146 61 1MB
Polish Pages 248
Wiktor Pielewin Mały Palec Buddy Przełożyła Henryka Broniatowska
Wydanie I Warszawa 2003
„Patrząc na zrodzony moją wolą bezkresny żywy potok końskich pysków i ludzkich twarzy, mknący donikąd po szkarłatnym o zachodzie stepie, często pytam siebie, gdzie jestem Ja w tym potoku?”
*Czyngis - chan Nazwisko autora tego rękopisu, który powstał w pierwszej połowie lat dwudziestych w jednym z klasztorów Mongolii Wewnętrznej, z wielu względów nie może być ujawnione, wydrukowano go więc pod nazwiskiem redaktora, przygotowującego tę publikację. Usunięto z oryginału opisy wielu magicznych praktyk, a także znacznej objętości wspomnienia narratora o jego życiu w przedrewolucyjnym Petersburgu (tak zwany okres petersburski). Pominięto autorskie określenie literackiego gatunku tekstu „niezwykły wzlot swobodnej myśli" - co wypada potraktować raczej jako żart. Historia opowiedziana przez autora wzbudza zainteresowanie jako dziennik psychologiczny, posiadający wiele niewątpliwych walorów artystycznych, ale w żadnej mierze do niczego więcej nie pretenduje, choć miejscami autor podejmuje próby rozważania problemów, które naszym zdaniem żadnych rozważań nie wymagają. Pewna gorączkowość narracji bierze się stąd, że nie chodziło wcale o stworzenie „dzieła literackiego", lecz o utrwalenie w zapisie mechanicznych cyklów świadomości dla definitywnego uleczenia ich z tak zwanego życia wewnętrznego. Prócz tego w dwóch czy trzech miejscach autor bardziej próbuje odwołać się wprost do inteligencji czytelnika niż zmuszać go do oglądania kolejnego, ulepionego ze słów fantazmatu; niestety to zbyt proste zadanie, by takie próby mogły być uwieńczone sukcesem. Specjaliści od literatury dostrzegą zapewne w naszej opowieści kolejny produkt modnego w ostatnich latach krytycznego solipsyzmu, prawdziwą jednak wartość tego dokumentu stanowi co innego jest on pierwszą w kulturze światowej próbą przedstawienia artystycznymi środkami wyrazu prastarego mongolskiego mitu Wiecznego Niepowrotu. Teraz kolej na kilka słów o najważniejszej postaci książki. Redaktor tekstu zacytował mi kiedyś tankę poety Puszkina: „I chmurny rok ów, co kosztował tyle Ofiar szlachetnych, nadobnych i śmiałych, Zaledwie pamięć po sobie zostawił W jakiej bądź prostej, pastuszej piosence, Smętnej a wdzięcznej.”
* Puszkin, Uczta podczas dżumy.
W przekładzie na mongolski zestawienie słów „śmiała ofiara" brzmi dziwnie. Ale nie miejsce tu na roztrząsanie tego tematu; chcieliśmy tylko podkreślić, że trzy ostatnie wersy mogą się w pełni odnosić do historii Wasilija Czapajewa. Co wiadomo dziś o tym człowieku? Według naszej oceny, w ludowej pamięci jego wizerunek nabrał cech czysto mitologicznych. W folklorze rosyjskim Czapajew stał się kimś w rodzaju słynnego Hodży Nasreddina. Jest bohaterem niezliczonych anegdot, opartych na znanym filmie z lat trzydziestych. W tym filmie Czapajew jest czerwonym kawaleryjskim dowódcą, który walczy z białymi, prowadzi długie przyjacielskie rozmowy ze swoim adiutantem Piętką i cekaemistką Anką, a na koniec tonie, próbując podczas ataku białych przepłynąć rzekę Ural. Nie ma to jednak nic wspólnego z losem rzeczywistego Czapajewa, a jeśli nawet ma, to prawdziwe fakty są nie do poznania zniekształcone domysłami i niedomówieniami. Cała ta gmatwanina wiąże się z książką Czapajew, opublikowaną po raz pierwszy w 1923 roku przez jedno z paryskich wydawnictw po francusku i z dziwnym pośpiechem wydaną następnie w Rosji. Nie warto tracić czasu na udowadnianie jej nieautentyczności. Każdy, kto zechce, bez trudu znajdzie w niej mnóstwo niekonsekwencji i sprzeczności, sam jej duch zresztą świadczy wyraźnie o tym, że autor (czy autorzy) nie miał nic wspólnego z wydarzeniami, które usiłuje opisać. Zauważmy przy okazji, że chociaż pan Furmanów spotkał się z historycznym Czapajewem co najmniej dwukrotnie, w żaden sposób nie mógł być twórcą tej książki z powodów, jakie ujawni nasza opowieść. Wprost nie do wiary, że przypisywany mu tekst jest przez wielu do tej pory traktowany niemal jak dokument. Za tym istniejącym już ponad pół wieku falsyfikatem nietrudno dojrzeć działalność szczodrze finansowanych i niezwykle aktywnych sił, zainteresowanych tym, by prawdę o Czapajewie jak najdłużej ukryć przed narodami Eurazji. Lecz sam fakt odnalezienia prawdziwego rękopisu wystarczająco jasno, jak sądzimy, świadczy o nowej równowadze sił na kontynencie. I na koniec. Zmieniliśmy tytuł oryginalnego tekstu (Wasilij Czapajew) właśnie po to, by uniknąć pomylenia go z wiadomym falsyfikatem. Tytuł Mały palec Buddy wybrany został jako najprostszy i mało sugestywny, chociaż redaktor proponował warianty: Ogród o rozwidlających się Piętkach i Czarny bajgiel. Stworzone przez ten tekst wartości dedykujemy dobru wszystkich żywych istot. Gategate paragate parasamgate bodhi svaha.
Urgan Dżambon Tulku VII, Przewodniczący Buddyjskiego Frontu Kompletnego i Bezapelacyjnego Wyzwolenia (KBW[BJ)
1
Bulwar Twerski nie zmienił się prawie od czasu, gdy widziałem go ostatni raz przed dwoma laty - znów był luty, zaspy, mgła osobliwie przenikająca nawet dzienne światło. Na ławkach siedziały nieruchomo te same staruszki, w górze, nad czarną siatką gałęzi, szarzało to samo niebo, zwisające tuż nad ziemią niczym stary piernat wybrzuszony pod ciężarem śpiącego Boga. Była jednak różnica. Tej zimy po alejach szalała jakaś prawdziwie stepowa zamieć i nie zdziwiłbym się wcale, gdybym zobaczył tu raptem parę wilków. Spiżowy Puszkin zdawał się jakby smutniejszy niż zwykle - pewnie przez tę opasującą mu pierś czerwoną płachtę z napisem „Nieh rzyje piersza rocznica Rewolucyi". Nie miałem wcale ochoty ironizować z tego powodu, że żyć miała rocznica, a rewolucja była napisana z błędem w ostatnim okresie miałem dość okazji, by przyjrzeć się twarzy demona, kryjącej się za tymi wszystkimi krótkimi bzdetami, krzyczącymi z czerwieni. Zapadał mrok. W śnieżnej mgle ledwo majaczył klasztor Strastny. Na placu przed nim stały dwie ciężarówki o wysokich skrzyniach, obciągniętych jaskrawoczerwonym materiałem, wokół nich falował tłum i dobiegał stamtąd głos mówcy - słów prawie nie rozróżniałem, ale intonacja i strzelające serie „r- r" w słowach „proletariat" i „terror" nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Obok mnie pojawiło się dwóch pijanych żołnierzy, na ich ramionach kołysały się karabiny z zatkniętymi bagnetami. Spieszyli na plac. Jeden z nich wlepił we mnie natarczywy wzrok, zwolnił kroku i już otworzył usta, jakby chciał
coś powiedzieć; na szczęście - jego i moje - drugi pociągnął go za rękaw i poszli sobie. Zawróciłem i pośpiesznie ruszyłem bulwarem w dół. Zachodziłem w głowę, dlaczego mój wygląd niezmiennie wzbudza podejrzliwość tego bydła. Prawda, że ubrany byłem fatalnie, w złym guście: brudny trenchcoat z szeroką patką, futrzana wojskowa czapa, oczywiście bez bączka, podobna do tej, jaką nosił Aleksander II, i oficerki. Lecz nie chodziło zapewne tylko o ubranie. Dokoła sporo ludzi wyglądało o wiele dziwaczniej. Widziałem na przykład na Twerskiej jakiegoś całkiem szalonego osobnika w okularach w złotej oprawie z ikoną w rękach - niósł ją w stronę mrocznego, opustoszałego Kremla, nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. A mnie wszędzie ścigały krzywe spojrzenia, przypominając nieustannie, że nie mam pieniędzy ani dokumentów. Wczoraj w dworcowym klozecie przypiąłem sobie na piersi czerwoną kokardę, ale zdjąłem ją czym prędzej, widząc swoje odbicie w pękniętym lustrze: z kokardą wyglądałem nie tylko głupio, ale o wiele bardziej podejrzanie. Być może w istocie nikt mi się nie przyglądał dłużej niż innym, a zawiniły tu tylko moje napięte nerwy i strach przed aresztowaniem. Nie bałem się śmierci. Kto wie, czy już nie nastąpiła - myślałem - i ten oblodzony bulwar, którym idę, to właśnie przedsionek świata cieni. Od dawna zresztą przychodziło mi do głowy, że dusze rosyjskie skazane są na przeprawę przez Styks dopiero, gdy zamarznie, a monetę, zamiast przewoźnika, ma odbierać Ktoś Szary, wypożyczający łyżwy (rzecz jasna, jego duchowa istota pozostałaby taka sama). Nagle, jakże wyraźnie, ujrzałem tę scenę! Hrabia Tołstoj w czarnym trykocie, szeroko wymachując rękami, sunie po lodzie w stronę odległego horyzontu; ruchy ma powolne i majestatyczne, porusza się jednak tak szybko, że biegnący za nim trzygłowy, szczekający bezgłośnie pies nie może go dogonić. Obrazu dopełnia ponury czerwono- żółty płomień pozaziemskiego zachodu. Zaśmiałem się cicho i w tej samej chwili czyjaś dłoń spadła na moje ramię. Uskoczyłem w bok i odwracając się błyskawicznie, wyłuskałem z kieszeni kolbę nagana. Ku swemu zdumieniu ujrzałem przed sobą Grigorija von Erdena - człowieka, którego znałem od dzieciństwa. Ale, mój Boże, jak on wyglądał! Od stóp do głowy w czarnej skórze, kabura z mauzerem u pasa, a w ręku jakaś idiotyczna akuszerska torba. - Cieszę się, że potrafisz się jeszcze śmiać - powiedział. - Witaj, Grisza - odparłem. - Jakież to dziwne, że cię widzę! - Czemu dziwne? - Bo dziwne. - Skąd i dokąd? - spytał dziarsko. - Z Pitra - odpowiedziałem. - A dokąd, sam chciałbym wiedzieć. - Wobec tego chodźmy do mnie - powiedział von Erden - to tuż obok, cały lokal mam tylko dla siebie.
Poszliśmy w dół bulwaru, przyglądając się jeden drugiemu z uśmiechem, wymieniając zdawkowe słowa. Odkąd straciliśmy się z oczu, von Erden zapuścił bródkę, która upodobniła jego twarz do sparciałej cebuli; osmagane wiatrem policzki nabrały rumieńców, jakby przez kilka zim po kolei z wielkim pożytkiem dla zdrowia jeździł na łyżwach. Chodziliśmy do tego samego gimnazjum, później jednak widywaliśmy się rzadko. Spotkałem go ze dwa razy w petersburskich salonach literackich - pisywał wiersze w guście ni to uprawiającego sodomię Niekrasowa, ni to urzeczonego Marksem Nadsona. Irytował mnie trochę jego zwyczaj wąchania przy ludziach kokainy oraz ciągłe napomykanie o bliskich stosunkach w kręgach socjaldemokratów, co zresztą, sądząc po jego dzisiejszej powierzchowności, musiało być prawdą. To pouczający widok - ktoś zdolny w swoim czasie do rozmowy o mistycznym sensie Trójcy Świętej, który zdradza wyraźne oznaki przynależności do Wojsk Otchłani - choć w takiej przemianie nie było, oczywiście, nic zaskakującego. Wielu dekadentów w rodzaju Majakowskiego wyczuło wyraźnie szatański charakter nowej władzy i pośpieszyło zaoferować jej swoje usługi. Nie sądzę jednak, by kierował nimi świadomy satanizm - byli na to zbyt infantylni raczej zmysł estetyczny: czerwony pentagram świetnie uzupełnia żółtą bluzę. - Co tam w Pitrze? - spytał von Erden. - Jakbyś sam nie wiedział - powiedziałem. - Racja - posmutniawszy, przyznał von Erden. - Wiem. Skręciliśmy z bulwaru, przeszliśmy jezdnię i znaleźliśmy się przed sześciopiętrową kamienicą czynszową, akurat naprzeciw hotelu „Pałace" przy drzwiach hotelu stały dwa karabiny maszynowe, marynarze palili papierosy, trzepotała na wietrze czerwona muleta na długim kiju. Von Erden pociągnął mnie za rękaw. - Spójrz - powiedział. Odwróciłem głowę. Na jezdni naprzeciwko bramy stało długie czarne auto z otwartym przednim siedzeniem i ciasną kabiną pasażerską. Na przednie siedzenie nawiało sporo śniegu. - No? - spytałem. - Mój - oznajmił von Erden. - Służbowy. - O! - powiedziałem. - Winszuję. Weszliśmy do sieni. Winda nie działała i trzeba się było wdrapywać po ciemnych schodach, z których nie zdążono jeszcze zedrzeć chodników. - Czym się zajmujesz? - spytałem. - Och - odparł von Erden. - Niełatwo to krótko ująć. Kupa roboty, aż za dużo. To, tamto i owo - cały czas człowiek stara się nadążyć. Raz tam, raz tu. Ktoś musi to wszystko robić.
- W resorcie kultury? Jakoś niezdecydowanie skłonił głowę na bok. Przestałem się dopytywać. Na czwartym piętrze zatrzymaliśmy się przed wysokimi drzwiami, na których wyraźnie odcinał się jaśniejszy prostokąt po zerwanej tabliczce. Drzwi się otwarły, weszliśmy do ciemnego przedpokoju, gdzie natychmiast zadzwonił wiszący na ścianie telefon. Von Erden zdjął słuchawkę. - Tak, towarzyszu Babajasin - wrzasnął do ebonitowej tuby. - Tak, pamiętam... Nie, nie przysyłajcie... Towarzyszu Babajasin, ależ ja nie mogę, to będzie śmieszne... Wyobraźcie sobie tylko - z marynarzami, toż to wstyd... Że co? Podporządkuję się rozkazowi, ale zgłaszam stanowczy sprzeciw... Co? Zerknął na mnie z ukosa; nie chcąc go krępować, przeszedłem do salonu. Podłoga była tu zasłana gazetami, przeważnie od dawna zabronionymi. Widocznie w tym mieszkaniu zachowały się stare komplety. Pozostały też inne ślady dawnego życia na ścianie wisiał prześliczny dywan perski, pod nim stała sekretera wykładana różnokolorowymi rombami emalii - już na pierwszy rzut oka widać było, że mieszkała tu zamożna rodzina kadecka. Na przeciwległej ścianie obok wielkiego lustra wisiał krucyfiks w secesyjnym stylu i przez chwilę pomyślałem o charakterze uczuć religijnych, jakie mógł budzić. Znaczną część przestrzeni zajmowało ogromne łoże z żółtym baldachimem. To, co stało na okrągłym stole pośrodku pokoju, wydało mi się - może ze względu na sąsiedztwo krucyfiksu - martwą naturą z motywami ezoterycznego chrześcijaństwa: litrowa butelka wódki, blaszana puszka po chałwie, w kształcie serca, wiodąca w pustkę drabinka z trzech leżących na sobie kromek czarnego chleba, trzy graniaste szklanki i nóż do konserw, w kształcie krzyża. Obok lustra na podłodze rzucały się w oczy toboły, których wygląd podsuwał myśl o przemycie; pokój wypełniał kwaśny odór onuc i fuzli, było też dużo pustych butelek. Usiadłem przy stole. Wkrótce skrzypnęły drzwi i wszedł von Erden. Zdjął skórzaną kurtkę i pozostał w ostentacyjnie żołnierskiej bluzie. - Zlecają Bóg wie co - powiedział, siadając. - Właśnie dzwonili z Czeki. - To i u nich pracujesz? - Unikam, jak mogę. - Jak trafiłeś do tego towarzystwa? Von Erden uśmiechnął się szeroko. - Ależ nic łatwiejszego. Pięć minut rozmowy z Gorkim przez telefon. - I co? Od razu dali mauzer i auto? - Posłuchaj - powiedział - życie to teatr. Wiadoma rzecz. Lecz o wiele rzadziej mówi się o tym, że w owym teatrze codziennie zmienia się repertuar. No więc teraz ja wystawiam coś takiego, Pietia, coś takiego...
Uniósł ręce nad głowę i potrząsnął nimi w powietrzu, jakby podzwaniał monetami w niewidocznym woreczku. - Rzecz nawet nie w samej sztuce - ciągnął. - Jeśli kontynuować to porównanie: dawniej kto chciał, mógł rzucić z sali na scenę śmierdzące jajko, a teraz to ze sceny walą z nagana - mogą i rzucić bombę. To pomyśl, kim być teraz lepiej? Aktorem czy widzem? To było poważne pytanie. - Jak by ci odpowiedzieć - odparłem z namysłem. - Ten twój teatr nazbyt już zaczyna się od wieszaków. I na tym, jak sądzę, się kończy. A przyszłość - wskazałem palcem w górę - należy i tak do kina. Von Erden zachichotał i pokręcił głową. - Przemyśl jednak moje słowa - powiedział. - Obiecuję - odparłem. Nalał sobie wódki i wypił. - Uch - sapnął. - Wracając do teatru. Wiesz, kto jest teraz komisarzem teatrów? Madame Malinowska. Znacie się chyba? - Nie przypominam sobie. Co to znów u diabła za madame Malinowska? Von Erden westchnął. Wstał i w milczeniu przeszedł się po pokoju. - Pietia - powiedział i siadłszy naprzeciwko, zajrzał mi w oczy - my tu sobie gadugadu, a ja przecież widzę, że z tobą coś nie tak. Co ci się przydarzyło? Jesteśmy oczywiście starymi przyjaciółmi, ale nawet nie bacząc na to, mógłbym ci pomóc. Zdecydowałem się. - Muszę ci wyznać uczciwie. W Petersburgu przed trzema dniami przyszli do mnie. - Skąd? - Z twojego teatru. - Jak to? - zapytał, unosząc brwi. - Ano zwyczajnie. Przyszło trzech z Gorochowej, jeden przedstawił się jako spec od literatury, reszta nie musiała się przedstawiać. Porozmawiali ze mną ze czterdzieści minut - głównie ów spec, a potem oznajmili, że rozmowa była interesująca, lecz trzeba ją będzie kontynuować gdzie indziej. A ja na to gdzie indziej nie miałem ochoty, ponieważ, jak sam wiesz, wraca się stamtąd dość rzadko... - Ale tyś przecież wrócił - wtrącił von Erden. - Nie wróciłem, po prostu tam nie poszedłem. Uciekłem im, Grisza, jak w dzieciństwie przed stróżem. - Ale czemu do ciebie przyszli? - spytał von Erden. - Jesteś przecież człowiekiem, który trzyma się z dala od polityki. Narozrabiałeś coś? - Nic nie narozrabiałem. To po prostu śmieszne. Wydrukowałem wiersz - z ich punktu widzenia w jakiejś nie takiej jak trzeba gazecie - i był tam rym, który im się nie spodobał: „Pancerny wóz, a potem szlus". Możesz to sobie wyobrazić?
- A o czym był wiersz? - Zupełnie abstrakcyjny. O tym, że strumień czasu żłobi ścianę teraźniejszości, rysując na niej coraz to nowe i nowe wzory, z których część nazywamy przeszłością. Pamięć upewnia nas, że dzień wczorajszy miał rzeczywiście miejsce, ale skąd wiadomo, czy cała ta pamięć nie zrodziła się wraz z pierwszym promieniem poranka? - Niezupełnie rozumiem - powiedział von Erden. - Ja też - przyznałem - ale nie o to chodzi. Najważniejsze, co chcę podkreślić - żadnej polityki w tym nie było. To znaczy, tak mi się zdawało. Ale im zdawało się inaczej i to mi wyjaśnili. Co najdziwniejsze, po rozmowie z ich konsultantem ja sam też uznałem jego racje, i to tak dogłębnie, że... To było przerażające, i gdy wyprowadzili mnie na ulicę, uciekłem, nawet nie tyle od nich, ile od tej świadomości... Von Erden skrzywił się. - Cała ta historia to wierutna bzdura - powiedział. - Jasne, że to idioci. Ale z ciebie też niezły numer. I przez to przyjechałeś do Moskwy? - No, a co było robić? Przecież ostrzeliwałem się podczas ucieczki. Sam chyba rozumiesz, że strzelałem do utkanego z własnego strachu widma, ale na Gorochowej przecież tego nie wytłumaczę. To znaczy, przypuszczam, że mógłbym im to nawet wytłumaczyć, ale na pewno by mnie zapytali: „Dlaczego właściwie strzelałeś do widm? Cóż to, nie podobają ci się widma krążące po Europie?" Von Erden spojrzał na mnie i pogrążył się w zamyśleniu. Patrzyłem na jego dłonie tarł je niepostrzeżenie o serwetę, jakby wycierał występujący na nich pot, po czym raptem schował je pod stół. Na jego twarzy odmalowała się rozpacz, wyczułem, że nasze spotkanie i moja opowieść stawiają go w wyjątkowo niezręcznej sytuacji. - To oczywiście gorzej - wymamrotał. - Ale dobrze, że mi zaufałeś. Myślę, że to się załatwi... Załatwi, załatwi... Zaraz zadzwonię do Aleksieja Maksymowicza... Ręce na głowę. Ostatnie słowa zrozumiałem dopiero wtedy, gdy zobaczyłem opartą na serwecie lufę mauzera. O dziwo, następnie wyjął z kieszeni na piersi pincenez i założył na nos. - Ręce na głowę - powtórzył. - Coś ty, Grisza? - powiedziałem, podnosząc ręce. - Nie - wyrzekł. - Co „nie"? - Broń i papiery na stół. - Jak mam to zrobić z rękami na głowie? - spytałem. Odciągnął kurek pistoletu. ,..—- O Boże, żebyś wiedział, ile razy Słyszałem to właśnie zdanie. A? - No cóż - odrzekłem. - Rewolwer jest w palcie. Ale z ciebie zdumiewający podlec. Zresztą od dzieciństwa o tym wiedziałem. I po co ci to wszystko? Dostaniesz order?
Von Erden uśmiechnął się. - Do przedpokoju - rozkazał. Kiedy znaleźliśmy się w przedpokoju, trzymając mnie wciąż pod lufą, obszukał kieszenie mojego palta, wyłuskał rewolwer i wsunął go do kieszeni. W jego ruchach był jakiś wstydliwy pośpiech, przypominał gimnazjalistę, który po raz pierwszy znalazł się w domu publicznym, przyszło mi do głowy, że być może, nie miał dotąd okazji popełniać podłości tak zwyczajnie i bez osłonek. - Otwórz drzwi - polecił - i na schody. - Pozwól mi włożyć palto - poprosiłem, zastanawiając się gorączkowo, co powiedzieć temu podnieconemu własną nikczemnością człowiekowi, by odmienić rysujący się bieg wypadków. - To niedaleko, po drugiej stronie bulwaru - powiedział von Erden. - Zresztą dobrze, włóż. Oburącz zdjąłem palto z wieszaka, obróciłem się nieco, by wsunąć rękę w rękaw, i w następnej chwili, ku własnemu zaskoczeniu, narzuciłem je na von Erdena, właśnie narzuciłem, a nie cisnąłem w jego stronę. Do tej pory nie mogę pojąć, jakim cudem mnie nie zastrzelił, ale fakt pozostaje faktem: nacisnął spust dopiero wtedy, gdy padał pod ciężarem mojego ciała, kula przeszła kilka centymetrów od mego boku i utkwiła w drzwiach wejściowych. Palto przykryło leżącego razem z głową. Przez grubą tkaninę okrycia, która nie stanowiła prawie żadnej przeszkody, chwyciłem von Erdena za gardło. Jednocześnie zdążyłem przycisnąć kolanem do podłogi nadgarstek jego ściskającej pistolet ręki; nim palce się rozwarły, wpakował w ścianę jeszcze kilka pocisków. Niemal ogłuchłem od huku. Zdaje się, że podczas naszych zmagań rąbnąłem go głową w zasłoniętą twarz, między dwoma wystrzałami wyraźnie zapamiętałem cichy trzask pincenez. Choć znieruchomiał, długo jeszcze nie miałem odwagi puścić jego gardła. Ręce niemal nie chciały mnie słuchać; dla odzyskania tchu wykonałem kilka ćwiczeń oddechowych. Podziałało to w dziwny sposób - ogarnęła mnie lekka histeria. Zobaczyłem nagle tę scenę z boku: ktoś siedzi na trupie uduszonego właśnie przyjaciela i starannie ćwiczy oddech zgodnie z opisaną w czasopiśmie „Izyda" metodą jogi Ramczaraki. Podniosłem się i dopiero teraz zwaliła się na mnie świadomość, że właśnie popełniłem morderstwo. Jak każdy człowiek niezbyt ufający władzy, oczywiście stale nosiłem przy sobie rewolwer, a przed dwoma dniami spokojnie zrobiłem z niego użytek. Tu jednak było co innego - jakaś ponura dostojewszczyzna: puste mieszkanie, trup nakryty angielskim paltem i drzwi do wrogiego świata, do których mógł zbliżać się już ktoś postronny... Wysiłkiem woli odepchnąłem te myśli - ta dostojewszczyzna tkwiła, rzecz jasna, nie w tym trupie ani w przestrzelonych drzwiach, lecz we mnie, w mojej świadomości,
owładniętej przerzutami cudzej skruchy. Uchyliłem drzwi na schody, nasłuchując dłuższą chwilę. Nic się nie działo, pomyślałem więc, że tych parę pistoletowych wystrzałów mogło nie zwrócić niczyjej uwagi. Mój rewolwer pozostał w kieszeni spodni von Erdena i wcale nie miałem ochoty po niego sięgać. Podniosłem i obejrzałem jego mauzera - to była świetna sztuka, całkiem nowa! Zmusiłem się do przeszukania jego kurtki, znalazłem paczkę papierosów „Ira", zapasowy magazynek do mauzera i legitymację na nazwisko pracownika Czeki Grigorija Obłożnego. No pewnie, pomyślałem sobie, oczywiście. Od małego można się było tego po nim spodziewać. Przykucnąwszy, otworzyłem zamki akuszerskiej torby. Wewnątrz leżała kancelaryjna teczka z czystymi blankietami nakazów aresztowania, jeszcze dwa magazynki, blaszane pudełko pełne kokainy, jakieś wyjątkowo antypatycznie wyglądające medyczne kleszcze (cisnąłem je od razu w kąt) oraz gruba paczka pieniędzy, a w niej z jednej strony tęczowe dumskie setki, z drugiej dolary. Wszystko to w samą porę. Żeby trochę dojść do siebie po przeżytym wstrząsie, władowałem do nozdrzy sporą porcję kokainy. Jak brzytwą chlasnęła po mózgu i z miejsca ogarnął mnie spokój. Nie lubiłem kokainy, nastrajała mnie zbyt sentymentalnie, ale teraz musiałem szybko odzyskać równowagę. Chwyciłem von Erdena pod pachy i powlokłem korytarzem, kopnięciem otwarłem drzwi jednego z pokoi z zamiarem wciągnięcia tu trupa, lecz zastygłem w progu. Mimo spustoszenia i brudu pozostały tu wyraźne ślady dawnego, opromienionego przedwojennym blaskiem życia. Był to niegdyś pokój dziecinny - zobaczyłem dwa małe łóżeczka z lekkimi bambusowymi barierkami, na ścianie rysunki węglem: koń i wąsata twarz (nie wiem, dlaczego pomyślałem o dekabrystach), a na podłodze czerwona gumowa piłka - i od razu zamknąłem drzwi. Powlokłem trupa dalej. Sąsiedni pokój uderzył mnie swą żałobną prostotą: pośrodku stał czarny fortepian z uniesionym skrzydłem, obok - obrotowy taboret i nic więcej. Tymczasem wstąpił już we mnie nowy duch. Zostawiłem von Erdena w pozycji półleżącej w kącie (przez cały czas pilnowałem, by nie odsłonić przypadkiem jego twarzy) i siadłem do fortepianu. Zdumiewające - pomyślałem - towarzysz Obłożny jest tu, a jednocześnie go nie ma. Kto wie, jakich przemian doświadcza teraz jego dusza? Przypomniał mi się jego wiersz, wydrukowany bodaj przed trzema laty w „Nowym Satirikonie" - przytaczał, zdaje się, artykuł gazetowy o rozpędzeniu kolejnej Dumy, a powstały akrostych układał się w słowa „mane, tekel, fares". Żył człowiek, myślał, kombinował. Jakie to dziwne. Obróciłem się do fortepianu i zacząłem cicho grać Mozarta - moją ulubioną fugę fmoll, która zawsze budziła we mnie żal, że nie mam owych czterech rąk, jakie marzyły się wielkiemu szaleńcowi. Melancholia, jaka mnie ogarnęła, nie miała związku z
incydentem z von Erdenem; przed oczami pojawiły mi się bambusowe łóżeczka z sąsiedniego pokoju i przez chwilę wyobraziłem sobie cudze dzieciństwo, czyjeś czyste spojrzenie na przedwieczorne niebo, czyjś niewymownie wzruszający świat, który odpłynął w niebyt. Grałem jednak niedługo - fortepian był rozstrojony, a ja najpewniej powinienem się śpieszyć. Tylko dokąd? Najwyższy czas pomyśleć, jak spędzić wieczór. Wróciłem do przedpokoju i z wahaniem popatrzyłem na skórzaną kurtkę von Erdena, ale nie miałem wyboru. Nie bacząc na kontrowersyjność niektórych moich eksperymentów literackich, nie byłem jednak na tyle dekadentem, by włożyć palto, które stało się już całunem, a na dodatek miało przestrzelone plecy. Zdjąłem więc kurtkę z wieszaka, zabrałem torbę i wróciłem do pokoju z lustrem. Kurtka pasowała w sam raz, byliśmy z nieboszczykiem prawie tego samego wzrostu. Kiedy ściągnąłem ją paskiem z wiszącą kaburą i popatrzyłem na swoje odbicie, zobaczyłem całkiem zwyczajnego bolszewika. Przypuszczam, że oględziny leżących pod ścianą pak w ciągu kilku minut mogły uczynić mnie bogatym człowiekiem, lecz obrzydzenie wzięło górę. Starannie załadowałem pistolet, sprawdziłem, czy łatwo wyskakuje z kabury; zadowolony z rezultatu, miałem już opuścić pokój, gdy w korytarzu rozległy się głosy. Zrozumiałem, że drzwi wejściowe były przez cały czas otwarte. Wyskoczyłem na balkon. Wychodził na bulwar Twerski, pod nim ziało dwadzieścia metrów zimnej, ciemnej pustki, w której wirowały płatki śniegu. W plamie światła latarni widniał samochód von Erdena, a w nim na przednim siedzeniu nie wiadomo skąd wziął się człowiek w spiczastej budionnówce. Doszedłem do wniosku, że von Erden zdążył wezwać przez telefon czekistów. Nie było szans przedostania się na dolny balkon, rzuciłem się więc z powrotem do pokoju. Do drzwi już się dobijano. No cóż: kiedyś musiało się to wszystko skończyć. Wycelowałem mauzera w drzwi i krzyknąłem: - Proszę! Drzwi się otwarły i do pokoju wpadło dwóch marynarzy, obwieszonych trzonkowymi granatami, w marynarskich kurtkach i aż nieprzyzwoicie rozkloszowanych spodniach. Jeden z nich, wąsaty, miał już swoje lata, drugi był młody, ale z pomiętą, anemiczną twarzą. Nie zwrócili wcale uwagi na pistolet w moim ręku. - Ty jesteś Obłożny? - spytał ten starszy, z wąsami. - Tak. - To masz - powiedział marynarz i podał mi złożoną na pół kartkę. Schowałem mauzera do kabury i rozprostowałem kartkę: Tow. Obłożny! Natychmiast jedźcie do „Muzycznej Tabakierki" przeprowadzić tam naszą Imię. Posyłam do pomocy Żerbunowa i Barbolina. To doświadczeni towarzysze. Babajasin. Pod tekstem widniała nieczytelna pieczęć. Nim zastanowiłem się, co powiedzieć,
usiedli przy stole. - Szofer na dole wasz? - spytałem. - Nasz - odparł wąsacz. - Samochód bierzemy twój. Jak się nazywasz? - Piotr - odpowiedziałem i omal nie ugryzłem się w język. - A ja jestem Żerbunow - oznajmił starszy z wąsami. - Barbolin - przedstawił się młody. Głos miał delikatny, niemal kobiecy. Usiadłem naprzeciw nich przy stole. Żerbunow nalał trzy szklanki wódki, jedną przesunął w moją stronę i podniósł na mnie oczy. Zrozumiałem, że na coś czeka. - No więc - powiedziałem, unosząc swoją szklankę - jak się to mówi, za zwycięstwo światowej rewolucji! Mój toast nie wzbudził w nich entuzjazmu. - Za zwycięstwo, pewnie - potwierdził Barbolin. - A gdzie koks? - Jaki koks? - spytałem. - Nie zgrywaj durnia - odezwał się surowo Żerbunow. - Babajasin mówił, że dziś dostałeś przydziałową puszkę. - Aha, mówicie o kokainie - domyśliłem się i sięgnąłem po nią do torby. - Koks, towarzysze, to słowo wieloznaczne. A może eteru, jak William James? - Kto taki? - spytał Barbolin, biorąc puszkę w szeroką, zgrubiałą garść. - Angielski towarzysz. Żerbunow chrząknął nieufnie, a na twarzy Barbolina odzwierciedliło się w lot uczucie, które tak lubili utrwalać na wizerunkach postaci z ludu dziewiętnastowieczni malarze rosyjscy - oto istnieje gdzieś wielki, zagadkowy świat, a w nim tyle niepojętych, nęcących rzeczy, że człowiek nie tyle na serio chciałby kiedyś tam się znaleźć, ile czasem po prostu pociąga go marzenie o nieziszczalnym. Napięcie jak ręką odjął. Żerbunow otworzył puszkę, wziął ze stołu nóż, nabrał nim niesamowitą porcję białego proszku i szybko wymieszał go z wódką. To samo zrobił Barbolin, najpierw ze swoją szklanką, potem z moją. - No, teraz nie wstyd pić i za światową rewolucję - oznajmił. Na mojej twarzy odbiło się widać powątpiewanie, bo Żerbunow uśmiechnął się i rzekł: - To, bracie, wprost z „Aurory", od samych źródeł. A nazywa się „bałtycka herbata". Podnieśli szklanki i jednym haustem wychylili ich zawartość, nie pozostało mi nic innego, jak zrobić to samo. Gardło niemal od razu zdrętwiało. Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się, ale nie poczułem smaku dymu. Dobrą minutę siedzieliśmy w milczeniu. - Pora iść - odezwał się raptem Żerbunow i wstał od stołu. - Iwan zmarznie. Całkiem otępiały schowałem puszkę po landrynkach do torby, podniosłem się i
poszedłem za nimi. Zatrzymałem się w przedpokoju, próbując znaleźć swoją czapę, bez powodzenia jednak, włożyłem więc kaszkiet von Erdena. Opuściliśmy mieszkanie i po źle oświetlonych schodach zeszliśmy na dół. Spostrzegłem nagle, że na duszy mi lekko i spokojnie, a im dłużej idę, tym jest spokojniej i przyjemniej. Nie myślałem o przyszłości, dość że nie groziło mi bezpośrednie niebezpieczeństwo, i schodząc ciemną klatką schodową, rozkoszowałem się zdumiewającym pięknem wirujących za szybami płatków śniegu. Właściwie sam byłem czymś na kształt takiego płatka śniegu, unoszonego wichrem losu w ślad za dwoma innymi płatkami w czarnych marynarskich kurtkach, sunącymi przede mną po schodach. A jednak, mimo euforii, jaka mnie ogarnęła, nie utraciłem zdolności trzeźwej obserwacji tego, co działo się wokół, uczyniłem nawet ciekawe spostrzeżenie. Jeszcze w Piotrogrodzie zainteresowało mnie, w jaki sposób utrzymuje się na marynarzach len cały dźwigany przez nich arsenał. Na trzecim piętrze, gdzie paliła się samotna lampa, wypatrzyłem na plecach Żerbunowa kilka haftek, które niczym biustonosz spinały łaśmy karabinu maszynowego. Od razu wyobraziłem sobie, jak wybierając się na kolejne mordy, Żerbunow i Barbolin, niczym dwie panny w kąpielisku, pomagają jeden drugiemu uporać się z tą skomplikowaną częścią garderoby. Uznałem to za jeszcze jeden dowód kobiecej natury wszelkich rewolucji. Zrozumiałem nagle pewne nowe nastroje w poezji Błoka; widocznie wyrwał mi się z gardła jakiś okrzyk, bo Barbolin się odwrócił. - A tyś nie chciał, głupku - powiedział, błysnąwszy złotym zębem. Wyszliśmy na ulicę. Barbolin polecił coś żołnierzowi na przednim siedzeniu, otworzył drzwiczki i wpakowaliśmy się do środka. Samochód od razu ruszył. Przez zaokrągloną po bokach przednią szybę widać było ośnieżone plecy i spiczastą wojłokową misiurkę; wydawało się, że nasz pojazd prowadzi ibsenowski troll. Konstrukcja samochodu była wyjątkowo niewygodna, a przy tym upokarzająca dla szofera, zawsze wystawionego na niepogodę - a może - pomyślałem - specjalnie to zrobiono, żeby pasażerowie podczas jazdy mogli się rozkoszować nie tylko widokami z okna, ale i nierównością klasową? Popatrzyłem przez boczną szybę - ulica była pusta, a padający na jezdnię śnieg niezwykle piękny. Rozjaśniały ją rzadkie latarnie; w świetle jednej z nich na ścianie domu mignął wyzywający napis: LENINE EST MERDE. Kiedy samochód stanął, zdołałem już trochę przyjść do siebie. Wysiedliśmy na niewiadomej ulicy przed niczym niewyróżniającą się bramą, gdzie stały dwa samochody i kilka fiakrów; nieopodal spostrzegłem groźnie wyglądający samochód pancerny z czapką śniegu na wieżyczce karabinu maszynowego. Nie zdążyłem mu się przyjrzeć, bo marynarze od razu dali nura do bramy. Po przejściu niewymownie przygnębiającego podwórza stanęliśmy przed drzwiami, nad którymi sterczał żeliwny daszek z zawijasami i amorkami w kupieckim stylu. Do daszka był przymocowany nieduży szyld:
MUZYCZNA TABAKIERKA kabaret literacki Świeciło się kilka sąsiadujących z drzwiami okien, szczelnie zaciągniętych różowymi zasłonami; dochodziły stamtąd urokliwe, smętne dźwięki niewiadomego instrumentu. Żerbunow szarpnął ku sobie drzwi. Otwarły się na krótki przedpokój zawieszony ciężkimi futrami i szynelami, zamknięty sutą aksamitną zasłoną. Na nasz widok podniósł się z taboretu wyglądający na zbója facet w czerwonej rubaszce. - Obywatele marynarze - zaczął - u nas... Barbolin cyrkowym ruchem obrócił na ramieniu karabin i uderzył go kolbą w dół brzucha. Nieszczęśnik osunął się po ścianie na podłogę, na jego niedobrej twarzy odmalowało się znużenie i wstręt. Żerbunow odciągnął zasłonę i weszliśmy do na pół ciemnej sali. Rozpierała mnie energia, popatrzyłem dokoła. Miejsce przypominało pośledniej kategorii restaurację z pretensjami do elegancji. Przy niedużych okrągłych stolikach w gęstych kłębach dymu siedziała mieszana publiczność, ktoś chyba palił opium. Nikt nie zwrócił na nas uwagi, usiedliśmy przy wolnym stoliku w pobliżu wejścia. W końcu sali na jaskrawo oświetlonej estradzie ogolony jegomość we fraku siedział z nogą założoną na nogę na obciągniętym czarnym aksamitem stołku. Jedną stopę miał bosą. Smyczek w prawej ręce ślizgał się po tępym skraju długiej piły, której jedną rączkę przyciskał bosą stopą do podłogi, a drugą ściskał w lewej pięści, sprawiając, że instrument wyginał się i drżał. Chcąc wygasić wibrację migocącej powierzchni, na moment przyciskał do niej bosą stopę; obok stał lakierek, z którego sterczała śnieżnobiała skarpetka. Dźwięk, jaki człowiek ów dobywał ze swego instrumentu, był wprost nieziemski, czarujący i smutny; grał chyba jakąś nieskomplikowaną pospolitą melodię, lecz ważne były tylko tonbre i modulacje długo zamierającego dźwięku, który zapadał prosto w serce. Portiera u wejścia zakołysała się, wysunął się zza niej człowiek w rubaszce. Strzelił palcami dokądś w ciemność i ruchem głowy wskazał nasz stolik, po czym, obróciwszy się w naszą stronę, skłonił się krótko i formalnie, by zaraz zniknąć za portierą. Od razu wynurzył się skądś posługacz z tacą w jednej ręce i miedzianym czajnikiem w drugiej (takie same czajniki stały na innych stolikach). Na tacy mieścił się półmisek z pasztecikami, trzy filiżanki i maleńki gwizdek. Posługacz rozstawił filiżanki, napełnił je z czajnika i znieruchomiał w oczekiwaniu. Podałem mu wyciągnięty z torby na chybił trafił banknot, zdaje się, dziesięciodolarowy. Początkowo nie mogłem pojąć, po co na tacy leży gwizdek, ale wkrótce przy sąsiednim stoliku rozległ się cichy, melodyjny gwizd i posługacz pomknął na ten dźwięk. Żerbunow pociągnął ze swojej filiżanki i chrząknął niezadowolony. Ja też upiłem łyk z mojej. To była chanża, kiepska wódka chińska z gaolianu. Zabrałem się do pasztecika, ale nie czułem kompletnie smaku. Wciąż dawała o sobie znać kokaina, która zmroziła
gardło. - Z czym są te paszteciki? - ostrożnie spytał Barbolin. - Powiadają, że ludzie tu giną. Byle się nie strefnić. - A ja jadłem - zwyczajnie odparł Żerbunow. - Jak wołowina. Nie mogłem tego dłużej znieść, wyciągnąłem puszkę i Barbolin zaczął rozdzielać porcje proszku do filiżanek. Tymczasem jegomość we fraku skończył grać, zgrabnie i szybko włożył skarpetkę oraz but, wstał, ukłonił się, podniósł taboret i żegnany wątłymi oklaskami zszedł ze sceny. Od stolika obok estrady wstał przystojny facet z siwą bródką, okutany wokół szyi szarym szalem, jakby chciał ukryć ślad po ukąszeniu. Ze zdziwieniem poznałem w nim Walerego Briusowa, postarzałego i wychudzonego. Wszedł na estradę i zwrócił się do sali: - Towarzysze! Aczkolwiek żyjemy w widowiskowej epoce, gdy skład drukarski ustąpić musiał przed składanką widowisk, a nawet - rzekłbym wręcz... - tu, czyniąc pauzę, wywrócił oczy, szykując się wyraźnie do wygłoszenia jednego ze swoich kretyńskich kalamburów - przed składem widowni... hmm... tradycja nie kapituluje i szuka nowych form. To, co dziś zobaczycie, nazwałbym jednym z olśniewających przykładów pępkocentrycznego postrealizmu. Za chwilę odegrana zostanie przed wami... hmm... mała tragedia pióra pewnego pępkocentrycznego postrzeleńca... hmm... Tak właśnie autor, poeta kameralny Joann Pawłuchin, określił gatunek uprawianej twórczości. A więc mała tragedia Raskolnikow i Marmieładow. Prosimy. - Prosimy! - powtórzył jak echo Żerbunow i wypiliśmy. Briusow zszedł z estrady i wrócił do stolika. Dwaj ludzie w mundurach wynieśli zza kulis na estradę ciężką pozłacaną harfę na cokole i taboret. Następnie przynieśli stolik, postawili na nim pękatą butelkę z likierem oraz dwa kieliszki, po czym przyczepili do kulis kawałki kartonu z napisami „Raskolnikoff' i „Marmieładoff' (poznałem od razu, że egzotyczna pisownia to nie błąd, lecz jakiś symbol) i powiesili pośrodku tabliczkę z niezrozumiałym słowem IHWJ, wpisanym w błękitny pentagram. Zrobili swoje i znikli. Zza kulis wyszła kobieta w długim chitonie, siadła do harfy i bez pośpiechu jęła przebierać palcami po strunach. Trwało to kilka minut. Następnie na scenie pojawiła się czwórka ludzi w długich czarnych płaszczach. Każdy ukląkł na kolano i uniesioną czarną połą zasłonił twarz. Na przeciwległych końcach estrady ukazały się dwie postacie na wysokich koturnach, w długich białych chlamidach i greckich maskach. Powoli zbliżały się do siebie i stanęły w pewnej odległości. Pod pachą jednej z nich na oplecionej różami pętli wisiała siekiera; domyśliłem się, że to Raskolnikow. Właściwie można się było zorientować i bez siekiery, bo wisiała za nim tabliczka z nazwiskiem. Aktor stojący pod tabliczką z napisem
„Marmieładoff' wolno uniósł rękę i podjął recitativo: - Jam Marmieładow. Zwierzę się w sekrecie, że iść gdziekolwiek nie widzę już celu. Długo błądziłem po szerokim świecie, lecz nie dostrzegłem światełka w tunelu. Czytam ze skrytej w pańskim wzroku męki że los nieobcy panu ciemiężonych mas. Może po jednym f Dalej! Na bok lęki! Dzięki. - Nie trzeba. Aktor z siekierą odpowiadał jednako śpiewnie, ale basem. Kiedy zaczął mówić, wyciągnął uniesioną dłoń do Marmieładowa, ten zaś, szybko napełniwszy swój kieliszek, wychylił go w otwór maski i ciągnął: - Trudno. W pańskie ręce. Raz! Dalej: widzę na czole sławy tajemnej koronę, widzę usta milczące z półuśmiechem drwiny, takoż lica pobladłe, a dłonie zbroczone. Mnie zaś brak wszelkiej sensownej przyczyny, ażeby nieruchoma skóra mojej twarzy skrywała otchłań pustki, co ciałem się staje, czyniąc pozory duszy, którą Stwórca darzy. Czy pan aby nadąża? - Tak mi się wydaje... Żerbunow szturchnął mnie łokciem i spytał cicho: - Co ty na to? - Jeszcze za wcześnie - odparłem szeptem. - Zobaczymy, co dalej. Żerbunow z szacunkiem kiwnął głową. Na scenie Marmieładow kontynuował: - Zatem, w tym stanie rzeczy, bez wątpienia, jak krew na śniegu ranki się purpurzą. Niczym siekierą w ciemię. Do myślenia czy ci to daje coś, mój mały? - Dużo. - Całe to zaglądanie w duszę nuży mnie po trochu. Mroki jak u Murzyna darmo okiem mierzę. To coś jakby leżące w wąskim, zimnym lochu dwie nieżywe staruchy. Oho, dreszcz cię bierze? - I owszem. O co chodzi? Do czego pan pije? - Tak prosto z mostu ? - Oszczędź mi pan aluzje subtelne. - A może jednak najpierw damy sobie w szyję? - Natrętny pan niczym z rachunkiem oberkelner. Idę. - Mój chłopcze, nie ma co się złościć. - Nudzą mnie te wywody, nawet jeśli szczere. Mógłby pan wreszcie podać mi do wiadomości, czego pan sobie życzy? - Sprzedaj pan siekierę... Tymczasem rozglądałem się po sali. Przy okrągłych stolikach siedziały po trzy, cztery osoby; wśród nader różnorodnej publiczności, jak to zwykle w dziejach ludzkich bywa, wyraźnie przeważały świńskie ryje spekulantów i
bogato wystrojone kurwy. Przy stoliku Briusowa siedział spasiony od czasu, gdy go widziałem ostatnio, Aleksy Tołstoj z okazałą kokardą zamiast krawata. Sadło, jakim obrósł, zdawało się wyciśnięte z chudego teraz jak szczapa Briusowa. Razem wyglądali nieznośnie. Odwróciłem wzrok i spostrzegłem przy jednym ze stolików dziwnego człowieka z podkręconymi wąsami w przepasanej koalicyjką czarnej bluzie. Siedział sam, zamiast czajnika stała przed nim butelka szampana. Uznałem, że to pewnie jakaś ważna bolszewicka szycha; nie wiem, co wydało mi się niezwykłe w jego spokojnej, energicznej twarzy, ale przez dłuższą chwilę nie mogłem oderwać od niego oczu. Pochwycił moje spojrzenie, a ja od razu odwróciłem wzrok w stronę estrady, gdzie toczył się nadal absurdalny dialog: - Że co? A niby po co? - Mam coś do zrobienia. Symbol, który oddziela bytu strony dwie. Pan w razie czego drugą skradnie bez wątpienia. Kradzioną bardziej stylowo, no nie? - Owszem... Lecz - myślę - po co te podchody? Pan był tam przecież? Za tym parawanem? - Wie pan, Rodionie, jest pan płytki, jak to młody, chociaż z siekierą. Zresztą młodość mianem źródła i sedna obdarza to, co ostateczne, prostych spełnień pożąda, jak miłość, wesele, z pętlą pod pachą gotowa gry wieść niebezpieczne. Ile pan żąda? - Spytać się ośmielę, Na co to panu? - Od pierwszego słowa powtarzam: to siła, blask, ambicje szczere, Graal, wieczność, zmienna stałość księżycowa, nadzieja, brzeszczot... Dawaj pan siekierę. - Nic nie pojmuję. Zresztą - oto ona. - Ona... Migocze jak płomień wśród skał... Ile? - Co pan uważa. - Teraz zapłacona? - Dziesięć., piętnaście... Trochę mało dał. Skądinąd czuję, sprawa nie w tej cenie. Coś jakby się zmieniało... Pękało na pół... Sięgało po mnie z wolna... I odczuwam drżenie, jakby w duszy rozdartej zimny wicher duł. Ktoś ty? Boże, toż to twarz w masce ku mojej się kłoni! Oczy jak żółte gwiazdy skrzą się z lic! To podłość! Niech pan oblicze odsłoni! Marmieładow wytrzymał długą, przeraźliwą pauzę. Odsłoni! Marmieładow jednym ruchem zerwał maskę, jednocześnie z ciała opadł przywiązany do niej chiton, odsłaniając kobietę w biustonoszu i koronkowych pantalonach, w srebrzystej peruce z mysim ogonkiem warkoczyka. - Boże... Starucha... A ręce nie trzymają nic...
Wyrzekłszy ledwo dosłyszalnie te słowa, Raskolnikow z wysokości koturnów runął na podłogę. Ciąg dalszy sprawił, że pobladłem. Na scenę wpadło dwóch skrzypków; zagrali wściekle jakąś cygańską melodię (znów Błok - pomyślałem), a kobieta- Marmieładow narzuciła na leżącego Raskolnikowa swój chiton, skoczyła mu na pierś i jęła go dusić, wiercąc zaciekle pupą w koronkach. W pierwszej chwili poraziła mnie myśl, że to, co się dzieje, jest wynikiem jakiegoś potwornego spisku i wszyscy obecni patrzą w moją stronę. Zaszczutym spojrzeniem obiegłem salę, znów zderzyłem się wzrokiem z wąsatym mężczyzną w czarnej bluzie i nagle w jakiś sposób zdałem sobie sprawę, że on wie wszystko o śmierci von Erdena, mało tego: wie o mnie rzeczy znacznie gorsze. Byłem już gotów zerwać się z krzesła i rzucić do ucieczki, powstrzymał mnie tylko niesłychany wysiłek woli. Publiczność klaskała ospale; niektórzy ze śmiechem wskazywali palcem na scenę, większość jednak zajęta była rozmową i wódką. Udusiwszy Raskolnikowa, kobieta podbiegła na brzeg Hceny i pod rozszalałe dźwięki skrzypiec zaczęła tańczyć, ! zadzierając pod sufit gołe nogi i wymachując siekierą. Czwórka mężczyzn w czerni, cały czas nieruchomo klęczących na scenie, pochwyciła przykrytego chitonem Raskolnikowa i wyniosła za kulisy. Olśnił mnie raptem domysł, >.e to cytat z Hamleta, gdzie mowa pod koniec o czterech kapitanach wynoszących martwego księcia; o dziwo, myśl ta od razu przywróciła mi spokój. Zrozumiałem, że bieg akcji na scenie to nie żaden spisek przeciw mnie - nikt po prostu nie zdążyłby go uknuć! - ale zwykłe mistyczne wyzwanie. Od razu postanowiłem zmierzyć się z nim, zwracając się do zbaraniałych marynarzy. - Chłopaki, stop. To zdrada. Barbolin podniósł na mnie nie rozumiejący wzrok. - Angielka bruździ - rzuciłem na chybił trafił. Widocznie te słowa miały dla niego jakiś sens, bo natychmiast ściągnął z ramienia karabin. Powstrzymałem go. - To nie tak, towarzyszu. Czekajcie. Tymczasem na scenie znów pojawił się jegomość z piłą, siadł na taborecie i jął ceremonialnie ściągać pantofel. Otworzyłem torbę, wyjąłem ołówek i czysty blankiet; melancholijne dźwięki piły porwały mnie i poniosły, po kilku minutach tekst miałem gotowy. - Co tam piszesz? - zainteresował się Żerbunow. - Aresztować chcesz kogoś? - Nie - odrzekłem. - Tu, jeśli posadzić, to wszystkich. Zrobimy inaczej. Pamiętasz rozkaz, Żerbunow? Mamy przecież nie tylko położyć temu kres, ale i przeprowadzić naszą linię, tak?
- Tak - przyznał Żerbunow. - No więc - powiedziałem - ty i Barbolin idźcie za kulisy. Ja teraz wejdę na scenę i przeprowadzę naszą linię. A jak skończę, dam sygnał i wtedy wy wejdziecie. Już my im pokażemy muzykę rewolucji. Żerbunow postukał palcem w swoją filiżankę. - Nie, Żerbunow - powiedziałem stanowczo - zawalisz robotę. W jego spojrzeniu przemknęło coś na podobieństwo urazy. - Coś ty? - wyszeptał. - Nie ufasz mi? Toż ja... Ja życie za rewolucję oddam! - Wiem, towarzyszu - odparłem. - Ale kokaina później. A teraz naprzód! Marynarze podnieśli się i ruszyli w stronę sceny. Stąpali rozkołysanym, mocnym krokiem, jakby zamiast parkietu mieli pod nogami nachylony pokład walczącego ze sztormem pancernika; w tej chwili czułem do nich niemal sympatię. Wspięli się po bocznych schodkach i znikli Za kulisami. Wychyliłem do dna resztkę chanży z kokainą, wstałem i podszedłem do stolika, przy którym siedzieli Briusow i Tołstoj. Przyglądano mi się. Panowie i towarzysze myślałem sobie, krocząc z wolna przez dziwnie rozszerzającą się salę - i ja miałem dziś honor stłamsić moją staruchę, ale nie udusicie mnie jej wymyślonymi dłońmi! Do diabła z tą wiecznie obecną dostojewszczyzną Rosjan! Do diabła z Rosjanami, którzy ją tylko widzą dokoła. - Dobry wieczór, Walery Jakowlewiczu. Przerwa? Briusow drgnął i przez kilka sekund przyglądał mi się, najwyraźniej nie poznając. Wreszcie na jego zmizerowanej twarzy pojawił się uśmiech niedowierzania: I - Pietia? - spytał. - To pan? Jakże się cieszę, widząc pana. Proszę przysiąść się do nas na chwilę. Usiadłem przy stoliku i powściągliwie przywitałem się t Tołstojem: choć widywaliśmy się często w redakcji „Apollona", nie znaliśmy się bliżej. Tołstoj był mocno pijany. I - Co u pana? - spytał Briusow. - Napisał pan coś nowego ? I - Nie czas na to, Walery Jakowlewiczu - odparłem. I - Tak - odezwał się z namysłem, zerkając wyraźnie na moją skórzaną kurtkę i mauzera — no tak! To prawda. I ja... Nie miałem pojęcia, Pietia, że należy pan do naszych. Zawsze ceniłem pańskie wiersze, zwłaszcza pierwszy zbiorek: Wiersze kapitana Lebiadkina. No i oczywiście Pieśni królestwa „Ja". Ale kto by pomyślał... Wszędzie u pana te konie, cesarze, Chiny... - Conspiration, Walery Jakowlewiczu - powiedziałem. - Choć brzmi to dziko... - Rozumiem - odrzekł Briusow - teraz rozumiem. Chociaż, zapewniam pana, zawsze coś podobnego wyczuwałem. Zmienił się pan, Pietia. Co za energia... Oczy błyszczące. A propos, zdążył pan przeczytać Dwunastu Błoka? - Przeglądałem - odparłem. - I co pan myśli? - Niezupełnie rozumiem symbolikę finału - powiedziałem. - Dlaczego przed patrolem
Czerwonej Gwardii idzie Chrystus? Czyżby Błok chciał ukrzyżować rewolucję? - Tak, tak - śpiesznie potwierdził Briusow. - Właśnie o tym mówiliśmy z Aloszą. Na dźwięk swego imienia Tołstoj otworzył oczy, uniósł filiżankę, ale była pusta, namacał na stole gwizdek, podniósł go do ust, ale nim dmuchnął, głowa znów mu opadła. - Słyszałem, że zmienił zakończenie - powiedziałem. - Teraz na czele patrolu idzie marynarz. Briusow zastanawiał się chwilę, po czym rozbłysły mu oczy. - Racja - przyznał - tak słuszniej. O wiele trafniej. A Chrystus idzie z tyłu. Niewidoczny wlecze się z tyłu, dźwigając swój krzyż skroś zawiei. - Właśnie - dodałem - w drugą stronę. - Tak pan sądzi? - Jestem pewny - powiedziałem, myśląc o tym, że Żerbunow i Barbolin pewnie już usnęli za kulisami. - Walery Jakowlewiczu, mam prośbę. Czy mógłby pan zapowiedzieć, że teraz wystąpi z rewolucyjnymi wierszami poeta < > Możny? Obłożny? - zdziwił się Briusow. - Mój partyjny pseudonim - wyjaśniłem. - Tak, rozumiem - skinął głową Briusow - co za głębia! Sam posłucham z rozkoszą. - Tego nie radzę. Lepiej od razu wyjść. Tu zaraz zacznie się strzelanina. Briusow pobladł i kiwnął głową. Nie zamieniliśmy już, słowa; kiedy piła ucichła i elegant we fraku włożył swój pantofel, Briusow wstał i wszedł na estradę. - Dziś - oznajmił - była już mowa o sztuce najnowszej. Teraz temat podejmie poeta Obłożny (nie wytrzymał i wywrócił oczy) - hm... proszę nie mylić z oddziałem zamkniętym i kaczką... hm... poeta Obłożny, który zaprezentuje rewolucyjne wiersze. Prosimy! Szybko zszedł ze sceny, uśmiechnął się do mnie przepraszająco, rozłożył ręce, chwycił pod pachę słabo opierającego się Tołstoja i pociągnął go do wyjścia; przypominał w tej i chwili emerytowanego nauczyciela, wlokącego na smyczy nieposłusznego i głupiego bernardyna. Wspiąłem się na estradę. Tuż przy jej brzegu stał zapomniany, obciągnięty aksamitem taboret - bardzo się przydał. Postawiłem na nim but, wbiłem wzrok w przycichłą salę. Wszystkie twarze przede mną zlewały się jakby w jedną przymilną, a przy tym bezczelną, zastygłą w grymasie uniżonego samozadowolenia - niewątpliwie była to ucieleśniona, wciąż żywa twarz starej lichwiarki. W pobliżu estrady siedział Joann Pawłuchin, długowłosy pokraka / monoklem; obok niego zajadała pasztecik pryszczata grubaska z wielką czerwoną kokardą w szpakowatych włosach - zapewne komisarz teatrów, madame Malinowska. Jakże nienawidziłem ich wszystkich w tej trwającej wieczność chwili! Dobyłem z kabury mauzera, uniosłem nad głową, odchrząknąłem i w swej dawnej
manierze, bez wyrazu patrząc przed siebie i bez żadnych intonacji, zachowując tylko krótkie pauzy, wyrecytowałem wiersz napisany na blankiecie Czeki: Rewwojensonet 0, towarzysze broni! Nasz ból jest przemożny. W podłym zamachu zginął towarzysz Obłożny. Na zawsze stracił oddział Czeki nasz Tęgiego bolszewika, co miał taki staż. A tak się to odbyło: z śledztwa zmierzał I właśnie papierosa zapalić zamierzał, Kiedy biały oficer, skrytobójczy szpieg Wyjął spluwę i przerwał życia jego bieg. Towarzysze! Grzmot strzału rozsadził mu ucho, Dosięgła Obłożnego kula z wrażych łap. Sekundę jeszcze gmerał za pazuchą, Zachwiał się, zamknął oczy i na ziemię chłap. Towarzysze! Zewrzyjmy szeregi i w głos coś zanućmy. Przeciw białej gadzinie czerwony terror zwróćmy! Po tych słowach kropnąłem w żyrandol, ale spudłowałem. Zaraz jednak po mojej prawej stronie padł drugi strzał, żyrandol gruchnął na ziemię, obok siebie zobaczyłem Żerbunowa, mocującego się z zamkiem karabinu. Półklęcząc, strzelił jeszcze kilka razy, na sali podniósł się krzyk; kto żyw padał na podłogę, chował się za kolumny, tym- i /.asem zza kulis wyszedł Barbolin. Zataczając się, doszedł na skraj sceny, zawył i rzucił granat. Huknęło okrutnie, buchnął biały płomień, przewrócił się stolik, ktoś ze zdziwieniem jęknął w zapadłej nagle ciszy. Nastąpiła kłopotliwa pauza. Żeby ją jakoś wypełnić, kilkakrotnie strzeliłem w sufit i raptem znów spostrzegłem dziwnego mężczyznę w ciemnej bluzie; siedział z niewzruszonym spokojem przy swoim stoliku i pociągał z filiżanki - dałbym głowę, że się uśmiecha. Zrobiło mi się głupio. Żerbunow raz jeszcze wygarnął do sali. - Przerwać ogień! - krzyknąłem. Żerbunow wymamrotał coś, co brzmiało: „Coś taki ważny, nie będziesz mi tu rozkazywać", zarzucił jednak karabin na ramię. - Wycofujemy się - powiedziałem i ruszyłem za ku- ty, Na nasz widok jacyś stojący tam ludzie rzucili się do ucieczki. Szedłem z Żerbunowem ciemnym korytarzem, I po kilku zakrętach trafiliśmy na drzwi służbowego wyjścia i po ich otwarciu znaleźliśmy się na ulicy, gdzie znów jacyś ludzie rozpierzchli się przed nami. Po dusznej, zadymionej chwili mroźne powietrze podziałało na mnie jak opary eteru - poczułem zawrót głowy i strasznie zachciało mi się spać. Kierowca, przysypany już grubą warstwą śniegu, jak przedtem nieruchomo siedział na przednim siedzeniu. Otwierając [drzwiczki auta, odwróciłem się. - A gdzie Barbolin? - spytałem. - Zaraz będzie - wyszczerzył zęby Żerbunow - ma jeszcze sprawę. Wlazłem do samochodu, oparłem się wygodnie i momentalnie usnąłem. Obudził mnie kobiecy pisk, zobaczyłem Barbolina, który niósł na rękach wyrywającą się z wdziękiem pannę w koronkowych majteczkach, z przekrzywioną peruką z
warkoczykiem. - Posuń się, towarzyszu - poprosił Żerbunow, pakując się do samochodu - mamy uzupełnienie. Przesunąłem się na bok. Żerbunow pochylił się ku mnie i z nieoczekiwanym ciepłem w głosie powiedział: - A ja z początku nie zrozumiałem cię, Piętka. Duszy w tobie nie dojrzałem. Zuch z ciebie. Piękną trzymałeś mowę. Coś tam wymamrotałem i znów usnąłem. Przez sen słyszałem chichot kobiety, ponure przekleństwa Barbolina i jadowity syk Żerbunowa, chyba kłócili się o tę nieszczęsną. Potem samochód stanął. Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą rozpływającą się, jakby nierzeczywistą twarz Żerbunowa. - Śpij, Piętka - rozległo się donośnie - my tu wysiądziemy. Mamy z kumem do pogadania. A ciebie Iwan odwiezie. Wyjrzałem przez okno. Staliśmy na bulwarze Twerskim, przy rezydencji gradonaczalnika. Wolno sypał puszysty śnieg. Barbolin i drżąca, półnaga kobieta byli już na ulicy. Żerbunow uścisnął mi rękę i wysiadł. Samochód ruszył. Ogarnęło mnie raptem dojmujące uczucie osamotnienia i bezbronności w tym lodowatym świecie, którego mieszkańcy starali się wysłać mnie na Gorochową lub zmącić mi duszę urokiem mrocznych słów. Jutro rano, pomyślałem, trzeba będzie strzelić sobie w łeb. Ostatnie, co zobaczyłem, nim zapadłem ostatecznie w czarną otchłań nieświadomości, to ośnieżona krata bulwaru; kiedy samochód zawracał, znalazła się tuż przy oknie.
2
Właściwie krata nie była tuż przy oknie, lecz w samym oknie, a ściślej w niewielkim świetliku, przez który wpadał rażący mnie w oczy wąski promień słońca. Spróbowałem się odsunąć, przewrócić z pleców na brzuch, opierając się ręką o podłogę, bez powodzenia jednak: okazało się, że ręce mam skrępowane. Miałem na sobie coś przypominającego całun, o długich rękawach związanych za plecami - nazywa się to chyba kaftan bezpieczeństwa.
Nie wątpiłem ani przez chwilę, że marynarze musieli dostrzec w moim zachowaniu coś podejrzanego, i gdy usnąłem w aucie, zawieźli mnie do CzK. Pracując całym ciałem, zdołałem jakoś klęknąć, po czym siąść pod ścianą. Moja cela wyglądała dość dziwnie: wysoko pod sufitem zakratowane okienko, którędy wpadał promień, co mnie obudził; ściany, drzwi, podłoga i sufit obite grubą warstwą miękkiej materii: romantyczne samobójstwo w stylu Dumasa („jeszcze jeden krok, milordzie, a roztrzaskam głowę o ścianę") odpadało. Widocznie czekiści przygotowali takie cele dla specjalnych gości i muszę przyznać, że w pierwszej chwili nawet mi to pochlebiło. Czas jakiś patrzyłem w ścianę, rozpamiętując przerażające szczegóły wczorajszego dnia, po czym drzwi się otworzyły. Na progu stali Żerbunow i Barbolin, lecz, Boże, jakże odmienieni! Obaj w białych fartuchach, a z kieszeni Barbolina sterczał najprawdziwszy stetoskop. Tego było mi już za wiele i z mojej piersi wyrwał się nerwowy chichot, który porażone kokainą gardło zmieniło w coś przypominającego ochrypły kaszel. Stojący z przodu Barbolin odwrócił się do Żerbunowa i coś mu szepnął. Stłumiłem śmiech - odniosłem raptem wrażenie, że mają zamiar mnie bić. Muszę zaznaczyć, iż wcale nie bałem się śmierci; śmierć w mojej sytuacji była równie naturalna i sensowna, jak ucieczka z płonącego teatru podczas marnego przedstawienia, nie miałem jednak wcale ochoty, by w tę ostatnią drogę wiodły mnie kopniaki i policzki tych obojętnych mi osobników - widocznie w głębi duszy nie byłem na tyle przykładnym chrześcijaninem. - Panowie - odezwałem się - zdajecie sobie, jak sądzę, sprawę, że was również wkrótce czeka śmierć. Tak więc z szacunku dla śmierci, jeśli nawet nie mojej, to waszej proszę: zróbcie to szybko i bez znęcania się. I tak nie potrafię nic wam wyjawić. Jestem najzwyklejszą osobą prywatną, więc... - Cóż to znowu? - z uśmieszkiem przerwał mi Żerbunow. - Wiesz, jakeś wczoraj narozrabiał? Występ urządziłeś! Z wierszami! Pamiętasz chociaż jakieś? W jego sposobie mówienia kryła się jakaś niedorzeczność, nieuchwytny absurd, musiał już od rana zabawiać się swoją bałtycką herbatą. - Pamięć mam świetną - odparłem i spojrzałem mu prosto w oczy. Jego wzrok był absolutnie pusty. - Po co gadasz z tym fiutem - piskliwie wychrypiał Barbolin. - Niech się Timurycz nim zajmie. Za to mu płacą. - Idziemy - podsumował Żerbunow, podszedł i wziął mnie pod rękę. - Czy nie można rozwiązać mi rąk? - spytałem. - Jest was przecież dwóch. - Tak? - spytał Żerbunow. - I nagie zaczniesz dusić? Rąbnęło mnie jak obuchem. Wiedzieli wszystko. Niemal fizycznie odczułem nieznośny ciężar jego słów.
Barbolin chwycił mnie pod drugą rękę, bez wysiłku postawili mnie na nogi i wywlekli na pusty, mroczny korytarz, lidzie naprawdę pachniało czymś szpitalnym może krwią. Nie opierałem się i po chwili wepchnęli mnie do obszernego pokoju, usadowili na taborecie pośrodku, po czym znikli za drzwiami. Naprzeciw mnie stało wielkie biurko zawalone stosem biurowych z wyglądu teczek. Siedział przy nim sprawiający wrażenie inteligenta pan w białym kitlu, jak Żerbunow i Barbolin; przyciskając ramieniem do ucha czarną ebonitową słuchawkę telefonu, słuchał uważnie. Jego ręce machinalnie przekładały jakieś papiery; od czasu do czasu kiwał głową, ale się nie odzywał. Na mnie nie zwrócił uwagi. Na krześle pod ścianą, między dwoma wysokimi oknami, przysłoniętymi zakurzonymi portierami, siedział jeszcze jeden człowiek w białym fartuchu i zielonych spodniach z czerwonymi lampasami. Coś nieuchwytnego w atmosferze pokoju przypomniało mi Sztab Generalny, gdzie często bywałem w szesnastym roku, próbując sił na niwie patriotycznego dziennikarstwa. Tylko nad głową pana w białym fartuchu zamiast portretu Cesarza (lub choćby tego Karola, który zdążył już zrabować korale połowie Europy) wisiało coś tak okropnego, że zagryzłem wargi. I Na wielkim arkuszu kartonu widniał plakat, utrzymany w kolorystycznej gamie flagi rosyjskiej. Przedstawiał błękitnego człowieka o pospolitej, rosyjskiej twarzy z rozciętą piersią i spiłowanym czubkiem czaszki, w której czerwieniał odsłonięty mózg. Choć miał wyjęte z brzucha i ponumerowane rzymskimi cyframi wnętrzności, jego oczy zachowały obojętność, na twarzy zastygł spokojny półuśmiech - a może mi się tak zdawało z powodu szerokiego rozcięcia na policzku, odsłaniającego część szczęki i zęby, nieskazitelne niczym reklama niemieckiego proszku do zębów. - No, to wal - burknął pan w fartuchu, odkładając słuchawkę na widełki. - Pan wybaczy... - powiedziałem, zwracając na niego oczy. - Wybaczę, wybaczę - odparł. - Mając pewne doświadczenie w obcowaniu z panem, przypominam, że nazywam się Timur Timurowicz. - Piotr. Ze zrozumiałych względów nie mogę uścisnąć panu ręki. - To nie jest wymagane. Ech, Piotrze, Piotrze. Jakże mógł pan dojść do takiego stanu? Patrzył na mnie przyjaźnie, nawet z pewnym współczuciem; bródka hiszpanka upodabniała go do idealisty z prowincji, ale wiedziałem swoje o sztuczkach CzK i nawet iskierka ufności nie błysnęła w mej duszy. - Do żadnego szczególnego stanu nie doszedłem - zaoponowałem. - A skoro już tak stawia pan kwestię, to doszedłem razem z innymi. - Z kim mianowicie? No tak - pomyślałem - zaczyna się. - Pan widocznie oczekuje ode mnie jakichś adresów i kontaktów - właściwie pana zrozumiałem? Ale proszę mi wierzyć, że nie potrafię pana zadowolić. Moja historia to od
dzieciństwa opowieść o ucieczce od ludzi, i w tym kontekście o innych mówić mogę tylko jak najbardziej ogólnie. - No tak - odpowiedział, zapisując coś na kartce. - Bez wątpienia. Ale w pańskich słowach jest sprzeczność. Najpierw mówi pan, że doszedł do dzisiejszego stanu wraz z innymi, a następnie, że ucieka od ludzi. - Ależ skąd - odparłem, z pewnym ryzykiem dla równowagi zakładając nogę na nogę - to sprzeczność tylko pozorna. Im bardziej staram się unikać towarzystwa ludzi, tym mniej mi się to udaje. Nawiasem mówiąc, dopiero niedawno odgadłem przyczynę kiedyś przed soborem Izaaka spojrzałem na kopułę - wie pan: noc, mróz, gwiazdy... Tak... wtedy zrozumiałem. - I jaka jest ta przyczyna? - Ano taka, że gdy ktoś stara się uciec od innych, mimo woli całe życie idzie ich nieczytelnym śladem. Choćby dlatego, że nadal od nich ucieka. Żeby uciec, trzeba dokładnie wiedzieć nie tyle dokąd, ile skąd się ucieka. Dlatego koniecznie trzeba mieć wciąż przed oczami swoje więzienie. - Tak - powiedział Timur Timurowicz. - Tak. Kiedy sobie uświadamiam, ile będzie z panem zachodu, ogarnia mnie przerażenie. Wzruszyłem ramionami i podniosłem oczy na plakat nad jego głową. A jednak nie była to genialna metafora, lecz jakaś plansza medyczna. Może część atlasu anatomicznego. - Jak pan wie - ciągnął Timur Timurowicz - posiadam spore doświadczenie. Przez moje ręce przechodzi mnóstwo ludzi. - O, nie wątpię - powiedziałem. - I oto, co panu powiem. Interesuje mnie nie tyle formalna diagnoza, ile wewnętrzna przyczyna, która sprawia, że ktoś normalny wypada ze swojej społeczno- psychicznej niszy. I mam wrażenie, że pański przypadek jest nader oczywisty. Pan po prostu nie przyjmuje nowego. Pamięta pan, ile ma lat? - Oczywiście. Dwadzieścia sześć. - No widzi pan. Należy pan właśnie do tego pokolenia, które zostało zaprogramowane do życia w pewnym społeczno- kulturowym paradygmacie, a znalazło się w zupełnie innym. Dociera do pana, o czym mówię? - Naturalnie - odparłem. - Tak powstaje bardzo poważny wewnętrzny konflikt. Pragnę pana od razu uspokoić. Dotyka on nie tylko pana. I ja mam podobny problem. - Ach, tak? - spytałem nieco szyderczym tonem. - I jak go pan rozwiązuje? - O mnie porozmawiamy później - odrzekł. - Najpierw zajmiemy się panem. Jak już mówiłem, ten podświadomy konflikt dotyczy praktycznie każdego. Chciałbym, żeby zrozumiał pan jego naturę. Świat, który nas otacza, odbija się w naszej świadomości i
staje się przedmiotem refleksji. I gdy w świecie realnym ulegają zniszczeniu ustalone więzi, to samo dzieje się w psychice. W zamkniętym obszarze naszego „ja" wyzwala się przy tym niesłychana ilość psychicznej energii - coś, co przypomina mały wybuch atomowy. Rzecz w tym jednak, do jakiego kanału trafi po wybuchu ta energia. Rozmowa zaczynała być interesująca. - A można spytać, co to za kanały? - Z grubsza mówiąc, są dwa. Energia psychiczna skierować się może, powiedzmy, na zewnątrz, na świat, dążąc do takich rzeczy, jak... powiedzmy, skórzana kurtka, luksusowy samochód i tak dalej. Wielu pańskich rówieśników... Przypomniał mi się von Erden i zadrżałem. - Zrozumiałem. Nie musi pan kontynuować. - Świetnie. A w drugim przypadku ta energia z takiej czy innej przyczyny pozostaje wewnątrz. To najbardziej niepomyślny obrót rzeczy. Proszę wyobrazić sobie byka, zamkniętego w muzealnej sali... - Cudowny obraz. - Dziękuję. No więc ta sala z jej kruchymi i, być może, pięknymi eksponatami to właśnie pańska osobowość, pański świat wewnętrzny. A byk, który w niej się miota - to uwolniona energia psychiczna, nad którą nie potrafi pan zapanować. Oto właśnie przyczyna, która przywiodła pana tutaj. Jest niewątpliwie mądry - pomyślałem. - Ale co za podlec! - Powiem więcej - ciągnął Timur Timurowicz. - Wiele myślałem o tym, dlaczego jedni ludzie okazują się zdolni do nowego życia - nazwijmy ich umownie nowymi Rosjanami, choć nie przepadam za tym określeniem... - Rzeczywiście wyjątkowo paskudne. Na dodatek chyba przekręcone. Jeśli cytuje pan Czernyszewskiego, to nazwał ich bodaj nowymi ludźmi. - Możliwe. Niemniej problem pozostaje - dlaczego jedni dążą, można by powiedzieć, do tego, co nowe, a inni tkwią w miejscu, spierając się o nieistniejące sprawy z cieniami umarłego świata... - Wspaniale powiedziane. Czysty Balmont. - Jeszcze raz dziękuję. Odpowiedź jest moim zdaniem bardzo prosta. Obawiam się nawet, że uzna ją pan za prymitywną. Zacznę okrężnie. W życiu człowieka, kraju, kultury i tak dalej zachodzą nieustanne metamorfozy. Czasem są rozciągnięte w czasie i niezauważalne, a czasem przybierają bardzo gwałtowne formy - jak obecnie. I właśnie stosunek do tych metamorfoz określa głębię różnic między kulturami. Na przykład Chiny, które pan tak wielbi... - Skąd panu to przyszło do głowy? - spytałem, czując, jak za moimi plecami zaciskają się skrępowane mocno rękawami kaftana pięści. - Mam tu przecież papiery - powiedział Timur Timurowicz, podnosząc z biurka
najgrubszą teczkę. - Właśnie je przeglądałem. Rzucił teczkę z powrotem. - Właśnie, Chiny. Jeśli pan pamięta, cały ich światopogląd jest zbudowany na tym, że świat ulega degradacji od jakiegoś złotego wieku w mrok bezczasu. Przeszłość pozostaje tam absolutnym wzorcem, a wszelkie nowości są złem, oddalającym coraz bardziej od owego wzorca. - Proszę wybaczyć - odparłem - lecz to cecha całej ludzkiej kultury, widoczna nawet w języku. Choćby w angielskim. Jesteśmy, jak się to mówi, descendants of the past. Co oznacza ruch w dół, a nie w górę. Ascendants - to nie my. - Możliwe - przyznał Timur Timurowicz. - Z języków obcych znam tylko łacinę. Ważne jest co innego. Jednostki o mentalności tego typu traktują swoje dzieciństwo jak jakiś utracony raj. Weźmy chociażby Nabokova. Ta jego nieustanna refleksja, krążąca wokół pierwszych lat życia - to klasyczny przykład tego, o czym mówię. I z kolei klasyczny przykład wyzdrowienia, przeorientowanie świadomości na świat realny - to właśnie, powiedziałbym, ta kontrsublimacja, którą zrealizował po mistrzowsku, transformując swoją tęsknotę za nieosiągalnym, a może nieistniejącym rajem w zwykłą, ziemską, nieco grzeszną namiętność do dziewczynki- dziecka. Chociaż od tego... - Przepraszam, o jakim Nabokowie pan mówi - przerwałem mu. - O liderze konstytucyjnych demokratów? Timur Timurowicz uśmiechnął się z demonstracyjną wyrozumiałością. - Nie - odrzekł - o jego synu. - O Wowce od Tieniszewa? To jego też wsadziliście? Ale on jest przecież na Krymie! I co mają do tego dziewczynki? Co pan plecie? - Dobrze, już dobrze. Na Krymie - powiedział Timur Timurowicz. - Na Krymie. Ale mówiliśmy przecież o Chinach, nie o Krymie. I chodziło o to, że dla klasycznej chińskiej mentalności wszelki ruch naprzód stanowi degradację. Istnieje jednak inna droga, ta, którą w całej swojej historii kroczy Europa, bez względu na to, co mówił pan o języku. Ta droga, na którą od tylu już lat usiłuje wstąpić Rosja, wciąż od nowa zawierając swoje nieszczęsne alchemiczne małżeństwo z Zachodem. - Nader interesujące. - Dzięki. Tu nie traktuje się przeszłości jako ideału, ideał potencjalnie stanowi przyszłość. Co od razu nadaje sens istnieniu. Rozumie pan? Ta idea mówi o postępie, rozwoju, ruchu od mniej doskonałego ku doskonalszemu. To samo zachodzi na poziomie poszczególnej jednostki, nawet jeśli ten indywidualny postęp przyjmuje tak miałkie formy, jak, powiedzmy, remont mieszkania czy wymiana samochodu. To pozwala żyć nadal. A pan nie chce płacić za to „nadal". Metaforyczny byk, o którym już mówiliśmy, miota się w pańskiej duszy, niszcząc wszystko na swej drodze właśnie dlatego, że nie jest pan gotów pogodzić się z rzeczywistością. Nie chce pan wypuścić byka na wolność.
