczną? „Rzymska orgia Tyco” - pisano później o urodzinach żony prezesa, a jednocześnie dziennikarz „Forbesa” bronił Kozłowskie­ go: to prawda, że zachowywał się jak Świnia, ale wielu prezesów zacho­ wuje się jak świnie. Ffistoria W ielkiego Gatsby’ego toczy się na początku lat dwudzie­ stych ubiegłego wieku w okolicach Nowego Jorku - w czasie prospe­

rity, prohibicji, rozkwitu zorganizowanej przestępczości i upadku mo­ ralności. Jedno z największych wyzwań naszych czasów to nierówności spo­ łeczne. Większość ekonomistów pogodziła się z ogromnymi nierównoś­ ciami w dochodach w przekonaniu, że socjalistyczna kuracja jest gorsza niż kapitalistyczna choroba, a straty wywołane nieefektywnością socja­ lizmu pożarłyby z nawiązką potencjalne korzyści związane z większą równością. Ostatnio różnice jednak w dochodach wzrosły dramatycz­ nie nie tylko w Ameryce i w Europie, ale i w nowych potęgach: Chi­ nach, Indiach i Rosji, a także w rejonach o tradycyjnie gigantycznych nierównościach, takich jak Afryka. Ameryka Łacińska stanowi jedyne odstępstwo od tej reguły w ostatnich dziesięciu latach, głównie za spra­ wą szybkiego wzrostu klasy średniej w Brazylii. Nierówności pogłębiały się już od kilku dekad, lecz dopiero po kra­ chu finansowym jaskrawo się to uwidoczniło. Zanim bowiem banki się posypały, pod każdą praktycznie szerokością geograficzną łatwo było dostać kredyt, a zakupy na kredyt dawały milionom poczucie, że są bogatsi, niż naprawdę byli. Demokratyzacja standardów życia codziennego - telewizor kolorowy dla każdego —maskowała praw­ dziwe różnice. W teorii rozpiętości w dochodach dają bogatym możliwości oszczę­ dzania i inwestowania i tworząc zachęty dla wydajnej pracy, powinny sprzyjać wzrostowi. Jednak rozpiętości nadmierne —oczywiste pyta­ nie: jakie to nadmierne? - jednym ham ują dostęp do edukacji, a w in­ nych budzą niechęć, rozgoryczenie. W miarę prosta teoria przeradza się więc w praktykę akrobacji o niepewnych skutkach. Na to wszyst­ ko nakłada się pytanie, czy wysokie nierówności przynoszą więcej po­ żytku, czy szkody. Z badań Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika, że rozpiętości dochodowe spowalniają tempo wzrostu, osłabiają popyt i zwiększają niebezpieczeństwo perturbacji finansowych. Asian Development Bank twierdzi, że gdyby nierówności w gospodarkach krajów Azji nie powiększyły się w ciągu minionych dwudziestu lat, dodatkowe

240 milionów obywateli tego regionu wydobyłoby się z głębokiej nędzy. Krótko rzecz ujmując, jest o czym mys'leć. Rosnące rozpiętości zaczynają niepokoić nawet plutokrację. Sondaże przeprowadzone na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos wska­ zały nierówności jako najważniejszy obok nierównowagi fiskalnej prob­ lem nadchodzących lat - i najbardziej dziś niebezpieczny dla społecz­ nej stabilności. Rozmaite jest też w różnych społeczeństwach postrzeganie nierów­ ności. W Europie zakorzeniły się silne tendencje egalitaryzmu. Historia Ameryki Łacińskiej, gdzie różnice tradycyjnie były znaczne - i do dziś tak jest - pokazuje, że kraje rządzone przez te same elity, gdzie możli­ wości awansu były ograniczone, nie mogły się poszczycić ani szybkim wzrostem, ani stabilnością. Ameryka i Chiny akceptują większe różni­ ce w dochodach, choć w Chinach zaczęły one przybierać takie rozmia­ ry, że komunistyczni liderzy uznali je za zagrożenie dla systemu. Jed­ nocześnie zapędy do redystrybucji też niosą ze sobą zagrożenia, dusząc efektywność i niekiedy zabijając bodźce do pracy, o czym to i owo wie­ dzą zarówno kraje skandynawskie, jak i kraje do niedawna znane jako przedstawiciele tak zwanego realnego socjalizmu. Rządowe próby lecze­ nia nierówności zwykle okazywały się gorsze niż choroba, którą m ia­ ły leczyć. Jednak i w bogatych, i w biednych społeczeństwach ma sens ekonomiczny i moralny likwidowanie ewidentnie niezasłużonych nie­ równości, a takich bez uciekania się do metod Sherlocka Holmesa zna­ leźć można mnóstwo. Nawet w Ameryce, gdzie egalitaryzm nigdy nie był modny i mało kto pomstował na rozpiętości dochodów, które gdzie indziej uchodzą za nieprzyzwoite, publika wpadła w furię, gdy miliony ludzi straciły pracę i oszczędności życia, a autorzy tej klapy wypłacili sobie i swym adiutan­ tom gigantyczne premie. Czy grzechów ostatnich lat winni są bardziej ułomni ludzie, czy niesprawne instytucje? Czy coś można poprawić? Czy logika systemu jest taka, że bez narzucenia surowych reguł i ich policyj­ nego nadzoru jesteśmy skazani na grabież w biały dzień? Czy rynek jest głęboko nieetyczny?

Indeks Giniego

Namibia Republika Południowej Afryki Sierra Leone Republika Środkowoafrykańska Boliwia Kolumbia Gwatemala Brazylia Meksyk Chiny Singapur Argentyna Jamajka USA Uganda Rosja Turcja Japonia Indie Polska Wielka Brytania Francja Tajwan Kanada Hiszpania Włochy Korea Południowa Holandia Unia Europejska (średnia) Australia Belgia Niemcy Austria Norwegia Dania Szwecja

70,7 65,0 62,9 61,3 58,2 56,0 55,1 51,9 51,7 48,0 47,3 45,8 45,5 45,0 44,3 42,0 40,2 37,6 36,8 34,2 34,0 32,7 32,6 32,1 32,0 31,9 31,0 30,9 30,7 30,5 28,0 27,0 26,0 25,0 24,8 23,0

Indeks Giniego jest miarą nierówności dochodowych: im wyższy indeks, tym większe nierówności dochodowe Źródło: Central intelligence Agency, The World Factbook

W olny rynek bez wątpienia ceni cechy charakteru, które niekoniecz­ nie plasują się wysoko na liście tradycyjnych cnót. Skłonność do po­ dejmowania ryzyka, spekulacji czy hazardu jest często skuteczniejszą drogą do sukcesu rynkowego niż ostrożność, oszczędność czy cierpli­ wość. Konkurencja na rynku stwarza pokusy, aby łamać zwyczajne za­ sady przyzwoitości. Dostarcza także wymówek, moralnego alibi i uspra­ wiedliwienia przed samym sobą czynów moralnie nagannych. M a to niewątpliwie korodujący wpływ na etos pracy. Samo w sobie nie powin­ no być to jednak argumentem przeciwko wolnemu rynkowi. Rywalizacja zarówno w polityce, jak i w gospodarce jest z gruntu nie­ bezpieczna dla moralności - tyle że w wypadku rywalizacji w polityce powstał cały szereg reguł, które uwzględniają fakt, że uczestniczą w niej zwykli śmiertelnicy, a nie anioły. Współczesne demokracje zdołały po­ łożyć tamy najgorszym formom korupcji w polityce. Tyrania, represje, nieuzasadnione aresztowania, cenzura, pokazowe procesy - wszystko to zniknęło z demokratycznej sceny politycznej, a jeśli nie do końca zo­ stało wyrugowane, to potrafimy się przed tym bronić. To, że dziś areną najbardziej skorumpowanych przejawów życia publicznego jest gospo­ darka, a nie polityka, wynika z tego, że nie mam y podobnych instytu­ cjonalnych hamulców dla niemoralnych zachowań rynkowych. To jeszcze jedno przypomnienie, że rynek wym aga systemu praw i ograniczeń, których strażnikiem i policjantem jest rząd. Trzeba przy tym pamiętać, iż wszelkie wynaturzenia wolnego rynku nie oznaczają moralnej wyższości systemu centralnego planowania. Wystarczy wspo­ mnieć czarny rynek i szarą strefę. Także korupcja nie nadeszła wraz z wolnym rynkiem. Zdaniem Johna C. Boglea, twórcy i wieloletniego szefa największego w Ameryce funduszu inwestycyjnego Vanguard, głęboki kryzys na ryn­ ku finansowym wynika w mniejszym stopniu z fundamentalych cech rynku czy z ludzkich ułomności, a bardziej ze zmian w charakterze in­ stytucji rynku kapitałowego. Pół wieku temu Ameryka była społeczeństwem właścicieli. Stopnio­ wo klasa menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsię­

biorstwami, w których ma nikłe udziały własne. Już Adam Smith po­ wiedział, że zarządzający pieniędzmi innych rzadko czynią to z taką samą starannością, z jaką troszczą się o swoje. Jednocześnie mam y do czynie­ nia z czymś znacznie poważniejszym i gorszym. Obowiązujący kiedyś moralny absolutyzm - powiada Bogle —„są rzeczy, których po prostu się nie robi” zastąpił moralny relatywizm: „skoro wszyscy to robią, to cze­ mu ja miałbym być inny?”. Prywatyzacja zysku i uspołecznienie ryzyka (w formie ratunku ze strony rządu) stanowią jego zdaniem manifestację skorodowanego kręgosłupa, co umożliwił nie wolny rynek, lecz system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych. *

„Nigdy przedtem tak wielu niewykwalifikowanych dwudziestoczterolat­ ków nie zarobiło tak wielkich pieniędzy w tak krótkim czasie —pisał M ichael Lewis w swym pamiętniku z Wall Street Poker kłamców. - M ieli po dwa małe czerwone sportowe samochody, a chcieli mieć po cztery, i to za wszelką cenę”. Książka powstała wprawdzie przeszło dwadzieścia lat temu i opisuje klim at lat osiemdziesiątych, kiedy ludzie z W all Street zo­ stawili skrupuły w szatniach eleganckich restauracji, ale postawy z tam­ tych lat jedynie się upowszechniły. Korporacje są zwykle przedstawiane jako orędownicy bezwzględne­ go leseferyzmu. Lecz to iluzja. Głównym zadaniem lobbystów nie jest przekonanie rządu, aby zostawił wielki biznes w spokoju, ale by mu po­ mógł - żeby utrzymał bariery dla konkurencji, wsparł ulgami. Żaden system ekonomiczny nie chroni przed okazjonalnym triumfem niedo­ brych cech ludzkiego charakteru. Wszystkie do pewnego stopnia uru­ chamiają drzemiące w nas egoizm czy zachłanność, które prowadzą do wynaturzeń i szkód społecznych. To, co się stało, obnażyło słabość wielu instytucji, ale w sumie zawinili ludzie. Nie tylko pomysłowi księgowi, nierzetelni analitycy i brokerzy, nieprzyzwoicie pazerni i pozbawieni zarówno zasad, jak też wiedzy i wyobraźni szefowie niektórych firm, lecz także przeciętni inwestorzy —i ci, którzy kupowali akcje, zapominając o prawach fizyki,

i ci, którzy kupowali domy w nadziei, że kredyt sam się spłaci. Można wyeliminowć luki w przepisach, zwiększyć kary za fałszerstwa, wzmoc­ nić nadzór, ale nie da się pozbawić ludzi iluzji, że tuż-tuż za rogiem cze­ ka na nich fortuna. Przy okazji ucierpiała reputacja globalizacji. Podobnie jak dywersy­ fikacja portfela inwestycyjnego ma zmniejszać ryzyko, i zmniejsza, tak globalizacja miała łagodzić prawdopodobieństwo globalnego kryzysu ekonomicznego. Stało się inaczej. Okazało się, że dziś łatwiej o zakaże­ nie i epidemia szybciej się rozprzestrzenia. W 2012 roku, pierwszy raz od przeszło siedemdziesięciu lat w czasie pokoju, gubernator Banku Anglii przemówił do narodu przez radio, za pośrednictwem BBC. Zaczął dramatycznie od słów, że kryzys finansowy położył kres półwiekowej poprawie standardu życia w W ielkiej Brytanii i pytania, co zrobić, aby za następne pół wieku nasze wnuki nie mówiły, że zabrakło nam odwagi, by dokonać niezbędnych reform. Przypomniał przyczyny klęski i winę banków: luksusowe przekonanie, że w razie krak­ sy państwo pospieszy na ratunek. W 2008 roku bez pomocy rządu Jej Królewskiej Mości upadłyby niemal wszystkie banki brytyjskie. Ratunek powinien przyjść wcześniej, a nie przyszedł. Wygłaszaliśmy kazania, ale nie dość energicznie. I nie dość głośno. Powinniśmy krzyczeć z dachów. Ostrzegać. Zabrakło nam wyobraźni. Nie stawiamy elektrowni atomo­ wych w gęsto zaludnionym terenie, powiedział Mervyn King, i z tego sa­ mego powodu nie może być tak, aby tradycyjny bank, chroniony przez podatnika, żył ze spekulacji. Paul Volcker, były szef Systemu Rezerwy Federalnej USA (Fed) i czło­ wiek, który za prezydentury Ronalda Reagana ukręcił łeb hydrze inflacji, uważa, że lepszy nadzór i wyższe wymagania kapitałowe nie wystarczą, aby zapobiec powtórce kryzysu 2008 roku. Uparcie powtarza, że insty­ tucje handlujące papierami wartościowymi czy walutami na własny ra­ chunek, a nie na rachunek klienta, należy pozbawić statusu banku i ode­ brać im przywileje, jakie z tego statusu wynikają, takie jak możliwości pożyczania z Systemu Rezerwy Federalnej. I to jednak niewiele załatwi, jeśli banki inwestycyjne czy firmy ubezpieczeniowe będzie się ratować

w razie katastrofy. W takim wypadku powinna je czekać, jak powiedział, „eutanazja, a nie podtrzymywanie funkcji życiowych”. Społeczeństwo coraz energiczniej zaczyna zaglądać bankierom do portfela. „To wprawdzie nie jest rok 1848 (czyli W iosna Ludów) - pi­ sał »Financial Times« - ale przez korporacyjny świat przewala się fala insurekcji”. Przez całe lata akcjonariusze siedzieli cicho w przekonaniu, że prezesi zasługują na zarobki gwiazdorów, bo to zagwarantuje i im zy­ ski, i że jeśli chce się mieć wyniki jak Real czy Barcelona, to trzeba pła­ cić tyle, ile chcą Ronaldo czy Messi. Entuzjazm stopniał, gdy się okaza­ ło, że za gigantyczne pieniądze kupuje się gigantyczne straty. Nie da się wyeliminować ryzyka z działalności banku, bo ocena i w y­ cena ryzyka stanowi esencję tego, co robi bank. Za to mu się płaci. Dwie­ ście lat temu Adam Smith postulował, żeby banki były małe, aby upadek jednego nie miał katastrofalnych skutków dla całej gospodarki. Zważyw­ szy na niezbędną infrastrukturę technologiczną, tego rodzaju postulat dziś zakrawa na mrzonkę. Trzeba się pogodzić z istnieniem wielkich in­ stytucji finansowych, co nie znaczy, że trzeba z góry zaakceptować ideę, iż są one pod specjalną ochroną i mogą spekulować bez granic na koszt społeczeństwa. Praktyki sektora finansów, jego monstrualne straty pokrywane przez podatnika i bezpardonowy, gdy opadły emocje, opór wobec prób re­ form ugruntowały wśród Amerykanów, ale nie tylko tam, przekona­ nie, że system jest głęboko skorumpowany, że pionki płacą za chciwość i niekompetencję wielkich i że w istocie mamy do czynienia z cyniczną egoistyczną eksploatacją. Formuła ustalania płacy dla prezesa amerykańskiej firmy —przez długi czas objęta tajemnicą - okazuje się prosta. Rady nadzorcze oglą­ dają przeciętne zarobki szefów podobnych firm i mierzą z płacą wyżej. Tym sposobem wynagrodzenie automatycznie wspina się w górę, nie­ zależnie od wyników. W psychologii społecznej z grubsza dwadzieścia lat temu zakorze­ nił się termin „Lake Wobegon Effect”. W bardzo popularnym w Ame­ ryce programie radiowym jego autor Garrison Keillor opowiada od lat

o fikcyjnym miasteczku Lake Wobegon w Minnesocie, gdzie „wszystkie kobiety są silne, wszyscy mężczyźni przystojni, a wszystkie dzieci powy­ żej przeciętnej”. Podobnie ma się rzecz z prezesami w Ameryce. Kiedy się celuje, aby każdemu zapłacić więcej, niż zarabiają przeciętnie ludzie na podobnych stanowiskach - główny argument za taką filozofią to utrzymanie herosa w stadzie - przeciętna automatycznie wędruje w górę. W styczniu 2012 roku David Rubenstein, współtwórca The Carlyle Group, wielkiej firmy inwestycyjnej i miliarder, podszył się pod Ada­ ma Smitha i w jego imieniu wystosował za pośrednictwem „Financial Times” orędzie do „kapitalistów całego świata”. W liście tym wyraził swą radość z tego, że kapitalizm wziął górę nad komunizmem i socjalizmem, a jednocześnie zaniepokojenie jego kondycją: kraje na krawędzi przepa­ ści, szerzą się społeczne protesty, mnożą się zastępy bezrobotnych, pęcz­ nieją deficyty i kwestionuje się zalety kapitalizmu. „Co się stało z moim ukochanym kapitalizmem?” - pytał w imieniu Adama Smitha. Kapitalizm zwyciężył, przypomniał, ponieważ stworzył ogromnym rzeszom ludzi - większej grupie, niż to sobie ja, „ A d a m Smith”, wyob­ rażałem - możliwości awansu majątkowego, zapewnienia dzieciom edu­ kacji, a sobie dostępu do dóbr niezbędnych i luksusowych, do odpo­ czynku i spokojnej starości. Jednocześnie zawsze dostrzegałem w nim, pisał „ A d a m Smith”, dwie ułomności, i obie dały o sobie ostatnio znać. Pierwsza to wybujały optymizm, który nieuchronnie prowadzi do krak­ sy, a druga to nadmierne nierówności rodzące się wtedy, gdy niepoha­ mowana pogoń za bogactwem zostawia daleko w tyle tych, którzy zwy­ kle nie z własnej w iny nie są w stanie nadążyć. Choć nie istnieje prosta recepta na te schorzenia, i z jednym, i z drugim trzeba stanowczo wal­ czyć. W tych zmaganiach ważne jest aby „edukować, edukować, eduko­ wać”, ponieważ rosnące nierówności w dochodach są w olbrzymim stop­ niu rezultatem żałosnego stanu szkolnictwa podstawowego i średniego. Niemieckie media rozpisywały się na temat korupcji panoszącej się w Grecji, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej skalę. Każda afera korupcyjna ma wszakże dwie strony: tego, który bierze łapówkę, i tego, który ją daje. Akisowi Cochacopulosowi, byłemu ministrowi obrony

Grecji, pozbawionemu immunitetu i aresztowanemu, stawia się zarzut przyjęcia łapówki od niemieckiej firmy Ferrostaal w związku z zaku­ pem niemieckich łodzi podwodnych. Kilku członków rządu było za­ mieszanych w zakup od Siemensa systemów bezpieczeństwa na potrze­ by igrzysk olimpijskich w Atenach. Kondycja moralna kapitalizmu w Ameryce, Europie, Chinach, Rosji czy w Afryce osiągnęła żałosny poziom. W dobie internetu coraz trud­ niej ukryć brudy przed m ilionam i obywateli. Gdy bezrobocie wśród młodych w Grecji i w Hiszpanii przekracza 50 procent, a Włochy zba­ wienia szukają w osiemdziesięcioośmioletnim prezydencie, coś jest nie tak z zachodnią demokracją.

W kajdanach dogmatów

To, że kilkadziesiąt milionów ludzi w bogatych krajach nie ma dziś pracy, nie wynika z tego, że Grecy kantowali, Włosi leniu­ chowali, a Hiszpanie spekulowali, choć wszystkie z tych postaw miały miejsce i żadnej nie można uznać za cnotę. Pięć lat po tym jak światowa gospodarka stanęła na krawędzi katastrofy, Zachód nie wygrzebał się z głębokiego dołka, a eleganccy do niedawna dżentelmeni skaczą sobie do gardeł w sporach o to, co robić. Nowe pró­ by rozwiązań zderzają się z dogmatami. W ynik tych batalii będzie mieć ogromny wpływ na to, jakim i ścieżkami będą podążały w nadchodzą­ cych dekadach kraje duże i małe, bogate i biedne. „Nie uderzył znienacka piorun i nie zatrzęsła się ziemia, więc kryzys 2008 roku nie był następstwem działań natury, których nie sposób było przewidzieć i nad którymi nie można było zapanować”. Tymi słowami Ołiver W illiamson, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, streścił odpo­ wiedź na moje pytanie, czy finansowego kataklizmu 2008 roku można było uniknąć. Świeżo upieczony noblista nie ukrywał swej radości z fak­ tu, że nagroda Szwedzkiej Akademii daje mu miejsce parkingowe na kampusie w Berkeley. Gdy pogratulowałem mu parkingu, Williamson przypomniał, że zgubiła nas pewność siebie i arogancja. Kogo zgubiła wiadomo. Ogólnie rzecz biorąc —świat. Ale czyja arogancja?

Lista grzeszników jest długa i starczy na niej miejsca dla rządów i ban­ ków centralnych, agencji ratingowych i audytorów, a także milionów po­ życzkobiorców, którzy uwierzyli w miraże łatwego bogactwa. W końcu to jednak banki odpowiadają za to, komu, kiedy i na jakich warunkach pożyczyły. Wycena ryzyka to właśnie to, za co banki biorą pieniądze. Rządy ratowały banki kroplówką z pieniędzy podatników, bo ban­ ki to nie biura podróży ani warsztaty ślusarskie i ich ratowanie było ko­ nieczne. Nie musiały jednak i nie powinny ratować bankierów. Gdy tyl­ ko wielkie instytucje finansowe wyzwoliły się spod kurateli rządowych ratowników, znowu zaczęły sobie hojnie płacić. Inaczej, mówiły, straci­ my najlepszych. Nie uważały za stosowne wytłumaczyć, jakich to szcze­ gólnych talentów trzeba było, aby doprowadzić do katastrofy. W następ­ stwie kryzysu 2008 roku m iliony ludzi na całym świecie usłyszały po raz pierwszy termin „derywaty”. Brzmiał złowrogo; Warren Buffet nazwał je bronią masowego rażenia. W ostatnich latach banki spekulowały tymi instrumentami na gigantyczną skalę. Bankowa wierchuszka w ogrom­ nej większości nie miała bladego pojęcia, co to są derywaty i jakie za­ grożenia ze sobą niosą. Młode wilczki utytułowane doktoratami z fizy­ ki zapewniały, że to zysk gwarantowany. W kwietniu 2013 M iędzynarodowy Fundusz W alutowy zorgani­ zował konferencję tęgich głów, aby podumać nad tym, co się dzieje, ekonomiści bowiem jako profesja jeszcze się nie pozbierali. Jedyne, co wiadomo, a do czego przyznają się wszyscy z wyjątkiem największych arogantów, to że niewiele wiadomo. George Akerlof, noblista z Berke­ ley, porównał obecny kryzys do kota, który ukrył się gdzieś na drzewie i nie wiadomo, jak go stamtąd ściągnąć. Upadek Lehman Brothers wywołał skutki niewspółmierne do swej skali, dlatego że był niespodzianką. Rynki zaskoczył fakt, że rząd do­ puścił do bankructwa tak dużej instytucji. Zrodziło się bowiem pytanie: „Kto następny?”. Gotowość Unii do udzielania Grecji kolejnych pożyczek nie wynika z naiwnej wiary, że Ateny jakoś się z długu wygrzebią, lecz z obaw, że alternatywa jest znacznie groźniejsza, że oficjalne bankruc­ two uruchomiłoby spiralę zdarzeń, nad którymi nikt by nie zapanował.