Gardzi pan postawami, jakie narzuca nam Czas. I w tym właśnie przyczyna pańskiej tragedii. - Wszystko, co pan mówi, jest oczywiście interesujące, ale nazbyt zawiłe powiedziałem, zerkając na wojskowego pod ścianą. - Mnie tymczasem ręce zdrętwiały. Co do postępu natomiast, mógłbym panu krótko wyjaśnić, na czym to polega. - Ależ proszę. - To bardzo proste. Mówiąc krótko: wszystko, co pan powiedział, sprowadza się do faktu, że niektórzy ludzie szybciej dostosowują się do przemian niż wszyscy inni. I tyle. A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego w ogóle zachodzą te przemiany? Timur Timurowicz wzruszył ramionami. - Powiem panu. Nie zaprzeczy pan, mam nadzieję, że im ktoś przebieglejszy i bardziej niegodziwy, tym szybciej przystosowuje się do przemian? - Nie zaprzeczę. - I łatwiej mu się żyje właśnie dlatego, że szybciej przystosowuje się do przemian? - Przypuśćmy. - No więc istnieje, łaskawco, taki stopień niegodziwej przebiegłości, przy którym człowiek potrafi przewidzieć te przemiany, zanim jeszcze nastąpiły, i dzięki temu przystosowuje się do nich znacznie szybciej niż wszyscy inni. Co więcej, najbardziej wyrafinowani niegodziwcy przystosowują się do tych przemian wcześniej, nim nastąpią. - No i co? - A to, że owe przemiany w świecie zachodzą wyłącznie dzięki tej grupie najbardziej wyrafinowanych niegodziwców. Ponieważ w istocie oni wcale nie przewidują przyszłości, lecz sami ją kształtują, leząc tam, skąd, w ich mniemaniu, ma powiać wiatr. Po czym ów wiatr nie znajduje już innego wyjścia, jak powiać rzeczywiście z tego miejsca. - A to dlaczego? - Jak to? Tłumaczyłem już przecież. Mówię o najpodlejszych, najbardziej podstępnych i bezwstydnych niegodziwcach. Czyżby pan sądził, że tacy nie potrafią przekonać wszystkich, iż wiatr wieje stąd właśnie, gdzie oni przepełzli? Tym bardziej że wiatr, o którym mowa, wieje tylko wewnątrz tego układu... No, ale chyba już zbyt długo gadam. Prawdę mówiąc, miałem zamiar milczeć aż do rozstrzelania. Wojskowy pod ścianą chrząknął i spojrzał znacząco na Timura Timurowicza. - Nie przedstawiłem panów sobie - odezwał się ten ostatni. - To pułkownik Smirnow, wojskowy psychiatra. Jest tu w innej sprawie, ale zainteresował go także pański przypadek. - Czuję się zaszczycony, pułkowniku - rzekłem, skłaniając głowę. Timur Timurowicz pochylił się do telefonu, nacisnął jakiś guzik. - Sonieczko, poproszę cztery centymetry, jak zwykle - powiedział do słuchawki. -
Jeszcze u mnie, dopóki jest w kaftanie. Tak, a potem od razu na salę. Zwracając się do mnie, Timur Timurowicz westchnął z żalem i podrapał się w brodę. - No cóż, nie możemy niestety odstawić środków farmakologicznych - powiedział. Muszę uczciwie wyznać, że traktuję to jako porażkę, może niewielką, ale jednak porażkę. Uważam, że dobry psychiatra powinien unikać leków - są... Jak by to panu wytłumaczyć... Są jak kosmetyki. Nie rozwiązują problemów, maskują tylko objawy. W pańskim przypadku jednak nic innego nie umiem wymyślić. Pan sam musi mi pomóc. Dla uratowania tonącego nie dość wyciągnąć rękę, trzeba, by on też wyciągnął swoją. Z tyłu za mną otwarły się drzwi, za plecami usłyszałem ciche kroki. Delikatne kobiece palce ujęły moje ramię, poczułem, jak przez tkaninę kaftana bezpieczeństwa w moją skórę wbija się zimne maleńkie ostrze. - Nawiasem dodam - odezwał się Timur Timurowicz, zacierając jakby zziębnięte ręce - że w żargonie naszych pacjentów rozstrzelanie - to cztery iniekcje sulfazynowe robione na krzyż w... a pan dostaje zwykłą mieszankę aminazyny i perwityny. Mam nadzieję, że do tego w naszym przypadku nie dojdzie. Nie odwróciłem głowy, żeby popatrzeć na kobietę, która robiła mi zastrzyk. Patrzyłem na rozczłonkowanego niebiesko- czerwono- białego człowieka na planszy, a gdy on także jął patrzeć na mnie, uśmiechać się i mrugać, skądś z daleka dobiegł mnie głos Timura Timurowicza: - Tak, wprost na salę. Nie, nie będzie przeszkadzać. Bądź co bądź jakoś to działa... Przecież wkrótce sam siądzie na tym krześle. Czyjeś ręce (zdaje się, że znów byli to Żerbunow i Barbolin) ściągnęły ze mnie kaftan, podniosły i jak worek piasku przerzuciły na coś w rodzaju noszy. Następnie mignęła mi przed oczami futryna i znaleźliśmy się na korytarzu. Moje odrętwiałe ciało przemieszczało się obok wysokich białych drzwi z numerami, rozlegały się za mną zniekształcone głosy i śmiech przebranych marynarzy - zdaje się, że plugawie gadali o kobietach. Potem ujrzałem pochyloną nade mną twarz Timura Timurowicza - szedł, okazuje się, obok. - Wprawdzie Puszkin to pan jeszcze nie jest, Piotrze, postanowiliśmy jednak ponownie umieścić pana na trójce - powiedział i zaśmiał się beztrosko. - Obecnie jest tam czterech pacjentów, razem z panem będzie pięciu. Czy wie pan, co to takiego grupowa terapia według metody profesora Kanasznikowa? To znaczy mojej? - Nie - wybełkotałem z trudem. Migot drzwi przed oczami stał się nieznośny, zamknąłem oczy. Z grubsza mówiąc - to wspólna walka chorych o wyzdrowienie. Proszę wyobrazić sobie, że w pańskich problemach uczestniczy przez pewien czas cała grupa - każdy z uczestników terapii podziela podczas trwania seansu pański stan ducha. Można powiedzieć - utożsamia się z panem. Jak pan myśli, do czego to
doprowadzi? Milczałem. - To proste - ciągnął Timur Timurowicz. - Po zakończeniu seansu następuje odreagowanie - wspólne wyjście jego uczestników ze stanu, przeżywanego dopiero co jako realność. Jest to, jeśli pan woli, wykorzystanie w celach terapeutycznych właściwego człowiekowi instynktu stadnego. Ci, którzy uczestniczą wraz z panem w seansie, mogą przejąć na pewien czas pańskie myśli i nastroje, ale gdy tylko seans się skończy, wracają do własnych manii, a pana pozostawiają w samotności. I w tej właśnie chwili - jeśli uda się osiągnąć katharsis, oczyszczające wyzwolenie z patologicznego stanu psychicznego - pacjent sam może poczuć względność swoich chorobliwych wyobrażeń i przestać się z nimi identyfikować. A stąd do wyzdrowienia tylko krok. Z trudem chwytałem sens tych słów, jeśli uznać, że w ogóle go miały. To i owo zapadało jednak w moją świadomość. Zastrzyk działał coraz silniej - nic już nie widziałem, moje ciało praktycznie utraciło czucie, a duszę ogarnęło głębokie otępienie. Najprzykrzejsze było jednak, że owo otępienie dotknęło jakby nie tyle mnie, ile jakiegoś innego osobnika, w którego zmienił mnie wstrzyknięty preparat. A tego innego - czułem to z przerażeniem - rzeczywiście można było wyleczyć. - Jasne, że można - potwierdził Timur Timurowicz. - I wyleczymy na pewno. Przede wszystkim należy odrzucić od siebie samo pojęcie „dom wariatów" i traktować to wszystko po prostu jak interesującą przygodę. Tym bardziej że jest pan literatem. Słyszę tu nieraz historie, co aż proszą się o zapisanie. Choćby teraz w pańskiej sali na przykład czeka nas nader interesujący seans grupowy z Marią. To prawdziwe wydarzenie. Pamięta pan chyba, o kim mówię? Pokręciłem przecząco głową. - No pewnie, pewnie - zreflektował się. - Tak czy owak to niezwykle interesujący przypadek. Rzekłbym nawet - wprost szekspirowska psychodrama. Zderzenie tak różnych na pierwszy rzut oka elementów świadomości, jak meksykańska opera mydlana, katastroficzny hollywoodzki dreszczowiec i nieokrzepła rosyjska demokracja. Zna pan tę meksykańską telenowelę Po prostu Maria! Też pan nie pamięta? Oczywiście. Krótko mówiąc, on uważa się za ową bohaterkę, tę właśnie Marię. Przypadek całkiem banalny, gdyby nie podświadoma identyfikacja z Rosją plus kompleks Agamemnona z dynamiką analną. Słowem, moja specjalność - rozdwojenie fałszywego „ja". O Boże - pomyślałem - jakież długie mają tu korytarze. - Rzecz jasna, nie jest pan teraz w stanie wziąć pełnego udziału w seansie - ciągnął głos Timura Timurowicza - lepiej więc pospać. Proszę tylko nie zapominać, że wkrótce sam będzie pan opowiadał o sobie. Wjechaliśmy chyba do jakiegoś pokoju - drzwi skrzypnęły i usłyszałem urywek rozmowy, która zaraz umilkła. Timur Timurowicz przywitał się z ciemnością,
odpowiedziało mu kilka głosów. Tymczasem przeniesiono mnie na niewidoczne łóżko, pod głowę podłożono poduszkę, okryto kocem. Czas pewien przysłuchiwałem się dobiegającym mnie słowom (Timur Timurowicz tłumaczył, dlaczego mnie tak długo nie było), po czym całkowicie się wyłączyłem, nawiedziła mnie bowiem niezwykle znamienna halucynacja o charakterze osobistym. Nie wiem, jak długo trwało to moje sam na sam z sumieniem, w jakiejś chwili zwrócił moją uwagę monotonny głos Timura Timurowicza. - Proszę patrzeć uważnie na tę kulkę, Mario. Jest pan absolutnie spokojny. Suchość w ustach to tylko efekt działania zaaplikowanego panu preparatu i wkrótce ustąpi. Słyszy mnie pan? - Tak - odpowiedział głos, który wydał mi się raczej wysokim męskim niż niskim kobiecym. - Kim pan jest? - Marią - odparł głos. - A nazwisko? - Po prostu Maria. - Ile pan ma lat? - Dają mi osiemnaście - odpowiedział głos. - Czy wie pan, gdzie się znajduje? - Wiem. W szpitalu. - A dlaczego pan się tu znalazł? - Przez to uderzenie, szkoda gadać... Nie do wiary, że zostałam przy życiu. W głowie mi nie postało, że to taki człowiek. - O co się pan uderzył? - O wieżę telewizyjną Ostankino. - Ach, tak. A jak do tego doszło? - Za długo by opowiadać. - Nie szkodzi - powiedział serdecznie Timur Timurowicz. - Nie ma pośpiechu. Pan opowie, a my posłuchamy. Od czego się zaczęło? - Zaczęło się od tego, że poszłam na spacer na bulwar. - A gdzie pan był wcześniej? - Wcześniej? Nigdzie. - No dobrze, proszę kontynuować. - No cóż. Idę, znaczy się, idę - a wokół jakiś dym. Im dalej idę, tym go więcej... Spostrzegłem nagle, że im dłużej przysłuchuję się dobiegającym mnie słowom, tym trudniej mi pojąć ich sens. Czułem, jakby ów sens był przywiązany do nich sznurkami, a sznurki stawały się coraz dłuższe i dłuższe. Nie nadążałem za rozmową, ale nie to było ważne, jednocześnie bowiem zacząłem widzieć jakby wibrujący obraz - zasnuty kłębami
dymu bulwar, a na nim kobietę o szerokich, muskularnych ramionach, wyglądającą raczej na przebranego mężczyznę. Wiedziałem, że ma na imię Maria, i mogłem zarazem widzieć ją i patrzeć na świat jej oczami. Po chwili uświadomiłem sobie, że w jakiś sposób przejmuję jej myśli i uczucia, a myślała o tym, że choćby stanęła na głowie, ze spaceru nici, albowiem słoneczny poranek, na którego progu zjawiła się na tym padole łez, zmienił się w diabli wiedzą co. A stało się to tak gładko, że nie zauważyła nawet, jak to nastąpiło. Najpierw w powietrzu zapachniało spalenizną i Maria doszła do wniosku, że gdzieś palą opadłe liście. Potem domieszała się woń palonej gumy, a następnie zaczęły napływać coraz gęściejsze i ciemniejsze kłęby dymu, które na podobieństwo mgły przesłoniły wszystko oprócz żeliwnej balustrady bulwaru i kilku metrów pobliskiej przestrzeni. Wkrótce Marii zaczęło się wydawać, że przemierza długą salę galerii sztuki; od czasu do czasu z wszechobecnej mgły wyłaniały się fragmenty otaczającego świata, wyświechtaną pospolitością przypominające modną produkcję artystyczną. Wypływały jej na spotkanie tabliczki z napisem „Wymiana walut", pocięte scyzorykami ławki i ogromna ilość pustych puszek, świadczących o tym, że młode pokolenie w swojej masie wybiera jednak piwo. Z dymu wynurzali się, to znów nikli jacyś niespokojni ludzie z automatami w rękach. Udawali, że nie zauważają Marii, a ona odpłacała im tym samym. I bez nich dość było takich, co pamiętali i myśleli o niej. Ilu ich było - miliony? Dziesiątki milionów? Maria nie znała ścisłej liczby, lecz była pewna, że gdyby wszystkie serca, w których los ją umieścił, zabiły miarowo, ich zgodny stuk zabrzmiałby znacznie silniej niż ogłuszające wybuchy za rzeką. Maria obejrzała się i zmrużyła swoje promienne oczy, próbując zrozumieć, co się dzieje. Gdzieś w pobliżu - skroś dymu nie było widać właściwie gdzie - od czasu do czasu rozlegał się huk i po każdym takim wybuchu dobiegał stamtąd psi jazgot i zgiełk mnóstwa głosów, jak po strzeleniu gola na stadionie. Maria nie wiedziała, co o tym myśleć - może za rzeką kręcono film, a może nowi Rosjanie ustalali, który z nich jest najnowszy. Niechby - pomyślała z westchnieniem - jak najszybciej wszystko podzielili, bo iluż jeszcze pięknych młodych ludzi padnie na asfalt, zalewając go krwią z przestrzelonych serc? Maria jęła zastanawiać się, jak ulżyć w nieznośnym brzemieniu takiego życia tym wszystkim, którzy Bóg wie po co kulili się w czarnych kłębach dymu, zasłaniającego niebo i słońce. Przychodziły jej do głowy świetlane, jasne, niewymyślne wizje - oto ona w prostej sukni wchodzi do skromnego mieszkania, na jej przyjęcie starannie sprzątniętego przez gospodarzy. A oto sami gospodarze - siedzą za stołem przy
samowarze patrzą na nią z miłością, ona zaś wie, że nie trzeba słów, dość po prostu siedzieć naprzeciwko i spoglądać serdecznie, w miarę możliwości nie zwracając uwagi na terkot kamery. Albo tak: sala szpitalna, obandażowani ludzie, leżący na niewygodnych łóżkach, i jej fotos, wiszący na ścianie w takim miejscu, by wszyscy mogli go widzieć patrzą na nią z łóżek i na pewien czas zapominają o swych nieszczęściach i bólach... Wszystko to było wspaniałe, lecz niejasno zdawała sobie sprawę, że to za mało - nie, w tym świecie potrzebna była siła, surowa i niezłomna, zdolna, gdy trzeba, przeciwstawić się złu. Ale skąd wziąć taką siłę? Maria nie znała odpowiedzi na te pytania, przeczuwała jednak, że właśnie dlatego idzie teraz bulwarem w tchnącym cierpieniem mieście. Podmuch wiatru rozproszy! na chwilę otaczający ją dym i promień słońca padł na Marię. Osłoniła się przed nim dłonią i raptem pojęła, gdzie ma szukać odpowiedzi znajdzie ją oczywiście w tych niezliczonych sercach i umysłach, które ją tu ściągnęły i skłoniły do zmaterializowania się na tym właśnie zadymionym bulwarze. Wszystkie one łączyły się jakby w jeden ocean świadomości, milionami oczu wpatrzony w telewizyjny ekran - cały ten ocean mogła ogarnąć wzrokiem. Przyjrzała mu się i początkowo nie dostrzegła niczego, co mogłoby jej pomóc. A przecież w tym właśnie oceanie świadomości zawarta była wszechpotężna moc, w większości przypadków niemal jednaka, a składająca się na pewien ogólny wizerunek: młodego człowieka o niedużej głowie i szerokich barach, w malinowej dwurzędowce, stojącego na mocno rozstawionych nogach obok długiej, przysadzistej limuzyny. Samochód ten był raczej niewyraźny, jakby rozmyty w powietrzu, albowiem ci wszyscy, których dusze widziała Maria, wyobrażali sobie rozmaite modele. To samo dotyczyło i twarzy młodego człowieka, raczej nieokreślonej; tylko czupryna - odrobinę kędzierzawy, kasztanowy jeżyk - rysowała się nieco wyraźniej. Marynarka za to występowała nadzwyczaj dokładnie, przy niewielkim wysiłku dałoby się odczytać napisy na złotych guzikach. Ale Maria nie próbowała tego robić. Nie chodziło przecież o napisy na guzikach, lecz o to, jak zespolić tę wszechpotężną moc z jej czułą miłością. Maria zatrzymała się i oparła o jeden z granitowych słupków, łączących kraty balustrady. Należało znów szukać odpowiedzi w ufających jej duszach i umysłach, tym razem jednak - Maria wiedziała to z całą pewnością - szablonowe myśli nie zdałyby się na nic. Trzeba było... Powinna tam być przynajmniej jedna mądra baba - pomyślała. I ta mądra baba znalazła się niemal od razu. Maria nie wiedziała, jak się nazywa, kim jest, a nawet jak wygląda - przez sekundę mignęły tylko wysokie biblioteczne szafy, zawalone papierami biurko z maszyną do pisania i wisząca nad nim fotografia mężczyzny o cudacznie kręconych wąsiskach i posępnym spojrzeniu - wszystko to było drżące, skrzywione czarno- białe, jakby oglądane z głębi bardzo starego telewizora z ekranem nie większym od paczki papierosów, który przy tym stałby gdzieś w kącie, a nie
pośrodku pokoju. Ale wizje znikły zbyt szybko, by Maria zdążyła się nad nimi zastanowić, po czym napłynęły nowe myśli. Maria niemal nic nie zrozumiała z tej nawałnicy pojęć, jakie się przed nią odsłoniły, przy tym owa nawałnica była jakaś zatęchła i mroczna niczym tuman kurzu, rozniesiony przez wypadający z graciarni stary parawan. Maria uznała, że ma do czynienia z mocno zaśmieconą i nie całkiem normalną świadomością, i kiedy wszystko ustało, odczuła wielką ulgę. W różowej pustce jej duszy pozostał plon - garść nie w pełni jasnych słów. A były to słowa: „piękna dama" (bez wątpliwości, o kim mowa), „nieznajoma" (jak wyżej), potem zamigotało słowo „Oblubieniec" (czemuś z dużej litery), następnie słowo „Gość" (też z dużej), dalej wisiało zagadkowe połączenie wyrazów „małżeństwo alchemiczne", a także całkiem już niepojęte: „Daremne wytchnienie, stukam do wrót". Na tym kończyły się myśli - mignęła tylko jeszcze raz fotografia człowieka o obłędnym spojrzeniu i długich zwisających wąsach, przypominających raczej rosnącą spod nosa brodę. Niepewnie rozejrzała się wokół. Nadal prawie wszędzie kłębił się dym. Maria pomyślała, że być może gdzieś w pobliżu znajdują się owe wrota, do których należy zastukać, i zrobiła kilka trwożnych kroków w zasłonę mgły. Ogarnął ją od razu mrok, zdjęta przerażeniem wypadła z powrotem na bulwar, gdzie było jednak trochę światła. Nawet gdybym zastukała, czy ktoś otworzy? - pomyślała. Z tyłu rozległ się warkot samochodu. Maria przywarła do balustrady, czekając z lękiem, co wyłoni się z dymu. Minęło kilka sekund i obok niej przepłynęła długa czarna czajka, przybrana barwnymi wstążkami - był to, jak się domyśliła - pojazd weselny. W samochodzie stłoczyła się gromada skupionych, milczących ludzi, z okien sterczało kilka luf automatów, a na dachu błyszczały dwie żółte obręcze, większa i mniejsza. Maria odprowadziła wzrokiem czajkę i klepnęła się dłonią w czoło. No jasne zrozumiała. Tak. Właśnie tak. Dwie połączone obrączki, Oblubieniec, Gość, Sponsor. Małżeństwo alchemiczne - nie wiadomo wprawdzie, co to takiego - alchemiczne, lecz w razie czego ma adwokata. Maria z uśmiechem pokręciła głową. Jak mogła tyle czasu nie dostrzec tego, co najważniejsze, najprostsze? O czym w ogóle myślała? Rozejrzała się, zorientowała mniej więcej w stronach świata i wyciągnęła ręce na zachód (w jakiś sposób było oczywiste że Oblubieniec przybędzie stamtąd). - Przybądź - wyszeptała modlitewnie i od razu wyczuła jakąś nową, pojawiającą się w świecie obecność. Teraz pozostało już tylko oczekiwać spotkania. Pobiegł przed siebie, z radością czując, jak zmniejsza się dystans między nią a Oblubieńcem - wiedziała już, że szedł jej na spotkanie tym samym bulwarem, lecz w odróżnieniu od niej bez pośpiechu, albowiem pośpiech nie leżał w jego charakterze. Maria cudem niemal przeskoczyła otwarty właz kanalizacyjny, który niespodzianie wyłonił się z dymu, i zwolniwszy kroku, jęła gorączkowo przetrząsać kieszenie.
Wspomniała, że nie ma przy sobie lusterka ani kosmetyczki. Na chwilę ogarnęła ją rozpacz - usiłowała sobie nawet przypomnieć, czy nie było po drodze jakiejś kałuży, w której mogłaby się przejrzeć. Ale rozpacz rozwiała się równie szybko, jak się pojawiła - Maria uprzytomniła sobie, że może stanąć przed Oblubieńcem, w jakiej zechce postaci. Zastanawiała się czas jakiś. Niech więc ujrzy ją jako młodziutkie dziewczę zdecydowała - z rudymi warkoczykami, piegowatą buzią i... i... Przydałby się jeszcze jakiś sympatyczny drobiazg, jakiś naiwny rys - kolczyki? Baseballowa czapeczka? Czasu było niewiele i w ostatniej chwili wystroiła się w jaskrawo- różowe nauszniki, które uzupełniały jakby płonący na jej policzkach rumieniec. Po czym podniosła oczy i popatrzyła przed siebie. Przed nią skroś postrzępione szmaty dymu błysnęło coś metalicznego i od razu znikło. Pojawiło się znów nieco bliżej i przepadło we mgle. Wtem podmuch wiatru rozproszył mgłę i Maria ujrzała zbliżającą się do niej powoli wysoką, migotliwą postać. Zauważyła przy tym - bądź jej się tylko zdawało - że każdy jej krok wywołuje lekkie drżenie ziemi. Człowiek z metalu był od niej znacznie wyższy, jego beznamiętna, piękna twarz nie wyrażała żadnych absolutnie uczuć. Marię ogarnął lęk, cofnęła się, pamiętając, że gdzieś za jej plecami pozostał otwarty właz, nie mogła jednak oderwać oczu od sunącego na nią stalowego torsu. Napierał na nią niczym dziób lodołamacza na krę. W chwili gdy gotowa już była krzyknąć, stalowy człowiek uległ zadziwiającej metamorfozie. Najpierw na jego lśniących udach pojawiły się pasiaste krótkie kalesony o nader intymnym wyglądzie, po czym biała podkoszulka, następnie jego ciało przybrało normalny kolor opalonej ludzkiej skóry i przyodziało się od razu w kanarkowe spodnie, koszulę z krawatem w paski i osobliwie piękną malinową dwurzędówkę ze złotymi guzikami. Dopiero wtedy Maria odzyskała spokój. Lecz malinowa marynarka niedługo cieszyła jej wzrok, bo szybko okrył ją długi, spływający z góry, szary płaszcz. Na nogach Gościa pojawiły się czarne pantofle, a na twarzy ciemne, lustrzane okulary. Na głowie sterczał rudawy jeżyk i Maria w radosnym drżeniu serca poznała w Oblubieńcu Arnolda Schwarzeneggera - tak, od razu wiedziała, że nie mógł to być nikt inny. Stał przed nią i patrzył w milczeniu kwadratami czarnych szkieł, na wargach błąkał mu się ledwo dostrzegalny uśmiech. W jego okularach ujrzała swe odbicie i poprawiła nauszniki. - O, dziewico Mario - odezwał się cicho. Mówił bez wyrazu, ale dźwięcznym, przyjemnym głosem. - Nie, luby - odparła, uśmiechając się tajemniczo i przyciskając do piersi złożone ręce. - Po prostu Maria. - Po prostu Maria - powtórzył Schwarzenegger. - Tak - potwierdziła. - A tyś jest Arnold?
- Sure - przyznał. Maria otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, lecz nagle okazało się, że brak jej słów. Opuściła głowę i spąsowiała, a wtedy Schwarzenegger czułym, lecz nieodparcie silnym ruchem obrócił ją i poprowadził obok siebie. Maria podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się swoim słynnym głupkowato- zagadkowym uśmiechem. Schwarzenegger położył jej dłoń na ramieniu. Ugięła się lekko pod jej ciężarem i raptem wypłynął z pamięci nieoczekiwany obraz - Lenin niosący drewnianą kłodę podczas sobotniego czynu społecznego. Na obrazie widoczny był tylko jej koniec i Marii przyszło na myśl, że może nie była to wcale kłoda, lecz ręka jakiejś potężnej istoty, na którą Lenin mógł tylko zerkać z bezbronnym uśmiechem, tak jak teraz ona na Schwarzeneggera. W następnej chwili Maria zdała sobie sprawę z kompletnej niestosowności tych myśli i doszczętnie wymiotła je z głowy. Schwarzenegger zwrócił ku niej twarz. - Masz oczy - powiedział monotonnym głosem - jak z pejzażu Ajwazowskiego. Maria aż drgnęła zaskoczona. Nie oczekiwała takich słów i on widać zrozumiał to od razu. Po czym nastąpiło coś dziwnego, a może w istocie nie nastąpiło, tylko jej się przywidziało - spoza ciemnych okularów Schwarzeneggera zamigotały i pobiegły jakieś ledwo widoczne czerwone litery, na podobieństwo gazety świetlnej, przy tym coś cicho bzyknęło mu w głowie, jakby włączył się tam twardy dysk. Maria odsunęła się przestraszona, ale uprzytomniła sobie zaraz, że on, tak jak i ona, jest bytem wirtualnym, na który składają się tysiące rosyjskich świadomości, myślących o nim w tej chwili, a myśli na jego temat mogły być najróżniejsze. Schwarzenegger uniósł wolną rękę, poruszył palcami w powietrzu, jakby szukał właściwych słów. - Nie - powiedział wreszcie. - Twoje oczy to istne perły! Maria przytuliła się doń i ufnie podniosła na niego wzrok. Wysunął podbródek, jakby po to, by nie mogła zajrzeć mu pod okulary. - Tyle tu dymu - powiedział - po co idziemy tym bulwarem? - Nie wiem - odparła Maria. Schwarzenegger zawrócił i powiódł ją prosto w dym, byle dalej od balustrady. Po kilku krokach Marię ogarnął lęk - dym stał się tak gęsty, że nic już nie było widać, nawet Schwarzeneggera; mogła dojrzeć tylko tę część jego ręki, która obejmowała jej ramię. - Skąd tyle dymu? - spytała. - Nie widać przecież, by coś się paliło. - To CNN - odparł. - Coś palą? - Nie - powiedział Schwarzenegger. - Pokazują. Aha - pomyślała Maria - zapewne ci wszyscy, co myślą o niej i Schwarzeneggerze, oglądają teraz CNN, a CNN pokazuje jakiś dym. Ale jak to już długo trwa!
- Nie szkodzi - odezwał się niewidoczny Schwarzenegger. - Wkrótce się skończy. Ale dym wcale nie znikał, a oni coraz bardziej oddalali się od bulwaru. Marii przyszło nagle do głowy, że od kilku minut zamiast Schwarzeneggera może iść z nią ktoś inny, choćby ten, co obejmował Lenina w sobotni dzień czynu społecznego i tak ją to przestraszyło, że machinalnie poprawiła nauszni i włączyła muzykę. Muzyka była dziwna, jakaś poszarpana - to słodko śpiewały o miłości gitary i trąbki, to rozlegało się naraz przeciągłe, elektroniczne, najzupełniej wilcze wycie. Ale i to było lepsze od słuchania odległych wybuchów i niepojętej mieszaniny ludzkich głosów. Nagle z dymu wypadła wprost na Marię jakaś postać i mocno pchnęła ją w pierś. Maria krzyknęła, zobaczyła przed sobą człowieka w panterce, z automatem w ręku. Człowiek podniósł na nią wzrok, otworzył już usta, w tej samej jednak chwili Schwarzenegger zdjął dłoń z ramienia Marii, chwycił głowę intruza, lekko skręcił ją w bok i cisnął zwiotczałe ciało poza obręb widoczności. Jego dłoń wróciła na ramię Marii, a ona przytuliła się do jego potężnego torsu. - Ach, mężczyźni, mężczyźni - zagruchała cicho. Dym zaczął stopniowo rzednąć. Maria znów widziała twarz Schwarzeneggera, a wkrótce i jego potężne ciało, ukryte, jak pomnik przed odsłonięciem, pod szarym płaszczem. - Arnoldzie - spytała - dokąd zmierzamy? - Czyżbyś nie wiedziała? - odparł. Maria zaczerwieniła się i spuściła oczy. Co to jednak może być - małżeństwo alchemiczne? - pomyślała - czy to aby nie będzie bolało? To znaczy - potem? Ileż razy tak się zdarzało! Uniosła głowę, spojrzała na niego i zobaczyła na jego policzkach słynne dołeczki uśmiechał się. Maria zamknęła oczy i nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, poszła tam, dokąd wiodła ją spoczywająca na jej ramieniu ręka. Gdy Schwarzenegger przystanął, otworzyła oczy i stwierdziła, że dym wokół prawie się rozwiał. Stali na nieznanej ulicy pełnej starych, obłożonych granitem domów. Pusto tu było, tylko w oddali, tam, gdzie za strefą dymu pozostał bulwar, biegały bez sensu pochylone figurki z automatami. Schwarzenegger jakoś dziwnie się ociągał - Marii wydało się, że dręczą go niepojętej natury wątpliwości, i pomyślała z lękiem, czy nie dotyczą właśnie jej. Muszę niezwłocznie powiedzieć coś romantycznego - postanowiła. - Ale co właściwie powiedzieć? Nieważne. - Wiesz, Arnoldzie - przemówiła, tuląc się do jego boku - mnie tak nagle... Nie wiem, może wyda ci się to głupie... Ale przecież mogę być z tobą szczera?
- Oczywiście - odparł, zwracając ku niej czarne szkła. - Kiedy jestem z tobą, mam taką ochotę ulecieć wzwyż. Mam wrażenie, że niebo jest całkiem blisko! Schwarzenegger podniósł głowę i spojrzał w górę. Między smugami dymu widniało jasnobłękitne niebo: choć trudno powiedzieć, by było szczególnie blisko, ani też nazwać je odległym. Co ja plotę - pomyślała Maria. Ale na odwrót było już za późno. - A ty, Arnoldzie, chciałbyś ulecieć wzwyż? Schwarzenegger zastanowił się chwilę. - Chciałbym - powiedział. - I weźmiesz mnie z sobą? Ja przecież... - Maria uśmiechnęła się wstydliwie - jestem taka przyziemna. Schwarzenegger znów chwilę pomyślał. - OK - zgodził się. - Zabiorę cię w górę. Rozejrzał się dokoła, jakby próbując znaleźć tylko sobie wiadome punkty orientacyjne - i widać je znalazł, bo energicznie wziął Marię pod rękę i pociągnął za sobą. Tak szybkie przejście od poetycznej abstrakcji do czynu zdumiało Marię, od razu jednak zrozumiała, że tak właśnie postępować powinien prawdziwy mężczyzna. Wiódł ją wzdłuż długiego bloku ze stalinowskich czasów. Po kilku krokach dostosowała się do jego szybkiego tempa i podreptała obok, trzymając się rękawa jego płaszcza. Czuła, że jeśli zwolni, ofiarowana jej z galanterią ręka zmieni się z punktu oparcia w stalowe kleszcze, które bezlitośnie powloką ją po jezdni, i ta myśl, nie wiadomo dlaczego, przepełniała ją bezgranicznym szczęściem, które rodząc się w dole brzucha, ciepłymi falami rozlewało się po całym ciele. Minąwszy gmach, Schwarzenegger skręcił w podobną do łuku tryumfalnego bramę. Znaleźli się na podwórzu, i Maria odniosła wrażenie, że trafili do jakiegoś innego miasta. Panowała tu niczym niezmącona poranna cisza; ani śladu dymu, aż trudno było uwierzyć, że gdzieś tuż obok biegają rozgorączkowani ludzie z automatami. Schwarzenegger najwyraźniej wiedział, dokąd prowadzi Marię. Minęli malutki plac zabaw z huśtawkami i zanurzyli się w labirynt wąskich przejść wśród pordzewiałych garaży. Maria z dreszczem rozkoszy i zgrozy pomyślała, że owo małżeństwo alchemiczne dopełni się pospiesznie i odrobinę niezręcznie właśnie gdzieś tutaj - lecz nagle przejście wywiodło ich na pustą, ogrodzoną blaszanymi ścianami różnej wysokości i barwy przestrzeń. Przestrzeń nie była zresztą całkiem pusta. Pod nogami walały się jak zazwyczaj obowiązkowe butelki, para starych opon, pogięte drzwi od łady i masa
pseudomechanicznych gratów - śmieci, jakich zawsze pełno koło garaży. Prócz tego był jeszcze samolot. Zajmował niemal całe wolne miejsce, ale Maria dostrzegła go na samym końcu, zapewne dlatego, że jej mózg przez kilka chwil odsiewał dostarczane przez wzrok sygnały jako oczywistą halucynację. Przeraziła się. Skąd się tu wziął samolot? - pomyślała. - Chociaż z drugiej strony, skąd się wziął Schwarzenegger? Bardzo to jednak dziwne. - Co to? - spytała. - Myśliwiec pionowego startu i lądowania „Harrier", model A- 4 - wyjaśnił. Maria dostrzegła na jego policzkach sławetne dołeczki - Schwarzenegger się uśmiechał. Ściągnęła lekko sobolowe brwi i lęk w jej duszy ustąpił zazdrości o tego ogromnego owada ze szkła i metalu, który najwyraźniej zajmował w sercu Schwarzeneggera nie mniej miejsca niż ona. Schwarzenegger skierował się do samolotu. Pogrążona w myślach, nie od razu ruszyła za nim: szarpnął ją niczym traktor doczepioną naprędce maszynę rolniczą. - Ale przecież jest tylko jedno miejsce - powiedziała, widząc pod szklaną owiewką kabiny oparcie fotela. - Nie szkodzi - uspokoił Schwarzenegger, podniósł ją i jednym lekkim ruchem posadził na skrzydle. Maria podciągnęła nogi i stanęła na skośnej duralowej płaszczyźnie. Powiał wiatr, jej suknia zatrzepotała. Zawsze byłam dobra w romantycznych rolach - pomyślała. - A ty? - spytała. Lecz Schwarzenegger siedział już w kabinie, a znalazł się tam zadziwiająco szybko i zręcznie. Maria doszła do wniosku, że to na pewno montaż lub zdjęcia trikowe. Wysunął głowę, uśmiechnął się i pokazał jej kółko z połączonego z palcem wskazującym kciuka. Maria pomyślała, że wolno uznać je za obrączkę. - Siadaj na kadłub - rozkazał Schwarzenegger - tam, gdzie kończą się skrzydła. Nie bój się. Wyobraź sobie, że to karuzela. Że siedzisz na koniku. - To zamierzasz... Schwarzenegger skinął głową. Jego czarne szkła przenikały jej duszę: pojęła, że teraz, właśnie teraz, rozstrzyga się jej los. Był to niewątpliwie egzamin. Kobieta godna, by znaleźć się u boku Schwarzeneggera, nie mogła okazać się bojaźliwą, pospolitą istotą, zdatną tylko do marnych wieloseryjnych intryg na seksualno- obyczajowym tle. Powinna umieć stanąć twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i nie zdradzać swoich uczuć niczym poza uśmiechem. Spróbowała więc uśmiechnąć się, poczuła jednak, że uśmiech wypadł raczej blado.
- Świetna myśl - powiedziała. - A nie zmarznę? - To nie potrwa długo - odparł. - Siadaj. Maria wzruszyła ramionami, ostrożnie dotarła do kadłuba, który rybim grzbietem sterczał nad płaszczyzną skrzydeł, i delikatnie na nim przysiadła. - No - zaprotestował. - Po damsku siądziesz, jak pojedziemy na moje ranczo w Kalifornii. Ale teraz siądź normalnie, bo zdmuchnie. Maria zawahała się chwilę. - Odwróć się - poprosiła. Schwarzenegger uśmiechnął się lewym kącikiem ust i odwrócił głowę. Maria przerzuciła nogę przez duralowy grzbiet i siadła okrakiem na kadłubie. Metal pod nią był chłodny i wilgotny od rosy, uniosła się trochę, by podłożyć sobie kurtkę, i nagle poczuła, jakby najwrażliwsze części jej ciała rozpłaszczały się na kanciastych biodrach leżącego na wznak metalowego mężczyzny - mógł to być powalony wichrem przemian Dzierżyński bądź jakiś piekielny robot. Przeszył ją dreszcz, lecz ta krótka halucynacja od razu ustąpiła. Z kolei wydało jej się, że siedzi na wyjętej z lodówki patelni. Coraz mniej podobało jej się to wszystko. - Arnoldzie - zawołała - jesteś pewien, że powinniśmy to robić? Te słowa, przygotowane na zupełnie inną okoliczność, same teraz wyrwały jej się z ust. Schwarzenegger zastanawiał się dłuższą chwilę. - Sama przecież chciałaś się wznieść - powiedział. - Ale skoro się boisz... - Nie - odparła, przezwyciężając lęk, Maria. - Nie boję się; ani odrobinę. Po prostu sprawiam ci tylko kłopot. - Żaden kłopot - zapewnił Schwarzenegger. - Teraz zrobi si bardzo głośno, więc włóż swoje nauszniki. A propos, czego słuchasz? - „Jihad Crimson" - odparła Maria, poprawiając na uszach maleńkie różowe poduszeczki. Twarz Schwarzeneggera skamieniała. Gdyby nie wiatr poruszający jego rozjaśnione perhydrolem włosy, Maria przysięgłaby, że ktoś z ekipy zdjęciowej zastąpił prawdziwego Schwarzeneggera manekinem. - Co się stało? - spytała przerażona. Schwarzenegger na pewien czas znieruchomiał. W szkłach jego okularów zamigotały dziwne czerwone błyski - Maria pomyślała, że to odbicie więdnących liści rosnących za garażami klonów. - Arnie! - zawołała. Lewy kącik ust Schwarzeneggera zadrgał kilkakrotnie, co przywróciło mu widocznie zdolność ruchu. Z trudem pokręcił głową, jakby łożysko, na którym się obracała, zanieczyścił piasek.
- „Crimson Jihad"? - powtórzył pytanie. - „Jihad Crimson" - odparła Maria. - Nusrat Fateh Ali Khan z Robertem Frippem. Bo co? - Nic - powiedział Schwarzenegger. - Głupstwo. Jego głowa znikła w kabinie. W dole, gdzieś pod metalowym brzuchem samolotu, rozległo się elektryczne buczenie, które w parę sekund przerosło w potwornej siły ryk Maria miała wrażenie, że perlonowe poduszeczki wtłaczają jej się w uszy. Po czym zakołysało ją płynnie i garaże zaczęły uciekać w dół i wstecz. Chybocząc się jak łódka, harrier wznosił się pionowo w górę - Maria nie wiedziała nawet, że samoloty tak mogą. Jeśli zamknie oczy, pomyślała, będzie to mniej przerażające, ale ciekawość okazała się silniejsza od strachu i już po niecałej minucie znów je otworzyła. Pierwsze, co dostrzegła, to sunące wprost na nią okno, było tak blisko, że Maria wyraźnie zobaczyła na ekranie włączonego w pokoju telewizora czołg, zwracający lufę w jej stronę. Czołg na ekranie wystrzelił, a samolot w tejże chwili przechylił się ostro i oddalił od ściany. Maria, która o mało nie zjechała na skrzydło, zapiszczała ze strachu, ale samolot szybko wyrównał. - Łap za antenę! - krzyknął Schwarzenegger, wychylając się z kabiny i machając jej ręką. Maria zerknęła w dół. Tuż przed nią z kadłuba sterczał podłużny metalowy przedmiot z okrągłym zgrubieniem na końcu - trudno pojąć, dlaczego nie zauważyła go wcześniej. Przypominał krótkie i wąskie pionowe skrzydło i od razu wywołał u Marii nieprzyzwoite skojarzenia, choć jego wymiary znacznie przekraczały te spotykane w realnym życiu. Ledwo spojrzała na ów sterczący występ, strach w jej duszy zmienił się w radosne uniesienie, którego tak jej brakowało przy wszystkich tych znużonych Miguelach, niedomytych Loniach i pijaniusieńkich Iwanach. Tu było całkiem inaczej: okrągłe, gęsto podziurkowane, przypominające trochę prysznic zgrubienie na końcu anteny skłaniało ku myślom o pozaziemskich formach życia i miłości. Maria wskazała je palcem i pytająco spojrzała na Schwarzeneggera. Ten kiwnął głową, uśmiechnął się szeroko i na jego zębach zaiskrzyło słońce. Maria uświadomiła sobie, że to, co się z nią właśnie dzieje, to spełnienie dziecięcego marzenia. W którymś z filmów długie godziny przesiadywała nad bajkami, oglądając ilustracje i wyobrażając sobie, że leci w niebo na grzbiecie smoka lub ogromnego ptaka i teraz to się urzeczywistniło. Może niezupełni" tak samo, ale - pomyślała, obejmując dłonią stalowy pręt anteny - marzenia spełniają się zawsze inaczej, niż tego oczekujemy. Samolot przechylił się odrobinę i Maria zauważyła, że miało to wyraźny związek z dotknięciem anteny. Przy tym ruch samolotu wydał się jej jakoś zdumiewająco pełen wigoru, jakby antena była jego najwrażliwszą częścią. Maria powiodła dłonią po stalowym pręcie i zacisnęła w pięści jego czubek. Harrie nerwowo zakołysał skrzydłami i
wzniósł się jeszcze kilka metrów. Pomyślała, że samolot zachowuje się zupełnie jak; przywiązany do łóżka mężczyzna, który nie mogąc zamknąć jej w ramionach, podryguje tylko całym ciałem. Podobieństwo potęgował fakt, że siedziała akurat za skrzydłami, które przypominały szeroko rozrzucone nogi - niezwykle muskularne, lecz unieruchomione. To było interesujące, ale zbyt zawiłe. Maria wolałaby, żeby zamiast tego ogromnego stalowego ptaka na pustej przestrzeni między garażami znalazło się najzwyklejsze łóżko polowe. Lecz ze Schwarzeneggerem nie mogło pewnie być inaczej - pomyślała. Spojrzała na kabinę - słońce odbijało się w szkle i niewiele było widać. Siedział, zdaje się, w swoim fotelu i lekko obracał głowę w takt ruchów jej dłoni. Ciekawe, jakiego miał ten robot na filmie - zastanowiła się Maria, kładąc na antenie drugą rękę. - Był zrobiony z metalu i mógł dowolnie zmieniać kształty. Pewnie miał takiego, jaki mu pasował? Tymczasem samolot wznosił się coraz wyżej. Dachy domów pozostały głęboko w dole i przed Marią rozpostarła się majestatyczna panorama Moskwy. Wszędzie błyszczały kopuły cerkwi i miasto wydawało się przez to gęsto nabitą bezsensownymi ćwiekami, ogromną ramoneską. Dymu nad miastem było znacznie mniej, niż jej się wydawało, gdy szła po bulwarze. Tu i ówdzie rzeczywiście unosił się nad domami, ale trudno się było zorientować, czy to pożar, wyziewy fabrycznych kominów, czy po prostu niskie obłoki. Wbrew okrutnej brzydocie każdej ze stanowiących je części ogólny widok miasta był niezwykle piękny - skąd się brało to piękno, trudno pojąć. Z Rosją tak zawsze pomyślała Maria, wodząc dłońmi po zimnej stali - zachwycasz się do łez, a jak się bliżej przyjrzysz, zbiera ci się na wymioty. Raptem samolot szarpnął się pod nią i poczuła, że górna część pręta jakoś dziwnie oklapła jej w dłoni. Oderwała ręce i metalowa gałka z dziurkami od razu odpadła od anteny, uderzyła o kadłub i poleciała w dół, a z niedawnej potęgi pozostała gwintowana na końcu krótka rurka, z której sterczały dwa urwane, skręcone przewody: niebieski i czerwony. Maria przeniosła wzrok na kabinę. Za szybą widniało nieruchome płowowłose ciemię Schwarzeneggera. W pierwszej chwili pomyślała, że nic nie zauważył. Potem przyszło jej do głowy, że zemdlał. Rozejrzała się bezradnie dokoła: spostrzegła, że dziób samolotu jakoś chwiejnie obraca się powoli - i jej przypuszczenie błyskawicznie zmieniło się w pewność. Nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co robi, przesunęła się z kadłuba na płaski pomost między skrzydłami (przy czym kikut anteny rozerwał jej kurtkę) i poczołgała się w stronę kabiny. Przeziernik był uchylony; leżąc na skrzydle, Maria uniosła się i zawołała: - Arnie! Arnie!
Nie było odpowiedzi. Lękliwie stanęła na czworakach i zobaczyła jego ciemię z drżącym na wietrze kosmykiem. - Arnie! - zawołała ponownie. Schwarzenegger odwrócił ku niej głowę. - Chwała Bogu! - wyrwało się Marii. Schwarzenegger zdjął okulary. Jego lekko zmrużone lewe oko wyrażało bardzo wyrazistą, przy tym niezmiernie złożoną gamę uczuć, na którą składały się połączone w ścisłej proporcji miłość życia, siła, zdrowa miłość do dzieci, moralne poparcie amerykańskiego przemysłu samochodowego w jego niełatwej walce z Japonią, uznanie praw mniejszości seksualnych, lekka ironia w stosunku do feminizmu oraz spokojna pewność, że demokracja i wartości judeochrześcijańskie muszą w końcu zwyciężyć wszelkie zło na tym świecie. Natomiast prawe oko było zupełnie inne. Trudno nawet nazwać je okiem. Z rozwalonego oczodołu z zaschniętymi smugami krwi patrzyła na Marię podobna do wielkiego bielma okrągła szklana soczewka w skomplikowanym metalowym uchwycie z doprowadzonymi spod skóry cienkimi przewodami. Z samego środka tej soczewki bil promień oślepiająco czerwonego światła - Maria dostrzegła go, gdy promień trafił jej w oczy. Schwarzenegger uśmiechnął się. Lewa strona twarzy wyraziła przy tym to, co powinna wyrażać w uśmiechu twarz Arnolda Schwarzeneggera - coś nieuchwytnie przewrotnego, a jednocześnie chłopięcego, coś, co sprawia, że od razu wiadomo: ten człowiek nigdy nie zrobi nic złego, a jeśli nawet zabije kilku palantów, to dopiero po tym, gdy kamera kilkakrotnie i pod różnymi kątami utrwali przekonywająco ich bezgraniczną nie- godziwość. Ale uśmiech rozjaśniał tylko lewą stronę twarzy, prawa pozostała niezmieniona - chłodna, uważna, przerażająca. - Arnoldzie - powiedziała, prostując się, speszona Maria. - Arnoldzie, po co to? Przestań! Ale Schwarzenegger nie odpowiedział. A w następnej chwili samolot przechylił się gwałtownie i Maria potoczyła się po skrzydle w dół. Po drodze kilkakrotnie uderzała twarzą o jakieś występy, po czym straciła wszelkie oparcie. Uznała, że spada, i zacisnęła powieki, by nie widzieć pędzących naprzeciw drzew i dachów. Minęło jednak kilka sekund i nic się nie stało. Uświadomiła sobie, że silnik nadal ryczy tuż obok, i otworzyła oczy. Okazało się, że wisi pod skrzydłem - kaptur jej kurtki zaczepił się o jakiś czubek lotki usterzenia ogonowego: z trudem rozpoznała rakietę. Rakieta swoją spęczniałą głowicą przypominała trochę antenę, z którą miała dopiero do czynienia, i na ten widok uznała, że Schwarzenegger kontynuuje swoje gry miłosne. Tego było już jednak za wiele - twarz
musiała mieć posiniaczoną, z rozciętych warg sączyła się do ust krew. - Arnoldzie - krzyknęła, wymachując rękami, żeby obrócić się twarzą do kabiny. Przestań! Ja tak nie chcę! Słyszysz? Nie chcę! Udało się jej wreszcie zobaczyć kabinę i uśmiechniętą twarz Schwarzeneggera. - Ja tak nie chcę, słyszysz? Tak jak ty chcesz, to boli! - No? - upewnił się. - Nie! Nie! - OK - powiedział. - You are fired. W następnej chwili jego twarz gwałtownie umknęła do tyłu, a niesamowita siła poniosła Marię hen od samolotu, który zmienił się wkrótce w maleńkiego srebrnego ptaka, połączonego z nią długim trenem dymu. Maria zwróciła twarz przed siebie i ujrzała zbliżającą się iglicę ostankinowskiej wieży telewizyjnej. Jej środkowe zgrubienie rosło w oczach i na moment przed zderzeniem Maria zobaczyła wyraźnie jakichś ludzi w białych koszulach i krawatach, siedzących przy stole, ze zdumieniem spoglądających na nią poprzez grube szkło. Zadźwięczała rozbita szklanka, po czym coś ciężkiego upadło na podłogę i rozległ się głośny płacz. - Ostrożniej, ostrożniej - powiedział Timur Timurowicz. - O tak, właśnie. Zrozumiałem, że dalszego ciągu nie będzie, i otworzyłem oczy. Zacząłem już coś niecoś widzieć - to, co znajdowało się obok mnie, występowało wyraźnie, ale bardziej oddalone przedmioty były zamazane, a ogólna perspektywa wyglądała, jakbym znalazł się we wnętrzu wielkiej choinkowej bombki, na której ściankach namalowano otaczający świat. Nade mną, jak dwie strome skały, wznosili się Timur Timurowicz i pułkownik Smirnow. - Tak - odezwał się ktoś w kącie. - Oto jak się poznali Arnold Schwarzenegger i po prostu Maria. - Zwróciłbym uwagę - odkaszlnąwszy, powiedział do Timura Timurowicza pułkownik Smirnow - na wyraźnie falliczny charakter majaczeń pacjenta. Wszystko kojarzy mu się z ch... Zauważył pan? To antena, to rakieta, to wieża ostankinowska. - Wy, wojskowi, jesteście zbyt prostolinijni - odparł Timur Timurowicz. - To nie takie proste. Jak się to mówi: Rosji rozumem nie zmierzysz i nie wszystko da się sprowadzić do nerwicy seksualnej. A zatem bez pośpiechu. Najważniejsze, że mamy efekt katharsis, choć w dość osłabionej formie. - To prawda - przyznał pułkownik - aż stołek się rozwalił. - Otóż to - powiedział Timur Timurowicz. - Kiedy zablokowana materia patologiczna przebija się na powierzchnię świadomości, musi pokonać silny opór, dlatego często występują przy tym wizje katastrof i wszelkiego rodzaju zderzeń, jak choćby tutaj. To najpewniejsza oznaka, że kierunek jest właściwy.
- A może to po kontuzji? - zapytał pułkownik. - Jakiej kontuzji? - Czyżbym nic panu nie mówił? Otóż podczas ostrzału Białego Domu kilka pocisków przeleciało na wylot przez okna. No i jeden wpadł wprost do mieszkania, gdzie w tym czasie... Pułkownik nachylił się do Timura Timurowicza i zaszeptał mu coś do ucha. - No i, rzecz jasna - dobiegły mnie poszczególne słowa - wszystko na miazgę... Z początku razem z trupami utajniono, ale potem patrzymy - rusza się... Wstrząs był, oczywista, nielichy. - Jak pan mógł milczeć tyle czasu, kochasiu? To przecież całkowicie zmienia obraz powiedział z wyrzutem Timur Timurowicz. - A ja się tu męczę, borykam... Pochylił się nade mną, dwoma grubymi palcami odciągnął powiekę i zajrzał mi w oko. - No, i jak pan? - A bo ja wiem - odparłem. - To oczywiście nie najciekawsze przywidzenia w moim życiu... Ale ja... Jak by to powiedzieć... Uważam za zajmującą tę oniryczną łatwość, z jaką wmeldowały się na kilka minut w świat realny. - O, widzi pan? - zwrócił się Timur Timurowicz do pułkownika Smirnowa. Ten tylko milcząco kiwnął głową. - Mnie, mój drogi, interesowała nie pańska opinia, chodziło o samopoczucie powiedział Timur Timurowicz. - Dziękuję, czuję się dobrze - odparłem. - Tylko spać się chce. To była absolutna prawda. - Więc proszę spać. Odwrócił się do mnie plecami. - Jutro rano - zwrócił się do niewidocznej pielęgniarki - proszę podać Piotrowi cztery centymetry taurepamu bezpośrednio przed zabiegami wodnymi. - Można włączyć radio? - rozległ się cichy głos z kąta. Timur Timurowicz pstryknął jakimś guzikiem na ścianie, wziął pułkownika pod rękę i poprowadził do wyjścia. Zamknąłem oczy i zrozumiałem, że nie starczy mi sił, by otworzyć je znowu. - Ci, co nie wrócili, żołnierze, gdy każdy wśród pól krwawych legł - zaśpiewał smętny męski głos - zmienili się, czasem w to wierzę, w żurawie o skrzydłach jak śnieg... Ledwo z głośnika uleciało ostatnie słowo, w sali podniósł się szum, jakieś zamieszanie. - Trzymajcie Serdiuka! - krzyczał jakiś głos tuż nad moim uchem. - Kto zaczął o żurawiach? Zapomnieliście, czy jak? - Sam przecie prosiłeś, żeby włączyć - odparł inny głos.
- Zaraz przełączymy. Rozległo się jeszcze jedno pstryknięcie. - Czy minął już czas - pytał z sufitu przymilny głos - kiedy rosyjska muzyka pop była synonimem prowincjonalizmu? Osądźcie państwo sami. „Zapalenie Przydatków" - to rzadki w Rosji czysto kobiecy zespół. Pełny komplet ich nagłośnienia waży tyle, co czołg T- 90. Prócz tego w jego skład wchodzą same lesbijki, w tym dwie zainfekowane angielskim streptokokiem. Mimo supernowoczesnego charakteru „Zapalenie Przydatków" gra głównie muzykę klasyczną - wprawdzie w interpretacji własnej. Obecnie usłyszą państwo, co dziewczęta zrobiły z melodii austriackiego kompozytora Mozarta, którego wielu z naszych słuchaczy zna z filmu Formana i z austriackiego likieru tejże nazwy, którego hurtową dostawą zajmuje się nasz sponsor - firma „Trzecie Oko". Rozległa się szaleńcza muzyka, przypominająca wycie zamieci w więziennym kominie. Chwała Bogu, zapadłem już w nicość. Najpierw gnębiły mnie czarne myśli o tym, co się wokół działo, potem przyśnił mi się krótki koszmar o Amerykaninie w czarnych okularach - jakby dalszy ciąg historii, opowiedzianej przez tę nieszczęśnicę. Amerykanin wylądował na podwórzu, oblał samolot wziętą skądiś benzyną i podpalił. Do ognia poleciały malinowa marynarka, czarne okulary i kanarkowe spodnie, pozostał tylko w skąpych slipach. Igrając wspaniale rozwiniętą muskulaturą, długo szukał czegoś w krzakach, na próżno jednak. Po czym w moim śnie była dziura, a gdy zobaczyłem go znowu, był już, strach powiedzieć, w ciąży - widać spotkanie z Marią nie minęło bez skutku. Do tej chwili zdążył przeobrazić się w przerażającą metalową figurę o twarzy manekina; na jego wzdętym brzuchu błyszczało wściekle słońce.
3
Dobiegająca mnie muzyka wspinała się najpierw jakby po stopniach, po czym, po krótkim dreptaniu w miejscu, rzucała się jak szalona w studnię klatki schodowej, a wówczas między dźwiękami stawały się uchwytne krótkie mgnienia ciszy, lecz palce pianisty znów dopadały melodii, stawiały ją znów na stopniach i wszystko się powtarzało, tylko o piętro niżej. A działo się to w miejscu nieodparcie przypominającym
schody domu numer osiem przy bulwarze Twerskim, tylko we śnie schody biegły w górę i w dół, dokąd wzrok sięgał, zapewne w nieskończoność. Olśniło mnie raptem, że każda melodia ma swój określony sens. Ta konkretnie demonstrowała metafizyczną niemożliwość samobójstwa - nie jego grzeszność, lecz właśnie niemożliwość. Wyobraziłem też sobie, że każdy z nas to zaledwie dźwięk płynący spod palców niewiadomego pianisty, po prostu krótkie tercje, potoczyste seksty i dysonansowe septymy majestatycznej symfonii, której nikomu z nas nie dane będzie usłyszeć w całej pełni. Ta myśl zasmuciła mnie głęboko i z tym smutkiem w sercu wynurzyłem się z ołowianych obłoków snu. Kilka chwil próbowałem sobie uprzytomnić, gdzie właściwie jestem i co się dzieje na tym dziwnym świecie, na który już od dwudziestu sześciu lat każdego ranka rzucała mnie nieznana siła. Miałem na sobie ciężką kurtkę z czarnej skóry, wojskowe bryczesy i buty z cholewami. Coś boleśnie uwierało mnie w biodro. Obróciłem się na bok i namacałem pod nogą drewnianą kaburę mauzera. Rozejrzałem się. Nade mną wisiał jedwabny baldachim z zadziwiającej piękności żółtymi chwastami. Za oknem rozpościerało się bezchmurne, błękitne niebo, w chłodnych promieniach zimowego słońca czerwieniały dachy odległych domów. Tuż na wprost mego okna, po drugiej stronie bulwaru, widniała obita blachą kopuła, z jakichś powodów przypominająca ogromny brzuch metalowej położnicy. Nagle zorientowałem się, że muzyka wcale mi się nie śni - wyraźnie dochodziła zza ściany. Zacząłem się zastanawiać, jak się tu znalazłem, i raptem, jak rażony prądem, momentalnie przypomniałem sobie wczorajszy dzień; pojąłem, że jestem w mieszkaniu von Erdena. Zerwałem się z łóżka, rzuciłem do drzwi i stanąłem jak wryty. Za ścianą, w pokoju, gdzie pozostał von Erden, ktoś grał na fortepianie, i to tę samą fugę f- moll Mozarta, którą wczoraj wieczorem przywołały w mojej pamięci kokaina i melancholia. Dosłownie pociemniało mi w oczach. Wyobraziłem sobie, że trup martwo wali w klawisze palcami, wysuniętymi spod narzuconego palta; zrozumiałem, że wczorajszy koszmar wcale się nie skończył. Trudno opisać popłoch, jaki mnie ogarnął. Obiegłem wzrokiem pokój i zobaczyłem na ścianie wielki drewniany krucyfiks z pełną wdzięku srebrną figurką Chrystusa; jej widok przez mgnienie wywołał dziwne uczucie, coś jakby deja vu - jakbym już widział to metalowe ciało w jakimś niedawnym śnie. Zdjąłem krucyfiks ze ściany, wyciągnąłem mauzera z kabury i na palcach wyszedłem na korytarz. Powodowała mną mniej więcej taka myśl - jeśli przyjąć, że umrzyk może grać, to można także uznać, że zlęknie się krzyża. Drzwi do pokoju, gdzie grał fortepian, były uchylone. Starając się stąpać jak najciszej, podkradłem się tam. Zajrzałem przez szparę, ale widać stąd było tylko brzeg fortepianu. Odetchnąłem głęboko kilka razy i ściskając w jednej ręce ciężki krucyfiks, a w drugiej gotową do strzału broń, pchnięciem nogi otworzyłem szeroko drzwi. Pierwsze, co
zobaczyłem, to sterczące z kąta buty von Erdena; on sam najspokojniej spoczywał pod swoim szarym angielskim całunem. Obróciłem się w stronę fortepianu. Siedział przy nim człowiek w czarnej bluzie, którego widziałem wczoraj w restauracji. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, miał podkręcone w górę sumiaste wąsy i lekką siwiznę na skroniach. Nie zauważył chyba mego wejścia - oczy miał przymknięte, jakby bez reszty pochłonięty muzyką. A grał świetnie. Na wieku fortepianu leżała biała papacha z najdelikatniejszego karakułu ze wstążką z czerwonej mory i niezwykłego kształtu szabla we wspaniałej pochwie. - Dzień dobry - powiedziałem, opuszczając broń. Człowiek przy fortepianie uniósł powieki i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Oczy miał czarne, przenikliwe; kosztowało mnie sporo wysiłku, by wytrzymać ich niemal fizyczny nacisk. Zauważył krzyż w moim ręku i ledwo dostrzegalnie się uśmiechnął. - Dzień dobry - odparł, nie przerywając gry. - To miłe, że od samego rana myśli pan o duszy. - Co pan tu robi? - spytałem, ostrożnie kładąc krucyfiks na wieku fortepianu obok jego szabli. - Próbuję zagrać - odrzekł - pewien bardzo trudny utwór. Niestety został napisany na cztery ręce i teraz następuje pasaż, z którym sam sobie nie poradzę. Byłby pan tak uprzejmy pomóc? Zdaje się, że zna pan tę rzecz. Niczym w transie wsunąłem mauzera do kabury, stanąłem obok i w stosownym momencie opuściłem palce na klawiaturę. Mój kontrapunkt ledwo nadążał za tematem, kilka razy się omyliłem; potem moje spojrzenie znów padło na rozrzucone nogi von Erdena i dotarł do mnie cały absurd sytuacji. Odsunąłem się i wbiłem wzrok w mego gościa. Przestał grać i czas jakiś siedział bez ruchu - widać głęboko zatopiony we własnych myślach. Po czym uśmiechnął się, wyciągnął rękę i wziął krucyfiks. - Niebywałe - stwierdził. - Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Bóg objawił się ludziom w szpetnym człowieczym kształcie. Moim zdaniem o wiele odpowiedniejszą formą byłaby doskonale piękna melodia - taka, której można by było słuchać i słuchać bez końca. - Kim pan jest? - spytałem. - Nazywam się Czapajew - odparł nieznajomy. - Nazwisko nic mi nie mówi - rzekłem. - I dlatego właśnie go używam - powiedział. - Na imię mi Wasilij, po ojcu Iwanowicz. Przypuszczam, że to też panu nic nie powie. Wstał z taboretu, przeciągnął się, aż trzasnęły głośno wszystkie stawy. Poczułem delikatny zapach drogiej angielskiej wody kolońskiej.
- Wczoraj - powiedział, przyglądając mi się uważnie - zostawił pan w „Muzycznej Tabakierce" swój sakwojaż. Oto on. Spojrzałem na podłogę i zobaczyłem stojącą obok nogi fortepianu czarną torbę von Erdena. - Dziękuję. Ale jak pan się dostał do mieszkania? - Próbowałem dzwonić - powiedział - ale dzwonek chyba nie działa. A klucze tkwiły w drzwiach. Zobaczyłem, .że pan śpi, i postanowiłem poczekać. - Rozumiem - rzekłem. Po prawdzie jednak nic nie rozumiałem. Jak dowiedział się, gdzie jestem? Do kogo właściwie przyszedł? Do mnie czy do von Erdena? Kim jest i czego chce? I dlaczego - to właśnie dręczyło mnie najbardziej - dlaczego grał tę przeklętą fugę? Czy coś podejrzewa? (Nawiasem mówiąc, nakryty paltem trup w kącie peszył mnie najmniej - w mieszkaniach czekistów to najzwyklejszy element umeblowania.) Czapajew jakby czytał w moich myślach. - Domyśla się pan zapewne - stwierdził - że przyszedłem tu nie tylko z powodu pańskiego sakwojażu. Wyjeżdżam dziś na front wschodni, gdzie dowodzę dywizją. Potrzebny mi komisarz. Poprzedni... No, powiedzmy, nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Wczoraj widziałem pańską agitację i sprawiła na mnie całkiem niezłe wrażenie. A propos, bardzo zadowolony jest także Babajasin. Chciałbym, żeby robotę polityczną w powierzonych mi oddziałach prowadził właśnie pan. Przy tych słowach odpiął kieszeń bluzy i podał mi złożony w czworo papier. Rozwinąłem go i przeczytałem: Dla tow. Obłożnego. Na rozkaz tow. Dzierżyńskiego zostajecie niezwłocznie oddelegowani do dyspozycji dowódcy Azjatyckiej Dywizji Konnej tow. Czapajewa celem ubojowienia pracy politycznej. Babajasin. Na dole widniała znana mi już, rozpływająca się fioletowa pieczątka. Co to za jeden ten Babajasin - pomyślałem z niepokojem i podniosłem oczy. - Jak się właściwie nazywacie? - spytał Czapajew, mrużąc oczy. - Grigorij czy Piotr? - Piotr - odparłem, oblizując wyschnięte wargi. - Grigorij to mój dawny pseudonim literacki. I wciąż wynika z tego zamieszanie. Niektórzy pamiętają i po dawnemu mówią Grigorij, niektórzy Piotr. Kiwnął głową i wziął z fortepianu czapkę i szablę. - No więc tak, Piotrze - powiedział - może wyda się to panu niezbyt wygodne, ale nasz pociąg dziś odjeżdża. Cóż począć. Wojna. Ma pan w Moskwie jakieś sprawy do załatwienia? - Nie - odparłem. - Wobec tego proponuję, by pojechał pan ze mną od razu. Muszę być teraz przy załadunku pułku tkaczy z Iwanowa i chciałbym, żeby mi pan towarzyszył.
Niewykluczone, że trzeba będzie przemówić. Ma pan dużo rzeczy? - Tylko to - wskazałem na sakwojaż. - Doskonale. Jeszcze dziś polecę wciągnąć pana na zaopatrzenie w wagonie sztabowym. I ruszył do drzwi. Wziąłem sakwojaż i wyszedłem za nim na korytarz. W głowie miałem absolutny zamęt i chaos. Przerażał mnie ten kroczący przede mną człowiek. Nie mogłem się połapać, kim właściwie jest, jego maniery wcale nie pasowały do czerwonego dowódcy, chociaż niewątpliwie nim był, poza tym podpis i pieczęć na dzisiejszym rozkazie nie różniły się od wczorajszych. Musiał mieć przy tym wystarczające wpływy, skoro w ciągu jednego ranka uzyskał potrzebną mu decyzję i u krwawego Dzierżyńskiego, i u owego tajemniczego Babajasina. Czapajew zatrzymał się w przedpokoju i zdjął z wieszaka długi błękitny szynel z trzema pasami mieniącej się mory w poprzek piersi. Szynele z taką ozdobą były ostatnim krzykiem czerwonogwardyjskiej mody - tyle że te pasy na piersi, służące jako zapięcie, były zazwyczaj zrobione ze zwykłego czerwonego sukna. Czapajew włożył szynel i papachę, ściągnął się pasem, na którym wisiała kabura z mauzerem, przypiął szablę i zwrócił się w moją stronę. Na jego piersi zauważyłem dziwnie wyglądający order srebrną gwiazdę z kulkami na końcach promieni. Żadnych wizerunków ani napisów na orderze nie było. Czapajew podchwycił moje spojrzenie. - Udekorował się pan na Nowy Rok? - spytałem. Czapajew zaśmiał się dobrodusznie. - Nie - powiedział. - To Order Gwiazdy Październikowej. - Nigdy nie słyszałem. - Jak się uda, sam pan na taki zasłuży - powiedział. - Gotów? - Towarzyszu Czapajew - odezwałem się, chcąc wykorzystać nieformalny ton naszej rozmowy - nurtuje mnie pewne pytanie, które może wydać się wam dziwne. - Zamieniam się cały w słuch - zapewnił z uprzejmym uśmiechem, uderzając po pochwie szabli długą żółtą rękawiczką. - Proszę się przyznać - powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy - dlaczego grał pan na fortepianie? I czemu ten utwór właśnie? Czapajew uśmiechnął się pod wąsem. - No więc - powiedział - kiedy zajrzałem do pokoju, spał pan jeszcze. I przez sen pogwizdywał - obawiam się wprawdzie, że niezbyt wiernie - tę fugę. Co do mnie zaś, to bardzo lubię Mozarta. Uczęszczałem niegdyś do konserwatorium, przygotowywałem się do kariery muzyka. Ale od tamtego czasu wiele się w moim życiu zmieniło. A dlaczego to pana tak niepokoi? - Tak tylko, nieważne - powiedziałem. - Pewna dziwna
zbieżność. Wyszliśmy na klatkę schodową, klucze rzeczywiście tkwiły w drzwiach. Machinalnie zamknąłem mieszkanie, wrzuciłem klucze do kieszeni i poszedłem za Czapajewem, myśląc, że jak żyję, nie miałem zwyczaju gwizdać. Tym bardziej przez sen. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu na mroźną słoneczną ulicę, to długi, szarozielony wóz pancerny - ten sam, który zauważyłem wieczorem na ulicy przed „Muzyczną Tabakierką". Nie widywałem wcześniej takich pojazdów - musiało to niewątpliwie być ostatnie słowo techniki zagłady. Korpus wozu usiany był dużymi półokrągłymi nitami, na przodzie sterczał tępy pysk silnika, uwieńczony dwoma potężnymi reflektorami; wysokie, lekko ścięte ku tyłowi stalowe czoło spoglądało groźnie na plac Nikitski dwoma skośnymi szczelinami obserwacyjnymi, podobnymi do pół- przymkniętych oczu Buddy. U góry widniała cylindryczna wieżyczka karabinu maszynowego, zwrócona w stronę bulwaru Twerskiego; lufę karabinu maszynowego chroniły po bokach dwa rozszerzające się stalowe pasy. W burcie widniały nieduże drzwi. Dokoła tłoczyła się dzieciarnia - część na sankach, część na łyżwach; pomyślałem mimo woli, że podczas gdy idioci- - dorośli zajmują się przebudową wymyślonego przez nich świata, dzieci żyją w rzeczywistym świecie - pośród ośnieżonych gór i słonecznego blasku, na czarnych lustrach zamarzniętych wód i w mistycznej ciszy ośnieżonych nocnych podwórek. I choć dzieci zaraził także bakcyl niszczącego Rosję szaleństwa, o czym świadczyły spojrzenia, jakie rzucały na olśniewającą szablę Czapajewa i na mego mauzera, to przecież w ich czystych oczach wciąż jeszcze jaśniała pamięć czegoś, o czym ja dawno już zapomniałem - być może pamięć o wielkim źródle wszechrzeczy, od którego nie zdążyły się jeszcze nazbyt oddalić, wkraczając w głąb nikczemnej pustyni życia. Czapajew podszedł do samochodu pancernego i ostro zastukał w burtę. Silnik zaczął pracować i tył wozu spowił obłok szaroniebieskiego dymu. Czapajew otworzył drzwi i w tej samej chwili usłyszałem za plecami pisk hamulców. Obok nas zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej czwórka w czarnych skórzanych kurtkach i znikła w bramie, z której właśnie wyszliśmy. Serce mi zamarło: pomyślałem, że przy szli po mnie. Skojarzyłem to sobie pewnie dlatego, że owa czwórka przypomniała mi wczorajszych aktorów w czarnych płaszczach, wynoszących ze sceny trupa Raskolnikowa. Jeden z nich przystanął w drzwiach i spojrzał w naszą stronę. - Prędzej - krzyknął z wozu Czapajew - bo naleci zimna. Wrzuciłem do środka sakwojaż i pośpiesznie wlazłem, zatrzaskując za sobą drzwi. Interieur groźnej maszyny oczarował mnie od pierwszego wejrzenia. Niewielka przestrzeń, oddzielona przepierzeniem od kabiny szofera, przypominała przedział Nord Expressu - dwie skórzane sofy, między nimi stolik i mały dywanik na podłodze stwarzały mimo ciasnoty wrażenie przytulności. W górze, w okrągłym otworze, widniała ciężka
kolba osłoniętego pokrowcem karabinu maszynowego; do jego wieżyczki wiodły ażurowe, kręcone schodki, zakończone czymś, co przypominało obrotowe krzesło z oparciem dla stóp. Oświetlała to wszystko niewielka elektryczna lampka: w jej świetle wypatrzyłem na ścianie obraz, przykręcony śrubami na rogach ramy. Był to nieduży pejzaż w stylu Johna Constable'a - most nad rzeką, odległa burzowa chmura i romantyczne ruiny. Czapajew podniósł wylot rury głosowej i polecił: - Na dworzec. Samochód pancerny łagodnie ruszył z miejsca - wewnątrz nie odczuwało się prawie ruchu. Czapajew siadł na sofie i ruchem ręki zaprosił mnie, bym zajął miejsce naprzeciwko. - Wspaniała maszyna - powiedziałem całkiem szczerze. - To prawda - przyznał - niezły wóz pancerny. Ale ja nie przepadam za techniką. Jak zobaczy pan mego konia... Wsunął rękę pod stolik i wyciągnął złożoną szachownicę. - Zagramy partię tryktraka? - spytał. Wzruszyłem ramionami. Rozłożył szachownicę i zaczął rozstawiać czarne i białe krążki. - Towarzyszu Czapajew - odezwałem się - a na czym będzie polegała moja praca? Jaki zakres spraw? Czapajew starannie podkręcił wąsa. - Nasza dywizja, Piotrze, to złożony organizm. Jestem przekonany, że stopniowo wciągniecie się w jego działanie i sami znajdziecie sobie zapewne właściwe miejsce. Za wcześnie jeszcze mówić, jakie ono będzie, ale wasze wczorajsze zachowanie przekonało mnie, że jesteście człowiekiem stanowczym, a na dodatek wnikliwie wyczuwacie istotę tego, co się dzieje. Właśnie takich ludzi nam trzeba. Wasz ruch. Rzuciłem kości na szachownicę, rozważając, jak się zachować. Nie chciało mi się wierzyć, że to naprawdę czerwony dowódca, nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl, że prowadzi tę samą grę co ja, tylko dłużej, z większą wirtuozerią i zapewne z własnej woli. Z drugiej strony wszystkie moje wątpliwości opierały się wyłącznie na jego inteligentnym sposobie wyrażania się i hipnotycznej sile wzroku, co samo przez się znaczyło niewiele: i nieboszczyk von Erden należał do ludzi wysoce inteligentnych, a sam szef Czeki Dzierżyński był dosyć znanym w kręgach okultystycznych hipnotyzerem. A zatem - myślałem - samo stawianie tego problemu jest idiotyczne, nie ma bowiem ani jednego czerwonego dowódcy, który byłby naprawdę czerwonym dowódcą, po prostu każdy z nich stara się upodobnić do jakiegoś infernalnego wzorca, udając zupełnie jak ja wczoraj, tyle że instynktownie. Co do Czapajewa, nie utożsamiałem go z rolą, na jaką wskazywał jego wojskowy strój, ale inni widać utożsamiali: świadczył o tym chociażby
rozkaz Babajasina i samochód pancerny, którym jechaliśmy. Nie wiedziałem, czego chce, ale postanowiłem na razie przyjąć jego zasady gry: jakoś żywiłem do niego instynktowne zaufanie. Wydawało mi się, że ten człowiek stoi o kilka pięter wyżej ode mnie na owych nieskończonych schodach bytu, jakie przyśniły mi się dziś rano. - Coś was gnębi - spytał Czapajew, rzucając kości. - Jakieś złe myśli? - Już nie - odparłem. - Proszę powiedzieć, czy Babajasin bez oporu zgodził się przekazać mnie do waszej dyspozycji? - Akurat Babajasin był przeciw - powiedział Czapajew. - Bardzo was ceni. Załatwiłem sprawę z Dzierżyńskim. - Znacie go? - spytałem. - Tak. - To może znacie również Iljicza, towarzyszu Czapajew? - spytałem z lekką ironią. - Przelotnie - odparł. - To pokażcie mi go kiedyś - poprosiłem. - Czemu nie. Jeśli macie ochotę, mogę i zaraz. Tego już było za wiele. Popatrzyłem na niego ze zdumieniem, ale nie speszył się wcale. Odsunął szachownicę, płynnym ruchem wyciągnął szablę z pochwy i położył na stole. Szablę, trzeba przyznać, dość dziwną. Jej długą srebrną rękojeść zdobiły rzeźby - dwa ptaki i siedzący w medalionie zając, resztę pokrywał niezwykle misterny ornament. Rękojeść wieńczyła nefrytowa gałka, do której był przywiązany krótki, gruby, pleciony z jedwabiu sznur, zakończony liliowym chwastem. Za uchwytem widniała okrągła garda z czarnego żelaza, a dalej długa, błyszcząca, lekko zakrzywiona klinga - nie była to zwykła szabla, lecz jakiś wschodni, najpewniej chiński miecz. Nie zdążyłem jednak przyjrzeć mu się jak należy, bo Czapajew zgasił światło. Znaleźliśmy się w całkowitej ciemności. Nic nie widziałem, słyszałem tylko równy warkot silnika (nawiasem mówiąc, izolacja akustyczna w tym samochodzie pancernym była znakomita, z ulicy nie docierał żaden dźwięk) i czułem lekkie kołysanie. Czapajew zapalił zapałkę i uniósł ją nad stołem. - Proszę patrzeć na klingę - powiedział. Popatrzyłem na rozmyte czerwonawe odbicie, które pojawiło się na stalowej powierzchni. Była w nim jakaś dziwna głębia, miałem wrażenie, że patrzę przez lekko zapoconą szybę na długi, słabo oświetlony korytarz. Obraz lekko zafalował i ujrzałem idącego korytarzem zmęczonego człowieka w rozpiętym trenczu. Był łysy i nieogolony, rudawa szczecina na policzkach przechodziła w niechlujną bródkę i wąsy. Pochylił się do podłogi i wyciągnął nieco drżące ręce - spostrzegłem wciskającego się w kąt korytarza kotka z wielkimi smutnymi oczami. Obraz był bardzo wyraźny, lecz zniekształcony,
jakbym oglądał odbicie na bombce choinkowej. Raptem, niespodzianie dla siebie samego, kaszlnąłem. Lenin - a był to niewątpliwie on - drgnął, odwrócił się i skierował wzrok w moją stronę. Zrozumiałem, że mnie widzi, w jego oczach mignął przestrach, po czym stały się przebiegłe i jakby przepraszające; z krzywym uśmiechem pogroził mi palcem i powiedział: - Misiuś! Gdzie jesteś? Czapajew dmuchnął na zapałkę i obraz zniknął; zdążyłem zauważyć uciekającego kotka i nagle pojąłem, że widziałem to wszystko nie na klindze, lecz jakimś niepojętym sposobem byłem tam przed chwilą i mógłbym pewnie dotknąć kotka ręką. Zapaliło się światło. Ze zdumieniem popatrzyłem na Czapajewa, który włożył już szablę do pochwy. - Włodzimierz Iljicz znów czyta Czechowa - powiedział. - Co to było? - spytałem. Czapajew wzruszył ramionami. - Lenin - odparł. - Czy on mnie widział? - Nie sądzę - powiedział Czapajew. - Raczej odczuł czyjąś obecność. Ale nie wstrząsnęło nim to chyba specjalnie. Przywykł już do tego. Kto tylko może, na niego patrzy. - Ale jak wy... Jakim sposobem... To była hipnoza? - Nie bardziej niż wszystko inne - powiedział i skinął głową w stronę ściany, mając widocznie na uwadze to, co się znajduje za nią. - Kim naprawdę jesteście? - spytałem. - Już drugi raz zadajecie mi dziś to pytanie - powiedział. - Odpowiedziałem przecież - nazywam się Czapajew. Tymczasem to wszystko, co mogę powiedzieć. Proszę nie poganiać wydarzeń. Nawiasem mówiąc, w naszych prywatnych rozmowach możecie mnie nazywać Wasilijem Iwanowiczem „towarzysz Czapajew" brzmi nazbyt oficjalnie. Otwierałem już usta, żeby zażądać wyjaśnień, i nagle powstrzymała mnie pewna myśl. Zrozumiałem, że dalsze nalegania z mojej strony do niczego nie doprowadzą, co więcej, mogą tylko zaszkodzić. Przy tym, co najbardziej zdumiewało, myśl ta nie była moja - czułem, że w jakiś niejasny sposób przekazał mi ją sam Czapajew. Wóz pancerny zwolnił. Z rury głosowej dobiegł zniekształcony głos szofera: - Wasiliju Iwanowiczu, dworzec! - Świetnie - stwierdził Czapajew. Przez kilka minut wóz pancerny wolno manewrował, wreszcie stanął. Czapajew włożył papachę, wstał z sofy i otworzył drzwiczki. Do kabiny wdarło się zimne powietrze, czerwonawe zimowe promienie i przygłuszony zgiełk setek pomieszanych
głosów. - Proszę zabrać sakwojaż - powiedział Czapajew i lekko wyskoczył na ziemię. Mrużąc z lekka oczy po przytulnym półmroku pancernego wozu, pośpieszyłem za nim. Znajdowaliśmy się w samym środku placu przed Dworcem Jarosławskim. Zewsząd otaczał nas podniecony tłum rozmaicie ubranych, zbrojnych ludzi, ustawionych w nierówny czworobok. Wzdłuż szeregów przechadzali się jacyś niżsi czerwoni dowódcy z obnażonymi szablami. Kiedy pojawił się Czapajew, rozległy się okrzyki, zgiełk głosów wzmógł się i po kilku sekundach wybuchł przeciągłym „Hurra!", które kilkakrotnie obiegło plac. Wóz pancerny stał obok zbitej z desek, przypominającej szafot trybuny, ozdobionej skrzyżowanymi flagami; rozmawiało tam kilku wojskowych, którzy na nasz widok zaczęli bić brawo. Czapajew szybkim krokiem wszedł po skrzypiących stopniach na trybunę; starając się nie pozostawać w tyle, wszedłem za nim. Przywitał się po drodze z dwoma wojskowymi (jeden z nich miał na sobie ściągnięte pasami bobrowe futro), podszedł do bariery szafotu i uniósł w górę dłoń w żółtej rękawiczce, wzywając do milczenia. - Chłopaki - wykrzyknął, natężając głos. - Sami wiecie, na co zebraliście się tutaj. Nie ma tu co mydlić oczu. Napatrzycie się jeszcze na niejedno, wszystkiego przyjdzie posmakować. Bez tego ani rusz. No nie? Na front pójdziesz - kostusze w ślepia nieraz zajrzysz. Wiadoma rzecz, to nie to, co półkoszkiem na jarmark... Zwróciłem uwagę na wyrazistość gestykulacji Czapajewa: mówiąc, równomiernie odwracał się to w jedną, to w drugą stronę, energicznie tnąc przy tym powietrze przed piersią żółtą, irchową dłonią. Umykał mi sens coraz szybszej mowy, sądząc jednak po tym, jak zasłuchani robotnicy wyciągali szyje i potakiwali głowami, coraz to radośniej szczerząc zęby, mówił to, co trafiało im do przekonania. Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Truchlejąc, odwróciłem się i zobaczyłem drobnego młodego człowieka z rzadkim wąsikiem, o twarzy zaróżowionej od mrozu; jego świdrujące oczy miały kolor rozcieńczonej herbaty. - F- fu - powiedział. - Co? - F- furmanow - wyrzekł i podał mi szeroką dłoń o krótkich palcach. - Wspaniały dzień - stwierdziłem, ściskając jego rękę. - Jestem k- komisarzem pułku tkaczy - oznajmił. - B- będziemy pracować razem. Tto w- wy teraz w- wystąpicie, p- postarajcie się m- mówić niedługo. Wkrótce załadunek. - Dobrze - odparłem. Nieufnie spojrzał na moje dłonie. - Jesteście w partii? Kiwnąłem potakująco.
- O- od jak dawna? - Ze dwa lata - odpowiedziałem. Furmanów przeniósł wzrok na Czapajewa. - Orzeł - powiedział - t- tylko trzeba go p- pilnować. J- jak się t- to m- mówi, często go p- ponosi. Ale wojsko go kocha. R- rozumieją go. Wskazał głową ucichły plac, nad którym szybowały słowa Czapajewa. - Byle sprawy naszej nie pohańbić - w tym rzecz, o to chodzi! Tylko że jeden bez drugiego nie zestoi... A wam, jak rura zmięknie, co to niby za wojna? Znaczy się, iść trza - oto cała gadka, takie jest moje komendanckie rozrządzenie... Tera komisarz gadać będzie. Czapajew odszedł od balustrady. - Teraz ty! Ruszaj, Piętka - rozkazał głośno. Podszedłem do balustrady. Ciężko było patrzeć na tych ludzi i wyobrażać sobie ponure koleje ich losów. Oszukiwano ich od dzieciństwa, a właściwie nic się dla nich nie zmieniło, choć teraz oszukiwano ich inaczej, ale toporność i szyderczy prymitywizm tych starych i nowych oszustw nadal były nieludzkie. Zgromadzeni na placu mieli uczucia i myśli równie szkaradne, jak okrywające ich łachmany, i nawet na śmierć szli odprowadzani głupią klownadą przypadkowych ludzi. Lecz - pomyślałem - czy ze mną sprawa wyglądała inaczej? Jeśli i ja dokładnie tak samo nie rozumiem - lub, co jeszcze gorsze, uważam, że rozumiem - naturę rządzących moim życiem sił, to w czym byłem lepszy od pijanego proletariusza, wysyłanego na śmierć za swój „internacjonał"? W tym, że czytałem Gogola, Hegla czy jeszcze jakiegoś Hercena? Śmiechu warte. Należało jednak coś powiedzieć. - Towarzysze robotnicy! - wykrzyknąłem. - Wasz komisarz, towarzysz Furmanów, prosił mnie, bym mówił krótko, bo już zaraz zacznie się załadunek do wagonów. Myślę, że będziemy mieli jeszcze dość czasu na rozmowy, więc teraz powiem wam tylko o tym, co rozpłomienia moje serce. Dziś, towarzysze, widziałem Lenina! Hurra! Nad placem przetoczył się przeciągły ryk. Kiedy zgiełk ucichł, powiedziałem: - A teraz, towarzysze, z pożegnalnym słowem wystąpi towarzysz Furmanów! Furmanów podziękował mi skinieniem głowy i podszedł do balustrady. Czapajew, uśmiechając się, podkręcał wąsa i gawędził o czymś z wojskowym w bobrowym futrze. Widząc, że się zbliżam, klepnął wojskowego po ramieniu, skinął pozostałym i zaczął schodzić z trybuny. Głos zabrał Furmanów. - Towarzysze! Pozostały nam ledwie minuty. Zadźwięczą ostatnie dzwonki i odpłyniemy ku wyniosłym marmurowym brzegom, ku skale, na której wywalczymy swą twierdzę... Mówił już bez zająknień, gładko i śpiewnie.
Przeszliśmy przez rozstępujące się szeregi (widząc tych robotników z bliska, o mało nie utraciłem dla nich przychylności) i skierowaliśmy się na dworzec. Czapajew szedł szybko, ledwo za nim nadążałem. Za każdym razem, odpowiadając na czyjeś powitanie, podnosił do papachy żółtą rękawiczkę. Na wszelki wypadek zacząłem naśladować jego gest i wkrótce tak dobrze go opanowałem, że poczułem się niemal swojsko pośród tych wszystkich kręcących się po dworcu półnadludzi. U końca peronu zeskoczyliśmy na zmarzniętą ziemię. Dalej, na bocznych torach, widniał labirynt ośnieżonych wagonów. Ze wszystkich patrzyli na nas zmęczeni ludzie. Jednaki wyraz rozpaczy na ich twarzach stwarzał z nich jakąś nową rasę. Przypomniał mi się jeden z wierszy Sołowjowa i roześmiałem się. - Co z wami? - spytał Czapajew. - Nic - odparłem - zrozumiałem, czym jest panmongolizm. - A co to takiego? - Taka teoria - wyjaśniłem - bardzo popularna w Polsce za czasów Czyngischana. - Proszę, proszę - powiedział Czapajew - znacie takie interesujące słowa. - O, w tej dziedzinie daleko mi do was. A propos, czy mógłbym się dowiedzieć, co to znaczy rozrządzenie? - Co? - skrzywił się Czapajew. - Rozrządzenie - powtórzyłem. - Gdzieście to słyszeli? - O ile się nie mylę, wy sami dopiero co mówiliście z trybuny o swoim rozrządzeniu komendanta. - Ach - uśmiechnął się Czapajew - o to chodzi. Trzeba wiedzieć, Piotrze, że kiedy człowiek rozmawia z masami, nie ma żadnego znaczenia, czy sam rozumie wypowiadane słowa. Ważne, żeby inni go rozumieli. Trzeba po prostu wyczuć i spełnić oczekiwania tłumu. Niektórzy osiągają to, ucząc się języka mas, ja wolę działać bezpośrednio. Tak więc, jeśli chcecie wiedzieć, co to jest „rozrządzenie", zamiast mnie trzeba zapytać tych, co stoją teraz na placu. Miałem wrażenie, że rozumiem, o czym mówi. Już dawno doszedłem do bardzo zbliżonych wniosków, tylko dotyczyły one rozmów o sztuce, które przygnębiały mnie zawsze monotonią i bezużytecznością. Zmuszony z racji charakteru moich zajęć do spotkań z mnóstwem ciężkich idiotów z kręgów literackich, nauczyłem się uczestniczyć w ich dyskusjach, nie wnikając zbytnio w to, o czym była mowa, lecz swobodnie żonglując takimi niedorzecznymi pojęciami jak „realizm", „teurgia" czy nawet „teozoficzny koks". W terminologii Czapajewa oznaczało to opanowanie języka, jakim mówią masy. On sam jednak, jak zauważyłem, nawet się nie wysilał, by poznać sens używanych słów. Nie było tylko jasne, jak mu się to udawało. Może wpadał w rodzaj transu, wychwytywał emanacje cudzych oczekiwań i jakimś sposobem wyrażał je
zrozumiale dla tłumu. Resztę drogi milczeliśmy. Oddalaliśmy się coraz bardziej, dwa czy trzy razy trzeba było nurkować pod puste, martwe pociągi. Panowała cisza, tylko czasami docierały z daleka wściekłe nawoływania parowozów. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed pociągiem, którego jeden wagon był opancerzony. Nad jego dachem zachęcająco dymił komin, a przy drzwiach stał na warcie imponujący bolszewik o smagłej azjatyckiej twarzy - jakoś od razu ochrzciłem go w duszy Baszkirem. Przeszliśmy obok salutującego Baszkira, wspięliśmy się po stopniach i znaleźliśmy się w krótkim korytarzu. Czapajew wskazał głową na jedne z drzwi. - To wasz przedział - oznajmił i wyciągnął z kieszeni zegarek. - Pozwólcie, że teraz was zostawię na pewien czas - muszę wydać kilka poleceń. Mają nam doczepić lokomotywę i wagony z tkaczami. - Nie spodobał mi się ich komisarz - powiedziałem - ten Furmanów. W przyszłości współpraca może się nam nie ułożyć. - Po co zaprzątać sobie głowę czymś, co nie dotyczy bieżącej chwili - rzekł Czapajew. - Trzeba się najpierw znaleźć w tej przyszłości, o której mówicie. Być może w tej przyszłości, do której traficie, żadnego Furmanowa nie będzie. Albo was w niej nie będzie. Milczałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć na te dziwne słowa. - Proszę rozlokować się i odpocząć - powiedział. - Spotkamy się na kolacji. Przedział zdumiał mnie absolutnie pokojowym wyglądem; okno w pancernej ścianie było szczelnie zasłonięte, na stoliku stał wazon pełen goździków. Czułem się wykończony: usiadłem i przez pewien czas nie mogłem się ruszyć. Potem uprzytomniłem sobie, że nie myłem się od kilku dni, i wyszedłem na korytarz. Zadziwiające, że pierwsze drzwi, które otworzyłem, wiodły do łazienki. Z rozkoszą wziąłem gorący prysznic (widocznie piec węglowy podgrzewał wodę), wróciłem do przedziału i zastałem pościelone łóżko oraz czekającą na stoliku szklankę mocnej herbaty. Wypiłem ją, zwaliłem się na posłanie i prawie od razu usnąłem, odurzony dawno zapomnianym zapachem mocno nakrochmalonych prześcieradeł. Kiedy się obudziłem, było już prawie ciemno. Wagon kołysał się równomiernie, koła postukiwały na złączach szyn. Na stoliku, gdzie zostawiłem pustą szklankę, nie wiadomo skąd wziął się jakiś pakunek. W środku znalazłem nienaganny czarny garnitur, lśniące czarne lakierki, koszulę, zmianę bielizny i kilka krawatów, zapewne do wyboru. Nie dziwiłem się już niczemu. Garnitur i pantofle pasowały w sam raz, po chwili wahania wybrałem krawat w drobny czarny groszek, przejrzałem się w lustrze na drzwiach szafy ściennej; byłem zadowolony ze swego wyglądu, psuł go tylko nieco kilkudniowy zarost. Wyjąłem z wazonu blado- liliowy goździk i oberwawszy łodyżkę, włożyłem do butonierki. Jak niedościgle cudowne wydało mi się w tej chwili dawne petersburskie
życie! Wyszedłem na korytarz i zapukałem do ostatnich drzwi. Nikt nie odpowiedział. Otworzyłem drzwi i ujrzałem duży salon. Pośrodku stał nakryty na trzy osoby stół z lekką kolacją i dwiema butelkami szampana, nad stołem w takt kołysania pociągu drgały płomienie świec. Ściany wyklejone były jasną tapetą w złote kwiaty; naprzeciw stołu za wielkim oknem powoli przecinały ciemność nocne światła. Za plecami usłyszałem jakiś ruch. Drgnąłem i odwróciłem się. Z tyłu stał ten sam Baszkir, którego zobaczyłem przed wagonem. Popatrzył na mnie bez żadnego wyrazu, nakręcił stojący w kącie gramofon z połyskującą srebrzyście tubą i opuścił igłę na wirujący krążek płyty. Rozległ się otchłanny bas Szalapina - śpiewał, zdaje się, coś z Wagnera. Zastanawiając się, dla kogo przeznaczone jest trzecie nakrycie, sięgnąłem po papierosa. Nie musiałem długo myśleć - drzwi otwarły się szeroko i pojawił się Czapajew. Miał na sobie czarną aksamitną marynarkę, białą koszulę i purpurową muszkę z tej samej mieniącej się mory, co czerwone lampasy na szynelu. Za nim weszła do salonu dziewczyna. Tak krótko ostrzyżona, że trudno było to nazwać fryzurą. Na jej ledwie ukształtowaną pierś, okrytą ciemnym aksamitem, opadał sznur dużych pereł; ramiona miała szerokie i silne, a biodra odrobinę za wąskie, leciutki zez dodawał jej tylko uroku. Bez wątpienia mogła stanowić wzór piękności, ale piękność jej trudno było nazwać kobiecą. Nawet moja bujna wyobraźnia nie potrafiłaby przenieść tych oczu, twarzy i ramion w gorący mrok alkowy. O nie, nie nadawała się na siano rzeżączkowych buninowskich strychów! Ale łatwo było ją sobie wyobrazić, na przykład, na lodzie ślizgawki W jej urodzie było coś orzeźwiającego, coś prostego i odrobinę smutnego; mam na myśli nie tę dekoracyjno-rozwiązłą niewinność, która jeszcze przed wojną obrzydła wszystkim w Petersburgu - nie, to była prawdziwa, naturalna, świadoma siebie doskonałość, wobec której żądza staje się nudna i trywialna jak patriotyzm stójkowego. Popatrzyła na mnie i zwróciła się do Czapajewa, zalśniły perły na jej obnażonej szyi. - To nasz nowy komisarz? - spytała. Głos miała dosyć matowy, ale przyjemny. Czapajew kiwnął potwierdzająco. - Poznajcie się - powiedział. - Piotr, Anna. Wstałem od stołu, ująłem jej chłodną dłoń i chciałem podnieść do ust, ale nie pozwoliła, odpowiadając konwencjonalnym uściskiem dłoni w stylu petersburskich emancipees. Chwilę zatrzymałem jej rękę w swojej. - Jest świetną cekaemistką - oznajmił Czapajew. - Lepiej nie narażać się na jej gniew i nie wyprowadzać z równowagi. - Czyżby te delikatne palce zdolne były zadać komuś śmierć? - spytałem, puszczając jej dłoń.
- Wszystko zależy od tego, co właściwie nazwiecie śmiercią - odrzekł Czapajew. - A mogą być różne poglądy na ten temat? - O, tak - zapewnił Czapajew. Siedliśmy do stołu. Baszkir z podejrzaną zręcznością otworzył szampana i napełnił kielichy. - Chcę wznieść toast - powiedział Czapajew, zatrzymując na mnie swe hipnotyczne oczy - za ten straszny czas, w którym przyszło nam się urodzić i żyć, i za tych wszystkich, którzy nawet w tych dniach nie przestają dążyć do wolności. Jego logika wydała mi się dziwna, ponieważ nasze czasy stały się straszne właśnie z powodu dążenia, jak trafnie to wyraził, „tych wszystkich" do tak zwanej wolności czyjej? od czego? Zamiast się sprzeciwić, pociągnąłem łyk szampana (tę prostą receptę stosowałem zawsze, kiedy na stole stał szampan, a toczyła się rozmowa o polityce). Po kilku łykach uświadomiłem sobie nagle, jak bardzo jestem głodny, i zabrałem się do jedzenia. Trudno określić, co czułem. To, co się działo, było na tyle nieprawdopodobne, że nie odczuwało się już tego nie- i prawdopodobieństwa; tak bywa we śnie, gdy umysł w wirze I fantastycznych widzeń niczym magnes przyciąga jakiś I znany z dziennego świata szczegół i na nim skupia całą j uwagę, zmieniając najbardziej zagmatwany koszmar w coś j przypominającego codzienną rutynę. Śniło mi się kiedyś, 1 że za sprawą jakiegoś przykrego zbiegu okoliczności byłem aniołem na iglicy soboru Pietropawłowskiego i w obronie I przed przenikliwym wiatrem próbowałem zapiąć marynarkę, ale guziki za nic nie chciały wejść w dziurki - a mnie dziwiło wcale nie to, że znalazłem się raptem wysoko w nocnym petersburskim niebie, lecz to, że nie udaje mi się taka zwyczajna czynność. Czegoś podobnego doznawałem I i teraz - nierealność tego, co się działo, pozostawała jakby poza nawiasem mojej świadomości, natomiast sam wieczór był całkiem zwyczajny i gdyby nie lekkie kołysanie wagonu, można by sobie pomyśleć, że siedzimy w jednej z małych petersburskich restauracyjek, a za oknem przemykają latarnie fiakrów. Jadłem w milczeniu i tylko z rzadka spoglądałem na Annę. Odpowiadała krótko Czapajewowi, mówiącemu coś o taczankach i cekaemach, ale byłem tak nią oczarowany, że nie docierała do mnie treść rozmowy. Wobec niepojętej doskonałości jej urody ogarniał mnie smutek, wiedziałem, 1 że sięgnąć po nią spragnionymi rękami byłoby równie bezsensowne, jak próby czerpania kuchennym wiadrem I wieczornej zorzy. Po skończonej kolacji Baszkir zebrał ze stołu talerze i podał kawę. Czapajew rozparł się na krześle i zapalił cygaro. Na jego złagodniałej twarzy pojawiła się lekka senność; popatrzył na mnie i uśmiechnął się. - Piotrze - powiedział - wyglądacie na zatroskanego, a nawet, proszę wybaczyć, roztargnionego. A komisarz... Powinien porywać ludzi, rozumiecie? Powinien być, jak by
to powiedzieć... pełen energii, bezlitosny... Powinien mieć absolutną pewność siebie. Zawsze. - Siebie jestem pewien bez reszty - powiedziałem. - Tylko nie mam takiej pewności co do was. - Coś takiego? Co was niepokoi? - Czy mogę być szczery? - Oczywiście. Ja i Anna bardzo na to liczymy. - Trudno mi uwierzyć, że naprawdę jesteście rzeczywiście czerwonym dowódcą. Czapajew uniósł lewą brew. - Czyżby? - spytał ze szczerym, jak mi się wydało, zdumieniem. - A to dlaczego? - Nie wiem - odpowiedziałem. - To wszystko przypomina mi raczej maskaradę. - Nie wierzycie, że jestem po stronie proletariatu? - Oczywiście, że wierzę. Ja sam dziś, na tej trybunie, zaznałem podobnego uczucia. A jednak... Nagle przestałem rozumieć, co właściwie chcę powiedzieć. Nad stołem zawisła cisza - zakłócało ją tylko ledwo dosłyszalne podzwanianie łyżeczki, którą Anna mieszała swoją kawę. - Kto w takim razie wygląda na czerwonego dowódcę? - spytał Czapajew, strącając popiół cygara z poły marynarki. - Furmanów - odparłem. - Proszę wybaczyć, Piotrze, ale już drugi raz dzisiaj wymieniacie to nazwisko. Kto to jest Furmanów? - Ten osobnik o świdrujących oczach - powiedziałem - który po mnie przemawiał do tkaczy. Anna plasnęła nagle w dłonie. - A propos - powiedziała - całkiem zapomnieliśmy o tkaczach. Wasiliju Iwanowiczu, najwyższy czas złożyć im wizytę. Czapajew kiwnął głową. - Tak, tak - przyznał - masz, Anno, zupełną rację. Właśnie chciałem to zaproponować, ale Piotr tak mnie zaskoczył, że wszystko wyleciało mi z głowy. Zwrócił się do mnie. - Na pewno wrócimy jakoś do tego tematu. A teraz czy zechcecie nam towarzyszyć? - Oczywiście. - A więc naprzód - powiedział Czapajew, wstając od stołu. Opuściliśmy wagon sztabowy i ruszyliśmy na koniec pociągu. Wszystko to wydawało mi się coraz dziwniejsze. Kilka wagonów, przez które przechodziliśmy, było ciemnych i chyba zupełnie pustych. Nigdzie nie paliło się światło, zza drzwi nie dochodził żaden dźwięk. Nie chciało się wierzyć, że za polerowaną, orzechową boazerią, w której odbijał
się ognik cygara Czapajewa, śpi czerwone żołdactwo, starałem się jednak nad tym nie zastanawiać. Jeden z wagonów zamiast zwykłą platformą kończył się drzwiami z oknem, za którym umykała w tył czarna zimowa noc. Baszkir, po krótkim mocowaniu się z zamkiem, otworzył drzwi, do korytarza wdarł się głośny łoskot kół i rój drobniutkich, kłujących płatków śniegu. Za drzwiami znajdowała się niewielka ogrodzona przestrzeń pod daszkiem, przypominająca tylny pomost tramwaju, dalej ciemniało ciężkie cielsko następnego wagonu - nie było tam żadnego przejścia, nie wiadomo więc, jak właściwie Czapajew zamierza złożyć wizytę swoim nowym podkomendnym. Wyszedłem wraz z innymi na pomost. Czapajew, oparty łokciami o poręcz, zaciągnął się głęboko cygarem, z którego wiatr porwał kilka jasno- malinowych iskier. - Oni śpiewają, słyszycie? - odezwała się Anna. Podniosła dłoń, jakby chcąc osłonić włosy przed wiatrem, ale od razu ją opuściła ostrzyżenie pozbawiło ten ruch wszelkiego sensu. Pomyślałem, że pewnie całkiem niedawno miała inną fryzurę. - Słyszycie? - powtórzyła, zwracając się do mnie. Istotnie, przez łoskot kół dobiegał urzekający, zgodny śpiew. Wsłuchawszy się, rozróżniłem słowa: Myśmy kowale - duch nasz Moloch, Do szczęścia wykuwamy klucze. Naszego miota sławmy polot, W stalową pień niech tłucze, tłucze! - Dziwne - odezwałem się - dlaczego śpiewają, że są kowalami, skoro to tkacze? I dlaczego Moloch jest ich duchem? - Nie Moloch, lecz młot - powiedziała Anna. - Młot? - upewniłem się. - To wszystko jasne. Jak kowale, to właśnie młot. Śpiewają więc, że są kowalami, chociaż w rzeczywistości są tkaczami. Diabli wiedzą, co. Wbrew absurdalności tekstu w tej rozbrzmiewającej pośród zimowej nocy pieśni było coś urzekającego i pradawnego - może nie w samej pieśni, lecz w tej dziwnej harmonii wielu męskich głosów, przenikliwego wiatru, ośnieżonych pól i nielicznych, drobnych gwiazd na niebie. Gdy pociąg wygiął się na zakręcie, mogliśmy zobaczyć łańcuch ciemnych wagonów - widocznie ci, co w nich jechali, śpiewali w zupełnej ciemności, co dopełniło obrazu, czyniąc go jeszcze dziwniejszym i bardziej tajemniczym. Dobrą chwilę słuchaliśmy w milczeniu. - Może to coś skandynawskiego? - powiedziałem. - Był tam taki bóg, miał magiczny młot, który mu służył za broń. Chyba w Eddzie starszej. Tak, tak, reszta też pasuje! Ten oszroniony, ciemny wagon jest niczym młot Thora, ciśnięty w nieznanego wroga!
Uparcie pędzi za nami i nie ma takiej siły, która zdołałaby powstrzymać jego lot! - Ma pan bujną wyobraźnię - powiedziała Anna - Czyżby widok brudnego wagonu mógł wzbudzić te wszystkie myśli? - Ależ skąd, jasne, że nie - odparłem. - Po prostu staram się być sympatycznym rozmówcą. Naprawdę myślę o czym innym. - A o czym? - spytał Czapajew. - O tym, że człowiek jest jakoś podobny do tego pociągu. Tak samo skazany jest, by ciągnąć za sobą łańcuch ciemnych, okropnych, nie wiadomo po kim odziedziczonych wagonów przeszłości. I bezsensowny łoskot tego przypadkowego złączenia nadziei, poglądów, lęków nazywa swoim życiem. I nie ma żadnego sposobu, by uniknąć tego losu. - Jak to nie ma? - powiedział Czapajew. - Jest sposób. - I wy go znacie? - spytałem. - Oczywiście - odparł. - I zechcecie mi go zdradzić? - Chętnie - powiedział Czapajew i pstryknął palcami, i Baszkir jakby tylko czekał na ten sygnał. Odstawił latarnię na podłogę, zwinnie dał nurka pod poręcz i nachylając się nad niewidocznym w ciemności sprzęgiem wagonów, jął tam szybko majstrować. Coś cicho brzęknęło i Baszkir tak samo sprężyście wrócił na pomost. Ciemna ściana wagonu przed nami zaczęła się powoli oddalać. Podniosłem oczy na Czapajewa. Spokojnie wytrzymał mój wzrok. - Robi się zimno - powiedział, jakby nic się nie stało. - Wróćmy do stołu. - Dogonię was - odparłem. Zostałem na pomoście sam, wpatrzony milcząco w dal. Jeszcze można było dosłyszeć śpiew tkaczy, ale z każdą sekundą wagony coraz wyraźniej pozostawały w tyle, oddalały się i oddalały. Ich łańcuch przypomniał mi nagle ogon, odrzucony przez uciekającą jaszczurkę. To był wspaniały widok. Ach, gdyby rzeczywiście można było równie łatwo, jak rozstał się z tymi ludźmi Czapajew, uwolnić się od ponurej bandy fałszywych „ja", od tylu już lat niszczących moją duszę! Wkrótce zrobiło mi się zimno. Wróciłem do wagonu, zamknąłem za sobą drzwi i po omacku poszedłem z powrotem. Gdy dotarłem do wagonu sztabowego, poczułem takie zmęczenie, że nie otrząsając nawet z marynarki płatków śniegu, wszedłem do swego przedziału i padłem na łóżko. Z salonu, gdzie siedzieli Czapajew z Anną, dochodziły ich głosy i śmiech. Strzelił otwierany szampan. - Piotrze! - zawołał Czapajew. - Nie trzeba spać! Proszę do nas! Po przejmująco zimnym wietrze na pomoście ciepłe powietrze przedziału było
niezwykle przyjemne. Zaczęło mi się nawet wydawać, że to ciepła woda, a ja biorę wreszcie wymarzoną od tylu dni gorącą kąpiel w wannie. Kiedy owo doznanie stało się zupełnie realne, zrozumiałem, że usypiam. Świadczyła o tym również muzyka - z gramofonu miast głosu Szalapina popłynęły nagle dźwięki tej samej fugi Mozarta, od której zaczął się dzień. Czułem, że w żadnym wypadku nie wolno mi usnąć, ale już nic nie mogłem poradzić, przestałem walczyć i poleciałem głową w dół w tę właśnie szczelinę pustki pomiędzy molowymi dźwiękami fortepianu, która tak mnie zdumiała dzisiejszego ranka.
4
- Ej! Proszę nie spać! Ktoś potrząsał mnie ostrożnie za ramię. Uniosłem głowę, otwarłem oczy i zobaczyłem zupełnie obcą twarz - okrągłą, pełną, obramowaną starannie utrzymaną bródką. Opromieniał ją życzliwy uśmiech, który nie wzbudzał jednak chęci odwzajemnienia. Od razu zrozumiałem, dlaczego. Chodziło o kontrast między tą wypielęgnowaną bródką a ogoloną na zero czaszką. Pochylony nade mną mężczyzna przypominał jednego z tych handlujących czym popadło spekulantów, których cała masa pojawiła się w Petersburgu zaraz po wybuchu wojny. Z reguły pochodzili z Małorosji i wyróżniali się dwiema podstawowymi cechami - niesamowitym zasobem energii życiowej oraz zainteresowaniem ostatnimi okultystycznymi prądami w stolicy. - Władimir Wołodin - przedstawił się człowiek z bródką. - Można po prostu Wołodin. Ponieważ postanowił pan kolejny raz stracić przytomność, warto zapoznać się od nowa. - Piotr - powiedziałem. - Lepiej niech pan nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów, Piotrze - poradził Wołodin. - Kiedy pan jeszcze spał, zrobiono panu zastrzyk - cztery centymetry taurepamu, tak że ranek będzie pan miał ponury. Proszę się nie dziwić, jeśli otaczające pana rzeczy lub ludzie będą wywoływać depresję i obrzydzenie. - Och, mój drogi - odparłem - od dawna się temu nie dziwię. - Nie o to chodzi - powiedział. - Mam na myśli to, że sytuacja, w jakiej się pan
znalazł, może się wydawać ohydna, nie do zniesienia. Niewymownie, wprost nieludzko potworna. Bez sensu. Całkiem nie do życia. - I co? - Nie warto się przejmować. To przez ten zastrzyk. - Spróbuję. - No to świetnie. Nagle zauważyłem, że ten Wołodin jest całkiem nagi. Mało tego: mokry. Przykucnięty na kaflowej podłodze, obficie ociekał wodą. A w całym tym widoku najbardziej nieznośna była jakaś niewymuszona swoboda jego pozy, ledwo uchwytna małpia naturalność, z jaką opierał na kaflach długą, żylastą rękę. Jego swoboda zdawała się dawać do zrozumienia, że świat wokół taki właśnie jest i do rzeczy całkiem normalnych i naturalnych należy takie właśnie kucanie na podłodze okazałych i owłosionych mężczyzn, a jeśli ktoś myśli inaczej, będzie miał niełatwe życie. Widać mówił prawdę o zastrzyku, bo z moją percepcją działo się coś dziwnego. Przez kilka chwil Wołodin istniał w mojej świadomości sam jeden, bez żadnego tła, jak fotografia w dowodzie osobistym. Tylko przyjrzawszy się dokładnie jego twarzy i postaci, zadałem sobie nagle pytanie, gdzie się to wszystko dzieje. I dopiero gdy pomyślałem o miejscu, gdzie się znajdujemy, to miejsce się pojawiło - a właściwie takie odniosłem wrażenie. W wielkiej, wyłożonej białymi kaflami sali stało pięć żeliwnych wanien. Leżałem w ostatniej, woda w niej, jak uświadomiłem sobie raptem z obrzydzeniem, była dosyć chłodna. Obdarzywszy mnie jeszcze jednym krzepiącym uśmiechem, Wołodin obrócił się i z odrażającą zwinnością prosto z kucek wskoczył do sąsiedniej wanny, prawie nie rozpryskując wody. Prócz Wołodina w wannach leżały jeszcze dwie osoby - długowłosy niebieskooki blondyn z rzadką bródką, podobny do prasłowiańskiego witezia, i blady ciemnowłosy młodzieniec o nieco kobiecej twarzy i nazbyt potężnej muskulaturze. Patrzyli na mnie wyczekująco. - Wygląda na to, że pan rzeczywiście nas nie pamięta - po kilku chwilach ciszy odezwał się brodaty blondyn. - Jestem Siemion Serdiuk. - Piotr - odpowiedziałem. - Maria - przedstawił się młody człowiek z pierwszej wanny. - Przepraszam, jak? - Maria, Maria - powtórzył z wyraźną irytacją. - Takie imię. Zna pan takiego pisarza Erich Maria Remarque? Na jego cześć dano mi to imię. - Nie zetknąłem się - powiedziałem. - To pewno z tych nowych... - Był jeszcze taki Rainer Maria Rilke. Też pan nie słyszał?
- Dlaczego nie, słyszałem. Nawet znam osobiście. - No więc był Rainer Maria, a ja jestem po prostu Maria. - Za pozwoleniem - powiedziałem - chyba poznaję pański głos. Czy to przypadkiem nie pan opowiadał tę dziwną historię o samolocie, alchemicznych zaślubinach Rosji z Zachodem i tak dalej? - Ja - odparł Maria. - Ale co w niej, pańskim zdaniem, dziwnego? - Ogólnie biorąc, nic - powiedziałem - ale byłem jakoś przekonany, że jest pan kobietą. - W pewnym sensie tak właśnie jest - stwierdził Maria. - Jak mówi nasz szef, moja fałszywa osobowość to niewątpliwie kobieta. A nie jest pan przypadkiem heteroseksualnym szowinistą? - Skądże znowu - odparłem. - Po prostu dziwi mnie łatwość, z jaką zgodził się pan, że to jest fałszywe. Naprawdę pan w to wierzy? - W ogóle w nic nie wierzę. To wszystko skutki wstrząsu mózgu. A trzymają mnie tutaj ze względu na dysertację, którą przygotowuje szef. - Co za szef? - spytałem ze zdumieniem, słysząc to słowo po raz drugi. - Timur Timurowicz - odpowiedział Maria. - Ordynator. Zajmuje się właśnie problematyką fałszywego „ja". - Niezupełnie tak - wtrącił Wołodin. - Temat, nad którym pracuje, to „rozdwojenie fałszywego «ja»". Przy tym Maria to przypadek banalny, można tu mówić o rozdwojeniu fałszywego „ja" tylko z pewnym uproszczeniem. Natomiast pan, Piotrze, jest dla szefa najcenniejszym eksponatem. U pana bowiem fałszywe „ja" jest do tego stopnia rozwinięte, że prawie bez reszty wzięło górę i wypiera prawdziwe „ja". A rozdwojone jest wprost zadziwiająco. - Nic podobnego - sprzeciwił się milczący dotąd Ser- diuk. - Przypadek Piotra nie jest wcale aż tak skomplikowany. A w płaszczyźnie strukturalnej nie różni się prawie od przypadku Marii. I tu, i tam występuje identyfikacja, tylko u Marii z imieniem, a u Piotra - z nazwiskiem. Ale u Piotra silniej występuje wypieranie. Nie pamięta nawet swego nazwiska. Mówi, że nazywa się Obłożny, czy jak tam. - A jak brzmi twoje nazwisko? - spytałem z niepokojem. - Pusto - odpowiedział Wołodin. - I pański obłęd wiąże się właśnie z tym, że neguje pan istnienie swego „ja", zastępując je zupełnie innym, od początku do końca wymyślonym. - Chociaż strukturalnie, powtarzam, przypadek jest nieskomplikowany - dodał Serdiuk. Poczułem rozdrażnienie - to, że jakiś niedorzeczny psychol pozwala sobie uznać mój przypadek za nieskomplikowany, wydało mi się obraźliwe. - Rozprawiacie, panowie, jak lekarze - powiedziałem. - Nie uważacie, że jest w tym
pewna sprzeczność? - Co za sprzeczność? - Wszystko byłoby w porządku - odparłem - gdybyście tu stali w białych fartuchach. Ale dlaczego leżycie tu sami, skoro tak świetnie zdajecie sobie ze wszystkiego sprawę? Wołodin przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. - Jestem ofiarą nieszczęśliwego wypadku - powiedział. Serdiuk i Maria głośno się roześmiali. - Jeśli chodzi o mnie - ciągnął Serdiuk - nie mam żadnych fałszywych „ja". Zwykłe samobójstwo na tle alkoholizmu. A trzymają mnie tu, bo dla dysertacji te trzy wasze przypadki to za mało. Po prostu więc dla statystyki. - Nie szkodzi, nie szkodzi - odezwał się Maria. - Teraz twoja kolej na garotę. Posłuchamy, co to takiego to twoje alkoholowe samobójstwo. W tym czasie już porządnie zmarzłem, nie potrafiłem jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy zawinił zastrzyk, po którym, według słów Wołodina, wszystko, co się ze mną działo, powinno stawać się nieznośne, czy też woda była rzeczywiście aż tak zimna. Chwała Bogu, drzwi się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn w białych fartuchach. Przypomniałem sobie, że jeden nazywa się Żerbunow, a drugi Barbolin. Żerbunow trzymał w ręku wielką klepsydrę, a Barbolin - całą stertę bielizny. - Wyłazimy - wesoło zawołał Żerbunow, potrząsając klepsydrą. Wytarli nas wszystkich po kolei wielkim ręcznikiem kąpielowym i pomogli włożyć jednakowe piżamy w poprzeczne paski, które od razu nadały wszystkiemu jakiś wojennomorski posmak. Następnie wyprowadzili nas z łazienki na długi korytarz, który też wydał mi się znajomy - może nie tyle on sam, ile panujący w nim nieokreślony medyczny zapach. - Chciałbym się dowiedzieć - zwróciłem się cicho do idącego za mną Żerbunowa dlaczego tu jestem? Ten wytrzeszczył na mnie zdziwione oczy. - To sam nie wiesz? - powiedział. - Gotów jestem nawet przyjąć, że jestem chory, ale co posłużyło za powód? Od jak dawna tu jestem? I o jakie konkretnie czyny mnie się obwinia? - To wszystko pytania do Timura Timurowicza - odparł Żerbunow. - My na pogaduszki nie mamy czasu. Ogarnęło mnie niezmierne przygnębienie. Zatrzymaliśmy się przed białymi drzwiami z liczbą „7". Barbolin otworzył je kluczem i wpuścił nas do dość dużej sali z czterema łóżkami, ustawionymi wzdłuż ściany. Łóżka były zaścielone, przed zakratowanym oknem stał stół, a pod ścianą - coś pośredniego między sofą a niskim fotelem z elastycznymi uchwytami na ręce i nogi. Urządzenie, mimo tych pętli, nie sprawiało groźnego wrażenia. Miało wyraźnie medyczny wygląd, przyszło mi nawet do głowy
bezsensowne określenie „fotel urologiczny". - Przepraszam - zwróciłem się do Wołodina - czy to właśnie ta garota, o której pan mówił? Wołodin rzucił mi krótkie spojrzenie i skinął głową w stronę drzwi. Odwróciłem się. W drzwiach stał Timur Timurowicz. - Garota? - powtórzył pytanie i uniósł brwi. - Garota jeśli się nie mylę, to fotel, na którym w średniowiecznej Hiszpanii wykonywano egzekucje przez uduszenie, tak? Co za ponure, przytłaczające postrzeganie otaczającej rzeczywistości! Zresztą pan, Piotrze, otrzymał dziś rano zastrzyk, więc nie ma się czemu dziwić, ale pan, Władimirze? Jestem bardzo, bardzo zdziwiony. Perorując tak cały czas, Timur Timurowicz ruchem ręki dał znak Żerbunowowi i Barbolinowi, że mogą się oddalić, a sam stanął pośrodku sali. - To nie żadna garota - powiedział - lecz zwyczajna kozetka, przeznaczona dla naszych seansów terapii grupowej. Pan, Piotrze, był już obecny przy takim seansie zaraz po powrocie z izolatki, ale pański stan nie pozwolił chyba nic zapamiętać. - Bynajmniej - zaoponowałem. - To i owo pamiętam. - Tym lepiej. Metodę, którą opracowałem i którą stosuję, można by umownie nazwać turbojungizmem. Zna pan oczywiście poglądy Junga? - Czyje, przepraszam? - Carla Gustava Junga. Dobrze, widzę, że fałszywe „ja" ostro cenzuruje pańską aktywność psychiczną. A skoro pańskie „ja" żyje w osiemnastym czy dziewiętnastym roku, trudno się dziwić, że pan o nim jakby nie pamięta. Chociaż może naprawdę nie słyszał pan o Jungu? Wzruszyłem z godnością ramionami. - Mówiąc w uproszczeniu, był taki psychiatra o nazwisku Jung. Jego metody terapeutyczne są oparte na nader prostej zasadzie. Doprowadzał on do tego, by na powierzchnię świadomości pacjenta swobodnie wypływały symbole, na których podstawie mógł postawić diagnozę. Po ich rozszyfrowaniu, oczywiście. Timur Timurowicz uśmiechnął się chytrze. - Moja metoda jest trochę inna, choć oparta na tej samej podstawie. Otóż według Junga należałoby pana zawieźć na przykład do Szwajcarii, do jakiegoś górskiego sanatorium, usadowić na szezlongu i prowadzić cierpliwie rozmowy, czekając Bóg wie jak długo, aż symbole zaczną wypływać. My nie możemy sobie na to pozwolić. Zamiast na szezlongu sadowimy pacjenta właśnie tutaj - Timur Timurowicz wskazał na kozetkę po czym robimy mu zastrzyk, a następnie możemy obserwować symbole, które zaczynają się pojawiać w kolosalnej ilości. Po czym już tylko musimy je rozszyfrowywać i leczyć. Jasne? - Mniej więcej - powiedziałem. - A jak je pan rozszyfrowuje?
- Sam pan się przekona na własnej skórze. Seanse odbywają się u nas w piątki, tak więc za trzy... nie, za cztery tygodnie przyjdzie kolej na pana. Muszę dodać, że czekam na to z niecierpliwością, praca z panem jest bardzo interesująca, bardzo. Chociaż odnosi się to do wszystkich tu obecnych, moi przyjaciele! Timur Timurowicz uśmiechnął się, ogarniając całą salę gorącą falą miłości, po czym skłoniwszy się, uścisnął prawą ręką lewą. - A teraz czas na zajęcia - oznajmił. - Jakie zajęcia? - spytałem. - Przecież już wpół do drugiej - spojrzał na zegarek. - Pora na terapię plastyczną. Jeśli pominąć zabiegi wodno-psychologiczne, które mnie dziś obudziły, nie zdarzyło mi się przeżyć nic równie przykrego jak te terapeutyczne zajęcia plastyczne, choć może zawinił tu zastrzyk. Zajęcia odbywały się w wielkim półmrocznym pokoju, sąsiadującym z naszą salą. W rogu stał tu długi stół, zawalony kawałkami różnokolorowej plasteliny, pokracznymi glinianymi konikami w rodzaju tych, jakie robią uzdolnione artystycznie dzieci, papierowymi modelami okrętów, połamanymi lalkami, piłkami. Pośrodku stołu widniało duże gipsowe popiersie Arystotelesa, a naprzeciwko, na czterech obitych brązową ceratą krzesłach, siedziała cała nasza czwórka z blokami rysunkowymi na kolanach. Terapia polegała na tym, że rysowaliśmy to popiersie przywiązanymi do bloków ołówkami, które na dodatek owinięte były miękką szarą gumą. Wołodin i Serdiuk pozostali w pasiastych piżamach, Maria natomiast zdjął kurtkę i włożył koszulkę gimnastyczną z głębokim, sięgającym prawie pępka wycięciem. Wszyscy trzej, przyzwyczajeni widać do tych zajęć, cierpliwie wodzili ołówkami po kartonie. Na wszelki wypadek zrobiłem niedbały, pobieżny szkic, odłożyłem blok i zacząłem się rozglądać. Zastrzyk niewątpliwie działał nadal, czułem się tak samo jak w łazience. Byłem niezdolny do postrzegania rzeczywistości w całej pełni. Składniki otoczenia uwidaczniały się w chwili, gdy padał na nie mój wzrok, i narastało we mnie oszałamiające uczucie, że właśnie moje spojrzenie je stwarza. Zauważyłem nagle, że ściany pokoju są zawieszone rysunkami na niewielkich arkuszach papieru. Trafiały się wśród nich niezwykle interesujące. Autorem części tych prac musiał być Maria. Całkiem nieudolne, na wpół dziecięce gryzmoły powtarzały w różnych wariantach motyw samolotu, ozdobionego potężnym fallicznym dziobem. Czasem ów aeroplan stał na ogonie i obraz nabierał chrześcijańskiej tonacji, dosyć zresztą bluźnierczej. W sumie rysunki Marii były nieciekawe. Za to inny cykl wydał mi się niesłychanie frapujący, i to nie tylko dlatego, że autor miał niewątpliwy talent. Rysunki te, które łączyła tematyka japońska, miały jakiś dziwny, nierówny charakter, większość z nich - siedem lub osiem - jakby starała się odtworzyć widzianą gdzieś sytuację - samuraja z dwoma mieczami i nieprzyzwoicie nagą dolną
częścią ciała, stojącego na skraju przepaści z kamieniem u szyi. Inne dwa czy trzy rysunki przedstawiały popas jeźdźców na tle odległych gór, narysowanych z zadziwiającym mistrzostwem w tradycyjnym japońskim duchu. Konie na tych rysunkach były przywiązane do drzew, a spieszeni jeźdźcy w różnokolorowych strojach siedzieli nieopodal na trawie i pili z jakichś miseczek. Najsilniejsze wrażenie zrobił na mnie rysunek erotyczny - obojętny mężczyzna w maleńkiej niebieskiej czapeczce i oddająca mu się kobieta o szerokiej słowiańskiej twarzy. W tej twarzy było coś przerażającego. - Przepraszam, panowie - nie wytrzymałem - do kogo należą te rysunki o tematyce japońskiej? - Siemion, do kogo należą twoje rysunki? - spytał Wołodin. - Pewno do szpitala? - Więc to pańskie, panie Serdiuk? - Moje - odparł i popatrzył na mnie spode łba jasno- błękitnymi oczami. - Zachwycające - powiedziałem - tylko chyba trochę posępne. Nic na to nie odpowiedział. Autorem trzeciej serii rysunków - bardzo niekonkretnych, utrzymanych w impresjonistycznym duchu - był, jak się domyśliłem, Wołodin. I tu przewijał się wspólny temat - jakieś trzy niewyraźne, ciemne sylwetki wokół buchającego płomienia i padający na to z góry słup światła. Kompozycja przypominała znany obraz - trójkę myśliwych przy ognisku, w którym wybuchł właśnie pocisk. Popatrzyłem na drugą ścianę i zadrżałem. To był chyba najostrzejszy w moim życiu atak deja vu. Od pierwszego wejrzenia na dwumetrowy karton, pokryty malutkimi, różnokolorowymi figurkami, poczułem głęboką więź z tym dziwnym obiektem. Wstałem z krzesła i podszedłem bliżej. Mój wzrok padł na górną część kartonu, gdzie widniało coś przypominającego plany bitew, jakie zwykle umieszcza się w podręcznikach historii. Pośrodku planu, na zakreskowanym niebieskim owalu, wielkimi literami napisane było SCHIZOFRENIA. Z góry wiodły do niego trzy grube czerwone strzałki - jedna trafiała prosto w owal, dwie pozostałe wyginały się i wbijały w jego boki. Na strzałkach było napisane „insulina", „aminazyna" i „sulfazyna", z owalu w dół biegła przerywana linia niebieskiej strzałki, a pod nią napis: „choroba ustępuje". Obejrzawszy ten plan, przeniosłem wzrok na rysunek pod nim. Bezlik występujących tu postaci, bogactwo szczegółów, ich pogmatwanie nasuwały myśl o ilustracji do Wojny i pokoju, ale takiej, na której znaleźliby się naraz wszyscy bohaterowie i całość akcji. Rysunek miał przy tym zupełnie dziecięcy charakter; podobnie jak rysunki dzieci nie uwzględniał żadnych reguł perspektywy ani sensu. Prawą stronę kartonu zajmował obraz wielkiego miasta. Jaskrawo- żółta kopuła Izaaka pozwoliła mi się domyślić, że chodzi o Petersburg. Jego ulice, gdzieniegdzie narysowane szczegółowo, a gdzieniegdzie zaznaczone tylko schematyczną kreską, wypełniały strzałki i linie przerywane, kreślące bez wątpienia trajektorię czyjegoś życia. Z Petersburga linia
przerywana wiodła również do znajdującej się tuż obok i mniej więcej tak samo przedstawionej Moskwy. W Moskwie wyróżniały się dobitnie tylko dwa miejsca: bulwar Twerski i Dworzec Jarosławski. Od dworca wiodła cieniutka podwójna pajęczynka torów kolejowych, która na samym dole kartonu rozszerzała się i powiększała, nabierając przestrzenności, i zmieniała w rysunek, uwzględniający mniej więcej prawa perspektywy. Szyny biegły w stronę horyzontu porośniętego jaskrawożółtą pszenicą. Na szynach w obłokach dymu i pary stał pociąg. Pociąg narysowano dokładnie. Podziurawiona pociskami beczkowata lokomotywa buchała gęstymi kłębami pary, z jej okna zwisał trup maszynisty Na platformie za parowozem stał samochód pancerny (czyż trzeba mówić, jak zabiło mi serce), wieżyczka z cekaemem była skierowana na żółte fale pszenicy. Nad otwartym włazem wieżyczki widniała krótko ostrzyżona głowa Anny. Kanciasta lufa cekaemu pluła ogniem w stronę pola, tam, gdzie wskazywała szabla Czapajewa, stojącego na platformie obok pancerki. Czapajew miał na sobie wysoką papachę i jakiś czarny, włochaty płaszcz, zapięty pod szyję, sięgający aż do stóp; jego poza była chyba zbyt teatralna. Kilka metrów dzieliło pociąg na rysunku od stacji, której większa część pozostała poza obrębem kartonu; widać było tylko ogrodzenie peronu i tabliczkę z napisem: „Stacja Łozowa". Spróbowałem znaleźć na rysunku wrogów, do których strzelała ze swojej wieżyczki Anna, ale zobaczyłem tylko mnóstwo umownie potraktowanych sylwetek, prawie do ramion ukrytych w wysokiej pszenicy. Sprawiało to takie wrażenie, jakby autor obrazu nie bardzo zdawał sobie sprawę, z kim i dlaczego toczy się bój. Co do osoby autora, to w tej sprawie, niestety, trudno było mieć wątpliwości. Pod rysunkiem dużymi, drukowanymi literami było napisane: BÓJ NA STACJI ŁOZOWA Obok, inną ręką, dodano: CZAPAJEW W CZAMARZE, A PIĘTKA W KOSZMARZE. Odwróciłem się gwałtownie do pozostałej trójki. - Słuchajcie, panowie, czy nie macie wrażenia, że to nie mieści się w ogólnie przyjętych ramach przyzwoitości? Co będzie, jeśli ja zacznę robić to samo? No? Co będzie? Wołodin i Serdiuk odwrócili oczy. Maria udawał, że nie słyszy. Przez pewien czas nie spuszczałem z nich oka, starając się odgadnąć, który zrobił to świństwo, ale żaden się nie zdradził. Zresztą, prawdę mówiąc, nie bardzo się tym przejąłem, a moje rozdrażnienie było w dużym stopniu udawane. O wiele bardziej interesował mnie rysunek: od pierwszego rzutu oka doznałem wrażenia, że jest jakoś niedokończony. Obróciłem się do arkusza i dłuższą chwilę próbowałem zrozumieć, co mnie właściwie niepokoi. To był chyba fragment pomiędzy schematem bitwy a pociągiem, gdzie w zamyśle było niebo i
nic nie zapełniało sporej części arkusza - budziło to odczucie jakiejś wciągającej pustki. Podszedłem do stołu, zawalonego kupą rupieci, znalazłem ogryzek sangwiny i prawie cały pręt węgla. Następne pół godziny zużyłem na to, żeby niebo nad pszenicznym polem zapełnić czarnymi kleksami wybuchów szrapneli. Rysowałem je jednakowo - głęboka czerń namalowanych węglem obłoczków i rozlatujące się na wszystkie strony rozpryski odłamków, pozostawiających długi sangwinowy ślad. Rezultat okazał się bardzo podobny do płótna van Gogha - tytułu nie pamiętałem gdzie nad pszenicznym polem czernieje chmara kruków, przypominająca grubą, wytłuszczoną literę V. Pomyślałem, jak dalece beznadziejny jest na tym świecie los artysty. Refleksja, która w pierwszej chwili przyniosła mi jakąś gorzką satysfakcję, wydała mi się raptem nieznośnie fałszywa. Nie chodziło tylko o banał, ale i jakąś jej cechową nikczemność, jakby wszyscy powołujący się na nią ludzie sztuki stanowili jakąś szczególną egzystencjalną kastę, a niby dlaczego? Czyż los cekaemistki czy na przykład sanitariusza wygląda inaczej? Czyż bezgraniczny tragizm istnienia wiąże się z tym, czym się człowiek akurat w życiu zajmuje? Odwróciłem się do sąsiadów. Serdiuk i Maria pochłonięci byli rysowaniem popiersia Arystotelesa (Maria w napięciu aż wysunął koniuszek języka), a Wołodin przyglądał się uważnie zmianom na moim rysunku. Pochwyciwszy moje spojrzenie, uśmiechnął się pytająco. - Wołodin - odezwałem się - czy można panu zadać pytanie? - Ależ proszę uprzejmie. - Kim pan jest z zawodu? - Przedsiębiorca - powiedział. - Jak się to teraz mówi - nowy Rosjanin. W każdym razie byłem. Czemu pan pyta? - Wie pan, o czym myślę... Oto mówi się wciąż: tragedia artysty. A dlaczego akurat artysty? To jakoś faryzejsko. Rozumie pan, o co mi chodzi? Artyści to jednak postaci nieprzeciętne i dlatego ich nieszczęścia stają się głośne, są szeroko komentowane. A kto pomyśli o jakimś tam... No, o przedsiębiorcy to jeszcze... Ale dajmy na to o maszyniście kolejowym? Choćby miał życie nie wiedzieć jak tragiczne? - Pan podchodzi do tego z niewłaściwej strony, Piotrze - powiedział Wołodin. - Jak to? - Myli pan pojęcia. Tragedie nie zdarzają się artystom ani maszynistom kolejowym, ale umysłom artysty lub maszynisty. - Proszę wybaczyć...? - Wybaczam, wybaczam - wymamrotał Wołodin i pochylił się nad swoim blokiem. Przez kilka chwil nie mogłem uchwycić sensu jego słów, w końcu jednak zrozumiałem, co chciał powiedzieć. Lecz ociężałość umysłu, spowodowana zastrzykiem,
sprawiła, że nie wywołały we mnie żadnego oddźwięku. Wróciłem do swojego kartonu i narysowałem nad polem kilka słupów gęstego czarnego dymu, na co zużyłem cały węgiel. Razem z plamami wybuchających na niebie szrapneli przydały one obrazowi jakiejś groźnej beznadziejności. Poczułem się nieswojo i zacząłem starannie zapełniać horyzont maleńkimi figurkami jeźdźców, pędzących przez łan pszeniczny, by przeciąć drogę nacierającym. - Marnuje się pan jako batalista - rzucił Wołodin, który co pewien czas odrywał się od swego rysowania, żeby zerknąć na moje dzieło. - Kto by pomyślał - odparłem. - Przecież to pan przez cały czas maluje wybuch w ognisku? - Wybuch w ognisku? Wskazałem na ścianę, na której wisiały rysunki. - Jeśli pan uważa, że to wygląda na wybuch w ognisku, to nie mam nic do powiedzenia - oświadczył Wołodin. - Po prostu nic. Wydało mi się, że poczuł się obrażony. - A co to jest? - To zstąpienie niebiańskiego światła - wyjaśnił. - Czyż nie widać, że przybywa ono właśnie z góry? Specjalnie uwydatniłem to na rysunku. Przez moją głowę przemknęło kilka kolejnych wniosków. - Jak rozumiem, to właśnie z powodu tego niebiańskiego światła znalazł się pan tutaj? - Racja - potwierdził Wołodin. - Nic dziwnego - powiedziałem uprzejmie. - Od razu wyczułem, że jest pan człowiekiem niezwykłym. A co właściwie panu inkryminują? To, że pan to światło widział? Czy to, że próbował pan o tym opowiadać? - To, że nim jestem - oznajmił Wołodin. - Jak zwykle w takich przypadkach. - Spodziewam się, że pan żartuje - powiedziałem. - Chyba że to na serio? Wołodin wzruszył ramionami. - Miałem dwóch asystentów - odparł - mniej więcej w pańskim wieku. Tacy, wie pan, asenizatorzy rzeczywistości. Teraz w biznesie bez tego ani rusz. Są tu zresztą narysowani - widzi pan te dwa cienie? Tak. Krótko mówiąc, przyjąłem zasadę, że będę z nimi rozmawiał o wysokich materiach. I pewnego razu tak się stało, że pojechaliśmy do lasu i pokazałem im... Nie potrafię tego wytłumaczyć... Jak to jest. Nie pokazywałem im nawet, sami wszystko zobaczyli. Krótko mówiąc, tę właśnie chwilę tu narysowałem. I tak to na nich podziałało, że po tygodniu pobiegli z donosem, przy tym, co za idioci - każdy ma na sumieniu z dziesięć trupów, a jednak doszli do wniosku, że w porównaniu z tym, o czym zameldują, to głupstwo. Powiem panu: nikczemne instynkty opanowały dzisiejszych ludzi. - Ma pan rację - przyznałem, zamyśliwszy się nagle nad własnym losem.
Na obiad Barbolin zaprowadził nas do maleńkiej jadalni, w jakiś sposób podobnej do łazienki z wannami, tylko zamiast nich widniały tam jednakowe plastikowe stoły i okienko do kuchni. Tylko jeden stół był nakryty. Podczas jedzenia prawie nie rozmawialiśmy. Kiedy skończyłem zupę i zabrałem się do kaszy, spostrzegłem nagle, że Wołodin odsunął swój talerz i przygląda mi się badawczo. Początkowo próbowałem nie zwracać na to uwagi, ale wkrótce nie wytrzymałem, podniosłem wzrok i popatrzyłem mu wyczekująco w oczy. Uśmiechnął się przyjaźnie na znak, że nie ma nic złego na myśli, i powiedział: - Wie pan, Piotrze, mam nieodparte uczucie, że widzieliśmy się już, i to w bardzo ważnych dla mnie okolicznościach. Wzruszyłem ramionami. - Czy nie miał pan przypadkiem takiego znajomego o czerwonej twarzy, z trojgiem oczu i naszyjnikiem z czaszek? - spytał. - Który tańczy między ogniskami? Co? Bardzo wysoki? Wymachuje przy tym krzywymi szablami? - Może i mam - odpowiedziałem uprzejmie - ale nie mogę się zorientować, o kim pan mówi. To zbyt ogólna charakterystyka. Mogłaby pasować do każdego. - Rozumiem - powiedział Wołodin i pochylił się nad swoim talerzem. Wyciągnąłem rękę po czajnik, żeby nalać herbatę do szklanki, ale Maria pokręcił głową. - Nie radzę - powiedział. - To brom. Niszczy naturalny seksualizm. Nawiasem mówiąc, Wołodin i Serdiuk pili tę herbatę jakby nigdy nic. Po obiedzie wróciliśmy do naszej sali i Barbolin od razu dokądś odszedł. Trzej moi sąsiedzi, przyzwyczajeni już widać do tutejszych porządków, usnęli niemal od razu, ledwo znaleźli się w łóżkach. Ja wyciągnąłem się na wznak i długo wpatrywałem w sufit, rozkoszując się rzadkim u mnie stanem całkowitej bezmyślności - możliwe, że był to końcowy efekt porannego zastrzyku. Właściwie niesłusznie byłoby nazwać go bezmyślnością, skoro moja świadomość, w pełni uwolniona od myśli, nadal reagowała na bodźce zewnętrzne bez żadnej nad nimi refleksji. Konstatując jednak brak w mojej głowie wszelkiej myśli, już samo przez się pomyślałem o ich nieobecności. Z czego wynika, że niemożliwa jest prawdziwa nieobecność myśli, nie może bowiem być stwierdzona, a to jest równoznaczne z nieistnieniem. To był cudowny stan, zupełnie odmienny od zrutynizowanego wewnętrznego rytmu umysłu. Nawiasem mówiąc, zawsze zdumiewał mnie pewien rys właściwy ludziom, którzy nie zdają sobie sprawy z własnych procesów psychicznych. Ktoś taki może przez długi czas pozostawać w izolacji od bodźców zewnętrznych, nie zaznając żadnych realnych potrzeb - i nagle, bez jakiejś widocznej przyczyny, pojawia się w nim samorzutny proces psychiczny, który skłania go do podjęcia nieoczekiwanego działania
w otaczającym świecie. Dla postronnego obserwatora wygląda to dziko: leży sobie taki osobnik na wznak godzinę, dwie, trzy, raptem zrywa się, wsuwa stopy w klapki i odchodzi w niewiadomym kierunku tylko dlatego, że jego myśl z nieokreślonego powodu (a może w ogóle bez powodu) pobiegła jakąś dziwną trasą. A przecież taka jest większość ludzi i ci właśnie lunatycy wyznaczają losy naszego świata. Rozpościerający się wokół mego łóżka wszechświat pełen był najrozmaitszych odgłosów. Rozpoznawałem niektóre - stuk młotka piętro wyżej, dochodzące z daleka trzaskanie okiennic na wietrze, krakanie gawronów - pochodzenie większości dźwięków było jednak niejasne. To zdumiewające, jak wiele nowego odsłania się człowiekowi, wystarczy tylko na chwilę wymieść ze świadomości furę skamieniałego śmiecia! Nie wiadomo nawet, skąd się bierze większość dźwięków, które słyszymy. Cóż dopiero mówić o wszystkim innym, jakiż sens mają próby wytłumaczenia naszego losu i postępków w oparciu o tę skromną wiedzę, którą, jak się nam wydaje, mamy? Z równym powodzeniem można wyjaśniać życie wewnętrzne innego człowieka bzdurnymi społecznymi konceptami, jak to czynił Timur Timurowicz - pomyślałem - i nagle przypomniała mi się leżąca u niego na biurku gruba teczka z historią mojej choroby. Potem uprzytomniłem sobie, że Barbolin, wychodząc, zapomniał zamknąć drzwi. I od razu, w ułamku sekundy, zrodził się w mojej głowie szaleńczy plan. Rozejrzałem się wokoło. Minęło przynajmniej dwadzieścia minut poobiedniej sjesty, trójka sąsiadów spała. Cały budynek zdawał się pogrążony we śnie - przez cały ten czas nikt nie przeszedł obok drzwi naszej sali. Ostrożnie odrzuciłem kołdrę, wsunąłem nogi w klapki, wstałem i pod- kradłem się do drzwi na korytarz. - Dokąd? - dobiegł mnie szept zza pleców. Obejrzałem się. Z kąta patrzyło na mnie uważnie oko Marii, widoczne w wąskiej szparze spod kołdry, którą przykrył się z głową. - Do ubikacji - odpowiedziałem takim samym szeptem. - Nie bądź taki kozak - wyszeptał Maria - jest nocnik. Jak złapią, doba izolatki. - Lepiej umrzeć stojąc niż na klęczkach - odparłem szeptem i wyśliznąłem się na korytarz. Nie było nikogo. Pamiętałem mgliście, że gabinet Timura Timurowicza znajdował się obok jakiegoś wysokiego, półokrągłego okna, za którym widniała korona ogromnego drzewa. Korytarz, gdzie stałem, w oddali skręcał w prawo i w tym miejscu na linoleum padał jaskrawy odblask światła dziennego. Pochyliwszy się, dotarłem do zakrętu i zobaczyłem okno. Drzwi do gabinetu też rozpoznałem od razu po luksusowej, pozłacanej klamce. Kilka sekund stałem z uchem przy dziurce pod tą klamką. Z gabinetu nie dochodził żaden dźwięk. Zdecydowałem się wreszcie i lekko uchyliłem drzwi. Nie było tu nikogo. Na biurku leżało kilka teczek, ale mojej, najgrubszej (dobrze zapamiętałem jej wygląd)
nie dostrzegłem na dawnym miejscu. Zrozpaczony, rozejrzałem się dokoła. Rozpłatany osobnik z plakatu spoglądał na mnie z nieludzkim optymizmem: zrobiło mi się niedobrze ze strachu. Pomyślałem, że lada chwila do gabinetu wpadną sanitariusze. Byłem już gotów odwrócić się i wybiec na korytarz, gdy raptem zauważyłem, że pod rozłożonymi na biurku papierami leży jakaś otwarta teczka. „Zalecenia: seria iniekcji taurepamu przed zabiegami wodnymi. Cel: rozdział funkcji pobudzających mowę z jednoczesną aktywizacją zespołu psychomotorycznego". Było jeszcze kilka słów łacińskich. Odsunąwszy papiery na bok, odwróciłem kartonową okładkę i przeczytałem: „Historia choroby: Piotr Pusto". Usiadłem w fotelu Timura Timurowicza. Najstarszy zapis - oddzielny zeszyt, luźno włożony do teczki - był tak dawny, że fioletowy atrament, jakim go zrobiono, wyblakł i nabrał jakiejś historycznej barwy, jak w starych dokumentach, dotyczących ludzi, których od dawna nie ma wśród żywych. Zagłębiłem się w lekturze. We wczesnym dzieciństwie skarg na psychiczne odchylenia nie notowano. Chłopiec pogodny, delikatny i towarzyski Uczył się dobrze, z zamiłowaniem pisywał wiersze, pozbawione jednak szczeg. wartości estet. Pierwsze patol. odch. zauważono w wieku ok. 14 lat. Zaobserwowano skrytość i nadpobudliwość bez związku z bodźcami zewnętrznymi Zdaniem rodziców „oddalił się od rodziny", znajduje się w stanie emocj. wyobcowania. Nie spotyka się z kolegami co można tłumaczyć tym, że wyśmiewali go z powodu nazwiska „Pusto". To samo, jak twierdzi, robiła nauczycielka geografii niejednokrotnie nazywająca go człowiekiem pustym. Wyraźnemu pogorszeniu uległy wyniki w nauce. Jednocześnie zaczyna intensywnie czytać literaturę filozoficzną - dzida Hume'a, Berkeleya, Heideggera - wszystko, co w ten czy inny sposób rozpatruje filozoficzne aspekty niebytu i pustki W rezultacie zaczyna oceniać „metafizycznie" najprostsze zdarzenia, podkreśla swoją wyższość nad rówieśnikami jako ten, „co ma odwagę być śmiały". Coraz częściej opuszcza lekcje i bliscy uznają za konieczne zwrócić się do lekarza Dobry kontakt z psychiatrą. Ufny. Swój świat wewnętrzny określa jak niżej: doszedł do „szczególnej koncepcji odczuwania rzeczywistości". Chory „barwnie i długo" rozpatruje wszystko, co go otacza Opisując swoją psychiczną aktywność, stwierdza, że jego myśl „wgryza się jakby i zagłębia w istotę tego czy innego zjawiska". Dzięki tej właściwości swego myślenia potrafi „zanalizować każde zadane mu pytanie, każde słowo, każdą literę, rozłożyć je na czynniki pierwsze", przy czym w głowie ma uroczysty chór wielu „ja", wiodących ze sobą spory. Stał się bardzo niezdecydowany, co uzasadnia po pierwsze doświadczeniem „starożytnych Chińczyków", a po wtóre tym, że „trudno się
zorientować w wirze gam i barw pełnego sprzeczności życia wewnętrznego". Z drugiej strony, według jego własnych słów, posiadł zdolność „szczególnego wzlotu swobodnej myśli", co „wywyższa go ponad wszystkich śmiertelników". W związku z tym skarży się na samotność i niezrozumienie. Według słów chorego, nikt nie potrafi „wejść z jego myślą w rezonans". Uważa, że potrafi widzieć i czuć to, co niedostępne „śmiertelnikom". Na przykład w fałdach zasłon lub obrusów, we wzorach tapety itd. dostrzega linie, wzory i formy nadające „piękno życiu". Co, jak twierdzi, stanowi jego „złote trofeum", czyli to, dla czego ponawia co dzień „niewolniczy wyczyn istnienia". Uważa się za jedynego spadkobiercę wielkich filozofów przeszłości Niestrudzenie ćwiczy „mowy do ludu". Zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym mu nie ciąży, gdyż jest przekonany, że jego „samorozwój" będzie biegł „we właściwym kierunku" niezależnie od miejsca pobytu. Kilka fioletowych słów i zdań ktoś mocno podkreślił niebieskim ołówkiem. Przewróciłem kartkę. Kolejny tekst nosił tytuł: „Wskazania organoleptyczne". Wyróżniał się wyraźnym nadmiarem łacińskich terminów. Zacząłem pośpiesznie przerzucać kartki. Zapisany na fioletowo zeszyt nie był nawet wpięty do teczki - najpewniej zawędrował do niej z jakiejś innej historii choroby. Przed następnym, najgrubszym w teczce plikiem umieszczona była kartka, na której przeczytałem: OKRES PETERSBURSKI (umowne określenie dla charakterystyki najbardziej uporczywych urojeń; powtórna hospitalizacja) Ale z tej drugiej części nie zdążyłem przeczytać ani słowa. Za drzwiami rozległ się głos Timura Timurowicza, który z irytacją tłumaczył coś niewiadomemu rozmówcy. Pośpiesznie uporządkowałem papiery na biurku, starając się odłożyć je mniej więcej na poprzednie miejsce, i rzuciłem się do okna - przyszło mi do głowy, by schować się za storą. Lecz przylegała niemal do szyb. Głos Timura Timurowicza huczał już całkiem blisko, zdaje się, że objeżdżał któregoś z sanitariuszy. Podkradłem się do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. Nikogo nie było widać - gospodarz gabinetu i jego rozmówca stali zapewne kilka metrów dalej, za zakrętem. Dalsze moje poczynania były w znacznej mierze instynktowne. Szybko wyszedłem z gabinetu, na palcach przemknąłem do drzwi naprzeciw i wpadłem do jakiejś ciemnej komórki. Zrobiłem to w samą porę. Rozmowa za zakrętem umilkła, a po chwili Timur Timurowicz pojawił się w widocznym przez szparę wąskim wycinku przestrzeni; klnąc półgłosem, zniknął w gabinecie. Doliczywszy do trzydziestu pięciu (nie wiem, dlaczego akurat do trzydziestu pięciu - nic w moim życiu nie było nigdy związane z tą liczbą), wyskoczyłem na korytarz i bezszelestnie pognałem do swojej sali. Nikt nie zauważył mego powrotu - nikogo nie spotkałem na korytarzu, sąsiedzi spali.
Zdążyłem położyć się do łóżka, gdy po kilku minutach na korytarzu zadźwięczał melodyjny sygnał - koniec odpoczynku. Prawie jednocześnie z nim wszedł Barbolin i oznajmił, że w sali będą truć karaluchy, więc dziś po raz drugi czeka nas terapia plastyczna. Atmosfera domu wariatów rodzi widać w człowieku pokorę. Nikt nawet nie pomyślał o proteście ani spróbował powiedzieć, że nie sposób rysować Arystotelesa tyle godzin z rzędu. Tylko Maria ponuro wymamrotał pod nosem coś niewyraźnego. Zauważyłem, że obudził się w złym nastroju. Może coś mu się przyśniło - od razu po przebudzeniu zaczął badawczo przypatrywać się swemu odbiciu w ściennym lustrze. Wyglądało na to, że niezbyt się sobie spodobał - przez kilka minut masował skórę wokół oczu, obklepywał ją palcami. Zjawił się na zajęciach plastycznych z dużym opóźnieniem i nawet nie pomyślał o rysowaniu Arystotelesa, jak posłusznie zrobili to pozostali, ze mną włącznie. Siadł w kącie, obwiązał głowę żółtą wstążką, która miała widocznie chronić fryzurę przed szalejącymi w jego psychicznym wymiarze wichrami, i przyglądał się nam z miną, jakby nas widział po raz pierwszy. Nie wiem, jak wichry, ale w naszym pokoju wyraźnie zaczęły się zbierać chmury. Wołodin i Serdiuk nie zwracali jednak na Marię uwagi, i doszedłem do wniosku, że niepotrzebnie przypisuję takie znaczenie drobiazgom. Milcz nie ciążyło mi jednak i postanowiłem je przerwać. - Przepraszam, panie Serdiuk, nie obrazi się pan, jeśli spróbuję z panem porozmawiać? - spytałem. - Ależ skąd - odparł uprzejmie Serdiuk - proszę bardzo. - Na Boga, mam nadzieję, że nie uzna pan mego pytań" za nietakt, ale dlaczego trafił pan tutaj? - Za tumiwisizm. - Jak to? Czy można za to hospitalizować? Serdiuk zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem. - Formalnie stwierdzono syndrom samobójczo- włóczęgowski na tle białej gorączki. Choć co to znaczy, nikt nie wie. - Może opowie pan dokładniej - poprosiłem. - A co tu opowiadać? Leżałem sobie w jednej piwnicy przy szosie Nagórnej. Przy tym z nader ważnych, czysto osobistych względów byłem zupełnie, męcząco przytomny. A tu ładuje się ment z latarką i automatem. Pyta o dokumenty. No, to mu pokazałem. A on, rzecz jasna, zażądał pieniędzy. Dałem mu wszystko, co miałem - dwadzieścia tysięcy. Pieniądze wziął, ale jakoś marudził, nijak nie odchodził. Trzeba się było odwrócić do ściany i zapomnieć o nim, ale ja nie - wdałem się w pogaduszkę. - Co tak gały na mnie wytrzeszczasz - powiadam - mało ci bandytów na górze? A ment trafił się rozmowny,
potem okazało się, że absolwent filozofii. A dlaczego - powiada. - Ich tam dużo. Ale oni porządku nie zakłócają. - Jak to? - pytam. A tak - powiada. - Normalny bandyta co robi? Patrzysz na niego i widzisz, że tylko o tym myśli, jak by tu kogoś zabić i obrabować. Ten, kogo obrabuje - mówił dalej - też porządku nie zakłóca. Leży sobie z rozwaloną czaszką i rozmyśla: ładna historia, obrabowali mnie. A ty tu leżysz - powiada do mnie - i widać, że o czymś sobie myślisz... Jakbyś we wszystko tu dokoła nie wierzył. Albo miał wątpliwości. - No, a pan? - spytałem. - Cóż ja - odrzekł Serdiuk. - No więc mówię mu na to: może i naprawdę mam wątpliwości. Głosili przecie wschodni mędrcy, że świat to iluzja. O wschodnich mędrcach powiedziałem, rzecz jasna, żeby na jego poziomie było. Prymitywnie. Na to on aż poczerwieniał i powiada - jak to może być? Ja na uniwersytecie dyplom o Heglu zrobiłem, a teraz tu chodzę z automatem, a tyś coś tam czytał w „Nauce i Religii" i myślisz, że możesz wleźć do piwnicy i podważać realność świata? Krótko mówiąc, od słowa do słowa, najpierw wylądowałem u nich, a potem tutaj. Miałem na brzuchu zadrapanie, zaciąłem się odłamkiem flaszki, a oni to zadraśnięcie podciągnęli pod samobójstwo. - A ja bym takich, co podważają realność świata - wtrącił nieoczekiwanie Maria - w ogóle oddał pod sąd. Do więzienia z nimi, a nie do czubków. Albo jeszcze lepiej. - A to dlaczego? - spytał Serdiuk. - Wytłumaczyć ci? - spytał nieprzyjaźnie Maria. - No to podejdź, to wytłumaczę. Podniósł się ze swego miejsca obok drzwi, podszedł do okna i muskularną ręką wskazał na zewnątrz. - Widzisz tam: mercedes 600 stoi? - Widzę - powiedział Serdiuk. - Też powiesz: iluzja? - Całkiem możliwe. - Wiesz, kto tą iluzją jeździ? Dyrektor administracyjny naszego szpitala. Nazywają go Wowczyk Kutas, a ksywę ma Nietzscheaniec. Widziałeś go? - Widziałem. - I co o nim myślisz? - Wiadoma rzecz, bandyta. - No to zastanów się - ten bandyta, być może, zabił dziesięciu ludzi, żeby kupić sobie taki samochód. To co, tych dziesięciu niepotrzebnie straciło życie dla iluzji? Czego milczysz? Czujesz, czym to pachnie? - Czuję - odparł ponuro Serdiuk i wrócił na swoje miejsce. Maria też najwyraźniej poczuł chęć rysowania. Wziął z kąta swój blok i usiadł obok nas.
- Nie - powiedział, mierząc zmrużonym okiem Arystotelesa. - Jeśli chcesz stąd kiedyś wyjść, musisz czytać gazety i czuć przy tym emocje, a nie wątpić w realność świata. To za władzy radzieckiej żyliśmy pośród iluzji. A teraz świat stał się realny i poznawalny. Rozumiesz? Serdiuk rysował w milczeniu. - Co? Nie zgadzasz się? - Trudno powiedzieć - odparł posępnie Serdiuk. - Nie zgadzam się, że jest realny. A że poznawalny, to już dawno się domyśliłem. Po zapachu. - Panowie - odezwałem się, czując, że zaraz wybuchnie awantura, i próbując skierować rozmowę na bardziej neutralny grunt - nie wiecie przypadkiem, dlaczego rysujemy właśnie Arystotelesa? - Więc to Arystoteles? - powiedział Maria. - Stąd taki sztywniak. Diabli wiedzą, dlaczego. Pewno w magazynie akurat nawinął się im pod rękę. - Bez wygłupów, Maria - odezwał się Wołodin. - Tu o przypadkach nie ma mowy. Przecież dopiero co sam nazwałeś wszystkie rzeczy po imieniu. Dlaczego wszyscy siedzimy u czubków? Bo chcą nas przywrócić do rzeczywistości. I tego Arystotelesa dlatego właśnie rysujemy, że to on wymyślił rzeczywistość z mercami sześćsetkami, dokąd ty, Maria, chciałbyś się wypisać. - Bo co, przed nim jej nie było? - Nie było - uciął Wołodin. - Jak to? - I tak nie zrozumiesz. - Spróbuj jednak wytłumaczyć - powiedział Maria. - A nuż zrozumiem. - No więc powiedz, dlaczego ten mercedes jest rzeczywisty? - spytał Wołodin. Przez dłuższą chwilę Maria usilnie myślał. - Dlatego, że jest zrobiony z żelaza - powiedział wreszcie. - Oto dlaczego. Można do tego żelaza podejść i dotknąć go. - To znaczy, chcesz powiedzieć, że rzeczywistym czyni go substancja, z której jest zrobiony? Maria zastanowił się. - No, ogólnie biorąc, tak - powiedział. - Dlatego właśnie rysujemy Arystotelesa. Bo przed nim żadnej substancji nie było stwierdził Wołodin. - A co było? - Było niebiańskie auto idealne - powiedział Wołodin - w porównaniu z którym twój mercedes 600 - to zwykłe gówno. To niebiańskie auto było absolutną doskonałością. I wszystkie pojęcia i obrazy odnoszące się do samochodów zawarte były w nim jednym. A tak zwane auta rzeczywiste, które jeździły po drogach starożytnej Grecji, uważano po
prostu za jego niedoskonałe cienie. Jakby projekcje. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. No i co dalej? - A dalej Arystoteles stwierdził, że niebiańskie auto oczywiście istnieje. I wszystkie auta ziemskie to, rzecz jasna, po prostu jego zniekształcone odbicia w mętnym i krzywym zwierciadle bytu. Sprawa w tamtych czasach bezsporna. Ale, jak mówił, prócz prototypu i jego odbicia istnieje jeszcze coś. Materiał, który przyjmuje formę tego samochodu. Samoistny byt - substancja. Żelazo, jak to określiłeś. I ta właśnie substancja uczyniła świat rzeczywistym. Od niej w istocie zaczęła się cała ta j...na ekonomia rynkowa. Ponieważ wcześniej wszystkie rzeczy na ziemi były po prostu odbiciami, a jak realność, sam powiedz, może mieć odbicie? Realne jest to tylko, co te odbicia stwarza. - No, wie pan - zauważyłem cicho - to jeszcze zasadnicze pytanie. Wołodin zignorował moje słowa. - Zrozumiałeś? - spytał Marię. - Zrozumiałem - odparł Maria. - A coś zrozumiał? - Zrozumiałem, że jesteś kiepski wariat. Co za auta mogły być w starożytnej Grecji? - Tfu, jakież to miałkie i bezbłędne - orzekł Wołodin. - Ciebie naprawdę wkrótce wypiszą. - Daj Boże - powiedział Maria. Serdiuk podniósł głowę i uważnie popatrzył na Marię. - Tyś, Maria, nieźle się skurwił ostatnio. W duchowym sensie - powiedział. - Ja muszę stąd wyjść, rozumiesz? Nie chcę przesiedzieć tu całego życia. Kto mnie zechce za dziesięć lat? - Dureń z ciebie, Maria - powiedział z pogardą Serdiuk. - Czyż nie rozumiesz, że twoja miłość z Arnoldem możliwa jest tylko tutaj? - Przymknij się! Bo ci, wredna mordo, łeb tym popiersiem rozwalę. - Ano, spróbuj tylko, baranie! - powiedział pobladły Serdiuk, podnosząc się z krzesła. - Spróbuj! - Nie będę wcale próbował, tylko ci wsolę i już - odparł, też wstając, Maria. - Za takie słowa normalnie się zabija. Podszedł do stołu i chwycił popiersie. To, co nastąpiło, trwało najwyżej parę sekund. Wołodin i ja zerwaliśmy się z miejsc. Wołodin pochwycił rwącego się do Marii Serdiuka. Grymas wściekłości wykrzywił twarz Marii, uniósł popiersie nad głową i już zamachnął się na Serdiuka. Odepchnąłem Marię i spostrzegłem, że Wołodin, powstrzymując Serdiuka, przyciska mu ręce do tułowia i jeśli Maria uderzy go jednak popiersiem, ten nie zdoła się nawet osłonić dłońmi. Spróbowałem rozewrzeć ręce Wołodina, ściskające pierś Serdiuka,
który tymczasem zamknął oczy i uśmiechał się błogo, aż raptem spostrzegłem, że Wołodin patrzy ze zgrozą na coś za moimi plecami. Odwróciłem głowę i zobaczyłem martwą gipsową twarz z zakurzonymi bielmami oczu, wolno spadającą na mnie z upstrzonego przez muchy stiukowego nieba.
5
Popiersie Arystotelesa - to jedyne, co zachowało się w mojej pamięci, gdy przyszedłem do siebie, wątpię zresztą, czy określenie „przyjść do siebie" jest tu najodpowiedniejsze. Od dzieciństwa wyczuwałem w nim jakąś wstydliwą dwuznaczność: bo właściwie kto przyszedł? - dokąd przyszedł? - i, co najciekawsze, skąd? - jednym słowem ciągła nerwowość, jak przy karcianym stoliku na wołżańskim parowcu. Z wiekiem zrozumiałem, że w istocie słowa „przyjść do siebie" znaczą „przyjść do innych", albowiem ci inni właśnie od urodzenia tłumaczą człowiekowi, jak ciężko powinien pracować nad sobą, by osiągnąć wymagany przez nich stan. Ale nie w tym rzecz. Sądzę, że te słowa niezbyt pasowały do określenia mego stanu, ponieważ ocknąwszy się, nie obudziłem się jeszcze na dobre, lecz uświadomiłem sobie, że tkwię w jakiejś grząskiej, płytkiej drzemce, w tym znanym każdemu niematerialnym świecie z pogranicza snu i jawy, gdzie pojawiają się i nikną błyskawicznie zwidy i myśli, a ten, wokół którego krążą, jest sam w sobie właściwie nieobecny. Zwykle ten stan momentalnie mija, lecz ja, nie wiadomo dlaczego, utknąłem w nim na kilka długich chwil; myśli moje krążyły głównie wokół Arystotelesa. Były chaotyczne i niemal wyzbyte sensu - ten ideologiczny praszczur bolszewizmu nie budził we mnie sympatii, nie czułem jednak do niego osobistej nienawiści za wczorajszą historię; odkryte przezeń pojęcie substancji nie było widać na tyle substancjalne, by wyrządzić mi poważniejszą krzywdę. Ciekawe, że w moim półśnie świadczył o tym najbardziej niepodważalny dowód: kiedy popiersie rozwaliło się od uderzenia, okazało się w środku puste! Pomyślałem, że gdybym dostał po głowie popiersiem Platona, rezultat byłby o wiele poważniejszy. To przypomniało mi, że mam głowę, ostatnie strzępki snu uleciały i wszystko wróciło do zwykłego schematu ludzkiego przebudzenia - zrozumiałem, iż wszystkie te myśli krążą właśnie w głowie, która nieznośnie boli.
Ostrożnie otworzyłem oczy. Przede wszystkim zobaczyłem Annę, siedzącą nieopodal mego łóżka. Pochłonięta czytaniem, nie zauważyła, że się ocknąłem. Trzymała w ręku otwarty tomik Hamsuna. Przez pewien czas przyglądałem się jej spod rzęs. Nic istotnego do pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobiła, nie mogłem dodać, żadne dodatki zresztą nie były potrzebne. Może tylko doskonały chłód jej urody wydał mi się jeszcze bardziej raniący. Jeśli takiej kobiecie zdarzy się pokochać mężczyznę - pomyślałem ze smutkiem - to okaże się nim pewnie jakiś komiwojażer z wąsikiem albo rumianolicy major artylerii - kryje się za tym ten sam mechanizm, skłaniający szkolne piękności do wybierania sobie szpetnych przyjaciółek. Nie chodzi tu, oczywista, o chęć podkreślenia poprzez kontrast własnej urody (wyjaśnienie na poziomie Iwana Bunina), lecz o miłosierdzie. Pewne zmiany jednak w niej zaszły. Jej włosy, chyba za sprawą oświetlenia, wydały mi się krótsze i nieco jaśniejsze. Zamiast wczorajszej ciemnej sukni miała na sobie jakiś dziwny, na wpół wojskowy uniform - czarną spódniczkę i obszerny beżowy trencz, na którego rękawie drżały kolorowe refleksy z karafki, rozszczepiającej promień słońca; karafka stała na stole, a stół w pokoju, którego nie widziałem nigdy wcześniej. Ale, co najbardziej zdumiewające, za oknem tego pokoju panowało lato - przez szyby widać było srebrzystozielone, jakby zakurzone korony udręczonych południowym skwarem topól. Pokój, w którym się znajdowałem, przypominał numer w tanim prowincjonalnym hotelu: stolik, dwa foteliki, ścienna umywalka i lampa z abażurem. Nic nie przypominało przedziału pędzącego wskroś zimową noc pociągu, gdzie usnąłem wczorajszego wieczoru. Uniosłem się na łokciu. Mój ruch musiał zaskoczyć Annę - książka upadła na podłogę, a jej oczy spoczęły na mnie z niepokojem. - Gdzie jestem? - spytałem, siadając na łóżku. - Na miłość boską, proszę się nie podnosić - powiedziała, pochylając się nade mną. Wszystko w porządku. Jest pan bezpieczny. Miękki nacisk jej rąk ułożył mnie na plecach. - Ale mogę się chyba dowiedzieć, gdzie właściwie leżę? I skąd to lato? - Racja - odparła, wracając na krzesło - lato. Nic pan nie pamięta? - Wszystko świetnie pamiętam - powiedziałem. - Nie mogę tylko zrozumieć, co się stało? Jechałem przecież pociągiem, a teraz znalazłem się nagle w tym pokoju. - Dość często zaczynał pan mówić w malignie, nie odzyskując jednak ani razu przytomności. Przeważnie był pan w stanie śpiączki. - Jakiej śpiączki? Pamiętam, że piliśmy szampana... śpiewał Szalapin... Czy też tkacze... A potem ten dziwny pan... Towarzysz... Słowem, Czapajew. Czapajew kazał odczepić wagony. . Chyba dobrą minutę Anna z niedowierzaniem patrzyła mi w oczy.