Szok w systemie finansowym to bardziej reguła niż odstępstwo. W ostatnim trzydziestoleciu mieliśmy do czynienia z kilkoma kryzysami o międzynardowych konsekwencjach. Każdy był inny, każdy był groźny, każdy pozostawił po sobie spustoszenie, choć żaden nie był tak tragicz­ ny w skutkach jak ten ostatni. I wciąż brakuje pomysłu, jak im zapobie­ gać albo łagodzić powodowaną przez nie destrukcję. Podatnikom, którzy zapłacili i płacą, obiecano, że to ostatni raz i „nigdy więcej”. Czy rzeczy­ wiście „nigdy więcej”? I czy dziś jesteśmy bezpieczniejsi? Instytucje, któ­ re zawiodły, są dziś jeszcze większe niż przed kryzysem i gdyby im się po­ winęła noga, z tych samych co wcześniej powodów będzie się je ratować. Amerykański Kongres uchwalił reformę systemu finansów, która już dziś jest krok po kroku rozmontowywana. W Europie, nawet jeśli w cią­ gu kilku lat wyliżemy rany, to prędzej czy później znów przydarzy się kolejna wywrotka i znów ludzie wezmą się za łby, kłócąc się o to, co z tym robić. W Europie powstało zaklęte koło, z którego trudno się wyrwać. Nad­ mierne długi podpowiadają ostrą dietę, zaś ostra dieta wpędza kraje w większe długi. W zapale cięć wydatków gubi się świadomość współ­ zależności. Kiedy pasa zaciskają nie tylko Grecja, Portugalia i Irlandia, bo tak obiecały swym wierzycielom, ale także Francja, W iochy i H i­ szpania, to nikogo nie powinno dziwić, że spada aktywność gospodar­ cza w Niemczech. Uwadze Niemców zdaje się umykać prosta oczywi­ stość, że za ich sukcesami eksportowymi kryją się mniej wstrzemięźliwe zachowania wielu ich partnerów i gdy wszyscy nagle zacisną pasa, Niem­ cy na tym mocno ucierpią, bo spadnie popyt na niemieckie towary. Aby Niemcy mogły mieć wielką nadwyżkę, ktoś musi mieć deficyt. Jak za­ uważył komentator „Financial Times” M artin Wolf: „Czy każdy ma mieć nadwyżkę w budżecie wydatków bieżących? Jeśli tak, to z kim z M arsjanami?”. Dziś Ameryka anemicznie, ale jednak posuwa się do przodu, popra­ wia, ślamazarnie, bo ślamazarnie, sytuację na rynku pracy. Coś się wresz­ cie ruszyło w Japonii, która śladem Ameryki zaaplikowała gospodarce rozmaite bodźce. Tymczasem w Europie grzesznikom przepisano poli­

tykę zaciskania pasa w przekonaniu, że w ślad za rozpasaniem powinno nadejść opamiętanie. Do tej pory na nic się to nie zdało. Politykę gospodarczą trzeba oceniać przez pryzmat jej skuteczności, a nie zgodności z dogmatami. Jeśli zaciskanie pasa nie przynosi oczeki­ wanych rezultatów - a wręcz przeciwnie —to warto rozważyć alternatywy. Fakty są takie, że wzrost wydatków publicznych, a w konsekwencji deficytu i zadłużenia w wielu krajach Unii wynikał w znacznym stop­ niu z ratowania sektora finansów. W 2010 roku ratunek instytucji fi­ nansowych kosztował Irlandię 20 procent PKB! W 2012 roku publicz­ na interwencja w sektorze finansów, głównie w rekapitalizację banków, zwiększyła znacznie deficyt budżetowy w większości państw, które ta­ kiej interwencji dokonały. Cena w Grecji - 4 procent PKB, w Hiszpa­ nii - 3,6 procent PKB. Poniższa tabela pokazuje, jakie było zadłużenie tuż przed kryzysem, a jakie jest dziś. Zadłużenie brutto jako odsetek PKB (%) 2007

2012

Irlandia

25

117

Islandia

29

99

Hiszpania

36

84

Wielka Brytania

48

90

Francja

64

90

Niemcy

66

82

Portugalia

68

123

Włochy

103

127

Grecja

107

159

Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy

Wieczne spoglądanie w tylne lusterko nie wychodzi na zdrowie, ale nie można także podnieść się i raźno pomaszerować jakby nigdy nic. Ronalda Reagana, George’a H.W. Busha i Billa Clintona łączyło bardzo niewiele, poza tym że wszyscy trzej mianowali Alana Greenspana na szefa amerykańskiego banku centralnego. Greenspana traktowa­ no jak skrzyżowanie gwiazdy filmowej i mitycznego bohatera. Fascyna­

cja jego osobą stała się jednym ze sposobów, w jakie Ameryka wyrażała wiarę we własne siły. Sam maestro z pokorą przyznawał, że źródła pro­ sperity i dla niego pozostawały poniekąd zagadką. Zafundował narodowi kredyt tak tani, że trudno się było oprzeć po­ kusie, a potem się dziwił, że wszyscy pożyczają i wydają na potęgę. Gdy w 1996 roku w trakcie długiego publicznego, jak zwykle zawiłego, wy­ wodu wtrącił pytanie, czy aby notowania na giełdzie nie stały się „irra­ cjonalnie wybujałe”, giełdy na krótko się zakołysały, ale o subtelnej prze­ strodze szybko zapomniano i stało się to, co się stało. Po katastrofie, już jako osoba prywatna, Greenspan przypominał mordercę rodziców, który prosi sąd o łagodną karę, gdyż jest sierotą zapominając najwyraźniej, że to pod jego batutą Ameryka pogrążyła się w długach, a ich część w różnej postaci sprzedała światu. To on wsparł pomysł Białego Domu, aby ciąć podatki wtedy, gdy kraj zaczynał kosztowną wojnę, dołączając do wyznawców idei, że moż­ na mieć i armaty, i masło. Zapewniał naród i Kongres, który słuchał go z rozdziawionymi z zachwytu ustami, że samoregulacja to najlep­ szy sposób na dobre funkcjonowanie rynku. A po katastrofie dokonał wolty: opowiedział się za silniejszym nadzorem państwa nad bankami. Poszedł wręcz dalej: „Może zaistnieć potrzeba, by na pewien czas znacjonalizować banki, aby ułatwić szybką i uporządkowaną restrukturyza­ cję” —mówił. „Raz na sto lat może zajść taka potrzeba” - asekurował się. „Raz na sto lat” przewijało się niczym refren w wystąpieniu Greenspana. *

Politykę stymulowania gospodarki należy oceniać nie tylko przez pry­ zmat jej doraźnych skutków, ale także jej długofalowych konsekwencji. W latach 2008-2009 rządy się zadłużały, aby ratować system finanso­ wy przed paniką, jaką przyniósłby niechybnie masowy upadek wielkich banków. Dziś mamy do czynienia z inną motywacją - walką z zagro­ żeniem chronicznie wysokim bezrobociem, które nie tylko pociąga za sobą ból i spiralę spadku produkcji wynikającego z niedostatku popy­ tu, ale w dłuższej perspektywie prowadzić może także do zaniku kwali­

fikacji i nawyków pracy, co pozbawi część bezrobotnych szansy na po­ wrót w szeregi pracujących. Z marszem w kierunku równowagi budżetowej jest trochę tak jak z odchudzaniem - zbyt szybkie i nieprzymyślane może przynieść pacjen­ towi więcej szkody niż pożytku. Ta prawda nie powinna jednak stano­ wić wymówki, aby odłożyć na bliżej nie określoną przyszłość niezbęd­ ne reformy. Jeden z argumentów przeciwko wysokiemu poziomowi pomocy publicznej to obawa, że osłabi ona innowacyjność. O jaką innowacyj­ ność chodzi? Bo jeśli o innowacje w finansach, to właśnie one przyspo żyły światu gigantycznych strat. Niekoniecznie z samej swej natury, ale głównie dlatego, że większość użytkowników nie miała zielonego poję­ cia co do ich istoty, ryzyka i skali, na jaką je zastosowano. Doświadczyłem z bliska, jakie inowacje interesują Wall Street, a ja­ kie nie. Przeszło dwadzieścia lat temu z ramienia Citibanku pracowałem nad instrumentem, który miał zmniejszyć wahania realnych stóp pro­ centowych, a przy okazji dać inwestorom atrakcyjną alternatywę obro­ ny przed inflacją. Produkt zyskał wsparcie noblistów z prawa (Milton Friedman) i lewa (Franco M odigliani), zainteresowanie mediów - tra­ fił na okładkę czasopisma „Forbes” - a nawet wsparcie rządu - prezy­ dent G.H .W. Bush wspomniał o korzyściach z tego produktu w swym rocznym raporcie dla Kongresu USA. M oi szefowie, a także rząd ame­ rykański i Fed udzielili mi wsparcia prawnego, bo potrzeba było drob­ nych zmian w legislacji. Pozostało przekonać Wall Street. Spotkałem się z największymi wówczas graczami na rynku: Salomon Brothers i Goldman Sachs. W mig pojęli, w czym rzecz, i w mig powie­ dzieli mi, że nie poprą tej idei. Powód prosty. „Twój produkt zmniejszył­ by wahania, a m y żyjemy z wahań. Ważniejsze od tego, czy coś idzie nie­ ustannie w górę, czy w dół, jest dla nas to, aby ceny często się zmieniały, najlepiej raz w górę, raz w dół”. W którymś momencie zorientowałem się, że mówimy różnymi językami, więc spytałem o ich definicję krótko-, średnio- i długoterminowych stóp procentowych. „A jaka jest twoja?” ripostowali. „Krótkie to mniej więcej do sześciu miesięcy, średnie - do

trzech lat, a wszystko, co dalej, to długie” —powiedziałem. „A widzisz — odparli. - Dla nas krótki termin to najbliższy kwadrans, średni okres to dwie- trzy godziny, a długi termin to koniec dnia. Bo gong na giełdzie zamyka dzień. Albo przyniósł zarobek, albo stratę. Nowy dzień zaczy­ na wszystko od nowa”. Rządy wielu bogatych krajów mogą dziś pożyczać niemal za darmo. Realne stopy procentowe obligacji rządu USA - czyli stopy nominalne pomniejszone o stopę inflacji - są ujemne. Jeszcze niższe są koszty ob­ ligacji rządu Niemiec i Japonii. Stąd idea, aby zamiast dusić dalej stopy procentowe, zalewając rynek tanim pieniądzem, rządy, które cieszą się wysoką wiarygodnością —zasłużenie bądź niezasłużenie - i z tego po­ wodu mogą pożyczać tanio, pożyczały więcej, a nie mniej, nie tylko po to, aby stymulować wzrost, ale także by poprawiać swą przyszłą sytuację. W Ameryce sypią się mosty. Remontów wymagają drogi i tamy. Kie­ dyś i tak trzeba będzie się do nich zabrać. Dlaczego nie zrobić tego dziś, gdy kapitał jest tak tani? Dlaczego zwolennicy zaciskania pasa są tak uparci? Istnieje kilka hipotez: 1) wierzą głęboko, że jeśli choć trochę mocniej zacisnąć pasa, to pacjent ozdrowieje; 2) widzą wprawdzie, że nijak ich recepta nie działa, ale głupio przyznać się do błędu, więc idź­ my w zaparte; 3) jeśli dziś popuścimy pasa, to już nigdy nie uda się go zacisnąć, bo rząd i publiczność do tego przywyknie; 4) nie popuszczaj­ my, bo to może poskutkować i odebrać nam sposobność, aby wreszcie drogą kolejnych cięć w programach społecznych skutecznie utopić be­ stię państwa w gospodarce. M ają swe ulubione dogmaty i ci z lewej, i ci z prawej. Jedni wszyst­ kie nieszczęścia składają na karb zachłanności kapitalistycznej oligarchii, tak jakby w tak zwanej gospodarce planowej decyzje podejmowali wy­ łącznie altruiści. Drudzy niczym pijany płotu trzymają się tezy, że pań­ stwo w gospodarce to zawsze zło największe i że rynek wszystko sam za­ łatwi najlepiej. Jeśli rząd zbyt się panoszy, zwykle zabija przedsiębiorczość i znie­ kształca sygnały rynkowe. Jeśli stoi ślepy i bezczynny, rynek nie ze wszystkim się upora i nie wszystkie pułapki ominie. Często angażuje

się zresztą z inicjatywy samego sektora prywatnego. Rząd USA nie wci­ skał na siłę pieniędzy gigantom z Wall Street. Producenci samochodów w obliczu bankructwa sami wyciągali ręce po wsparcie. Za zmorę, którą trzeba tępić bez litości, uważają dogmatycy podat­ ki. Tymczasem pod względem zdolności do konkurowania na global­ nych rynkach w klasyfikacji Światowego Forum Gospodarczego w Davos w pierwszej piątce znajdują się trzy kraje o jednej z najwyższych na świecie skali obciążeń podatkowych: Finlandia, Szwecja i Holandia. W y­ sokie podatki najwyraźniej niekoniecznie zabijają przedsiębiorczość i in­ nowacje, skoro Dania i Szwecja, spośród krajów OECD mające najwyż­ sze podatki, wcale nieźle sobie radzą. Szwecja dorobiła się takich firm, jak Ericsson, Electrolux, IKEA, Volvo, H & M , a jeszcze całkiem niedaw­ no symbolem solidności w przemyśle samochodowym był Saab, w ma­ lutkiej Danii powstały Bang & Olufsen, Lego, Carlsberg i Tuborg. Fin­ landia, kraj z jeszcze mniejszą liczbą ludności, ma Nokię. Liczy się nie tylko to, ile się ludziom i firmom zabiera, ale na co się te pieniądze wy­ daje: kraje skandynawskie przeznaczają najwięcej w Unii na B+R, Włosi na arcyszczodre przywileje dla swoich parlamentarzystów, m y na wyso­ kie emerytury dla wybranych grup zawodowych. Zwłaszcza gdy wyma­ ga się od ludzi wyrzeczeń, trzeba pilnować, kogo one wspierają. Senator John Davison „Jay” Rockefeller IV, prawnuk twórcy ogrom­ nej fortuny i jedyny dziś polityk z dynastii Rockefellerów, wytoczył właś­ nie ciężką „lewicową” artylerię przeciwko Carniyal Cruise, wielkiej fir­ mie oferującej rejsy wycieczkowe eleganckimi (zwykle) statkami. Nie wszystko wychodzi firmie, jak planowano, od czasu do czasu statek z set­ kami lub tysiącami pasażerów ulega awarii. W tedy na pomoc wzywa się amerykańską marynarkę wojenną albo służby patrolowania wybrzeża, bo przecież większość pasażerów to Amerykanie, i jak tu zostawić obywa­ tela w potrzebie. Rzecz jednak w tym, że firma jest zarejestrowana poza Ameryką, więc nie płaci podatków, natomiast za ratunek płaci podatnik. Trzydzieści lat temu, gdy amerykańskie prawo zabraniało nowojor­ skim bankom operować w innych stanach, podczas gdy banki japońskie szturmowały w powodzeniem Kalifornię, Walter Wriston, sternik Citi-

banku za czasów świetności tej instytucji, przypominał Podróże Guliwe­ ra: dwa kraje wypowiadają sobie wojnę z powodu sporu, czy gotowane jajko należy jeść od cieńszego, czy od grubszego końca, gdy w tym cza­ sie ktoś trzeci kradnie kurę. Dziś ideologiczne spory po obu stronach Atlantyku dotyczą tego, czy zaciskać pasa, czy go popuszczać. A nowe potęgi prą do przodu. Żyjemy w czasach, gdy węzeł międzynarodowych współzależności coraz trudniej rozsupłać. Namnożyło się instrumentów, które mało kto rozumie. W tej sytuacji ostro idzie w górę cena, jaką całe społeczności płacą za dogmaty, ignorację i arogancję. Dogmaty nie wyszły na zdro­ wie komunizmowi. Nie wyjdą także kapitalizmowi.