- Nie do wiary - powiedziała wreszcie. - Co takiego? - Że to właśnie pan zapamiętał. A potem? - Co potem? - No, później. Choćby bitwę na stacji Łozowa pan pamięta? - Nie - odparłem. - A to, co wcześniej? - Wcześniej? - No tak, wcześniej. Pod Łozową dowodził pan już szwadronem. - Jakim szwadronem? - Pod Łozową przecież świetnie się pan spisał. Gdyby nie zaszedł pan ze swoim szwadronem z lewej flanki, wybiliby wszystkich do nogi. - Którego dziś mamy? - Trzeci czerwca - odpowiedziała. - Wiem, że przy ranach głowy zdarzają się takie przypadki, ale... Rozumiem, że można całkiem utracić pamięć, lecz taka dziwna selektywność zdumiewa. Chociaż, oczywiście, nie jestem lekarzem. Może tak też bywa? Podniosłem ręce do głowy i zadrżałem - wydało mi się, że dotknąłem porośniętej krótką szczeciną bilardowej kuli. Byłem ogolony na zero jak przy tyfusie. Było jeszcze coś dziwnego, jakaś pozbawiona włosów wypukłość na skórze. Przesunąłem po niej palcami i zrozumiałem, że to długa szrama, przecinająca skośnie całą czaszkę. Miałem takie wrażenie, jakby gumą arabską przyklejono mi do skóry kawałek rzemienia. - To od szrapnela - wyjaśniła Anna. - Choć szrama jest pokaźna, to drobiazg. Ledwie pana drasnęło. Kość pozostała nietknięta. Ale kontuzja była, jak widać, poważna. - Kiedy to się stało? - spytałem. - Drugiego kwietnia. - I od tego czasu nie odzyskiwałem przytomności? - Parę razy. Dosłownie na parę sekund i tyle. Przymknąłem oczy i jakiś czas usiłowałem odnaleźć w pamięci coś z tego, o czym mówiła Anna. Ale w czerni, w którą się wpatrywałem, nie było nic oprócz rozbłyskujących pod powiekami pasów i plam. - Nic nie pamiętam - jeszcze raz obmacałem głowę. - Absolutnie nic. Pamiętam tylko sen, który mi się przyśnił, że gdzieś w Petersburgu, w jakiejś mrocznej sali ktoś bije mnie po głowie popiersiem Arystotelesa; popiersie za każdym razem rozlatuje się na kawałki, ale później wszystko znów się powtarza od nowa... Coś z Poego... Ale teraz rozumiem, o co chodzi. - W ogóle ma pan frapujące majaczenia - powiedziała Anna. - Wczoraj pół dnia wspominał pan jakąś Marię, którą trafił pocisk. Co prawda to dość chaotyczna historia nie mogłam się zorientować, kim jest dla pana ta dziewczyna. Spotkaliście się pewnie na
szlakach wojny. - Nigdy nie znałem żadnej Marii. Jeśli oczywiście nie brać pod uwagę pewnego niedawnego koszmaru... - Proszę się uspokoić - odezwała się Anna. - Nie mam zamiaru być o nią zazdrosna. - Wielka szkoda - odparłem, usiadłem na łóżku i spuściłem nogi. - Nie chciałbym deranżować pani rozmową w samej bieliźnie. - Nie wolno panu wstawać. - Ależ czuję się doskonale - zapewniłem. - Chciałbym wziąć prysznic i ubrać się. - O tym nie ma mowy. - Anno - powiedziałem - jeśli dowodzę szwadronem, to powinienem mieć ordynansa. - Oczywiście, ma go pan. - My tu gawędzimy, a on na pewno zalał się znów jak świnia. Mogłaby go pani do mnie przysłać? I jeszcze jedno, gdzie jest teraz Czapajew? Najdziwniejsze, że mój ordynans (milczący, żółtowłosy dryblas o długim tułowiu i krótkich, krzywych nogach kawalerzysty - absurdalne połączenie, upodabniające go do obróconych szczypiec) okazał się rzeczywiście pijany. Przyniósł mi ubranie: szarozieloną bluzę bez naramienników (za to z naszywką za ranienie na rękawie), granatowe bryczesy z podwójnym czerwonym lampasem i parę świetnych niskich butów z miękkiej skóry. Oprócz tego rzucił na łóżko czarną, kudłatą papachę, szablę z wygrawerowanym napisem „Piotrowi Pusto za męstwo", kaburę z browningiem i torbę von Erdena, na której widok omal nie zemdlałem. Z jej zawartości nic nie zginęło, ubyło tylko kokainy w puszce. Oprócz tego znalazłem w torbie małą lornetkę i notatnik, w jednej trzeciej zapisany niewątpliwie moją ręką. Większość notatek była dla mnie całkiem niezrozumiała dotyczyła koni, siana i ludzi, których nazwiska nic mi nie mówiły. Prócz tego jednak rzuciło mi się w oczy kilka zdań, nader podobnych do tych, które mam zwyczaj notować: „Chrześcijaństwo i in. rei. rozpatrywać można jako sumę rozmaitych niewspółmiernych zjawisk, eman. określ, energię. Jak oślepiająco jaśnieje postać ukrzyżowanego Boga! I jakież to głupie nazywać chrześc. prymitywną ideologią! Jeśli się wmyśleć, Rosję do rewolucji doprowadził nie Rasputin, lecz jego zabójstwo". I jeszcze, dwie stroniczki dalej: „W życiu wszystkie sukcesy należy konfrontować z okresem, w jakim się je osiąga: jeśli ten okres zbytnio się rozrasta, większość osiągnięć traci w mniejszym lub większym stopniu sens; wszelkie osiągnięcie (w każdym razie praktyczne) sprowadza się do zera, jeśli porównać je z czasem trwania całego życia, bo po śmierci nic już nie ma znaczenia. Nie zapomnieć o napisie na suficie". O napisie na suficie chyba na śmierć zapomniałem. Był czas, gdy na takie zapiski
zużywałem w miesiąc cały notes, przypisywałem im głęboki sens i treści, które, jak wierzyłem, w przyszłości na pewno zostaną wykorzystane. Ale gdy owa przyszłość już nastąpiła, notatniki gdzieś się zapodziały, za oknem popłynęło całkiem inne życie i skończyło się na tym, że znalazłem się na wilgotnym bulwarze Twerskim z rewolwerem w kieszeni palta. Całe szczęście - pomyślałem - że spotkałem starego przyjaciela. Ubrałem się (ordynans nie przyniósł onuc i musiałem zużyć na nie prześcieradło), po chwili wahania włożyłem także papachę - czuć ją było jakimś paskudztwem, ale ogolona głowa wydawała mi się zbyt bezbronna. Zostawiłem na łóżku szablę, a pistolet wyjąłem z kabury i schowałem do kieszeni - nie znoszę straszyć ludzi widokiem broni, no i szybciej się ją wyciąga. Przejrzawszy się w lustrze nad umywalką, z satysfakcją stwierdziłem, że papacha nadała mojej nieogolonej twarzy jakąś zdziczałą hardość. Anna stała na dole, u stóp szerokich półokrągłych schodów, którymi zszedłem z mojego pokoju. - Co to za dom? - spytałem. - Wygląda na opuszczony dwór. - Tak właśnie jest - powiedziała. - Mamy tu sztab. Nie tylko zresztą sztab, kwaterujemy tu także. Od czasu kiedy dowodził pan szwadronem, sporo się zmieniło, Piotrze. - Gdzie jest Czapajew? - W tej chwili nie ma go w mieście - powiedziała Anna - ale wkrótce powinien wrócić. - A co to właściwie za miasto? - spytałem. - Nazywa się Ałtaj-Widniańsk. Naokoło same góry. Trudno pojąć, jak w takich miejscach wyrastają miasta. Cała społeczność to kilku oficerów, para jakichś dziwnych osobników z Petersburga i tutejsza inteligencja. O wojnie i rewolucji miejscowi w najlepszym razie ledwie coś słyszeli. No i bolszewicy rozrabiają na przedmieściach. Słowem - dziura. - W takim razie co my tu robimy? - Trzeba poczekać na Czapajewa - rzekła Anna. - On wszystko wyjaśni. - Wobec tego, jeśli pani pozwoli, przespaceruję się po mieście. - W żadnym razie - oznajmiła stanowczo. - Proszę tylko pomyśleć, dopiero co przyszedł pan do siebie. Może się panu zdarzyć jakiś atak, sama nie wiem co. A jak straci pan nagle przytomność na ulicy? - Wzrusza mnie pani troskliwość - powiedziałem - jeśli więc jest szczera, będzie mi pani musiała towarzyszyć. - Nie mam chyba innego wyjścia - stwierdziła z westchnieniem. - A dokąd chciałby pan pójść? - Może jest tu jakaś restauracja - powiedziałem - taka, jakie zwykle spotyka się na
prowincji, z cherlawą palmą w donicy i ciepłym kseresem w karafkach? Taka byłaby w sam raz. I żeby jeszcze mieli kawę. - Jest tu takie jedno miejsce - odrzekła Anna - ale bez palmy. Chyba i bez kseresu. Miasto Ałtaj-Widniańsk składało się przeważnie z dość szeroko porozrzucanych niedużych drewnianych, parterowych i jednopiętrowych domków. Wszędzie wznosiły się malowane przeważnie na brązowo wysokie parkany, za którymi zieleniały zapuszczone sady; zza gęstej zasłony listowia domy były prawie niewidoczne. Bliżej centrum, dokąd zawiodła nas kręta, brukowana ulica, pojawiły się murowane, z reguły też jednopiętrowe budynki; zauważyłem parę malowniczych żeliwnych ogrodzeń i wieżę strażacką, w której było coś nieuchwytnie niemieckiego. W sumie – nie pozbawione niewinnego czaru, typowe prowincjonalne miasteczko, ciche i jasne, tonące w kwitnącym bzie. Ze wszystkich stron otaczały je góry, a ono leżało jakby na dnie utworzonej przez nie czary najniższym jego punktem był rynek ze skromnym pomnikiem Aleksandra II. Okna restauracji „Serce Azji", dokąd przyprowadziła mnie Anna, wychodziły właśnie na ten pomnik. Pomyślałem sobie, że wszystko to aż się prosi o jakiś poemat. W restauracji panował chłód i cisza; palmy w donicy wprawdzie nie było, za to w kącie stał wypchany niedźwiedź z halabardą w łapie. W prawie pustej sali przy jednym ze stolików pili dwaj oficerowie o dość zaniedbanej powierzchowności. Kiedy przechodziliśmy z Anną obok, podnieśli na mnie oczy i zaraz obojętnie odwrócili wzrok. Muszę przyznać, że nie miałem pojęcia, czy mój obecny status nie nakazuje mi otworzyć do nich natychmiast ognia z pistoletu, lecz sądząc po spokojnej reakcji Anny, takiej konieczności nie było; zresztą naramienniki na mundurach mieli odprute. Usiedliśmy z Anną przy sąsiednim stoliku; zamówiłem szampana. - Chciał pan przecież wypić kawę - zauważyła Anna. - Słusznie - odparłem. - Ale zwykle nie pijam kawy w dzień. - O co więc chodzi? - Wyłącznie o panią. Anna parsknęła śmiechem. - To miło z pańskiej strony, Piotrze. Ale chciałabym pana poprosić: na miłość boską, niech pan znów nie zaczyna zalecać się do mnie. Perspektywa romansu z rannym kawalerzystą w mieście, gdzie zdarzają się przerwy w dostawie wody i nafty, zupełnie mnie nie pociąga. Niczego innego nie oczekiwałem. - No cóż - powiedziałem, gdy kelner postawił na stole butelkę. - Jeśli ma pani ochotę widzieć we mnie rannego kawalerzystę, to proszę bardzo. Ale kogo w takim razie mam widzieć w pani? - Cekaemistkę - odparła Anna. - A precyzyjniej - właściwie „lewisistkę". Najwyżej cenię dyskowe lewisy.
- Cóż, jako kawalerzysta nie znoszę pani profesji. Nic gorszego od perspektywy ataku kawalerii na karabiny maszynowe. Ale chodzi przecież o panią, wznoszę więc toast za cekaemistów. Stuknęliśmy się. - Proszę mi powiedzieć, Anno - spytałem - co to za oficerowie przy sąsiednim stoliku? A w ogóle, kto ma władzę w tym mieście? - Ogólnie biorąc - odparła Anna - miasto zajęli czerwoni, ale są tu także biali. Równie dobrze można twierdzić, że jest zajęte przez białych, ale są w nim również czerwoni. Najlepiej więc ubierać się neutralnie. Na przykład tak, jak my teraz. - A gdzie jest nasz pułk? - spytałem. - Chciał pan powiedzieć dywizja. Nasza dywizja została rozproszona podczas walk. Zostało nam niewielu ludzi, najwyżej trzy szwadrony. Ale nie ma tu większych sił przeciwnika, więc możemy czuć się bezpieczni. To głusza, zapadły kąt. Chodzi się ulicami, widzi wczorajszych wrogów i myśli sobie człowiek: czyżby naprawdę istniał powód, byśmy się, jak przed kilku dniami, nawzajem zabijali? - Rozumiem panią - przyznałem. - Na wojnie serce twardnieje, ale wystarczy popatrzeć na kwitnący bez, by wydało się, że gwizd pocisków, dzikie wrzaski jeźdźców, swąd prochu pomieszany ze słodkawą wonią krwi - wszystko to nierealne, miraż, sen. - No właśnie - powiedziała Anna. - Rzecz w tym, na ile realny jest kwitnący bez. Może to także sen. Ach tak! - pomyślałem, nie podjąłem jednak tematu. - A co się dzieje na frontach? Mam na myśli sytuację ogólną. - Szczerze mówiąc, nie wiem. Jak to się dziś mówi, nie jestem w kursie. Gazet tu nie ma, a słuchy krążą najróżniejsze. Zresztą, wie pan, zbrzydło mi już to wszystko. Zajmują i oddają jakieś niewiadome miasta o dzikich nazwach - Bugurusłan, Bugulma i jeszcze... jak mu tam... Belebej. A gdzie to wszystko, kto zajął i kto oddał - nie bardzo wiadomo, a co najważniejsze - niezbyt mnie to interesuje. Wojna trwa oczywiście, ale mówienie o niej stało się swego rodzaju mauvais genre. Ogólnie biorąc, powiedziałabym, że w powietrzu czuje się zmęczenie. Jakiś upadek entuzjazmu. Pogrążyłem się w milczeniu, rozmyślając nad jej słowami. Gdzieś daleko na ulicy zarżał koń, po czym dobiegło przeciągłe pokrzykiwanie woźnicy. Jeden z oficerów przy sąsiednim stoliku trafił wreszcie igłą w żyłę. Próbował to bezskutecznie zrobić przez ostatnie pięć minut, odchylając się mocno do tyłu, żeby widzieć ukryte pod stołem ręce cały ten czas krzesło balansowało na dwóch tylnych nóżkach i chwilami miałem wrażenie, że zaraz się przewróci. Oficer schował strzykawkę do niklowanego pudełka i włożył je do kabury. Sądząc z wyrazu oczu, które od razu zrobiły się maślane, w strzykawce była morfina. Chwilę czy dwie bujał się na krześle, po czym zwalił się łokciami na stół, ujął kolegę za rękę i z rozbrajającą szczerością w głosie spytał:
- Tak sobie właśnie myślę, Mikołaju... Wiesz, dlaczego bolszewicy zwyciężają? - Dlaczego? - Dlatego, że w ich teorii jest żywa, gorąca - zamknął oczy i z udręką poruszył palcami, szukając odpowiedniego słowa - pełna ekstazy i tkliwości miłość człowieka. Bolszewizm, jeśli go uznać bez reszty, musi ożywić jakąś drzemiącą w sercu nadzieję wyższego rzędu, czy nie tak? Drugi oficer splunął na podłogę. - Wiesz co, Żorż - powiedział ponuro - jakby ci powiesili ciotkę w Samarze, ciekawe, czy wtedy też zacząłbyś mówić o nadziei wyższego rzędu. Pierwszy oficer chwilę milczał z zamkniętymi oczami. Po czym odezwał się raptem: - Ponoć niedawno widziano w mieście barona Ungerna. Jechał konno, w czerwonym kitlu, ze złotym krzyżem na piersi, nieustraszony... Anna, która akurat zapalała papierosa, usłyszawszy te słowa, drgnęła, omal nie wypuściła zapałki. Pomyślałem, że trzeba ją zająć rozmową. - Proszę powiedzieć, Anno, co się właściwie działo przez cały ten czas? To znaczy od dnia, kiedy wyjechaliśmy z Moskwy. - Walczyliśmy - odparła Anna. - Bardzo dobrze się pan spisywał w bitwach, zbliżyliście się bardzo z Czapajewem. Gadaliście całe noce, aż do świtu. No, a potem został pan ranny. - Ciekawe, o czym tyle mówiliśmy? Anna wycelowała w sufit cienką strużkę dymu. - Najlepiej poczekać do jego powrotu. Domyślam się mniej więcej treści waszych rozmów, ale nie chciałabym wdawać się w szczegóły. To dotyczy tylko was obu. - Ale choćby najogólniej, Anno - poprosiłem. - Czapajew - powiedziała - to jeden z najgłębszych mistyków, jakich kiedykolwiek znałam. Myślę, że znalazł w panu wdzięcznego słuchacza, a może i ucznia. Co więcej, podejrzewam, że nieszczęście, jakie się panu przydarzyło, ma z tymi waszymi rozmowami pewien związek. - Nic nie rozumiem. - Nic dziwnego - powiedziała Anna. - Czapajew kilka razy próbował rozmawiać i ze mną, i też nic nie zrozumiałam. Jednego jestem pewna, że potrafi w kilka godzin doprowadzić podatnego rozmówcę do absolutnego szaleństwa. Mój wujaszek to człowiek niezwykły. - Ach, więc to pani wujaszek - powiedziałem. - Tak to wygląda. A ja już zacząłem przypuszczać, że łączą was innego rodzaju więzy. - Jak pan śmie... Zresztą może pan myśleć, co chce... - Na Boga, proszę mi wybaczyć, ale po pani słowach o rannym kawalerzyście
uznałem, że mogą panią interesować zdrowi kawalerzyści. - Jeszcze jeden chamski wyskok, a stracę wszelkie zainteresowanie panem, Piotrze. - To znaczy, że pani jednak coś do mnie czuje. Pocieszające. - Niech pan się nie czepia słów. - Mam nie czepiać się słów, które mi się podobają? - Dla własnego dobra - oznajmiła Anna. - Leżąc bez przytomności, bardzo pan utył, mogą więc pana nie udźwignąć. Jak widać, potrafiła się obronić. Ale tego było już za wiele. - Droga Anno - powiedziałem - nie pojmuję, dlaczego pani tak bardzo stara się mnie obrazić. Doskonale wiem, że to tylko udawanie. W rzeczywistości nie jestem pani obojętny - zrozumiałem to od razu, gdy po odzyskaniu przytomności ujrzałem panią przy moim łóżku. Nic wyobraża pani sobie, jak mnie to wzruszyło. - Obawiam się, że rozczaruję pana, jeśli powiem, dlaczego tam siedziałam. - Ach tak? Jakież mogą być motywy siedzenia przy łóżku rannego oprócz szczerej... no, nie wiem - troski? - Doprawdy, przykro mi. Ale pan sam się naprasza. Życie tu nudne, a pańskie majaczenia wyjątkowo żałosne. Muszę wyznać, że przychodziłam czasem posłuchać - po prostu z nudów. To, co pan mówi teraz, interesuje mnie o wiele mniej. Tego się nie spodziewałem. Żeby odzyskać równowagę, policzyłem wolno do dziesięciu. Potem raz jeszcze. Nic nie pomogło - czułem do niej wyraźną, najczystszą nienawiść. - Może mnie pani poczęstować papierosem? Podsunęła mi otwartą papierośnicę. - Dziękuję - powiedziałem. - Ciekawie się z panią rozmawia. - Tak pan sądzi? - Oczywiście - odparłem, czując, że papieros drży mi w palcach, co wzmogło jeszcze irytację. - Pani słowa pobudzają myśli. - W jaki sposób? - Choćby na przykład przed kilkoma minutami podała pani w wątpliwość realność bzu, w którym tonie to miasto. To zaskakujące, a jednocześnie bardzo rosyjskie. - Co pan w tym widzi specyficznie rosyjskiego? - Otóż lud rosyjski zrozumiał już dawno, że życie to sen. Czy zna pani znaczenie słowa „sukub"? - Tak - odpowiedziała Anna z uśmiechem - zdaje się, że tak nazywa się demon, który przybiera postać kobiety, żeby uwieść śpiącego mężczyznę. Ale co to ma za związek? Jeszcze raz policzyłem do dziesięciu. Moje uczucia nie uległy jednak zmianie. - Jak najściślejszy. Gdy powiadają na Rusi, że wszystkie baby to suki, słowo „suka" to zdrobnienie od „sukub". To się wywodzi z katolicyzmu. Pamięta pani zapewne:
Dymitr Samozwaniec, Maryna Mniszech, dokoła Polacy, słowem „smuta". Oto skąd się to wzięło. Nawiasem mówiąc, pan- mongolizm ma to samo pochodzenie - akurat niedawno o tym myślałem... Tak... Ale odbiegłem od tematu. Chciałem tylko powiedzieć, że samo zdanie: „wszystkie baby to suki" - powtórzyłem te słowa z wyraźną przyjemnością - znaczy w istocie, że życie jest snem, i bez, jak pani powiedziała, tylko nam się śni. I wszystkie s- suki też. To znaczy, chciałem powiedzieć - baby. Anna zaciągnęła się papierosem. Jej policzki lekko poróżowiały, nie mogłem nie zauważyć, jak bardzo było jej z tym do twarzy. - Zastanawiam się właśnie - powiedziała - czy chlusnąć panu tym szampanem w mordę, czy nie? - Nie mam pojęcia - odparłem. - Na pani miejscu nie robiłbym tego. Jak dotąd nie jesteśmy ze sobą tak blisko. W następnej chwili wachlarz przezroczystych kropel rozprysnął się na mojej twarzy jej kieliszek był prawie pełny, a chlusnęła szampanem z taką siłą, że na chwilę oślepłem. - Przepraszam - powiedziała speszona - ale pan sam... - Nie szkodzi - odparłem. Szampan wyróżnia się pewną wygodną właściwością, jeśli się weźmie butelkę do ręki, zakryje szyjkę kciukiem i kilka razy porządnie potrząśnie, spod palca zaczyna tryskać strumień piany, w którym praktycznie wypływa cała zawartość butelki. Wydaje mi się, że tę metodę znał już Lermontow jest taki wers, gdzie wyraźnie znalazło odbicie jego osobiste doświadczenie: „Tak flasza omszała, wiekową strugę wina ukrywa pienistą". Trudno oczywiście snuć domysły o życiu wewnętrznym człowieka, który zapragnął zwrócić oczy ku Złu i w konsekwencji napisał poemat o jakimś latającym pułkowniku huzarów. Nie chcę, rzecz jasna, twierdzić, że Lermontow oblewał kobiety szampanem, ale uważam taką ewentualność za całkiem prawdopodobną, gdy uwzględni się jego stałe zaabsorbowanie sprawami płci i owe nieskromne, lecz zawsze nieodparte asocjacje, jakie wywołuje ta operacja, ilekroć jej obiektem staje się piękna, młoda kobieta. Muszę przyznać, że padłem właśnie ich ofiarą. Większa część szampana trafiła na trencz i spódnicę Anny. Celowałem w twarz, ale w ostatniej chwili jakaś dziwna przyzwoitość kazała mi skierować strumień w dół. Obejrzawszy swój pociemniały na piersiach mundur, Anna wzruszyła ramionami. - Co za idiota! - odezwała się spokojnie. - Powinien pan siedzieć w domu wariatów. - Nie tylko pani tak myśli - powiedziałem, odstawiając butelkę na stół. Zapadła przytłaczająca cisza. Dalsze wyjaśnianie naszych stosunków nie miało sensu, siedzenie naprzeciw siebie w milczeniu było jeszcze głupsze. Myślę, że Anna czuła to samo; wyglądało na to, że tylko tłusta, czarna mucha, metodycznie tłukąca w zakurzoną szybę, wiedziała, co dalej robić. Uratował sytuację jeden z oficerów, siedzących przy sąsiednim stoliku (do tej chwili zdążyłem zupełnie zapomnieć o ich istnieniu, ale jestem
pewien, że ogólnie biorąc, też nie wiedzieli, co dalej począć), a ściślej ten, który robił sobie zastrzyk. - Szanowny panie - usłyszałem jego pełen emocji głos. - Szanowny panie, czy pozwoli pan zapytać? - Ależ proszę - powiedziałem, odwracając się do niego. Trzymał w ręku otwarty czarny portfel i mówiąc, zaglądał do niego, jakby miał tam ściągaczkę z tekstem. - Pozwoli pan, że się przedstawię - rzekł - sztabskapitan Owieczkin. Tak się złożyło, że usłyszałem część państwa rozmowy. Oczywiście nie podsłuchiwałem. Po prostu mówiliście tak głośno. - I co z tego? - Pan naprawdę uważa, że wszystkie kobiety to zjawy? - Wie pan - starałem się mówić jak najgrzeczniej - to bardzo zawiła sprawa. Krótko mówiąc, jeśli całą otaczającą nas jawę uzna się za iluzję - proszę zresztą zwrócić uwagę na bliskość słów „jawa" i „zjawa" - to nie ma żadnego powodu, by wyodrębniać kobiety jako osobną kategorię. - A więc jednak iluzja - powiedział ze smutkiem, tak właśnie myślałem. Ale mam tu fotografię. Proszę popatrzeć. Pokazał mi fotografię. Widniała na niej dziewczyna o pospolitej twarzy, siedząca obok doniczki z geranium. Zauważyłem, że Anna kątem oka też zerknęła na zdjęcie. - To moja narzeczona, Niura - oznajmił sztabskapitan. - To znaczy była moją narzeczoną. Gdzie jest teraz, nie mam pojęcia. Ale jak wspomnę dawne dni - wszystko staje przed oczami jak żywe. Ślizgawka na Patriarszych Prudach albo lato we dworze... A tak naprawdę wszystko minęło, minęło bezpowrotnie, i gdyby nigdy tego nie było, czy zmieniłoby się coś na świecie? Rozumie pan, na czym polega koszmar? Żadnej różnicy. - Rozumiem - powiedziałem - rozumiem, proszę mi wierzyć. - Wygląda na to, że i ona była zjawą. - Chyba tak - przyznałem. - Aha - stwierdził z satysfakcją i obejrzał się na swego sąsiada, który uśmiechał się i palił. - To znaczy, że mam prawo rozumieć, łaskawy panie, iż moja narzeczona Niura to także suka. - Co? - No, jakżeby inaczej - sztabskapitan Owieczkin znów obejrzał się na kolegę. - Jeśli życie jest snem, to wszystkie kobiety śnią nam się tylko. Moja narzeczona Niura jest kobietą, a więc też mi się śni. - Powiedzmy. I co z tego? - Czy to nie pan przed chwilą oznajmił, że suka to zdrobnienie od słowa „sukub"? Przypuśćmy, że Niura podnieca mnie jako kobieta, a przy tym jest zjawą - czyż z tego w
rezultacie nie wynika, że jest suką? Wynika. A czy zdaje pan sobie sprawę, łaskawy panie, jakie konsekwencje mają podobne słowa, wypowiedziane publicznie? Popatrzyłem na niego uważnie. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, miał pszeniczne wąsy, wysokie czoło z zatokami łysiny i błękitne oczy, wyczuwało się w nim taką koncentrację prowincjonalnego demonizmu, że wprawiło mnie to w rozdrażnienie. - Proszę posłuchać - powiedziałem, niepostrzeżenie wsuwając dłoń do kieszeni i chwytając za rękojeść pistoletu - pan naprawdę przesadza. Nie miałem zaszczytu znać pańskiej narzeczonej. Nie mogę więc mieć żadnego zdania na jej temat. - Nikomu nie wolno pozwalać sobie na przypuszczenia, z których wynika, że moja narzeczona Niura to suka - oświadczył sztabskapitan. - Bardzo mi przykro, ale widzę tylko jedno wyjście z zaistniałej sytuacji. Świdrując mnie wzrokiem, położył dłoń na kaburze i odpiął ją. Chciałem już strzelić, ale przypomniałem sobie, że ma tam pudełko ze strzykawką. Wszystko razem trąciło śmiesznością. - Chce mi pan zrobić zastrzyk? - spytałem. - Dziękuję, nie znoszę morfiny. Według mnie otępia. Sztabskapitan oderwał rękę od kabury i obejrzał się na swego kumpla, tęgiego młodego człowieka o purpurowej od upału twarzy, który śledził uważnie naszą rozmowę. - Odsuń się, Zorż - powiedział, ociężale podnosząc się od stolika i dobywając szabli ja zrobię zastrzyk temu panu. Bóg wie, co by się dalej stało - najpewniej za sekundę bym go zastrzelił z tym mniejszym żalem, że kolor jego twarzy wskazywał na skłonność do apopleksji i nie było mu chyba sądzone długie życie. Ale tu zaszło coś nieprzewidzianego. Od drzwi rozległ się głośny okrzyk: - Stać, nie ruszać się! Jeden ruch, a strzelam! Obejrzałem się. Przy drzwiach stał wysoki barczysty mężczyzna w szarych bryczesach i malinowej rubaszce. Twarz miał stanowczą i mocną - gdyby nie psuł jej zbyt mały, cofnięty podbródek, wyglądałaby świetnie na antycznej płaskorzeźbie. Był ogolony na zero, w obu rękach trzymał rewolwery. Obaj oficerowie zastygli bez ruchu; wygolony osobnik szybko podszedł do naszego stolika i przystawił rewolwery do ich głów. Sztabskapitan zamrugał gwałtownie. - Stać - rozkazał mężczyzna. - Stać... Spokojnie... Niespodzianie jego twarz wykrzywił grymas wściekłości i dwa razy z rzędu odwodził i pociągał kurki - szczęknęły tylko, bez skutku. - Słyszeliście panowie o rosyjskiej ruletce? - spytał. - No! - Słyszeliśmy - odparł oficer o purpurowej twarzy. - Możecie uważać, że gracie w nią teraz obaj, a ja jestem kimś w rodzaju krupiera.
Poufnie zdradzę, że w trzecim gniazdku każdego bębenka są ostre naboje. Jeśli zostałem zrozumiany, proszę dać mi znać jak najprędzej. - W jaki sposób? - spytał sztabskapitan. - Ręce do góry - polecił wygolony mężczyzna. Oficerowie podnieśli ręce, skrzywiłem się na brzęk padającej na podłogę szabli. - Won stąd - rozkazał nieznajomy - i bardzo proszę nie oglądać się po drodze, le to znoszę. Nie musiał powtarzać tych słów - oficerowie opuścili salę pośpiesznie, choć z godnością, pozostawiając niedopite wino i dymiącego w popielniczce papierosa. Kiedy wyszli, mężczyzna położył swoje nagany na naszym stoliku i pochylił się ku Annie, która patrzyła na niego, jak mi się wydało, bardzo łaskawym okiem. - Anno - powiedział, podnosząc jej dłoń do ust - jakaż to radość widzieć panią tutaj. - Witam pana, Grigorij - odrzekła Anna. - Od kiedy jest pan w mieście? - Właśnie przybyłem - odparł ogolony mężczyzna. - To pańskie kłusaki za oknem? - Moje. - I na pewno zabierze mnie pan na przejażdżkę. Uśmiechnął się. - Grigorij, kocham pana - oznajmiła Anna. Wygolony mężczyzna odwrócił się do mnie i wyciągnął rękę. - Grigorij Kotowski. - Piotr Pusto - odpowiedziałem, ściskając jego dłoń. - Ach, to pan jest komisarzem Czapajewa? Tym, który został ranny pod Łozową? Wiele o panu słyszałem. Rad jestem z całego serca, widząc pana w dobrym zdrowiu. - On jeszcze nie całkiem wyzdrowiał - zauważyła Anna, mierząc mnie krótkim spojrzeniem. Kotowski usiadł przy stoliku. - A co tu właściwie zaszło? - Posprzeczaliśmy się o metafizykę snu - odparłem. Kotowski roześmiał się głośno. - Że też bawią pana rozmowy na takie tematy w prowincjonalnych restauracjach. Nawiasem mówiąc, słyszałem, że w Łozowej też wszystko zaczęło się od jakiejś rozmowy w bufecie stacyjnym? Wzruszyłem ramionami. - On nic z tego nie pamięta - powiedziała Anna. - Cierpi na częściową utratę pamięci. Przy poważnych kontuzjach to się zdarza.
- Mam nadzieję, że wkrótce dojdzie pan całkowicie do zdrowia - zwrócił się do mnie Kotowski i wziął ze stolika jeden ze swych rewolwerów. Wysunąwszy bębenek, kilka razy odciągał i opuszczał kurek, po czym cicho zaklął i z niedowierzaniem pokręcił głową. Ze zdziwieniem zauważyłem, że we wszystkich gniazdkach bębenka tkwią naboje. - Niech diabli te tulskie nagany - powiedział, podnosząc na mnie wzrok. - Nigdy nie można im zaufać. Już kiedyś wpakowałem się przez nie w taką kabałę... Rzucił nagan z powrotem na stolik i potrząsnął głową, jakby odganiał od siebie ponure myśli. - Jak tam Czapajew? Anna machnęła ręką. - Pije. Diabli wiedzą, co się dzieje, aż strach bierze. Wczoraj wybiegł na ulicę w samej koszuli z mauzerem w ręku, trzy razy wystrzelił w niebo, potem pomyślał chwilę, strzelił trzy razy w ziemię i poszedł spać. - Mocno, mocno - wymamrotał Kotowski. - A nie boi się pani, że może w takim stanie uruchomić gliniany cekaem? Anna zerknęła na mnie bokiem i od razu poczułem się przy tym stole absolutnie zbędny. Moi współtowarzysze podzielali chyba to uczucie - zapadło nieznośnie dłużące się milczenie. - A propos, Piotrze, co myślą ci panowie o metafizyce snu? - spytał wreszcie Kotowski. - E tam, nieważne - odparłem. - Są niemądrzy. Proszę wybaczyć, ale mam ochotę wyjść na świeże powietrze. Głowa mnie rozbolała. - Tak, Grigorij - odezwała się Anna - najlepiej odprowadzimy teraz Piotra do domu, a potem już zdecydujemy, jak spędzić wieczór. - Dzięki - powiedziałem - ale pójdę sam. To niedaleko i pamiętam drogę. - Zobaczymy się później - rzucił Kotowski. Anna nawet na mnie nie spojrzała. Nie zdążyłem jeszcze wstać od stołu, a już zaczęli ożywioną rozmowę. Doszedłszy do drzwi, obejrzałem się: Anna śmiała się głośno i poklepywała Kotowskiego po ręku, jakby błagała, żeby przestał opowiadać coś niesłychanie zabawnego. Po wyjściu z restauracji zobaczyłem lekki kocz na resorach, zaprzężony w dwa siwki. Był to zapewne pojazd Kotowskiego. Skręciłem za róg i ruszyłem w górę ulicą, którą szliśmy niedawno z Anną. Było około trzeciej po południu, panował nieznośny upał. Myślałem, jak zmieniło się wszystko od chwili przebudzenia: mój pogodny, spokojny nastrój zniknął bez śladu, najprzykrzejsze zaś było, że nie mogłem wybić sobie z głowy myśli o kłusakach Kotowskiego. Śmieszne, że taka błahostka mogła podziałać na mnie przygnębiająco:
usiłowałem wrócić do normalnego stanu ducha, w którym takie rzeczy wydają się komiczne, i nie mogłem. Czułem się głęboko dotknięty. Powodem nie był oczywiście Kotowski i jego kłusaki. Chodziło o Annę, o jej urodę, która od pierwszej chwili w nieuchwytny i niepojęty sposób skłoniła mnie, by przypisać jej głęboką i subtelną duszę. To wprost nie do wiary, by jakieś kłusaki mogły uczynić ich właściciela pociągającym w jej oczach. A jednak tak właśnie było. Dziwne - myślałem jak mogłem ubrdać sobie, że tej kobiecie trzeba czegoś innego. I to czego? Jakichś skarbów ducha? Roześmiałem się głośno, aż spłoszyły się dwie spacerujące poboczem kury. To interesujące - medytowałem - bo przecież, jeśli nie okłamywać siebie samego - tak właśnie myślę. Szczerze mówiąc, uważam, że wyróżniam się czymś, co zdolne jest zafascynować tę kobietę i postawić mnie w jej oczach bez porównania wyżej od każdego właściciela pary kłusaków. Lecz już w samym takim przeciwstawieniu kryła się nieznośna trywialność - pozwalając sobie na nie, sam sprowadzałem do poziomu pary kłusaków to, co z mego punktu widzenia ona winna była stawiać bez porównania wyżej. Skoro dla mnie, jak się okazuje, to rzeczy tej samej miary, z jakiej racji ona powinna wprowadzać tu jakieś rozróżnienia? A poza tym, co właściwie powinno być dla niej wyższe? Mój świat wewnętrzny? To, co myślę i czuję? Aż jęknąłem z odrazy do samego siebie. Dość samooszukiwania - pomyślałem. To od wielu już lat mój najpoważniejszy problem - jak uwolnić się od tych wszystkich myśli i uczuć, wyrzucić na jakiś śmietnik swój tak zwany wewnętrzny świat. Lecz jeśli nawet przez chwilę uznać, że reprezentuje on jakąś wartość, choćby estetyczną, nic to nie zmienia: wszelkie piękno, jakie może być w człowieku, jest niedostępne dla innych, ponieważ tak naprawdę niedostępne bywa nawet temu, kto się nim wyróżnia. Czyż bowiem można przyjrzeć mu się wewnętrznym wzrokiem i orzec: oto ono, było, jest i będzie? Czyż można nim jakoś rozporządzać i mówić, że w ogóle do kogoś należy? Jak mogę porównywać z kłusakami Kotowskiego coś, co właściwie nie ma ze mną nic wspólnego, coś, co po prostu dostrzegałem w sobie w najlepszych chwilach życia? I czyż mam prawo obwiniać Annę, że nie chce dojrzeć we mnie tego, czego ja sam od dawna w sobie nie widzę? Nie, to rzeczywiście bez sensu przecież nawet w tych rzadkich chwilach, gdy znajdowałem w sobie, być może, owo najważniejsze, czułem jasno, że nie sposób tego wyrazić. Zdarza się wprawdzie, iż człowiek, patrząc przez okno na zachód słońca, wypowie trafne zdanie, ale to wszystko. Zresztą to, co sam mówię, patrząc na wschody i zachody, już od dawna nieznośnie mnie drażni. Moja dusza nie wyróżnia się jakimś szczególnym pięknem - rozmyślałem wprost przeciwnie, właśnie w Annie szukam tego, czego we mnie nigdy nie było. Gdy ją widzę, jedyne, co mam w sobie, to ssąca pustka, którą może wypełnić tylko jej obecność, jej głos, jej twarz. Cóż więc mogę zaoferować jej zamiast przejażdżki z Kotowskim jego kłusakami? Siebie? Innymi słowy - czyżbym szukał w zbliżeniu z nią odpowiedzi na
jakiś niejasny, ponury problem, dręczący moją duszę? Absurd. Najchętniej zresztą sam pojechałbym kłusakami z Kotowskim. Zatrzymałem się i usiadłem na płaskim przydrożnym kamieniu. Było nieznośnie gorąco. Czułem się rozbity i przygnębiony, nie pamiętam już, bym kiedyś miał aż tyle wstrętu do siebie. Kwaśny odór szampana, jakim przesiąkła moja papacha, wydał mi się w tej chwili najprawdziwszą wizytówką mego ducha. Wokół królowało obojętne, drętwe lato, gdzieś leniwie szczekały psy, a z nieba, niczym nieustająca seria cekaemu, biło rozżarzone słońce. Ledwo przyszło mi do głowy to porównanie, przypomniałem sobie, że Anna przedstawia się jako cekaemistka, i łzy napłynęły mi do oczu. Ukryłem twarz w dłoniach. Po kilku minutach wstałem i ruszyłem dalej pod górę. Odczułem ulgę; co więcej, wszystkie miażdżące mnie bez reszty myśli, które przemknęły właśnie przez moją głowę, stały się raptem źródłem subtelnej rozkoszy. Smutek, jaki mnie ogarnął, miał niewymowną słodycz, wiedziałem jednak, że gdy po godzinie spróbuję znów go przywołać, nic z tego nie wyjdzie. Wkrótce doszedłem do dworu. Zauważyłem, że w podwórzu przywiązano kilka koni, których wcześniej nie było. Prócz tego z komina jednej z oficyn unosił się dym. Zatrzymałem się przed bramą. Ulica biegła dalej w górę i ginęła w gęstej zieleni za zakrętem; nie widać tam było żadnych domów, tak że nie wiadomo, dokąd właściwie wiodła. Nie miałem ochoty nikogo widzieć i wszedłszy na podwórze, wolno okrążyłem budynek. - Teraz ty - krzyczał męski bas na pierwszym piętrze. - Podstaw czoło, draniu! Widać grano tam w karty. Doszedłem do węgła domu, skręciłem za narożnik i znalazłem się na tylnym dziedzińcu, który niespodzianie okazał się malowniczy - kilka metrów od budynku ziemia gwałtownie opadała w dół, tworząc naturalną kotlinkę, okrytą cieniem nawisłych nad nią drzew. Szemrał tam strumień i widniały dachy dwóch czy trzech zabudowań gospodarczych, a nieopodal na niedużej pustej przestrzeni wznosił się wielki stóg siana - całkiem taki sam, jak przedstawiane na idyllicznych wiejskich obrazkach w „Niwie". Zapragnąłem nagle nieodparcie potarzać się w sianie i ruszyłem w stronę stogu. Raptem, gdy zostało mi do niego najwyżej dziesięć kroków, skądś zza drzewa wyskoczył człowiek z karabinem i bez słowa zagrodził mi drogę. Stał przede mną ten sam Baszkir, który obsługiwał nas w restauracji wagonu sztabowego, a potem odczepił od pociągu wagony z tkaczami - tylko teraz na jego twarzy widniała rzadka czarna bródka. - Posłuchajcie, przecież się znamy, prawda? - powiedziałem. - Chciałem po prostu poleżeć sobie na sianie i to wszystko. Obiecuję, że nie będę palił. Baszkir nie zareagował na moje słowa; jego oczy patrzyły na mnie bez żadnego wyrazu. Spróbowałem go obejść, wtedy cofnął się, podniósł karabin i przystawił mi
bagnet do gardła. Odwróciłem się więc i pomaszerowałem z powrotem. Zachowanie tego Baszkira, przyznam, naprawdę mnie przestraszyło. Kiedy wymierzył we mnie bagnet, chwycił karabin jak oszczep, jakby nie domyślał się nawet, że można z niego wystrzelić; ten jego ruch tchnął taką dziką stepową siłą, że leżący w mojej kieszeni browning wydał mi się nagle dziecięcą pukawką. Wszystko to pewnie nerwy. Doszedłem do strumienia i obejrzałem się. Baszkir znikł. Przykucnąłem na brzegu i długo spłukiwałem moją papachę. Nagle do moich uszu dotarł nakładający się na szmer wody dźwięk jakiegoś dziwnego instrumentu i dosyć przyjemny głos. W pobliskiej szopie (sądząc po sterczącym na dachu kominie, była to kiedyś łaźnia) ktoś podśpiewywał: - „W białej koszuli idę polem z wolna... A żurawie niczym krzyże dzwonnic..." Coś mnie poruszyło w tych słowach, postanowiłem zobaczyć, kto śpiewa. Wyżąłem papachę, wsunąłem ją za pas, podszedłem do szopy i bez pukania otworzyłem szeroko drzwi. Wewnątrz stał szeroki stół ze świeżo heblowanych desek i dwie ławy. Na stole stała ogromna butla z mętnawym płynem, szklanka i leżało kilka cebul. Na bliższej ławce, odwrócony do mnie plecami, siedział człowiek w czystej białej koszuli, wyrzuconej na spodnie. - Przepraszam - powiedziałem. - Czy w tej butelce jest przypadkiem wódka? - Nie - odparł, odwracając się, człowiek. - Samogon. To był Czapajew. Drgnąłem zaskoczony. - Wasilij Iwanowicz! - Czołem, Piętka - powiedział z szerokim uśmiechem. - Jak widzę, już jesteś na nogach. Nie pamiętałem zupełnie chwili, kiedy przeszliśmy na „ty". Ale nie pamiętałem również wielu innych rzeczy. Czapajew patrzył na mnie odrobinę filuternie; na czoło opadał mu mokry kosmyk, koszulę miał rozpiętą do połowy brzucha. Wyglądał nader pospolicie i tak bardzo był niepodobny do tego wizerunku, jaki zachowałem w pamięci, że przez kilka chwil wahałem się, czy to nie pomyłka. - Siadaj, Piętka, siadaj - powiedział, wskazując głową na drugą ławę. - A pan, Wasiliju Iwanowiczu, nie w podróży? - spytałem, siadając. - Wróciłem przed godziną - odparł - i od razu do łaźni. Na upał to pierwsza rzecz. Ale co ty się o mnie pytasz, mów coś o sobie. Jak się czujesz? - Normalnie - odrzekłem. - Ledwo wstał, papachę na łeb i wio do miasta. Przestań rżnąć bohatera. Co to za słuchy krążą, że ci pamięć odjęło?
- To prawda - powiedziałem, starając się nie zwracać uwagi na jego błazeńskie posługiwanie się gminnym językiem. - A kto panu zdążył o tym powiedzieć? - Ano Siemion, któż by inny. Twój ordynans. I co, naprawdę nic nie pamiętasz? - Pamiętam tylko, jak wsiedliśmy w Moskwie do pociągu, a resztę jakby nożem uciął. Nie pamiętam nawet, w jakich okolicznościach przeszedł pan ze mną na „ty". Czapajew przez kilka minut zmrużonymi oczami patrzył mi w twarz, jakby przewiercał mnie wzrokiem. - Tak - powiedział wreszcie - widzę. Kiepsko. Myślę, że ty, Piętka, po prostu mącisz wodę. - Jaką wodę? - Chcesz, to mąć - rzucił zagadkowo - twoja sprawa. A na „ty" przeszliśmy na stacji w Łozowej, niedługo przed bitwą. - Co to za bitwa? - spytałem, marszcząc czoło. - Któryś już raz o niej słyszę, a niczego nie mogę sobie przypomnieć. Tylko głowa zaczyna boleć. - Jak zaczyna boleć, to nie myśl. Chciałeś się przecież napić. To pij! Przechylił butlę, napełnił szklankę po brzegi i przysunął do mnie. - Uniżone dzięki - rzekłem z ironią i wypiłem. Samogon, choć zniechęcająco mętny, okazał się doskonały, zdaje się, że był robiony na jakichś ziołach. - Cebulę chcesz? - Teraz nie. Ale nie wykluczam, że nieco później dojdę do takiego stanu, że będę mógł, a nawet zachce mi się zakąsić samogon cebulą. - Czegoś taki smutny? - spytał Czapajew. - A tak... - odparłem - myśli... - Co za myśli? - Czyżby naprawdę interesowało pana, Wasiliju Iwanowiczu, o czym ja myślę? - A bo co? - zdziwił się Czapajew. - Jeszcze jak. - Myślę o tym, Wasiliju Iwanowiczu, że miłość pięknej kobiety to w istocie łaska. Ponieważ po prostu nie sposób być godnym takiej miłości. - Czegój? - krzywiąc się, spytał Czapajew. - Nie ma powodu błaznować - oburzyłem się. - Ja poważnie. - Poważnie? - spytał Czapajew. - No dobra. Wobec tego patrz: laska zawsze bywa czyjaś - kogoś jednego dla drugiego. Jak w tej kotlince. Skąd - dokąd? Od czego do czego ta twoja łaska biegnie? Zamyśliłem się. Rozumiałem, do czego zmierza. Gdybym powiedział o wspaniałomyślności piękna dla brzydoty i cierpienia, zadałby mi od razu pytanie, czy piękno jest świadome siebie i czy, jako siebie świadome, może nadal pozostać pięknem. Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, które niegdyś, w długie petersburskie noce, doprowadzało mnie niemal do szaleństwa. A gdyby chodziło o piękno nieświadome
siebie, to o jakiej mogła być mowa łasce? Czapajew stanowczo nie był prostolinijny. - Powiedzmy to tak, Wasiliju Iwanowiczu - nie chodzi o łaskę czyjąś dla kogoś, lecz o akt łaski sam w sobie. Rzekłbym nawet, ontologiczną łaskę. - A gdzie się ona mieści, ta logiczna łaska? - spytał Czapajew i pochyliwszy się, wyciągnął spod stołu jeszcze jedną szklankę. - Nie mam ochoty rozmawiać w takim tonie. - To jak raz jeszcze se golniem - oznajmił Czapajew. Wypiliśmy. Przez dłuższą chwilę patrzyłem z wahaniem na cebulę. - No więc - odezwał się Czapajew, ocierając wąsy - powiedz mi, gdzie się ona mieści? - Jeśli pan, Wasiliju Iwanowiczu, jest w stanie rozmawiać poważnie, to powiem. - No powiedz, powiedz. - Słuszniej byłoby powiedzieć, że w rzeczywistości żadnej łaski nie ma. Po prostu taką miłość postrzega się jako łaskę. - A gdzie ona jest postrzegana? - W świadomości, Wasiliju Iwanowiczu, w świadomości - oznajmiłem z sarkazmem. - To znaczy, zwyczajnie mówiąc, w głowie, tak? - Z grubsza biorąc, tak. - A gdzie mieści się miłość? - Także tam, Wasiliju Iwanowiczu. Z grubsza biorąc. - No proszę - powiedział z zadowoleniem Czapajew. - To znaczy, pytałeś o to, jak to tam... czy zawsze miłość jest łaską, tak? - Tak. - I miłość mieści się, powiadasz, w twojej głowie, tak? - Tak. - I ta łaska też? - Wygląda na to, że tak, Wasiliju Iwanowiczu. I co z tego? - Jakże więc ty, Piętka, doszedłeś do takiego stanu, że pytasz mnie, twego dowódcę, czy zawsze to, co się mieści w twojej głowie, jest tym, co się mieści w twojej głowie, czy nie zawsze? - Sofistyka - orzekłem i wypiłem. - Czysta sofistyka. A w ogóle to nie mogę zrozumieć, po co ja się tak męczę. Przecież to wszystko przeżywałem już w Petersburgu, i młoda piękna kobieta w ciemnobordowej aksamitnej sukni tak samo odstawiała pusty kieliszek na obrus, a ja zupełnie tak samo sięgałem do kieszeni po chusteczkę... Czapajew rozkasłał się głośno i zagłuszył moje słowa. Dokończyłem cicho, zwracając się nie wiadomo do kogo: - Czego ja właściwie chcę od tej dziewczyny? Czyż nie wiem, że nie ma powrotu do przeszłości? Można mistrzowsko podrobić wszystkie ówczesne okoliczności zewnętrzne,
ale nie sposób przywrócić dawnego siebie, w żadnym razie... - Oj, Piętka, pleciesz jak na mękach - rzekł Czapajew i uśmiechnął się. - Kieliszek, suknia. - Co z panem, Wasiliju Iwanowiczu? - spytałem, opanowując się z trudem. - Naczytał się pan od nowa Tołstoja i postanowił zostać prostaczkiem bożym? - Nie musim wcale się zaczytywać w Tołstojach - powiedział Czapajew. - A jeżeli ty z powodu Anki się smucisz, to ci powiem, że do każdej baby potrzebne jest osobne podejście. Przez Ankę się gryziesz, tak? Zgadłem? Jego oczy zmieniły się w dwie wąskie, przebiegłe szparki. Po czym nagle walnął pięścią w stół. - A ty odpowiadaj, jak cię dowódca dywizji pyta! Zrozumiałem, że nie zdołam przezwyciężyć jego dzisiejszego nastroju. - Nieważne - odparłem - lepiej wypijmy jeszcze, Wasiliju Iwanowiczu. Czapajew zaśmiał się cicho i napełnił obie szklanki. Następne kilka godzin pamiętam niewyraźnie. Bardzo się upiłem. Zdaje się, że rozmowa zeszła na wojnę - Czapajew wspominał pierwszą światową. Przedstawiało się to dosyć prawdopodobnie: mówił o niemieckiej kawalerii, jakichś pozycjach nad rzeką, o atakach gazowych i młynach, w których usadowili się cekaemiści. W pewnej chwili nawet popadł w silne wzburzenie i wykrzyknął, błyskając oczami: - Ech, Piętka! Czy ty przynajmniej wiesz, jak ja walczę? Skąd możesz wiedzieć! Są tylko trzy czapajewowskie uderzenia, rozumiesz? Mechanicznie kiwałem głową, ale słuchałem nieuważnie. - Pierwsze uderzenie - gdzie! Mocno trzasnął pięścią w stół, tak że o mało nie przewróciła się butelka. - Drugie - kiedy! Znów z rozmachem opuścił pięść na deski stołu. - Trzecie - w kogo! W innej sytuacji doceniłbym jego spektakl, ale upał i samogon tak mnie rozkleiły, że nie bacząc na jego wykrzykiwanie i uderzenia w stół, wkrótce usnąłem wprost na ławie, a kiedy się obudziłem, za oknem było już ciemno i skądś z daleka dochodziło beczenie owiec. Uniosłem głowę znad stołu i rozejrzałem się po izbie. Miałem wrażenie, że znalazłem się w jakimś petersburskim szynku dla woźniców. Na stole pojawiła się lampa naftowa. Czapajew nadal siedział naprzeciw mnie ze szklanką w ręku i coś nucił pod nosem, wpatrzony w ścianę. Oczy miał prawie tak mętne jak samogon w butelce, która była już do połowy opróżniona. Pogadać z nim, przyjmując jego ton, czy jak - pomyślałem - i z przesadną bezceremonialnością stuknąłem pięścią w stół.
- Ano, niech mi pan powie, Wasiliju Iwanowiczu, tylko z ręką na sercu. Jest pan czerwony czy biały? - Ja? - spytał Czapajew, przenosząc na mnie wzrok. - Mam powiedzieć? Wziął ze stołu dwie cebule i w milczeniu zaczął je obierać. Jedną obdarł aż do białości, z drugiej zdjął tylko wierzchnią łuskę, odsłaniając czerwonofioletową łupinę. - Spójrz, Piętka - powiedział, kładąc je przed sobą na stole. - Masz tu dwie cebule. Jedna biała, a druga czerwona. - I co? - spytałem. - Popatrz na białą. - Popatrzyłem. - A teraz na czerwoną. - No i co? - A teraz na obie. - Patrzę - powiedziałem. - No, to jaki ty sam jesteś - czerwony czy biały? - Ja? Jak to? - Kiedy patrzysz na czerwoną cebulę, robisz się czerwony? - Nie. - A kiedy na białą, robisz się biały? - Nie - powiedziałem. - Nie robię się. - Idźmy dalej - ciągnął Czapajew. - Są, na przykład, mapy terenu. Weźmy ten stół - to uproszczona mapa świadomości. Tu czerwoni. A tu biali. Ale czy z tego, że uświadamiamy sobie istnienie czerwonych i białych, sami zyskujemy kolory? I co jest w nas, co mogłoby je zyskać? - Ale pan zasunął, Wasiliju Iwanowiczu! To znaczy, ani czerwoni, ani biali. Kim wobec tego jesteśmy? - Ty, Piętka, zanim zaczniesz mówić o sprawach skomplikowanych, zrozum najpierw proste. „My" - to przecież bardziej złożone niż „ja", prawda? - Prawda - przyznałem. - Co nazywasz „ja"? - Pewnie siebie. - Możesz mi powiedzieć, kim jesteś? - Piotr Pusto. - To twoje imię i nazwisko. A kim jest ten, który je nosi? - No - odparłem - można powiedzieć, że jednostką psychiczną. Sumą przyzwyczajeń, doświadczenia... No, także wiedzy, smaku. - A czyje są te przyzwyczajenia, Piętka? - spytał wnikliwie Czapajew. - Moje - wzruszyłem ramionami.
- Przecież dopiero co powiedziałeś, Piętka, że jesteś sumą przyzwyczajeń. Skoro te przyzwyczajenia są twoje, wynika z tego, że to przyzwyczajenia sumy przyzwyczajeń. - Brzmi to zabawnie - odparłem - ale w istocie tak to jest. - A jakie przyzwyczajenia miewają przyzwyczajenia? Poczułem irytację. - Cała ta rozmowa jest dość prymitywna. Zaczęliśmy przecież od tego, kim jestem w swojej istocie. Jeśli pan pozwoli, uważam się... No, powiedzmy, za monadę. Używając terminologii Leibniza. - A kim jest wobec tego ten, kto uważa się za tę mandę? - Właśnie monadą - odparłem, mocno postanawiając trzymać nerwy na wodzy. - Dobrze - powiedział Czapajew, mrużąc chytrze oczy. - O tym „kto" pogadamy potem. A teraz, drogi przyjacielu, zorientujemy się „gdzie". Gdzie ta twoja manda siedzi? - W mojej świadomości. - A gdzie jest twoja świadomość? - O, tu - odparłem, stukając się w głowę. - A gdzie jest twoja głowa? - Na ramionach. - A ramiona gdzie? - W izbie. - A gdzie izba? - W chałupie. - A chałupa? - W Rosji. - A Rosja gdzie? - W nieszczęściu, Wasiliju Iwanowiczu. - Przestań się wygłupiać - krzyknął surowo. - Pożartujesz, jak dowódca zezwoli. Odpowiadaj. - Jak to gdzie? Na Ziemi. - A Ziemia gdzie? - We wszechświecie. - A wszechświat gdzie? Zastanowiłem się chwilę. - Sam w sobie. - A gdzie sam w sobie? - W mojej świadomości. - To jak to jest, Piętka, okazuje się, że twoja świadomość jest w twojej świadomości? - Okazuje się, że tak. - Tak - rzekł Czapajew i pogładził wąsy. - A teraz posłuchaj mnie uważnie. W jakim miejscu znajduje się ta świadomość?
- Nie rozumiem, Wasiliju Iwanowiczu. Pojęcie miejsca - to jedna z kategorii świadomości, tak że... - A gdzie to miejsce? W jakim miejscu mieści się pojęcie miejsca? - No, to raczej wcale nie jest miejsce. Można uznać, że to rze... Urwałem. Tak - pomyślałem sobie - oto do czego on zmierza. Jeśli użyję słowa „rzeczywistość", znów sprowadzi wszystko do moich myśli. A potem spyta, gdzie one się mieszczą. Odpowiem, że u mnie w głowie, i... gambit. Można rzecz jasna sypnąć cytatami, ale przecież każda teoria, którą mógłbym przywołać - uświadomiłem to sobie nagle ze zdziwieniem - albo obchodzi bokiem tę lukę myślową, albo zapełnia ją kilkoma wątpliwymi latynizmami. Tak, ten Czapajew bynajmniej nie jest prostolinijny. Istnieje oczywiście droga do zakończenia każdego sporu bez porażki przez dyskwalifikację rozmówcy - to żaden problem oświadczyć, że to, ku czemu on zmierza, jest świetnie znane, nazywa się tak i tak, a myśl ludzka już dawno poszła naprzód. Wstyd mi było jednak upodabniać się do jakiejś zarozumiałej kursistki, która w przerwach między sztosami przekartkowała podręcznik filozofii. Na dodatek sam przecież powiedziałem niedawno Bierdiajewowi, który po pijanemu wszczął dyskusję o greckich korzeniach rosyjskiego komunizmu, że filozofię należałoby właściwie nazywać sofizmatactwem. Czapajew zaśmiał się. - A dokąd to naprzód pójść może ludzka myśl? - spytał. - Co? - zdziwiłem się. - Naprzód - do czego? Gdzie jest to „naprzód"? Uznałem, że przez roztargnienie zacząłem mówić na głos. - Pomówimy na trzeźwo, Wasiliju Iwanowiczu, dobrze? Nie jestem przecież filozofem. Lepiej wypijmy. - Gdybyś był filozofem, tobyś u mnie najwyżej ze stajni gnój wyrzucał. A dowodzisz u mnie szwadronem. Pod Łozową przecież wszystko zrozumiałeś. Co się z tobą dzieje? To ze strachu? Czy z radości? - Nic nie pamiętam - powiedziałem, czując nagle dziwne napięcie nerwowe. - Nie pamiętam. - Ech, Piętka - westchnął Czapajew, nalewając samogon do szklanek. - Nie wiem, co z tobą począć. Sam siebie najpierw zrozum. Wypiliśmy. Odruchowo sięgnąłem po cebulę i odgryzłem spory kawałek. - Może by tak wyjść na świeże powietrze przed snem? - spytał Czapajew, zapalając papierosa. - Czemu nie - odparłem, odkładając cebulę na stół. Gdy spałem, spadł przelotny deszcz - zbocze kotlinki u podnóża dworu zrobiło się mokre i śliskie. Okazało się, że byłem kompletnie pijany - dobrnąłem prawie na samą
górę, ale tu pośliznąłem się i upadłem na mokrą trawę. Moja głowa odchyliła się do tyłu i zobaczyłem nad sobą niebo pełne gwiazd. To było tak piękne, że dłuższą chwilę leżałem na wznak, spoglądając w górę. Czapajew podał mi rękę i pomógł wstać. Kiedy wydostaliśmy się na płaski teren, znów spojrzałem w górę i nagle uprzytomniłem sobie, że ostatni raz widziałem gwiaździste niebo diabli wiedzą kiedy, choć przez cały czas miałem je nad głową - wystarczyło po prostu ją podnieść. Roześmiałem się. - Co z tobą? - spytał Czapajew. - Nic - powiedziałem i wskazałem palcem w górę. - Jak pięknie. Czapajew popatrzył w górę i zatoczył się. - Pięknie? - spytał w zamyśleniu. - A co to takiego piękno? - No, jak to? - powiedziałem. - Jak to? Piękno to najdoskonalsza obiektywizacja woli przy najwyższym stopniu jej poznawania. Czapajew przez kilka chwil spoglądał w niebo, po czym przeniósł wzrok na wielką kałużę tuż u naszych stóp i wypluł w nią niedopałek. W odbitym w gładkiej powierzchni wody wszechświecie nastąpiła prawdziwa katastrofa - konstelacje zadrżały i na mgnienie zmieniły się w rozmyty migot. - Co zdumiewało mnie zawsze - powiedział - to gwiaździste niebo pod nogami i Immanuel Kant w nas. - Zupełnie nie mogę zrozumieć, Wasiliju Iwanowiczu, jak człowiekowi, który myli Kanta z Schopenhauerem, powierzono dowództwo dywizji. Czapajew popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem i już otworzył usta, by odpowiedzieć, ale w tej samej chwili dobiegł nas stuk kół po bruku i rżenie koni. Ktoś podjeżdżał do bramy. - To na pewno Kotowski z Anną - rzuciłem. - Wygląda na to, że pańskiej cekaemistce, Wasiliju Iwanowiczu, podobają się silne osobowości w rubaszkach. - Jak to, Kotowski jest w mieście? I ty nic nie mówisz! Zawrócił i ruszył pośpiesznie w stronę podjazdu, zupełnie o mnie zapominając. Wolno powlokłem się za nim, doszedłem do narożnika domu i tu się zatrzymałem. Na podjeździe stał kocz Kotowskiego, a on sam właśnie pomagał Annie wysiąść. Spostrzegłszy zbliżającego się Czapajewa, zasalutował i ruszył mu na spotkanie. Objęli się. Nastąpiło kilka głośnych okrzyków i poklepywań, jak zwykle, gdy spotyka się dwóch ludzi, z których każdy chce zademonstrować, że brnąc przez piaski żywota, nie traci krzepy i męstwa. Demonstrując więc ową krzepę i męstwo, pomaszerowali do domu. Anna zatrzymała się przy koczu. Wiedziony nagłym impulsem, poszedłem w jej stronę po drodze o mało znów nie upadłem, potknąwszy się o pusty jaszczyk; przemknęło mi przez myśl, że pożałuję swego kroku. - Anno, proszę! Niech pani zaczeka! Zatrzymała się i zwróciła ku mnie głowę. Boże, jakaż była w tym momencie śliczna!
- Anno - zacząłem niemal bez tchu, przyciskając nie wiadomo po co ręce do piersi proszę mi wierzyć, że jest mi... Przykro mi na samo wspomnienie o moim zachowaniu w restauracji. Ale proszę przyznać, że sama pani dała powód. Rozumiem, że te ciągłe samoobronne gesty sufrażystki to wcale nie jest pani prawdziwa natura, to po prostu naśladowanie określonej estetycznej formuły, wynikające na dodatek... Odepchnęła mnie raptem oburącz. - Na miłość boską, niech pan odejdzie, Piotrze - powiedziała, krzywiąc się. - Czuć pana cebulą. Wszystko mogę wybaczyć, tylko nie to. Odwróciłem się na pięcie i wpadłem do domu. Od moich policzków można by odpalić papierosa, przez całą drogę do swego pokoju (niepojęte, jak go znalazłem po ciemku) kląłem w żywy kamień Czapajewa z jego samogonem i cebulą. Rzuciłem się na łóżko i popadłem w stan zbliżony do śpiączki, z której ocknąłem się rano. Po jakimś czasie zapukano do drzwi. - Piętka! - rozległ się za drzwiami głos Czapajewa. - Gdzie jesteś? - Nigdzie - wymamrotałem w odpowiedzi. - O! - nieoczekiwanie wykrzyknął Czapajew. - Zuch! Jutro każę odczytać pochwałę dla ciebie przed frontem. Przecież wszystko rozumiesz! To czego calutki wieczór rżnąłeś głupka? - Jak mam to rozumieć? - Sam pomyśl. Co teraz przed sobą widzisz? - Poduszkę - odparłem - ale kiepsko. I nie trzeba mi znów tłumaczyć, że znajduje się w mojej świadomości. - Wszystko, co widzimy, Piętka, znajduje się w naszej świadomości. Dlatego nie sposób orzec, że nasza świadomość znajduje się gdzieś. Znajdujemy się nigdzie, po prostu dlatego, że nie ma takiego miejsca, o którym można byłoby twierdzić, że się tam znajdujemy. Oto dlaczego jesteśmy nigdzie. Dotarło? - Czapajew - odezwałem się - wolałbym zostać sam. - Jak uważasz. Ale jutro masz się u mnie stawić zdrów jak rydz. W południe ruszamy. Deski podłogi zaskrzypiały pod jego krokami. Odszedł w głąb korytarza. Jakiś czas myślałem o jego słowach, najpierw o tym „nigdzie", a potem o tym niezrozumiałym wymarszu, który wyznaczył na południe następnego dnia. Można by oczywiście wyjść z pokoju i wytłumaczyć mu, że skoro znajduję się „nigdzie", nie mogę nigdzie wyruszać. Ale na nic nie miałem ochoty - ogarnęła mnie okropna senność i wszystko wydało mi się nieważne i nudne. Usnąłem i długo śniły mi się długie palce Anny, pieszczące żebrowaną lufę karabinu maszynowego. Obudziło mnie znów pukanie do drzwi. - Czapajew, prosiłem przecież, by dać mi spokój! Pozwólcie odpocząć przed walką! - To nie Czapajew - odpowiedział głos zza drzwi. - To Kotowski.
Uniosłem się na łokciach. - Czego pan sobie życzy? - Muszę z panem porozmawiać. Wyjąłem z kieszeni pistolet i schowałem na łóżku pod kołdrą. Diabli wiedzą, czego chce. Miałem przeczucie, że to się jakoś wiąże z Anną. - Proszę wejść. Drzwi się otworzyły i wszedł Kotowski. Wyglądał zupełnie inaczej niż w dzień - był teraz w szlafroku z frędzlami, spod którego wystawały pasiaste spodnie od piżamy. W jednej ręce trzymał lichtarz z trzema zapalonymi świecami, a w drugiej butelkę szampana i dwa kieliszki - widok szampana umocnił moje przypuszczenie, że poskarżyła się na mnie Anna. - Proszę usiąść. Wskazałem mu fotel. Postawił butelkę i lichtarz na stole, po czym usiadł. - Można u pana zapalić? - Ależ proszę bardzo. Zapalił papierosa i zrobił jakiś dziwny gest - przesunął rozczapierzoną dłoń nad czaszką, jakby odrzucał z czoła niewidzialne pasmo włosów. Uprzytomniłem sobie, że gdzieś już widziałem ten ruch, i przypomniałem sobie od razu pociąg pancerny Czapajewa. Niemal tak samo poprawiała ostrzyżone włosy Anna. Przyszło mi na myśl, że należą oboje do jakiejś dziwnej sekty, kierowanej przez Czapajewa, a te ostrzyżone głowy są związane z jakimiś ich rytuałami, ale już w następnej chwili zrozumiałem, że wszyscy należymy do tej sekty - wszyscy, którym wypadło zaznać kolejny raz zwalającej się na Rosję wolności i towarzyszących jej nieodłącznie wszy. Zaśmiałem się. - Co z panem? - zapytał Kotowski, unosząc brew. - Pomyślałem właśnie o naszym obecnym życiu. Golimy się, żeby nas wszy nie oblazły. Kto mógłby sobie to wyobrazić przed pięciu laty? Niepojęte. - Zadziwiające - powiedział Kotowski - akurat myślałem o tym samym. O tym, co się stało z Rosją. Właśnie dlatego wstąpiłem do pana. Swego rodzaju impuls. Zapragnąłem pogadać. - O Rosji? - Właśnie - powiedział. - O czym tu gadać - odrzekłem. - Wszystko jest przecież jasne. - Mam na myśli to - kto zawinił? - Nie wiem - powiedziałem - a jak pan sądzi? - Inteligencja, któż by inny. Podał mi napełniony kieliszek. - Inteligent - rzekł z ponurym grymasem - zwłaszcza rosyjski, który wisieć musi
zawsze u czyjejś klamki, ma jedną nikczemną, na poły infantylną cechę. Nigdy nie boi się atakować tego, co podświadomie wydaje mu się święte i sprawiedliwe. Jak dziecko, które nie lęka się wyrządzić krzywdy swoim rodzicom, bo wie, że trafi najwyżej do kąta. Bardziej boi się obcych. Tak samo ta obrzydliwa klasa. - Nie nadążam jakoś za pańską myślą. - Inteligent, choćby nie wiedzieć jak naigrawał się z podstaw imperium, które go zrodziło, wie doskonale, że istniało w nim jednak prawo moralne. - Ach, tak? A dlaczego? - A dlatego, że gdyby prawo moralne było martwe, nie odważyłby się nigdy deptać nogami jego podstaw. Niedawno znów sięgnąłem do Dostojewskiego i wie pan, co pomyślałem? Mimowolnie zadrgał mi policzek. - Co? - spytałem. - Dobro ze swojej natury jest pełne przebaczenia. Niech się pan zastanowi: wszystkich tych dzisiejszych oprawców zsyłano dawniej do syberyjskich wiosek, gdzie polowali całymi dniami na zające i jarząbki. Nie, inteligent nie boi się deptać świętości. Inteligent lęka się tylko dotknąć tematu zła i jego korzeni, gdyż słusznie zdaje sobie sprawę, że tu może być od razu wyje...ny słupem telegraficznym. - Mocny obraz. - Przyjemnie zabawiać się złem - ryzyka żadnego, a zysk oczywisty. Oto skąd bierze się ogromna armia ochotnicza łajdaków, świadomie mylących dół i górę, prawe z lewym, rozumie pan? Wszyscy ci wyrachowani sutenerzy ducha, ci zapici Czernyszewscy, zaćpani Rachmietowowie, zdeprawowane Perowskie, zakokainowani Kibalczycowie, wszyscy ci... - Rozumiem. Kotowski upił szampana. - A przy okazji, Piotrze - rzucił od niechcenia - skoro już o tym mowa. Słyszałem, że miał pan kokainę. - Tak - powiedziałem - rzeczywiście. Skoro już sama wypłynęła w rozmowie... Wsunąłem rękę do torby, wyjąłem puszkę i postawiłem na stół. - Proszę się częstować. Kotowskiego nie trzeba było namawiać. Białe ścieżki, które rozsypał na powierzchni stołu, przypominały rozbiegające się szosy. Po dokonaniu wszystkich niezbędnych manipulacji zagłębił się w fotelu. Grzecznie odczekałem chwilę i spytałem: - Często pan myśli o Rosji? - Kiedy mieszkałem w Odessie, myślałem co dzień przynajmniej ze trzy razy powiedział głuchym głosem. - Dochodziło do tego, że krew mi z nosa szła. Potem rzuciłem. Nie chcę być od niczego uzależniony.
- A co się teraz stało? Dostojewski podkusił? - Ależ skąd - odparł. - Pewien dramat wewnętrzny. Wpadła mi do głowy nieoczekiwana myśl. - Proszę mi powiedzieć, Grigorij, czy bardzo pan ceni swoje kłusaki? - Bo co? - Moglibyśmy dokonać zamiany. Pół tej puszki za pański kocz. Kotowski łypnął na mnie ostro, potem wziął ze stołu puszkę, zajrzał do niej i spytał: - Doprawdy kusiciel z pana. Po co panu moje kłusaki? - Żeby jeździć. Po cóż by jeszcze? - No cóż - powiedział Kotowski - zgadzam się. Przypadkiem mam akurat w bagażu apteczną wagę... - Proszę wziąć na oko. Łatwo mi przyszła. Wyciągnął z kieszeni szlafroka srebrną papierośnicę, wysypał z niej papierosy, po czym wyjął scyzoryk i jego ostrzem, jak małą łopatką, zaczął przenosić do niej proszek. - Nie rozsypie pan? - Proszę się nie obawiać, tę papierośnicę mam jeszcze z Odessy. Specjalna. Kłusaki są pańskie. - Dziękuję panu. - Opijemy naszą transakcję? - Chętnie - odparłem i podniosłem kieliszek. Kotowski wypił szampana, wstał, schował papierośnicę do kieszeni i wziął lichtarz. - No cóż, dzięki za rozmowę. I na Boga, proszę mi wybaczyć to nocne najście. - Spokojnej nocy. Czy pozwoli pan, że zadam mu pytanie? Skoro pan sam już o tym wspomniał - co to za dramat wewnętrzny, na który pomaga kokaina? - Blednie wobec dramatu Rosji - powiedział Kotowski, skłonił się krótko, po wojskowemu, i wyszedł z pokoju. Przez pewien czas usiłowałem usnąć, bez powodzenia jednak. Najpierw myślałem o Kotowskim - trzeba przyznać, że zrobił na mnie sympatyczne wrażenie. Wyczuwało się w nim dobry styl. Potem moje myśli wróciły do rozmowy z Czapajewem. Zacząłem zastanawiać się nad owym „nigdzie" i nad naszą dyskusją. Na pierwszy rzut oka wszystko było proste. Proponował mi, bym odpowiedział na pytanie: czy istnieję dzięki temu światu, czy też ów świat istnieje dzięki mnie. Oczywista wszystko sprowadzało się do banalnej dialektyki, ale była w tym jedna budząca lęk strona, którą po mistrzowsku wskazał na pozór idiotycznymi pytaniami o miejsce, gdzie wszystko to się rozgrywa. Jeśli cały świat istnieje we mnie, to gdzie wówczas istnieję ja? Jeśli istnieję w tym świecie, to gdzie, w jakim jego miejscu znajduje się moja świadomość? Można
powiedzieć - myślałem sobie - że z jednej strony świat istnieje we mnie, a z drugiej w tym świecie istnieję ja, i to są po prostu bieguny jednego myślowego magnesu, rzecz w tym jednak, że tego magnesu, tej dialektycznej diady nie było na czym zawiesić. Nie miała gdzie zaistnieć! Albowiem po to, by zaistniała, potrzebny był ten, w czyjej świadomości mogła się pojawić. A ów ktoś tak samo nie miał gdzie zaistnieć, jako że wszelkie „gdzie" powstać mogło tylko w świadomości, która po prostu nie istniała poza miejscem, które stworzyła sama... Ale gdzie była wcześniej, nim stworzyła sobie to miejsce? Sama w sobie? Ale gdzie? Nagle ogarnął mnie lęk przed samotnością. Narzuciwszy na ramiona bluzę, wyszedłem na korytarz, w niebieskawym blasku świecącego przez okno księżyca zobaczyłem poręcz wiodących w dół schodów i skierowałem się do wyjścia. Wyprzężony kocz stał nieopodal drzwi. Kilka razy obszedłem go dokoła, podziwiając jego płynne linie - światło księżyca zdawało się dodawać mu uroku. Gdzieś w pobliżu parsknął koń. Obejrzałem się i zobaczyłem Czapajewa - stał obok wierzchowca i szczotką rozczesywał mu grzywę. Podszedłem do niego i stanąłem obok. Popatrzył na mnie. Ciekawe - pomyślałem - a jeśli spytam go, gdzie znajduje się to jego „nigdzie", co mi odpowie? Rzecz jasna będzie zmuszony zdefiniować to słowo jako takie i jego pozycja w dyskusji okaże się wcale nie lepsza od mojej. - Spać się nie chce? - spytał Czapajew. - Nie mogę - powiedziałem. - Jakoś mi nieswojo. - Bo co, wcześniej nie widziałeś pustki? Zrozumiałem, że słowem „pustka" nazywa właśnie owo „nigdzie", co przed kilkoma minutami uświadomiłem sobie pierwszy raz w życiu. - Nie - odparłem. - Nigdy. - A coś ty, Piętka, wobec tego widział? - spytał serdecznie. - Zmieńmy lepiej temat - powiedziałem. - Gdzie są moje kłusaki? - W stajni - odparł Czapajew. - Ale od kiedy twoje, a nie Kotowskiego? - Już od jakiegoś kwadransa. Czapajew chrząknął. - Ty uważaj z Griszą, nie taki on prosty, jak się wydaje. - Już się zorientowałem - odrzekłem. - Wie pan, Wasiliju Iwanowiczu, pańskie słowa nie wychodzą mi z głowy. Potrafi pan zapędzić w ślepy róg. - To prawda - powiedział Czapajew, mocno przeczesując szczotką splątaną końską grzywę - potrafię. A potem jak rąbnę z cekaemu... - Ale mnie się wydaje, że ja też potrafię - oznajmiłem. - To spróbuj. - Dobra. Ja też mogę zadać serię pytań o miejsce, gdzie się coś znajduje. - Zadawaj, zadawaj - wymamrotał Czapajew.
- Zaczniemy po kolei. Oto pan czesze teraz konia. A gdzie się znajduje ten koń? Czapajew popatrzył na mnie ze zdumieniem. - Coś ty, Piętka, całkiem ocipiał? - Przepraszam, jak to? - Przecież jest tutaj. Kilka chwil milczałem. Nie byłem przygotowany na taki obrót rzeczy. Czapajew z niedowierzaniem pokręcił głową. - Wiesz co, Piętka - powiedział - poszedłbyś lepiej spać. Głupio uśmiechnięty, powlokłem się z powrotem do domu. Dobrnąwszy jakoś do łóżka, zwaliłem się na nie i z wolna zacząłem popadać w kolejny koszmar, którego nieuchronność przeczuwałem już na schodach. Nie kazał na siebie długo czekać. Przyśnił mi się niebieskooki mężczyzna przywiązany do dziwnego, przypominającego dentystyczny, fotela. We śnie wiedziałem, że z pewnością nazywa się Serdiuk i to, co teraz z nim się dzieje, wkrótce czeka mnie także. Do rąk Serdiuka biegły różnokolorowe przewody, połączone ze stojącym na podłodze dynamem o groźnym wyglądzie; byłem wystarczająco trzeźwy, by domyślić się, że sterować będzie tą maszyną mój umysł. Korbą maszyny kręciło dwóch pochylonych nad nią ludzi w białych fartuchach. Początkowo kręcili wolno i człowiek w fotelu tylko podrygiwał i zagryzał wargi, ale stopniowo ich ruchy stawały się coraz szybsze i ciałem przywiązanego zaczęły wstrząsać fale silnych dreszczy. Wreszcie nie mógł już dłużej milczeć. - Przestańcie! - poprosił. Lecz dręczyciele przyśpieszyli tylko obroty. - Wyłączcie dynamo - krzyknął co sił w płucach. - Wyłączcie dynamo! Dynamo! Dyna- mo! DY- NA- MO!!!
6
Następna stacja - „Dynamo" - zapowiedział głos z megafonu. Siedzący naprzeciw pasażer - jakiś dziwny facet o dziobatej, okrągłej twarzy, w brudnym watowanym kabacie i turbanie ze śladami zielonej farby - pochwycił bezmyślne spojrzenie Serdiuka wlepione już od kilku minut w jego oczy, podrapał się w ucho, przyłożył do turbanu dwa palce i powiedział głośno: - Heil Hitler! - Hitler heil - uprzejmie odpowiedział Serdiuk i odwrócił wzrok. Trudno się było połapać, co to za człowiek i dlaczego jeździ metrem, skoro ma gębę, z którą można rozpierać się co najmniej w BMW. Nad głową człowieka w chałacie wisiał plakat, na którym niegdyś było wypisane: „Porachuj twój zysk". Pierwsze litery zostały zamazane, a na końcu hasła dodano wykrzyknik. Serdiuk westchnął ze zrozumieniem, zerknął w prawo i zaczął czytać książkę, leżącą na kolanach sąsiada. Była to postrzępiona, obłożona w gazetę broszura, na której widniał napisany długopisem tytuł: „Militaryzm japoński". Broszura musiała być jakimś na wpół tajnym sowieckim podręcznikiem. Papier już pożółkł ze starości, czcionkę miała dziwną; w tekście uderzało mnóstwo złożonych kursywą japońskich słów. „Obowiązek społeczny - przeczytał Serdiuk - splata się u nich z poczuciem naturalnego ludzkiego obowiązku, rodząc przejmująco emocjonalny dramat. Ów obowiązek wyraża się u Japończyków w pojęciach «on» i «giri», które bynajmniej nie odeszły jeszcze w przeszłość. «On» to obowiązek wdzięczności dziecka dla rodziców, wasala w stosunku do suwerena, obywatela wobec państwa. «Giri» to zobowiązanie, powinność, która wymaga od każdego działań zgodnych z jego pozycją i miejscem w społeczeństwie. To także obowiązek wobec siebie: przestrzegania honoru i godności własnej, i swego nazwiska. W imię «on» i «giri», swego rodzaju kodeksu postępowania społecznego, zawodowego i osobistego, należy być gotowym do złożenia siebie w ofierze." Sąsiad musiał zauważyć, że Serdiuk czyta jego książkę, bo podniósł ją do samej twarzy i tak złożył, że tekst stał się całkiem niewidoczny. Serdiuk zamknął oczy. Żyją normalnie - pomyślał - ponieważ zawsze pamiętają o obowiązku. A nie chleją
bezustannie jak u nas. Nie wiadomo, co się działo w jego głowie w ciągu następnych kilku minut, ale gdy pociąg zatrzymał się na stacji „Puszkinskaja", Serdiuk wysiadł z wagonu ze wzbierającą w duszy ochotą, by wypić - mało wypić, lecz porządnie się zalać. Z początku pragnienie było niesprecyzowane, podświadome. Odczuł jakąś nieokreśloną tęsknotę za czymś niepojętym i jakby utraconym, a przybrało właściwą formę dopiero wtedy, gdy znalazł się przed długą baterią opancerzonych kiosków, skąd przez szczeliny przezierników śledziły wrogie terytorium jednakowo obojętne kaukaskie twarze. Trudno było zdecydować się na jakiś konkretny alkohol. Asortyment był spory, ale raczej pośledniego gatunku, jak podczas wyborów. Serdiuk wahał się długo, dopóki w jednym z kiosków nie dostrzegł butelki portwajnu o nazwie „Liwadia". Pierwsze spojrzenie na tę butelkę przypomniało mu wyraźnie pewien odległy poranek w młodości: zastawiony jakimiś skrzynkami zakątek na dziedzińcu instytutu, słońce na żółtych liściach i śmiejących się kolegów z jego roku, przekazujących sobie kolejno taką właśnie butelkę portwajnu (co prawda z nieco inną etykietką - wtedy nie stawiano jeszcze kropki nad „i"). Serdiuk przypomniał sobie również, że do tego zakątka, osłoniętego ze wszystkich stron przed niepowołanym okiem, trzeba było przełazić między prętami zardzewiałej, brudzącej kurtkę kraty. Ale najważniejsze w tym wszystkim nie były ani flaszka, ani krata, lecz rozbłyskujące na moment w pamięci, budzące niewesołe echa w sercu nieogarnione możliwości i szlaki, jakie otwierał wtedy przed nimi świat, rozpościerający się wokół odgrodzonego kratą rogu dziedzińca. W ślad za tym wspomnieniem pojawiła się nieznośnie dokuczliwa myśl, że choć świat od tamtej pory nie zmienił się wcale, zobaczyć go pod takim kątem, jak udawało się wówczas bez żadnego wysiłku, już się nie da, nie można przecisnąć się dziś między prętami, zresztą nie ma dokąd i po co, bo przecież skrawek pustej przestrzeni za nimi od dawna zapełniły ocynkowane trumny z doświadczeniem życiowym. Skoro się nie da zobaczyć świata pod tym samym kątem, to w tym samym procencie na pewno można. Wsunąwszy pieniądze w otwór strzelniczy kiosku, Serdiuk pochwycił zielony granat, który stamtąd wyskoczył, przeciął ulicę, ostrożnie manewrując pośród kałuż, gdzie odbijało się przedwieczorne, wiosenne niebo, usiadł na ławce naprzeciw pozieleniałego Puszkina i zerwał zębami plastikowy kapsel. Smak portwajnu wcale się nie zmienił, co stanowiło kolejny, zbyteczny dowód na to, że reformy nie dotknęły głębszych warstw rosyjskiego życia, przemknęły tylko jak hałaśliwy orkanik po samej jego powierzchni. Kilkoma długimi haustami opróżnił butelkę i, jak należy, rzucił w krzaki za granitowym murkiem. Skierowała się tam zaraz staruszka- inteligentka, która udawała dotąd, że czyta gazetę. Serdiuk odchylił się na oparcie ławki. Zamroczenie alkoholem jest z natury nijakie i kosmopolityczne. Na rauszu, który
ogarnął go po kilku minutach, nie pojawiło się nic z tego, co obiecywała i sugerowała etykietka z cyprysami, antycznymi łukami i jasnymi gwiazdami na ciemnogranatowym niebie. Nie czuło się wcale, że to portwajn lewobrzeżny: przemknęło mu nawet przez głowę, że nawet gdyby portwajn był prawobrzeżny czy nawet mołdawski, otaczający świat uległby takim samym przemianom. A w świecie tymczasem zachodziły zmiany, i to dość wyraźne - przestał wydawać się wrogi, a przechodnie przeistaczali się stopniowo z adeptów światowego zła w jego ofiary, nieświadome nawet, że są ofiarami. W następnej minucie coś zaczęło się dziać z samym złem świata - znikło gdzieś albo po prostu przestało być ważne. Stan upojenia osiągnął swój uszczęśliwiający zenit, utrzymał się kilka minut w punkcie szczytowym, po czym zwykły ładunek pijackich myśli na powrót ściągnął Serdiuka na ziemię. Obok niego przeszło trzech uczniów i dobiegły go mutujące głosy, energicznie powtarzające słowo „bazar". Ich zmniejszające się sylwetki zmierzały w stronę zaparkowanego przy trotuarze japońskiego dżipa- amfibii z wielką wyciągarką na zderzaku. Tuż nad dżipem, po drugiej stronie Twerskiej, sterczał znak McDonalda, podobny do blanki niewidocznej twierdzy. Serdiuk pomyślał, że wszystko to razem plecy oddalających się chłopców, dżip i żółte „M" na czerwonym tle - przypomina jakoś obraz Dejneki „Przyszli lotnicy". Wiedział nawet, czym - oczywistością dalszych losów występujących postaci, w obu przypadkach całkowicie jasną. Przyszli rabusie zniknęli już w podziemnym przejściu, a Serdiuk wciąż jeszcze nad tym rozmyślał; przypomniał mu się amerykański film „Zabić Holendra" z kręconymi w Moskwie zdjęciami Nowego Jorku lat trzydziestych - w filmie na ścianie jednego z gangsterskich mieszkań wisiała reprodukcja „Przyszłych lotników", co nadawało obrazowi mroczną i niepokojącą wieloznaczność. Nad polityką zresztą Serdiuk niewiele się zastanawiał, jego myśli wkrótce powróciły do przeczytanego w metrze urywka. Japończycy - medytował - to wielki naród. Pomyśleć tylko - zrzucono na nich dwie bomby atomowe, zabrano wyspy - a jednak przetrwali... Po kiego licha wpatrujemy się wciąż w tę Amerykę? Na diabła nam ona? Lepiej brać przykład z Japonii - to przecież sąsiedzi. Bóg tak zrządził. Oni też powinni trzymać z nami - razem tę Amerykę przyciśniemy... I bombę atomową się im przypomni, i Puszczę Białowieską... Jakoś nieuchwytnie, bez oporu myśli te przerodziły się w decyzję, by wziąć jeszcze jedną flaszkę. Przez pewien czas Serdiuk zastanawiał się, co kupić. Na portwajn nie miał już ochoty. Po swawolnym lewobrzeżnym adagio wydawało się właściwe długie, spokojne andante - miał ochotę na coś prostego i bezbrzeżnego jak ocean z programu „Klub podróżników" albo pszeniczne pole z obligacji, na które Serdiuk wymienił swój bon prywatyzacyjny. Po kilku chwilach namysłu postanowił kupić holenderski spirytus i dopiero w drodze do kiosku zrozumiał, że wybór ten podyktował przypomniany raptem
film. Ale to, oczywiście, było nieważne. Wróciwszy na tę samą ławkę, otworzył butelkę, nalał połowę plastikowego kubka, wypił i łapiąc sparzonymi ustami dech, rozerwał gazetę, w którą mu zawinięto kupiony na zakąskę hamburger. W oczy rzucił mu się dziwny emblemat - wpisany w owal czerwony kwiatek o asymetrycznych płatkach. Pod emblematem widniał anons: „Moskiewska filia japońskiej firmy Taira Incorporated ogłasza nabór pracowników w drodze konkursu. Konieczna znajomość języka angielskiego oraz umiejętność pracy na komputerze." Serdiuk pokręcił głową. Przez chwilę wydało mu się, że tuż przy tym ogłoszeniu wydrukowano inne, ozdobione tym samym znakiem. Uważnie przyjrzał się stronie gazety i zrozumiał, w czym rzecz. Istotnie, były dwa owale: obok wpisanego w owal kwiatka wystający spod skórki chleba krążek cebuli, brzeg poszarzałego martwego mięsa ze śladami noża i krwawy zaciek keczupu. Serdiuk z zadowoleniem spostrzegł, że zaczynają mu się już mieszać różne płaszczyzny rzeczywistości, starannie wydarł z gazety ogłoszenie, zlizał z niego kroplę keczupu i złożywszy na pół, schował do kieszeni. Dalej wszystko potoczyło się jak zwykle. Serdiuka obudziły mdłości i szare poranne światło. Najgorsze było oczywiście światło - jak zwykle wydawało się, że dodano do niego chlorku dla dezynfekcji. Rozejrzawszy się, Serdiuk pojął, że jest u siebie w domu, a wczoraj wieczorem miał zapewne gości (kogo - nie pamiętał). Z trudem wstał z podłogi, zdjął umazane błotem kurtkę i czapkę, wyszedł do przedpokoju i powiesił je na wieszaku. Potem przyszła mu do głowy myśl, że w lodówce może znaleźć piwo - kilka razy w życiu to mu się rzeczywiście zdarzyło. Jednak gdy od lodówki dzieliło go ledwie kilka metrów, na ścianie zadzwonił telefon. Serdiuk zdjął słuchawkę i chciał powiedzieć „halo", ale nawet próba wymówienia słowa sprawiała taką mękę, że zajęczał tylko coś w rodzaju „Och- e- e- e". - Okhae dzeimas - żywo powtórzyła słuchawka. - Pan Serdiuk? - Tak - odpowiedział. - Dzień dobry. Nazywam się Oda Nobunaga, rozmawiałem z panem wczoraj wieczorem. A właściwie dziś w nocy. Był pan uprzejmy zadzwonić do mnie. - Tak - przyznał Serdiuk, wolną ręką łapiąc się za głowę. - Omówiłem pańską propozycję z panem Esitsune Kawabatą, który gotów jest przyjąć pana na interview dziś o godzinie trzeciej po południu. Głos w słuchawce brzmiał obco. Od razu było wiadomo, że to cudzoziemiec - mówił wprawdzie zupełnie bez akcentu, ale z takimi pauzami, jakby szukał odpowiedniego słowa w całym posiadanym ich zapasie. - Jestem ogromnie wdzięczny - powiedział Serdiuk. - A o jaką propopozycję chodzi? - Którą pan wczoraj przedłożył. A właściwie dziś.
- A- a! - wyrzekł Serdiuk - a- a- a! - Niech pan zapisze adres - polecił Oda Nobunaga. - Zaraz, chwileczkę. Wezmę pióro. - Jak to? Nie ma pan przy telefonie notesu z piórem? - z wyraźną irytacją w głosie spytał Nobunaga. - Człowiek interesu powinien mieć. - Notuję. - Metro „Nagorna", wyjście na prawo, od razu będzie blaszany płot. Tam stoi dom. Wejście z podwórza. Dokładny adres - zaułek Piatichlebny numer pięć. Tam będzie ta... Tabliczka. - Dziękuję. - Z mojej strony to wszystko. Jak się to mówi, sayonara - powiedział Nobunaga i odwiesił słuchawkę. Piwa w lodówce nie było. Po wyjściu ze stacji „Nagorna" sporo czasu przed wyznaczoną godziną, Serdiuk od razu zobaczył obity oblazłą z farby blachą płot, ale nie uwierzył, że to ten sam, o którym mówił pan Nobunaga - płot był zbyt lichy i brudny. Pewien czas chodził po okolicy i zatrzymywał rzadkich przechodniów, pytając o zaułek Piatichlebny. Nikt jakoś nie wiedział albo nie chciał mówić: przeważnie trafiał na ledwo wlokące nogi jakieś staruchy w czerni. Teren dokoła wyglądał dziko, przypominał zarośnięte burzanem ruiny zbombardowanej dawno temu dzielnicy przemysłowej. Tu i ówdzie sterczało z trawy zardzewiałe żelastwo, było dużo przestrzeni i nieba, a na horyzoncie czerniało pasmo lasu. A jednak, wbrew tym banalnym cechom, okolica była raczej niepospolita. Wystarczyło popatrzeć na zachód, gdzie zieleniał płot: przed oczami rozpościerała się zwykła miejska panorama. Za to na wschodzie całe pole widzenia zajmowało tylko ogromne, nagie pole, nad którym sterczało kilka podobnych do szubienic latarni zupełnie jakby Serdiuk trafił na tajemną granicę postindustrialnej Rosji z pierwotną Rusią. Dzielnica nie wyglądała na taką, gdzie otwierają swoje biura poważne zagraniczne firmy, i Serdiuk uznał, że musi to być całkiem malutka firma, gdzie pracuje kilku nieprzystosowanych do życia Japończyków (przypomnieli mu się jakoś chłopi z „Siedmiu samurajów"). Zrozumiał, dlaczego jego pijany telefon wzbudził w nich takie zainteresowanie: odczuł nawet przypływ współczucia, a także sympatii dla tych ograniczonych ludzi, którzy nie potrafili, tak jak i on, urządzić się w życiu - znikła więc oczywiście dręcząca go przez całą drogę myśl, że trzeba było się jednak ogolić. Do opisu pana Nobunagi: „tam będzie dom", pasowało kilkadziesiąt stojących w pobliżu budynków. Serdiuk jednak, nie wiadomo dlaczego, uznał, że chodzi o szarą ośmiopiętrową kamienicę z przeszklonymi delikatesami na parterze. I rzeczywiście,
pokręciwszy się trzy minuty po podwórzu, zauważył na ścianie mosiężny kwadracik z napisem DOM HANDLOWY TAIRA i maleńki przycisk dzwonka, na pierwszy rzut oka niewidoczny w nierównościach muru. Jakiś metr od tabliczki wisiały na ogromnych zawiasach grube stalowe drzwi, pomalowane zieloną farbą. Serdiuk rozejrzał się bezradnie dokoła. Oprócz tych drzwi tabliczka mogła odnosić się tylko do żeliwnego włazu w asfalcie. Odczekał więc, aż zegarek wskaże za dwie minuty trzecią, i zadzwonił. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stał za nimi nieunikniony goryl w panterce z czarną gumową pałką w ręku. Serdiuk kiwnął mu głową i otwierał już usta, żeby wyjaśnić powód swojej wizyty, ale znieruchomiał z otwartymi ustami. Za drzwiami, w niedużym przedsionku, stało biurko z telefonem i krzesło, a na ścianie widniało ogromne panneau, przedstawiające biegnący w nieskończoność korytarz. Przyjrzawszy się dokładniej, Serdiuk zrozumiał, że to nie żadne panneau, ale zaczynający się za szklanymi drzwiami najprawdziwszy korytarz. Korytarz był bardzo dziwny, z wiszącymi na ścianach lampionami, przez których cienki, ryżowy papier przeświecały drżące płomyki; podłogę, posypaną grubą warstwą żółtego piasku, przykrywały leżące jedna przy drugiej wąskie maty z włókien bambusa, tworzące rodzaj plecionego chodnika. Na lampionach widniał ten sam znak, co w zamieszczonym w gazecie ogłoszeniu - zamknięty w owalu kwiatek z czterema płatkami w kształcie rombów (boczne były dłuższe). Korytarz nie biegł wcale w nieskończoność, jak wydało mu się w pierwszej chwili, lecz skręcał łagodnie w prawo (Serdiuk po raz pierwszy widział taki rozkład w moskiewskim domu) i jego koniec był niewidoczny. - Czego pan sobie życzy? - zakłócił ciszę ochroniarz. - Mam spotkanie z panem Kawabatą - odparł, oprzytomniawszy, Serdiuk. - Właśnie teraz. - Aha. W takim razie proszę wejść szybciej. Oni nie lubią, kiedy drzwi są za długo otwarte. Serdiuk wszedł do środka, a ochroniarz zamknął drzwi, przekręcając podobną do zaworu zasuwę masywnego zamka. - Proszę zdjąć buty - powiedział. - Tu są gety. - Co? - nie zrozumiał Serdiuk. - Gety. Ichnie kapcie. W środku tylko w nich chodzą. Taki porządek. Serdiuk zobaczył na podłodze kilka par drewnianego obuwia, wyglądającego na ciężkie i niewygodne: to było coś w rodzaju wysokich drewnianych koturnów z rozdwojonym sznurkowym paskiem, przy czym klocek można było włożyć tylko na bosą nogę, gdyż pasek wsuwało się między duży i średni palec stopy. W pierwszej chwili pomyślał, że ochroniarz żartuje, ale w kącie zauważył kilka par lakierków, z których sterczały skarpetki. Przysiadłszy więc na niewysokiej ławeczce, zaczął zdejmować buty. Po skończonej procedurze wstał i spostrzegł, że gety podwyższyły go o dziesięć
centymetrów. - Teraz można? - spytał. - Można. Proszę wziąć lampion i pójść korytarzem przed siebie. Pokój numer trzy. - Po co lampion? - zdziwił się Serdiuk. - Tak jest przyjęte - powiedział ochroniarz, zdejmując ze ściany jedną z latarń i podając ją Serdiukowi. - A krawat nosi pan, żeby nie zmarznąć? Serdiuk po wieloletniej przerwie włożył rano krawat i uznał ten argument za wystarczający. Poza tym miał wielką ochotę zajrzeć do lampionu, żeby sprawdzić, czy płomień jest tam prawdziwy. - Pokój numer trzy - powtórzył ochroniarz - ale cyfry są japońskie. Tam, gdzie trzy kreski jedna nad drugą. No, wie pan, jak ideogram „niebo". - Aha - powiedział Serdiuk - rozumiem. - I w żadnym wypadku proszę nie pukać. Po prostu trzeba dać do zrozumienia, że jest pan za drzwiami - można kaszlnąć albo coś powiedzieć. I poczekać, aż odpowiedzą. Niczym żuraw, podnosząc nogi, z lampionem w wyciągniętej ręce Serdiuk ruszył przed siebie. Szło mu się bardzo niewygodnie, maty trzeszczały gniewnie pod nogami i Serdiuk aż poczerwieniał, wyobraziwszy sobie, że ochroniarz obserwuje go pewnie i śmieje się po cichu. Za łagodnym zakrętem znajdowała się nieduża półmroczna sala z czarnym belkowanym sufitem. W pierwszej chwili nie dostrzegł żadnych drzwi, dopiero potem zorientował się, że wysokie boazerie na ścianach to właśnie przesuwane drzwi. Na jednej z tych boazerii wisiała kartka papieru. Serdiuk podniósł do niej lampion, zobaczył trzy narysowane tuszem kreski i pojął, że to właśnie pokój numer trzy. Spoza drzwi dochodziła cicha muzyka. Grał nieznany instrument strunowy - timbre miał niezwykły, a melodia, zbudowana na dziwnych i, jak się wydało Serdiukowi, starodawnych współbrzmieniach, była smutna i zawodząca. Serdiuk zakasłał. Zza ściany nikt się nie odezwał. Zakasłał raz jeszcze i pomyślał, że jeśli będzie musiał zakasłać po raz trzeci, najpewniej zwymiotuje. - Proszę wejść - dobiegł głos zza drzwi. Serdiuk przesunął przegrodę w lewo i zobaczył pokój, gdzie podłogę zaściełały zwykłe ciemne maty. W kącie na rozrzuconych kolorowych poduszeczkach siedział z podwiniętymi nogami bosy mężczyzna w ciemnym garniturze. Grał na dziwnym instrumencie, podobnym do wydłużonej lutni z niedużym pudłem rezonansowym, i wcale nie zareagował na widok Serdiuka. Twarz jego trudno było nazwać mongolską: miała w rysach raczej coś południowego (myśli Serdiuka powędrowały nawet całkiem konkretnym szlakiem - przypomniał sobie ubiegłoroczny wyjazd do Rostowa). Na podłodze stała zwykła maszynka elektryczna z solidnych rozmiarów garnkiem, a także czarny, opływowych kształtów faks, którego przewody biegły do dziury w ścianie. Serdiuk wszedł do pokoju, postawił lampion na podłodze i zasunął za sobą drzwi.
Człowiek w garniturze ostatni raz dotknął struny, podniósł zaczerwienione oczy, odprowadzając wzrokiem na zawsze schodzącą ze świata nutę, i starannie odłożył instrument na podłogę. Ruchy miał powolne i bardzo skupione, jakby bał się urazić niezręcznym lub gwałtownym gestem kogoś obecnego w pokoju, lecz niewidocznego dla Serdiuka. Wyjął chusteczkę z górnej kieszeni marynarki, osuszył oczy z łez i obrócił się w stronę gościa. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. - Dzień dobry. Moje nazwisko Serdiuk. - Kawabata - powiedział człowiek. Poderwał się na nogi, szybko podszedł do Serdiuka i wziął go za rękę. Dłoń miał chłodną i suchą. - Proszę bardzo - powiedział i dosłownie pociągnął gościa w stronę rozrzuconych poduszek. - Niechże pan siada. Bardzo proszę. Serdiuk usiadł. - Ja... - zaczął, ale Kawabata mu przerwał. - Nie chcę o niczym słyszeć. W Japonii obowiązuje tradycja, bardzo stara tradycja, żywa do dnia dzisiejszego - jeśli do naszego domu wchodzi człowiek z latarnią w ręku, a na nogach ma gety, to znaczy, że na dworze jest noc i niepogoda, więc pierwsze, co należy zrobić, to nalać mu podgrzanej sake. Mówiąc to, Kawabata wyjął z garnka pękatą butelkę z krótką szyjką. Była zamknięta hermetycznym korkiem, który wyciągnął za pomocą przywiązanej do szyjki długiej nici. Nie wiadomo skąd zjawiły się dwie maleńkie czarki z nieprzyzwoitymi rysunkami, na których piękne dziewczyny z nienaturalnie wysokimi brwiami wymyślnie oddawały się poważnie wyglądającym mężczyznom w maleńkich niebieskich czapeczkach. Kawabata napełnił czarki po brzegi. - Proszę - powiedział, podając jedną z nich Serdiukowi. Ten wychylił jej zawartość. Płyn najbardziej przypominał wódkę rozcieńczoną wywarem z ryżu. Poza tym był gorący - może dlatego ledwo go przełknął, zwymiotował wprost na matę. Ogarnął go taki wstyd i obrzydzenie do siebie, że po prostu zamknął oczy. - O - uprzejmie odezwał się Kawabata - na dworze jest zapewne prawdziwa burza. Klasnął w dłonie. Serdiuk zerknął spod przymkniętych powiek. W pokoju zjawiły się dwie dziewczyny, ubrane podobnie jak kobiety przedstawione na czarkach. Co więcej, miały tak samo wysokie brwi - przyjrzawszy się, Serdiuk pojął, że są namalowane tuszem na czole. Słowem, podobieństwo było tak uderzające, że myśli Serdiuka tylko przez dopiero co przeżyty wstyd nie przybrały określonego obrotu. Dziewczyny szybko zwinęły pobrudzone maty, rozłożyły na ich miejsce czyste i znikły za drzwiami - ale nie za tymi, przez które wszedł Serdiuk: okazało się, że jeszcze jedna ścienna boazeria odsuwa się na
bok. - Proszę - odezwał się Kawabata. Serdiuk podniósł wzrok. Japończyk podawał mu nową czarkę sake. Serdiuk uśmiechnął się żałośnie i wzruszył ramionami. - Tym razem - zapewnił Kawabata - wszystko będzie dobrze. Serdiuk wypił. I rzeczywiście: tym razem wszystko przebiegło inaczej - sake miękko prześlizgnęła się do wnętrza i uzdrawiającym ciepłem rozlała się po ciele. - Rozumie pan, o co chodzi - zaczął. - Ja... - Najpierw jeszcze jedną - zaproponował Kawabata. Na podłodze brzęknął faks, zaczął z niego wyłazić gęsto pokryty hieroglifami arkusz papieru. Kawabata odczekał, aż papier stanie, oderwał arkusz z rolki i zagłębił się w lekturze, zupełnie zapominając o Serdiuku. Ten tymczasem rozejrzał się dokoła. Ściany pokoju wyłożone były jednakową boazerią i teraz, kiedy sake usunęła następstwa wczorajszego ataku nostalgii, każda z jej płyt zaczęła mu się wydawać drzwiami w nieznane. Zresztą jedna ze ścian, na której wisiała rycina, na pewno drzwiami nie była. Jak wszystko w ofisie pana Kawabaty, rysunek był dziwny. Na ogromnym, pustym arkuszu papieru pośrodku gęstniał niejako obrazek narysowany niedbałą, ale celną kreską. Przedstawiał nagiego mężczyznę, stojącego na skraju urwiska (jego postać była mocno stylizowana, ale o tym, że to mężczyzna, świadczył realistycznie odtworzony organ płciowy). Na szyi mężczyzny wisiało kilka różnego kalibru odważników, w każdej ręce trzymał po mieczu, oczy zawiązane miał białą szmatką, a u jego nóg otwierała się przepaść. Widniało tam jeszcze parę drobnych szczegółów: zachodzące we mgle słońce, ptaki na niebie i dach odległej pagody, ale nie bacząc na te romantyczne dygresje, dominującym uczuciem, jakie pozostawiało w duszy spojrzenie na obrazek, była beznadziejność. - To nasz narodowy artysta Aketi Mitsuhide - powiedział Kawabata - ten sam, który otruł się niedawno rybą fugu. Jak by pan określił temat tej ryciny? Oczy Serdiuka prześlizgnęły się po przedstawionym na rysunku mężczyźnie, począwszy od nagiego członka po wiszące na piersi odważniki. - No tak, oczywiście - powiedział nieoczekiwanie dla siebie. - On i giri - ciężarki*. To znaczy „on" i „giri". Kawabata uderzył w dłonie i roześmiał się. - Jeszcze sake? - zaproponował. - Wie pan, ja bym z przyjemnością - odparł Serdiuk - ale może najpierw interview? Szybko się upijam. Gira - po rosyjsku odważnik, ciężarek. - Interview jest już zakończone - oznajmił Kawabata, napełniając czarki. - Widzi pan,
nasza firma istnieje od bardzo dawna, tak dawna, że gdybym panu powiedział, obawiam się, że pan by nie uwierzył. Dla nas najważniejsza jest tradycja. Do nas, jeśli pozwoli pan wyrazić to obrazowo, dostać się można tylko przez bardzo wąskie drzwi, a pan właśnie uczynił zdecydowany krok, żeby je przestąpić. Winszuję. - Jakie drzwi? - zdziwił się Serdiuk. Kawabata wskazał na rycinę. - Oto one - powiedział. - Jedyne, które prowadzą do Taira Incorporated. - Nie bardzo rozumiem - stwierdził Serdiuk. - Na ile się zorientowałem, zajmujecie się państwo handlem i dla was... Kawabata podniósł dłoń. - Często z przerażeniem zauważam - powiedział - że pół Rosji zdążyło się zarazić obrzydliwym zachodnim pragmatyzmem. Oczywiście nie mam na myśli pana, mam jednak wszelkie podstawy do takiego stwierdzenia. - A cóż złego jest w pragmatyzmie? - spytał Serdiuk. - W dawnych czasach - odparł Kawabata - w naszym kraju urzędnicy mogli uzyskać ważne stanowisko po egzaminach, na których pisali prace o pięknie. I to była bardzo mądra zasada - przecież jeśli człowiek rozumie to, co niepomiernie wyższe od wszelkich biurokratycznych manipulacji, to i z nimi bez wątpienia się upora. Skoro umysł pański z błyskawiczną szybkością przeniknął tajemnicę zaszyfrowanej w rysunku pradawnej alegorii, to co za problem mogą stanowić dla pana wszelkie cenniki i specyfikacje? Żaden. Co więcej, po tej pańskiej odpowiedzi będę uważał za zaszczyt, jeśli zechce pan ze mną wypić. Proszę nie odmawiać. Po wypiciu jeszcze jednej czarki Serdiukowi nieoczekiwanie zaczął wypływać z pamięci dzień wczorajszy - jak się okazało, z placu Puszkina pojechał na Czyste Prudy. Co prawda nie bardzo wiadomo, po co - w pamięci pozostał mu tylko pomnik Gribojedowa, widziany w jakiś dziwny sposób, jakby patrzył na niego spod ławki. - Tak - wyrzekł w zamyśleniu Kawabata - a przecież w istocie ten rysunek jest przerażający. O d zwierząt różnią nas tylko te zasady i rytuały, co do których umówiliśmy się między sobą. Pogwałcenie ich jest gorsze niż śmierć, ponieważ tylko one chronią nas przed otchłanią chaosu, która otwiera się tuż u naszych stóp, jeśli oczywiście zdjąć przepaskę z oczu. Wskazał palcem rysunek. - Ale u nas w Japonii jest jeszcze inna tradycja - czasem na chwilę głęboko w duszy odstępujemy od wszelkich tradycji, wyrzekamy się, jak to mówią, Buddy i Mary, po to, by zaznać nieopisanego smaku rzeczywistości. I taka chwila rodzi czasem zadziwiające dzieła sztuki... Kawabata jeszcze raz spojrzał na stojącego nad przepaścią mężczyznę z mieczami i westchnął.
- Tak - powiedział Serdiuk. - U nas też zrobiło się takie życie, że człowiek wszystko odrzuca. A tradycje... No cóż. Niektórzy chodzą do rozmaitych cerkwi, ale przeważnie człowiek popatrzy w telewizor, a potem myśli o pieniądzach. Poczuł, że bardzo obniżył poprzeczkę rozmowy i musi szybko powiedzieć coś mądrego. - Najpewniej - kontynuował, wyciągając do Kawabaty pustą czarkę - dzieje się tak dlatego, że Rosjanin z natury nie jest skłonny do metafizycznych dociekań i zadowala się tym zaprawionym alkoholizmem bezbożnictwem, które, mówiąc uczciwie, jest właśnie naszą główną duchową tradycją. Kawabata nalał Serdiukowi i sobie. - Tu pozwolę sobie niezupełnie się z panem zgodzić - powiedział. - A oto dlaczego. Niedawno nabyłem do naszej kolekcji rosyjskiej sztuki religijnej... - Pan zbiera? - zdziwił się Serdiuk. - Tak - odparł Kawabata, wstając z podłogi i podchodząc do jednej z półek. - To także jedna z zasad naszej firmy. Zawsze staramy się jak najgłębiej poznać duszę narodu, z którym prowadzimy interesy. Nie chodzi tu o osiągnięcie dzięki temu jakichś dodatkowych korzyści ze zrozumienia... Jak to będzie po rosyjsku? Mentalności, tak? Serdiuk kiwnął potwierdzająco. - Nie - ciągnął Kawabata, otwierając jakąś wielką teczkę. - Chodzi tu raczej o pragnienie, by wznieść się na wyżyny sztuki w najbardziej nawet odległej od niej działalności. Widzi pan, jeśli sprzedaje pan partię karabinów maszynowych, można by rzec, w pustkę, z której wpływają na pańskie konto nie wiadomo jak zarobione pieniądze, to niewiele różni się pan od zwykłego automatu kasowego. Jeśli natomiast tę samą partię karabinów maszynowych sprzedaje pan ludziom, o których wie pan, że za każdym razem, gdy zabijają innych, muszą się kajać przed trzema hipostazami Stwórcy tego świata, to zwykły akt sprzedaży urasta do rangi sztuki i zyskuje zupełnie inną jakość. Nie dla nich, oczywiście, lecz dla nas. Jest pan wtedy w harmonii, w jedności z wszechświatem, w którym działa, i pański podpis pod kontraktem przybiera równie egzystencjalny wymiar... Czy mówię to prawidłowo po rosyjsku? Serdiuk skinął potwierdzająco. - Taki egzystencjalny wymiar, jaki mają wschód słońca, przypływ morski czy drżenie źdźbła trawy na wietrze... O czym to ja mówiłem na początku? - O pańskiej kolekcji. - Ano tak. Zechciałby pan rzucić okiem? Podał Serdiukowi wielki arkusz, obciągnięty cienką warstwą ochronnej kalki. - Tylko bardzo proszę ostrożnie. Serdiuk wziął arkusz do rąk. Na kawałku zakurzonego kartonu, wyraźnie dość już starego, widniało ukośnie wypisane przez szablon słowo „Bóg".
- Co to jest? - To rosyjska ikona konceptualna z początku wieku. Autorstwa Dawida Burluka. Słyszał pan o nim? - Coś słyszałem. - O dziwo, nie jest zbyt znany w Rosji - powiedział Kawabata. - Ale to nieważne. Proszę się dobrze przyjrzeć! Serdiuk jeszcze raz spojrzał na arkusz. Litery rozdzielały białe odstępy, pozostałe widać po spajających szablon paskach papieru. Słowo wydrukowane było grubą linią, wokół niego zastygły plamy farby - wszystko razem dziwnie przypominało ślad buta. Serdiuk pochwycił spojrzenie Kawabaty i mruknął przeciągle coś w rodzaju „Ta- ak". - Ileż tu sensów - ciągnął Kawabata. - Proszę poczekać, niech pan nic nie mówi, spróbuję opowiedzieć o tym, co sam widzę, a jeśli coś przeoczę, pan to uzupełni. Dobrze? Serdiuk skinął głową na znak zgody. - Po pierwsze - zaczął Kawabata - sam fakt, że słowo „Bóg" wydrukowano przez szablon. Tak właśnie trafia do świadomości człowieka w dzieciństwie - jako szablonowa odbitka, taka sama, jak w miliardach innych umysłów. Wiele zależy przy tym od powierzchni, na jakiej się znajdzie - jeśli papier jest nierówny i szorstki, to druk na nim będzie nieostry, a jeśli są tam już jakieś inne słowa, to nawet nie wiadomo, co w rezultacie właściwie pozostanie na papierze. Stąd mówi się, że każdy ma swego Boga. Oprócz tego proszę popatrzeć na wspaniałą trywialność tych liter - ich kąty aż biją w oczy. Trudno uwierzyć, by komuś mogło przyjść do głowy, że takie trzyliterowe słowo to właśnie źródło wiecznej miłości i łaski, których odblask czyni życie na tym świecie poniekąd możliwym. A z drugiej strony ten nadruk przypomina najbardziej znak, jakim cechuje się bydło, i jest to jedyna rzecz, na jaką człowiek w ostateczności może w życiu liczyć. Zgadza się pan? - Tak - powiedział Serdiuk. - Gdyby jednak wszystko ograniczało się tylko do tego, w pracy, którą trzyma pan w ręku, nie byłoby nic szczególnie wybitnego: pełne spektrum tych idei można znaleźć w pierwszym lepszym ateistycznym wykładzie w wiejskim klubie. Ale jest tutaj pewien maleńki szczegół, który czyni tę ikonę rzeczywiście genialną, stawia ją wyżej - nie boję się tych słów - od Trójcy Rublowa. Pan oczywiście wie, o czym mówię, ale proszę pozwolić, że sam to powiem. Kawabata zrobił uroczystą pauzę. - Ja, rzecz jasna, mam na myśli pozostałe po szablonie paski pustki. Bez trudu można by było je zamalować, ale wówczas ta praca przestałaby być tym, czym jest teraz. Otóż to. Człowiek zaczyna przyglądać się temu słowu, od widzialnego sensu przechodzi do
widzialnej formy i nagle spostrzega niewypełnione niczym pustki - i tam właśnie, wyłącznie w tym nigdzie znaleźć może to, na co starają się wskazać te ogromne, pokraczne litery, albowiem słowo „Bóg" wskazuje na to, czego wskazać nie można. To niemal według Eckharta albo... zresztą nieważne. Wielu było takich, którzy próbowali wyrazić to w słowach. Choćby Lao-tsy. Pamięta pan o kole i szprychach? Albo o naczyniu, którego wartość określa tylko jego wewnętrzna pustka? A jeśli powiem, że każde słowo - to też takie naczynie i wszystko zależy od tego, ile pustki zdoła pomieścić? Czyżby chciał się pan o to spierać? - Nie - powiedział Serdiuk. Kawabata otarł z czoła kroplę szlachetnego potu. - Teraz proszę jeszcze raz spojrzeć na tę rycinę na ścianie - polecił. - Patrzę - zapewnił Serdiuk. - Widzi pan, jak jest skomponowana? Sfera rzeczywistości, gdzie mieści się „on" i „giri", skupia się w samym środku, a wokół - pustka, z której ta rzeczywistość się wyłania i gdzie znika. My w Japonii nie niepokoimy wszechświata niepotrzebnymi myślami o przyczynach jego powstania. Nie obciążamy Boga pojęciem „Bóg". Ale nie bacząc na to, pustka na rycinie jest tą samą, którą widzi pan na ikonie Burluka. Czyż to nie znamienna zbieżność? - Oczywiście - przyznał Serdiuk, podsuwając Kawabacie pustą czarkę. - Jednak tej pustki nie znajdzie pan w zachodnim malarstwie religijnym - ciągnął, nalewając, Kawabata. - Wszystko wypełniają tam obiekty materialne - jakieś kotary, draperie, miseczki z krwią i Bóg wie czym jeszcze. Swoiste postrzeganie rzeczywistości, wyrażone w tych dwóch dziełach sztuki, jednoczy tylko nas i was. Dlatego uważam, że Rosji w istocie niezbędne są alchemiczne zaślubiny ze Wschodem. - Słowo honoru - wtrącił Serdiuk - akurat wczoraj wieczór o tym... - Właśnie ze Wschodem - przerwał mu Kawabata - a nie z Zachodem. Rozumie pan? W głębi duszy rosyjskiej zieje ta sama pustka, co w głębi duszy japońskiej. I właśnie z tej pustki powstaje świat, powstaje w każdej chwili. Pańskie zdrowie. Kawabata wypił w ślad za Serdiukiem i obrócił w dłoniach pustą butelkę. - Tak - powiedział - wartość naczynia tkwi oczywiście w pustce. Jednak wartość tego naczynia w ciągu ostatnich kilku minut nadmiernie wzrosła. Uległa naruszeniu równowaga między wartością a brakiem wartości i to jest nie do zniesienia. Najgorsza rzecz - gdy znika równowaga. - Tak - przyznał Serdiuk - oczywiście. A co, więcej nie ma? - Można by skoczyć... - odparł Kawabata i spojrzał na zegarek. - Tyle że przepuścimy mecz... - Interesuje się pan? - Jestem kibicem Dynama - powiedział Kawabata i mrugnął nader swojsko.
W wytartej kurtce z kapturem i w gumiakach Kawabata stracił wszelkie podobieństwo do Japończyka. Teraz wyglądał zupełnie na kogoś, kto przyjechał z Rostowa - nasuwały się przy tym nawet domysły, w jakim celu, i to domysły raczej ponure. Nawiasem mówiąc, Serdiuk od dawna wiedział, że większość cudzoziemców spotykanych na moskiewskich ulicach to w rzeczywistości żadni cudzoziemcy, lecz drobna handlarska hołota, co ukradła trochę grosza i obkupiła się w sklepie „KalinkaStockman". Prawdziwi cudzoziemcy, których w Moskwie namnożyła się cała masa, dla bezpieczeństwa od wielu lat ubierali się tak, by niczym nie wyróżniać się wśród zwykłych przechodniów. Wyobrażenie o tym, jak wygląda zwykły moskiewski przechodzień, większość z nich czerpała, ma się rozumieć, z audycji CNN. A CNN starało się pokazać moskwian brnących przez wypaloną pustynię reform za mirażem demokracji i w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto pokazywało zbliżenia przebranych za moskwian pracowników ambasady amerykańskiej, ponieważ wyglądali znacznie naturalniej od przebranych za cudzoziemców moskwian. Tak że mimo podobieństwa Kawabaty do przybysza z Rostowa - a właściwie dzięki temu podobieństwu, zwłaszcza przez to, że z twarzy niezbyt przypominał Japończyka, od razu stawało się oczywiste, że to Japończyk czystej krwi, który wyszedł na chwilę ze swego ofisu w moskiewski półmrok. Oprócz tego Kawabata prowadził Serdiuka jedną z tych tras, jakie wykorzystują tylko cudzoziemcy - zanurzał się w ciemne przechodnie podwórza i bramy, przełaził przez dziury w drucianych siatkach ogrodzeń, tak że Serdiuk już po kilku minutach zupełnie stracił orientację i całkowicie zdał się na swego energicznego kompana. Wkrótce wyszli na ciemną krętą ulicę, gdzie stało kilka kiosków, i Serdiuk zrozumiał, że znaleźli się u celu. - Co weźmiemy? - spytał. - Myślę, że litr sake - odparł Kawabata. - W sam raz starczy. No i coś do jedzenia. - Sake? - zdziwił się Serdiuk. - Czyżby tu była sake? - Tu akurat jest - zapewnił Kawabata. - W Moskwie są tylko trzy kioski, gdzie można dostać normalną sake. A jak pan myśli, dlaczego otworzyliśmy tu biuro? Żartuje - pomyślał Serdiuk i spojrzał na witrynę. Wybór był najzwyklejszy, tyle że pośród butelek stało kilka litrówek o egzotycznym wyglądzie i etykietkach gęsto zapisanych hieroglifami. - Czarną sake - zażądał Kawabata. - Dwie butelki. Tak? Serdiuk dostał jedną butelkę i wsunął ją do kieszeni. Drugą zostawił sobie Kawabata. - Teraz jeszcze jedno - powiedział Kawabata. - Potrwa chwilę. Poszli wzdłuż linii kiosków i wkrótce znaleźli się przed niedużym blaszanym pawilonem z drzwiami pełnymi dziur ni to po kulach, ni to od gwoździ, a zapewne, jak to
zwykle bywa, od tych i tamtych naraz. Oba okna osłaniała klasyczna dekoracyjna krata w dolnym rogu zgięty w półkole pręt, od którego we wszystkie strony rozchodziły się pordzewiałe promienie. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Towary dla Donu", albo może „dla Domu" - wątpliwa litera była czymś pośrednim między „m" i „n". W środku pawilon wyglądał tak samo, jak wszystkie tego rodzaju pawilony - na półkach stały puszki z emalią i pokostem, wisiały wzory kafelków, osobną ladę zajmowały najróżniejsze modele lśniących szyfrowych zamków do sejfów. Ale w kącie na odwróconej wannie ze sztucznego tworzywa stało coś, czego Serdiuk nigdy dotąd nie widział. Był to czarny pancerz połyskujący laką i drobnymi złotymi inkrustacjami. Obok leżał rogaty szyszak, zakończony wachlarzem osłaniających szyję płytek, też pokrytych czarną laką. Na czole szyszaka błyszczała srebrna pięcioramienna gwiazda. Obok pancerza wisiało na ścianie kilka różnej długości mieczy i wielki asymetryczny łuk. Podczas gdy Serdiuk oglądał cały ten arsenał, Kawabata wiódł cichą rozmowę ze sprzedawcą. Mówili, zdaje się, o jakichś strzałach. Potem Kawabata poprosił o zdjęcie ze ściany długiego miecza w ozdobionej białymi rombami pochwie. Wyciągnąwszy go do połowy z pochwy, paznokciem sprawdził klingę (Serdiuk zauważył, że Kawabata nader ostrożnie obchodzi się z mieczem i nawet sprawdzając ostrze, stara się nie dotykać klingi palcami). Serdiuk miał wrażenie, że Kawabata zupełnie zapomniał o jego istnieniu, i postanowił o sobie przypomnieć. - Proszę mi powiedzieć - zwrócił się do Kawabaty - co może oznaczać ta gwiazda na szyszaku? Przypuszczam, że to jakiś symbol? - O, tak - powiedział Kawabata. - Symbol, i to bardzo dawny. To jeden z emblematów Orderu Gwiazdy Październikowej. Serdiuk chrząknął ironicznie. - Co to za order? - spytał. - Dawany starożytnym dojarkom? Kawabata popatrzył na niego przeciągle i kącik jego ust uniósł się w odwzajemnionym uśmieszku. - Nie - odpowiedział. - Tego orderu nigdy nikomu nie dawano. Po prostu niektórzy ludzie nagle pojmowali, że mogą go już nosić. A właściwie zawsze mogli. - A za co on przysługuje? - Nie ma nic takiego, za co mógłby przysługiwać. - Ależ bywają na świecie idioci - z pasją powiedział Serdiuk. Kawabata gwałtownie wsunął miecz do pochwy. W powietrzu momentalnie zgęstniało zakłopotanie. - Żartowniś z pana - rzucił Serdiuk, instynktownie starając się naprawić nietakt. Gdyby pan jeszcze powiedział: Order Czerwonego Sztandaru Pracy.
- Nic nie słyszałem o takim orderze. Order Żółtej Flagi rzeczywiście istnieje, ale to coś z całkiem innej sfery. I dlaczego uważa pan, że jestem żartownisiem? Ja rzadko żartuję. A jeśli żartuję, uprzedzam o tym cichym śmiechem. - Proszę mi wybaczyć, jeśli powiedziałem coś niewłaściwego - rzekł Serdiuk. Jestem po prostu pijany. Kawabata wzruszył ramionami i zwrócił miecz sprzedawcy. - Weźmie go pan? - spytał. - Nie - odparł Kawabata. - Proszę zapakować tamten mały. Nim Kawabata uregulował rachunek, Serdiuk wyszedł na ulicę. Miał paskudne uczucie, że popełnił jakieś niewybaczalne głupstwo, ale popatrzywszy kilka razy w niebo, na którym widniały już wilgotne wiosenne gwiazdy, uspokoił się. Potem znów rzuciły mu się w oczy rozczapierzone pręty- - promienie krat na oknach i pomyślał ze smutkiem, iż Rosja - to właściwie także kraj wschodzącego słońca, choćby dlatego, że to słońce tak naprawdę nigdy nad nią nie wzeszło. Uznał, że może podzielić się tym spostrzeżeniem z Kawabatą, ale gdy ten wyszedł z pawilonu z wąską paczką pod pachą, myśl zdążyła już zniknąć, a zastąpiła ją nieprzeparta chęć, by sobie golnąć. Kawabata pojął to od razu. Ledwo odeszli kilka kroków od drzwi, położył paczkę pod mokrym czarnym drzewem, wyrastającym z dziury w asfalcie, i powiedział: - Pan oczywiście wie, że my w Japonii pijemy sake podgrzaną. I, rzecz jasna, nikt nigdy nie próbuje jej pić prosto z butelki - to absolutnie sprzeczne z rytuałem. A picie na ulicy to po prostu hańba. Jest jednak pewien pradawny sposób, który pozwala to uczynić, nie tracąc twarzy. Nazywa się „jeździec na popasie". Można to także przetłumaczyć jako „odpoczynek jeźdźca". Nie odrywając oczu od Serdiuka, Kawabata wyjął butelkę z kieszeni. - Legenda głosi - ciągnął - że wielki poeta Ariwara- no Narihira został razu pewnego wysłany z własnej woli jako poseł do odległej prowincji Ise. Jeździło się wtedy wierzchem, a droga trwała wiele dni. Było lato. Narihira jechał w towarzystwie przyjaciół, a jego wzniosła dusza pełna była smutku i miłości. Kiedy jeźdźcy odczuwali zmęczenie, zsiadali z koni i wzmacniali swoje siły prostą strawą i kilkoma łykami sake. Żeby nie zwabić zbójców, nie rozpalali ogniska, pili ją więc na zimno. Po czym znów ruszali w drogę... Kawabata wyciągnął korek. - Stąd wzięła się ta tradycja. Kiedy pije się sake w ten sposób, należy myśleć o wielkich mężach starożytności, a potem myśli te winny stopniowo przeradzać się w świetlisty smutek, ogarniający serce, gdy ktoś uświadamia sobie znikomość świata, a jednocześnie urzeczony jest jego pięknem. Zacznijmy więc... - Z przyjemnością - powiedział Serdiuk i wyciągnął rękę po butelkę.
- Nie tak zaraz - powiedział Kawabata, odsuwając butelkę. - W rytuale tym bierze pan udział po raz pierwszy, pozwoli pan więc, że przedstawię mu kolejność działań, jakie się nań składają, oraz ich znaczenie. Proszę robić to, co ja, a ja będę wyjaśniał symboliczny sens naszego postępowania. Kawabata postawił butelkę obok pakunku. - Najpierw należy przywiązać konia - rzekł. Pociągnął kilka razy dolną gałąź drzewa, sprawdzając jej wytrzymałość, a potem powiódł wokół niej rękami, jakby owijał ją sznurem. Serdiuk zrozumiał, że powinien zrobić to samo. Uniósł ręce ku gałęzi nad sobą i starannie powtórzył manipulacje Kawabaty pod jego uważnym spojrzeniem. - Nie - odezwał się Kawabata - tak będzie mu niewygodnie. - Komu? - spytał Serdiuk. - Pańskiemu koniowi. Przywiązał go pan za wysoko. Tak z trudem dosięgnie trawy. A przecież to odpoczynek nie tylko pański, ale także pańskiego wiernego druha. Na twarzy Serdiuka odbiło się zdumienie i Kawabata westchnął. - Proszę zrozumieć - powiedział cierpliwie - spełniając ten rytuał, przenosimy się jakby w epokę Heian. Jedziemy właśnie do prowincji Ise i panuje lato. Błagam, niech pan niżej przy- wiąże uzdę. Serdiuk uznał, że mądrzej będzie się nie spierać. Pokręcił rękami nad górną gałęzią, po czym powiódł nimi po dolnej. - To już całkiem inna sprawa - rzekł Kawabata. - A teraz należy ułożyć wiersz o tym, co się widzi dookoła. Zamknął oczy, milczał chwilę, po czym wypowiedział chrapliwie długie zdanie, w którym Serdiuk nie uchwycił rymu ani rytmu. - To mniej więcej to, o czym mówiliśmy - wyjaśnił. - O tym, jak niewidoczne konie skubią niewidoczną trawę, i o tym, że jest to o wiele realniejsze od tego asfaltu, którego w istocie nie ma. Całość opiera się na grze słów. Teraz pańska kolej. Serdiuk poczuł się nieswojo. - Nie wiem nawet, co rzec - odezwał się przepraszającym tonem. - Nie pisuję wierszy i nie lubię ich. Zresztą po cóż słowa, gdy błyszczą na niebie gwiazdy? - O! - wykrzyknął Kawabata. - Wspaniale! Wspaniale! Jakież to trafne. Zaledwie dwadzieścia jeden słów, lecz równych całej księdze! Odstąpił krok i dwukrotnie się skłonił. - Jak to dobrze, że recytowałem pierwszy - powiedział. - Po panu nigdy bym się nie odważył. Gdzie nauczył się pan układać tanki? - A, tak jakoś - wymijająco odrzekł Serdiuk. Kawabata podał mu butelkę. Serdiuk pociągnął kilka wielkich łyków i zwrócił ją Japończykowi. Kawabata też przypiął się do butelki - pił małymi łykami, trzymając
wolną rękę przy plecach - widocznie to też miało jakiś sakralny sens, ale Serdiuk na wszelki wypadek powstrzymał się od pytań. Podczas gdy Kawabata pił, zapalił papierosa. Zaciągnął się dwa, trzy razy i wróciła mu pewność siebie, nawet zrobiło mu się trochę wstyd przed samym sobą za tę nieśmiałość, jakiej dopiero co pozwolił się opanować. - A nawiasem mówiąc, co do konia - powiedział - wcale nie za wysoko go przywiązałem. Po prostu w ostatnim okresie szybko się męczę i zatrzymuję się na popas co najmniej na trzy dni. Dlatego ma długą uzdę, bo wyskubałby całą trawę już pierwszego dnia... Kawabata zmienił się na twarzy. Jeszcze raz się skłonił, odszedł na bok i zaczął rozpinać kurtkę na brzuchu. - Co pan zamierza zrobić? - spytał Serdiuk. - Okropnie mi wstyd - odparł Kawabata. - Po takiej hańbie nie mogę żyć dłużej. Siadł na asfalcie, otworzył paczkę, wyciągnął z niej krótki miecz i odsłonił ostrze, po którym prześlizgnął się liliowy zajączek płonącej nad ich głowami neonowej latarni. Serdiuk zrozumiał wreszcie, co zamierza zrobić Kawabata, i zdążył schwycić go za ręce. - Proszę, niech pan tego nie robi - powiedział z absolutnie szczerym przerażeniem. Czy warto przywiązywać taką wagę do głupstw? - Czy zdoła mi pan przebaczyć? - spytał z przejęciem Kawabata, podnosząc się na nogi. - Błagam, niech pan zapomni o tym głupim nieporozumieniu. Zresztą miłość do zwierząt to szlachetne uczucie. Czy warto się go wstydzić? Kawabata zastanowił się chwilę, po czym zmarszczki na jego czole się wygładziły. - Ma pan rację - powiedział. - Rzeczywiście nie kierowała mną chęć okazania, że orientuję się w czymś lepiej od pana, lecz współczucie dla zmęczonego zwierzęcia. A w tym naprawdę nie ma nic hańbiącego - jeśli nawet zdarzyło mi się powiedzieć głupstwo, nie utraciłem twarzy. Schował miecz do pochwy, zatoczył się i znów przylgnął do butelki. - Jeśli między dwoma szlachetnymi mężami pojawi się nawet jakieś drobne nieporozumienie, czyż nie rozsypie się w proch, kiedy skierują na nie ostrza swych umysłów? - powiedział, przekazując butelkę Serdiukowi. Serdiuk dopił resztę. - Na pewno się rozsypie - potwierdził. - Jasna sprawa. Kawabata podniósł głowę i marzycielsko spojrzał w niebo. - Po cóż słowa, gdy błyszczą na niebie gwiazdy? - wyrecytował. - Ach, jak dobrze. Bardzo bym chciał uczcić tę zachwycającą chwilę jakimś gestem. Może byśmy uwolnili nasze konie? Niech pasą się na tej pięknej równinie, a nocami odchodzą w góry. Zasłużyły chyba na wolność? - Ma pan wielkie serce - powiedział Serdiuk.
Kawabata chwiejnym krokiem podszedł do drzewa, wyciągnął miecz i niewidocznym niemal ruchem ściął dolną gałąź, która upadła na asfalt. Po czym zamachał rękami i wykrzyknął coś głośno - Serdiuk zrozumiał, że odpędza konie. Następnie wrócił, podniósł butelkę i z rozczarowaniem wylał z niej na asfalt kilka ostatnich kropel. - Robi się chłodno - zauważył Serdliuk, rozglądając się dokoła i czując instynktownie, że jeszcze (trochę, a z moskiewskiego wilgotnego powietrza wynurzy się patrol milicyjny. - Może wrócimy do ofisu? - Oczywiście - powiedział Kawabata. - Oczywiście. Tam coś przekąsimy. Z drogi powrotnej Serdiuk nie zapamiętał absolutnie nic. Oprzytomniał dopiero w tym samym pokoju, skąd zaczęła się ich wyprawa. Obaj siedzieli na podłodze i z głębokich miseczek jedli makaron. Chociaż nowa butelka była już do połowy opróżniona, Serdiuk spostrzegł, że jest zupełnie trzeźwy i w podniosłym stanie ducha. Kawabata też musiał być w dobrym nastroju, bo półgłosem coś podśpiewywał: - „A młodego bęcwała niosą z rozbitą głową..." Wymachiwał przy tym w takt pałeczkami do jedzenia, przez co cieniutkie żmijki makaronu rozlatywały się na wszystkie strony. Niektóre spadały na Serdiuka, ale nie wydawało mu się to obraźliwe. Skończywszy jeść, Kawabata odsunął miseczkę i zwrócił się do Serdiuka: - Proszę mi powiedzieć, na co ma ochotę człowiek, który po powrocie do domu z niebezpiecznej wyprawy zaspokoił już głód i pragnienie? - Nie wiem - odparł Serdiuk. - U nas zwykle włączają telewizor. - Nie- e- e - zaoponował Kawabata. - My w Japonii produkujemy najlepsze telewizory na świecie, co nie przeszkadza nam jednak w zachowaniu świadomości, że telewizor to po prostu przezroczyste okienko w kanale duchowego zsypu śmieci. Nie miałem na myśli nieszczęśników, którzy całe życie jak zahipnotyzowani wpatrują się w nieprzerwany potok pomyj, a czują, że żyją, tylko wtedy, gdy uda im się rozpoznać puszkę ze znajomymi konserwami. Chodzi o ludzi godnych, by wspomnieć o nich w naszej rozmowie. Serdiuk wzruszył ramionami. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Kawabata zmrużył oczy, przysunął się do Serdiuka, uśmiechnął się i na chwilę rzeczywiście upodobnił się do przebiegłego Japończyka. - Nie pamięta pan? Całkiem niedawno, po wypuszczeniu koni, kiedy po przeprawie przez rzekę Ten-tzin zmierzaliśmy ku bramie Rasemon, mówił pan o cieple leżącego obok drugiego ciała. Czyż to nie to właśnie, do czego tęskniła w owej chwili pańska dusza? Serdiuk drgnął. Pedał - pomyślał. - Jak mogłem nie zauważyć od razu?
Kawabata przysunął się jeszcze bliżej. - To przecież jedno z tych nielicznych naturalnych uczuć, jakich do tej pory zaznać może człowiek. A poza tym zgodziliśmy się już, że Rosji niezbędne są alchemiczne zaślubmy ze Wschodem. Czyż nie tak? - Absolutnie niezbędne - przymuszając się wewnętrznie, potwierdził Serdiuk. Oczywiście. Właśnie wczoraj o tym myślałem. - Doskonale - powiedział Kawabata. - Ale przecież to, co dzieje się między narodami i krajami, powtarza się w symbolicznej formie w życiu każdego z ludzi, stanowiących narody tych krajów. Rosja - to przecież pan. Tak więc, jeśli pańskie słowa są szczere, a nie mam powodu sądzić, że tak nie jest, możemy niezwłocznie odbyć ten rytuał. Wesprzemy w ten sposób nasze słowa i myśli symbolicznym zespoleniem pierwiastków... Kawabata pochylił się i mrugnął. - Oprócz tego mamy przecież razem pracować, a nic tak nie zbliża mężczyzn, jak... Jeszcze raz mrugnął i uśmiechnął się. Serdiuk automatycznie wyszczerzył się w odpowiedzi, a jednocześnie zauważył, że w ustach Kawabaty brak jednego zęba. Zresztą o wiele istotniejsze wydawało się co innego: po pierwsze Serdiuk pomyślał o zagrożeniu AIDS, a po drugie uświadomił sobie, że jego bielizna nie jest pierwszej świeżości. Kawabata wstał, podszedł do szafy, poszperał w niej i rzucił Serdiukowi jakąś szmatkę. Była to niebieska czapeczka, identyczna jak te na głowach mężczyzn, namalowanych na czarkach do sake. Kawabata włożył na głowę drugą taką czapeczkę i gestem zachęcił Serdiuka, by zrobił to samo, po czym klasną! w dłonie. Natychmiast jedna z boazerii odsunęła się na bok i Serdiuk usłyszał dźwięki dość niesamowitej muzyki. Za boazerią, w niedużym pokoju przypominającym raczej komórkę, stało cztery czy pięć dziewcząt w długich, różnokolorowych kimonach, z instrumentami muzycznymi w rękach. W pierwszej chwili Serdiuk pomyślał, że to nie kimona, ale długie, źle skrojone szlafroki, przewiązane w pasie ręcznikami i podwinięte, by wyglądały na kimona, ale potem doszedł do wniosku, że to jednak kimona. Dziewczęta grały, uśmiechając się i kołysząc głowami z boku na bok - jedna trzymała bałałajkę, druga wybijała takt malowanymi drewnianymi łyżkami z Palecha, dwie pozostałe grały na maleńkich plastikowych harmonijkach, wydających ostre, koszmarne dźwięki - co całkiem zrozumiałe, ponieważ takie harmonijki produkuje się wcale nie po to, by ktoś na nich grał, lecz wyłącznie dlatego, by sprawiać dzieciom radość na porannych przedstawieniach. Uśmiechy dziewcząt były trochę wymęczone, a warstwa różu na ich policzkach chyba zbyt gruba. Ich rysy nie miały w sobie nic japońskiego - ot, zwykłe rosyjskie twarze, nawet niezbyt ładne. Jedna z dziewcząt przypominała Serdiukowi dawną koleżankę ze studiów, imieniem Masza. - Kobieta, Siemionie - odezwał się w zamyśleniu Kawabata - nie została bynajmniej
stworzona na naszą zgubę. W owej cudownej chwili, kiedy ogarnia nas swoim ciałem, przenosimy się jakby w tę szczęśliwą krainę, skąd przyszliśmy tutaj i dokąd odejdziemy po śmierci. Kocham kobiety i nie wstydzę się do tego przyznać. I za każdym razem, gdy zespalam się z którąś z nich, to jakbym... Urwał i znów klasnął w dłonie, a tańczące dziewczyny, wpatrzone w pustkę przed sobą, zwartym szykiem ruszyły na Serdiuka. - Szósta linia, piąta linia, czwarta linia i oto nasze konie skręcają w lewo, a z mgły wynurza się upragniony pałac Sudzaku - mówił Kawabata, zapinając spodnie i przyglądając się uważnie Serdiukowi. Serdiuk podniósł głowę z podściółki. Chyba na kilka minut pogrążył się we śnie Kawabata wyraźnie kontynuował jakąś opowieść, której początku nie pamiętał. Popatrzył na siebie - miał na sobie tylko stary, sprany podkoszulek w olimpijskie kółka; pozostałe części jego garderoby leżały porozrzucane dokoła. Dziewczyny, rozczochrane, półnagie i obojętne, krzątały się w kącie przy elektrycznym czajniku. Serdiuk zaczął się pośpiesznie ubierać. - Dalej, przed lewym skrzydłem pałacu - ciągnął Kawabata - skręcamy w prawo i oto już mknie nam na spotkanie Brama Darząca Światłem... I tu wszystko zależy od tonu poezji, jaki w danej chwili najbardziej współbrzmi z pańską duszą. Jeśli pańska wewnętrzna muzyka jest prosta i radosna, trzeba pogalopować przed siebie. Jeśli myśli pańskie odbiegły daleko od marności tego świata, to skręca pan w lewo i wyrasta przed panem Brama Wiecznego Spokoju. Wreszcie, gdy jest pan młody i postrzelony, należy skręcić w prawo i przejechać przez Bramę Nieustającej Radości. Kuląc się pod badawczym spojrzeniem Kawabaty, Serdiuk wciągnął spodnie, włożył koszulę i marynarkę, próbował nawet zawiązać krawat na szyi, ale nie mógł sobie z nim poradzić, odpuścił więc sobie i schował go do kieszeni. - Potem jednak - ciągnął Kawabata, podnosząc uroczyście palec (był tak pochłonięty tym, co mówił, że Serdiuk zrozumiał: nie ma powodu krępować się ani śpieszyć) potem, niezależnie od tego, jaką bramą wjechało się do cesarskiego pałacu, każdy znajdzie się na tym samym dziedzińcu! Proszę się tylko zastanowić, co to za odkrycie dla człowieka, który przywykł do czytania języka paralel! Przecież bez względu na drogę, jaką wybierze serce, jaką trasę wytyczy dusza, trafia się zawsze w jedno i to samo! Pamięta pan, jak po- wiedziano: wszystko sprowadza się do jednego, a do czego sprowadza się to jedno? Serdiuk podniósł na niego oczy. - No więc dokąd powraca to jedno? - powtórzył pytanie Kawabata i jego oczy zwęziły się w dwie szparki. - Tutaj, tutaj - odparł ze znużeniem Serdiuk. - O - powiedział Kawabata - jak zawsze głęboko i celnie. Tak więc dla tych
nielicznych jeźdźców, co potrafili wznieść się do zrozumienia tej prawdy, na pierwszym dziedzińcu cesarskiego pałacu rośnie drzewko pomarańczowe razem z... Co posadziłby pan do pary z tym drzewkiem? Serdiuk westchnął. Z roślin japońskich znał tylko jedną. - Jak jej tam... Sakurę - powiedział. - Sakurę w kwiatach. Kawabata cofnął się o krok i Bóg wie który już raz tego wieczoru pochylił się w ukłonie. W jego oczach znów chyba błysnęły łzy. - Tak, tak - potwierdził. - Oczywiście! Drzewko pomarańczowe i wiśnia na pierwszym dziedzińcu, a dalej, przy Komnatach Lotnych Aromatów - glicynia, przy Komnatach Zaklętych Kwiatów - śliwa, przy Komnatach Odbitego Światła - grusza. O, jakże mi wstyd, że poddałem pana temu upokarzającemu przesłuchaniu! Ale proszę mi wierzyć, to nie moja wina. Takie są... Obejrzał się na siedzące wokół czajnika dziewczyny i dwukrotnie klasnął w dłonie. Dziewczyny zabrały czajnik, pozbierały rozrzucone na podłodze łaszki i szybko znikły w komórce, skąd się pojawiły; boazeria zasunęła się za nimi i oprócz, być może, kilku białych kropel na faksie nic nie zdradzało, że przed kilkoma zaledwie minutami płonęły w pokoju ognie namiętności. - Takie są zasady naszej firmy - zakończył Kawabata. - Mówiłem już, że używając słowa „firma", posługuję się nie całkiem precyzyjnym przekładem. W istocie słuszniej byłoby mówić - klan. Ale ten termin, jeśli użyć go od razu, może wzbudzić uprzedzenia i lęk. Dlatego wolimy najpierw przekonać się, z kim mamy do czynienia, i dopiero potem wdajemy się w szczegóły. I chociaż w pańskim przypadku odpowiedź była dla mnie jasna od chwili, kiedy wyrecytował pan ten czarowny wiersz... Kawabata znieruchomiał, zamknął oczy i przez kilka chwil poruszał wargami. Serdiuk domyślił się, że powtarza słowa o gwiazdach na niebie, których on sam już dokładnie nie pamiętał. - Wspaniałe słowa. Tak więc od tamtej chwili wszystko już było dla mnie jasne. Ale istnieją zasady, surowe zasady, i miałem obowiązek zadać panu przepisowe pytania. Teraz powinienem powiedzieć panu, co następuje - ciągnął Kawabata. - Ponieważ wspomniałem już, że nasza firma to w istocie raczej klan, nasi pracownicy - to nie tyle pracownicy, ile członkowie klanu. I obowiązki, jakie na siebie biorą, różnią się od zwykłych obowiązków, które przyjmuje na siebie pracownik najemny. Mówiąc wprost, przyjmujemy pana na członka naszego klanu, jednego z najstarszych klanów Japonii. Wakujące stanowisko, jakie pan zajmie, nosi nazwę „zastępca menedżera do spraw północnych barbarzyńców". Oczywiście ten tytuł może się panu wydać obraźliwy, ale taka jest tradycja, starsza od miasta Moskwy. Nawiasem mówiąc, pięknego miasta, zwłaszcza latem. To samurajskie stanowisko i nie może go zajmować prosty człowiek. Dlatego, jeśli jest pan gotów je objąć, pasuję pana na samuraja.
- Na czym polega ta praca? - Och, to nic skomplikowanego - zapewnił Kawabata. - Papiery, klienci. Zewnętrznie wszystko jak w innych firmach, z wyjątkiem tego, że pański wewnętrzny stosunek do tego, co się dzieje, powinien odpowiadać harmonii Kosmosu. - A ile się zarobi? - spytał Serdiuk. - Będzie pan otrzymywał dwieście pięćdziesiąt koku ryżu rocznie - na sekundę zmrużył oczy, coś przeliczając. - W waszych dolarach to około czterdziestu tysięcy. - W dolarach? - Jak pan sobie zażyczy - odrzekł, wzruszywszy ramionami, Kawabata. - Zgoda - stwierdził Serdiuk. - Tak właśnie się spodziewałem. Teraz proszę mi odpowiedzieć: czy gotów jest pan uznać się za samuraja klanu Taira? - No pewnie. - Czy gotów jest pan związać swoje życie i śmierć z naszym klanem? Ależ robią ceremonie - pomyślał Serdiuk. - Ze też znajdują jeszcze czas na produkcję telewizorów! - Jestem gotowy - powiedział. - Czy będzie pan gotów, jak prawdziwy mężczyzna, rzucić efemeryczny kwiat swego życia w pustkę za krawędzią urwiska, jeśli zażąda tego pańska giri? - spytał Kawabata i ruchem głowy wskazał rycinę. Serdiuk popatrzył na niego raz jeszcze. - Będę - powiedział. - Oczywiście. Po prostu kwiatek z urwiska. - Przysięga pan? - Przysięgam. - Świetnie - rzekł Kawabata - świetnie. Teraz pozostała tylko jedna drobna formalność. Trzeba otrzymać zatwierdzenie z Japonii. Ale to potrwa zaledwie kilka minut. Usiadł przy faksie, ze stosu papieru wyciągnął czysty arkusz, po czym w jego ręku pojawił się skądś pędzelek. Serdiuk zmienił pozycję. Od długiego siedzenia na podłodze zdrętwiały mu nogi, pomyślał więc, że powinien zapytać Kawa- batę, czy będzie mógł przynosić do pracy choćby całkiem malutki stołeczek. Następnie rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu resztki sake, ale butelka z tą resztką gdzieś znikła. Kawabata trudził się nad arkuszem i Serdiuk nie odważył się go o to spytać - nie miał pewności, czy nie okaże się to naruszeniem rytuału. Przypomniał sobie dopiero co złożoną kwiecistą przysięgę. Mój Boże - pomyślał - ileż rozmaitych przysiąg składałem w życiu! O sprawę partii komunistycznej walczyć obiecywałem? Chyba z pięć razy, jeśli liczyć od dzieciństwa. Przyrzekałem, że ożenię się z Maszą? Przyrzekałem. A
wczoraj, po Czystych Prudach, pijąc z tymi idiotami, też przecie obiecałem, że potem fundnę im jeszcze jedną flaszkę. A teraz do czego to doszło? Kwiatek z urwiska. Tymczasem Kawabata przestał wodzić pędzelkiem po papierze, podmuchał nań i pokazał Serdiukowi. Na arkuszu widniała namalowana czarnym tuszem wielka chryzantema. - Co to? - spytał Serdiuk. - To chryzantema - odparł Kawabata. - Widzi pan, kiedy nasz ród powiększa się o nowego członka, to taka radość dla całego klanu Taira, że niestosowne byłoby powierzyć ją znaczkom na papierze. W takich przypadkach, żeby posłać kierownictwu zawiadomienie, zwykle rysujemy na papierze kwiatek. To poza tym ten sam kwiat, o którym dopiero co mówiliśmy. Symbolizuje pańskie życie, które należy teraz do klanu Taira, a jednocześnie jakby poświadcza, że uświadomił pan sobie jego szybko umykającą efemeryczność. - Rozumiem - powiedział Serdiuk. Kawabata raz jeszcze podmuchał na papier i włożył go w szczelinę faksu, po czym zaczął wykręcać jakiś niezwykle długi numer. Udało mu się dopiero za trzecim razem. Faks zabrzęczał, w jego rogu zamigotała zielona lampka i papier wpełzł z wolna w czarną szczelinę. Kawabata, wpatrzony ze skupieniem w aparat, siedział nieruchomo, nie zmieniając pozy. Minęło kilka męcząco długich minut, wreszcie faks zabrzęczał i skądś, spod jego czarnego dna, zaczął wypełzać drugi arkusz papieru. Serdiuk od razu zrozumiał, że to odpowiedź. Odczekawszy, aż arkusz wyjdzie cały, Kawabata oderwał go z maszyny, rzucił nań okiem i powoli podniósł wzrok na Serdiuka. - Winszuję - powiedział - szczerze winszuję! Odpowiedź jest jak najbardziej pomyślna. Podał papier Serdiukowi. Ten wziął go do ręki i zobaczył inny rysunek - tym razem była to długa zgięta pałka z jakimiś zdobieniami i sterczącymi przy jednym końcu występami. - Co to takiego? - zapytał. - To miecz - uroczyście oznajmił Kawabata. - Symbol pańskiego nowego statusu. A ponieważ nie miałem żadnych wątpliwości, że wynik naszych rozmów będzie właśnie taki, pozwoli pan, że wręczę mu pańską, rzec można, legitymację. Z tymi słowami Kawabata podał Serdiukowi ten sam krótki miecz, który kupił w blaszanym pawilonie. Czy to za sprawą nieruchomego, badawczego spojrzenia Kawabaty, czy w wyniku jakiejś reakcji chemicznej w przesyconym alkoholem organizmie, Serdiuk odczuł nagle całą wagę i uroczysty charakter chwili. Chciał już przyklęknąć, ale w porę przypomniał
sobie, że tak zachowywali się nie Japończycy, lecz średniowieczni rycerze europejscy, a i to, jeśli się zastanowić, nie oni sami, lecz aktorzy ze studia w Odessie, grający ich role w jakimś nieznośnie sowieckim filmie. Dlatego po prostu wyciągnął ręce i ostrożnie wziął w nie chłodne, śmiercionośne narzędzie. Na pochwie widniał rysunek, którego wcześniej nie zauważył. Były to trzy lecące żurawie - złoty drut, wtłoczony w czarną lakę pochwy, tworzył lekki, dynamiczny kontur niezwykłej urody. - W tej pochwie jest pańska dusza - powiedział Kawabata, wciąż patrząc Serdiukowi prosto w oczy. - Jakiż piękny rysunek - zachwycił się Serdiuk. - Przypomniał mi nawet pewną pieśń o żurawiach. Jak to tam było... „W tym kluczu puste miejsce z jednej strony - Jakby czekało, bym znalazł się w nim ja!" - Tak, tak - podchwycił Kawabata. - Czyż człowiekowi trzeba więcej miejsca? O, Panie Sakyamuni, cały ten świat ze wszystkimi jego problemami łatwo zmieści się między dwoma żurawiami, mało tego - zagubi się między piórami na skrzydle każdego z nich... Jakiż to poetyczny wieczór! Może byśmy jeszcze wypili? Za to miejsce w kluczu żurawi, które pan wreszcie odnalazł? Od tych słów powiało czymś posępnym, ale Serdiuk nie przypisał temu znaczenia, nie sądząc, by Japończyk mógł wiedzieć, że to pieśń o duszach poległych żołnierzy. - Z przyjemnością - powiedział Serdiuk - tylko trochę później. Ja... Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Kawabata odwrócił się i krzyknął coś po japońsku, boazeria odjechała na bok, a spoza niej wyjrzała męska twarz też przypominająca południowca. Twarz powiedziała coś i Kawabata kiwnął głową. - Będę musiał zostawić pana na kilka minut - zwrócił się do Serdiuka. - Zdaje się, że nadeszły ważne wiadomości. Jeśli ma pan ochotę, proszę przejrzeć tymczasem któryś z tych albumów - wskazał ruchem głowy na regały - albo po prostu zadowolić się własnym towarzystwem. Serdiuk skinął głową. Kawabata wyszedł pośpiesznie i zasunął za sobą boazerię. Serdiuk podszedł do półek i popatrzył na długi rząd różnokolorowych grzbietów, po czym odszedł w kąt i usiadł na macie, opierając głowę o ścianę. Stracił zupełnie zainteresowanie dla tych wszystkich sztychów. W budynku panowała cisza. Słychać było, że gdzieś na górze kują ścianę - zapewne wstawiano tam stalowe drzwi. Za rozsuwaną boazerią kłóciły się i wyzywały dziewczyny - znajdowały się tuż obok, ale niemal nic nie można było zrozumieć z ich wymyślań, przytłumione dźwięki kilku głosów nakładały się na siebie, zlewając się w cichy, uspokajający szmer, jakby za ścianą rósł sad i szumiały na wietrze liście kwitnących wiśni. Serdiuka obudziło ciche mruczenie. Nie wiedział, jak długo spał, ale wszystko wskazywało na to, że minęło sporo czasu - Kawabata, który siedział pośrodku pokoju,
zdążył przebrać się i ogolić. Miał teraz na sobie białą koszulę, rozczochrane niedawno włosy były starannie zaczesane do tyłu. Jego pomrukiwanie obudziło Serdiuka - była to jakaś smutna melodia, podobna raczej do przeciągłego jęku. Trzymał w ręku długi miecz, który przecierał białą szmatką. Serdiuk zauważył, że koszula Kawabaty jest rozpięta i widnieje spod niej bezwłosa pierś i brzuch. Spostrzegłszy, że Serdiuk się obudził, Kawabata zwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się szeroko. - Jak się spało? - spytał. - Nie tyle spałem - odparł Serdiuk - co tak... - Zdrzemnął się pan - powiedział - oczywiście. Wszyscy w tym życiu drzemiemy. A budzimy się dopiero wraz z jego końcem. Pamięta pan, kiedy wracaliśmy do ofisu, przeprawialiśmy się przez strumyk? - Tak, pamiętam, to z rury płynęła rzeczka. - Z rury czy nie z rury, nieważne. No więc, czy pamięta pan bańki na tej wodzie? - Pamiętam. Wielkie były te bańki. - Zaprawdę - rzekł Kawabata, podnosząc klingę na wysokość oczu i przypatrując się jej uważnie. - Zaprawdę ten świat przypomina bańki na wodzie. Czyż nie tak? Serdiuk pomyślał, że Japończyk ma rację, i zapragnął powiedzieć mu coś takiego, żeby tamten odczuł, jak bardzo rozumie i podziela jego uczucia. - Gdzież tam - odezwał się, unosząc się na łokciu. - Jest podobny... teraz... jest podobny do fotografii tych baniek, która wpadła za komodę i szczury ją zjadły. Kawabata znów się uśmiechnął. - Jest pan prawdziwym poetą. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. - Przy czym - kontynuował w natchnieniu Serdiuk - całkiem możliwe, że szczury zjadły ją, zanim została wywołana. - Wspaniale - powiedział Kawabata. - Wspaniałe. Ale jest poezja słów i poezja czynów. Mam nadzieję, że pański ostatni wiersz bez słów dorówna tej poezji, którą cieszył mnie pan cały dzisiejszy dzień. - O czym pan mówi? - spytał Serdiuk. Kawabata odłożył troskliwie miecz na matę. - Życie jest zmienne - odparł w zadumie. - Wczesnym rankiem nikt nie może wiedzieć, co go spotka wieczorem. - Coś się stało? - O, tak. Wie pan przecież, że biznes przypomina wojnę. Tak więc klan Taira ma wroga, potężnego wroga. To Mina- moto. - Minamoto? - spytał, drętwiejąc, Serdiuk. - I co? - Dziś przyszła wiadomość, że w wyniku perfidnej zdrady na tokijskiej giełdzie papierów wartościowych Minamoto Group wykupiła kontrolny pakiet akcji Taira
Incorporated. Jest w to zamieszany pewien angielski bank i singapurska mafia, ale to nieważne. Jesteśmy zrujnowani. A wróg tryumfuje. Serdiuk milczał, zastanawiając się, co to znaczy. Jedno było pewne - nie oznaczało to nic dobrego. - Ale my obaj - ciągnął Kawabata - my, samuraje klanu Taira, nie dopuścimy przecież, by pląsające, ruchliwe cienie wszystkich tych nędznych baniek bytu omroczyły nasze duchy? - N- nie - powiedział Serdiuk. Kawabata zaśmiał się okrutnie, jego oczy błysnęły. - Nie - wyrzekł. - Minamoto nie ujrzą naszego poniżenia ani hańby. Odejść z życia trzeba tak, jak znikają w obłokach białe żurawie. I niechaj w tej wspaniałej chwili nie zagości w naszych sercach żadne marne uczucie! Gwałtownie zerwał się z podłogi razem z matą, na której siedział, i skłonił się przed Serdiukiem. - Proszę pana o przysługę - powiedział. - Kiedy rozpruję sobie brzuch, obetnie mi pan głowę! - Co? - Głowę, głowę pan obetnie. U nas nazywa się to ostatnią posługą. I samuraj, którego o to proszą, nie może odmówić, bo okryłby się hańbą. - Ależ ja nigdy... W sensie wcześniej... - Przecież to proste. Raz i koniec. Ciach! Kawabata szybko machnął rękami. - Boję się jednak, że mi się to nie uda - powiedział Serdiuk. - W tej dziedzinie nie mam żadnego doświadczenia. Kawabata zamyślił się. Twarz jego zachmurzyła się nagle, jakby mu przyszła do głowy jakaś okropnie przygnębiająca myśl. Uderzył dłonią w tatami. - Dobrze, że wkrótce pożegnam się z życiem - powiedział, patrząc przepraszająco na Serdiuka. - Jak można być tak nieokrzesanym i grubiańskim! Ukrył twarz w dłoniach i jął się kołysać z boku na bok. Serdiuk podniósł się cicho, na palcach podszedł do przegrody, odsunął ją bezszelestnie i wyszedł na korytarz. Beton nieprzyjemnym chłodem raził bose stopy i Serdiuk odkrył ze zgrozą, że w czasie, gdy w poszukiwaniu sake włóczyli się z Kawabatą po jakichś podejrzanych ciemnych zaułkach, jego pantofle i skarpetki stały w korytarzu przy wejściu, gdzie zostawił je za dnia. Co miał wtedy na nogach, nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, nie pamiętał również, jak wyszli z Kawabatą na ulicę ani jak wrócili. Wiać stąd, wiać natychmiast - pomyślał, mijając zakręt. - Najpierw zwiać, a potem się pomyśli.
Na jego widok podniósł się z taboretu ochroniarz. - Dokąd to o tej porze? - spytał, ziewając. - Wpół do czwartej rano. - Ano, zasiedzieliśmy się - powiedział Serdiuk. - Pogawędka. - Dobra - zażądał ochroniarz. - Przepustka. - Co za przepustka? - Na wyjście. - Przecież wpuścił mnie pan bez żadnej przepustki. - Słusznie - odrzekł ochroniarz - ale na wyjście trzeba przepustkę. Paląca się na stole lampa rzucała przyćmione światło na stojące pod ścianą pantofle Serdiuka w odległości zaledwie metra od drzwi - a za drzwiami była wolność. Serdiuk zrobił maleńki krok w ich stronę. Potem jeszcze jeden. Ochroniarz obojętnie popatrzył na jego bose nogi. - A poza tym - dodał, bawiąc się gumową pałką - mamy zainstalowany system. Sygnalizację. Do ósmej drzwi są zamknięte. Jak się otworzy, zaraz menty przyjadą. Chryja, protokoły. Więc otworzyć nie mogę. Tylko w razie pożaru. Albo powodzi. - Przecież ten świat przypomina bańki na wodzie - powiedział przymilnie Serdiuk. Ochroniarz uśmiechnął się i pokręcił głową. - No cóż - odrzekł. - Wiadomo, gdzie pracujemy. Ale ty też mnie zrozum. Wyobraź sobie, że z tymi bańkami na wodzie płynie także instrukcja. I dopóki odbija się w jakiejś bańce - zamykamy o jedenastej i otwieramy o ósmej. I tyle. Serdiuk wyczuł w głosie ochroniarza jakąś niepewność i spróbował jeszcze odrobinę ponaciskać w tym samym kierunku. - Pana Kawabatę bardzo zdziwi pańskie zachowanie - powiedział. - Zdawałoby się, ochrona w poważnej firmie, a takie proste rzeczy trzeba tłumaczyć. To przecież jasne: jeśli otacza nas miraż... - Miraż, miraż - powtórzył z namysłem ochroniarz i wbił wzrok w jakiś wyraźnie odległy punkt, poza ścianą. - Wiadomo. Nie pierwszy raz na służbie. Co tydzień mamy instruktaż. Nie mówię przecież, że te drzwi są realne. Mam powiedzieć, co o nich myślę? - No powiedz. - Uważam, że nie ma żadnych drzwi substancjalnych, jest tylko suma z natury pustych elementów postrzegania. - No właśnie! - ucieszył się Serdiuk i zrobił jeszcze jeden kroczek w stronę pantofli. - Ale tej sumy ja przed ósmą nie otworzę - powiedział ochroniarz i stuknął gumową pałką w dłoń. - Dlaczego? - spytał Serdiuk. Ochroniarz wzruszył ramionami. - Dla ciebie karma, dla mnie dharma, a tak naprawdę jedno gówno. Pustka. Zresztą i jej tak naprawdę nie ma.
- T- ta- ak - powiedział Serdiuk. - Instruktaż macie super. - A coś ty myślał? Prowadzi go japońska służba bezpieczeństwa. - Więc co mam robić? - spytał Serdiuk. - Jak to co? Czekać do ósmej. I poproś, żeby ci wypisali przepustkę. Serdiuk raz jeszcze popatrzył na szerokie bary ochroniarza, na pałkę w jego rękach, wolno zawrócił i powlókł się z powrotem. Pozostało mu nieznośne uczucie, że słowa, które skłoniłyby ochroniarza do otworzenia drzwi, mimo wszystko istniały, tylko on nie potrafił ich znaleźć. Czytałbym sutry, wiedziałbym, jak pograć - pomyślał ponuro. - Posłuchaj no - odezwał się za jego plecami ochroniarz - nie chodź bez getów. Podłoga jest betonowa. Nerki przeziębisz. Serdiuk wrócił do gabinetu Kawabaty i bezszelestnie zasunął boazerię. Poczuł, że w pokoju mocno cuchnie alkoholem i kobiecym potem. Kawabata wciąż tak samo siedział na podłodze z twarzą ukrytą w dłoniach, kołysząc się z boku na bok. Chyba nie zauważył, że Serdiuk gdzieś wychodził. - Panie Kawabata - cicho zawołał Serdiuk. Kawabata opuścił ręce. - le się pan czuje? - Bardzo źle - powiedział Kawabata. - Okropnie. Gdybym miał sto brzuchów, wszystkie bym rozpruł, nie zwlekając ani chwili. Nigdy w życiu nie zaznałem takiego wstydu jak teraz. - O co właściwie chodzi? - spytał Serdiuk, przyklękając ze współczuciem naprzeciw Japończyka. - Ośmieliłem się prosić pana o ostatnią posługę i nie pomyślałem nawet, że nikt nie okaże jej panu, jeśli dokonam seppuku pierwszy. Potworny wstyd. - Mnie? - spytał Serdiuk, podnosząc się na nogi. - Mnie?? - No chyba - powiedział Kawabata, wstając również i płonącym wzrokiem patrząc w oczy Serdiuka. - Kto panu utnie głowę? Grisza, czy jak? - Co za Grisza? - Wiadomo, ochroniarz. Dopiero co pan z nim rozmawiał. On tylko potrafi rozwalić swoją pałką czaszkę. A ściąć trzeba umieć przepisowo, tak żeby głowa zwisła na płacie skóry. Wyobraża pan sobie, jak by to było brzydko, gdyby się potoczyła? Ale niechże pan siada, proszę usiąść. We wzroku Kawabaty była tak hipnotyczna siła, że Serdiuk posłusznie usiadł na macie - starczyło mu tylko woli, żeby oderwać oczy od twarzy Japończyka. - A w ogóle wydaje mi się, że nie wie pan, co nauka o bezpośrednim i nieulękłym powrocie do wieczności mówi o seppuku - powiedział Kawabata. - Że co? - Ma pan pojęcie, jak rozpruwa się brzuch?