Część IV

Slajdy z przyszłości

Między Odrą a Bugiem.

Fakt, że Amerykanie polubili sushi, nie upodabnia ich do Ja­ pończyków. Fakt, że w Warszawie istnieje giełda, nie znaczy, że mamy rynek kapitałowy zdolny finansować małe i średnie fir­ my. Fakt, że płyną do nas grube miliardy z Unii, nie znaczy, że tak będzie zawsze. Trzeba ślepoty albo złej woli, aby kwestionować rozmiary postępu cywi­ lizacyjnego, jaki dokonał się w Polsce po upadku komunizmu. Ale na­ wet ci, którzy tego postępu nie kwestionują, z trudem przyjmują do wia­ domości, że dokonał się on w dużym stopniu dzięki pomocy z zewnątrz. Od wstąpienia do Unii w 2004 roku Polska była największym benefi­ cjentem tak zwanej polityki spójności, na którą przypada blisko połowa wszystkich funduszy unijnych. Ich cel to niwelowanie różnic. W myśl tej polityki im szybciej nadrabiamy dystans, tym mniej nam się należy i tym mocniej musimy pedałować sami. Po roku 2020 nie powinniśmy liczyć na znaczną pomoc z Unii - będziemy na to zbyt bogaci, zwłasz­ cza zważywszy na prawdopodobną obecność nowych krajów członkow­ skich, z których większość jest od nas uboższa. Nasze miejsce na tle innych może się zmienić w wyniku kompletnie różnych scenariuszy, które mają dla każdego z nas większe znaczenie niż pozycja w tabeli: jeśli będziemy się poruszać w żółwim tempie do

przodu, podczas gdy inni stoją w miejscu lub się cofają - awansujemy, ale to oczywiście scenariusz niepomyślny. Scenariusz pożądany to taki, gdy awansujemy, bo choć inni prą do przodu, my czynimy to szybciej dlatego tempo naszego wzrostu jest dużo ważniejsze od miejsca w tabe­ lach. Ważniejsza od dogonienia czołówki, co w perspektywie jednego pokolenia jest niemożliwe, staje się radykalna poprawa w tych dziedzi­ nach gospodarki i życia publicznego, których najczęściej dotykamy: ta­ kich jak drogi, koleje i urzędy. Niepokoić nas zatem powinno, że z publicznego dyskursu umyka temat pod tytułem „przyszłość gospodarki”: co się stanie, gdy strumień unijnych pieniędzy zamieni się w cienką strużkę albo kompletnie wy­ schnie? Przez blisko dwa stulecia nasza narodowa myśl demokratyczna sku­ piała swą energię na tym, jak przetrwać jako naród, jak się wybić na nie­ podległość, kto jest wrogiem najniebezpieczniejszym, jak z nim walczyć: wielkie idee, heroizm, ciężko krwią okupione zwycięstwa i jeszcze wię­ cej porażek. Dzisiejsze wyzwanie to nie tylko, jak się znaleźć w świecie, który tak szybko się zmienia, ale jak dokończyć budowę instytucji spo­ łeczeństwa obywatelskiego, które wciąż u nas ledwie raczkują, i reformo­ wanie istniejących, ale niesprawnych organów, takich jak sądownictwo, służba zdrowia czy administracja terenowa i centralna. Analizując źródła goryczy sporej części społeczeństwa, stanowiącej pożywkę dla populistycznych ciągotek, warto także pamiętać, że nierów­ ności dochodowe są u nas wyższe od średniej unijnej i bliższe Europie Południowej niż Północnej. Churchill powiedział kiedyś, że jeśli chce­ my zamożnego społeczeństwa, musimy tolerować bogatych ludzi. Nasz liberalny kapitalizm powinien się upominać jednak także o los słabsze­ go, jeśli nie w imię humanitarnych wartości i solidarności, to choćby w imię politycznego pragmatyzmu. Narodowy sukces to mniej wygrana w piłkę kopaną, a bardziej pewność, że stary człowiek nie grzebie z gło­ du w śmietniku, że dworce kolejowe nie zamieniają się w sypialnie dla bezdomnych, że zakup lekarstwa nie grozi ruiną budżetu emeryta, że nie strach wyjść wieczorem na ulice naszych miast.

W iele lat temu Jacek Kuroń pisał, że „dzisiejsze partie polityczne bar­ dziej przypominają kolejkę do konfitur niż s'rodowiska ludzi zjednoczo­ nych wokół wizji Polski”. Opinia ta nie straciła na aktualności. Zma­ gania o władzę są wciąż u nas częściej postrzegane nie jako publiczny konkurs na pomysł na przyszłość narodu, ale jako brutalna wolnoame rykanka, gdzie na zwycięzców czekają prezesury spółek, miejsca w ra­ dach nadzorczych, sejmowe diety. Lista naszych atutów w batalii o sukces jest długa, a otwierają ją kwa­ lifikacje ludzi, energia, przedsiębiorczość, głód sukcesu, zdolności do adaptacji w zmieniających się warunkach, gotowość do ciężkiej pracy, gdy taka ma sens i jest godziwie wynagradzana. M am y zdrowy system bankowy i sprawny system nadzoru, co uchroniło nas przed kosztow­ nymi przygodami większości krajów Europy. Paradoksalnie, naszym atutem są infrastrukturalne zaniedbania. Za kilkanaście lat albo zacznie się sypać wielka płyta —w której mieszka 10 milionów Polaków - albo będzie ona wymagać wymiany, bo remont wind, instalacji elektrycznych, cieplnych i wentylacyjnych będzie droż­ szy niż budowa nowych mieszkań. Mieszkaniówka może nadać impet naszej gospodarce. Nic nie ma w gospodarce równie stymulacyjnego wpływu na otoczenie jak budownictwo mieszkaniowe. Budowa nowe­ go mieszkania czy domu tworzy popyt nie tylko na cegłę, cement, stal, szkło, rury, kable, deski, wanny i krany, ale i na farby, meble, dywany, firanki, pralki, lodówki etc. Nieprzypadkowo nowe zezwolenia na budowę obiektów mieszkalnych to jeden z barometrów kondycji gospodarki w USA, Japonii, Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii. Poprawa sytuacji mieszkaniowej, zwłaszcza bo­ gatszy rynek wynajmu, to także warunek bardziej mobilnego rynku pra­ cy. Jest to ta sfera gospodarki, w której popyt generuje się i zaspokaja we­ wnątrz kraju. M a to pewną przewagę nad wzrostem pobudzanym przez popyt z zagranicy, co broń Boże nie znaczy, że możemy zaniedbać eks­ port. Rzecz natomiast w tym, że nasza kontrola nad eksportem ma grani­ ce. Dziś na przykład słabość wielu unijnych partnerów osłabia naszą dy­ namikę wzrostu. M am y materiały, mamy tradycje, mamy wykonawców.

A gdzie jesteśmy? Bank Światowy i International Finance Corporation w najnow­ szym raporcie dotyczącym łatwości prowadzenia małej i średniej fir­ my twierdzą, że Polska poczyniła większe postępy niż jakikolwiek inny kraj. Chęć odkorkowania szampana mija z chwilą, gdy wzrok pada na klasyfikację: jesteśmy na 55. miejscu. Przed nami nie tylko tradycyjne tuzy w tym zakresie, takie jak Singapur, Hongkong, Stany, kraje skan­ dynawskie i W ielka Brytania, wszystkie kraje bałtyckie, ale także M ace­ donia, Armenia, Słowacja, Kazachstan, Tunezja, Czarnogóra czy Rwan da. Lepiej wypadamy w rankingu World Economic Forum, gdzie mowa o zdolności kraju do konkurowania na globalnych rynkach. Tam zaj­ m ujem y miejsce 41. Przed nami Estonia, Czechy, Brunei, Kuwejt, Ara­ bia Saudyjska. Najczęstsze zarzuty to regulacje podatkowe, restrykcyjne prawo pracy i niesprawna biurokracja. Kiepsko z innowacjami, a pod względem absorpcji nowych technologii przez firmy nie mieścimy się w pierwszej setce. Te m iary pokrywają się z innym i obserwacjami. Wedle badań unijnych w klasyfikacji „siły innowacyjnej” wleczemy się w ogonie, wyprzedzając tylko Łotwę, Bułgarię, Litwę, Rumunię i o włos - Słowację. W kategorii „innowatorzy” zajmujemy przedostatnie miejsce w U nii; ostatnia jest Łotwa. W najnowszym rankingu świato­ wych uczelni Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski plasu­ ją się dopiero w czwartej setce. Jeszcze gorzej niż kondycja wiedzy wy­ gląda proces jej komercjalizacji. To, co się dzieje w polskiej gospodarce, ekonomiści nazywają „dy­ fuzją naśladowczą” - kupujemy nowoczesne rozwiązanie i je powiela­ my. Albo wchodzimy w partnerstwo z kimś bardziej technologicznie zaawansowanym i korzystając z tańszej, przyzwoicie wykształconej siły roboczej składamy coś do kupy —komputer, samochód lub lodówkę. Czasem robimy to lepiej niż inni, jak choćby w przypadku Fiata. Problem w tym, że taki model rozwoju ma krótkie nogi. Nasz szybki wzrost w minionych latach był w dużym stopniu możliwy dzięki temu,

że byliśmy dużo tańsi niż partnerzy. Z czasem ta „przewaga” kosztowa będzie się kurczyć. Albo - jak w przypadku Fiata - względy pozaeko­ nomiczne odbiorą nam pracę. Na dłuższą metę sukces zależy zatem od tego, w jakim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć sami i - używając ję­ zyka ekonomistów - kształtować „dyfuzję kreatywną”. Nie jesteśmy już wprawdzie gospodarką centralnie planowaną, ale to nie oznacza, że nie trzeba nam wizji i bardziej konkretnej mapy dro­ gowej. Trzeba nam pilnie nie tylko podniesienia wydatków na oświatę i naukę, ale i mądrzejszej polityki w obu dziedzinach - od wsparcia dla przedszkoli, co pomoże uwolnić potencjał zawodowy kobiet, do grun­ townej reformy szkolnictwa wyższego. Jesteśmy słusznie dum ni z sukce­ sów naszych informatyków, lecz oni są tak dobrzy nie dlatego, że oddy­ chają polskim powietrzem, tylko dlatego, że mieli dobrych nauczycieli. Tradycje albo się kultywuje, albo zamierają. Z kieszeni podatnika finansujemy szkoły i uczelnie oraz dofinanso­ wujem y projekty badawcze, co owocuje publikacjami i stopniami na­ ukowymi, niemniej w mizernym stopniu przynosi efekty gospodarcze: nowoczesne technologie, produkty, nowe przedsiębiorstwa (start-upy). W systemie finansowania zrównaliśmy naukowca z dydaktykiem i wy­ nalazcą. Jednak nie każdy naukowiec musi być wynalazcą. Nie każdy wynalazek jest bazą atrakcyjnego rynkowo produktu lub usługi. Polem minowym są zasady, na jakich sektor prywatny mógłby korzystać z wiedzy finansowanej z kieszeni publicznej. Środowisko akademickie nie ceni przedsiębiorczości. Odejście od „czystej” nauki do „brudnego” biznesu traktuje się zwykłe jak zdradę ideałów. Zbyt ła­ twy dostęp do dotacji i grantów usypia pracowników polskich uczel­ ni, zniechęca do ryzyka w innowacyjnym start-upie. Przedsiębiorcy nie chcą finansować publikacji czy doktoratów; chcą zapłacić za produkt, a tego uczelnie nie potrafią dostarczyć od ręki. Wyważamy często ot­ warte drzwi, dotując projekty, których efektem jest coś, co inni daw­ no zbudowali i sprzedają. W iele laboratoriów na polskich uczelniach i w instytutach badawczych zostało w ostatnich latach wyposażonych w nowoczesny sprzęt. Często stoi niewykorzystany.

Istnieją u nas gniazda obiecujących pomysłów. Szans na skalę euro­ pejską fundusze podwyższonego ryzyka upatrują głównie w czystej żyw­ ności, technologiach medycznych, biotechnologii i nanotechnologii. Gdy przy pączkach od Bliklego pytam kilkunastu bywałych w świe­ cie młodych (28-35 łat) Polaków o ich rejestr naszych grzechów głów­ nych, zdumiewa mnie jednomyślność. W różnej kolejności i nie za­ wsze tym i samymi słowami, proponują niemal identyczne listy. Grzech pierwszy to bezinteresowna zawiść. Grzech drugi to nieustanne oglą­ danie się wstecz i rozdrapywanie ran przeszłości. I grzech trzeci, najcie­ kawszy, to bolesne rozdarcie między przekonaniem o naszej wyższości i o tym, że nam się od losu należy zadośćuczynienie za krzywdy, a po­ czuciem niższości wobec narodów, które los potraktował łaskawiej. Pracować tak jak Grecy i żyć tak jak Szwedzi byłoby może przyjem­ nie, ale na dłuższą metę to się nie sprawdza. W Polsce udział pracujących w całości populacji w wieku od 20 do 64 lat jest znacznie poniżej śred­ niej unijnej. Niższy od naszego m ają Rumuni, Bułgarzy, Węgrzy, Chor­ waci, Grecy, Hiszpanie, Włosi, Maltańczycy i przejściowo - ze wzglę­ du na głęboki kryzys - Irlandczycy. Przypominamy zatem bardziej pod tym względem Europę Południową, a nie Centralną i Północną, do któ­ rej standardów aspirujemy. *

W swoim domu w Kalifornii remontowałem łazienkę. Zatrudniłem ekipę polskiego inżyniera z Kielc. Chciałem, aby skopiował to, co zro­ bił sąsiad - Szwed. „Zrobimy lepiej, szybciej i taniej”, powiedział przy podpisywaniu kontraktu. Trwało trzy razy dłużej, kosztowało dwa i pół raza więcej i chciał się ze mną procesować, twierdząc, że dołożył do tego interesu. Nie sądzę, że dołożył, ale wierzę, że zarobił mniej, niż przypuszczał. Dlaczego? Nie miał pojęcia o organizacji projektu. Ścią­ gał ekipę instalatorów, zanim ustawił ścianę. Malował, zanim przepro­ wadził kable, etc. Byliśmy zawsze mistrzami improwizacji. Euro 2012 pokazało, że potrafimy świetnie organizować, lecz to wciąż nie regu­ ła. Bawić się wolę z Włochami albo Rosjanami, a gdy przychodzi do

organizowania dalekiej wyprawy, bardziej polegam na Duńczyku lub Holendrze. Podglądanie innych to nie sposób na Nobla z literatury ani na pa­ tent w farmacji, ale to niezły sposób, aby nauczyć się, jak porządnie bu­ dować drogi i koleje, finansować budownictwo czynszowe bądź wspie­ rać innowacje.

Jeśli zaczniemy bardziej cenić porządek niż improwizację, pozbędzie­ my się odruchu wymiotnego na samą myśl, żeby kogoś skopiować, spy­ tać o radę albo skorzystać z cudzych doświadczeń, nauczymy się cieszyć, a nie chorować z powodu sukcesu bliźniego, Polska roku 2040 mogła­ by z grubsza wyglądać tak: W 2040 roku będziemy mieli solidną infrastrukturę: dobrze utrzy­ mane autostrady i drogi, po których nie strach jeździć. Trasa z Krakowa do Zakopanego zajmie niespełna godzinę. Nasze koleje dorównają stan­ dardem kolejom niemieckim. Ponieważ wiedeńska opera pozostanie lep­ sza niż warszawska, i samochodem, i pociągiem będzie tam można do­ trzeć z Krakowa w kilka godzin, jak sto lat temu, za Franciszka Józefa. Z czego będziemy żyć? Co będziemy produkować? Skoro nasi młodzi programiści regularnie wygrywają konkursy w Ameryce, to nie dlatego, że kochają tam Kościuszkę i Pułaskiego, ale dlatego, że nasi są dobrzy. Jeśli nie przegramy batalii o talenty i ci pro­ gramiści nie wyjadą masowo z kraju, nie będziemy wprawdzie Doliną Krzemową Europy - żaden kraj nią nie będzie, bo nie ma takiej potrze­ by —ale staniemy się ważnym ośrodkiem produkcji oprogramowania i rozwiązań, w których oprogramowanie będzie kluczowym elementem. Dobre pieniądze będziemy zarabiać na produkcji czystej żywności. Nie podejmiemy produkcji własnego samochodu osobowego, ale na krajo­ w y rynek i na eksport będziemy produkować autobusy. Zaczniemy się liczyć na europejskim rynku turystyki. Nie, nie ocie­ plim y Bałtyku ani nie zniszczymy Tatrzańskiego Parku Narodowego, by konkurować zimą z Alpami. Nasza turystyka będzie miała charakter

sanatoryjno-uzdrowiskowy. W miarę jak starzejemy się i my, i reszta Eu­ ropy, coraz więcej ludzi będzie szukać wód, fizykoterapii, masaży błot­ nych, spokojnego deptaku, a nie disco czy nart wodnych (te również zapewnimy). Ciechocinek, Busko, Kudowa, Polanica-Zdrój będą kon­ kurować z Baden-Baden. Okolice włoskiej Padwy mają setki hoteli z wo­ dami leczniczymi, ale w lipcu i sierpniu leje się tam z nieba taki żar, że od godziny jedenastej do dziewiętnastej ulice pustoszeją, a wieczorami, poza pójściem do restauracji i na zakupy, nie bardzo jest co robić. U nas będą grać Cyganie, rosyjska orkiestra symfoniczna albo kra­ jowy kwartet smyczkowy. I zaśpiewa tercet mniej lub bardziej egzotycz­ ny. Na lotnisku w Bydgoszczy będą lądować samoloty z Oslo, Sztokhol­ mu, Amsterdamu i Brukseli. Niemcy przyjadą samochodami. Lotniska w Olsztynie, Białymstoku i Lublinie będą przyjmować tanie linie z tu­ rystami ciekawymi Białowieży, Mazur i Suwalszczyzny. Zanim telewizję publiczną rozdrapały partie, gdy się zastanawiano, czy da się przenieść na nasze podwórko praktyki brytyjskiej BBC, pół żartem, pół serio mówiono, że się nie da, bo w Polsce jest za mało An­ glików. Może to nawet zabawne, ale tak być nie musi. Politycy dojdą wreszcie do wniosku, że sensację, przekręt czy skąpo odzianą panienkę można zostawić mediom komercyjnym, a państwo stać na to, aby oby­ watelowi zafundować informacje z kraju i ze świata oraz kapkę Kultury przez duże „K”. Wróci na stałe Teatr Telewizji. W ielki aktor nie będzie musiał dorabiać reklamą obcego banku ani handlować winem - żad­ na ujma - a ten z kategorii oczko niżej zachwalać kremu na hemoroidy. Taka Polska jest możliwa. I w takiej, jako staruszek, nie będę się bał podreptać do parku albo wypuścić się wieczorem do teatru. W isły ani Odry do końca nie uregulujemy, ale brzegi umocnimy na tyle, że wpi­ szą się w urbanistykę i spacery wzdłuż nich nie będą ustępowały prze­ chadzkom wzdłuż Sekwany czy Renu. W światowych rankingach pod względem Produktu Globalnego Brutto utrzymanie dzisiejszej pozycji (nr 22 wedle Banku Światowego) nie będzie nieszczęściem, zważywszy na to, że kilka krajów Azji i Afryki popycha mocno do przodu dynamika demograficzna.

Pod względem PKB na głowę mieszkańca wyprzedzimy Grecję i Por­ tugalię, zbliżymy się na wyciągnięcie ręki do Hiszpanii i Włoch, znaj­ dziemy się całkiem blisko Francji i W ielkiej Brytanii, choć pozosta­ niemy wciąż za krajami skandynawskimi, Belgią, Holandią, Szwajcarią i Niemcami. To scenariusz bardzo optymistyczny - dlatego użyłem słowa „mog­ łaby” - ale nie księżycowy. Przedstawiony wyżej awans w europejskich rankingach nie wziął się z kapelusza. Potrzeba jednak, aby nasze tem­ po wzrostu na jednego mieszkańca było regularnie, rok w rok, wyższe niż partnerów - założyłem dla nas 3,5 procent, a dla reszty 2 procent rocznie. Zważywszy na ostatnią dekadę, na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem realistycznie, ale w rzeczywistości jest niesłychanie ambitne. Pamiętajmy bowiem, że po pierwsze - startowaliśmy z bardzo niskiego pułapu, a wówczas łatwiej o szybki wzrost, a po drugie - byliśmy bene­ ficjantami ogromnej pomocy, a na taką nie ma co liczyć po roku 2020. Do realizacji tego scenariusza trzeba sprawnych instytucji i mniej biurokracji, innej polityki naukowo-badawczej i więcej środków na B+R, a przede wszystkim zmiany postaw. Warcholstwo i skłonność do anarchii wytykali nam już M ickiewicz i Słowacki. Norwid mówił, że jesteśmy wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem. W batalii o przyszłość jesteśmy obciążeni balastem historii. Powinni­ śmy go wyrzucać za burtę tak szybko, jak się da. Refleksja nad interesem narodowym wymaga przede wszystkim zrozumienia, w jakim kierun­ ku zmierza świat, jak możemy na ten kierunek najskuteczniej wpływać, jak kroić naszą strategię na miarę najlepszych naszych cech i doświad­ czeń, a nie ułomności. To zorientowanie na przyszłość nie oznacza bra­ ku szacunku dla tradycji i dziedzictwa. Uparte przeświadczenie, że nasz konserwatyzm i przywiązanie do tradycji są tak niezłomne, iż będą nas wiecznie popychać ku nieracjonalnym wyborom, jest równie obrażliwe, jak szkodliwe. Przełamanie nawyków może zająć trochę czasu, ale na pewno ich nie przełamiemy, jeśli nie podejmiemy takich prób.

204 0 : Świat w pigułce

Solidnych prognoz i rankingów nie da się zrobić bez lawiny za­ łożeń dotyczących tempa wzrostu, cen surowców, kalendarza przełomów technologicznych i odpowiedzi na pytania typu: kie­ dy i jakim kosztem Unia wygrzebie się z dołka, czy Chiny się po­ tkną, kiedy Japonia wyrwie się ze stagnacji, jak długo Niemcy będą narzucać dietę swym sąsiadom, czy uda się uniknąć woj­ ny z Iranem etc. Liczba scenariuszy zaczyna się wówczas mnożyć niczym króliki. Nie uciekam jednak od szkicu świata roku 2040. Wróżby, z którymi się sprzeczam, zawierają jedną prawdę: będzie­ my świadkami ogromnego awansu Azji, nie tylko Chin i Indii, kosz­ tem Zachodu. Ale... W brew prognozom Goldman Sachsa ani Brazylia, ani Rosja nie prze­ gonią do tego czasu Japonii. Nie wierzę także, aby Brazylia, a tym bar­ dziej Rosja wysunęły się w tabelach PKB przed Niemcy. Absurdem jest teza analityków Citibanku, że PKB Indii będzie o 40 procent wyższy niż USA i sześciokrotnie wyższy niż Japonii. Indie nie przegonią ani Ameryki, ani Japonii i nie jest wcale oczywiste, że wy­ przedzą Niemcy. Wbrew temu, co przewiduje Citibank, ani Indonezja, ani Nigeria nie wysforują się przed Japonię. Twierdzenie, że gospodar­