- Nie - wpatrując się tępo w ścianę, odparł Serdiuk. - Są różne sposoby. Najprostszy to cięcie poziome. Ale to takie sobie. Jak się u nas mówi - pięć minut wstydu i stajesz przed Buddą Amida. To jak pojechać na Czystą Ziemię zaporożcem . Pionowe cięcie jest nieco lepsze, ale to styl lower middle class, przy tym nader prowincjonalny. Bądź co bądź można się zdobyć na coś bardziej wyszukanego. Może być cięcie na krzyż. Są dwa sposoby - prostopadle i po przekątnej. Tych bym też nie doradzał - jeśli przetnie pan wzdłuż i wszerz, prostopadle, ktoś może się w tym dopatrzyć chrześcijańskich aluzji, a jeśli po przekątnej - to będzie flaga św. Andrzeja. Jeszcze by pomyśleli, że zrobił pan to z powodu floty czarnomorskiej. A nie jest pan przecież oficerem marynarki. - Słusznie - potwierdził machinalnie Serdiuk. - I właśnie dlatego mówię, że to na nic. Ze dwa lata temu modne było podwójne cięcie równoległe, ale to bardzo skomplikowane. Radziłbym więc długie ukośne cięcie z dołu do góry. Od lewej na prawo, z niedużym skrętem ku środkowi Czysta Ziemia - Raj Zachodni, czyli królestwo Buddy Amidy (red.).' na końcu. Z estetycznego punktu widzenia jest idealne, zaraz po panu najpewniej zrobię to samo. Serdiuk spróbował wstać, ale Kawabata położył mu rękę na ramieniu i posadził z powrotem. - Niestety wszystko musimy robić na chybcika - stwierdził z westchnieniem. - Nie ma białych parawanów ani stosownych kadzideł. Nie ma oczekujących wokół wojowników z obnażonymi mieczami... Chociaż jest Griszka, ale co z niego za wojownik? Zresztą w istocie wcale nie są potrzebni. To tylko na wszelki wypadek, gdyby samuraj zdradził swą przysięgę i odstąpił od popełnienia seppuku. Wtedy zabija się go jak psa. Za mojej pamięci nie było takich przypadków, ale jednak to bardzo piękne, kiedy wokół ogrodzonego kwadratu czekają ludzie z obnażonymi mieczami i słońce iskrzy się na stali. A w ogóle... Chce pan, to zawołam Griszę? I Siemiona z pierwszego piętra? Żeby bardziej przypominało pradawny rytuał. - Obejdzie się - powiedział Serdiuk. - Słusznie - przyznał Kawabata. - Bardzo słusznie. Pan, oczywiście, rozumie, że w każdym rytuale najważniejsza jest nie jego oprawa zewnętrzna, lecz to, co stanowi treść wewnętrzną. - Rozumiem, rozumiem. Wszystko rozumiem - powiedział Serdiuk, patrząc z nienawiścią na Kawabatę. - Dlatego jestem absolutnie pewny, że wszystko przebiegnie znakomicie. Kawabata podniósł z podłogi kupiony w sklepiku krótki miecz, wyciągnął go z pochwy i ciął kilkakrotnie powietrze. - Ujdzie - stwierdził. - A teraz tak. Zawsze są dwa problemy: po pierwsze - nie upaść
po cięciu na plecy - to bardzo, bardzo nieładne, ale tu ja panu pomogę. Po drugie - nie wolno zadrasnąć kręgosłupa. Dlatego ostrze nie powinno wchodzić zbyt głęboko. Zrobimy więc tak... Wziął kilka arkuszy z faksami - Serdiuk zauważył wśród nich arkusz z narysowaną chryzantemą - złożył je razem i zgiął w połowie, po czym starannie owinął klingę tak, że pozostało siedem do dziesięciu centymetrów wolnego ostrza. - O tak. Teraz bierze pan w prawą rękę rękojeść, a lewą trzyma w tym miejscu. Nie trzeba mocno wbijać, bo może utknąć, i... No, a potem w górę i w prawo. Teraz chciałby pan pewnie się skupić. Czasu mamy mało, ale na to starczy. Serdiuk siedział w jakimś odrętwieniu, tępo wpatrzony w ścianę. W głowie kołatały ospałe myśli o tym, że trzeba by odepchnąć Kawabatę, wybiec na korytarz i... Ale tam drzwi zamknięte, a na dodatek ten Grisza z pałką. I jeszcze podobno jakiś Siemion na piętrze. W zasadzie można by zadzwonić na milicję, ale obok ten Kawabata z mieczem... Zresztą o tej porze milicja nie przyjedzie. Najprzykrzejsza była jednak świadomość, że wszystko, co zrobi, wywoła na twarzy Kawa- baty zdziwienie, które zmieni się następnie w grymas pogardy. A w dzisiejszym wieczorze było jednak coś, czemu Serdiuk nie chciał się sprzeniewierzyć, wiedział nawet, co - ten moment, gdy przywiązawszy konie do gałęzi drzewa, recytowali swoje wiersze. I chociaż, jeśli się zastanowić, ani koni, ani wierszy w istocie nie było, to jednak ów moment zaistniał naprawdę: i południowy wiatr zapowiadający rychłe lato, i gwiazdy na niebie - wszystko to niewątpliwie było naprawdę, takie, jakie powinno być. Natomiast świat, który czekał za otwieranymi o ósmej rano drzwiami... W myślach Serdiuka nastąpiło krótkie zawieszenie i zaczął naraz słyszeć dobiegające ze wszystkich stron ciche dźwięki. Siedzącemu przy faksie z zamkniętymi oczami Kawabacie lekko burczało w brzuchu i Serdiuk pomyślał, że ten niewątpliwie wykona całą procedurę z łatwością i perfekcyjnie. A przecież porzucony przez Japończyka świat jeśli rozumieć pod tym słowem wszystko, co człowiek mógł odczuć i zaznać w życiu był na pewno o wiele bardziej atrakcyjny niż budzące Serdiuka co rano śpiewem Filipa Kirkorowa cuchnące moskiewskie ulice. Serdiuk zrozumiał, dlaczego pomyślał nagle o Kirkorowie - zza ściany, gdzie siedziały dziewczyny, dochodziła któraś z jego piosenek. Potem dały się słyszeć odgłosy krótkiej sprzeczki, stłumiony płacz i pstryknął przełącznik programu. Niewidoczny telewizor zaczął nadawać wiadomości, lecz Serdiuk odniósł wrażenie, że tak naprawdę kanału nie zmieniono, po prostu Kirkorow przestał śpiewać i mówił teraz ściszonym głosem. Potem rozległ się wzburzony szept jednej z dziewczyn. - No, doprawdy, popatrz tylko! Znów zalany! Widzisz, jak idzie po trapie? No, mówię ci, całkiem nawalony.
Serdiuk rozmyślał jeszcze chwilę. - A niech to wszyscy diabli - powiedział zdecydowanie. - Dawaj miecz. Kawabata natychmiast podszedł do niego, ukląkł na jedno kolano i podał mu miecz rękojeścią do przodu. - Poczekaj - odezwał się Serdiuk i rozpiął koszulę pod marynarką. - Można przez podkoszulkę? Kawabata zastanowił się. - Zdarzały się już takie przypadki. W tysiąc czterysta pięćdziesiątym czwartym roku Takeda Katsueri po przegranej bitwie pod Okehajama rozpruł sobie brzuch wprost przez myśliwskie szaty. Tak więc to normalne. Serdiuk wziął do ręki miecz. - Nie - rzekł Kawabata. - Mówiłem przecież, prawą ręką za rękojeść, a lewą tam, gdzie owinięte. O, tak. - Po prostu ciąć i już? - Chwilkę, chwilkę. Zaraz. Kawabata przebiegł przez pokój, wziął swój wielki miecz i wrócił do Serdiuka stanął za jego plecami. - Nie trzeba ciąć głęboko. Ja będę musiał głęboko. Nie będę miał sekundanta. A pan ma szczęście. Na pewno dobrze pan przeżył to życie. Serdiuk uśmiechnął się lekko. - Zwyczajnie przeżyłem - odrzekł - jak wszyscy. - Za to umiera pan jak wojownik - powiedział Kawabata. - No cóż, jestem gotów. Zacznie pan na „trzy". - Dobra - zgodził się Serdiuk. - Głęboki wdech - polecił Kawabata - i zaczynamy. Raz... dwa... Serdiuk uprzytomnił sobie nagle, że w końcu nie popatrzył, czy w latarni, którą otrzymał przy wejściu, był prawdziwy płomyk - ale teraz, rzecz jasna, było już za późno. - Dwa i pół... Trzy! Serdiuk wbił miecz w brzuch. Papier zatrzymał się na podkoszulku. Nie odczuwał specjalnego bólu, tylko ostrze było dotkliwie zimne. Na podłodze zadzwonił faks. - Tak - powiedział Kawabata. - A teraz w górę i w prawo. Śmielej, śmielej... o tak, dobrze. Serdiukowi zaczęły podrygiwać nogi. - Teraz szybciej skręt ku środkowi i obiema rękami do siebie. O tak, tak... Dobrze... No, jeszcze ze dwa centymetry...
- Nie mogę - z trudem wymówił Serdiuk - wszystko mnie pali! - A tyś myślał... - powiedział Kawabata. - Chwileczkę. Podskoczył do faksu i zdjął słuchawkę. - Halo! Tak! Ma się rozumieć, tutaj. Tak, dziewiątka, przebieg dwa tysiące. Serdiuk upuścił miecz na podłogę i obiema rękami ścisnął krwawiący brzuch. - Szybciej! - wychrypiał. - Szybciej! Kawabata skrzywił się i gestem nakazał Serdiukowi poczekać. - Co? - wrzasnął do słuchawki. - Jak to trzy i pół tysiąca za drogo? Przed rokiem zapłaciłem za nią pięć tysięcy. Powoli, jak przed seansem w kinie, w oczach Serdiuka gasło światło. Przez jakiś czas siedział jeszcze na podłodze, lecz wkrótce zaczął powoli osuwać się na bok - ale nim jeszcze prawe ramię dotknęło podłogi, znikły wszelkie cielesne doznania, pozostał tylko wszechobejmujący ból. - Jak to stłuczony? Gdzie stłuczony? - dochodziło z czerwonej, pulsującej ciemności. - Dwa draśnięcia na zderzaku to według ciebie stłuczony? Co? Co? Sam jesteś bęcwał! Gówno, wał! Co? A idźże ty sam... w p...ę! Trzasnęła rzucona na widełki słuchawka, ale aparat od razu zadzwonił znowu. Serdiuk zauważył, że ta przestrzeń, skąd dobiegają dzwonki telefoniczne i wymyślania Kawabaty, i gdzie w ogóle coś się dzieje, znajduje się bardzo daleko od niego i stanowi tak znikomy wycinek rzeczywistości, że trzeba skupić się ze wszystkich sił, by obserwować to, co w tym wycinku zachodzi. Tymczasem to męczące skupienie nie miało żadnego sensu - a Serdiuk wiedział już, że takie skupienie to właśnie życie. Okazało się, iż całe owo długie, pełne smutków, nadziei i strachu ludzkie istnienie było po prostu przelotną myślą, która przyciągnęła na chwilę jego uwagę. A teraz Serdiuk (zresztą w istocie żaden Serdiuk) płynął w absolutnej pustce, czując, że zmierza ku czemuś ogromnemu, buchającemu nieznośnym żarem. Najokropniejsze, że owo coś ogromnego, ziejącego ogniem, zbliżało się do niego zza pleców, a nie mógł w żaden sposób zobaczyć, co to właściwie jest. Doznanie było tak nieznośne, że Serdiuk zaczął gorączkowo szukać punktu, gdzie pozostał cały znany mu świat. Udało mu się jakimś cudem i w jego głowie jak dzwon zagrzmiał głos Kawabaty: - Na wyspach początkowo nie wierzono, że się pan na to zdobędzie. Ale ja wiedziałem. A teraz proszę pozwolić, że oddam panu ostatnią posługę. Uśśś! Potem przez długi czas nie było nic - trudno nawet mówić o długim czasie, bo czas także nie istniał. Następnie dał się słyszeć kaszel, skrzypienie desek podłogi i głos Timura Timurowicza oznajmił: - Tak, Sienią. Tak cię właśnie znaleziono przy kaloryferze z tulipanem flaszki w ręku. Nie pamiętasz, z kim wtedy piłeś?
Odpowiedzi nie było. - Tatiano Pawłowna - polecił Timur Timurowicz. - Proszę dwa centymetry. - Timurze Timurowiczu - nieoczekiwanie odezwał się z kąta Wołodin - przecież to były duchy. - Ach, tak - zainteresował się uprzejmie Timur Timurowicz. - Jakie duchy? - No, te z rodu Taira. Przysięgam. I zachowywał się, jakby szukał śmierci. Wygląda na to, że naprawdę jej szukał. - To dlaczego został przy życiu? - spytał Timur Timurowicz. - Miał przecież na sobie podkoszulkę z olimpijską symboliką. Pamięta pan moskiewską olimpiadę. Koszulki w mnóstwo maleńkich emblematów? A ciął przecież przez podkoszulkę. - I co z tego? - Można uznać, że to magiczne hieroglify. Czytałem o czymś takim w książce; był dawno temu taki przypadek, kiedy pewnego mnicha wymalowali całego ochronnymi znakami, tylko o uszach zapomnieli. I kiedy przyszły do niego duchy Taira, zabrały te uszy, bo wszystko inne było dla nich po prostu niewidzialne. - A po co do niego przychodziły? To znaczy do tego mnicha? - Grał pięknie na flecie. - Ach tak, na flecie - powiedział Timur Timurowicz. - Nader logiczne. A nie zdziwiło pana, że te upiory są kibicami Dynama? - A co w tym dziwnego? - odparł Wołodin. - Jedne upiory kibicują Spartakowi. Inne CSKA. Dlaczego jeszcze inne nie mogą być kibicami Dynama?
7
- Dynama! Dynama! Dokąd leziesz, kurwa! Zerwałem się z łóżka. Jakiś chłopak w podartym fraku, włożonym wprost na gołe ciało, biegał po podwórzu za koniem i wrzeszczał: - Dynama! Stój, głupia! Gdzie cię niesie? Pod oknem parskały konie i kręciło się mnóstwo czerwonogwardzistów, których tu jeszcze wczoraj nie było. Ze to czerwonogwardziści, świadczył właściwie tylko ich rozchełstany wygląd - ubrani byli jak popadło, przeważnie po cywilnemu, widać
najchętniej grabieżą uzupełniali ekwipunek. Pośrodku tłumu stał człowiek w budionnówce z krzywo przyklejoną gwiazdą; wymachiwał rękami, wydając jakieś rozkazy. Był zdumiewająco podobny do komisarza iwanowowskich tkaczy Furmanowa, którego widziałem na wiecu przed Dworcem Jarosławskim, tylko teraz przez jego policzek biegła szkarłatna blizna po szabli. Ale niedługo przyglądałem się tej pstrej zbieraninie: moją uwagę przyciągnął stojący pośrodku podwórza ekwipaż. Zaprzęgano do niego właśnie czwórkę wronych. Było to długie resorowane lando na gumach, z miękkimi skórzanymi siedzeniami, ze szlachetnego drewna z zachowanymi śladami złoceń. Ten luksusowy przedmiot miał w sobie coś niewymownie nostalgicznego - oto szczątek świata, który na zawsze odszedł w niebyt, choć jego mieszkańcy żywili naiwną nadzieję, że takimi właśnie środkami lokomocji wjadą w przyszłość. Jak się okazało, wyprawa w przyszłość udała się tylko samym środkom transportu, i to za cenę przekształcenia w coś na podobieństwo bojowych wozów Hunów. Takie właśnie skojarzenia rodziły trzy sprzężone karabiny maszynowe „Lewis", umocowane w tylnej części landa. Odszedłem od okna, usiadłem na łóżku i przypomniałem sobie nagle, że takie wozy żołnierze nazywają niezrozumiale „taczankami". Pochodzenie tego słowa było zagadkowe i ciemne - wciągając wysokie buty, przebiegłem myślą wszelkie ewentualne warianty jego etymologii i żadnego odpowiednika nie znalazłem. Przyszedł mi tylko do głowy zabawny kalambur: „taczanka - touch Anka". Jednak po wczorajszej rozmowie z Anną (samo jej wspomnienie sprawiło, że zaczerwieniłem się i spochmurniałem) nie mogłem się z nikim podzielić tym żartem. Zajęty takimi mniej więcej myślami zbiegłem po schodach na dół i wyszedłem na dziedziniec. Ktoś powiedział, że Kotowski prosi, bym wstąpił do sztabowego spichrza; nie tracąc więc czasu, ruszyłem w tę stronę. Przy wejściu stało na warcie dwóch żołnierzy w czarnych mundurach - gdy przechodziłem obok, wyprężyli się na baczność i zasalutowali. Z napiętych twarzy wyczytałem, że dobrze mnie znają - niestety nazwiska zatarła w mej pamięci kontuzja. Kotowski w szczelnie zapiętym brązowym trenczu siedział na biurku. Był sam w pokoju. Zauważyłem śmiertelną bladość jego twarzy, pokrytej jakby grubą warstwą pudru. Wyraźnie od samego rana nieźle zaprawił się kokainą. Obok niego stał na biurku przezroczysty cylinder, w którym kłębiły się i powoli unosiły w górę drobne obłoczki płynnej białej substancji. Była to lampa, złożona z maszynki spirytusowej i długiej szklanej kolby, gdzie w podbarwionej glicerynie pływały grudki wosku. Przed pięciu laty takie lampy były ogromnie modne w Petersburgu. Kotowski wyciągnął do mnie rękę. Zauważyłem, że jego dłoń lekko drży. - Od samego rana myślę dlaczegoś o tym, co czeka nas za grobową deską powiedział, podnosząc na mnie jasne oczy.
- Sądzi pan, że coś nas tam czeka? - spytałem. - Może niefortunnie się wyraziłem - zastrzegł. - Mówiąc prościej, myślę o śmierci i nieśmiertelności. - Skąd taki nastrój? - O - powiedział Kotowski z chłodnym uśmiechem - prawdę mówiąc, taki nastrój nie opuszcza mnie od pewnego pamiętnego zdarzenia w Odessie... Nieważne zresztą. Złożył ręce na piersiach i wskazał podbródkiem na lampę. - Proszę spojrzeć na ten wosk - rzekł. - Niech pan zaobserwuje, co się z nim dzieje. Rozgrzany na maszynce, zmienia się w krople o dziwacznych kształtach, które unoszą się w górę. Podnosząc się, stygną, a im są wyżej, tym wolniej się poruszają. Na koniec zatrzymują się w pewnym punkcie i zaczynają opadać tam, skąd wznosiły się przedtem, często nie dotknąwszy nawet powierzchni. - Jest w tym jakiś platoński tragizm - powiedziałem w zamyśleniu. - Możliwe. Ale nie o to chodzi. Proszę sobie wyobrazić, że te wznoszące się w górę zastygłe krople obdarzone są świadomością. W tym przypadku od razu staje przed nimi problem autoidentyfikacji. - Bez wątpienia. - I tu zaczyna się najciekawsze. Jeśli któraś z tych grudek uzna, że jest formą, jaką przyjęła, to będzie śmiertelna, ponieważ forma ulegnie zniszczeniu. Lecz jeśli rozumie, że jest woskiem, co wtedy nastąpi? - Nic - odparłem. - Właśnie - powiedział Kotowski. - Jest wówczas nieśmiertelna. Sęk jednak w tym, iż wosk nie bardzo może pojąć, że jest woskiem. Nie sposób praktycznie uświadomić sobie istoty własnej, pierwotnej natury. Jak dostrzec to, co od początku czasów miało się przed oczami? Nawet wtedy, kiedy jeszcze żadnych oczu nie było? Dlatego jedyne, co wosk dostrzega, to swoją chwilową formę. I utożsamia się właśnie z tą formą, rozumie pan? A forma jest dowolna, za każdym razem tworzy się pod wpływem tysięcy i tysięcy okoliczności. - Wspaniała alegoria. Ale co z niej wynika? - spytałem, przypomniawszy sobie naszą wczorajszą rozmowę o losach Rosji i tę łatwość, z jaką zwekslował ją na kokainę. I teraz mogło się okazać, że chce po prostu dostać resztę proszku i stopniowo naprowadza na to rozmowę. - Wynika to, że dla kropli wosku jedyna droga do nieśmiertelności to przestać uważać się za kroplę i zrozumieć, że jest woskiem. Nasza kropla jednak zdolna jest dojrzeć tylko swoją formę i dlatego przez cały swój krótki żywot modli się do Pana Wosku o utrzymanie tej formy, choć jeśli się zastanowić, nie ma z nią właściwie nic wspólnego. Przy tym każda kropelka wosku posiada te same właściwości, co jego całość. Rozumie pan? Kropla wielkiego oceanu bytu to właśnie cały ów ocean, skurczony na mgnienie w
kroplę. Lecz jak, proszę mi powiedzieć, jak wyjaśnić to grudkom wosku, lękającym się właśnie o swoją przelotną formę? Jak posiać w nich tę myśl? Przecież to właśnie myśli biegną ku ocaleniu lub zagładzie, albowiem i ocalenie, i zagłada to w istocie także myśli. Bodaj w Upaniszadach jest powiedziane, że umysł to koń, zaprzężony do bryczki ciała... Tu pstryknął palcami, jakby przyszła mu raptem do głowy niespodziewana myśl, i popatrzył na mnie chłodno. - A propos, skoro już mowa o bryczkach i koniach, czy nie uważa pan, że pół puszki kokainy za parę orłowskich kłusaków... Raptem ciszę rozdarł głośny huk, który sprawił, że cofnąłem się gwałtownie. Lampa rozprysła się, zalewając biurko i mapę fontanną gliceryny. Kotowski zeskoczył z biurka, w jego ręku, nie wiedzieć skąd, jak u sztukmistrza, zjawił się nagan. W drzwiach stał Czapajew z niklowanym mauzerem w dłoni. Miał na sobie szarą bluzę mundurową, ściągniętą pasem z koalicyjką, papachę z ukośną wstążką z mory i podszyte skórą czarne bryczesy z potrójnym lampasem. Na jego piersi błyszczał srebrny pentagram (przypomniałem sobie, że nazywał go „Orderem Gwiazdy Październikowej"), a obok wisiała maleńka czarna lornetka. - Pięknie mówiłeś, Grisza, o kropli wosku - powiedział schrypniętym tenorkiem - ale co teraz powiesz? I gdzie jest tera ten twój ocyan bytu? Kotowski zaskoczony spojrzał na miejsce, gdzie dopiero co stała lampa. Na mapie rozlewała się ogromna tłusta plama. Dzięki Bogu, knot lampy spirytusowej zgasł przy wybuchu, bo w pokoju płonąłby już pożar. - Forma, wosk - kto to wszystko stworzył? - groźnie nalegał Czapajew. - Odpowiadaj! - Umysł - odparł Kotowski. - A gdzie on jest? Pokaż. - Umysł to lampa - powiedział Kotowski. - Była. - Jeśli umysł to lampa, dokąd pójdziesz, skoro się stłukła? - Cóż to więc jest umysł? - spytał niepewnie Kotowski. Czapajew wystrzelił raz jeszcze i kula zmieniła stojący na biurku kałamarz w granatową chmurę kropel. Nie wiem, dlaczego poczułem nagły zawrót głowy. Na bladych policzkach Kotowskiego wystąpiły dwie jaskrawoczerwone plamy. - Tak - powiedział - teraz zrozumiałem. Skorygowałeś mnie, Wasiliju Iwanowiczu. Solidnie skorygowałeś. - Ech, Grisza - odparł ze smutkiem Czapajew - co z tobą? Sam przecież wiesz: teraz nie wolno ci się mylić. Nie wolno. Jedziesz teraz w takie okolice, gdzie nikt cię już nie poprawi. I jak powiesz, tak wszystko będzie. Nie podnosząc wzroku, Kotowski odwrócił się i wybiegł ze spichrza. - Zaraz ruszamy - oznajmił Czapajew, chowając dymiący mauzer do kabury. - Może
pojedziemy tą bryczką, którą wygrałeś wczoraj u Griszki? I pogadamy przy okazji. - Z przyjemnością - odrzekłem. - Już kazałem zaprzęgać - dodał Czapajew. - A Griszka i Anka wezmą taczankę. Po mojej twarzy przemknął widać cień, bo Czapajew roześmiał się głośno i z całych sił klepnął mnie po plecach. Wyszliśmy na podwórze, przepchaliśmy się przez tłum czerwonogwardzistów i znaleźliśmy się przed stajniami. Panowała tam bliska sercu każdego kawalerzysty niespokojna i radosna krzątanina, która towarzyszy zawsze przygotowaniom oddziału, idącego w bój. Żołnierze podciągali popręgi u siodeł, sprawdzali podkowy i rozprawiali o czymś wesoło, ale pod tą wesołością wyczuwało się trzeźwe skupienie i najwyższe napięcie wszystkich władz duszy. Koniom jakby udzielały się ludzkie uczucia przestępowały z nogi na nogę i starając się wypluć munsztuk, spoglądały z ukosa ciemnymi, magnetycznymi oczami, w których błyszczała jakaś szaleńcza radość. Poczułem, że i na mnie podziałała hipnoza bliskiego niebezpieczeństwa. Czapajew zaczął coś tłumaczyć dwóm kawalerzystom, a ja podszedłem do najbliższego konia, przywiązanego do wbitego w ścianę kółka, i zanurzyłem palce w jego grzywie. Świetnie pamiętam tę chwilę - gęsty włos pod moimi palcami, kwaskowaty zapach nowiutkiego skórzanego siodła, plama słonecznego światła na ścianie przed moją twarzą i zadziwiające, nieporównane z niczym poczucie pełni, absolutnej realności tego mgnienia. Zapewne było to właśnie uczucie, które próbuje się wyrazić słowami „odetchnąć pełną piersią", „żyć pełnią życia". I choć trwało zaledwie jedną krótką chwilę, kolejny raz zdążyłem zrozumieć, że to pełne i prawdziwe życie z samej swej natury nigdy nie trwa dłużej. - Piętka! - krzyknął za moimi plecami Czapajew. - Już czas! Poklepałem konia po szyi i ruszyłem do bryczki, zezując na taczankę, gdzie siedzieli już Kotowski i Anna. Anna miała białą czapkę z daszkiem z czerwonym otokiem, zwykłą żołnierską bluzę ściągniętą skórzanym paskiem z maleńką zamszową kaburą i granatowe bryczesy z wąskim czerwonym lampasem, wpuszczone w wysokie sznurowane buty. W tym stroju wydawała się nieznośnie młoda, niczym gimnazjalistka. Pochwyciwszy moje spojrzenie, odwróciła się. Czapajew zajął już miejsce w bryczce. Na koźle siedział ten sam milczący Baszkir, zwany „Batyj", który niegdyś w pociągu nalewał szampana, a potem o mało nie zakłuł mnie bagnetem na swej bezsensownej warcie przy stogu siana. Ledwo usiadłem obok Czapajewa, Baszkir ściągnął lejce, cmoknął i wyjechaliśmy za bramę. Za nami ruszyła taczanka z Kotowskim i Anną, w ślad za nią jeźdźcy. Skręciliśmy w prawo, kierując się ulicą w górę. Właściwie nie była to już ulica, bo nasz dwór stał na niej ostatni, lecz zwykła droga, która stromo pięła się w górę, po czym skręcała w prawo,
by zniknąć w zielonej ścianie listowia. Wjechaliśmy w rodzaj tunelu, utworzonego przez splatające się nad drogą gałęzie drzew, wyglądających dość dziwnie, bo przypominały raczej nadmiernie rozrośnięte krzewy. Tunel ciągnął się bardzo długo - może stąd to wrażenie, że jechaliśmy dość wolno. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, iskrzyło się w ostatnich kroplach porannej rosy; zieleń była tak jaskrawa i oślepiająca, iż w pewnym momencie straciłem nawet orientację - wydało mi się, że spadamy z wolna w bezdenną zieloną studnię. Zamknąłem oczy i owo uczucie ustąpiło. Zarośla wokół skończyły się tak samo nagle, jak się zaczęły. Znaleźliśmy się na biegnącej w górę gruntowej drodze. Z lewej opadała niestroma skarpa, po prawej wznosiła się zwietrzała ściana skalna o niezwykle pięknym blado- liliowym odcieniu, w której szczelinach rosły gdzieniegdzie niewielkie drzewka. Jechaliśmy tą drogą jeszcze około kwadransa. Czapajew siedział na swoim miejscu z zamkniętymi oczami, a dłonie splótł na rękojeści opartej o podłogę szabli. Jakby głęboko się nad czymś zamyślił lub drzemał. Raptem otworzył oczy i zwrócił ku mnie twarz. - Męczą cię jeszcze te koszmary, na które się skarżyłeś? - Jak zawsze, Wasiliju Iwanowiczu - odparłem. - I co, znów w tej lecznicy? - Och, gdyby tylko tam - powiedziałem. - Wie pan, jak w każdym śnie, wszystko zmienia się tam z fantastyczną łatwością. Dziś, na przykład, śniła mi się Japonia. A wczoraj rzeczywiście śniła mi się lecznica i proszę sobie wyobrazić, co się stało. Ten oprawca, który wszystkim tam rządzi, poprosił mnie, żebym szczegółowo opisał na papierze wszystko, co się tutaj ze mną dzieje. Powiedział, że potrzebne mu to do pracy. Wyobraża pan sobie? - Pewnie - odpowiedział Czapajew. - A dlaczego miałbyś go nie posłuchać? Spojrzałem na niego ze zdumieniem. - Jak to? Radzi pan to poważnie? Kiwnął potakująco. - A po co? - Sam przecież mówiłeś, że w twoich koszmarach wszystko zmienia się z fantastyczną szybkością. A wszelkie systematyczne działanie, do którego powracasz we śnie, pozwala stworzyć w nim coś w rodzaju trwałego ośrodka. Wówczas sen staje się realniejszy. Nic lepszego niż zapisywanie we śnie po prostu nie wymyślisz. Zastanowiłem się. - Ale po co mi trwały ośrodek koszmarów, skoro w istocie chcę się od nich uwolnić? - Właśnie po to, żeby się od nich uwolnić. Ponieważ uwolnić można się tylko od czegoś realnego.
- Powiedzmy. I co? Mogę pisać absolutnie o wszystkim, co się tutaj dzieje? - Oczywiście. - A jak mam nazywać w tych zapiskach pana? Czapajew roześmiał się. - No, Piętka, nie darmo śni ci się dom wariatów. Co za różnica, jak mnie nazwiesz w tym, co zapiszesz we śnie? - To prawda - przyznałem, czując się kompletnym idiotą. - Po prostu bałem się, że... Rzeczywiście, z moją głową jest coś nie tak. - Nazwij mnie, jak chcesz - powiedział. - Choćby Czapajew. - Czapajew? - spytałem. - A czemu nie? Możesz nawet napisać - rzekł z uśmieszkiem - że mam wąsy i po tych słowach je przygładziłem. Delikatnie musnął wąsy. - Przypuszczam jednak, że rada, którą ci dano, odnosi się przede wszystkim do rzeczywistości - powiedział. - Powinieneś zacząć zapisywać swoje sny, starając się to robić, dopóki pamiętasz je dokładnie. - Nie sposób ich zapomnieć - stwierdziłem. - Jak się oprzytomnieje, wiadomo, że to po prostu były zwidy, ale póki się śnią... Trudno pojąć, co w istocie jest prawdą. Bryczka, którą teraz jedziemy, czy to wykafelkowane piekło, gdzie nocami dręczą mnie diabły w białych fartuchach. - Co w istocie jest prawdą? - powtórzył pytanie Czapajew i znów zamknął oczy. - Na to pytanie raczej nie znajdziesz odpowiedzi. Ponieważ w istocie żadne „w istocie" nie istnieje. - Jak to? - spytałem. - Ech, Piętka, Piętka - powiedział Czapajew - znałem niegdyś pewnego chińskiego komunistę - nazywał się Tsy-Czuang. Śniło mu się często, że jest czerwonym motylem, latającym pośród traw. I kiedy się budził, nie mógł pojąć, czy to motylowi przyśniło się, że zajmuje się działalnością rewolucyjną, czy też konspirator widział we śnie, że fruwa wśród kwiatów. Tak więc gdy tego Tsy-Czuanga aresztowano w Mongolii za sabotaż, na przesłuchaniu powiedział, że jest w istocie motylem, któremu się to wszystko śni. Przesłuchiwał go sam baron Ungern, człowiek wiele rozumiejący, więc następne pytanie było o to, dlaczego ten motyl jest za czerwonymi. Na co odpowiedział, że wcale nie jest za czerwonymi. Zapytano go więc, dlaczego motyl zajmuje się działalnością wywrotową. A on na to, że wszystko, czym zajmują się ludzie, jest tak obrzydliwe, iż nie ma żadnej różnicy, po czyjej jest się stronie. - I co się z nim stało? - Nic. Postawili go pod ścianą i rozbudzili. - A on?
Czapajew wzruszył ramionami. - Należy przypuszczać, że poleciał dalej. - Rozumiem, Wasiliju Iwanowiczu, rozumiem - powiedziałem w zadumie. Droga zatoczyła jeszcze jedną pętlę i z lewej otworzył się oszałamiający widok na miasto. Zauważyłem żółtą kropkę naszego dworu i jaskrawozielone pasmo zarośli, przez które jechaliśmy tak długo. Zbiegające ze wszystkich stron łagodne zbocza górskie tworzyły coś w rodzaju kielichowatego zagłębienia i w tej czaszy, na samym jej dnie, leżał Ałtaj-Widniańsk. To właśnie panorama utworzonej przez zbocza górskiej czaszy robiła wielkie wrażenie, a nie sam widok miasta, które było niechlujne i przypominało najbardziej kupę śmieci, strugami deszczu spłukaną w głąb dołu. Ludzi nie było widać, domy przesłaniała nierozproszona jeszcze do końca poranna mgła. Nagle ze zdziwieniem pojąłem, że jestem cząstką świata leżącego na dnie tego gigantycznego ścieku, gdzie toczy się jakaś niepojęta wojna domowa, gdzie ktoś rozdziela skąpo maleńkie, szpetne domki, krzywo pocięte warzywniki, sznurki z różnokolorową bielizną, byle usadowić się mocniej na tym najprawdziwszym dnie bytu. Pomyślałem o śniącym Chińczyku, o którym opowiedział Czapajew, i jeszcze raz popatrzyłem w dół. W obliczu nieruchomo rozpościerającego się wokół świata, pod spokojnym, badającym ów świat spojrzeniem nieba stawało się nieodparcie oczywiste, że miasteczko na dnie jamy jest absolutnie podobne do wszystkich innych miast świata. Wszystkie one - rozmyślałem - leżą na dnie takich kotlin, choćby nawet niewidocznych dla oka. Wszystkie one smażą się w ogromnych piekielnych kotłach na ogniu, który, jak powiadają, buzuje w środku Ziemi. I wszystkie one to po prostu różne warianty tego samego koszmaru, w żaden sposób niedającego się zmienić na lepszy. Koszmaru, z którego można się tylko obudzić. - Jeśli obudzą cię, Piętka, z twoich koszmarów, tak jak tego Chińczyka - odezwał się Czapajew, nie otwierając oczu - to trafisz tylko z jednego snu w drugi. I będziesz tak wędrował całą wieczność. Ale jeśli zrozumiesz, że absolutnie wszystko, co się z tobą dzieje, to po prostu sen, wtedy to, co ci się przyśni, przestanie być ważne. I kiedy się w końcu obudzisz, obudzisz się już naprawdę. I na zawsze. Jeśli, oczywiście, zechcesz. - A dlaczego wszystko, co się ze mną dzieje, to sen? - Ano dlatego, Piętka - powiedział Czapajew - że nic innego po prostu nie istnieje. Skończyła się pochyłość, wjechaliśmy na rozległy płaskowyż. Daleko na horyzoncie, za linią łagodnych wzgórz, wznosiły się błękitne, seledynowe i liliowe szczyty, a przed nimi rozpościerała się ogromna przestrzeń, porośnięta trawą i kwiatami. Ich barwy były przyćmione i spłowiałe, lecz było ich tak wiele, że zagłuszały zieleń stepu, nadając mu jakąś paliową tonację. I było to tak piękne, że zapomniałem na chwilę o słowach Czapajewa i o wszystkim innym na świecie. Oprócz, o dziwo, tego Chińczyka.
Patrząc na blade plamy kwiatów, przepływające obok bryczki, wyobrażałem go sobie fruwającego pośród nich, próbującego czasem ze starego nawyku naklejać na wąskie pędy przęśli antyrządowe ulotki i wzdrygającego się za każdym razem, gdy uświadamiał sobie, że żadnych ulotek od dawna nie ma. Kto by je zresztą czytał, gdyby nawet były? Wkrótce jednak podziwianie kwiatów stało się niemożliwe. Czapajew widocznie dał naszemu woźnicy jakiś znak. Rozpędziliśmy się tak, że wszystko wokół bryczki zaczęło się zlewać w kolorowe pasy. Baszkir uniósł się na koźle i wykrzykując chrapliwe, nieznane słowa, bezlitośnie smagał konie. Droga, którą jechaliśmy, była miejscami umowna. Może rosło na niej nieco mniej kwiatów niż na całej łące, poza tym jej środkiem biegł ślad jakiejś prastarej koleiny - ale ogólnie biorąc, niełatwo było domyślić się jej istnienia. Mimo to nie trzęsło nas prawie pole było idealnie równe. Jeźdźcy w czerni, zamykający naszą niewielką kawalkadę, zjechali z drogi, dogonili naszą bryczkę i rozdzielili się na dwie grupy po jej bokach. Teraz gnali nad trawą równo z nami, rozciągnięci w długi łuk niczym dwa wąskie, ciemne, wyrosłe u naszego pojazdu skrzydła. Lando z cekaemami, w którym siedzieli Anna z Kotowskim, też przyśpieszyło, prawie nas doganiając. Zauważyłem, że Kotowski szturcha laską w plecy swego woźnicę i wskazuje na naszą bryczkę. Wyraźnie chcieli się z nami ścigać. W pewnej chwili udało im się prawie nas wyprzedzić. W każdym razie pędzili tuż- tuż, oddaleni ledwie o kilka metrów. Na boku taczanki dostrzegłem emblemat - koło przecięte falistą linią na dwie części: czarną i białą, a w każdej z nich mieścił się maleńki krążek przeciwstawnej barwy. Był to chyba jakiś wschodni symbol. Obok widniał namalowany białą farbą duży napis: ZA DNIA CHCIEĆ, NOCĄ MÓC - O KANT DUPY BY TO STŁUC Nasz Baszkir zaciął konie i taczanka pozostała w tyle. Wydało mi się niepojęte, że Anna zgadza się jeździć zaprzęgiem z napisem tak nieprzyzwoitym. Po chwili jednak zaświtał mi domysł, który od razu przerodził się w pewność, że to właśnie ona wymalowała te słowa na boku landa. Jak mało, w istocie, wiedziałem o tej kobiecie! Z dzikimi gwizdami i pohukiwaniem jeźdźców nasz oddział pędził przez step. Przebyliśmy tak chyba z pięć albo sześć wiorst - widniejące na horyzoncie wzgórza zbliżyły się na tyle, że można już było dojrzeć wyraźnie sterczące z nich skały i rosnące tam drzewa. Powierzchnia łąki, po której pędziła nasza bryczka, przestała teraz być gładka jak na początku galopady i chwilami podrzucało nas z pojazdem tak wysoko, że zacząłem się bać, czy nie grozi to nam skręceniem karku. Wreszcie Czapajew wyciągnął z kabury mauzera i wystrzelił w górę. - No, dosyć! - wrzasnął. - Stępa! Nasza bryczka przyhamowała. Jeźdźcy jakby się bali przekroczyć niewidoczną linię, przechodzącą przez oś jej tylnych kół, zwolnili gwałtownie i zaczęli kolejno znikać za
naszymi plecami. Lando z Anną i Kotowskim też zostało w tyle i po kilku minutach wysforowaliśmy się równie daleko, jak na samym początku jazdy. Zauważyłem pionowy słup dymu, wznoszący się za wzgórzami - był biały i gęsty, jak zwykle gdy rzuca się w ogień naręcza trawy i wilgotnych liści. Co najdziwniejsze prawie się nie rozszerzał, przez co z:dawał się podobny do podpierającej niebo wysokiej białej kolumny. Dzieliła go od nas najwyżej wiorsta; samo ognisko kryło się za wzgórzami. Jechaliśmy przed siebie jeszcze kilka minut, po czym stanęliśmy. Drogę przegradzały dwa niewysokie strome pagórki, rozdzielone wąskim przejściem. Wzgórki tworzyły coś na podobieństwo naturalnych wrót i były tak symetryczne, że wydawało się, iż to jakieś pradawne baszty od wielu wieków zapadłe w ziemię. Wyznaczały jakby granicę, za którą zmieniała się rzeźba terenu - zaczynały się tam wzgórza, u horyzontu przechodzące w góry. Zresztą za tą granicą zmieniała się nie tylko rzeźba terenu - poczułem na twarzy wyraźny podmuch wiatru i ze zdumieniem popatrzyłem na idealnie prosty słup dymu, którego niewidoczne źródło było już teraz niedaleko. - Dlaczego stoimy? - spytałem Czapajewa. - Czekamy - odparł. - Na kogo? Na wrogów? Czapajew nie zareagował. Spostrzegłem nagle, że zapomniałem w domu szabli i mam przy sobie tylko browning, tak więc jeśli będziemy mieli do czynienia z konnicą, znajdę się w przykrej sytuacji. Sądząc jednak z tego, że Czapajew nadal spokojnie siedział w bryczce, bezpośrednie niebezpieczeństwo nam nie zagrażało. Obejrzałem się. Lando, w którym znajdowali się Kotowski i Anna, stało obok. Dostrzegłem bladą twarz Kotowskiego - z rękami złożonymi na piersi siedział nieruchomo na tylnym siedzeniu. Miał w sobie coś ze śpiewaka operowego przed wyjściem na scenę. Anna, którą widziałem od tyłu, krzątała się przy karabinach maszynowych - jak mi się wydało, nie po to, by je przygotować do strzelania, lecz dlatego, że ciążyło jej sąsiedztwo nazbyt uroczystego Kotowskiego. Towarzyszący nam jeźdźcy trzymali się daleko, jakby lękali się zbliżyć do ziemnych wrót - widziałem tylko ich ciemne sylwetki. - Na kogo właściwie czekamy? - powtórzyłem pytanie. - Mamy spotkanie z Czarnym Baronem - odparł Czapajew. - Przypuszczam, Piotrze, że zapamięta pan tę znajomość. - Co to za dziwny pseudonim? Myślę, że ma nazwisko. - Tak - przyznał Czapajew. - Jego prawdziwe nazwisko to Ungern von Sternberg. - Ungern? - powtórzyłem. - Jungern... Coś chyba słyszałem... Nie jest przypadkiem związany z psychiatrią? Nie zajmował się interpretacją symboli? Czapajew zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem. - Nie - powiedział. - O ile wiem, gardzi wszelkimi symbolami, niezależnie od tego, do
czego się odnoszą. - Ach - odezwałem się - teraz sobie przypominam. To ten, który rozstrzelał pańskiego Chińczyka. - Tak - potwierdził Czapajew. - To obrońca Mongolii Wewnętrznej. Mówi się o nim, że jest inkarnacją boga wojny. Dawniej dowodził Azjatycką Dywizją Konną, a obecnie Wydzielonym Pułkiem Tybetańskich Kozaków. - Nigdy o nich nie słyszałem. A dlaczego nazywają go Czarnym Baronem? Czapajew zamyślił się. - Istotnie - powiedział - nawet nie wiem. Ale może jego spytać? Jest już tutaj. Drgnąłem i odwróciłem głowę. W wąskim przejściu między pagórkami pojawił się jakiś dziwny przedmiot. Przyjrzawszy mu się, zrozumiałem, że to palankin, bardzo archaiczny i dziwny, złożony z budki 0 okrągłym daszku i czterech długich drążków, na których tę budkę noszono. Materiał, z jakiego był zrobiony daszek 1 drążki, wydał mi się pozieleniałym ze starości brązem, pokrytym mnóstwem drobniutkich nefrytowych płytek, błyszczących zagadkowo jak kocie oczy w ciemności. Wokół nie było widać nikogo, kto mógłby niepostrzeżenie przynieść palankin pozostawało tylko przypuszczenie, że niewiadomi tragarze, których dłonie do blasku wypolerowały długie drążki, zdążyli schować się za ziemnymi wrotami. Palankin stał na wygiętych nóżkach, które upodabniały go ni to do jakiegoś naczynia ofiarnego, ni to do maleńkiej chatynki na czterech niskich palach. Podobieństwo do chatki było zresztą wyraźne - wzmacniały je zasłonki z cienkiej jedwabnej siatki zielonego koloru. Za firanką odgadywało się zarys siedzącego nieruchomo człowieka. Czapajew zeskoczył z bryczki i podszedł do palankinu. - Dzień dobry, baronie - powiedział. - Witam - odezwał się niski głos zza firanki. - Ja znów z prośbą - rzekł Czapajew. - Przypuszczam, że i tym razem nie o siebie pan prosi. - Rzeczywiście - przyznał Czapajew. - Pamięta pan Grigorija Kotowskiego? - Pamiętam - odparł głos z palankinu. - A co mu się przydarzyło? - Nie mogę mu w żaden sposób wytłumaczyć, czym jest umysł. Dziś rano doprowadził mnie do tego, że sięgnąłem po pistolet. Wszystko, co można powiedzieć, powtarzałem mu już tyle razy, że potrzebna jest demonstracja, baronie, coś takiego, czego nie mógłby już zignorować. - Pańskie problemy, drogi Czapajew, są wciąż takie same. Gdzie ten pański protegowany? Czapajew odwrócił się w stronę powozu, gdzie siedział Kotowski, i machnął ręką.
Zasłonka palankinu podniosła się i zobaczyłem mężczyznę około czterdziestki, blondyna o wysokim czole i zimnych, bezbarwnych oczach. Mimo zwisających tatarskich wąsów i wielodniowego zarostu twarz miał bardzo inteligentną; był dziwnie ubrany ni to w sutannę, ni to szynel, z kroju przypominający mongolski chałat z podłużnym półokrągłym wycięciem. Właściwie nigdy bym nie pomyślał, że to szynel, gdyby nie naramienniki z generalskimi zygzakami. U jego boku wisiała szabla identyczna jak u Czapajewa, tylko chwast przy jej rękojeści był nie liliowy, lecz czarny. Na piersi miał aż trzy przypięte obok siebie srebrne gwiazdy. Szybko wyszedł z palankinu (okazał się wyższy ode mnie prawie o głowę) i zmierzył mnie wzrokiem. - A to kto? - To mój komisarz Piotr Pusto - odrzekł Czapajew. - Wyróżnił się w walkach na stacji Łozowa. - Coś słyszałem - powiedział baron. - On tu w tej samej sprawie? Czapajew kiwnął potwierdzająco. Ungern wyciągnął do mnie rękę. - Miło mi poznać pana, Piotrze. - Wzajemnie, panie generale - odparłem, ściskając jego silną, suchą dłoń. - Proszę nazywać mnie po prostu baronem - powiedział Ungern i zwrócił się do podchodzącego Kotowskiego. - Grigorij, kopę lat... - Dzień dobry, baronie - odpowiedział Kotowski. - Rad jestem z całego serca widzieć pana. - Sądząc z pańskiej bladości, mój widok to taka radość, że cała krew spłynęła panu do serca. - Ależ skąd, baronie. To przez myślenie o Rosji. - Znów pan do tego wraca. Nie pochwalam. Nie traćmy jednak czasu. Może byśmy się przeszli? Ungern ruchem głowy wskazał ziemne wrota. Kotowski przełknął ślinę. - Będę zaszczycony - odparł. Ungern obrócił się pytająco do Czapajewa. Ten podał mu jakieś papierowe zawiniątko. - Są tu dwa? - spytał baron. - Tak. Ungern schował zawiniątko w obszernej kieszeni swojej szaty, objął ramieniem Kotowskiego i dosłownie powlókł go w stronę wrót; znikli w przejściu, a ja obróciłem się do Czapajewa. - Co jest za tymi wrotami? Czapajew uśmiechnął się. - Nie chcę panu psuć wrażenia.
Za wrotami głucho huknął strzał rewolwerowy. Po chwili pojawiła się w nich samotna postać barona. - A teraz pan, Piotrze - powiedział. Spojrzałem pytająco na Czapajewa, ten skinął potwierdzająco i to tak niezwykle energicznie, jakby wbijał podbródkiem w pierś niewidoczny gwóźdź. Wolno podszedłem do barona. Muszę przyznać, że ogarnął mnie strach. Nie chodzi nawet o przeczucie wiszącego nade mną niebezpieczeństwa. Miałem raczej świadomość zagrożenia, innego jednak rodzaju niż przed pojedynkiem lub bitwą, kiedy wiadomo, że jeśli zdarzy się to najgorsze, zdarzy się tylko mnie. A ja czułem, iż niebezpieczeństwo zagraża nie mnie, lecz moim wyobrażeniom o samym sobie; nie spodziewałem się niczego strasznego, ale ów ja, niespodziewający się niczego strasznego, wydał mi się nagle linoskoczkiem nad przepaścią, gdy poczuje pierwszy podmuch wzmagającego się wiatru. - Pokażę panu mój obóz - powiedział baron, kiedy się zbliżyłem. - Proszę posłuchać, baronie, jeśli zamierza mnie pan obudzić, jak tego Chińczyka... - Skądże znowu - odparł i uśmiechnął się. - Czapajew naopowiadał panu rozmaitych okropności. Wcale taki nie jestem. Wziął mnie pod łokieć i poprowadził ku ziemnym wrotom. - Przespacerujemy się między ogniskami - powiedział - popatrzymy, jak tam nasi chłopcy. - Nie widzę żadnych ognisk. - Nie widzi pan? - rzekł. - Proszę się przyjrzeć uważniej. Znów popatrzyłem w prześwit między dwoma gładkimi stromiznami. I wtedy baron nieoczekiwanie pchnął mnie w plecy. Poleciałem do przodu i upadłem na ziemię; jego ruch był tak gwałtowny, że przez chwilę wydało mi się, że jestem furtką, którą kopniakiem zrzucił z zawiasów. W następnej chwili jakiś skurcz poraził moje oczy, zmrużyłem je i w ciemności rozbłysły przede mną jaskrawe plamy, jak to bywa, gdy palcami naciśnie się gałkę oczną albo gwałtownie poruszy głową. Lecz gdy otworzyłem oczy i stanąłem na nogi, ognie płonęły nadal. Nie mogłem zrozumieć, gdzie jesteśmy. Wzgórza, letni wieczór - wszystko to znikło; otaczała nas głęboka ciemność, a w niej, jak okiem sięgnąć, jaśniały plamy ognisk, rozmieszczone nieprzypadkowo w ściśle określonym porządku, jakby w węzłach niewidocznej kraty dzielącej świat na nieskończoną liczbę kwadratów. Odległość między ogniskami wynosiła około pięćdziesięciu kroków, tak że przy jednym nie widziało się już siedzących wokół następnego, rysowały się tylko niewyraźne sylwetki, lecz niepodobna było stwierdzić z całą pewnością, ilu tam ludzi i czy to na pewno ludzie. Co najdziwniejsze jednak, samo pole, na którym i staliśmy, zmieniło się niepomiernie - teraz mieliśmy pod . nogami
idealnie równą płaszczyznę, pokrytą czymś w rodzaju krótkiej, pożółkłej trawy, bez najmniejszej wypukłości ani zagłębienia - świadczyło o tym idealnie regularne rozmieszczenie płonących wokół ognisk. - Co to takiego? - spytałem zaskoczony. - Aha - powiedział baron. - Teraz, sądzę, już pan widzi. - Widzę - odrzekłem. - To jedna z filii świata pozagrobowego - wyjaśnił Ungern - ta, która mnie podlega. Trafiają tu głównie osoby, będące za życia wojownikami. Słyszał pan może o Wall halli? - Słyszałem - odparłem, czując narastającą we mnie niedorzecznie dziecinną chęć, by złapać za skraj szaty I barona. - To właśnie ona. Niestety, trafiają tu nie tylko wojownicy, ale także wszelaka hołota, która dużo strzelała za życia. Bandyci, mordercy - czasem niebywałe wprost kanalie. Dlatego trzeba chodzić i sprawdzać. Chwilami wydaje mi się nawet, że pracuję tu w roli swego rodzaju leśniczego. Baron westchnął. - Chociaż, jak sobie przypominam - powiedział z odrobiną smutku w głosie - w dzieciństwie pragnąłem zostać właśnie leśnikiem... Wie pan co, Piotrze - proszę mnie chwycić za rękaw. Bo tu nie tak łatwo się chodzi. - Nie całkiem rozumiem - odpowiedziałem z ulgą - zresztą proszę bardzo. Wczepiłem się w sukno jego rękawa i ruszyliśmy przed siebie. Od razu wyczułem pewną dziwną rzecz - baron szedł niezbyt szybko, w każdym razie nie szybciej, niż chodził przed tą koszmarną transformacją świata, ale ogniska, obok których przechodziliśmy, w szalonym tempie umykały do tyłu. Wydawało się, że obaj bez pośpiechu idziemy po jakiejś platformie, którą z niesłychaną szybkością ciągnie niewidzialny pociąg, a kierunek ruchu pociągu zależy od tego, w którą stronę skręci baron. Przed nami pojawił się płomień jednego z ognisk, pomknął ku nam i znieruchomiał u naszych stóp, gdy baron stanął. Przy ognisku siedziało dwóch ludzi. Byli mokrzy, półnadzy i podobni do Rzymian jedyną ich odzież stanowiły owinięte wokół ciał krótkie prześcieradła. Obaj byli uzbrojeni - jeden miał nagan, a drugi dubeltówkę. Ciała ich pokrywały liczne i odrażające dziury po ranach postrzałowych. Na widok barona padli twarzą na ziemię, dosłownie dygocąc z niewymownego, fizycznie odczuwalnego przerażenia. - Co za jedni? - spytał niskim głosem baron. - Sierioży Mongoloida żołnierze - nie podnosząc się, powiedział jeden z nich. - Skąd się wzięli? - spytał baron.
- Przez pomyłkę nas tu wpakowano, dowódco. - Co ja wam za dowódca? - oburzył się baron. - A przez pomyłkę nikogo tu nie pakują. - Jak nie przez pomyłkę - żałosnym głosem zapewnił drugi. - Z sauny. Myślelim, że tam Mongoloid umowę podpisuje. - Jaką umowę? - spytał baron, niedowierzająco unosząc brwi. - Ano, trza było kredyt oddać, „ Nieftchimprom" gnój przerzucił na gwarantowaną akredytywę, ale faktura nie przeszła. I zara przyjechali dwa byki z „Ultima Thule". - Gwarantowana akredytywa? - przerwał baron. - „Ultima Thule"? Jasne. Pochylił się i dmuchnął na płomień, który od razu i zmniejszył się kilkakrotnie - z huczącej, rozjarzonej po- I chodni zmienił się w niewysoki, kilkucentymetrowy języczek. Wywołało to zdumiewający efekt - obaj półnadzy mężczyźni znieruchomieli, a na ich plecach momentalnie j pojawił się szron. - Żołnierze! - powiedział baron. - Niezłe, co? Że też tacy teraz trafiają do Walhalli! Sierioża Mongoloid... A wszystko przez tę idiotyczną zasadę miecza w ręku. - Co się z nimi stało? - spytałem. - To, co powinno - powiedział baron. - Nie wiem. Ale można popatrzeć. Jeszcze raz dmuchnął na ledwo I widoczny błękitnawy płomyk i ogień buchnął z poprzednią siłą. Baron przez kilka chwil, zmrużywszy oczy, uważnie się w niego wpatrywał. - Wygląda na to, że skończą jako byki w rzeźni. Teraz często zdarza się takie pobłażanie. Po części dzięki bezbrzeżnemu miłosierdziu Buddy, po części z powodu stałego niedoboru mięsa w Rosji. Zdumiało mnie ognisko, któremu dopiero teraz przyjrzałem się dokładnie. W istocie nie można było tego nazwać Ogniskiem. Nie było w nim drew ani gałęzi - płomień buchał t obtopionego otworu w ziemi, przypominającego kształtem pięcioramienną gwiazdę z wąskimi promieniami, i - Proszę mi powiedzieć, baronie, dlaczego ten ogień płonie nad pentagramem? - Jak to, dlaczego? - zdziwił się baron. - To przecież wieczny ogień miłosierdzia Buddy. A to, co pan nazywa pentagramem, to w istocie emblemat Orderu Gwiazdy Październikowej. Gdzież miałby płonąć wieczny ogień miłosierdzia, jeśli nie nad tym emblematem? - A co to za Order Gwiazdy Październikowej? - spytałem, zerkając na jego pierś. Słyszałem tę nazwę przy różnych okazjach, ale nikt, kto jej używał, nie potrudził się, żeby wyjaśnić mi, co ona znaczy. - Gwiazda Październikowa? - powtórzył pytanie Ungern. - To bardzo proste. Tak jak z Bożym Narodzeniem. U katolików wypada w grudniu, u prawosławnych w styczniu, a przecież świętują jeden i ten sam dzień narodzin. No i tu
jest taki sam przypadek. Reformy kalendarza, błędy kopistów - krótko mówiąc, choć uważa się, że nastąpiło to w styczniu, w rzeczywistości wszystko miało miejsce w październiku. - A co takiego miało miejsce? - Pan mnie zdumiewa, Piotrze. Przecież to jedna z najbardziej znanych historii na Ziemi. Był niegdyś pewien człowiek, który nie potrafił żyć tak, jak inni. Próbował zrozumieć, co to właściwie jest - to, co dzieje się z nim dzień w dzień - i kim jest on sam: ten, z którym to się dzieje. I oto pewnej nocy, w październiku, gdy siedział pod koroną drzewa, podniósł wzrok ku niebu i zobaczył jasno świecącą gwiazdę. I w tym właśnie mgnieniu zrozumiał wszystko do tego stopnia, że echo tej odległej chwili do tej pory... Baron umilkł, szukając słów, ale widać nie znalazł właściwych. - Lepiej niech pan pomówi z Czapajewem - zakończył. - On lubi o tym opowiadać. Najważniejsze, i to jest istotne, że od tamtej chwili płonie ten ogień miłosierdzia dla wszystkich żywych istot, ogień, którego nawet w przypadku służbowej konieczności nie można zgasić całkowicie. Rozejrzałem się dokoła. Panorama była naprawdę imponująca. Wydało mi się nagle, że widzę jeden z najstarszych obrazów na Ziemi - ogromna orda, która zatrzymała się na noc w polu, pali ogniska, a przy każdym z nich siedzą wojownicy z chciwym marzeniem wpatrzeni w płomienie, w których błysku zwiduje im się złoto, bydło i kobiety leżących przed nimi ziem. Ale dokąd zmierzała ta orda, wśród której ognisk szedłem z Ungernem? I o czym mogli marzyć siedzący u tych ognisk ludzie? Obróciłem się do barona. - Proszę mi powiedzieć, baronie, dlaczego wszyscy siedzą oddzielnie i nie odwiedzają się nawzajem? - Niech pan spróbuje sam podejść - zachęcił Ungern. Do najbliższego z ognisk było nie więcej niż pięćdziesiąt kroków. Grzało się przy nim chyba z pięciu czy sześciu ludzi. Spojrzałem pytająco na Ungerna. - Niech pan idzie - powtórzył baron. Wzruszywszy ramionami, poszedłem przed siebie. Nic szczególnego czy niezwykłego nie czułem. Maszerowałem już pewnie dobrą chwilę, albo i dłużej, gdy raptem zorientowałem się, że przez cały ten czas ani odrobinę nie zbliżyłem się do płonącego punktu, ku któremu zmierzam. Obejrzałem się. Ungern stał przy ogniu jakieś trzy, cztery kroki za mną i spoglądał na mnie ironicznie. - Z tego, że to miejsce wydaje się podobne do znanego panu świata, wcale nie wynika, że tak właśnie jest - stwierdził. Spostrzegłem, że przy ogniu nie ma już dwóch znieruchomiałych postaci, zostały po nich na ziemi tylko dwie ciemne, podłużne plamy. - Chodźmy stąd - powiedział Ungern. - W końcu chcieliśmy odwiedzić moich
chłopców. Uczepiłem się jego rękawa i ognie obok nas pomknęły znów z tak wielką szybkością, że rozciągały się w zygzaki i łamane linie. Byłem zresztą niemal pewien, że to jakaś iluzja: nie czułem na twarzy nieuniknionego przy takiej i szybkości wiatru, zupełnie tak, jakby w chwili, gdy baron ruszał z miejsca, wprawiał w ruch nie nas, lecz otaczający świat. Całkiem straciłem orientację i nie miałem pojęcia, dokąd pędzimy. Czasem zatrzymywaliśmy się na kilka sekund, a wtedy udawało mi się dojrzeć siedzących obok najbliższego ogniska. Przeważnie byli to zarośnięci, brodaci chłopi z karabinami, bardzo do siebie podobni - gdy tylko zbliżaliśmy się do nich, padali na czarną ziemię. Raz chyba zamiast karabinów mieli w ręku włócznie; zatrzymywaliśmy się jednak na zbyt krótko, bym mógł to powiedzieć j na pewno. Uświadomiłem sobie, co przypomina mi nas/ sposób przemieszczania się - właśnie takimi szalonymi i niepojętymi zygzakami krąży w nocnej ciemności nietoperz. - Mam nadzieję, że rozumie pan, Piotrze - zahuczał mi w uchu głos barona - w jakim miejscu znajdujemy się teraz. Że tu nie wolno kłamać? Ani nawet nie być absolutnie uczciwym? - Rozumiem - odparłem, czując, że od migotania żółto- białych pasów i łamanych linii zaczyna kręcić mi się w głowie. - Proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie - powiedział baron. - Czego pan najbardziej pragnie w życiu? - Ja? - spytałem i zamyśliłem się. Na to pytanie trudno było odpowiedzieć bez żadnej blagi. Długo zastanawiałem się, co powiedzieć, i nie mogłem się na nic zdecydować, gdy nagle odpowiedź pojawiła się jakoś sama. - Pragnę znaleźć swoje złote trofeum - powiedziałem. Baron roześmiał się głośno. - Świetnie! - pochwalił. - A co to dla pana znaczy? I - Złote trofeum - odparłem - to szczególny wzlot wyzwolonej myśli, który pozwala zobaczyć piękno życia. Wyrażam się 'zrozumiale? - O, tak! - powiedział baron. - Gdybyż wszyscy potrafili wyrażać się aż tak zrozumiale i konkretnie. Jak pan osiągnął tą precyzję sformułowań? - To z mojego snu - odrzekłem - a raczej z moich koszmarów. Zapamiętałem te słowa z absolutną dokładnością. I Były zapisane w grubym zeszycie w domu wariatów, przeglądałem go w tym śnie, ponieważ miało tam być coś bardzo o mnie ważnego. - Tak - powiedział baron, skręcając na prawo (przy Czym karuzela ogni wokół nas wykonała jakieś boczne salto) A bardzo dobrze, że sam zaczął pan o tym mówić. Znalazł się pan tu właśnie na prośbę Czapajewa, bym wyjaśnił I panu pewną rzecz. Właściwie trudno powiedzieć, że
prosił o wyjaśnienie czegoś specjalnego, czego on sam nie potrafiłby wytłumaczyć. Mówił panu to wszystko już wiele razy B ostatnio w drodze tutaj. Ale pan dotychczas, nie wiadomo dlaczego, myśli, że świat pańskich snów jest mniej realny niż ta przestrzeń, gdzie popija pan z Czapajewem w łaźni. - Ma pan słuszność - przyznałem. Baron zatrzymał się gwałtownie i od razu ustał taniec płomieni wokół nas. Zauważyłem, że ogniska przybrały jakiś niespokojny, czerwonawy odcień. 1 - A dlaczego pan tak sądzi? - spytał. - Choćby dlatego, że w końcu powracam do rzeczywistego świata. Tam gdzie, jak się pan wyraził, popijam z Czapajewem w łaźni. Owszem, na poziomie intelektualnym świetnie rozumiem, o co panu chodzi. Co więcej, nawet to dostrzegam - w chwili, gdy śni mi się ów koszmar, nie ma żadnych możliwości zrozumienia, że to tylko sen. Można tak samo dotykać przedmiotów, szczypać się... - W jaki więc sposób odróżnia pan sen od jawy? - zapytał. - Choćby taki, że na jawie mam wyraźne, niedwuznaczne odczucie realności tego, co się dzieje. Jak choćby teraz. - A więc teraz je pan ma? - spytał baron. - Raczej tak - powiedziałem nieco stropiony. - Jakkolwiek sytuacja jest, trzeba przyznać, niezwykła. - Czapajew poprosił, bym wziął pana z sobą, żeby choć raz znalazł się pan w miejscu niemającym nic wspólnego ani z pańskimi koszmarami o domu wariatów, ani z koszmarami o Czapajewie - powiedział baron. - Proszę się uważnie rozejrzeć. W tym miejscu oba pańskie natrętne sny są jednakowo iluzoryczne. Wystarczy zostawić pana samego przy ognisku, a zrozumie pan, o czym mówię. Baron umilkł, jakby dając mi czas na przemyślenie tej okropnej perspektywy. Powoli przyjrzałem się ciemności z niezliczonymi punktami niedosiężnych ogni. Miał rację. Gdzie podziali się Czapajew i Anna? Gdzie zniknął chimeryczny nocny świat kaflowych ścian i rozsypujących się na kawałki popiersi Arystotelesa? Nie było ich teraz nigdzie, i - co więcej - wiedziałem, wiedziałem z całą pewnością, że nie ma takiego miejsca, gdzie mogłyby zaistnieć, albowiem ja, właśnie ja, stojący obok tego niepojętego człowieka (czy aby człowieka?) byłem tą możliwością, jedynym instrumentem powołania na świat wszystkich tych szpitali psychiatrycznych i wojen domowych. Dotyczyło to także tego mrocznego limbo z jego przerażonymi mieszkańcami i wysokim, srogim strażnikiem - wszystko to istniało tylko dlatego, że istniałem ja. - Wydaje mi się, że rozumiem - powiedziałem.
Ungern spojrzał na mnie z powątpiewaniem. - Co pan właściwie zrozumiał? Nagle z tyłu za nami rozległ się dziki krzyk: - Ja! Ja! Ja! Ja! Obaj odwróciliśmy się jednocześnie. Niedaleko nas - jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów - płonęło ognisko. Wyglądało jednak zupełnie inaczej niż pozostałe. Po pierwsze inny był kolor płomienia, jakby przyćmiony, i unosił się nad nim dym. Po drugie - w ogniu coś trzeszczało i buchały z niego snopy iskier. Po trzecie - ognisko to wymykało się srogiemu liniowemu rozmieszczeniu pozostałych: wyraźnie płonęło na niewłaściwym miejscu. - Chodźmy, popatrzymy - wymamrotał Ungern i szarpnął mnie za rękaw. Ludzie siedzący przy ognisku w niczym nie przypominali pozostałych podopiecznych barona. Było ich czterech: najbardziej niespokojnie zachowywał się gruby dryblas w jadowicie różowej marynarce z jeżykiem kasztanowych włosów na głowie, przypominającej nieduży pocisk armatni. Siedział na ziemi, obejmując się rękami, jakby własne ciało wzbudzało w nim nieprzyzwoitą namiętność, i nie przestawał wrzeszczeć: - Ja! Ja! Ja! Intonacja jego krzyków ulegała zmianie - z początku, gdy do nas dotarły, brzmiał w nich zwierzęcy tryumf, a kiedy podeszliśmy bliżej, to „Ja" zmieniło się jakby w zapytanie. Obok krzykacza siedział chudy typ z kokiem, ubrany w coś przypominającego marynarską kurtkę, i nieruchomo, jak tknięty paraliżem, patrzył w ogień - gdyby chwilami nic poruszały mu się wargi, można by uznać, że jest nieprzytomny. Tylko ogolony na zero tłuścioch ze starannie utrzymaną bródką zdawał trzymać się dobrze - z całej siły szturchał współtowarzyszy, jakby próbując ich ocucić. W jakimś stopniu mu się to udało - chudy blondyn z kokiem zaczął coś mamrotać, kołysząc się jak w modlitwie. Tłuścioch jął poszturchiwać drugiego kumpla i nagle podniósł oczy na nas. Jego twarz momentalnie wykrzywiło przerażenie - krzyknął coś do kolegów i zerwał się na nogi. Baron cicho zaklął. W jego rękach pojawił się granat; wyrwał zawleczkę i cisnął go w ognisko - granat plasnął 0 ziemię w odległości pięciu metrów od naszych nóg. Padłem przytomnie na ziemię i osłoniłem głowę rękami, ale minęło kilka sekund, a wybuch nie następował. - Proszę wstać - powiedział baron. Otworzyłem oczy i ujrzałem jego pochyloną nade mną postać. Widziałem barona jakby w zniekształconej perspektywie - jego wyciągnięta dłoń dotykała niemal mojej twarzy, a uważnie patrzące na mnie oczy, w których zlewały się odbicia niezliczonych ognisk, wydawały się jedynymi dwiema gwiazdami na tutejszym firmamencie. - Dziękuję - powiedziałem, podnosząc się - ja sam. Niewypał?
- Ależ skąd! - odparł baron. - Wszystko zadziałało bezbłędnie. Spojrzałem w miejsce, gdzie dopiero co płonęło ognisko, 1 ze zdumieniem zobaczyłem, że nie ma ani ogniska, ani siedzących przy nim ludzi, nie widać nawet wypalonego śladu na ziemi. - Co to było? - spytałem. - Ot, chuliganeria - powiedział baron. - Najedli się szamańskich grzybów. Sami nie wiedzą, dokąd trafili. - I pan ich... - Ależ nie - zapewnił. - Nic podobnego. Po prostu ich ocuciłem. - Jestem prawie pewny, że tego tłuściocha z bródką już widziałem - stwierdziłem. Nawet nie prawie, ale absolutnie pewny. - Może widział go pan we śnie? - Możliwe - odpowiedziałem i uświadomiłem sobie, że tak właśnie było: ten wygolony jegomość kojarzył mi się jednoznacznie z bielą kaflowych ścian i zimnym dotknięciem igły na skórze, co stanowiło nieodłączny atrybut moich koszmarów. Przez kilka chwil wydawało mi się nawet, /c potrafię sobie przypomnieć jego imię, ale potem moją uwagę pochłonęły jakieś inne myśli. Tymczasem Ungern stał obok i zdawał się ważyć słowa, jakie zamierzał wypowiedzieć. - Proszę powiedzieć, Piotrze - odezwał się wreszcie jakie są pana poglądy polityczne? Przypuszczam, że jest pan monarchistą? - Oczywiście - odparłem - bo co, czyżbym dał powód do jakichś innych... - Ależ nie - przerwał mi baron. - Po prostu chcę przytoczyć przykład, który powinien pan dobrze zrozumieć. Proszę sobie wyobrazić niewietrzoną izbę, gdzie napchała się straszna kupa ludzi. Wszyscy oni siedzą na jakichś paskudnych stołkach, kulawych krzesłach, jakichś tobołkach i w ogóle na czym popadnie. Co obrotniejsi rozpychają się, by zająć dwa krzesła naraz lub przegnać kogoś / miejsca i samemu na nim się rozsiąść. Taki jest świat, w którym pan żyje. A jednocześnie każdy z tych ludzi ma swój własny tron, ogromny, jaśniejący blaskiem, który wznosi się nad całym tym, a także wszelkim innym światem. Tron zaprawdę carski - i nie ma nic, co nie byłoby w mocy tego, kto na nim zasiądzie. A co najważniejsze, tron jest jak najprawowitszy, z mocy prawa przysługuje każdemu człowiekowi. Ale wstąpić nań - to prawie niemożliwe. Albowiem stoi w miejscu, którego nie ma. Rozumie pan? Znajduje się nigdzie. - Tak - rzekłem w zamyśleniu. - Właśnie wczoraj o tym myślałem, panie baronie. Wiem, co znaczy „nigdzie". - Wobec tego proszę się zastanowić nad taką sprawą - zaproponował baron. - Mamy tu, jak już mówiłem, dwa natręctwa - to z Czapajewem i to bez niego - jednakowo iluzoryczne. Żeby znaleźć się w „nigdzie" i wstąpić na ten tron absolutnej wolności i
szczęścia, wystarczy usunąć tę jedyną przestrzeń, która jeszcze pozostaje, to znaczy tę, gdzie pan widzi mnie i siebie. To właśnie starają się zrobić moi podopieczni. Ale mają niewielkie szanse i po pewnym czasie muszą powtórzyć przygnębiający krąg istnienia. Dlaczego więc pan nie mógłby się znaleźć w „nigdzie" za życia? Przysięgam, że to najlepsze, co można w nim uczynić. Pan zapewne lubi metafory - a więc to nic innego, jak zdobyć się na wypisanie z domu wariatów. - Proszę mi wierzyć, baronie... - powiedziałem serdecznie, przykładając rękę do piersi, ale nie dał mi skończyć. - I trzeba to zrobić, zanim Czapajew użyje glinianego karabinu maszynowego. Potem, jak pan wie, nie zostanie w ogóle nic, nawet „nigdzie". - Gliniany karabin maszynowy? - spytałem. - A cóż to takiego? - Czapajew nic panu nie mówił? - Nie. Ungern spochmurniał. - Wobec tego nie będziemy poruszać tego tematu. Niech w pańskiej pamięci pozostanie metafora - wyjść na wolność t domu wariatów. A wtedy, być może, w którymś ze swych koszmarów wspomni pan naszą rozmowę. A teraz czas już na nas. Chłopcy nie mogą się doczekać. Baron chwycił mnie za rękaw i wokół nas znów zamigotały bezładnie pasy światła. Zdążyłem się przyzwyczaić do tego fantastycznego widowiska i już nie kręciło mi się w głowie. Baron szedł pierwszy, bacznie wpatrując się w ciemność; zerknąwszy na jego cofnięty podbródek, rude wąsy i gorzką zmarszczkę w kąciku ust, pomyślałem, że swoją powierzchownością nie zdoła chyba przestraszyć nikogo. - Proszę mi powiedzieć, baronie, dlaczego wszyscy dokoła tak się pana boją? - nie wytrzymałem. - Nie chcę pana urazić, ale, moim zdaniem, nie ma nic przerażającego w pana wyglądzie. - Nie wszyscy widzą to samo, co pan - odrzekł. - Przyjaciołom ukazuję się zwykle pod postacią petersburskiego inteligenta, którym rzeczywiście niegdyś byłem. Ale z tego nie należy wyciągać wniosku, że tak naprawdę wyglądam. - Co wobec tego widzą inni? - Nie będę pana męczył szczegółami, powiem tylko, że we wszystkich sześciu rękach trzymam ostre szable. - Która z pańskich postaci jest prawdziwa? - Prawdziwej niestety nie ma - odrzekł. Muszę przyznać, że słowa barona wywarły na mnie pewne wrażenie. Chociaż, prawdę mówiąc, po chwili zastanowienia sam mógłbym się tego domyślić. - Jesteśmy prawie na miejscu - jakimś letniskowym tonem oznajmił baron. - Proszę mi powiedzieć - spytałem, zerknąwszy na niego
- dlaczego nazywają pana Czarnym Baronem? - A - uśmiechnął się Ungern. - Pewnie chodzi o to, że kiedy walczyłem w Mongolii, żywy Budda Bogdo-Gegen Tutukhtu zaszczycił mnie prawem do czarnego palankinu. - Wobec tego dlaczego używa pan zielonego? - Ponieważ obdarowano mnie również prawem używania zielonego palankinu. - Dobrze, dlaczego więc nikt nie nazywa pana Zielonym Baronem? Ungern nachmurzył się. - Nie sądzi pan, że za dużo tych pytań? - powiedział. - Lepiej proszę rozejrzeć się dokoła, żeby dobrze zapamiętać to miejsce. Nigdy więcej go pan nie zobaczy. To znaczy, oczywiście, może je pan znów zobaczyć, mam jednak szczerą nadzieję, że tak się nie stanie. Posłuchałem rady barona. Daleko przed nami ukazał się płomień, który wydawał się większy niż inne. Nie pędził ku nam z tą samą szybkością, co inne ogniska, lecz zbliżał się stopniowo, jakbyśmy szli w jego stronę normalnym krokiem. Domyśliłem się, że to ostatni punkt naszej przechadzki. - To pańscy przyjaciele przy tym wielkim ognisku? - spytałem. - Tak - odparł baron. - Ale nie nazwałbym ich przyjaciółmi. To raczej moi dawni towarzysze broni. Byłem niegdyś ich dowódcą. - Razem walczyliście? - To także. Lecz ważniejsze jest co innego. W swoim czasie wszystkich nas rozstrzelano w Irkucku, nie powiedziałbym, że z mojej winy, ale jednak... I dlatego poczuwam się do szczególnej odpowiedzialności za nich. - Rozumiem - powiedziałem. - Gdybym nagle znalazł się w takim ciemnym, pustynnym miejscu, też bym najpewniej zapragnął, by ktoś przyszedł mi z pomocą. - Proszę nie zapominać - rzekł baron - że tymczasem jeszcze pan żyje. Cała ta ciemność i pustka wokół pana to w istocie najjaśniejsze światło, jakie może zaistnieć. Niech pan stanie. Zatrzymałem się machinalnie i baron, nie dając mi czasu na zorientowanie się, co zamierza zrobić, mocno pchnął mnie w plecy. Tym razem jednak nie zaskoczył mnie. Kiedy więc moje ciało padało na ziemię, zdążyłem jakby uświadomić sobie ów nieuchwytnie krótki moment powrotu wstecz, do zwykłego świata - albo, ponieważ w istocie nie było nic takiego, co można by sobie uświadomić, zdążyłem zrozumieć, na czym ten powrót polega. Nie wiem, jak to opisać. Zupełnie jakby usunięto jedną dekorację, a na jej miejsce nie od razu zdążono ustawić następną i przez całą sekundę patrzyłem w prześwit pomiędzy nimi. I ta sekunda wystarczyła, by dojrzeć oszustwo, kryjące się w tym, co zawsze przyjmowałem za
rzeczywistość, zobaczyć głupią w swej prostocie budowę świata, której poznanie nie pozostawiało nic oprócz zakłopotania, złości i jakiegoś wstydu za siebie. Pchnięcie barona było tak silne, że ledwie w ostatniej chwili zdążyłem wyciągnąć przed siebie ręce i uderzyłem czołem o ziemię. Kiedy podniosłem głowę, dokoła był znów zwyczajny świat - step, ciemniejące wieczorne niebo i bliska linia pagórków. Przede mną kołysały się plecy barona - szedł w kierunku jedynego na stepie ogniska, nad którym wznosił się do nieba pionowy słup białego dymu. Zerwawszy się na nogi, otrzepałem ubrudzone na kolanach spodnie, ale nie zdecydowałem się pójść za nim. Baron podszedł do ogniska; brodaci chłopi w mundurach khaki i kosmatych żółtych papachach wstali na jego powitanie. - Czołem, chłopcy! - głośno wykrzyknął Ungern dziarskim basem dowódcy. - Co u was? - Staramy się, wasza wielmożność! Jakoś się żyje! Chwała Bogu! - rozległ się w odpowiedzi niezgrany chór. Obstąpiono barona ze wszystkich stron, aż przestał być widoczny. Czuło się, że żołnierze go kochają. Zauważyłem, że od ogniska zmierza w moją stronę Kozak w żółtej papasze. Przestraszyłem się w pierwszej chwili. Miał tak dziką gębę, że uspokoił mnie dopiero widok graniastej szklanki z niebieskozielonego szkła w jego ręku. - No i co, jaśnie panie - wyszczerzył zęby, podchodząc. - Spietraliśta się chyba? - Tak - przyznałem. - Trochę. - To się pokrzepta - powiedział, podając mi szklankę. Wypiłem. To była wódka. Rzeczywiście, ulżyło mi od razu. - Dziękuję. W samą porę. - A co - spytał Kozak, przyjmując pustą szklankę - z panem baronem się przyjaźnita? - Tak - odparłem wymijająco. - Znamy się. - Srogi on jest - zauważył Kozak. - Wszystko po porządku. Tera będą śpiewać, a potem odpowiadać na pytanie. Znaczy, oni będą odpowiadać. A ja już się nastrzelałem. Dziś wyjeżdżam. Na zawsze. Popatrzyłem na niego - przy bliższym przyjrzeniu nie wydawało się już, że w tej twarzy jest coś zwierzęcego, po prostu miał grube rysy, spierzchnięte i spalone górskim słońcem. Co więcej, nie bacząc na wulgarność, cechowało je jakieś zamyślenie, a nawet marzycielski wyraz. - Jak się nazywasz? - spytałem Kozaka. - Ignat - odparł. - A ty, znaczy się, Piotr? - Tak - powiedziałem - a skąd wiesz? Ignat uśmiechnął się lekko.
- Sam jestem znad Donu. A ty pewno ze stolicy. - Tak - przyznałem - piterski. - No więc, Piotrze, do ogniska teraz nie chodź. Pan baron nie lubią, jak kto w śpiewaniu przeszkadza. Lepiej tu razem posiedzieć i posłuchać. A czego nie zrozumiesz, to wytłumaczę. Wzruszyłem ramionami i usiadłem na ziemi, skrzyżowawszy po turecku nogi. Przy ognisku naprawdę działo się coś dziwnego. Kozacy w żółtych papachach usadowili się w półkole, a baron, całkiem jak dyrygent, stanął przed nimi i uniósł ręce. - Oj, nie wieczór to, nie wieczór - zaśpiewały surowe męskie głosy - Spać niewiele przyszło mnie... - Lubię tę pieśń - powiedziałem. - Jakże ty, jaśnie panie, możesz ją lubić, skoroś jej nigdy nie słyszał? - spytał Ignat, siadając obok. - Jak to nie słyszałem? Przecież to stara pieśń kozacka. - Nie - powiedział Ignat. - Mylisz się. Pan baron ułożyli tę pieśń specjalnie dla nas, żebyśmy śpiewali i zastanawiali się. A żeby łatwiej nam było spamiętać, słowa i muzyka są w niej takie same, jak w tej pieśni, o której mówisz. - Na czym wobec tego polega jego wkład? - spytałem. - Chodzi mi o to, jak odróżnić tę pieśń, która była wcześniej, od tej, którą ułożył pan baron, skoro słowa i muzyka są w niej takie same? - Bo ta pieśń, którą pan baron ułożyli, ma sens całkiem inny. Posłuchaj tylko, a objaśnię. Słyszysz, śpiewają: „Spać mi przyszło małowiele, - I zwidziało się we śnie". To wiesz, co znaczy? Że choć się nie spało, jednak się zwidziało, niby we śnie, rozumiesz? Znaczy, nie ma różnicy, śpisz, nie śpisz, to wszystko jedno sen. - Rozumiem - powiedziałem. - A dalej? Ignat poczekał na następną zwrotkę. - Posłuchaj tera - rzekł. - „I we śnie mi się zwidziało, - Że mój wierny wrony koń Rozbrykał się i roztańczył, - I rozszalał pode mną". A tu w ogóle mądrość jest ukryta. Tyś człowiek wykształcony, to wiesz pewno, że jest w Indiach taka stara księga - Jebaniszada. - Wiem - odrzekłem, od razu przypomniawszy sobie niedawną rozmowę z Kotowskim. - I tam stoi, że u człowieka rozum to jak koń u Kozaka. Do przodu cały czas nas niesie. Tylko pan baron powiadają, że teraz u ludzi wszystko na odwyrtkę poszło. Nikt poradzić sobie z tym swoim koniem nie potrafi i dlatego on, rzec można, zagryzł wędzidło i to nie jeździec nim tera kieruje, tylko koń, dokąd chce, go niesie. Tak że jeździec zapomniał już nawet, że gdzieś chciał trafić. Dokąd koń poniesie, tam jedzie. Pan baron raczyli nawet obiecać, że książkę nam przyniesie specjalną, nazywa się Jeździec bez głowy - podobnież na tym przykładzie jest napisana. Ale zapominają wciąż
o tym. Zabiegani są ludziska. I tak wielkie dzięki już za to, że... - A dalej co? - przerwałem. - Dalej? Dalej: „A esauł nasz, domyślny człek, - Tajemnicę snu on zna, - Oj, przepadnie, tak mi rzekł, - Zawadiacka głowa twa". O esaule wiadomo, to pan baron o sobie tak ułożyli, oni u nas prawdziwie domyślni. A co do głowy, to też zrozumiałe - to akurat podług Jebaniszady. Skoro rozum tak się rozbrykał, że sam nie wie, dokąd jedzie, to jasna sprawa, musi zginąć. I sens jeszcze jeden tu jest. To mi pan baron niedawno powiedzieli na ucho. Taki sens, że całą tę mądrość ludzką, wszystko jedno, trza będzie tu porzucić. Ale nie trza żałować, powiedzieli pan baron, a nie trza dlatego, że najważniejszego to wszystko nie tyka. Dlatego i śpiewa się, że nie ty sam zginiesz, tylko zawadiacka twoja głowa. A ją tak czy owak to czeka. Ignat w zamyśleniu podparł rękami podbródek i umilkł, przysłuchując się pieśni. Oj, powiały złe wichury Z wschodniej strony, strony złej, I zerwały żółtą czapkę Z zawadiackiej głowy mej. Pewien czas oczekiwałem na komentarz, ale nie nastąpił. Wobec tego sam zdecydowałem się zakłócić milczenie. - Że to wichry ze wschodu - odezwałem się - mogę jeszcze zrozumieć. Jak się to mówi: ex oriente lux. Ale dlaczego zrywają czapkę? - Żeby przywiązania nie było. - A dlaczego czapka żółta? - Myśmy przecie Gelugpa. Przez to czapki mamy żółte. Jakbyśmy byli Karmapa, to czapka byłaby czerwona. A gdyby Bon- po, jak nad Donem, toby czarna była. Ale istota w tym wszystkim jednaka. Jeśli głowa zginie, co jej wtedy za różnica, jaką nosiła czapkę? A z drugiej strony patrząc - tam, gdzie zaczyna się swoboda, żadne kolory nic już nie znaczą. - Tak - przyznałem - nieźle was pan baron wyuczył. Tylko co to jest to najważniejsze, co zaczyna się, gdy zawadiacka głowa zginie? Ignat westchnął ciężko. - W tym to i cała rzecz, pan baron każdego wieczora o to pytają. A powiedzieć nikt nie potrafi, choć wszyscy się starają. A wiesz ty przynajmniej, co się dzieje, gdy któryś z chłopaków na to pytanie odpowie? - Skąd mogę wiedzieć - powiedziałem. - Pan baron od razu go przenoszą do Wydzielonego Pułku Tybetańskich Kozaków. To całkiem specjalna formacja. Można powiedzieć, ozdoba i chluba całej Azjatyckiej Dywizji Konnej. Chociaż jeśli wziąć na rozum, taki pułk nie pasuje do dywizji konnej, bo ci, co w nim służą, zamiast koni mają słonie.