ka Indonezji będzie w 2040 roku większa niż niemiecka i brytyjska ra­ zem wzięte, kwalifikuje się do kategorii sciencefiction. Indonezja ma re­ alną szansę wedrzeć się do pierwszej dziesiątki, Nigeria taką szansę ma wyłącznie na papierze. Co więcej, pozostanie daleko za Kanadą, M ek­ sykiem, Koreą Południową i zapewne Turcją. Między rokiem 2010 a ro­ kiem 2040 Afryce przybędzie 900 milionów ludzi, a Europie ubędzie 30 milionów, lecz z tego nie wynika bynajmniej, że Afryka roku 2040 będzie silniejszym organizmem gospodarczym niż Europa. Nie będzie. W brew prognozom Roberta Fogla, laureata Nagrody Nobla, w 2040 roku gospodarka Chin nie będzie większa niż gospodarki Sta­ nów Zjednoczonych, Europy, Indii i Japonii razem wzięte. Statystycz­ ny Chińczyk nie będzie, jak wróży profesor Fogel, dwukrotnie bogat­ szy od przeciętnego mieszkańca EU 15, czyli najbardziej zasobnej części Unii Europejskiej, i nie będzie bogatszy od statystycznego Francuza będzie od nich nadal uboższy. Moje „Top 5” to: 1) Chiny, 2) USA, 3) Japonia, 4) Indie, 5) Niemcy. W dziesiątce znajdą się jeszcze Brazylia, W ielka Brytania, Francja, Rosja i Indonezja, niekoniecznie w tej kolejności. Po piętach będą im deptać Kanada, Meksyk i Korea Południowa, ale nie Nigeria. Nauka chińskiego nie będzie obowiązkowa i ci, którzy nie potrafią jeść pałeczkami, nie powinni rwać sobie włosów z głowy. Wkraczamy w dobę świata kilku aktorów w rolach głównych, choć pierwszą dwójkę będą stanowiły USA i Chiny. CHINY Zdyscyplinowane, zdeterminowane i pod twardą kontrolą centrum, Chi­ ny przegonią Stany Zjednoczone pod względem PKB w ciągu najbliż­ szych dwudziestu lat, ale nie osiągną, przynajmniej w XXI wieku, takiej pozycji, jaką Ameryka cieszyła się przez większość ostatniego półwiecza. Za gospodarczy sukces płacą ogromną cenę. Niszczą w sposób katastrofalny własne środowisko naturalne. Niszczą także środowisko wspólne całej ludzkości. Świadome egzystencjalnego zagrożenia, już poświęcają spore środki, a będą ich poświęcać znacznie

więcej, aby ograniczać szkody. Nikt nie ma takich jak C hiny bodźców, aby szukać alternatywnych źródeł energii. Zapewne jako pierwsi uru­ chomią na dużą skalę za dwadzieścia pięć lat produkcję samochodów elektrycznych. To jednak za mało, by odwrócić spustoszenia, jakich do­ konali i jakich dokonują każdego dnia. Węgiel dominuje i długo jesz­ cze będzie dominować w ich bilansie energetycznym. Choć chińskie uczelnie mają coraz wyższy poziom, coraz więcej Chińczyków będzie wysyłać dzieci na studia za granicą w nadziei, że osiądą w miejscach zdrowszych, doczekają się tam potomstwa i może ściągną w którymś momencie starych rodziców. Chińska klasa średnia będzie masowo wyjeżdżać na wakacje w miejsca, gdzie woda jest czy­ sta, a niebo błękitne. Są wciąż takie miejsca w południowych Chinach, choć częściej oznaczać to będzie podróże do Japonii, Australii, Nowej Zelandii, a nawet na Hawaje. Naród z długą i dumną przeszłością, który doświadczył stulecia upo­ korzeń, uważa, że jego zdumiewająco szybki awans to nic innego, jak powrót na należne mu miejsce supermocarstwa. Partia komunistyczna z niechęcią rozlicza się z tragiczną przeszłością, wierzy, że jej mądrość i stanowczość nieustannie procentują, że ma moralne prawo i legityma­ cję do sprawowania władzy niekwestionowanej kaprysami demokracji. Jest głęboko przekonana, że w warunkach chińskich liberalna demo­ kracja to rezygnacja ze stabilizacji i zejście na ścieżkę wiodącą do chao­ su i słabości. Dlatego wizja ewolucji Chin w stronę liberalnej demokracji wydaje się w dającej się przewidzieć przyszłości mrzonką. Chińscy przywódcy świetnie rozumieją, jakie czekają ich wyzwania. Wiedzą, że kraj się szybko starzeje. Nie martwi ich dodatkowe 300 m i­ lionów starców, którzy w parkach praktykują tai chi, lecz to, co zrobi 100 milionów młodych, jeśli zabraknie dla nich satysfakcjonującej pra­ cy. Nie do końca rozumieją globalną odpowiedzialność, jaka przycho­ dzi z siłą gospodarczą. W świecie dyplomacji poruszają się niczym słoń w składzie porcelany. Szacunek natomiast muszą budzić rygor i dyscy­ plina, jakie utrzymują w kształceniu przyszłych kadr kierowniczych.

Kraj będzie się powoli demokratyzować. Ta demokratyzacja ozna­ czać będzie raczej większe prawa pracownicze niż pluralizm polityczny czy wolność mediów. Przełoży się także na bardziej asertywną, a nawet wojowniczą politykę zagraniczną, ponieważ będzie się tego domagać społeczeństwo. USA Ameryka pozostanie jeszcze przez co najmniej kilkanaście lat prim us inter pares —pierwszym wśród równych. Jak długo utrzyma tę pozycję i co się stanie później, zależy głównie od jej zdolności do samoodnowy. Magnesem przyciągającym ku Stanom Zjednoczonym energię i ta­ lenty było przekonanie, że możliwości awansu są tu praktycznie nie­ ograniczone, że jutro będzie lepsze niż dziś, że reguły gry są przej­ rzyste i w miarę sprawiedliwe. Ten optymizm i wiara zaczynają się kruszyć - i to jest głównym zagrożeniem dla Ameryki. Wprawdzie historia dostarcza licznych dowodów na to, że tak zwany zdrowy rozsądek to zwykle kiepskie narzędzie przewidywania przyszłości, wierzę jednak, że w którymś momencie powróci on na polityczną scenę Ameryki. Nadejdzie taki czas, choć nierychło, gdy zdecydowana więk­ szość, poobijana kolejnymi recesjami, rozczarowana kolejnymi obietni­ cami i zmęczona status quo, zrozumie, że bójki o aborcję, małżeństwa gejów czy dostęp do karabinu maszynowego nie zastąpią godziwie płat­ nej pracy, plomby u dentysty ani pożyczki na kształcenie dzieci, że gdy sypią się drogi, mosty i śluzy, to trzeba je remontować, nawet jeśli ozna­ cza to zaciągnięcie pożyczki, i że ważniejsze od ideologicznych etykietek są praktyczne rozwiązania. Ułatwienia imigracyjne przyciągną do Ameryki miliony ludzi, dla których prawo do opieki lekarskiej znaczy więcej niż prawo do trzyma­ nia w domu arsenału. Zastrzyk świeżej krwi poprawi ogólny poziom kwalifikacji w USA i relacje między liczbą płatników podatków i bene­ ficjentów świadczeń socjalnych. Podniesienie wieku emerytalnego i głęb­ sza reforma systemu opieki zdrowotnej, czerpiąca z doświadczeń innych krajów, uzdrowią kondycję finansową USA.

Zm iany w technologii zmniejszą zapotrzebowanie na energię i zwiększą jej podaż, co zredukuje zależność USA od importu. W iel­ kie inwestycje infrastrukturalne, pilnie potrzebne już dziś, ale torpe­ dowane przez polityczną obstrukcję, ruszą pełną parą, tworząc m ilio­ ny dobrze płatnych miejsc pracy, których nie skusi wizja wędrówki za granicę. Zresztą w miarę jak biedniejsza część globu będzie się boga­ cić i kurczyć się będą rozpiętości w płacach, pokusy outsourcingu rów­ nież będą topnieć. Gdy ból globalizacji, potęgowany politycznym paraliżem w W a­ szyngtonie, stanie się powszechny i przenikliwy, pojawiać się będą tendencje do izolacji. Ameryka jest jednym z nielicznych krajów, któ­ ry dałby sobie radę odgrodzony od reszty świata. M a wszystko, czego jej trzeba. Mogłaby się na nowo nauczyć, jak szyć buty i spodnie, wy­ palać cegłę i produkować gwoździe, młotki i rowery. Taki scenariusz jest jednak bardzo wątpliwy. Kraj niechętnie zrezygnowałby z korzy­ ści międzynarodowego podziału pracy, a kapitał, coraz bardziej wpły­ wowy, jako największy beneficjent globalizacji będzie bronić otwar­ tych granic. Gdy nachodzą mnie wątpliwości co do zdolności Ameryki do od­ nowy, a nachodzą, przypominam sobie, co się stało po Pearl Harbor. W ciągu kilku godzin Japończycy zniszczyli 188 samolotów, uszkodzili wszystkie, a zatopili połowę pancerników amerykańskiej floty Pacyfi­ ku. Trzy miesiące później amerykańskie stocznie produkowały jeden okręt dziennie. EUROPA Najtrudniejsza transformacja czeka Europę. Zagrożeniem dla spójności Unii jest tempo i sposób wychodzenia z głębokiego kryzysu, zarówno finansowego, jak i instytucjonalnego. Im dłużej trwa recesja, im częściej sięga się po zaciskanie pasa, tym większe niebezpieczeństwo, że społecz­ ne niezadowolenie dostarczy paliwa populistom i nacjonalistom. Euro­ pę czeka bolesny proces okrajania przywilejów i świadczeń, do których

przywykły miliony. Niezbędne kompromisy, takie jak stworzenie unii bankowej, wymagają zredukowania zakresu narodowej suwerenności. Konstrukcja Unii była chybiona od początku. Jej remont, taki aby się przy okazji nie rozsypała, będzie komplikować niemiecka poprawka do konstytucji wchodząca w życie w 2016 roku i zakładająca, że deficyt budżetowy nie może przekroczyć 0,35 procent PKB. Do niemieckich oporów przed stymulowaniem gospodarki dojdzie argument: „Konsty­ tucja nam na to nie pozwala”. M im o kolejnych zawieruch Unia Europejska się nie rozpadnie. Z kilku powodów. Po pierwsze, rozpad byłby katastrofą dla strefy euro i pośrednio dla całego świata. Po drugie, byłaby to klęska poli­ tyczna najbardziej ambitnego programu ludzkości po drugiej wojnie światowej i cios w reputację elit politycznych kontynentu. Po trzecie wreszcie, i najważniejsze, mimo wszystkich błędów konstrukcyjnych projekt ten przyniósł korzyści wszystkim uczestnikom, co nie ozna­ cza, że wszyscy tak to postrzegają. Niem cy prędzej czy później zrozu­ mieją, że są największym beneficjentem, a nie jedynie dobroczyńczą, i będą, bez entuzjazmu, czynić m inim um tego, co trzeba, aby Unia przetrwała. Wyzwanie polega na tym, aby na peryferiach, które naj­ bardziej ucierpiały i będą jeszcze jakiś czas cierpieć, nie zadomowiły się na trwałe resentymenty. W ielka Brytania nie zrezygnuje z funta i zapewne wystąpi z Unii, za­ chowując jednak bliskie z nią partnerstwo, na podobieństwo dzisiejszych relacji Unii ze Szwajcarią i Norwegią. Porozumienie handlowe U SA-U nia, którego celem jest zarówno eli­ minacja resztek ceł, jak i harmonizacja standardów i regulacji, przyniesie Unii korzyści rzędu 0,5 procent PKB rocznie. Podobnej skali korzyści uzyska z tego tytułu Ameryka. Negocjacje zajmą długie lata. Niełatwo będzie się dogadać, bo trudno na przykład wyobrazić sobie układ, któ­ ry zakazuje importu amerykańskiego zboża i innych produktów rolnych genetycznie modyfikowanych.