Pomyślałem, że mam przed sobą jednego z tych łgarzy- - samorodków, co potrafią na poczekaniu wymyślać całkiem nieprawdopodobne historie i naszpikować je taką ilością rzeczywistych szczegółów, że choć na chwilę, ale skłonią słuchacza, by uwierzył. - Jak ciąć szablą ze słonia? - spytałem. - To niewygodne. - Niewygodne, ale taka to służba - odparł z uśmieszkiem Ignat i podniósł na mnie wzrok. - Nie wierzysz, jaśnie panie? To i nie wierz. Ja też, pókim na pytanie pana barona nie odpowiedział, nie wierzyłem. A tera już wierzyć nie muszę, bo wszystko wiem. - A więc tyś na to pytanie odpowiedział? Ignat z godnością kiwnął głową. - Dlatego jak człowiek chodzę tera po polu. A nie pcham się do ogniska. - A coś powiedział baronowi? - Co powiedziałem, tobie nie pomoże - odparł Ignat. - To nie jest odpowiedź z ust. Ani z głowy. Milczeliśmy przez jakiś czas. Ignat jakby się nad czymś zadumał. Nagle podniósł głowę. - A oto i pan baron idą. Czas więc nam się żegnać. Obejrzałem się i zobaczyłem wysoką, chudą postać barona. Zbliżał się do miejsca, gdzie siedziałem z Ignatem. Ignat wstał; na wszelki wypadek poszedłem za jego przykładem. - No i co? - podchodząc, spytał baron Ignata. - Jesteś gotów? - Tak jest - odparł Ignat - gotów. Baron włożył do ust dwa palce i gwizdnął całkiem po bandycku. Po czym nastąpiło coś absolutnie zaskakującego i niewyobrażalnego. Spoza wąskiego pasa niewysokich krzaków za naszymi plecami wyszedł raptem ogromny biały słoń. Pojawił się spoza krzaków, choć był dziesięciokrotnie od nich wyższy, i nie umiałem sobie zupełnie wytłumaczyć, jak to się stało. Nie był przecież malutki w chwili, gdy się pokazał, by powiększyć się kilkakrotnie w miarę zbliżania do nas. Nie wyszedł również zza jakiejś istniejącej tam rzekomo niewidzialnej ściany, usytuowanej w tym samym miejscu, co owe krzaki. Wychodząc zza nich, słoń był już nieprawdopodobnie wielki, a przecież pojawił się właśnie spoza niziutkiego pasa krzewów, za którym nie mogłaby się schować nawet owca. Powtórzyło się to samo, co przed kilkoma minutami - wydawało mi się, że oto już zaraz zrozumiem coś nader ważnego, że już zaraz ujawnią się ukryte pod osłoną rzeczywistości dźwignie i drążki, które wszystko wokół wprawiają w ruch. Ale to poczucie minęło, a przed oczami pozostał ogromny biały słoń. Miał sześć kłów, po trzy z każdej strony. Uznałem, że mam halucynacje, zaraz jednak uświadomiłem sobie, iż jeśli to, co widzę, jest halucynacją, to przecież w istocie nic bardzo różni się ona od wszystkiego innego.
Ignat podszedł do słonia i śmiało wspiął się na niego po rozmieszczonych jeden nad drugim kłach, które tworzyły coś na podobieństwo drabiny. Zachowywał się tak, jakby przez całe życie nic innego nie robił, tylko ujeżdżał białe słonie o sześciu kłach na urojonych płaskowyżach - obrócił się w stronę ogniska, przy którym siedziały w milczeniu postacie w mundurach khaki i w żółtych papachach, pomachał im ręką, odwrócił się i piętami uderzył słonia. Słoń ruszył do przodu, zrobił kilka kroków, po czym ujrzałem oślepiający rozbłysk światła, w którym zniknął. Rozbłysk był tak silny, że prawie minutę nic widziałem nic prócz żółtofioletowej plamy na siatkówce oczu. - Zapomniałem uprzedzić, że nastąpi błysk - powiedział Ungern. - Zresztą niebezpieczny dla wzroku. U nas, w Azjatyckiej Dywizji Konnej, w takich przypadkach chroniło się oczy przepaską z czarnego materiału. - A często zdarzają się takie przypadki? - Dawniej często - powiedział baron. - Czasem i kilka razy dziennie. Przy takiej częstotliwości w ogóle można było oślepnąć. Ale teraz ludzie jakoś zmaleli. No i co, przeszło? Widzi pan? Zacząłem już rozróżniać przedmioty wokół siebie. - Widzę. - Chce pan, to pokażę, jak to niegdyś bywało? - Jak pan ma zamiar to zrobić? Zamiast odpowiedzi baron wydobył szablę z pochwy. J - Proszę patrzeć na klingę - polecił. Spojrzałem na klingę i na jaskrawobiałej płaszczyźnie stali, jak na ekranie, dostrzegłem ruchomy obraz. Na piaszczystej wydmie stała grupa oficerów. Było ich około dziesięciu; większość w zwykłych mundurach wojskowych, a dwóch czy trzech w papachach i kozackich kitlach maskujących, z czymś w rodzaju ładownic zamiast kieszeni na piersiach. Wszyscy mieli czarne opaski na oczach, .1 ich głowy były zwrócone w jednym kierunku. Nagle poznałem wśród stojących na wydmie Czapajewa, mimo zasłaniającej oczy opaski. Wydawał się o wiele młodszy, bez śladu siwizny na skroniach. Jedną ręką przyciskał do opaski niedużą polową lornetę, drugą uderzał szpicrutą po cholewie. Odniosłem wrażenie, że mężczyzna w kozackim mundurze nieopodal Czapajewa to baron Ungern, nie zdążyłem jednak mu się przyjrzeć, bo klinga obróciła się i stojący na wydmie znikli. Teraz widziałem bezkresną płaszczyznę pustyni. W oddali, na tle jaśniejącego nieba, poruszały się dwie sylwety. Przyjrzawszy się, zdołałem rozróżnić zarysy dwóch słoni. Zbyt odlegle jednak, by można było dojrzeć jeźdźców, którzy wyglądali po prostu jak maleńkie wypukłości na ich grzbietach. Nagle horyzont zalało nieznośnie jaskrawe światło, a kiedy zgasło, pozostał tylko jeden słoń. Na wydmie zaklaskano. I od razu ujrzałem drugi rozbłysk. - Baronie, jeszcze oczy stracę - powiedziałem, odwracając wzrok od klingi.
Ungern schował szablę do pochwy. - Co tam takie żółte w trawie? - spytałem. - Czy to plamy przed oczami? - Nie, to nie plama - odparł baron - to czapka Ignata. - A zerwały ją złe wiatry? Wschodnie wiatry? - Z panem naprawdę przyjemnie się rozmawia, Piotrze - powiedział baron - wszystko pan rozumie. Chce pan j, wziąć na pamiątkę? Pochyliłem się i podniosłem papachę z ziemi. Była w sarn raz. Chwilę zastanawiałem się, co zrobić z moją, i z braku lepszego pomysłu rzuciłem ją po prostu na ziemię. - Tak naprawdę wcale nie wszystko rozumiem - powiedziałem. - Zupełnie na przykład pojąć nie mogę, gdzie w takiej głuszy zdobył pan słonia. - Drogi Piotrze - odrzekł baron - wokół nas krąży całe mnóstwo niewidzialnych słoni, proszę mi wierzyć na słowo. Więcej ich w Rosji niż wron. Ale teraz chciałbym zmienić temat. Panu chyba pora już wracać, proszę więc pozwolić mi na ostatek powiedzieć jedną rzecz. Może najważniejszą. - Jaką? - O tym, dokąd trafia człowiek, któremu udało się zasiąść na tronie, znajdującym się nigdzie. Miejsce to nazywamy Mongolią Wewnętrzną. - Co za „my"? - Może pan uznać, że chodzi o Czapajewa i o mnie - powiedział baron z uśmiechem. - Chociaż mam nadzieję, że z czasem do tego „my" można będzie włączyć również pana. - I gdzież jest to miejsce? - O to właśnie chodzi, że nigdzie. Nie można powiedzieć, że znajduje się gdzieś w sensie geograficznym. Mongolia Wewnętrzna nazywa się tak nie dlatego, że jest położona wewnątrz Mongolii. Jest wewnątrz tego, kto widzi pustkę, chociaż słowo „wewnątrz" wcale tu nie pasuje. I w ogóle to żadna Mongolia, po prostu tak się mówi. Najgłupszą rzeczą j byłoby próbować opisać panu, co to właściwie jest. Proszę uwierzyć na słowo choćby tylko w to jedno - bardzo warto dążyć tam przez całe życie. I nie ma w życiu nic lepszego niż tam się znaleźć. - A jak zobaczyć pustkę? - Trzeba zobaczyć samego siebie - powiedział baron. Przepraszam za mimowolny kalambur. Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę. - Czy mogę być z panem szczery? - Oczywiście - zapewnił Ungern. - Miejsce, gdzie właśnie byliśmy - mam na myśli ten Czarny step z ogniskami wydało mi się dosyć ponure. Jeśli Mongolia Wewnętrzna, o której pan mówi, to coś podobnego, raczej nie bardzo chciałbym się tam znaleźć.
- No wie pan, Piotrze - powiedział z uśmieszkiem Ungern - kiedy urządza pan, na przykład, rozróbę w jakiejś knajpie w rodzaju „Muzycznej Tabakierki", to można przypuszczać, że i pan, i pozostali goście widzicie mniej więcej to samo. Choć to też wielkie pytanie. Ale tam, gdzie dopiero co byliśmy, wszystko jest nader indywidualne. Nie ma tam nic, co istniałoby, jak się to mówi, w rzeczy samej. Wszystko zależy od tego, kto na to patrzy. Dla mnie, na przykład, wszystko wokół zalewa oślepiająco jasne światło. A dla moich chłopców - Ungern wskazał głową postaci w żółtych papachach, poruszające się wokół ogniska - jest to samo, co pan widzi. A dokładniej, pan widzi wokół siebie to, co oni. - Dlaczego? - Wie pan, co to jest wizualizacja? - spytał baron. - Kiedy mnóstwo wierzących zaczyna się modlić do jakiegoś boga, on rzeczywiście się pojawia i to w takiej właśnie postaci, w jakiej go przedstawiają. - To mam opanowane - zaznaczyłem. - To samo odnosi się do wszystkiego. Świat, w którym żyjemy, to po prostu zbiorowa wizualizacja, gdzie od urodzenia uczą nas, jak ją współtworzyć. Właściwie to jedyne, co każde pokolenie przekazuje następnemu. Kiedy wystarczająco duża liczba ludzi widzi ten step, trawę i letni wieczór, w każdym z nas pojawia się możliwość widzenia tego samego wraz z nimi. Niezależnie jednak od tego, jakie formy narzucili nam przeszłość, w istocie każdy z nas widzi w życiu tylko odbicie własnego ducha. I jeśli odkryje pan wokół siebie nieprzeniknioną ciemność, to znaczy tylko tyle, że pańska własna wewnętrzna przestrzeń jest tożsama z nocą. Dobrze przynajmniej, że jest pan agnostykiem. Bo inaczej, wyobraża pan sobie, ile rozmaitych bogów i diabłów bujałoby w tych ciemnościach? - Panie baronie - zacząłem, ale Ungern mi przerwał: - Tylko proszę nie myśleć, że jest w tym coś dla pana poniżającego. Mało kto gotów jest przyznać, że nie różni się wcale od innych. A czyż to nie normalny stan człowieka siedzieć w ciemności przy ogniu, rozpalonym czyimś miłosierdziem, i czekać na przyjście pomocy? - Może ma pan rację - powiedziałem. - Ale czym jest właściwie ta Mongolia Wewnętrzna? - Mongolia Wewnętrzna to właśnie miejsce, skąd przychodzi pomoc. - I co - spytałem - pan tam bywał? - Tak - powiedział baron. - Dlaczego więc wrócił pan stamtąd? Baron bez słowa wskazał ruchem głowy ognisko, przy którym skupili się milczący Kozacy. - A poza tym - dodał - w istocie wcale stamtąd nie wracałem. Teraz też tam jestem. Za to na pana, Piotrze, już rzeczywiście pora.
Rozejrzałem się. - A właściwie dokąd? - Wskażę - zapewnił baron. Spostrzegłem w jego ręku ciężki oksydowany pistolet i zadrżałem. Baron roześmiał się. - Co z panem, Piotrze? Jak można tak nie dowierzać ludziom? Sięgnął drugą ręką do kieszeni szynela i wyjął paczuszkę, którą dał mu Czapajew. Rozwinął ją i pokazał mi najzwyklejszy kałamarz z czarnym korkiem. - Proszę patrzeć na niego uważnie - powiedział - i nie odwracać oczu. Mówiąc to, podrzucił kałamarz na wysokość mniej więcej dwóch metrów i strzelił. Kałamarz zmienił się w granatową chmurę rozbryzgów atramentu i odłamków szkła, które zawisły na mgnienie w powietrzu i opadły na biurko. Zachwiałem się i żeby nie upaść pod wpływem nagłego zawrotu głowy, oparłem się ręką o ścianę. Przed sobą miałem biurko, na którym leżała beznadziejnie zniszczona mapa, .1 obok, z otwartymi ustami, stał Kotowski. Z biurka kapała na podłogę wyciekająca ze stłuczonej lampy gliceryna. - No i co - powiedział Czapajew, zabawiając się dymią- ~ym mauzerem zrozumiałeś, co to rozum, Grisza? Kotowski, zakrywszy rękami twarz, odwrócił się i wybiegł na dwór. Widać było, że przeżył niezwykle silny wstrząs, resztą to samo można było powiedzieć o mnie. Czapajew zwrócił się w moją stronę i przez pewien czas przyglądał mi się uważnie. Nagle skrzywił się i powiedział: - Ano, chuchnij! Posłuchałem. - No, no, nie minęła nawet sekunda, a już się nachlał. I skąd żółta czapka? Dlaczego żółta czapka, co? Ty co, sukinsynu, pod sąd chcesz pójść? - Ależ ja tylko jedną szklankę... - Milczeć! Milczeć, mówię! Przybył pułk tkaczy, rozkwaterować ich trzeba, a ten pijany chodzi! Wstydu mi przed Furmanowem narobisz! Marsz zaraz odespać! Jeszcze ra/ coś takiego zobaczę, od razu pod sąd! A u mnie sąd, nic chcesz się chyba przekonać, co to znaczy? Czapajew uniósł swój niklowany mauzer. - Nie, Wasiliju Iwanowiczu, nie chcę - powiedziałem. - Spać! - powtórzył Czapajew. - Marsz do łóżka, a po drodze na nikogo nie chuchaj. Obróciłem się i ruszyłem do drzwi. Kiedy do nich doszedłem, odwróciłem się znowu. Czapajew stał przy biurku i spoglądał na mnie groźnie. - Mam tylko jedno pytanie - powiedziałem. - No?
- Chciałem powiedzieć... Wiem już od dawna, że jedyne rzeczywiste mgnienie czasu to „teraz". Ale nie mogę pojąć, jak można zmieścić w nim tak długi, logiczny ciąg doznań? Czy to znaczy, że ten moment, jeśli utrzymać się w nim dokładnie, nie ześlizgując się ani w przeszłość, ani w przyszłość, można rozciągnąć do tego stopnia, że staną się możliwe takie zjawiska, jakich dopiero co doświadczyłem? - A dokąd zamierzasz go rozciągać? - Niewłaściwie się wyraziłem. Czy to znaczy, że ten moment, ta granica między przeszłością a przyszłością, to właśnie drzwi do wieczności? Czapajew poruszył lufą mauzera, a ja zamilkłem. Czas jakiś patrzył na mnie jakby z niedowierzaniem. - Ten moment, Piętka, to właśnie wieczność. A nie żadne drzwi - powiedział. - Jak więc można mówić, że kiedyś następuje? Kiedy ty wreszcie przyjdziesz do siebie... - Nigdy - odparłem. Oczy Czapajewa zrobiły się okrągłe. - Patrzajcie - powiedział ze zdziwieniem. - Czyżbyś zrozumiał, Piętka? Gdy znalazłem się w swoim pokoju, zacząłem się zastanawiać, czym tu się zająć, żeby się uspokoić. Przypomniałem sobie radę Czapajewa, bym zapisywał swoje koszmary, i pomyślałem o moim niedawnym śnie na japoński temat. Był chaotyczny, zawierał wiele rzeczy niepojętych, a jednak pamiętałem go niemal w najdrobniejszych szczegółach. Zaczynał się od tego, że w dziwnym podziemnym pociągu zapowiedziano nazwę następnej stacji - pamiętałem tę nazwę, a nawet wiedziałem, skąd się wzięła: niewątpliwie moja świadomość, podporządkowana zawiłym prawom świata snów, na mgnienie przed przebudzeniem stworzyła ją od imienia konia, które pod moim oknem wykrzykiwał jakiś żołnierz - przy czym ów okrzyk odbił się od razu w dwóch lustrach, zmieniając się nie tylko w nazwę stacji, lecz także w nazwę drużyny piłkarskiej - mój sen kończył się właśnie rozmową o niej. Co oznaczałoby, że sen, który wydał mi się tak długi i pełen treści, trwał w istocie najwyżej sekundę, le po dzisiejszym spotkaniu z baronem Ungernem i rozmowie z Czapajewem nic nie mogło mnie już zdziwić. Siadłem do biurka i przysunąwszy sobie plik papieru, umoczyłem pióro w kałamarzu i wielkimi literami napisałem li góry arkusza: „Uwaga! Drzwi się zamykają! Następna stacja «Dynamo»!" Pracowałem długo, kilka godzin, ale nie zdążyłem zapisać nawet połowy tego, co zapamiętałem. Spod mego pióra wypływały na papier drobiazgi i szczegóły mieniące się taką dekadencją, że pod koniec przestałem zdawać sobie sprawę, czy rzeczywiście zapisuję swój sen, czy też zaczynam improwizować na jego temat. Zachciało mi się palić, wziąłem z biurka papierosy i zszedłem na dół. Na podwórzu panował rwetes: część nowo przybyłych żołnierzy formowała kolumnę: czuć było dziegciem i końskim potem. Zauważyłem maleńką orkiestrę pułkową, stojącą z tyłu kolumny - kilka pogiętych trąb i ogromny bęben, który trzymał na pasie wysoki
chłopak, podobny do bezwąsego Piotra Pierwszego. Nie wiem dlaczego, lecz widok tej orkiestry wzbudzał niewymowny smutek. Dowodził kolumną ten sam człowiek z blizną od szabli na policzku, którego widziałem z okna. Stanął mi przed oczami zaśnieżony plac przed dworcem, obciągnięta czerwonym płótnem trybuna, Czapajew, tnący powietrze żółtą rękawiczką, i ten człowiek, który stał przy barierce i kiwał w skupieniu głową w odpowiedzi na potwornie bezsensowne zdania, jakie Czapajew rzucał w czworobok ośnieżonych żołnierzy. Był to bez wątpienia Furmanów. Odwrócił twarz w moją stronę, lecz nim zdążył mnie rozpoznać, dałem nura w drzwi dworu. Wróciłem do siebie, położyłem się na łóżku i utkwiłem wzrok w suficie. Przypomniał mi się siedzący przy pozaziemskim ognisku brodaty tłuścioch z ogoloną głową, przypomniałem sobie również jego nazwisko - Wołodin. Skądś z głębi pamięci wynurzyła się wyłożona kafelkami sala z przymocowanymi do podłogi wannami i ten Wołodin, nagi i mokry, po żabiemu przykucnięty przy jednej z nich. Miałem uczucie, że zaraz przypomni mi się coś jeszcze, ale na dworze zaśpiewały trąby, ciężko gruchnął pułkowy bęben i chór tkaczy, zapamiętany z dawnej nocy w pociągu, zagrzmiał: Czarny baron, armia biała Carski tron przywrócić chciała Lecz od tajgi po brytyjskie morze Armii Czerwonej nikt nie zmoże!!! - Idioci - wyszeptałem, odwracając się do ściany i czując, ic napływają mi do oczu łzy bezsilnej nienawiści do tego (wiata. - Boże, co za idioci... Nawet nie idioci, lecz cienie idiotów... Cienie we mgle...
8
- A właściwie dlaczego wydało się panu, że są podobni do cieni? - spytał Timur Timurowicz. Wołodin szarpnął się nerwowo, ale pasy, przymocowujące jego ręce i nogi do garoty, nie pozwoliły mu ruszyć się z miejsca. Na jego czole błyszczały grube krople potu. - Nie wiem - powiedział. - Pan przecież pytał, o czym myślałem w tamtej chwili. No więc myślałem, że gdyby obok znalazł się jakiś postronny obserwator, na pewno by uznał, że jesteśmy nierzeczywiści, że to po prostu gra cieni i odblasków ognia. Mówiłem, że tam było ognisko. Chociaż, Timurze Timurowiczu, wszystko zależy tu od obserwatora... Ognisko na polanie dopiero zaczynało się rozpalać i nie dawało dość światła, żeby rozproszyć mgłę i oświetlić siedzących wokół ludzi, którzy zdawali się niewyraźnymi, widmowymi cieniami niedopalonych szczap i grud ziemi, padającymi na niewidoczny ekran przy ognisku. Może, w pewnym wyższym sensie, istotnie tak było. Ponieważ jednak ostatni miejscowy neoplatonik już sporo czasu przed XX zjazdem przestał się wstydzić, że ma ciało, w promieniu stu kilometrów od polany nie było nikogo, kto mógłby dojść do takiego wniosku. Dlatego najlepiej powiedzieć po prostu - w półmroku wokół ogniska siedziały trzy typy. Przy czym takiej powierzchowności, że gdyby nasz neoplatonik przeżył XX zjazd wraz ze wszystkimi jego objawieniami i wyszedł z lasu na widok ognia, żeby pogadać z przyjezdnymi o neoplatonizmie, doznałby najpewniej ciężkich uszkodzeń ciała, ledwie słowo „neoplatonizm" zakłóciłoby ciszę nocy. Świadczyło o tym mnóstwo oznak. Najważniejsza - to stojący w pobliżu ogniska drogi japoński dżip- amfibia, Toyota Harbor Pearl. Druga oznaka - to ogromna wyciągarka na przodzie dżipa - rzecz zupełnie zbyteczna w codziennym życiu, lecz często umieszczana na bandyckich samochodach. (Antropolodzy zajmujący się badaniem „nowych Ruskich" twierdzą, że podczas porachunków wyciągarki takie służą za tarany, a niektórzy uczeni upatrują nawet w ich
szerokim upowszechnieniu pośrednie świadectwo od dawna oczekiwanego odrodzenia ducha narodowego - ich zdaniem wyciągarki spełniają mistyczną funkcję galionów, zdobiących niegdyś słowiańskie łodzie.) Słowem - było oczywiste, że dżipem przyjechali ludzie poważni - tacy, przy których lepiej na wszelki wypadek nie wypowiadać zbędnych słów. Rozmawiali półgłosem. - To ile sztuk trzeba? - spytał jeden z nich. - To zależy - odparł Wołodin, rozpakowując na kolanach owiniętą w papier paczkę. Ja na przykład jem już po sto. A tobie radziłbym zacząć od trzydziestu sztuk. - A wystarczy? - Wystarczy, Szurik - powiedział Wołodin, dzieląc zawartość paczki, ciemną górkę czegoś suchego i łamliwego, na trzy nierówne części. - Jeszcze po całym lesie będziesz ganiał i szukał, gdzie się schować. I ty, Kolan, będziesz ganiał. - Ja? - spytał basem trzeci z siedzących przy ognisku. - A od czego niby miałbym wiać? - Od siebie, Kolan. Od samego siebie - odparł Wołodin. - W życiu przed nikim nie dawałem dyla - powiedział Kolan, przyjmując swoją porcję na dłoń, podobną do skrzyni zabawkowej wywrotki. - Uważaj, co gadasz. Czego miałbym od siebie wyrywać? Jak to możliwe? - To na przykładzie tylko można wytłumaczyć - stwierdził Wołodin. - To dawaj ten przykład. Wołodin chwilę myślał. - No więc wyobraź sobie, że przychodzi do nas do ofisu jakiś łachmyta, rozstawia palce w wachlarzyk i powiada: trzeba się dzielić. Co wtedy zrobisz? - Stuknę capa. - Coś ty? W ofisie chcesz stuknąć? - spytał Szurik. - A jak. Za palcówkę się należy. Szurik poklepał Kolana po ramieniu, odwrócił się do Wołodina i powiedział uspokajająco: - Pewno, że nie w ofisie. Spotkanko się załatwi. - Dobra - rzekł Wołodin. - Znaczy, spotkanko, tak:" A potem co? Niech Kolan powie. - No, co - odparł Kolan. - Potem przyjedziemy. A jak ten cap się zwali, powiem, braciszku, gadaj, ktoś ty taki. On zacz nie trzaskać dziobem, a ja poczekam trochę, pokiwam głową i stuknę... A potem pozostałych. Popatrzył na kupkę ciemnego suszu na dłoni i spytał: - I co, zwyczajnie to połknąć? - Przeżuj najpierw - poinstruował Wołodin. Kolan wsypał zawartość dłoni do ust. - Zupą grzybową zajeżdża - stwierdził.
- Łykaj - powiedział Szurik. - Ja zjadłem i nic, normalka. 1 - Znaczy się, stukniesz - odezwał się w zamyśleniu Wołodin. - A jak oni was samych pod lufę wezmą? - Nie, nie wezmą. - Dobra - zgodził się Wołodin - to gdzie go stukniesz,! od razu w wozie, z daleka, czy pozwolisz mu wyjść? - Pozwolę wyjść - powiedział Kolan. - W samochodzie tylko żłoby załatwiają. Dziury, krew. Po co dobro marnować. Najlepszy wariant - to żeby on do naszego wozu podszedł. .j - Dobra. Niech będzie najlepszy wariant. Niech on ze swego wozu wyjdzie i podejdzie do twojego, no i ty już masz go stuknąć, patrzysz... Wołodin zrobił wymowną pauzę. - Patrzysz, a to wcale nie on, tylko ty sam jesteś. A ty masz stuknąć. Teraz powiedz, wysiądzie ci od czegoś takiego pod sufitem? - Wysiądzie. - A jak pod sufitem wysiada, nie zaszkodzi wrzucić wsteczny, tak? - Nie zaszkodzi. - To wrzucisz, jak nie zaszkodzi. - Jak nie zaszkodzi, pewnie. - No i wychodzi na to, że od siebie będziesz uciekać, kumasz? - Nie - po pewnej pauzie odrzekł Kolan - nie zrozumiałem. Jeżeli to nie on, tylko ja, to gdzie ja jestem? - Ty jesteś on. - A on? - A on - to ty. - Nijak tego nie kumam - powiedział Kolan. - No popatrz - próbował tłumaczyć Wołodin. - Możesz sobie przedstawić, że dookoła ciebie nie ma nikogo, a jesteś tylko ty. Wszędzie! - Mogę - stwierdził Kolan. - Parę razy tak ze mną było - po makiwarze albo po blancie, nie pamiętam. - To jak ty go stukniesz, jeśli wokoło jesteś tylko ty? W każdym układzie siebie załatwisz. Wysiadło ci pod sufitem? Wysiadło. No i zamiast stuknąć, dasz dyla. Teraz pomyśl, co z tego rozumienia wychodzi?... Ano to, że sam przed sobą będziesz zmiatał. Kolan długo myślał. - Szurik stuknie - oznajmił w końcu. - To trafi w ciebie. Przecież tylko ty jesteś. - Dlaczego? - wtrącił się Szurik. - Mnie pod sufitem nie wysiadło. I stuknę, kogo trzeba.
Tym razem na długo zamyślił się Wołodin. - Nie, tak nie da się wytłumaczyć, le wybrałem przykład. Jak grzybki wejdą, wtedy pogadamy. Następne kilka minut upłynęło w ciszy - mężczyźni przy ognisku otworzyli kilka puszek z konserwami, nakroili kiełbasy, napili się wódki - wszystko to w milczeniu, jakby zwykli wypowiadane w takich okolicznościach słowa były zbyt błahe i nie na miejscu wobec owego mrocznie niewymownego czegoś, co ich łączyło. Po wypiciu wciąż w milczeniu wypalili po papierosie. - A dlaczego w ogóle zaczęliśmy taką gadkę? - odezwał się nagle Szurik. - To znaczy o spotkaniu i o suficie? - Bo Wołodin mówił, że jak grzybki wejdą, to będzie po lesie od siebie wyrywać. - Aha. Zrozumiałem. Słuchaj, a dlaczego tak się mówi „wejdą", „wejście"? A skąd one w ogóle wchodzą? - Mnie o to pytasz? - zainteresował się Wołodin. - A choćby i ciebie. - Ja bym powiedział, że ze środka - powiedział Wołodin. - Znaczy, że one tam cały czas siedzą? - No, niby tak. Można i tak powiedzieć. A zresztą nie tylko one. Mamy w sobie cały haj świata. Kiedy coś łykasz albo dajesz sobie w żyłę, po prostu uwalniasz jakąś jego część. W narkotyku przecież nie ma haju, to zwyczajnie proszek albo choćby te grzybki... One są jak kluczyk do sejfu. Kumasz? - Ciężko - w zamyśleniu odezwał się Szurik i jął czemuś kręcić głową zgodnie ze wskazówkami zegara. - Jeszcze jak ciężko - potwierdził Kolan i rozmowa na dłuższą chwilę ucichła. - Słuchaj - przemówił znów Szurik - a tam w środku dużo jest tego haju? - Nieskończenie dużo - autorytatywnie oświadczył Wołodin. - Nieskończenie, niewyobrażalnie dużo, i nawet taki jest, którego ty nigdy nie popróbujesz. - O kur... To znaczy, w środku jest coś niby sejf, a w tym sejfie haj? - Z grubsza tak. - A można ten sejf rozpruć? Tak zrobić, żeby od tego haju, co jest w środku, odlecieć? - Można. - A jak? - Na to trzeba całe życie poświęcić. Dlaczego, według ciebie, ludzie idą do klasztorów i przez calutkie życie tam siedzą? Myślisz, że tłuką tam łbem o podłogę? Oni tam naczesują się okrutnie, tak że ty i za tysiąc zielonych byś sobie nie władował. I zawsze, kumasz? Rano, w dzień, wieczorem. Niektórzy nawet, kiedy śpią. - A czym się tak naczesują? Jak to się nazywa? - Rozmaicie; w ogóle można powiedzieć, że to łaska. Albo miłość.
- Czyja miłość? - Po prostu miłość. Kiedy ją czujesz, już nie myślisz, czyja ona, na co, po co. W ogóle już nie myślisz. - A tyś ją czuł? - Tak - powiedział Wołodin. - Zdarzyło się. - No i jak to jest? Do czego to podobne? - Trudno powiedzieć. - No, choćby na przykładzie. Jak po makiwarze? - Coś ty! - krzywiąc się, powiedział Wołodin - W porównaniu z nią makiwara to gówno. - No, a co? Niby jak hera? Albo feta? - Ależ skąd, Szurik. Nie. Nawet nie próbuj porównywać. Wyobraź sobie - nastukałeś się spidem i jesteś naczesany, no, powiedzmy, całą dobę będziesz naczesany. Baby ci się zachce i różnych takich, kumasz? Szurik zachichotał. - A potem całą dobę będziesz stripowany. I pewnie przyjdzie ci do głowy - po kiego człona mi to było? - Zdarza się - przyznał Szurik. - A tu jak wejdzie, to już nigdy nie puści. I żadnej baby nie będzie ci trzeba ani żadnego klina nie zapragniesz. Nie będzie kaca ani stripu. Modlić się będziesz tylko, żeby grzało i grzało. Kumasz? - To mocniejsze niż makiwara? - O wiele. Wołodin pochylił się nad ogniskiem i poruszył gałęzie. Od razu buchnął płomień, i to tak gwałtownie, jakby chlusnęli na niego benzyną. Płomień był jakiś dziwny - tryskał niezwykle pięknymi, różnokolorowymi iskrami - a światło, padające na twarze siedzących wokół, tęczowe i łagodne, miało jakąś niezwykłą, zdumiewającą głębię. Teraz mężczyźni przy ognisku stali się dobrze widoczni. Wołodin, tęgi, okrągły czterdziestolatek, miał ogoloną na zero głowę i niedużą, starannie utrzymaną bródkę. Ogólnie przypominał ucywilizowanego basmacza. Szurik - chudy, niespokojny blondyn wykonywał mnóstwo bezsensownych ruchów. Sprawiał wrażenie wątłego, ale w tym jego nieustannym nerwowym dygocie czuło się coś aż tak przerażającego, że nastukany Kolan wydawał się przy nim szczeniakiem charta irlandzkiego. Słowem, o ile Szurik reprezentował typ członka piterskiej bandyckiej elity, to Kolan był typowym nieokrzesanym moskiewskim żłobem, którego przyjście przepowiedzieli genialnie futuryści z początku wieku. Składał się cały jakby z przenikających się geometrycznych brył - kul, sześcianów, piramid, a jego 1 malutka opływowa główka przypominała ów kamień, który j według słów ewangelistów budowniczowie odrzucili, lecz stal się on
jednak kamieniem węgielnym w nowym gmachu rosyjskiej państwowości. - O! - oznajmił Wołodin. - Grzybki weszły. - No! - potwierdził Kolan. - Jeszcze jak! Zrobiłem sn całkiem siny. - Tak - przyznał Szurik. - Nie było za mało. Słuchaj, Wołodin, a tyś to poważnie? - Co - „to"? - No to, że można taki haj na całe życie załatwić. Żeby cały I czas rypało. - Nie mówiłem, że na całe życie. Tam są inne pojęcia. - Sam przecież mówiłeś, że cały czas będzie odlot. - Tego także nie mówiłem. - Kolan! Mówił czy nie? - Nie pamiętam - wymamrotał Kolan, który, jakby pochłonięty czymś innym, wyłączył się z rozmowy. - A coś ty mówił? - spytał Szurik. - Nie mówiłem, że cały czas - odparł Wołodin. - Powiedziałem „zawsze". Uważaj na gadkę. - A co za różnica? - A taka, że tam, gdzie ten haj się zaczyna, nie ma żadnego czasu. - A co tam jest? - Łaska. - I co jeszcze? - Nic. - Nie całkiem jakoś kumam - stwierdził Szurik. - To co z tą łaską - wisi w pustce? - Pustki tam też nie ma. - To co jest? - Mówiłem już - łaska. - Znów nie kumam. - Nie denerwuj się - powiedział Wołodin. - Gdyby tak łatwo było kumać, to pół Moskwy by teraz bezpłatnie było na haju. Pomyśl tylko, gram kokainy kosztuje dwie setki, a tu darmocha. - Dwieście pięćdziesiąt - poprawił Szurik. - Coś tu nie tak. Nawet gdyby bardzo trudno było z tym kumaniem, to i tak ludzie by wiedzieli i fundowali sobie sczes. Doszli przecie, jak z solutanu fetę robić. - Rusz głową, Szurik - powiedział Wołodin. - Wyobraź sobie, że sprzedajesz koks, tak? Gram - dwieście pięćdziesiąt baksów, z każdego grama masz dziesięć zielonych. A w miesiąc, powiedzmy, opylisz pięćset gramów. Ile to będzie? - Pięćdziesiąt kawałków - odparł Szurik. - A teraz wyobraź sobie, że jakiś skurwiel zrobił tak, że zamiast pięciuset gramów sprzedałeś tylko pięć. I co my mamy?
Szurik poruszył wargami, mamrocząc po cichu jakieś cyfry. - Gołego ch...a - stwierdził. - No właśnie. Starczy, żeby do McDonalda z kurwą pójść, ale żeby wciągnąć kreskę, już nie. Co wobec tego zrobisz z tym skurwielem, co cię tak urządził? - Stuknę. Jasna sprawa - orzekł Szurik. - Teraz rozumiesz, dlaczego nikt o tym nie wie? - Myślisz, że ci, co dragami handlują, nie dopuszczą? - Tu nie chodzi o narkotyki - powiedział Wołodin. - Tu o wiele większy szmal można stracić. Przecież jak się do wiecznego haju dorwiesz, nie będzie ci potrzebna ani bryka, ani benzyna, ani reklama, ani pornosy, ani telewizor. I innym także. I co wtedy będzie? - P...da. Wszystkiemu koniec - Szurik rozejrzał się dokoła.' - Koniec całej kultury i cywilizacji. Jasna sprawa. - No i właśnie dlatego nikt nie wie o wiecznym haju. - A kto to wszystko kontroluje? - spytał po chwili zastanowienia Szurik. - Automatycznie się załatwia. Rynek. - Tylko mi tu nie truj o rynku - powiedział Szurik i skrzywił się. - Wiadomo automatycznie. Jak trzeba, to automatycznie, a jak trzeba, to przez kogoś jednego, co ma wszystko pod strzałem. Ktoś trzyma całą kasę - i tyle. Może później dowiemy się kto - za jakie czterdzieści lat, nie wcześniej. - Nigdy się nie dowiemy - nie otwierając oczu, odezwał się Kolan - Coś ty? Sam pomyśl. Kiedy człowiek dorobi się melona zielonych, to już siedzi cicho, a jak kto o nim zacznie gęgać, od razu go sprzątnie. A ci, co trzymają kasę czy tam władzę - to są dopiero twardziele. My to frajer, załatwimy jakiegoś buca, ofis spalimy i tyle: sanitariusze dżungli. A tamci, jak inaczej nie poradzą, mogą czołgi posłać. A jak będzie za mało, to i samolot. Albo i bombę atomową. Popatrz tylko - Dudajew przestał odpalać działkę i od razu się do niego wzięli A jakby się w ostatniej chwili nie opamiętali, toby już nic nikomu w ogóle nie mógł odpalać. Albo weźmy Biały Dom. A my, czy możemy podskoczyć z „Nieftchimpromem"? - Co ty pieprzysz o tym swoim Białym Domu? - odezwał się Szurik. - Obudził się. My polityki nie tykamy. Mówimy o wiecznym haju... Słuchaj... A tak naprawdę... Mówili przecie w telewizorze, że Chasbułatow cały czas naćpany chodzi... Może on i Ruckoj coś kumają o tym wiecznym haju. I chcieli wszystkim przez telewizor powiedzieć, poszli na Ostankino, ale mafia kokainowa ich nie puściła... Nie, od tego już pod sufitem wysiada... Szurik objął głowę rękami i ucichł. Wokoło w lesie wibrowały tęczowe blaski niepojętej natury, na niebie nad polaną rozbłyskiwały mozaiki niezwykłej urody, niepodobne do niczego, z czym w swej nużącej codzienności styka się człowiek. Świat dokoła przeobraził się - był teraz o wiele
sensowniejszy, tętnił życiem, jakby wreszcie stało się jasne, po co na polanie rośnie trawa, po co wieje wiatr i płoną na niebie gwiazdy. Nie tylko świat uległ metamorfozie, mężczyźni przy ognisku także. Kolan jakby zebrał się w sobie, zamknął oczy, a jego maleńka, okrągła twarz, wyrażająca zwykle chmurne rozdrażnienie, teraz nie odbijała żadnych uczuć, przypominając raczej oślizły kawałek nieświeżego mięsa. Charakterystyczny kasztanowy jeżyk oklapł i upodobnił się do futrzanego otoka idiotycznej czapeczki. W migotliwym świetle ogniska różowa dwu- rzędówka sprawiała wrażenie kolczugi pradawnego tatarskiego wojownika, a jej złote guziki wyglądały jak blaszki z kurhanu. Szurik zrobił się jeszcze chudszy, ruchliwszy i przerażający. Przypominał zbity z koślawych desek szkielet, na którym, przed wielu laty, powieszono do wysuszenia i zapomniano jakieś łachy, a w tych łachach w niepojęty sposób zalęgło się życie i nabrało takiej mocy, że wielu dokoła musiało zrobić mu miejsce. W sumie mało przypominał żywą istotę, wyglądał raczej na napędzany prądem strach na wróble w kaszmirowej marynarskiej kurtce. Wołodin nie uległ żadnym gwałtownym zmianom. Tylko jakby niewidzialne dłuto ścięło wszystkie ostre kanty i nierówności jego cielesnej powłoki, pozostawiając jedynie miękkie, płynnie przenikające się linie. Twarz trochę mu zbladła, a w szkłach okularów odbijało się nieco więcej iskier, ni/ tryskało z ogniska. Jego ruchy też nabrały płynności i precyzji - słowem, wiele oznak wskazywało, że człowiek bierze grzyby grubo nie pierwszy raz. - Uch, mocna rzecz - zakłócił ciszę Szurik. - Ale mocne! A jak ty, Kol? - Nijak - powiedział Kolan, nie podnosząc spiekłych p wiek. - Jakieś ogniki... Szurik obrócił się do Wołodina i dopiero gdy ustało wywołane jego gwałtownym ruchem kołysanie eteru, powiedział: - Słuchaj, Wołodin, a ty sam wiesz, jak dostać się do tego wiecznego haju? Wołodin nie odpowiedział. - No, ja wszystko rozumiem - ciągnął Szurik. - Przecież kumam, dlaczego nikt nie wie i dlaczego nie wolno o tym gadać. Ale mnie możesz powiedzieć, nie? Nie jestem żłób. Będę po cichu nastukiwał się na daczy i już. - Spadaj - powiedział Wołodin. - Nie, ty mi zwyczajnie nie wierzysz! Myślisz, będą problemy? - A skąd - zaoponował Wołodin - nie myślę. Tylko niedobrego z tego nie wyjdzie. - No, to gadaj - powiedział Szurik. - Nie bądź kutwa. Wołodin zdjął okulary, starannie przetarł je brzegiem koszuli i znów je włożył. - Tu, co najważniejsze, zrozumieć trzeba - zaczął - a jak to wytłumaczyć, nie wiem... Pamiętasz, jak mówiliśmy o wewnętrznym prokuratorze? ,1 - Pamiętam. Ten, co za rozróbę posadzić może. Jak Raskolnikowa, co babkę
ukatrupił. Myślał, że jego wewnętrzy adwokat go odpucuje, ale nie wyszło. - No właśnie. A jak myślisz, kto jest tym wewnętrznym prokuratorem? - Nie wiem... Pewno ja sam. Jakaś moja część. Kto by jeszcze? - A wewnętrzny adwokat, który cię wyklepuje? - Najpewniej też ja sam. Chociaż dziwnie wychodzi, że sam na siebie sprawę zakładam i sam się wyklepuję. - Nic dziwnego. Zawsze tak się dzieje. Teraz wyobraź sobie, że cię ten twój wewnętrzny prokurator posadził, wszyscy twoi wewnętrzni adwokaci skrewili, no i siadłeś pod celą w swoim własnym wewnętrznym mamrze. A przy tym wszystkim pozostaje - wyobraź sobie - ktoś czwarty, którego nikt nigdzie nie pociągnie, którego nie można nazwać ani prokuratorem, ani tym, któremu on sprawę zakłada, ani adwokatem. Który nigdy w żadną sprawę nie wchodzi - nie jest ani urką, ani człowiekiem, ani mentem. - Wyobraziłem sobie. - No więc ten czwarty to właśnie ten na wiecznym haju. I nie trzeba mu niczego tłumaczyć o tym wiecznym haju, zrozumiałeś? - A kto to jest ten czwarty? - Nikt. - A można go jakoś zobaczyć? - Nie. - No, może nie zobaczyć, ale poczuć choćby? - Też nie. - Znaczy, że naprawdę go nie ma? - Jak chcesz wiedzieć, to naprawdę - powiedział Wołodin - nie ma tych prokuratorów ani adwokatów. A i ciebie w istocie też nie ma. Jeśli ktoś jest, to właśnie on. - Nic nie kumam z tego twojego trucia. Powiedz lepiej, co zrobić, żeby się dorwać do tego wiecznego haju! - Nic - odparł Wołodin. - O to właśnie chodzi, że nic nie trzeba robić. Jak tylko zaczynasz coś robić, od razu zaczyna się sprawa, mam rację? No nie? - Na rozum niby tak. - Właśnie. A jak zaczyna się sprawa, to od razu masz prokuratorów, adwokatów i całą resztę. Szurik umilkł i znieruchomiał. Ożywiająca go energia błyskawicznie przeniosła się na Kolana, który jakby się nagle obudził: otworzył oczy, uważnie i nieżyczliwie popatrzył na Wołodina, wyszczerzył zęby, błyskając palladową koronką. - Toś ty, Wołodin, nawtykał nam wtedy o wewnętrznym prokuratorze - powiedział. - Ja? Jak to? - zdziwił się Wołodin. - A tak to. Potem mi Mały Wowczyk dał taką książkę, gdzie wszystko o tym jest
wyhaftowane, dobrze wyhaftowane, faktycznie. Napisał ją Nietzsche. I tam, kurwa, tak zawile nawija, żeby normalny człowiek nie zrozumiał, ale wszystko cwanie. Wowczyk specjalnie jednego profesora głodomora najął, posadził przy nim małolata, co po naszemu kuma, i oni oba przez miesiąc doprowadzali ją do zrozumiałości, tak żeby cała hewra mogła przeczytać. Przetłumaczył na normalne. Krótko mówiąc, tego twojego wewnętrznego menta trzeba rąbnąć i tyle. I nikt nas wtedy nie ruszy, zrozumiałeś? - Coś ty, Kolan? - serdecznie, a nawet jakby współczująco spytał Wołodin. Pomyślałeś, co mówisz? Wiesz, co za menta dostaniesz? Kolan roześmiał się. - Od kogo? Od innych wewnętrznych mentów? O to przecież chodzi, że wszystkich ich trzeba rąbnąć. - No, dobra - powiedział Wołodin - przypuśćmy, że wszystkich wewnętrznych mentów rąbnął. To przecież wtedy weźmie się za ciebie wewnętrzne ZOMO. - Ja twoją gadkę na kilometr z góry widzę - rzekł Kolan. - Potem będziesz miał wewnętrzne KGB i jeszcze wewnętrzną grupę „Alfa", i tak dalej. A ja ci na to powiem tak - wszystkich ich rąbnę i zostanę swoim własnym wewnętrznym prezydentem. - Dobra - powiedział Wołodin. - Przypuśćmy, że został swoim wewnętrznym prezydentem i nawiedzą cię jakieś wątpliwości, co wtedy zrobisz? - A nic - odrzekł Kolan - przyduszę, i naprzód. - Znaczy będą ci jednak potrzebne wewnętrzne menty, żeby zdusić te wątpliwości. A jeśli to duże wątpliwości, to i wewnętrzne KGB. - Ale teraz wszyscy będą pracować dla mnie. Jestem przecie swoim własnym prezydentem. Każdego stuknę, i szafa gra. - No tak, nieźle cię Mały Wowczyk podszkolił. Dobra, powiedzmy, że zostałeś tym swoim wewnętrznym prezydentem i masz swoje własne wewnętrzne menty, a nawet ogromną służbę wewnętrznego bezpieczeństwa z rozmaitymi tam tybetańskimi astrologami. - Właśnie - powiedział Kolan. - Tak, żeby mi nikt nie podskoczył. - I co wtedy będziesz robił? - A co zechcę - stwierdził Kolan. - No, na przykład? - Ano wezmę, na przykład, babkę i pojadę na Kanary. - A tam co? - Mówię przecie, co zechcę. Zechcę, to się wykąpię, zechcę - babkę wyrypię, zechcę blanta pokopcę. - Aha - powiedział Wołodin i w jego okularach zamigotały czerwone języki płomieni - pokopcisz blanta? A po blancie zbierze ci się na pomyślunek?
- A jakże. - No a jak będziesz już prezydentem, powinieneś mieć ważny państwowy pomyślunek, tak? - Pewno. - To ci powiem, co będzie dalej. Jak pierwszy raz pokopcisz blanta, zbierze ci się na państwowy pomyślunek i skończy się I to wewnętrznym impeachmentem twego wewnętrznego prezydenta. - Poradzi się - zaoponował Kolan. - Wyprowadzę wewnętrzne czołgi. - Jakże ty je wyprowadzisz? Komu zebrało się na pomyślunek? Przecież tobie. To znaczy, że ty sam ogłosisz impeachment temu wewnętrznemu prezydentowi. Kto wobec tego wyprowadzi czołgi? Kolan zmilczał. - Od razu będzie nowy prezydent - ciągnął Wołodin. - I aż strach pomyśleć, co wtedy zrobi ze starym ta twoja służba wewnętrznego bezpieczeństwa, żeby się nowemu podlizać. Kolan zastanowił się. - No i co - powiedział niepewnie. - Nowy prezydent to nowy prezydent. - Ale ty sam byłeś poprzednim, prawda? To kogo wtedy j będą szlauchem lać po nerach w wewnętrznej Łubiance? Milczysz? Przecież ciebie. To zastanów się, co lepsze żeby cie wewnętrzne menty za staruchę zwinęły czy jako za byłego ] wewnętrznego prezydenta wzięło się za ciebie wewnętrzne I KGB? Kolan skrzywił się, wyciągnął przed siebie rozczapierzone palce, miał zamiar coś powiedzieć, ale widać nieoczekiwanie nawiedziła go przykra myśl, bo raptem zwiesił głowę i oklapł. - O tak... - stwierdził. - Chyba lepiej się nie pchać. Wszystko to nieproste... - No widzisz, skuły cię wewnętrzne menty - skonstatował j Wołodin. - A ty powiadasz - Nietzsche, Nietzsche... A wiesz chociaż, co z tym twoim Nietzschem było? Kolan odkaszlnął, od jego warg oderwał się podobny , do malusieńkiego bulteriera pęcherzyk plwociny i plasnął w ogień. - Drań z ciebie, Wołodin - powiedział. - Znów żeś, kurwa, wszystko zachachmęcił. Niedawno oglądałem na wideo film Pulp Fiction, o amerykańskich chłopakach. Tak lekko potem mi było! Jakbym zrozumiał, jak trzeba żyć dalej. A jak człek z tobą pogada, to wszystko czarno przed sobą widzi... Powiem ci tak - sam tych twoich wewnętrznych mentów nigdy nie spotkałem. A jak spotkam, to albo rąbnę, albo do czubków się zmyję. - A po co te wewnętrzne menty rąbać - wtrącił się Szurik - jak im można odpalić? - A co, wewnętrzne menty też biorą? - zdziwił się Kolan. I - Pewno, że biorą - odezwał się Szurik. - Trzeciego Ojca chrzestnego oglądałeś? Pamiętasz dona Corleone? Ten, żeby swoich wewnętrznych mentów udobruchać,
przekazał do Watykanu sześćset melonów zielonych. I za całą swoją mokrą robotę wykręcił się wewnętrznym warunkowym. Zwrócił się do Wołodina: - I co, może powiesz, że wewnętrzne menty nie biorą? - Co za różnica - biorą czy nie biorą? - Słusznie - powiedział Szurik - nie o tym była gadka. To Kolan chciał mentów zajebać. Niech sobie przypomnę. Gadaliśmy z tobą o wiecznym haju. Słusznie? O jakimś czwartym, co ma odlot na wiecznym haju, kiedy ty ze swoimi wewnętrznymi prokuratorami i adwokatami się użerasz. - No właśnie. Przecież nie o to chodzi, jak tych swoich wewnętrznych mentów poustawiasz - sprzątniesz ich, zaczniesz odpalać im kasę czy kapować własne winy. Ani ten ment, ani ten, co mu daje w łapę albo się kaja, faktycznie nie istnieją. To ty sam po kolei wszystkich udajesz. Nibyś to już zrozumiał. - Faktycznie to nie za bardzo. - Przypomnij sobie, jak żeście z Kolanem przed demokracją pod GUM- em pracowali. Jak on handlował walutą, a tyś podchodził z mentowską legitymacją i niby zgarniałeś go z klientem. Pamiętasz? Mówiłeś wtedy, że jeśli na jakiś czas sam nie uwierzysz, że jesteś ment, klient też nie uwierzy i nie da nogi. Znaczy, czułeś się mentem? - Niby tak. - A może stawałeś się nim naprawdę? - Wołodin - powiedział Szurik - jesteś mój kumpel, szczerze cię proszę, pilnuj gadki. - Ja za każde słowo odpowiem, słuchaj dalej. Rozumiesz, co tu mamy? Jakiś czas nawet sam możesz wierzyć, że jesteś ment. A teraz przedstaw sobie, że przez całe życie robisz to samo, tylko nie klienta kantujesz, ale siebie samego, i przez cały czas w to swoje oszustwo wierzysz. Raz stajesz się mentem, to znów tym, kogo on zgarnia. To prokuratorem, to adwokatem. Dlaczego powiedziałem, że tak naprawdę ich nie ma? Bo kiedy jesteś prokuratorem, gdzie podziewa się wtedy adwokat? A kiedy jesteś adwokatem, gdzie jest wtedy prokurator? Nigdzie. No i okazuje się, że oni jakby się tobie śnią, kumasz? - No powiedzmy, że kumam. - A oprócz tych mentów czeka tam jeszcze na swoją kolejkę tyle rozmaitej żulii, frajerów i sukinsynów; życie zejdzie, nim się wszystkimi staniesz. W środku masz do siebie taki ogon, jakiego za komuny za kiełbasą nie było. Ale jeśli chcesz zrozumieć wieczny haj, trzeba cały ten ogon przegnać, rozumiesz? Nie stawać się nikim, i już. Ani prokuratorem, ani adwokatem. - A jak? - Mówię przecież: nijak. Dopóki coś jakoś robisz, to prze/ cały czas jesteś albo
prokuratorem, albo adwokatem. A tu nic i nijak nie trzeba robić, zrozumiałeś? Szurik zastanawiał się pewien czas. - A niech to - powiedział wreszcie. - Lepiej walnę sobie pięć gramów koki, zamiast fiksować. Może mnie ten wieczny haj nie ruszy - hasz przecie mnie nie kręci. - I dlatego właśnie nikt nie wie o wiecznym haju - stwierdził Wołodin. - Właśnie dlatego. Zapadła cisza, tym razem na długo. Wołodin zaczął łamać chrust i dorzucać do ogniska. Szurik wyciągnął z kieszeni metalową piersiówkę z wytłoczonym konturem Statui Wolności, kilka razy porządnie z niej łyknął i podał Kolanowi. Kolan też wypił, oddał flaszkę Szurikowi i jął w równych odstępach czasu pluć na węgle. Chrust cicho potrzaskiwał w ogniu - to pojedynczo, to krótkimi seriami, i wydawało się, że ognisko to cały maleńki wszechświat, gdzie jakieś drobniutkie zwijające się istoty, których ledwo dostrzegalne cienie przemykają pomiędzy językami ognia, walczą o miejsce przy padających na węgle splunięciach, by choć na mgnienie uwolnić się od nieznośnego żaru. Smutny był los tych stworzeń - gdyby nawet ktoś domyślił się ich ułudnego istnienia, czyż zdołałby im wytłumaczyć, że tak naprawdę nie żyją wcale w ogniu, lecz w pełnym nocnego chłodu lesie i wystarczy, by przestały próbować dostać się do wzdymających się na węglach pęcherzyków bandyckiej śliny, a wszystkie ich męki na zawsze się skończą? Ktoś pewnie mógłby to zrobić. Może by to potrafił mieszkający niegdyś w pobliżu neoplatonik - ale na nieszczęście zmarł biedaczek, nie doczekawszy XX zjazdu. - Zaprawdę - ze smutkiem odezwał się Wołodin - ten świat jest na podobieństwo płonącego domu. - Jaki tam płonący dom - ochoczo zaoponował Szurik. - Pożar w burdelu podczas powodzi. - Cóż począć. Żyć przecie trzeba - orzekł Kolan. - A powiedz, Wołodin, wierzysz w koniec świata? - To sprawa absolutnie indywidualna - odparł Wołodin. - Jak kropnie cię jakiś Czeczen, będziesz miał koniec świata. - Nie wiadomo jeszcze, kto kogo kropnie - powiedział Kolan. - A jak ty myślisz, to prawda, że dla wszystkich prawosławnych amnestia będzie? - Kiedy? - Na Sądzie Ostatecznym - cicho, pośpiesznie odpowiedział Kolan. - Coś ty, wierzysz w takie bzdety? - z niedowierzaniem spytał Szurik. - Nawet nie wiem, wierzę czy nie - powiedział Kolan. - Szedłem raz z mokrej roboty, parszywie się czułem, rozmaite wątpliwości - słowem, duchowy dołek. I stał tam kiosk: ikonki, książeczki różne były. Kupiłem jedną - Życie pozagrobowe ma tytuł. Poczytałem sobie, co się po śmierci dzieje. I faktycznie, wszystko znajome. Od razu skapowałem.
Kodeks, sąd, amnestia, wyrok, paragraf. Umrzeć to jak przenieść się z więzienia do zony. Wysyłają duszę do takiego niebiańskiego więzienia etapowego, czyściec się nazywa. Wszystko jak należy, dwóch konwojentów, wiadomo: na dole - karcer, na górze cudnie. W tym więzieniu etapowym zakładają ci sprawy - i twoje, i cudze, a ty musisz się wydrapywać z każdego paragrafu. Najważniejsze - kodeks znać. Ale jeśli Kum zechce, to i tak cię wsadzi do karceru. Bo podług jego kodeksu od urodzenia podpadasz pod połowę paragrafów. Jest na przykład taki paragraf - odpowiadasz za gadkę. I wcale nie chodzi o to, żeś gadał, gdzie nie trzeba, ale w ogóle o każde słowo, któreś w życiu powiedział. Kumasz? Choćbyś stawał na głowie, zawsze jest za co cię posadzić. Byleby dusza była, męki zawsze się znajdą. Ale Kum może ci darować karę, szczególnie jak uznasz się za ostatnie gówno. On to lubi. I jeszcze lubi, żebyś się go bał. Bał i czuł się gównem. A on jasność kolosalna, skrzydła rozpostarte, ochrona - wiadomo. Jak z góry popatrzy - to co? Jedno gówno. Rozumiesz? Poczytałem sobie i przypomniało mi się - dawno temu, kiedy uczyłem się jeszcze na sztangistę i była pierestrojka, coś podobnego wydrukował „Ogoniok". A jak to sobie przypomniałem, to aż mnie pot oblał. Znaczy się, za Stalina człowiek żył tak, jak teraz po śmierci! - Nie kumam - odezwał się Szurik. - Patrz tylko, za Stalina po śmierci był ateizm, a teraz znów religia. A według niej po śmierci wszystko jak za Stalina. Zważ tylko, jak wtedy było. Wszyscy wiedzą; po nocach na Kremlu światło w oknie - a za nim - On. On kocha cię jak syna, a ty boisz się go do usrania i też kochać go masz niby z całego serca. Jak w religii. Dlaczego przypomniał mi się Stalin? A bo zacząłem myśleć, jak to możliwe - bać się do usrania, a jednocześnie kochać całym sercem. - A jeśli się nie boisz? - spytał Szurik. - Znaczy, strachu bożego nie znasz. A za to karcer. - Co za karcer? - Niedużo o nim napisane. Najważniejsze, że ciemność tam i zgrzytanie zębów. Jakem przeczytał, z pół godziny czaszkę łamałem, jakież to dusza ma zęby? O mało mi nie wysiadło pod sufitem. Potem czytałem dalej i pojąłem, że jak w porę za gówno się uznasz, nawet nie nazwiesz się tak, ale faktycznie zrozumiesz, żeś zawsze był gównem zupełnym, obejmie cię amnestia - i do raju cię puszczą, do Niego. Ich główny haj tam jakem się połapał - to na Kuma cały czas patrzeć, jak on na trybunie paradę przyjmuje. I nic więcej im nie trzeba, bo tam albo to mają, albo zębami przy kiblu zgrzytać, i już. A naj gorsze, że nic innego, kurwa, nie ma i być nie może: albo na górne prycze, albo do karceru. Krótko mówiąc, w całym systemie się połapałem. Tylko nie mogłem zmiarkować, kto to tak paskudnie wymyślił? Wołodin, jak ty myślisz? - Pamiętasz Globusa? - spytał Wołodin. - Tego, co został bankierem? Pamiętam - odparł Kolan.
- Ja też pamiętam - powiedział Szurik, pociągając ze swojej wytłaczanej piersiówki łyk ożywczego płynu. - Przed śmiercią zaszedł wysoko. Jeździł porsiakiem, łańcuchy miał na sobie, po pięć kawałków każdy. W telewizorze go pokazywali - sponsor, chuje-muje, wiadomo. - Tak - potwierdził Wołodin. - A jak do Paryża przyjechał po kredyt, wiesz, co zrobił? Poszedł z ich bankierem do restauracji, żeby przy stole w cztery oczy pogadać. Obżarł się jak w „Słowiańskim Bazarze" i dawaj drzeć się: „Kelner, dwóch pederastów i wiadro czifiru". Sam nie był chomątem, po pros tu jak to w zonie... - Mnie tłumaczyć nie musisz. I co było dalej? - Nic. Przynieśli. I sprowadzili. Tam jest przecież rynek. - A kredyt dostał? - Nie o to chodzi, dostał czy nie dostał. Pomyśl tylko, skoro on z takimi pojęciami życie kończył, to znaczy, że tak naprawdę nigdy z zony nie wyszedł. Po prostu tak się wywindował, że porsiakiem po niej zaczął jeździć i wywiady dawać. A potem w tej zonie nawet swój Paryż znalazł. No więc, gdyby ten Globus ze swoim czifirem i pederastami pomyślał o życiu poza grobowym, co by mu przyszło do głowy? - Ależ on nigdy o tym nie myślał. - No, a gdyby pomyślał? Jeśli on niczego prócz zony nie znał, ale jak każdy człowiek chciał wyższego świata, co by sobie wyobraził? - Nie rozumiem - powiedział Kolan. - Do czego zmierzasz? Co za wyższy świat? Pugaczowa z Kirkorowem, czy jak? On nigdy się nie pchał do żadnego wyższego świata, faktycznie to bocińce (przyp. tłum. Wieżyczka obserwacyjna) mu świeciły. - A ja zrozumiałem - stwierdził Szurik. - Jakby Globus zaczął myśleć o życiu pozagrobowym, to na pewniaka by sobie twoją broszurkę przedstawił. Zresztą nie tylko Globus. Sam pomyśl, Kolan - nasz kraj od samego początku był zoną i zon. zostanie. Dlatego i Bóg - to taki boss z kogutem. Kto by u nas w innego uwierzył? - Ty co, nasz kraj ci się nie podoba? - groźnie spytał Kolan. - Dlaczego, podoba się. Miejscami. Kolan obrócił się do Wołodina. - Słuchaj, a Globus dostał wtedy w Paryżu kredyt? - Chyba dostał - powiedział Wołodin. - Temu bankierowi wszystko się bardzo spodobało. Z pederastami tam u nich zawsze normalnie było, ale czifiru nie próbowali. Zrobiła się tam nawet moda na the a la Russe nouveau. - Słuchaj - odezwał się nagle Szurik - wiesz, co pomyślałem... Oj... Ale historia... - Co? - spytał Kolan. - A może tak naprawdę wszystko jest inaczej. Może Bóg wcale nie jest dla nas jakimś bossem z kogutem dlatego, że żyjemy w zonie, ale na odwrót - dlatego żyjemy w zonie, bośmy sobie wybrali Boga w rodzaju Kuma z syreną? Przecież wszystkie te bzdety o
zębach u duszy, o piecu, gdzie smażą komuchów, o konwoju w niebie, już całe wieki temu wymyślili! A u nas zwyczajnie postanowili zbudować raj na ziemi. I przecież zbudowali! Z suwmiarką, jak trzeba. Ale jak już raj zbudowano, okazało się, że on bez piekła nie funkcjonuje, bo co to za raj bez piekła? To żaden raj, a jakaś tam ch...wacizna. Znaczy się... Nie, boję się nawet myśleć dalej. Wieżyczka obserwacyjna. - Może tam, gdzie ludzie mniej podsrywają sobie, Bóg jest lepszy? Choćby w Stanach czy tam w Japonii - powiedział Kolan. - Co ty na to, Wołodin? - spytał Szurik. - Co ja na to? Jak na górze, tak samo i na dole. A jak na dole, tak i na górze. A gdy wszystko do góry nogami, jak wytłumaczyć, że nie ma ani góry, ani dołu? Przecież mówią na Rusi: w nocy dupa króluje. - Ale rypie, chłopie - odezwał się Kolan. - Aż dziw bierze. Ileś ty wziął? - A ciebie nie rypie, czy jak? - spytał Szurik. - Dopiero co żeś się przejechał po całym pozagrobowym świecie. Jeszcze i nas ze sobą targałeś. Jak widać, masz w środku nie tylko menta i adwokata, ale calutki synod. Kolan wyciągnął przed siebie rękę i przyjrzał się jej uważnie. - O - powiedział - znów zrobiłem się siny. Dlaczego od grzybów zawsze robię się siny? - Szybko się psujesz - odparł Szurik i zwrócił się do Wołodina: - Słuchaj, ale jaja! Pełny odjazd, pod sufitem wysiada. Zaczęliśmy gadać o wiecznym haju, a popatrz, dokąd nas poniosło. - Dokąd? - spytał Wołodin. - Po mojemu, jak siedzieliśmy, tak siedzimy. Ognisko wciąż się pali, kur pieje. - Co za kur? To pager Kolana. - Tak... Nie szkodzi, jeszcze zapieje. Szurik uśmiechnął się i łyknął z piersiówki. - Wołodin - powiedział - chciałbym jednak zrozumieć, kto jest ten czwarty. - Kto? - Czwarty. Już nie pamiętasz, czy jak? Od tego rozmowa się zaczęła - że jest wewnętrzny prokurator, wewnętrzny adwokat i ten jeden na wiecznym haju. Tylko nie rozumiem, dlaczego jest czwarty. Wychodzi przecież, że trzeci. - A o podsądnym zapomniałeś? - spytał Wołodin. - O tym, którego sądzą? Nie możesz przecież od razu ze swego prokuratora stać się swoim adwokatem, choć przez chwilę trzeba po być oskarżonym. Ten właśnie jest trzeci. A czwarty o wszystkich tych układach nie ma pojęcia. Jemu więc nic nie potrzeba, oprócz wiecznego haju. - A skąd on wie o wiecznym haju? - Kto ci powiedział, że o nim wie?
- Ty sam powiedziałeś. - Nic takiego nie mówiłem. Mówiłem, że na temat wiecznego haju nic mu klarować nie trzeba. To wcale nie znaczy, że on coś o nim wie. Gdyby coś o nim wiedział Wołodin moi no zaakcentował słowo „wiedział" - to występowałby na twojej wewnętrznej rozprawie jako świadek. - To jeszcze mam świadków w środku? Jak to właściwie jest ? - No więc wyobraź sobie, że wyciąłeś jakieś skurwysyństwo, Wewnętrzny prokurator mówi, że jesteś kanalia, podsądny gapi się w ścianę, a wewnętrzny adwokat truje coś o trudnym dzieciństwie. - No. - Ale żeby rozprawa mogła się zacząć, musisz sobie przecież to twoje skurwysyństwo przypomnieć. - Wiadoma rzecz. - No więc, kiedy je sobie przypomnisz, stajesz się właśnie świadkiem. - Jak ciebie posłuchać - powiedział Szurik - to mam w środku całą salę sądową. - A coś ty myślał? Szurik czas jakiś milczał, potem nagle trzepnął się po udach - No! - wykrzyknął gwałtownie - wszystko zrozumiałem Zrozumiałem, jak dorwać się do wiecznego haju! Trzeba się tym czwartym, no nie? Niby tak jak prokuratorem czy adwokatem. - Słusznie. Tylko jak się nim staniesz? - Nie wiem. Pewnie trzeba diabelnie chcieć. - Jak ci się zachce być czwartym, nie staniesz się nim, tylko tym, który chciał nim być. A to wielka różnica. Przecież prokuratorem nie stajesz się wtedy, kiedy chcesz nim zostać, ale wtedy, kiedy mówisz sobie w duchu: „Szurik, jesteś gówno". I dopiero potem twój wewnętrzny adwokat zauważa, że dopiero co był prokuratorem. - Dobra - zgodził się Szurik. - No to powiedz, jak można zostać tym czwartym, jeśli się tego nie zachce? - Nie o to chodzi, czy się chce, czy się nie chce. Chodzi o to, że jeśli czegoś chcesz, już na pewno nie jesteś tym czwartym, ale kimś innym. Bo czwarty w ogóle nic nie chce. Po co miałby czegoś chcieć, skoro jest na wiecznym haju? - Słuchaj, dlaczego ty wciąż kręcisz i kręcisz? Nie możesz normalnie powiedzieć, kto to jest ten czwarty? - Powiedzieć można, co ślina na język przyniesie. Tylko to nie ma sensu. - Spróbuj jednak. - Można by na przykład powiedzieć, że to Syn Boży. Nim przebrzmiały te słowa, siedzący przy ognisku usłyszeli
nagle dochodzące ze wszystkich stron pianie kogutów. Prawdę mówiąc, bardzo to było dziwne, ponieważ kur ani kogutów nie spotykało się w tej okolicy od czasu XX zjazdu. Niemniej pianie rozlegało się wciąż od nowa i te pradawne dźwięki skłaniały ku myśli o czymś groźnym - czy to o czarach i diabelstwie, czy o przedzierających się ku Moskwie jeźdźcach Dudajewa, co mkną po stepie ze stingerami przez pierś, udając pianie kogutów, by zmylić wojskowy zwiad. Za tym ostatnim przypuszczeniem przemawiało to, że dźwięki dolatywały po trzy naraz, po czym następowała krótka pauza. Bardzo, bardzo to było zagadkowe. Przez pewien czas wszyscy jak urzeczeni wsłuchiwali się w tę zapomnianą muzykę, ale potem pianie czy to ucichło, czy w takim stopniu zlało się z tłem, że przestało przyciągać uwagę. Siedzący u ogniska pomyśleli zapewne - mało to może się zdarzyć po grzybach? I potoczyła się znów rozmowa. - Wciąż mącisz i mącisz mi we łbie - odezwał się Szurik. - Nie możesz po prostu powiedzieć, jak nim się stać? - Mówiłem ci już, że gdyby można było jakoś nim się stać, wszyscy dawno by się naczesywali. A chodzi właśnie o to, żr jedyny sposób, by zostać tym czwartym, to przestać stawać si«, wszystkimi innymi. - To co? Trzeba stać się nikim? - Nikim też trzeba przestać być. Trzeba jednocześnie nic stawać się nikim i przestać być nikim, rozumiesz? I od razu jak rypnie, to odlecisz! I to na zawsze. Tylko jęknąć zdążysz. Kolan cicho westchnął. Szurik zerknął na niego z ukosi Kolan siedział nieruchomo jak skamieniały. Usta zmieniły mu się w trójkątną dziurę, a oczy jakby się obróciły do środka. - Aleś zasunął, faktycznie - powiedział Szurik. - Zaraz pod sufitem wysiądzie. - A niech wysiada - odezwał się czule Wołodin. - I po co ci ta kopuła? - Nie, tak nie wolno - powiedział Szurik. - Jak ja stracę kopułę, to ty zostaniesz na lodzie bez parasola. - Jak to? - zdziwił się Wołodin. - A ty sobie przypomnij, kto jest twoją obstawą. To my obaj - ja i Kolan. Prawda, Kolan? Kolan nie odpowiadał. - Ej, Kolan! - zawołał Szurik. Kolan znów nie odpowiedział. Siedział przy ognisku wyprostowany i patrzył przed siebie, ale mimo że naprzeciw siedział Szurik, a trochę na lewo Wołodin, było jasne, że nie patrzy na nich, lecz właśnie donikąd. Nie to jednak było najciekawsze lecz to, że nad jego głową wyrósł wznoszący się wysoko w górę słup światła. Na pierwszy rzut oka ten słup zdawał się cieniutką nitką, lecz ledwo Szurik i Wołodin zwrócili na niego uwagę, zaczął się raptem rozrastać i jaśniał coraz mocniej, o dziwo, nie
oświetlając przy tym ani polany, ani siedzących wokół ognisku lecz tylko sam siebie. Najpierw miał szerokość głowy Kolana! Potem objął ognisko i całą siedzącą tam czwórkę. A później okazało się nagle, że dokoła jest tylko to światło i nic więcej, - Atanda - doleciał ze wszystkich stron głos Szurika. Właściwie żadnych stron już nie było i głosów także. Zamiast głosu zaistniała jakaś obecność, oznajmiająca o sobie w ten sposób, że robiło się jasno - to był Szurik. A sens tego oznajmienia o sobie zawierał się w tym, że najdokładniej odpowiadało mu słowo „Atanda". - No, atanda, faktycznie. Wołodin, słyszysz mnie? - Słyszę - rozległ się zewsząd głos Wołodina. - To właśnie wieczny haj? - Po co mnie pytasz? Sam zobacz. Sam teraz wszystko wiesz i widzisz. - Tak... A co jest wokoło? Ano tak... Faktycznie. A gdzie się wszystko inne podziało? - Nigdzie się nie podziało. Wszystko na swoim miejscu. Przyjrzyj się lepiej. - Aha, no jakże! Kolan, gdzie jesteś? Co z tobą? - Ja! - rozległo się w jaśniejącej pustce. - Ja! - Hej, Kolan! Odezwij się! - Ja! ! ! Ja! ! ! - A więc tak to jest naprawdę? Kto by pomyślał? - z uniesieniem, radośnie odezwał się Szurik. - Nigdy bym nie pomyślał. Słuchaj, Wołodin, nic nie mów, sam zrozumiem... Nikt by nie pomyślał... Powiem ci teraz. Po prostu dlatego, że o tym nie można pomyśleć! W żaden sposób! Nijak się nie da pomyśleć! - Ja! ! ! - odkrzyknął Kolan. - I, jak się okazuje, nic strasznego nie ma na świecie - ciągnął Szurik. - Nic absolutnie. Wszystko wiem, wszystko widzę. Co chcę, mogę zobaczyć i zrozumieć. No, chociażby... To ci dopiero... Słuchaj, Kolan, niepotrzebnie stuknęliśmy wtedy Krzywego. On faktycznie kasy nie wziął. To... To przecież ty ją wziąłeś, Kolan! - Ja! ! ! Ja! ! ! Ja! ! ! Ja! ! ! - Przestań truć - wtrącił się Wołodin - bo wszystkich załatwisz. - To przecież on jest ścierwo - wrzasnął Szurik - wszystkich okantował! - Mówię: zamknij się. Znalazł porę. Lepiej popatrz na siebie. - Na jakiego znów siebie? - A kto teraz gada? Na niego właśnie popatrz. - Na siebie? Oj... Tak... Oj... - No widzisz. A mówisz, że na świecie nic nie ma strasznego. - Tak... Słusznie... Oj, ku- u- urwa! Słuchaj, Wołodin, to prawda, strach bierze. Groza. Naprawdę groza. Wołodin, słyszysz, a gdzie podziało się światło? Wołodin? Boję się! - A mówisz, że na świecie nie ma nic strasznego - powiedział Wołodin, podniósł
głowę i rozszerzonymi oczami wpatrywał się w pustkę, jakby coś w niej zobaczył. - Tak rzucił zmienionym głosem, popychając Szurika i Kolana - dajemy nogę. Szybko! - Wołodin! Nie słyszę cię prawie! - wrzeszczał Szurik kołysząc się z boku na bok. Wołodin, boję się! Hej, Kolan! Odezwij się, Kolan! - Ja. Ja. Ja. - Hej, Kolan! Widzisz mnie? Tylko nie patrz na siebie, bo zrobi się ciemno. Widzisz mnie, Kolan? - Ja? Ja? - Wiejemy do lasu, szybko! - powtórzył Wołodin i poderwał się na nogi. - Co za las? Przecież naprawdę żadnego lasu nie ma! ... - Daj dyla, to najważniejsze, a las się znajdzie. Prędzej, wyrywaj! I ty, Kolan, bierz nogi za pas. Zbiórka przy ognisku. - Ja?! Ja?! Ja?! - Czubek ch...ja. Mówię, wszyscy wiejemy do lasu. Szucher! Gdyby nawet przyjąć, że płonące przed kilkoma godzinami na polanie ognisko - to rzeczywiście maleńki wszechświat, teraz wszechświat ten przestał istnieć i wszystkie cierpienia jego mieszkańców zgasły wraz z nim. Polana była ciemna, pusta, martwa, i tylko lekki dymek unosił się znad przygasłych węgli. Nagle w samochodzie zadzwonił radiotelefon i od razu w krzakach zaszeleściło jakieś spłoszone drobne stworzenie. Radiotelefon dzwonił długo, i mniej więcej przy dwudziestym sygnale wytrwałość została nagrodzona. Z lasu dobiegł chrzęst gałązek i szybko zbliżające się kroki, niewyraźny cień przemknął przez polanę do samochodu i rozległ się głos: - Hallo! Spółka akcyjna „Ultima Thule"! Oczywiście, poznaję, oczywiście. Tak! Tak! Nie! Powiedz Sierioży Mongolo idowi, niech mnie nie złości. Żadnych przelewów. Gotówka - cash ex- VAT, bo zerwiemy umowę. Jutro o dziesiątej w biurze. Nie, nie o dziesiątej, o dwunastej. To wszystko. To był Wołodin. Odłożył słuchawkę, otworzył bagażnik, wyciągnął kanister i chlusnął z niego na resztki ognia. Bez efektu, widać wszystkie węgle zdążyły pogasnąć. Potarł więc zapałkę i rzucił ją na ziemię, w górę wzbił się jasny kłąb czerwono-żółtych płomieni. Schował kanister do bagażnika, po czym przez kilka minut zbierał na polanie chrust i rzucał do ognia, a kiedy z lasu na widok światła wyszli Szurik i Kolan, ognisko płonęło już znów na całego w tym samym miejscu. Zjawili się po kolei. Najpierw Kolan - zanim wyszedł na polanę, nie wiadomo dlaczego siedział długo w krzakach na jej skraju, patrząc spod dłoni w ogień. Po czym zdecydował się jednak, podszedł do ogniska i w milczeniu usiadł na poprzednim miejscu. Szurik zjawił się po dziesięciu minutach; trzymając w ręku TT z długim tłumikiem,
wytoczył się na polanę, przyjrzał się Kolanowi i Wołodinowi, po czym schował pistolet pod kaszmirową kurtkę. - W życiu nie wezmę już do ust tego paskudztwa, za żadną kasę... - powiedział głuchym głosem. - Dwa magazynki wywaliłem, a w kogo - nie mam pojęcia. - Nie spodobało się? - spytał Wołodin. - Najpierw było nieźle - odparł Szurik - za to później... Słuchaj, o czym to myśmy mówili przed samym wybuchem? - Przed jakim wybuchem? - zdziwił się Wołodin. - No przed tym... Jak to nazwać... Szurik podniósł oczy na Wołodina, jakby miał nadzieje, że ten podpowie mu właściwe słowa, ale Wołodin zachowywał milczenie. - No więc na samym początku mówiliśmy o wiecznym haju, to pamiętam. A potem gadka jakoś skręciła - ciach, mach, i nagle jak ogniem w oczy chlaśnie... Tyś sam jeszcze wrzeszczał, żebyśmy wyrywali do lasu. Jak przyszedłem do siebie, najpierw pomyślałem, że to bryka wyleciała w powietrze. Że te capy z „Nieftchimpromu" podłożyły bombę. A potem myślę I - chyba jednak nie to. Ogień był, z pewnością, ale nie było czuć benzyny. To znaczy - psycha. - Tak, to fakt - przyznał Wołodin. - Psycha. - Co to było? Ten twój wieczny haj? - spytał Szurik. - Możesz uważać, że tak - odparł Wołodin. - A jakeś to zrobił, żeśmy wszyscy go zobaczyli? - spyta! Szurik. - To nie ja - odrzekł Wołodin - to Kolan. On nas tam zaciągnął. Szurik popatrzył na Kolana. Ten ze zdziwieniem wzruszył! ramionami. - Tak - ciągnął Wołodin, zbierając leżące przy ognisku rzeczy i wrzucając je przez otwarte drzwi samochodu - tak to wygląda. Popatrz, Szurik, na swojego kumpla. Rozumem nigdy specjalnie nie grzeszył, ale doznał łaski. To prawda: błogosławieni ubodzy duchem. - Ty co, jechać zamierzasz? - spytał Szurik. - No chyba - odpowiedział Wołodin. - Już czas. O dwunastej spotkanie z „Nieftchimpromem". A nim się dojedzie, zanim co... - W ogóle to niczego nie pamiętam jak należy - podsumował Szurik. - Tylko dziwnie się czuję. Pierwszy raz w życiu coś dobrego chciałoby się zrobić. Pomóc komuś, czy jak? Albo od mąk uratować. Wszystkich, wszystkich naraz wziąć i uratować... Na krótką chwilę uniósł ku rozgwieżdżonemu niebu twarz, która przybrała rozmarzony, podniosły wyraz, i cicho westchnął. Po czym - widocznie przyszedł do siebie - zbliżył się do ogniska, odwrócił się plecami do swoich dwóch współtowarzyszy, pogmerał rękami niżej pasa i języki ognia momentalnie zgasły, chłostane ciężką pienistą strugą.