JAPONIA Natura, a nie demografia jest największym zagrożeniem dla Japonii, bo jest poza jej kontrolą. Doświadczyła kraj ciężko, jednak go nie złamała, lecz wzmocniła. Japonia ma wiele atutów niezbędnych, aby wyrwać się z ekonomicznego marazmu, jaki trzymał ją w żelaznym uścisku przez ostatnie dwie dekady: kultura, wykształcenie ludzi, infrastruktura, tech­ nika i zdolności innowacyjne w połączeniu z bardziej dynamiczną poli­ tyką ekonomiczną zaowocują w nadchodzących latach ożywieniem go­ spodarki. Przemysł japoński ma niewiele sobie równych i nieraz pokazał zdol­ ność do usprawnień. Chude lata dotknęły w wielu firmach budżet na badania i rozwój. Poprawa sytuacji doda wiatru w żagle japońskim zdol­ nościom do innowacji. Tradycyjnie 15 sierpnia, w rocznicę kapitulacji Japonii w wojnie na Pacyfiku, nacjonaliści udają się z pielgrzymką do świątyni Yasukuni. To ludzie przekonani, że Japonia musi być znów silna militarnie. A że przy okazji może dobrze zarobić na produkcji broni, której potrzebują jej sąsiedzi na Pacyfiku, tym lepiej. Zanim nadejdzie rok 2040, Japonia bę­ dzie sprzedawać Filipinom, Malezji, Indonezji, a pewnie także Australii, Nowej Zelandii i Wietnamowi łodzie podwodne, a sama zbuduje dla siebie lotniskowce o napędzie atomowym. Może za to podziękować wo­ jowniczej retoryce Pekinu. INDIE Indie to sportowiec, któremu wiecznie wróżą złoty medal, a który z ko­ lejnych zawodów wraca z czwartym miejscem. To kraj, gdzie tradycje działają jak wielki hamulec i wyzwolenie się z tego balastu zajmie co najmniej kilka pokoleń, dlatego „dywidenda demograficzna”, tak czę­ sto cytowana jako ogromny atut Indii, nie zostanie w pełni wypłacona w najbliższym półwieczu. W 2040 roku Indie będą najludniejszym krajem świata. Będą się nadal szczyciły mianem największej demokracji, lecz na losach jej oby­ wateli bardziej zaważy fakt, że pozostaną także symbolem największej

niesprawnej biurokracji. Niemniej postęp, jakiego dokonają, będzie wy­ starczający, aby przegonić W ielką Brytanię, która tak długo Indiami rządziła. ROSJA Czas gra na niekorzyść Rosji. I dlatego, że naród się kurczy, i dlatego, że od upadku komunizmu nie zrobiono niczego dla modernizacji gospo­ darki i zmniejszenia jej zależności od monokultury surowcowej, i dlate­ go, że postępuje demoralizacja. Gdy odejdzie generacja ludzi KGB, kraj uzmysłowi sobie, jak krótka jest ławka rezerwowych i jak trudno budo­ wać instytucje praworządności. Potrzebny jest dopływ kapitału i know -how z zagranicy, ale kapitał się nie pali, bo nie jest przekonany, że Kreml gra uczciwie i że Rosjanie potrafią wydajnie pracować. Pod względem ochrony praw własności, wedle ostatnich rankingów World Economic Forum, Rosja plasuje się na 136. miejscu w klasyfi­ kacji 144 krajów. Gdy idzie o ochronę mniejszościwych akcjonariuszy — na miejscu 140., a pod względem jakości dróg na miejscu 136. Kolejna alfabetycznie Rwanda w tych samych klasyfikacjach zajmuje odpowied­ nio miejsca 34, 30 i 40. Rosji nie zmienią demonstracje moskiewskich ani petersburskich de­ mokratów. Nie doczeka się rewolucji. Prędzej spisku pałacowego. Rosyj­ ska elita ma konta w Szwajcarii, domy na Lazurowym Wybrzeżu, żony w Londynie, a dzieci w USA. Potrzebuje dobrych stosunków z Zacho­ dem i nie podoba się jej, że Putin od czasu do czasu skręca w inną stronę, że nie gwarantuje współpracy jak kiedyś. W dłuższej perspektywie kraj będzie grawitować w stronę Zachodu, bo takie są jego interesy, zwłasz­ cza zważywszy na muzułmańskie podbrzusze Rosji w Azji Środkowej i potęgę chińskiego sąsiada na Dalekim Wschodzie. RESZTA Mówiąc o „reszcie”, trzeba pamiętać o pułapkach każdej próby uogól­ nień. Kreśląc w dalekich od różu barwach przyszłość Afryki, należy od­ różniać Botswanę od Czadu, RPA od Sudanu, bogatą w surowce Nigerię

od pozbawionego surowców i nękanego przez terrorystów M ali. Po­ dobnie mają się rzeczy w Europie. Kryzys bankowy dotknął wprawdzie cały kontynent, ale nie zdemolował Finlandii, Szwecji czy Polski. Dania, w przeciwieństwie do Francji, dawno zrozumiała, że im łatwiej młode­ go pracownika zwolnić, tym mniej wstrzemięźliwy będzie pracodawca w kwestii jego zatrudnienia. AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA Nie stracą swego animuszu i gospodarczej dynamiki południowo-wschod­ ni sąsiedzi Chin. Targana obawami o chińską dominację Azja Południo­ wo-Wschodnia będzie szukać schronienia pod parasolem Ameryki i robić na potęgę interesy z kim się da. Jest wciąż głodna, tak jak Chiny, i bar­ dziej niż ktokolwiek otwarta na naukę i pragmatyzm. AMERYKA ŁACIŃSKA Pędzące do przodu Chiny ciągną za sobą przede wszystkim Brazylię, od której kupują ogromne ilości surowców. Tempo i możliwości dalszego awansu największego kraju Ameryki Łacińskiej zależą głównie od tego, jak szybko zdoła poprawić swą infrastrukturę. W miarę jak C hiny się bo­ gacą, stopniowej erozji będzie ulegać ich przewaga konkurencyjna w po­ staci niskich płac. Głównym beneficjentem tej zmiany będzie Meksyk ten sam, który najbardziej ucierpiał, gdy na początku minionej dekady wielu amerykańskich producentów spakowało manatki i wyniosło się z Meksyku do Chin. AFRYKA Postęp nauki, w tym medycyny, genetyki i farmacji, przyniesie wielką ulgę w cierpieniu milionom Afrykańczyków. W brew świetlanym pro­ gnozom roztaczanym przez wielu sympatyków dużo trudniej będzie Afryce wyzwolić się z chorób, jakie zostawiły za sobą wieki koloniali­ zmu i cywilizacyjnego zapóźnienia w połączeniu z gigantyczną korupcją i konfliktami etnicznymi. Zdecydowana większość kontynentu doświad­

czy poprawy ekonomicznego losu, ale będzie to postęp skromniejszy, niż zakładają to cytowane wcześniej prognozy. BLISKI W SCH Ó D Gdy prysną energetyczne złudzenia i okaże się, że ropa z Zatoki Perskiej wciąż się bardzo liczy, a beczka prochu, jaką jest Bliski Wschód, sama się nie rozbroi, Ameryka i Europa, która do tego czasu okrzepnie gospodar­ czo, przy współpracy potęg azjatyckich zdołają zmusić Izrael i Palestyń­ czyków do budowy bardziej sensownych zasad współistnienia. I Chiny, i Indie, i Japonię przechodzą ciarki na myśl o ostrym skoku w górę cen ropy albo o zakłóceniach w podaży. Jedyny duży gracz, który specjalnie by się tym nie zmartwił, to Rosja. Europa skorzysta ze wsparcia Turcji, a Waszyngton użyje silniejszej perswazji wobec Teł Awiwu - chyba że do tego czasu Izraelczycy znajdą liderów z odwagą i wyobraźnią. Faktyczna dezintegracja Iraku, kolejne kryzysy w Syrii, ambicje nu­ klearne Teheranu, niepokój Arabii Saudyjskiej i naftowych emiratów wszystko to będzie się prosić o odrobinę porządku i Turcja widzi w tym rolę dla siebie, tym bardziej że poprawiając relacje z Kurdami, wzmoc­ niła się wewnętrznie. Turcja zbliży się do Unii —jeśli nie przez pełne członkostwo, to poprzez formułę „uprzywilejowanego partnerstwa”, wy­ starczająco atrakcyjną dla Turcji i do przełknięcia dla wszystkich w Unii. Politycy w Ankarze są bardzo ostrożni, gdy wspomina się Imperium Osmańskie, ale ambicje odegrania znacznie większej roli kołaczą się w ich głowach i ich realizacja pewnie wyszłaby na zdrowie reszcie świata. A na północy zachodniej półkuli i na południu półkuli wschodniej spokojny i dostatni żywot wieść będą Kanada i Australia, ubogie w hi­ storię, ale bogate w surowce, których wszyscy pożądają. Nie przypad­ kiem tam sobie znalazły schronienie wieloryby i niedźwiedzie, pingwi­ ny i kangury.

Epilog, czyli pamiętajmy o żabie

Delficka Pytia formułowała swoje wyrocznie w sposób niejednoznacz­ ny i dzięki temu nigdy się nie myliła. Oprócz kadzideł, ziół i kapła­ nów miała do dyspozycji informatorów, którzy przynosili jej wieści ze świata. Delfy były hubem informacyjnym, w którym zbiegały się in­ formacje z najdalszych znanych zakątków. Współczesne huby zbierają gigantyczne ilości informacji, mielą je na wszystkie możliwe sposoby, analizują, co nie oznacza, że wyciągają z tego sensowne wnioski. Jak po­ wiedział Isaac Asimov: „Najsmutniejsze jest dziś to, że nauka gromadzi wiedzę szybciej, niż społeczeństwo gromadzi mądrość”. O gorzkich prawdach częściej mówią satyrycy niż politycy. George Carlin przypominał, że mamy coraz szersze autostrady i coraz węższy punkt widzenia. Coraz więcej dyplomów i coraz mniej zdrowego roz­ sądku, coraz więcej lekarstw i coraz mniej zdrowia. Pomnożyliśmy stan posiadania i zredukowaliśmy nasze wartości. M ówimy za dużo, a słucha­ m y za mało. Nauczyliśmy się, jak zarabiać na życie, a nie jak żyć. Do­ tarliśmy do Księżyca i z powrotem, a kłopot sprawia nam przejście na drugą stronę ulicy, aby się przywitać z sąsiadem. Opanowaliśmy atom, a nie jesteśmy w stanie opanować naszych uprzedzeń. Łatwiej zainstalo­ wać na każdym rogu ulicy bankomat i rozpowszechnić telefony komór­ kowe, niż zaszczepić poszanowanie prawa.

Społeczeństwom i elitom świata Zachodu trudno się pogodzić z my­ ślą, że zmienia się układ sił. A gdy to przyznają, nie są w stanie rozpoznać, co to konkretnie znaczy i jak łagodzić ból adaptacji do nowych realiów. Podobnie jak elity brytyjskie sto lat temu nie dopuszczały do siebie my­ śli, że się skończyła dominacja Imperium, tak bariery emocjonalne bar­ dziej niż intelektualne utrudniają dziś Amerykanom i Europejczykom zrozumienie powagi sytuacji. Po tym jak w 1956 roku Waszyngton użył presji ekonomicznej, aby zmusić Londyn, swego najbliższego sojusznika, do wycofania wojsk ze strefy Kanału Sueskiego, Harold M acmillan napomknął, że „brytyjska akcja (w Suezie) była ostatnim tchnieniem upadającej potęgi... może za dwieście lat Stany Zjednoczone zrozumieją, co to znaczy”. M acmillan nie przewidział, że dominacja Ameryki skończy się znacznie wcześniej. W 1922 roku Lenin miał jakoby powiedzieć: „kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”. Eksperci od spraw rosyjskich twierdzą, że nie m a dowodów, iż tych akurat słów użył, choć powie­ dział coś w tym sensie. Tak czy inaczej, mylił się —a mylił się, bo narzu­ cił krajowi wydumany system, który zaprzeczał racjonalności i kłócił się z ludzką naturą. Chińczycy, po rozmaitych własnych dogmatycz­ nych próbach, zarzucili poszukiwania i sięgnęli po system rynkowego kapitalizmu. Ale partia komunistyczna nie oddała władzy. Okazała się bardziej przebiegła niż Lenin. Może się jej powieść to, co nie powiod­ ło się bolszewikom. Podczas gdy źródłem awansu Anglii, a potem Ameryki była rewo­ lucja przemysłowa, pomysły i technologie, które stworzyli, to źródłem awansu Chin nie jest żaden nowy pomysł, chyba że za nową koncep­ cję uznać autorytaryzm połączony z centralnym wyznaczaniem prio­ rytetów i pożenienie tego z siłami rynkowymi na znacznie większą niż w przeszłości skalę. Jeśli Ameryka nie chce skończyć tak jak Rzym i jeśli Europa nie aspi­ ruje, aby się przeobrazić na krótko w komfortowy dom starców otoczo­ ny gniewnym tłumem młodych bezrobotnych, a potem stać się przy­ czynkiem do historii, to całemu Zachodowi potrzebne są pilne zmiany.

Zmiana jest zwykle bolesna, więc napotyka rozmaite przeszkody. Naj­ lepszy sposób, aby do niej zachęcić, to stworzenie „płonącej platformy” obrazu katastrofy, do jakiej dojdzie, jeśli zmiany nie nastąpią. Ameryka ma wciąż mnóstwo atutów: bogate zaplecze surowcowe, wspaniałe instytucje oświaty i nauki, zmysł przedsiębiorczości, a także w miarę zintegrowane społeczeństwo. Sama stanowi dla siebie najwięk­ sze zagrożenie. Jej system polityczny, kiedyś źródło siły, dum y i inspira­ cji dla innych, uległ potwornemu wynaturzeniu, od którego ciężko bę­ dzie się wyzwolić. Robi wszystko, aby przegrać jako zespół. Bo jeśli jedna drużyna wie, dokąd zmierza, i idzie w rytm werbla, a członkowie dru­ giej kąsają się nawzajem po kostkach i każdy ciągnie w inną stronę, to nie trzeba Einsteina, aby wskazać zwycięzcę. Przeszło pół wieku temu, gdy o prezydenturę zmagali się generał Dwight Eisenhower i senator Adlai Stevenson, po jednej z debat zwo­ lennik Stevensona napisał do niego: „Panie Senatorze, każdy inteligent­ ny wyborca będzie na Pana głosować”, na co Stevenson odpowiedział: „To za mało. Potrzebuję 50 procent”. George W. Bush zażartował kie­ dyś, że jego filozofia polityczna oparta jest założeniu, iż niektórych lu­ dzi można mamić bez końca, po czym oświadczył: „i zamierzam się na nich skoncentrować”. Ta filozofia dziś kwitnie. W każdym praktycznie scenariuszu przyszłości, poza katastrofą nu­ klearną, masową zarazą lub tragedią ekologiczną monstrualnych roz­ miarów, pojawia się szereg elementów wspólnych. Będziemy świadkami przyrostu ludności i starzenia się wielu społeczeństw, wielkich migracji i postępującej urbanizacji. Z żywnością ludzkość sobie poradzi. Z wodą może być różnie. W wielu krajach dziś ubogich rosnąć będzie klasa śred­ nia, co jedynie spotęguje zapotrzebowanie na energię. Od tego, jak szyb­ ko znajdziemy efektywne sposoby produkcji energii odnawialnej, bę­ dzie zależeć nie tylko tempo postępu, ale także skala napięć, jaką deficyt energii może wywołać, jak również fortuny krajów eksportujących i im­ portujących energię. W ielkim wyzwaniem stojącym zarówno przed Zachodem, jak i przed aspirantami do roli potęg, a także tymi, którzy depczą im po piętach,

będzie zahamowanie i odwrócenie groźnego zjawiska pogłębiających się nierówności. Niepowodzenie tych wysiłków będzie oznaczać destabili­ zację i ostatecznie zwolnienie tempa wzrostu. Za pewnik można przy­ jąć, że łatwiejszy stanie się dostęp do narzędzi masowej destrukcji, co oznacza potrzebę stawienia czoła groźbie terroryzmu, w tym bio- i cy berterroryzmu. Nic nie zapowiada powstania nowego modelu gospodarczego, a lo­ gika dominującego obecnie nakazuje maksymalizację zysku. Jeśli zatem firma może zarobić więcej dla swych akcjonariuszy poza granicami pań­ stwa narodowego, będzie w tamte tereny grawitować. Wszystko, co moż­ na zrobić taniej poza Ameryką, Europą czy Japonią - dotyczy to nie tyl­ ko przemysłu, ale także części usług - ucieknie na tańsze rynki. M am y i będziemy mieć do czynienia z olbrzymią transformacją rynków pra­ cy i strumieni handlu. Gdyby było tylko tak, że wielkie stare cywilizacje: chińska i indyjska, trzymane przez wieki pod butem, wypierają Zachód i odzyskują należne sobie miejsce, można by powiedzieć, że oto jesteśmy świadkiem dziejo­ wej sprawiedliwości. Sytuacja jest jednak bardziej złożona. Nowe potęgi, rosnące w siłę i dostatek, ale nadal biedne, wciąż potrzebują świata bo­ gatych. Kryzys Zachodu godzi więc w perspektywy rozwojowe Wscho­ du. Pekin może pomstować do woli —strofować Waszyngton za życie na kredyt - ale jeszcze długo nie znajdzie ani alternatywy dla amerykań­ skiego rynku, ani dla dolara. Gdy trzydzieści lat temu japońskie firm y nieoczekiwanie zaczęły kwestionować amerykańską dominację i napędziły Ameryce strachu, Amerykanie zaczęli podglądać innych i poszukiwać inspiracji często tam, gdzie było to na pozór zagadkowe. I tak, farmaceutyczny gigant John­ son & Johnson podpatrywał, jak się zmienia opony na torze wyścigów samochodowych w Indianapolis, a Jack Welch, szef General Electric, z dumą pisał do swych akcjonariuszy, co ściągnął od Canona, a co po­ dejrzał u Toyoty czy Forda. Aby Ameryka odzyskała swój blask i siłę, wystarczyłyby dwa plagiaty, pozornie proste, ale z powodów politycznych wręcz karkołomne. Naj­

ważniejszy, bo atakujący źródło niemal wszystkich schorzeń, które nisz­ czą Amerykę, to adaptacja brytyjskiego systemu finansowania wyborów. W Stanach koszty kampanii prezydenckiej sięgają już miliardów dola­ rów. Setki milionów trzeba wydać, aby mieć szanse na fotel senatora lub gubernatora Kalifornii. Cena batalii o miejsce w strukturach władzy zniechęca wielu utalentowanych ludzi, odpycha ich od udziału w życiu politycznym, tych zaś, którzy zostają na placu boju, zmusza do kom­ promisów niezbędnych, aby zdobyć pieniądze, a po wyborze do zacho­ wań życzliwych sponsorom. Anglicy wyznaczyli pułap tego, ile można wydać na wybory, ograniczyli czas kampanii, dali kandydatom darmo­ wy dostęp do mediów publicznych. Mniej radykalnym krokiem było­ by przynajmniej cofnięcie fatalnej decyzji Sądu Najwyższego USA, tak zwanego Citizens United, która w praktyce usankcjonowała nieograni­ czoną moc pieniędzy w polityce. Drugi zabieg, odrobinę bardziej realistyczny i mogący mieć szybkie stosunkowo efekty, to przyjęcie francuskiego, kanadyjskiego, japońskie­ go, niemieckiego lub australijskiego systemu finansowania służby zdrowia. Zaoszczędziłby to Ameryce około biliona dolarów rocznie. Na początek.

Po katastrofie rynków finansowych w 2008 roku akcje ratunkowe po obu stronach Atlantyku pokazały z bliska niesprawność instytucji i lide­ rów w konfrontacji z kryzysem. Dowiodły, że partykularyzmy wypiera­ ją z życia zachodnich demokracji zdolność do uczciwego kompromisu niezbędnego składnika zdrowej demokracji. Wyzwania, przed którymi stoi dziś świat Zachodu, wym agają wyob­ raźni, wrażliwości, zdecydowania i determinacji. Wszystkich tych skład­ ników boleśnie brakuje. Zachód nie jest już z siebie zadowolony. Zdaje sobie sprawę —przynajmniej jego światlejsze głowy muszą sobie zdawać sprawę —że źle się dzieje, że grunt usuwa się spod nóg, ale niewiele robi, aby ten proces zahamować i odwrócić. Przypomina żabę z eksperymen­ tu biologicznego, która w cieple podgrzewanej wody traci stopniowo zdolność reagowania i czeka ją niechybnie ugotowanie.

Zachód nie musi przegrać, ale nie powstrzyma swego zjazdu po rów­ ni pochyłej, jeśli nie odrzuci mrzonek i utopii. Realizmu brakuje zarów­ no w analizie przyczyn obecnych kłopotów wewnętrznych, jak i źródeł siły przeciwnika ideologicznego. I Ameryka, i Europa muszą oferować ludziom zarówno bardziej atrakcyjną wizję społeczeństwa przyszłości, jak i bardziej realistyczne perspektywy wychodzenia z kryzysu, w któ­ rym wciąż tkwią. Zachód musi przestać oddawać za darmo technologie, które stworzył nie tylko dzięki talentom własnych obywateli, ale rów­ nież dzięki wsparciu swej oświaty, nauki i badań podatkami całych spo­ łeczeństw. W ojny walutowe to zabawy w piaskownicy w porównaniu z wojną na patenty, którą Chiny mogą wkrótce wypowiedzieć. Oba centra cywilizacji Zachodu znalazły się w kryzysie. Kryzys Eu­ ropy to zderzenie atrakcyjnych historycznie idei - solidarności i bez­ pieczeństwa socjalnego - z ograniczonymi możliwościami ich realizacji. Kryzys Ameryki, jeszcze nie do końca uświadomiony, wynika z niemoż­ ności utrzymania tego, co osiągnęła. Co z tego wyniknie, zależeć będzie po części od tego, jak się zacho­ wa reszta świata, zwłaszcza Chiny. Czy i one nie zaczną w którymś mo­ mencie strzelać sobie w stopę? Czy i one nie wpadną w samouwielbie­ nie? Wyzwań i bez tego mają mnóstwo: demografia, rosnące nierówności, katastrofa ekologiczna, korupcja. Nad światem unoszą się widma dwóch deficytów: deficytu demokra­ tycznych instytucji w krajach aspirujących do roli nowych potęg i de­ ficytu woli politycznej, zdolności osiągania kompromisów, a wreszcie formułowania i realizacji długofalowej wizji w krajach tak zwanego Za­ chodu. Od tego, kto prędzej upora się z tym i deficytami, zależeć będzie architektura świata w nadchodzących dekadach.

Podziękowania

Odpowiedzialność za wszystko, co zawiera ta książka, spoczywa wyłącz­ nie na jej autorze. Swoją wiedzą i obserwacjami dzieliło się ze mną wie­ lu mądrych i życzliwych ludzi na wszystkich kontynentach. Niektórych wymieniam w książce z nazwiska i imienia, większości - nie. Szczegól­ nie pomocne były dla mnie uwagi Profesora Zbigniewa Brzezińskiego, a także Ambasadora Thomasa Niles’a, Richarda Hallorana i Dario Gueriniego oraz moich polskich przyjaciół: M arka Borzestowskiego, Wacława Iszkowskiego, Wincentego Kamińskiego, Andrzeja Olechow­ skiego, Ryszarda Rapackiego, Ernesta Skalskiego i Michała Wojewody. Wszystkim im serdecznie dziękuję. Osobne podziękowania należą się mojej Partnerce, M arii Kubiak-Piotrowskiej, która dzielnie znosiła moje liczne dalekie podróże i komentowała to, co pisałem.

Bibliografia

Acemoglu Daron, Robinson James A., Why Is Africa Poor?, „Economic History of Developing Regions”, t. 25: 2010, nr 1 (czerwiec), s. 2 1 —50. Aslund Anders, An Assessment o f Putins Economic Policy, „CESifo Forum” 2008, nr 2 (lipiec). Baru Sanjaya, India and the World. A Geo-Economics Perspective, „Economic & Political Weekly”, 9 lutego 2013. Blyth Mark, The Austerity Delusion, „Foreign Affairs”, maj-czerwiec 2013. Bogle John C., Walzer Michael, „Does the Free Market Corrode Moral Character?”, rozmowy John Templeton Foundation, jesien 2008. Breman Jan, At Work in the Informal Economy o f India. A Perspective from the

Bottom Up, Oxford 2013. Brown David, Diagnostic Errors Are Leading Cause o f Successful Malpractice Claims, „The Washington Post”, 22 kwietnia 2013. Brzeziński Zbigniew, Druga szansa, tlum. Malgorzata Szubert, Warszawa 2008. Brzeziński Zbigniew, Strategiczna wizja. Ameryka a kryzysglobalnej potęgi, tlum. Krzysztof Skonieczny, Krakow 2013. Brzeziński Zbigniew, Wybór. Dominacja czyprzywództwo, tlum. Bartlomiej Pie trzyk, Krakow 2004. Church George M., Regis Ed, Regenesis. How Synthetic Biology Will Reinvent

Nature and Ourselves, New York 2012.

Dmitriev Mikhail, Treisman David,

The Other Russia, „Foreign Affairs”, wrze

sień-październik 2012. Easterly William,

The Elusive Questfo r Growth, Cambridge, MA, 2001.

Gordon Robert J., „Is U.S. Economic Growth Over? Faltering Innovation Con­ fronts the Six Headwinds”, dokument roboczy National Bureau of Econo­ mic Research, sierpien 2012. Inozemtsev Vladislav L.,

Neo-Feudalism Explained, „The American Interest”,

marzec-kwiecieri 2 0 11. Johnson Simon, „Too Big to Fail or Too Big to Save? Examining the Syste­ mic Threats of Large Financial Institutions”, przemówienie w czasie po siedzenia Joint Economic Committee Kongresu Stanow Zjednoczonych,

21 kwietnia 2009. McKinsey Global Institute, „Disruptive Technologies. Advances That Will Transform Life, Business, and the Global Economy”, maj 2013. Nathan Andrew J., Scobell Andrew, How China Sees America, „Foreign Affairs”, wrzesien—pazdziernik 2012. Phillips Kevin,

Wealth and Democracy. A Political History o f the American Rich,

New York 2002. Porter Eduardo, Economists Agree.

Solutions Are Elusive, „The New York Times”,

23 kwietnia 2013. Sachs Jeffrey,

The True Drivers o f Economic Development, „Foreign Affairs” ,

wrzesien—pazdziernik 2012. Sandia National Laboratories, za: National Intelligence Council, „Global Trends 2030: Alternative Worlds”, raport NIC, grudzien 2012. Sanusi Lamido,

Africa Must Get Real about Chinese Ties, „Financial Times” ,

19 marca 2013. Singer Peter W., Wiredfor Vlasic Bill,

War, New York 2009. Chinese Creating New Auto Niche within Detroit, „The New York

Times” , 12 maja 2013-

The Four Little Dragons, Cambridge, MA, 1991. Wang Yuan-kang, Harmony and War. Confucian Culture and Chinese Power Po­ litics, New York 2010. Vogel Ezra F.,

World Economic Forum, „The Global Competitiveness Report” , 20 12 -2 0 13.