Po kilku minutach samochód jechał już gruntową drogą, przypominającą raczej wyryty w lesie płytki okop. Kolan pochrapywał na tylnym siedzeniu, siedzący za kierownicą Wołodin wpatrywał się w rozdzieraną światłem reflektorów ciemność, a Szurik rozmyślał nad czymś, przygryzając nerwowo dolną wargę. - Posłuchaj - odezwał się w końcu. - Tego jeszcze nie zrozumiałem. Mówiłeś przecie, że w wieczny haj jak się raz wejdzie, to już na zawsze. - Na zawsze - odparł Wołodin, krzywiąc się i ostro kręcąc kierownicą - jeśli normalnie do niego trafisz, przez drzwi. A my teraz, można uważać, że przez lufcik wleźliśmy. No i sygnalizacja zadziałała. - Sygnalizacja super - stwierdził Szurik. - Faktycznie super. - Jeszcze jaka! - powiedział Wołodin - A mogliby nawet zwinąć. Były przypadki. Choćby z tym Nietzschem, o którym Kolan gadał, akurat tak wypadło. - A jeśli tam wsadzają, to gdzie? - z dziwnym szacunkiem w głosie spytał Szurik. - Na płaszczyźnie fizycznej do czubków, a dokąd w wysublimowanej - to nawet nie wiem. Zagadka. - Słuchaj - znów spytał Szurik - a ty co, sam możesz tam tak po prostu trafiać? Kiedy zechcesz? - Nie - powiedział Wołodin. - Ja... Jak by ci to wytłumaczyć... Nie przecisnę się. Uzbierałem w życiu całą masę duchowych bogactw. A pozbyć się ich potem trudniej niż oczyścić z gówna gofrowaną podeszwę. Dlatego zwykle posyłam najpierw ubogiego duchem, on przełazi przez ucho igielne i drzwi od środka otwiera. Jak teraz. Tylko kto mógł przewidzieć, że jak dwóch ubogich duchem się zbierze, to oni ze swego ubóstwa taki szucher urządzą. - Co za szucher? Wołodin nie odpowiedział, zajęty trudnym odcinkiem drogi. Samochód podskoczył raz i drugi. Kilka sekund wóz warczał z wysiłkiem, wspinając się na stromy wzgórek, po czym skręcił i pojechał już po asfalcie, nabierając coraz większej szybkości. W przeciwną stronę przemknęło stare żiguli, potem kolumna z kilku wojskowych ciężarówek. Wołodin włączył radio i po chwili czwórkę siedzącą w wozie otoczył poprzedni, dobrze znany i zrozumiały we wszystkich szczegółach świat. I - O jakim szucherze mówiłeś? - powtórzył pytanie Szurik. j - Dobra - odrzekł Wołodin - zajmiemy się tym później. Robótka cię czeka domowa. A teraz pomyśl, co zaproponujemy „Nieftchimpromowi". - Sam o tym myśl - powiedział Szurik. - Cóż my, jesteśmy tylko obstawa. A łeb - to ty. Milczał jeszcze kilka chwil. A wszystko jedno, i tak nijak nie kumam - powiedział - kto to w końcu ten czwarty?
9
Bo też - kim był w istocie ten czwarty? Kto go wie. Może diabłem, co wychynął z wiecznych ciemności, żeby porwać jeszcze kilka upadłych dusz? A może Bogiem, który, jak powiadają, po wiadomych wypadkach woli pojawiać się na ziemi incognito i stara się raczej nie rzucać nikomu w oczy, a obcować, jak zwykle, przeważnie z cierpiącymi i grzesznikami A może - i to najpewniej - był to ktoś zupełnie inny. Ktoś o wiele realniejszy od wszystkich siedzących przy ognisku, bo skoro żadnej pewności, że Wołodin, Kolan i Szurik oraz te wszystkie koguty, bogowie i diabły, neoplatonicy i dwudzieste zjazdy kiedykolwiek istniały, nie ma i być nie może, to tylko ty, dopiero co sam siedzący przy ognisku, istniejesz naprawdę i czyż nie to jest najistotniejsze ze wszystkiego, co w ogóle jest i kiedykolwiek było? Czapajew położył rękopis na wieku sekretery i jakiś czas spoglądał przez półokrągłe okno swego gabinetu. - Wydaje mi się, Piętka, że za wiele w tobie literata - powiedział w końcu. - Ten apel do czytelnika, którego w istocie nie ma - to chwyt dosyć tani. Jeśliby nawet przyjąć, że ktoś jeszcze oprócz mnie przeczyta tę mętną historię, to nie pomyśli wcale o oczywistym fakcie własnego istnienia. Raczej wyobrazi sobie ciebie, piszącego te słowa. I obawiam się... - A ja nie obawiam się niczego - przerwałem mu nerwowo, zapalając papierosa. - Od dawna gwiżdżę na to. Po prostu zapisałem, jak umiem, ostatni z moich koszmarów. A ten akapit zrodził się... Jak by to określić... z inercji W wyniku rozmowy, jaką miałem z panem baronem. - A propos, co ci powiedział baron? - zainteresował się Czapajew. - Wróciłeś w żółtej papasze, z czego można wnosić, że wasza rozmowa miała dosyć emocjonalny charakter. - O, tak - odparłem - ogólnie biorąc, poradził mi wypisać się ze szpitala. Przyrównał do domu wariatów świat tych nieustannych lęków i namiętności, tych myśli o niczym, ucieczek donikąd. A potem - jeśli tylko dobrze go zrozumiałem - wyjaśnił, że w istocie nie ma ani domu wariatów, ani jego samego, ani nawet pana, mój drogi Czapajew. A jestem tylko ja. Czapajew chrząknął. - Hm, a więc tak to zrozumiałeś. Ciekawe. Do tego jeszcze wrócimy, obiecuję. A co
się tyczy rady, by wypisać się ze szpitala, to moim zdaniem nic lepszego nie można było powiedzieć. Nie wiem, jak mogłem sam o tym nie pomyśleć. Rzeczywiście, zamiast popadać w przerażenie przy każdym nowym koszmarze, zrodzonym po nocach w twojej rozgorączkowanej świadomości... - Przepraszam, nie zrozumiałem - wtrąciłem - czy to moja rozgorączkowana świadomość rodzi koszmary, czy sama świadomość jest wytworem koszmaru? - To jedno i to samo - machnął ręką Czapajew. - Wszystkie te koncepcje potrzebne są tylko po to, żeby się od nich na zawsze uwolnić. Gdziekolwiek się znajdziesz, żyj w zgodzie z prawami tego świata, do którego trafiłeś, i posłuż się tymi prawami, by się spod nich wyzwolić. Wypisz się ze szpitala, Piętka. - Zdaje mi się, że rozumiem metaforę - powiedziałem. - Ale co stanie się potem? Zobaczę pana znowu? Czapajew uśmiechnął się i skrzyżował ręce na piersi. - Obiecuję - zapewnił. Nagle rozległ się huk i górna szyba okna posypała się na podłogę. Kamień, który ją przebił, uderzył w ścianę i spadł obok sekretery. Czapajew podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na dwór. - Tkacze? - spytałem. Czapajew kiwnął głową. - Są kompletnie zalani - powiedział. - Dlaczego nie pomówi pan z Furmanowem? - spytałem. - Nie sądzę, by zdołał nimi pokierować - odparł Czapajew. - Pozostaje ich dowódcą tylko dlatego, że stale wydaje te właśnie rozkazy, które chcą usłyszeć. Wystarczy, że raz się dobrze omyli, a szybko znajdą sobie nowego dowódcę. - Muszę przyznać, że budzą we mnie poważne obawy I- powiedziałem. - Mam wrażenie, że sytuacja wymknęła się całkiem spod kontroli. Proszę nie myśleć, że wpadam w panikę, ale wszyscy w pewnej chwili możemy się znaleźć... Wystarczy sobie przypomnieć, co się działo w ostatnich dniach... - Wszystko rozstrzygnie się dziś wieczorem - powiedział Czapajew i popatrzył na mnie uważnie. - Nawiasem mówiąc, skoro wyrażasz zaniepokojenie tym stanem rzeczy, istotnie nader przykrym, dlaczego nie miałbyś się w to włączyć? Pomóż zająć czymś trochę to towarzystwo. Stwórz wrażenie, że my także jesteśmy wciągnięci w ich bachanalie. Powinni zachować poczucie, że wszyscy tu trzymamy się razem. - W jaki sposób? - Dziś odbędzie się swego rodzaju koncert - wiesz, żołnierze będą pokazywać rozmaite, no - sztuki, co kto umie. Mógłbyś wystąpić i zadeklamować coś
rewolucyjnego? Jak to zrobiłeś w „Muzycznej Tabakierce"? Poczułem się dotknięty. - No, nie jestem pewien, czy potrafię się dostosować do stylu takiego koncertu. Obawiam się, że... - Dopiero co mówiłeś, że niczego się nie boisz - przerwał mi Czapajew. - A poza tym spójrz na tę sprawę szerzej. Koniec końców jesteś przecież jednym z moich żołnierzy i wszystko, czego się od ciebie żąda, to pokazanie innym, jakie sztuki ty sam potrafisz wykonać. Przez chwilę wydało mi się, że w słowach Czapajewa kryje się spora doza szyderstwa; przemknęło mi nawet przez myśl, że to jego reakcja na przeczytany dopiero co tekst. Potem jednak zrozumiałem, że wyjaśnienie może być inne. Może po prostu chciał mi pokazać, że przy spojrzeniu z realnej perspektywy znika wszelka hierarchia tego, czym zajmują się ludzie, i nie ma specjalnej różnicy między jednym z najgłośniejszych poetów Petersburga a jakimiś pułkowymi talentami. - No cóż - powiedziałem. - Spróbuję. - Świetnie - ucieszył się Czapajew. - No to do wieczora. Odwrócił się do sekretery i zagłębił się w studiowaniu rozłożonej tam mapy. Na mapę zsuwała się sterta jakichś papierów, wśród których widać było kilka telegramów i dwie czy trzy przesyłki, zapieczętowane czerwonym lakiem. Trzasnąwszy obcasami (Czapajew nie zwrócił żadnej uwagi na włożony w to sarkazm), wyszedłem z gabinetu, zbiegłem po schodach w dół i w drzwiach wpadłem na wchodzącą Annę. Miała na sobie czarną aksamitną suknię, zasłaniającą pierś i szyję, długą prawie do ziemi; w żadnym stroju nie wyglądała równie pięknie. Dosłownie wpadłem na nią: moje ręce, odruchowo wyrzucone do przodu, objęły ją niezdarnie uściskiem mimowolnym, choć nie mniej przez to poruszającym. Odskoczyłem natychmiast jak oparzony, potknąłem się o stopień i runąłem na wznak; musiało to wyglądać koszmarnie głupio. Ale Anna nie roześmiała się - przeciwnie, na jej twarzy odbił się przestrach. - Nie uderzył się pan w głowę? - spytała, pochylając się nade mną troskliwie i wyciągając rękę. - Nie - powiedziałem, przyjmując jej dłoń i podnosząc się - dziękuję. Nie cofnęła ręki, gdy już wstałem; na chwilę zapanowała niezręczna pauza i wtem, nieoczekiwanie dla siebie, zacząłem mówić: - Czyżby pani nie rozumiała, że naprawdę wcale nie jestem taki, a to przez panią, przez panią właśnie, Anno, staję się najżałośniejszą istotą pod słońcem? - Ja? Dlaczego? - Jakby sama pani nie wiedziała... Zesłał panią Bóg albo diabeł, nie wiem kto, za karę dla mnie. Zanim panią spotkałem, nie miałem pojęcia, jaki jestem odrażający. Nie, nie sam przez się, ale w porównaniu z tym najwyższym i niedosiężnym pięknem, którego
symbolem jest dla mnie pani... To w pani, niczym w zwierciadle, ujrzałem nagle, jak bezgraniczna przepaść dzieli mnie od wszystkiego, co na tym świecie kocham, od tego wszystkiego, co mi drogie i w ogóle ma dla mnie jakąś wartość i sens. I tylko pani - słyszy pani, Anno? - może przywrócić memu życiu światło i sens, który zniknął, gdy po raz pierwszy ujrzałem panią w pociągu! Tylko pani jedna, jedyna, może mnie ocalić - wyrzuciłem z siebie jednym tchem. Nakłamałem oczywiście - żadne szczególne światło ani sens nie znikły z mojego życia wraz z pojawieniem się Anny, bo po prostu wcale ich tam nie było - ale w chwili, gdy to mówiłem, każde wypowiadane słowo zdawało mi się świętą prawdą. Anna słuchała w milczeniu i na jej twarzy stopniowo pojawiało się niedowierzanie, pomieszane ze zdumieniem - nie spodziewała się widać zupełnie, że usłyszy ode mnie coś takiego. - Ale jak ja mogę pana ocalić? - spytała, ściągając brwi. - Proszę mi wierzyć, byłabym rada to uczynić, ale czego właściwie pan się po mnie spodziewa? Jej ręka pozostawała w mojej i nagle poczułem, jak serce zalewa mi gorąca fala szaleńczej nadziei. - Anno, pani przecież uwielbia przejażdżki - powiedziałem szybko. - Wygrałem od Kotowskiego kłusaki. Tutaj, w majątku, nie wypada, ale dziś wieczorem, jak się ściemni, możemy pojechać za miasto! - Jak to? - spytała. - Po co? - Co to znaczy „po co"? Sądziłem... Na jej twarzy pojawiło się znużenie i smutek. - Mój Boże - powiedziała, cofając rękę. - Co za trywialność! Wolałabym już, żeby cuchnął pan cebulą jak poprzednio. Ominąwszy mnie, szybko wbiegła po schodach na górę i bez pukania weszła do gabinetu Czapajewa. Dobrą chwilę stałem w miejscu, dopóki nie odzyskałem kontroli nad mięśniami twarzy, po czym wyszedłem na dwór. Po niedługich poszukiwaniach znalazłem Furmanowa - był w baraku sztabowym. Wyglądało na to, że na dobre się tam zadomowił. Na biurku, obok wielkiej plamy atramentu, stał teraz samowar z wodewilowym wysokim butem na wierzchu - widocznie but służył tym ludziom za coś w rodzaju miecha do rozniecania ognia. Przy samowarze na jakiejś szmacie leżał sprawiony śledź. Oznajmiłem Furmanowowi, że na dzisiejszym wieczorze wystąpię z rewolucyjnymi wierszami, i pozostawiłem go przy herbacie (byłem pewien, że schował pod biurkiem wódkę) w towarzystwie dwóch tkaczy. Kiedy znalazłem się za bramą, wolnym krokiem ruszyłem w stronę lasu. Dziwne, ale prawie nie myślałem o tak niedawnej rozmowie z Anną. Nawet nie byłem na siebie zły, co prawda przemknęło mi przez myśl, że Anna jakby za każdym razem prowokuje mnie możliwością zgody, a gdy tylko złapię tę przynętę, wystawia mnie do wiatru w potwornie idiotycznym świetle - ale nawet ta myśl ulotniła się bez żadnego
mego wysiłku. Po prostu szedłem sobie ulicą w górę i rozglądałem się dokoła. Wkrótce bruk się skończył; przemierzyłem jeszcze kawałek, porzuciłem drogę i po zejściu ze zbocza usiadłem pod drzewem, oparłszy się o nie plecami. Położyłem na kolanie złożoną na pół kartkę, dość szybko napisałem odpowiedni dla tkaczy tekst - jak prosił Czapajew, w stylu „Muzycznej Tabakierki", czyli sonet z rwanym, jakby pociętym szablami rytmem i okaleczonymi rymami. Kiedy był już gotów, połapałem się nagle, że nie umieściłem w nim żadnej rewolucyjnej symboliki, i musiałem przerobić kilka ostatnich wersów. Wreszcie wszystko było gotowe; schowałem zapisaną kartkę do kieszeni bluzy i chciałem już wracać, gdy raptem poczułem, że ów tak niewielki wysiłek, jaki uczyniłem, by napisać ten wierszyk dla tkaczy, rozbudził we mnie od dawna już uśpioną moc twórczą; nad moją głową rozpostarło się niewidoczne skrzydło i absolutnie wszystko stało się nieważne. Przypomniałem sobie o śmierci Monarchy (tę posępną wieść przyniósł Furmanów) i na białą powierzchnię kartki jakoś samoistnie spłynął czysty, utkany z krzyżowych rymów anapest, który wydał mi się teraz niemożliwym echem bezpowrotnej przeszłości: Wiesie matrosi dwaj Tam skręcają, gdzie półmrok i chłód, Przedzierają się w gąszcz Czarne skóry szerokich ich bark. Serca skrywają wciąż Pod pasami taśmami naboi Słupowate ich nogi Mącą strugę śródleśnych wód. Cesarz cierpi bez skarg: Dość od miasta do lasu tej drogi Szturchnięć bagnetem w kark, Bólu kolan, gdzie krew zaschła już, Kęp, skąd zerka mużycka brać, I felczerów, plujących mu w twarz, Tej ohydy, dobytej przez bunt Ze zgnilizny rosyjskich dusz. Lecz nie słyszy: „A masz!", Rad szyderczych: „Ślipia weź zmruż!", Ani wyzwisk: „K...a żeż mać!", Ani kolby, dudniącej o grunt Cesarz żegna się dziś
Z leśną drogą, drzewami zachodem, Nie dba wcale, co myśli cham. Powie im: szkoda iść, Niech go biorą na cel: „In the midst of this stillness and sorrow, In these days of distrust May be all can be changed - who can tell? Who can tell what will come To replace our visions tomorrow And to judge our past?" Tyle tylko powiedzieć chcę wam. To, że cesarz mówił po angielsku, wcale nie wydało mi się dziwne. Tego by jeszcze brakowało, żeby przed śmiercią (albo może przed czymś jeszcze - przed czym, sam tego nie wiedziałem) posługiwał się językiem zbezczeszczonym dekretami Sownarkomu. O wiele bardziej zastanawiający byli dla mnie ci felczerzy - nie mogłem zupełnie pojąć, co oznaczają. Zresztą nigdy nie rozumiałem w pełni swoich wierszy, domyślając się od dawna, że autorstwo to rzecz wątpliwa, a wszystko, czego wymaga się od tego, kto wziął pióro do ręki i pochylił się nad kartką papieru, to ustawić mnóstwo rozsianych w duszy dziurek od klucza w jedną linię, tak żeby nagle padł przez nie na papier promień słońca. Kiedy wróciłem do dworu, przedstawienie już się zaczęło. W kącie podwórza wznosiła się zaimprowizowana estrada, pośpiesznie zbita przez tkaczy z desek rozebranego parkanu. Żołnierze siedzieli na ściągniętych zewsząd ławkach i krzesłach, z uwagą przyglądając się temu, co działo się na scenie. Kiedy podchodziłem, przy akompaniamencie głośnego śmiechu i żartów sprowadzano z niej za uzdę konia widocznie biedne zwierzę posiadało jakiś talent i zmuszono je, by go zademonstrowało. Potem na brzegu estrady zjawił się chudy osobnik z szablą u pasa i twarzą wiejskiego ateisty - jak się zorientowałem, pełnił rolę konferansjera. Odczekawszy, aż rozgwar ucichnie, oznajmił uroczyście: - Koń z dwoma ch...mi - to jeszcze nic! Teraz wystąpi przed wami szeregowy Straminski, który słowa w języku rosyjskim wypowiadać potrafi własną dupą, a przed wyzwoleniem ludu był artystą w cyrku. Mówi cicho, prośba więc, żeby zachować milczenie i nie rechotać. Na scenę wszedł zupełnie łysy młody człowiek w okularach; ze zdziwieniem zauważyłem, że w przeciwieństwie do większości ludzi Furmanowa rysy twarzy miał inteligentne, bez śladu zezwierzęcenia. Był to dość rozpowszechniony typ wiecznego wesołka o twarzy pomarszczonej częstym grymasem cierpienia. Dał znak, by podano mu taboret, oparł się na nim rękami i stanął bokiem do sali z twarz.) zwróconą do widzów. - Wielki Nostradamusie - spytał - odpowiedz, jak długo jeszcze krwawa hydra wroga opierać się będzie Czerwonej Armii?
Z naciskiem wymawiał „o" po „n", przez co pojawiał się w tym imieniu jakby cień jakiegoś udręczonego bohatera ciemnych proletariackich mitów. Niewidzialny Nostradamus odpowiedział: - Niedługo. - A dlaczego krwawa hydra wroga wciąż jeszcze się opiera? - spytały usta. - Ententa - odparł niewidoczny rozmówca. Podczas odpowiedzi wargi stojącego na scenie nie poruszały się, wykonywał za to szybkie ruchy wypiętym zadkiem. Rozmowa zeszła na politykę, stan zdrowia wodzów (krążyły słuchy, że Lenina po kolejnym udarze mózgu przewieziono do domu w Górkach i ma do niego dostęp tylko szef ochrony) i sala jak zaczarowana ucichła. Od razu zorientowałem się, w czym rzecz. Niegdyś, dawno temu, widziałem we Florencji ulicznego brzuchomówcę, przywołującego ducha Dantego. Człowiek na scenie odgrywał coś podobnego, z tą różnicą, że tu odpowiedzi „ducha" skłaniały do ujrzenia w Nostradamusie jednego z pierwszych marksistów Europy. Występujący był bez wątpienia brzuchomówcą, o czym świadczyło szczególne brzmienie odpowiedzi - niskie, jakby gruchające, niezbyt wyraźne. Nie mogłem tylko pojąć, po co chce przekonać tkaczy, że wydaje te dźwięki zadkiem. Był to naprawdę niezwykle interesujący problem. Najpierw pomyślałem, iż czerwonym tkaczom nie należy pokazywać rozmowy z duchem, jako że w ich przekonaniu żadne duchy nie istnieją. Potem jednak uderzył mnie pewien domysł odkryłem, że nie o to chodzi. Otóż ów produkujący się Straminski, czy jak mu tam, wyczuł, że wzbudzić żywsze zainteresowanie tej publiczności zdoła tylko coś sprośnego. A jego umiejętność była sama przez się pod tym względem zupełnie neutralna (o ile wiem, brzuchomówcy nawet nie mówią brzuchem, lecz po prostu potrafią wydawać dźwięki mowy, nie otwierając ust), dlatego należało przedstawić ją jako coś obrzydliwie nieprzyzwoitego. O, jakże żałowałem w tej chwili, że nie ma obok mnie któregoś z symbolistów, Sołoguba na przykład! Albo jeszcze lepiej Mereżkowskiego. Czyż można by znaleźć głębszy symbol? Albo, lepiej powiedzieć, szerszy? Oto jaki okaże się los wszelkiej sztuki - myślałem z goryczą - w tym ślepym tunelu, do którego wciąga nas lokomotywa dziejów. Jeśli nawet jarmarczny brzuchomówca musi uciekać się do takich sztuczek, żeby wzbudzić zainteresowanie, to co czeka poezję? Albo nie zdoła znaleźć miejsca w nowym świecie, albo raczej miejsce będzie, lecz wiersze wzbudzają zainteresowanie tylko w przypadku, gdy będzie wiadome i poświadczone na piśmie, że autor ma dwa ch...e lub w najgorszym razie potrafi recytować dupą. Dlaczego - myślałem - dlaczego każdy społeczny kataklizm na tym świecie prowadzi do tego, że na wierzch wypływa to ciemne bydło i zmusza wszystkich innych do życia według swoich plugawych i zakonspirowanych praw?
Tymczasem brzuchomówca przepowiedział rychły kres panowania kapitału, po czym dorzucił wyświechtaną anegdotę, której na sali nie zrozumiano, a na pożegnanie wydał kilka długich dźwięków fizjologicznej natury, przyjętych aprobującym śmiechem przez audytorium. Zjawił się konferansjer i zapowiedział mój występ. Po uginających się schodkach wszedłem na scenę, stanąłem na jej skraju i popatrzyłem w milczeniu na zebraną na sali publiczność. Widok, trzeba powiedzieć, nie należał do przyjemnych. Zdarza się czasem, że w szklanych oczach wypchanego dzika lub jelenia żyje coś na podobieństwo wyrazu, dopełnione wyobraźnią obserwatora uczucie, jakie wyrażałyby oczy zwierzęcia, gdyby wyglądały dokładnie tak samo jako żywe, a nie szklane. Tu występowało coś podobnego, tylko na odwrót: choć mnóstwo spoglądających na mnie oczu było żywych, a odbijające się w nich uczucia zdawały się zrozumiałe, wiedziałem, że wcale nie wyrażają tego, co mi się wydaje, i tak naprawdę nigdy w życiu nie zdołam rozszyfrować przebłyskującego w nich sensu. Zresztą wcale nie wiem, czy warto było się o to pokusić. Nie wszyscy patrzyli na mnie - Furmanów był pijany i rozmawiał o czymś ze swoimi dwoma adiutantami (etymologia tej nazwy w ich przypadku niewątpliwie wiodła się adinfernum, czyli od rosyjskiego ada*); w jednym z odległych rzędów dostrzegłem Annę - z pogardliwym uśmiechem gryzła jakąś słomkę. Nie sądzę, by ten uśmiech odnosił się do mnie - nie patrzyła nawet na scenę. Miała na sobie tę samą długą, czarną aksamitną suknię, co przed kilkoma godzinami. Wysunąłem nogę, złożyłem ręce na piersi, ale nadal milczałem, spoglądając gdzieś w przejście. Wkrótce na sali rozległy się szmery; po kilku chwilach przerosły w dosyć głośną wrzawę, na której tle wyraźnie słychać było gwizdy i wyzwiska. Wtedy zacząłem mówić umyślnie cichym głosem: - Panowie, proszę mi wybaczyć, że zwracam się do was, używając ust, ale nie miałem czasu ani sposobności, by nauczyć się przyjętych tutaj form obcowania... Moich pierwszych słów nikt nie usłyszał, ale pod koniec tego zdania wrzawa ucichła na tyle, że dało się słyszeć brzęczenie much, całą chmarą latających nad ławami. - Towarzysz Furmanów poprosił mnie, żebym zadeklamował wam wiersze, coś rewolucyjnego - ciągnąłem. - Lecz jako komisarz pozwolę sobie na jedną uwagę. Towarzysz Lenin przestrzegał przed nadmiernym urzeczeniem eksperymentami w dziedzinie formy. Niech występujący przede mną towarzysz nie obraża się, tak, tak, wy. Towarzysz, który rozmawiał dupą. Lenin uczył, że sztukę czyni rewolucyjną nie zewnętrzna niezwykłość, lecz głębokie nasycenie proletariacką ideą. I jako przykład przedstawię wam wiersz, w którym będzie mowa o życiu rozmaitych książąt i hrabiów, a który jednocześnie stanowi wyrazisty przykład poezji proletariackiej. Nad rzędami zapadła absolutna cisza. Jakby oddają cześć niewidzialnemu cezarowi, uniosłem rękę nad głową i w swoim zwykłym stylu, bez żadnej intonacji, robiąc tylko
krótkie przerwy między zwrotkami, wyrecytowałem: Księżna Mieszczerska suknię miała z aksamitu Czarnego jak hiszpańska noc wytworna rzecz. W niej przyjaciela domu, co wrócił z pobytu W stolicy, powitała: zadrżał, skoczył wstecz. Jakież to smutne - myśli księżna - taka mania! Pójdę, zagram coś Brahmsa - czemu nie? A za portierą przyjaciel domu bez ubrania Namiętnie z czarnej banty bajglem pieścił się. Historia owa sprawi wrażenie zmyślenia U dzieci niewiedzących, że był niegdyś czas, Prócz chłopów i klasy robotniczej, istnienia Wyzyskiwaczy, ssących krew ludowych mas. Za to dziś każdy robotnik ma prawo bez gaci Nasadzać sobie bajgiel, jak arystokraci! Chwilę nad rzędami trwała cisza, po czym nagle wybuchła takimi brawami, jakich nie zdarzało mi się słyszeć nawet w „Bezpańskim Psie". Kątem oka spostrzegłem, że Anna wstała z miejsca i zmierza ku wyjściu, ale w tej chwili wcale mnie to nie obeszło. Muszę przyznać uczciwie, że czułem się naprawdę pochlebiony, i zapomniałem nawet o swoich gorzkich myślach na temat tej publiczności. Pogroziwszy pięścią komuś niewidocznemu, wsunąłem rękę do kieszeni, wyciągnąłem browning i dwa razy wystrzeliłem w powietrze. W odpowiedzi rozległa się kanonada wyrosłej nad rzędami szczeciny luf i ryk zachwytu. Skłoniłem się krótko, opuściłem scenę i ominąwszy grupę wciąż jeszcze klaszczących tkaczy, stojących z boku estrady, skierowałem się w stronę dworu. Sukces w jakiejś mierze uderzył mi do głowy. Prawdziwa sztuka - myślałem sobie tym właśnie różni się od podróbek, że potrafi znaleźć drogę do najbardziej nieokrzesanych serc i zdolna jest choćby na chwilę wznieść w niebiosa, w świat pełnej, niczym nieskrępowanej wolności nawet najnędzniejszą z ofiar powszechnego infernalnego transu. Zresztą bardzo szybko przyszło otrzeźwienie - moją miłość własną nader boleśnie przeszył domysł, iż klaskano mi po prostu dlatego, że mój wiersz wydał im się czymś w rodzaju mandatu, poszerzającego o kilka jeszcze stopni obszar bezkarnej samowoli: do Leninowskiego przyzwolenia „grabić nagrabione" dodałem niezbyt jeszcze zrozumiałe przyzwolenie na nasadzenie sobie bajgla. Wróciwszy do swego pokoju, położyłem się na kanapie z rękami splecionymi pod głową i utkwiłem wzrok w suficie. Przyszło mi na myśl, że to, co się ze mną działo w ostatnich dwóch, trzech godzinach - to znakomite odzwierciedlenie odwiecznego, niezmiennego losu rosyjskiego inteligenta. Pisać po kryjomu wiersze o czerwonych sztandarach, a zarabiać na odach układanych na dzień anioła stróża - policmajstra, lub przeciwnie - oczami duszy oglądać ostatnią drogę Monarchy, a na głos mówić o wsadzaniu hrabiowskich bajgli na spracowane genitalia proletariatu. I zawsze - myślałem - zawsze tak będzie. Nawet jeśli władzy w tym okropnym kraju nie zdobędzie żadna z walczących klik, a wpadnie po prostu w ręce hołoty i kryminalistów w rodzaju tych, co siedzą w „Muzycznej Tabakierce", to i wtedy rosyjski inteligent, jak psi balwierz, pogna
do nich po zamówienie. Myślałem o tym wszystkim już w półśnie, z którego wyrwało mnie nieoczekiwanie pukanie do drzwi. - Tak, tak - zawołałem, nawet nie trudząc się, by wstać z łóżka. - Proszę! Drzwi otwarły się, lecz nikt nie wszedł. Odczekałem kilka chwil, po czym nie wytrzymałem i uniosłem głowę. W drzwiach, wciąż w tej samej czarnej sukni pod szyję, stała Anna. - Można? - spytała. - Ależ oczywiście - powiedziałem, wstając - bardzo proszę. Niechże pani siądzie. Anna usiadła w fotelu - tej sekundy, w której odwróciła się do mnie plecami, starczyło, by lekkim ruchem nogi wepchnąć pod łóżko poniewierającą się na podłodze podartą onucę. Siedząc na krześle ze złożonymi rękami, Anna spoglądała na mnie z zadumą, spojrzeniem zasnutym jakby jakąś jeszcze nie w pełni uświadomioną myślą. - Zapali pani? - spytałem. Skinęła głową. Wyjąłem papierosy i położyłem je przed nią na stole, obok postawiłem służący mi za popielniczkę talerzyk i zapaliłem zapałkę. - Dziękuję - powiedziała, wypuszczając w górę wąską strużkę dymu, i znów znieruchomiała. Zdawała się toczyć z sobą jakąś walkę. Chciałem już powiedzieć coś banalnego, ale powstrzymałem się w porę na samo wspomnienie tego, czym się to zwykle kończyło. Ale Anna przemówiła nagle sama. - Nie mogę powiedzieć, by spodobał mi się specjalnie pański wiersz o księżnej, ale na tle innych uczestników koncertu prezentował się pan o wiele poważniej. - Dziękuję - powiedziałem. - Nawiasem mówiąc, całą noc dziś czytałam pańskie wiersze. W bibliotece garnizonowej znalazł się tomik... - Który? - Nie wiem. Brakowało pierwszych stron. Widocznie ktoś wyrwał na skręty. - To w jaki sposób dowiedziała się pani, że to moja książka? - Nieważne. Zapytałam bibliotekarza. No więc jest tam taki wiersz - parafraza Puszkina. O tym, że gdy otwiera się oczy, dokoła jest tylko śnieg, pustka, mgła, a dalej, właśnie dalej - to bardzo piękne. Jak to było... zaraz, sama sobie przypomnę. Aha... „Lecz w nas wciąż pragnienia płoną, pociągi ku nim mkną, i znikąd donikąd świadomość ulata błędną ćmą". - Przypominam sobie - powiedziałem. - Ten tomik nosi tytuł: Pieśni królestwa Ja. - Dziwny tytuł. Jest w nim jakieś zarozumialstwo. - Nieprawda - zaoponowałem. - Nie o to chodzi. Po prostu w Chinach było takie królestwo o jednoliterowej nazwie U. Zawsze mnie to intrygowało. Wie pani, czasem
mówi się u wrót, u progu domu, a tu zwyczajnie „u". Jakby to wskazywało na coś, gdzie już kończą się słowa i można tylko powiedzieć „u", a u czego właściwie - nie wolno. - Czapajew spytałby pana od razu, czy może pan powiedzieć, co ma na myśli, mówiąc „ja". - Pytał już o to. A jeśli chodzi o moją książkę, nawiasem mówiąc, to jedna z najsłabszych - przy okazji dam pani inne - mogę to objaśnić. Dawniej dużo podróżowałem, ale w jakiejś chwili pojąłem, że niezależnie od tego, dokąd się wybiorę, w istocie przemieszczam się tylko w obrębie jednej przestrzeni, a ta przestrzeń - to ja sam. Dlatego zatytułowałem tom Ja, ale teraz, być może, wybrałbym tytuł U. Zresztą to nieważne. - A co z innymi? - spytała Anna. - Z innymi? - zdziwiłem się. - Tak. Pisze pan przecież dużo o innych. Na przykład - zmarszczyła czoło, przypominając sobie widocznie - choć- I by to: „W starej się łaźni zebrali, wdziali spinki i getry, I łbami ścianę trykali, dni licząc i kilometry... Tak mnie I mierziły ich mordy, że ich pokochałem ogromnie, gdy i wokół się niesie woń morgi, wyraźniej przemawia głos wspomnień, i ja..." - Dość - powiedziałem. - Pamiętam. Nie powiedział- 1 bym, że to mój najlepszy wiersz. - A mnie się podoba. I w ogóle, Piotrze, strasznie mi się spodobał pański tomik. Ale nie odpowiedział pan na moje j pytanie. Co z innymi? - Nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi. - Jeśli wszystko, co pan może zobaczyć, poczuć i zrozumieć, znajduje się w panu, w tym pańskim królestwie „Ja", to znaczy, że inni po prostu nie istnieją. Czy ja także? - Proszę mi wierzyć, Anno - zapewniłem gorąco - jeśli istnieje dla mnie w świecie coś rzeczywistego, to właśnie pani. Tak ciężko przeżyłem nasze... nie wiem, jak to nazwać j - nieporozumienie, że... - To moja wina - stwierdziła Anna. - Mam naprawdę paskudny charakter. - Skądże, Anno! Wszystko przeze mnie. Tak cierpliwie znosiła pani wszystkie niewczesne... - Przestańmy prześcigać się w uprzejmościach. Proszę lepiej powiedzieć, czy naprawdę tak wiele dla pana znaczę, I jak można by wnosić i zrozumieć z niektórych rzucanych przez pana słów? - Pani jest dla mnie wszystkim - powiedziałem z całą szczerością. - Dobrze więc - rzekła Anna. - Pan, zdaje się, proponował mi przejażdżkę koczem? Za miasto? No to jedźmy. - Od razu teraz? - A dlaczegóż by nie?
Przysunąłem się do niej. - Anno, pani nawet nie wie... - Błagam, nie tutaj - powiedziała. Po wyjeździe za bramę skręciłem w lewo. Anna siedziała obok, na jej twarz wystąpił rumieniec, unikała spojrzeń w moją stronę; zaczęło mi się wydawać, że żałuje tego, co się stało. Zajechaliśmy do lasu w milczeniu; ledwo nad naszymi głowami zamknęły się zielone łuki gałęzi i stało się jasne, iż osłaniają nas przed wścibskimi spojrzeniami, zatrzymałem konie. - Niech pani posłucha, Anno - powiedziałem, odwracając się ku niej. - Proszę mi wierzyć, bardzo sobie cenię pani poryw. Ale jeśli pani tego żałuje, to... Nie pozwoliła mi skończyć. Oplotła rękami mą szyję, a jej wargi zamknęły mi usta. Stało się to tak szybko, że jeszcze mówiłem w chwili, gdy już mnie całowała. Oczywiście nie zależało mi aż tak na słowach, jakie chciałem wypowiedzieć, by jej przeszkodzić. Pocałunki uważałem zawsze za nader dziwną formę kontaktu między ludźmi. O ile wiem, to jedna z nowości, jakie niosła cywilizacja - wiadomo przecież, że dzicy, mieszkańcy wysp południowych czy Afryki, co jeszcze nie przekroczyli granicy, poza którą przeznaczony pierwotnie ludziom raj okazuje się bezpowrotnie utracony, nie całują się nigdy. Ich miłość jest prosta i niewyszukana, może samo słowo „miłość" nie da się zastosować do tego, co się między nimi dzieje. W istocie miłość rodzi się w samotności, pod nieobecność jej obiektu, i odnosi się nie tyle do kochanej „jej" czy „jego", ile do stworzonego przez umysł obrazu, nader luźno związanego z oryginałem. Anna całowała raczej tego nigdy nieistniejącego kogoś, stojącego za wierszami, które tak ją zachwyciły; skąd mogła wiedzieć, że ja sam, pisząc tę książkę, szukałem go w udręce, z każdym nowym wierszem przekonując się, że znaleźć go nie można, bo nigdzie go nie ma. Słowa, jakie pozostawiał, były po prostu falsyfikatami, podobnie jak wykute przez niewolników w granicie ślady stóp, którymi mieszkańcy Babilonu udowadniali realność zstąpienia na ziemię jakiegoś starożytnego bóstwa. Ale, w istocie, czyż nie tak właśnie bóstwo zstępuje na ziemię? Ostatnia myśl dotyczyła już Anny. Czułem delikatny dotyk jej drgającego języka, jej oczy pod wpółprzymkniętymi rzęsami były tak blisko, że mógłbym, zda się, utonąć na zawsze w ich wilgotnym blasku. W końcu zabrakło nam tchu, co przerwało nasz pierwszy pocałunek, jej twarz obróciła się w bok i widziałem ją teraz z profilu; zamknęła oczy i przesunęła językiem po jakby zaschniętych wargach - wszystkie te drobne mimiczne ruchy, w innej sytuacji bez żadnego znaczenia i wymowy, teraz głęboko wzruszały. Pojąłem nagle, że nic nas już nie dzieli, wszystko jest możliwe, i moja ręka, leżąca na jej ramieniu, którego zwykłe dotknięcie jeszcze przed chwilą zdawałoby się świętokradztwem, po prostu, naturalnie osunęła się na jej pierś. Cofnęła się lekko, ale, jak od razu pojąłem, tylko po to, by moja dłoń nie trafiła na żadne przeszkody.
- O czym pan teraz myśli? - spytała. - Tylko uczciwie. - O czym myślę? - powiedziałem, otaczając rękami jej szyję. - O tym, że ruch ku szczytom szczęścia w dosłownym sensie przypomina wspinaczkę w górach... - Ależ nie tak, trzeba rozpiąć haftkę. Ach, nie. Proszę zostawić, ja sama. Przepraszam, przerwałam panu. - Tak, jest podobny do ryzykownej i trudnej wspinaczki. Póki samo pragnienie jeszcze przed nami, wszystkie uczucia pochłania sam proces wspinania: kolejny kamień, na którym powinna stanąć noga, krzew burzanu, za który można chwycić ręką... Jakaż pani piękna, Anno... O czym to ja... Tak, cel nadaje temu wszystkiemu sens, lecz w samym procesie ruchu jest nieobecny. W istocie zbliżanie się do celu samo w sobie jest ważniejsze niż cel. Był, zdaje się, taki oportunista Berstein, który twierdził, że ruch jest wszystkim, cel - niczym... - Nie Berstein, lecz Bernstein. Jak to się rozpina... Gdzie, u licha, znalazł pan taki pasek? - O Boże, Anno, chce pani, żebym oszalał... - Proszę mówić dalej - powiedziała, podnosząc na chwilę oczy - ale proszę się nie gniewać, jeśli przez pewien czas nie potrafię podtrzymywać rozmowy. - Zgoda - ciągnąłem, odrzucając głowę i zamykając oczy - ale najważniejsze, że ledwie wejdzie się na szczyt i osiągnie cel, ten cel w tej samej chwili znika. W istocie, jak każdy stwarzany przez umysł obiekt, jest nieuchwytny. Proszę pomyśleć, Anno, gdy ktoś marzy o najpiękniejszej z kobiet, ta w całej doskonałości swej urody żyje w jego wyobraźni, ale wszystko to ginie, gdy znajdzie się w jego ramionach. A to, z czym ma do czynienia ów ktoś, sprowadza się do zestawu najprostszych i często dość trywialnych doznań, na dodatek przeżywanych zazwyczaj w ciemności... O- o- o... I ta burząca krew w żyłach piękność, która zaledwie przed chwilą tak pociągała ku sobie - znika, a na jej miejsce zjawia się coś, ku czemu dążenie byłoby wprost śmieszne. Oznacza to więc, że piękno jest niedosiężne. Właściwie - jest możliwe do osiągnięcia, ale tylko samo w sobie, to zaś, czego szuka poza nim zamroczony namiętnością umysł, po prostu nie istnieje. Pierwotnie nawet piękno... Nie, dłużej już nie mogę Chodź tutaj... O, tak. Tak. Tak. Tak wygodnie? O, mój Boże... Jak prawidłowo nazywa się ten człowiek, który mówił o celu i ruchu? - Bernstein - wyszeptała mi do ucha Anna. - Nie sądzi pani, że te słowa w pełni odnoszą się i do miłości? - Tak - wyszeptała, lekko gryząc płatek mego ucha. - Cel niczym, ruch wszystkim. - Tak, błagam o ruch, tylko ruch! - A pan niech mówi, mówi... - O czym? - Byle co, tylko niech pan mówi. Chcę słyszeć pański głos, kiedy to nastąpi.
- Ależ proszę bardzo. Jeśli kontynuować tę myśl... Wyobraźmy sobie, że wszystko, co może ofiarować piękna kobieta, stanowi sto procent... - Buchalter... - Tak, sto! Otóż dziewięćdziesiąt procent daje w chwili, gdy po prostu można na nią patrzeć, a te dziesięć, o które od tysiącleci toczą się targi, to zaledwie maleńka cząstka. I tych pierwszych dziewięćdziesięciu procent nie da się rozłożyć na żadne części składowe, ponieważ piękno, cokolwiek by nałgał Schopenhauer, jest nieobjęte i niepodzielne. A owe dziesięć procent to zwyczajnie suma pobudzeń nerwowych, niewiele wartych, gdyby nie wspierały ich wyobraźnia i pamięć... Anno, proszę na chwilę otworzyć oczy... O, tak... tak właśnie, wyobraźnia i pamięć. Wie pani - gdybym miał napisać prawdziwie mocną scenę erotyczną, zacząłbym od kilku aluzji, a resztę wypełniłbym bełkotliwą rozmową, w rodzaju naszej... O Boże, Anno... Takiej, jaka toczy się teraz między nami. Bo nie ma tu co przedstawiać, wszystko musi dopowiedzieć umysł. Oszustwo i, być może, jeden z największych sekretów kobiecości... Ach, dziewczyno moja ze starego dworu... polega na tym, że piękno zdaje się etykietą, za którą kryje się coś nieporównanie większego, coś niewymownie bardziej upragnionego niż ona sama; ona tylko na to wskazuje, choć nic szczególnego w istocie za nią nie stoi... Złota nalepka na pustej butelce... Sklep, gdzie wszystko wystawione jest na bogato udekorowanej witrynie, a w ukrytej za nią maleńkiej, delikatnej, wąziutkiej salce... Błagam, kochana, nie tak szybko... A więc w tej salce - pusto. Proszę przypomnieć sobie wiersz, który recytowałem tym nieszczęśnikom. O księżnej i bajglu... Och, Anno... Choćby nie wiadomo jak kusił, następuje chwila, kiedy już wiesz, że w środku tego czarnego bajgla, bajgla, bajgla jest pustka pustka- a- a pu- u- st- ka- a- a- a! - O co chodzi? - wykrzyknąłem, podnosząc głowę z poduszki. - Pusto! - rozległo się znów przeciągłe wołanie za drzwiami. - Można wejść? - Merde - wymamrotałem, unosząc się na łóżku i omiatając nieprzytomnym spojrzeniem swój pokój; za oknem gęstniał już granatowy zmierzch. - Niech was diabli wezmą! O co chodzi? - Można wejść? - Można. Drzwi otwarły się na całą szerokość. Na progu stało żółtowłose i krzywonogie chłopisko. Formalnie był to mój ordynans (chyba na imię miał Siemion, choć nie byłem pewny), lecz teraz, po kilkutygodniowym demoralizującym wpływie czerwonych, nie miałem właściwie pojęcia, co on sobie myśli, i na wszelki wypadek wieczorami sam ściągałem buty z cholewami, w miarę możności starając się także 1 unikać spotkań z nim na dworze. - Co to, śpisz, czy jak? - spytał, rozglądając się po pokoju. - Obudziłem cię? No, to
wybacz. Zadziwiłeś nas dzisiaj Popatrz, co ci podarowali wojacy. Na koc przede mną spadł jakiś owinięty w gazetę przedmiot; miał niewyraźny, ale znajomy zapach. Rozwinąłem pakunek. W środku był bajgiel, taki, jakie sprzedawano ' w piekarni na rynku, tyle że całkiem czarny i czuć go było dziegciem, jakim żołnierstwo smaruje buty. - Co, nie jesteś zadowolony? - spytał ordynans. Pod moim spojrzeniem od razu zaczął się cofać i nim na- macałem w kieszeni browning, zdążył się ulotnić, a trzy kule, które wpakowałem w prostokąt otwartych drzwi, z anielskim I pieniem zrykoszetowały na ceglanej ścianie przedpokoju. - Dość tego. Baby to suki - wyrzekłem głośno i zwaliłem się na łóżko. Przez dłuższy czas nikt nie zakłócał mego spokoju. Za oknem nie milkły pijackie wrzaski; kilka razy strzelano, potem zaczęła się chyba niemrawa, długotrwała bijatyka. Sądząc z dobiegających odgłosów, koncert przerodził się w dziką chryję, i było nader wątpliwe, by ktokolwiek zdołał zapanować nad tym rozszalałym, jak mawiali petersburscy liberałowie, żywiołem ludowym. Po czym w korytarzu,! za drzwiami, których nie potrudziłem się nawet zamknąć, I dały się słyszeć ciche kroki. Przez chwilę błysnęła mi nadzieja - pomyślałem, że zdarzają się przecież sny prorocze - była jednak tak słaba, że na widok barczystej postaci Kotowskiego w drzwiach nie doznałem szczególnego rozczarowania; ubawiła mnie nawet trochę myśl, że znów przyszedł targować się o kłusaki i kokainę. Kotowski był w brązowym garniturze, na głowie miał frymuśny kapelusz o szerokim rondzie, w obu rękach niósł skórzane sakwojaże. Postawiwszy je na podłodze, przyłożył do ronda kapelusza dwa palce. - Dobry wieczór, Piotrze - powiedział. - Właściwie chciałbym się pożegnać. - Pan wyjeżdża? - spytałem. - Tak. I nie wiem, dlaczego pan zostaje - powiedział Kotowski. - Jak nie dziś, to jutro ci tkacze wszystko spalą. Nie pojmuję, na co liczy Czapajew. - Dziś miał zamiar rozstrzygnąć ten problem. Kotowski wzruszył ramionami. - Wie pan, problemy można rozwiązywać różnie. Można po prostu upić się w sztok, wtedy na pewien czas znikną. Ale ja wolę je załatwiać, zanim one zaczną załatwiać mnie. Pociąg odchodzi o ósmej wieczór. Jeszcze nie jest za późno. Za pięć dni będziemy w Paryżu. - Ja zostaję. Kotowski spojrzał na mnie uważnie. - Zdaje pan sobie sprawę, że jest szalony? - spytał. - Oczywiście. - Skończy się na tym, że was troje aresztują, a dowodzić zacznie ten Furmanów.
- Mnie to nie przeraża - powiedziałem. - Nie boi się pan więc aresztowania? Oczywiście my wszyscy, rosyjscy inteligenci, nawet w domu wariatów zachowujemy tajemną wolność a la Pouchkine, i można... Roześmiałem się. - Pan, Kotowski, ma zadziwiający talent - odgaduje pan bieg moich myśli. Akurat dziś się nad tym zastanawiałem. Mogę panu wyjaśnić, co to w istocie jest tajemna wolność rosyjskiego inteligenta. - Jeśli zajmie to niewiele czasu, bardzo proszę - odparł. - Chyba przed rokiem w Petersburgu miało miejsce niezwykle interesujące zdarzenie. Wie pan, przyjechali jacyś socjaldemokraci z Anglii - oczywiście przeraziło ich to, co zobaczyli - a mieliśmy z nimi spotkanie na Bassejnej, z ramienia Związku Poetów. Był tam Aleksander Błok, który przez cały wieczór opowiadał im o tej tajemnej wolności, którą my wszyscy, jak się wyraził, opiewamy wzorem Puszkina. Widziałem go wtedy po raz ostatni, był cały w czerni, niezwykle posępny. Kiedy wyszedł, Anglicy, którzy nic nie zrozumieli, zaczęli się dopytywać, co to właściwie jest secret freedom. I nikt nie potrafił im tego sensownie wytłumaczyć, aż pewien Rumun, który nie wiadomo dlaczego towarzyszył Anglikom, powiedział, że wie, o czym mowa. - Ach tak, tak - powiedział Kotowski i spojrzał na zegarek. - Proszę się nie denerwować, już niedługo. Ten Rumun powiedział, że w jego języku jest podobny idiom: baz bara- gaz, czy coś w tym rodzaju. Nie pamiętam dokładnie, jak to brzmiało. A znaczy to dosłownie „podziemny śmiech". Rzecz w tym, że w średniowieczu na Rumunię często napadali rozmaici koczownicy i dlatego ich chłopi budowali ogromne ziemianki, całe podziemne domy, dokąd spędzali bydło, gdy tylko na horyzoncie pojawiał się obłok kurzu. Sami też się tam kryli, a że te ziemianki były świetnie zamaskowane, koczownicy niczego nie mogli znaleźć. Chłopi, naturalnie, zachowywali się pod ziemią bardzo cicho i tylko czasem, gdy nie mogli pohamować ogromnej radości, że tak sprytnie wszystkich oszukali, zaciskając dłońmi usta, śmiali się cichutko. Tak więc tajemna wolność, powiedział Rumun, polega na tym, że siedząc wśród cuchnących capów i baranów, śmiejesz się cichaczem, wskazując palcem w górę. Wie pan, Kotowski, to był tak trafny opis sytuacji, że ja tego wieczoru przestałem być rosyjskim inteligentem. Śmiać się pod ziemią - to nie dla mnie. Wolność nie może być tajemna. - Ciekawe - powiedział Kotowski. - Ciekawe. Ale na mnie już czas. - Odprowadzę pana do bramy - zaofiarowałem się, wstając. - Na podwórzu dzieje się diabli wiedzą co. - O tym właśnie mówię. Wsunąłem do kieszeni browning, wziąłem od Kotowskiego jeden z sakwojaży i już miałem zamiar ruszyć korytarzem, gdy raptem dźgnęło mnie dziwne przeczucie, że
ostatni raz widzę swój pokój. Zatrzymałem się w drzwiach i obejrzałem go uważnie: dwa foteliki, łóżko, stolik z rocznikiem „Izydy" z tysiąc dziewięćset piętnastego... Boże, pomyślałem niemal wesoło, a jeśli nawet tak, to co, że już tu nie wrócę? Co z tego, że nie wiem, dokąd idę? Mało to miejsc, z których odszedłem na zawsze? - Zapomniał pan czegoś? - spytał Kotowski. - Nie - odpowiedziałem - tak. Panorama, jaka otwarła się przed nami z ganku, przypominała czymś nieuchwytnym obraz Brullowa Ostatni dzień Pompei. Nie - nie było walących się kolumn ani kłębów dymu na czarnym niebie - w ciemności płonęły po prostu dwa wielkie ogniska i wszędzie wałęsali się pijani tkacze. Ale to, jak klepali jeden drugiego po ramieniu, jak przystawali, by na oczach wszystkich ulżyć sobie albo łyknąć z butelki, te półnagie, pijane baby, co ganiały po podwórzu z chichotem w ponurym czerwonym blasku oświetlającego owe bachanalie ognia - stwarzało wrażenie czegoś groźnego i nieubłaganie ostatecznego. W milczeniu, pośpiesznie przeszliśmy do bramy; ludzie z karabinami, siedzący wokół jednego z ognisk, zapraszająco zamachali do nas rękami, wołając coś niewyraźnie, i Kotowski nerwowo wsunął rękę do kieszeni. Chwała Bogu, nikt się do nas nie przyczepił, ale ostatnie metry przed bramą, kiedy nasze bezbronne plecy były wystawione na pastwę tej pijanej tłuszczy, wydały mi się bardzo długie. Po wyjściu za bramę, gdy przeszliśmy jeszcze ze dwadzieścia kroków, zatrzymałem się. Biegnąca spiralą w dół ulica była pusta, paliło się tylko kilka lamp; w ich spokojnym świetle połyskiwał mglisto mokry bruk. - Dalej już nie pójdę - powiedziałem. - Powodzenia. - Wzajemnie. Kto wie, może się jeszcze zobaczymy - powiedział z dziwnym uśmiechem. - Albo usłyszymy o sobie. Uścisnęliśmy sobie ręce, Kotowski znów przyłożył dwa palce do kapelusza i nie odwracając się, poszedł ulicą w dół Patrzyłem na jego szerokie bary, aż znikły za zakrętem, po czym wolno powlokłem się z powrotem. Przy bramie zatrzymałem się i ostrożnie zajrzałem do środka. Okno Czapajewa było ciemne. Nagle zrozumiałem, dlaczego od tego, co zobaczyłem, powiało na mnie grozą: wszystko to przypominało jakoś świat barona Ungerna. Przechodzić znów obok ognisk z pijanymi tkaczami nie miałem najmniejszej ochoty. Domyśliłem się, gdzie jest Czapajew. Przeszedłem ze czterdzieści metrów wzdłuż ogrodzenia i rozejrzałem się dokoła. Nikogo nie było widać. Podskoczyłem, chwyciłem rękami za krawędź muru, podciągnąwszy się jakoś, przewaliłem się przez nią i zeskoczyłem w dół, w ciemność. Czarny, milczący masyw dworu zasłaniał światło ognisk. Przedzierając się po omacku między mokrymi po niedawnym deszczu drzewami, dotarłem do zejścia do parowu, pośliznąłem się i zjechałem na plecach w dół. Niewidoczny strumień szemrał gdzieś z
prawej strony; wyciągnąwszy przed siebie ręce, poszedłem w tym kierunku i po kilku krokach zobaczyłem między pniami oświetlone okienko łaźni. - Właź, Piętka - w odpowiedzi na moje pukanie krzyknął Czapajew. Siedział przy znanym mi już, zbitym z desek stole, na którym stała wielka butla samogonu, kilka szklanek i talerzy, lampa naftowa oraz teczka wypchana papierami; miał na sobie luźną, rozpiętą do pępka długą białą koszulę i był już porządnie pijany. - No i co powiesz? - spytał. - Zdaje się, że zamierzał pan rozwiązać problem czerwonych tkaczy - powiedziałem. - Właśnie to robię - odparł Czapajew i napełnił dwie szklanki samogonem. - Jak widzę, Kotowski nieźle pana zna - stwierdziłem. - Słusznie - odparł Czapajew - ja też znam go nieźle. - Właśnie wyjechał wieczornym pociągiem do Paryża. Mam wrażenie, że popełniamy poważny błąd, nie idąc za jego przykładem. Czapajew zmrużył oczy. - Lecz w nas wciąż pragnienia płoną - wyrecytował śpiewnie - pociągi ku nim mkną, i znikąd donikąd świadomość ulata błędną ćmą... - Pan też czytał. Bardzo mi to pochlebia - powiedziałem i od razu ze smutkiem uświadomiłem sobie, że „też" jest tu niepotrzebne. - Proszę posłuchać, jeśli wyjdziemy stąd zaraz, możemy jeszcze zdążyć na pociąg. - A co mam niby do oglądania w tym Paryżu? - spytał Czapajew. - Zapewne co innego niż to, co wkrótce zobaczymy tutaj - odrzekłem. Czapajew uśmiechnął się. - Co do tego masz, Piętka, rację. - A przy okazji - spytałem z niepokojem - gdzie się podziewa Anna? W domu nie jest bezpiecznie. - Dałem jej zadanie - powiedział Czapajew. - Wkrótce przyjdzie. Z nią wszystko w porządku. A ty siadaj. Czekam na ciebie i czekam, pół butelki już wypiłem. Usiadłem naprzeciw. - Twoje zdrowie. Wypiliśmy i Czapajew w zamyśleniu zapatrzył się w wątły płomyk lampy naftowej. - Myślałem właśnie o twoich koszmarach - powiedział, kładąc dłoń na teczce. Wszystkie historie, które opisujesz, przeczytałem. I o Serdiuku, i o tym Marii, i o lekarzach, i o bandytach. Czyś zwrócił kiedyś uwagę, jak się z tego wszystkiego budzisz? - Nie - odparłem. - No, to spróbuj sobie uprzytomnić. Zamyśliłem się. - Po prostu w jakiejś chwili staje się oczywiste, że to sen i tyle - powiedziałem niepewnie. - Kiedy czuję się już całkiem nieznośnie, nagle zaczynam rozumieć, że
naprawdę nie ma się czego bać, dlatego że... - Dlaczego? - Próbuję znaleźć odpowiednie słowa. Powiedziałbym tak - ponieważ mam dokąd się obudzić. Czapajew trzasnął dłonią w stół. - To znaczy, właściwie dokąd? Na to pytanie nie miałem odpowiedzi. - Nie wiem - odparłem. Czapajew podniósł na mnie oczy i uśmiechnął się. Nagle przestało mi się zdawać, że jest pijany. - Zuch - powiedział. - Właśnie tam. Gdy ogarnia cię strumień snów, sam stajesz się ich częścią, ponieważ w tym strumieniu wszystko jest względne, wszystko w ruchu i nie ma nic, czego można by się uchwycić. Kiedy wciąga cię wir, nie zdajesz sobie z tego sprawy, bo sam poruszasz się wraz z wodą, która wydaje się nieruchoma. Tak we śnie pojawia się wrażenie realności. Ale istnieje punkt nieruchomy, i to nie w stosunku do czegokolwiek, lecz nieruchomy absolutnie, a nazywa się „nie wiem". Kiedy trafiasz do niego we śnie, budzisz się, a właściwie budzisz się w nim. Dopiero potem - zatoczył ręką, wskazując pokój - tutaj. Za ścianą zaterkotała seria z karabinu maszynowego, potem rozległ się wybuch, aż zadzwoniło szkło w oknie. - W życiu także jest taki punkt - ciągnął Czapajew - absolutnie nieruchomy, w stosunku do którego całe życie to taki sam sen, jak w twoim przypadku. Wszystko na świecie to po prostu wir myśli, i świat wokół nas robi się realny tylko dlatego, że ty sam stajesz się tym wirem. Tylko dlatego, że wiesz. Zaakcentował specjalnie słowo „wiesz". Wstałem i podszedłem do okna. - Zdaje się, że podpalili dwór. - Cóż robić, Piętka - powiedział Czapajew. - Tak już jest urządzony ten świat, że na wszystkie pytania wypada nam odpowiadać pośród płonącego domu. - Zgadzam się - przyznałem, siadając naprzeciw niego. - Wszystko to pięknie, wir myśli i tak dalej. Świat staje się realny i nierealny, wszystko to świetnie rozumiem. Ale zaraz przyjdą tu bardzo nieprzyjemni osobnicy... Proszę zrozumieć, nie chcę twierdzić, że są realni, ale zmuszą nas, byśmy w pełni poczuli własną realność. - Mnie zmuszą? - spytał Czapajew. - Nigdy. Patrz. Wziął butelkę, przysunął do siebie malutki granatowy spodek i nalał do pełna. Po czym zrobił to samo ze szklanką. - Popatrz, Piętka. Samogon sam w sobie nie ma formy. Oto szklanka, a oto spodek. Która z tych form jest prawdziwa?
- Obie - odparłem. - Obie są prawdziwe. Czapajew skrupulatnie wypił samogon ze spodka, potem ze szklanki i po kolei cisnął je z całych sił w ścianę. I spodek, i szklanka stłukły się na drobne kawałki. - Piętka - powiedział - patrz i zapamiętaj sobie. Jeśli jesteś prawdziwy, to śmierć przyjdzie naprawdę. Nawet ja ci nie zdołam pomóc. Pytam cię jeszcze raz. Oto szklanka, a oto butelka. Która z tych form jest prawdziwa? - Nie rozumiem, co pan ma na myśli. - Mam pokazać? - spytał Czapajew. - Tak, proszę. Zachwiał się, wsunął rękę pod stół i wyciągnął swój niklowany mauzer. Ledwo zdążyłem chwycić go za przegub. - Dobra, dobra. Tylko nie trzeba strzelać do butelki. - Słusznie, Piętka. Lepiej wypijmy. Czapajew znów napełnił szklanki i zamyślił się. Wydawało się, że jakoś nie może znaleźć odpowiednich słów. - W istocie - powiedział wreszcie - dla samogonu nie ma ani spodka, ani szklanki, ani butelki, jest tylko sam samogon. Dlatego wszystko, co może się zjawić lub zniknąć, to tylko zestaw pustych form, które nie istnieją, dopóki nie przybierze ich samogon: Nalejesz samogonu do spodka - to piekło, do filiżanki - to raj. A my oto pijemy ze szklanek i to czyni nas ludźmi. Rozumiesz, Piętka? Za oknem znów huknęło. Nie trzeba już było do niego podchodzić, by ujrzeć na szkle szkarłatny odblask pożaru. - A propos piekła - powiedziałem - nie pamiętam, czy mówiłem już panu, czy nie. Wie pan, dlaczego ci tkacze tak długo nas nie ruszają? - Dlaczego? - Bo szczerze wierzą, że zaprzedał pan duszę diabłu. - Tak? - spytał ze zdziwieniem Czapajew. - Ciekawe. A kto sprzedaje duszę? - W jakim sensie? - Mówi się przecież - zaprzedał duszę diabłu, zaprzedał duszę Bogu. A kim jest ten, co ją sprzedaje? Powinien się przecież różnić od tego, komu sprzedaje, żeby to zrobić? - Muszę powiedzieć, że moje katolickie wychowanie nie pozwala mi żartować z takich spraw - oznajmiłem. - Rozumiem - powiedział Czapajew. - Wiem, skąd się wzięły te słuchy. Naprawdę przyszedł tu do mnie pewien człowiek, który interesował się tym, jak sprzedać duszę diabłu. Niejaki sztabskapitan Owieczkin. Znasz go? - Spotkaliśmy się w restauracji. - Wyjaśniłem mu, jak można to zrobić. Odprawił cały rytuał z wielką skrupulatnością. - I co się potem stało?
- Nic specjalnego. Nie pojawiły się ani pieniądze, ani wieczna młodość. Jedyny efekt - to że na wszystkich dokumentach pułkowych zamiast nazwiska „Owieczkin" pojawiło się nazwisko „Kozłow". - A to dlaczego? - Nieładnie być oszustem. Jak można sprzedawać to, czego się nie posiada? - Jak to, czy z tego wynika, że Owieczkin nie ma duszy? - spytałem. - Oczywiście, że nie ma - powiedział Czapajew. - A pan? Czapajew przez chwilę jakby wpatrywał się w siebie, po czym przecząco pokręcił głową. - A ja mam duszę? - spytałem. - Nie - odparł Czapajew. Widocznie na mojej twarzy odbił się niepokój, bo Czapajew uśmiechnął się i poklepał mnie po łokciu. - Żadnej duszy nie masz, Piętka, ani ja, ani sztabskapitan Owieczkin. To dusza ma Owieczkina, Czapajewa, Piętkę. O duszy nie można powiedzieć, że u każdego jest inna albo że jest u wszystkich ta sama. Jeśli można coś o niej powiedzieć, to tylko, że jej też nie ma. - No, teraz to już nic nie rozumiem. - Tak to wygląda, Piętka... Tu i Kotowski się mylił. Pamiętasz tę lampę z woskiem? - Pamiętam. - Kotowski zrozumiał, że nie ma formy. Ale tego, że nie ma wosku, nie zrozumiał. - Jak to nie ma? - Nie ma, ponieważ - słuchaj mnie uważnie, Piętka - i wosk, i samogon mogą przyjąć każdą formę, ale one same także są tylko formą. - Formą czego? - W tym cały sekret. To są formy, o których można powiedzieć tylko to, że takiej formy, jaką by przyjęły, nie ma. Rozumiesz? Dlatego w istocie nie ma ani wosku, ani samogonu. Nie ma nic. I nawet tego „nie ma" też nie ma. Przez chwilę zdawało mi się, że balansuję na jakimś progu, potem ogarnęło mnie pijane otępienie. Ciężko było mi zebrać myśli. - Wosku nie ma - powiedziałem. - Ale samogonu jest jeszcze pół butelki. Czapajew obrzucił mętnym wzrokiem stół. - Słusznie - przyznał. - Jeśli jednak zrozumiesz, że jego też nie ma, oddam ci mój order z piersi. Ale dopóki ci go nie oddam, to stąd nie wyjdziemy. Wypiliśmy jeszcze po szklance i przez jakiś czas przysłuchiwałem się strzelaninie za ścianą. Czapajew zupełnie nie zwracał na nią uwagi. - Naprawdę nie boi się pan? - spytałem.
- A ty co, Piętka, boisz się czegoś? - Trochę - powiedziałem. - A czego? - Śmierci - odparłem. - A właściwie nie jej samej, lecz... Sam nie wiem. Chcę ocalić moją świadomość. Czapajew roześmiał się i pokręcił głową. - Powiedziałem coś śmiesznego? - Aleś palnął, Piętka. Nie spodziewałem się tego po tobie. Cóż to, z takimi myślami szedłeś do ataku, i to za każdym razem? To tak jakby strzęp gazety leżał pod latarnią i myślał, że chce ocalić światło, w którym leży. A przed czym ty chcesz uratować świadomość? Wzruszyłem ramionami. - Przed niebytem. - A czyż niebyt nie jest płodem świadomości? - Znów zaczyna się sofistyka - powiedziałem. - Nawet jeśli jestem strzępem gazety, który myśli, że chce ocalić światło, w jakim leży, co mi za różnica, jeśli rzeczywiście tak myślę i sprawia mi to ból? - Ale przecież strzępek nie może myśleć. Po prostu kursywą jest na nim wydrukowane: „chcę ocalić światło latarni". A obok napisano: „Jakież to smutne, taka mania..." Ech, Piętka... Jak ci to wytłumaczyć... Przecież cały ten świat to anegdota, którą Pan Bóg opowiedział sam sobie. I sam Pan Bóg - także. Za ścianą rozległ się wybuch, tym razem tak bliski, że zadzwoniły szyby w oknie. Wyraźnie usłyszałem szelest ciętego odłamkami listowia. - Wie pan co, Wasiliju Iwanowiczu - powiedziałem. - Skończmy wreszcie z teorią, lepiej wymyślmy coś praktycznego. - Praktycznie, Piętka, jeśli się boisz, to ci powiem, że wkrótce czeka nas obu krewa. Albowiem strach zawsze przyciąga to, czego się boisz. A jeśli niczego się nie boisz, stajesz się niewidzialny. Najlepsze maskowanie to obojętność. Jeśli jesteś naprawdę obojętny, nikt, kto mógłby wyrządzić ci krzywdę, po prostu nie będzie cię pamiętał ani o tobie nie pomyśli. A jak się będziesz wiercić na stołku, jak teraz, to za pięć minut zwali się tu pełno tych tkaczy. Raptem uświadomiłem sobie, że ma rację, i zrobiło mi się wstyd, moja nerwowość wyglądała szczególnie żałośnie na tle jego imponującego spokoju. Czy po to sam całkiem niedawno zrezygnowałem z wyjazdu z Kotowskim? Byłem tu, bo sam tak wybrałem, i głupio byłoby tracić ostatnie może chwile życia na lęki i strachy. Popatrzyłem na Czapajewa i pomyślałem, że w istocie nic dotąd o tym człowieku nie wiedziałem. - Proszę mi powiedzieć, Czapajew, kim pan właściwie jest? - Ty, Piętka, lepiej sobie odpowiedz, kim sam naprawdę jesteś. Wtedy i o mnie
wszystko zrozumiesz. A ty przez cały czas powtarzasz „ja, ja, ja", całkiem jak ten bandyta z twojego koszmaru. A co to jest „ja"? Kim jest? Przyjrzyj się sam. - Chciałbym się przyjrzeć, ale... - Skoro chcesz, to dlaczego zamiast na siebie, patrzysz teraz na to „ja", na to „chciałbym", na to „przyjrzeć się" i na to „ale"? - Dobrze - powiedziałem - wobec tego proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Może pan na nie odpowiedzieć zwyczajnie? - Mogę - odparł. - Co za problem. - Kim pan jest, Czapajew? - Nie wiem - odparł. Dwie czy trzy kule stuknęły w drewnianą ścianę, z wybitych dziur poleciały drzazgi, odruchowo pochyliłem głowę. Za drzwiami słychać było przyciszone głosy - chyba się naradzali. Czapajew napełnił dwie szklanki, wypiliśmy, nie trącając się. Po pewnym wahaniu wziąłem ze stołu cebulę. - Rozumiem, co pan ma na myśli - powiedziałem, odgryzając kęs - ale można by pewnie odpowiedzieć inaczej? - Można - przyznał. - No więc kim pan jest, Wasiliju Iwanowiczu? - Ja? - powtórzył pytanie i podniósł na mnie wzrok. - Jestem odblaskiem lampy na szkle tej butelki. Wydało mi się, że odbite w jego oczach światło smagnęło mnie po twarzy. I tu, ku memu pełnemu zaskoczeniu, pojąłem i przypomniałem sobie wszystko. Olśnienie było tak gwałtowne, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż pośrodku izby rozerwał się pocisk. Ale niemal od razu oprzytomniałem. Nie miałem potrzeby powiedzenia czegoś na głos, ale inercja mowy przełożyła moją myśl na słowa. - Najciekawsze - wyszeptałem - że ja także. - No więc kto to jest? - spytał, wskazując na mnie palcem. - Pusto - odpowiedziałem. - A to? - wskazał palcem na siebie. - Czapajew. - Świetnie! A to? - wskazał ręką izbę. - Nie wiem - powiedziałem. W tej samej chwili brzęknęła przebita kulą szyba i stojąca między nami butla trzasnęła, oblewając nas resztą samogonu. Przez kilka sekund spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, po czym Czapajew wstał, podszedł do ławy, na której leżała jego bluza, zdjął z niej srebrną gwiazdę i rzucił mi ją przez całą izbę. Jego ruchy nieoczekiwanie nabrały szybkości i precyzji; trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który dopiero co, bezmyślnie wpatrzony w butelkę, kiwał się pijacko
na stołku. Chwycił lampę ze stołu, odkręcił ją, wylał naftę na podłogę i rzucił w nią płonący brener. Nafta i rozlany samogon zaczęły się palić, izbę oświetlił posępny płomień wznieconego pożaru. Twarz Czapajewa z głębokimi cieniami od płonącego na podłodze ognia wydała mi się nagle bardzo wiekowa i dziwnie znajoma. Jednym ruchem przewrócił stół, nachylił się i podniósł wąską drewnianą pokrywę z metalowym kółkiem. - Chodźmy stąd - powiedział - nie ma tu nic więcej do roboty. Natrafiłem nogą na stopnie i zacząłem schodzić w zimną, wilgotną ciemność. Jak się okazało, studnia miała ze dwa metry głębokości; zrazu nie mogłem pojąć, co wypadnie nam robić w tym dole, potem jednak moja noga, którą próbowałem odnaleźć stopień, trafiła nagle w pustkę. But Czapajewa, schodzącego za mną, dotknął mojej głowy. - Naprzód! - rozkazał. - Biegiem! Od schodów wiódł wąski i niski chodnik, umocniony drewnianymi stemplami. Poczołgałem się na czworakach naprzód, starając się nadaremnie dojrzeć coś w ciemności. Ale dość wyraźny przeciąg pozwalał sądzić, że do wyjścia już niedaleko. - Stój - powiedział szeptem Czapajew. - Trzeba chwilę przeczekać. Był ze dwa metry za mną. Usiadłem na ziemi i oparłem się plecami o jeden ze stempli. Dobiegały tu niezrozumiałe krzyki i wrzawa; raz tylko usłyszałem wyraźnie głos Furmanowa, wrzeszczącego: „Nie pchaj się, twoja mać! Bo się spalisz! Mówię przecież, nie ma ich tam - uciekli! A złapaliście łysego?" Pomyślałem o tych ludziach, miotających się w gęstych obłokach dymu, pośród okropnych straszydeł, zrodzonych w ich zbiorowo zmąconym umyśle, i rozśmieszyło mnie to niesłychanie. - Ej, Wasiliju Iwanowiczu! - zawołałem półgłosem. - Co jest? - odezwał się Czapajew. - Zrozumiałem jedną rzecz - powiedziałem. - Wolność może być tylko jedna - kiedy uwolnisz się od wszystkiego, co stwarza umysł. Ta wolność nazywa się „nie wiem". Ma pan absolutną rację. Wie pan, jest taki aforyzm - „myśl wypowiedziana jest kłamstwem". Czapajew, powiem panu, że myśl niewypowiedziana to też kłamstwo, ponieważ każda myśl jest ujęta w słowa. - Pięknie to ująłeś, Piętka - orzekł Czapajew. - Jak tylko wiem - ciągnąłem - to już nie jestem wolny. Ale jestem absolutnie wolny, gdy nie wiem. Wolność to największa z wszystkich tajemnic. Oni - dotknąłem palcem niskiej ziemnej powały - po prostu nie wiedzą, jak bardzo są od wszystkiego wolni. Nie wiedzą, kim są naprawdę. Oni... - zwijałem się w paroksyzmach niepohamowanego śmiechu - oni myślą, że są tkaczami... - Ciszej - powiedział Czapajew. - Przestań rżeć jak koń, bo usłyszą. - To znaczy, oni - powiedziałem, dusząc się ze śmiechu - nawet nie myślą, że są tkaczami... Oni to wiedzą...
Czapajew trącił mnie butem. - Naprzód - rozkazał. By dojść do siebie, kilka razy głęboko wciągnąłem powietrze i poczołgałem się dalej. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Korytarz, pewnie dlatego, że był bardzo wąski i niski, wydał mi się nieznośnie długi. Pod ziemią pachniało wilgocią i dlaczegoś też sianem, które czuło się coraz wyraźniej. Wreszcie moje wyciągnięte ręce natknęły się na ziemną ścianę. Podniosłem się, wyprostowałem i boleśnie uderzyłem głową o jakieś żelastwo. Po omacku badając ciemność wokół siebie, doszedłem do wniosku, że stoję na dnie niezbyt głębokiego dołu, nad którym znajduje się jakaś metalowa płaszczyzna. Między płaszczyzną a powierzchnią ziemi pozostawał mniej więcej półmetrowy odstęp. Przecisnąwszy się tam, przeczołgałem się metr czy dwa, rozgarniając leżące tu siano, aż natknąłem się na szerokie koło z litej gumy. Od razu przypomniałem sobie ogromny stóg, przy którym niezmiennie stał na straży małomówny Baszkir z karabinem, i zrozumiałem, gdzie się podział samochód pancerny Czapajewa. Po chwili stałem już przy stogu - z jednej strony siano było odgarnięte i widać było uchylone nitowane drzwi. Dwór stał w płomieniach; widok był wspaniały, urzekający, jak zresztą każdy wielki pożar. Jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, pośród drzew, widniało mniejsze ognisko - to paliła się łaźnia, gdzie tak niedawno siedziałem z Czapajewem. Zdawało mi się, że widzę wokół nie ludzi, ale równie dobrze mogły to być koślawe cienie drzew, tańczące, ilekroć ogień chwiał się w podmuchach wiatru. Widzialni czy nie, ludzie niewątpliwie tam byli: od strony pożarów dobiegały szaleńcze wrzaski i strzelanina. Gdybym nie wiedział, co tam naprawdę się dzieje, mógłbym pomyśleć, że to zacięty nocny bój dwu wrogich oddziałów. Posłyszałem tuż obok szelest i wyciągnąłem pistolet. - To ja - odezwała się Anna. Miała na sobie bluzę, bryczesy i wysokie buty; w ręku trzymała wygiętą metalową korbę, w rodzaju tych, jakimi wprawia się w ruch silniki. - Chwała Bogu - powiedziałem. - Nie ma pani pojęcia, jak bardzo się martwiłem jej nieobecnością. Na samą myśl, że to pijane bydło... - Niech mi pan oszczędzi zapachu cebuli - przerwała. - Gdzie Czapajew? - Tu jestem - odezwał się Czapajew, wyłażąc spod wozu pancernego. - Dlaczego tak długo? - spytała. - Już zaczęłam się niepokoić. - Piotr nie chciał nic zrozumieć - odparł. - Był nawet moment, gdy podjąłem decyzję, że zostajemy tam. - A teraz zrozumiał? - spytała Anna. Czapajew spojrzał na mnie. - Gdzież tam, nic a nic - powiedział. - Po prostu zaczęła się taka strzelanina...
- Proszę posłuchać, Czapajew - oburzyłem się, ale przerwał mi nakazującym ruchem. - Wszystko w porządku? - zwrócił się do Anny. - Tak - powiedziała, wręczając mu korbę. Pojąłem nagle, że Czapajew, jak zwykle, ma rację - nie było nic takiego, o czym można by powiedzieć, że to zrozumiałem. Czapajew szybko odrzucił siano zasłaniające spadzisty przód samochodu pancernego, włożył korbę w otwór chłodnicy i pokręcił kilkakrotnie iskrownik. Cicho zawarczał potężny silnik. Anna otworzyła drzwiczki i znikła wewnątrz wozu; poszliśmy za jej przykładem. Czapajew zatrzasnął drzwiczki; pstryknął kontakt i w oślepiającym po podziemnych ciemnościach świetle zobaczyłem znajome wnętrze - obite skórą wąskie sofy, przykręcony śrubami do ściany pejzaż, stolik, a na nim tomik Monteskiusza z zakładką w środku i paczkę papierosów „Ira". Anna szybko wspięła się po kręconych schodkach i zajęła miejsce na obrotowym siedzeniu cekaemisty, kryjąc się po pas w wieżyczce. - Jestem gotowa - oznajmiła. - Ale nic nie widać. Siano zasłania. Czapajew ujął rurę głosową, łączącą ze stanowiskiem kierowcy (był nim, jak się domyśliłem, Baszkir- wartownik, którego żołnierze nazywali między sobą Batyj), i rozkazał: - Rozrzucić stóg! I nie wpadnij kołem w dziurę! Silnik zaryczał, ciężka maszyna drgnęła, ruszyła z miejsca i przejechała kilka metrów do przodu. Z góry dobiegł odgłos jakiegoś mechanizmu podniosłem głowę i zobaczyłem, że Anna kręci czymś w rodzaju rączki od młynka do kawy i wieżyczka wraz z jej stanowiskiem obraca się dokoła osi. - Teraz lepiej - stwierdziła. - Włączyć reflektory - rozkazał przez rurę Czapajew. Przylgnąłem do wizjera. Reflektory, jak się okazało, były rozmieszczone na całym obwodzie samochodu pancernego i kiedy się zapaliły, wyglądało to na latarnie, oświetlające jakiś ponury sad. Dziwny był ten sad. Białe elektryczne światło, padające na drzewa, jaśniało znacznie mocniej niż łuna pożaru - ruchliwe cienie, wyglądające na snujących się w ciemności ludzi, znikły i okazało się, że wokół nas nie ma nikogo. Ale ta nieobecność trwała niedługo. Na granicy oświetlonej plamy zaczęli się pojawiać tkacze z karabinami w ręku - osłaniając oczy przed oślepiającym światłem reflektorów, spoglądali na nas w milczeniu. Wkrótce wokół samochodu pancernego zamknął się najeżony lufami żywy pierścień. Dały się słyszeć urywki rozmów: - Oto, gdzie są... nie, nie uciekną... już uciekli... Schowaj granat, durniu, swoich
załatwisz... Padło kilka strzałów, zadzwoniły odbite od pancerza kule. Trzasnął jeden z reflektorów i w ciżbie wokół nas rozległ się zgodny ryk zachwytu. - No cóż - odezwał się Czapajew. - Wszystko ma swój koniec. Anno, uwaga... Anna ostrożnie zdjęła pokrowiec z karabinu maszynowego. Kula uderzyła w drzwi obok wizjera, na wszelki wypadek odsunąłem się jak najdalej. Anna pochyliła się nad karabinem maszynowym, przywarła do celownika, jej twarz wykrzywił grymas chłodnej zaciętości. - Ognia! Woda! Ziemia! Przestrzeń! Powietrze! - wykrzyknął Czapajew. Anna szybko pokręciła korbą i wieżyczka z lekkim skrzypem zaczęła obracać się wokół osi. Karabin maszynowy milczał, ze zdumieniem popatrzyłem na Czapajewa. Uczynił uspokajający ruch ręką. Wieża, wykonawszy pełny obrót, znieruchomiała. - Co? Zacięło się? - spytałem. - Nie - odparł Czapajew - po prostu już po wszystkim. Nagle uprzytomniłem sobie, że nie słyszę żadnych strzałów ani głosów. Absolutnie wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki umilkły. Pozostał tylko cichy, znów słyszalny, warkot silnika. Anna zeszła z wieży, usiadła obok mnie i zapaliła papierosa. Zauważyłem, że drżą jej palce. - To był gliniany karabin maszynowy - wyjaśnił Czapajew. - Teraz mogę ci powiedzieć, co to takiego. W istocie nie jest to żaden karabin maszynowy. Po prostu wiele tysięcy lat temu, znacznie wcześniej, zanim pojawili się na świecie Budda Dipankara i Budda Siakjamuni, żył Budda Anagama. Nie tracił czasu na tłumaczenia, lecz po prostu wskazywał na rzeczy małym palcem lewej dłoni i od razu objawiała się ich prawdziwa natura: kiedy wskazywał na górę, znikała, kiedy wskazywał na rzekę, przepadała bez śladu. To długa historia - krótko mówiąc, skończyło się na tym, że wskazał tym małym palcem na siebie i sam również zniknął. Pozostał po nim tylko ten mały palec lewej ręki, który jego uczniowie schowali w bryłce gliny. Gliniany karabin maszynowy to właśnie ta bryłka gliny z małym palcem Buddy. Bardzo dawno temu żył w Indiach człowiek, który próbował przerobić tę bryłkę gliny na najgroźniejszą broń na ziemi. Ale gdy tylko wywiercił dziurkę w glinie, ten mały palec wskazał na niego i sprawił, że zniknął. Od tego czasu mały palec był przechowywany w zamkniętym kuferku i wędrował z miejsca na miejsce, dopóki nie zawieruszył się w jakimś mongolskim klasztorze. A teraz w wyniku rozmaitych okoliczności trafił do mnie. Dorobiłem do niego kolbę i nazwałem glinianym karabinem maszynowym. A przed chwilą właśnie został użyty. Czapajew wstał, otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. Usłyszałem stuk jego butów o ziemię. Anna poszła za jego przykładem, a ja wciąż siedziałem na kanapie,
wpatrzony w angielski pejzaż na ścianie. Rzeka, most, niebo w obłokach i jakieś niewiadome ruiny - czyżby, pomyślałem, czyżby? - Piętka - zawołał Czapajew - co z tobą? Po co tam siedzisz? Wstałem i też wyszedłem na zewnątrz. Staliśmy w idealnie regularnym kręgu zasypanej sianem ziemi o średnicy jakichś siedmiu metrów. Za jego linią graniczną nie było nic - tylko równomierne, blade światło, o którym trudno coś powiedzieć. Na samym skraju tego kręgu została połowa karabinu z zatkniętym bagnetem. Przypomniałem sobie raptem to miejsce w Budzie jarmarcznej Błoka, gdy wskakujący przez okno Arlekin rozdziera papier z namalowaną przestrzenią i w tym rozdarciu pojawia się szara pustka. Rozejrzałem się dokoła. Silnik samochodu pancernego wciąż jeszcze pracował. - A dlaczego pozostała ta wysepka? - spytałem. - To martwe pole - odparł Czapajew. - Mały palec wskazał wszystko na świecie poza obrębem tego pola. To jakby krąg cienia od zbiornika lampy. Stąpnąłem w bok, ale Czapajew chwycił mnie za ramiona. - Dokąd idziesz... Trafisz pod karabin maszynowy. Zwrócił się do Anny: - Anno, do roboty... Nie trzeba kusić losu. Skinęła głową i ostrożnie podeszła pod wylot krótkiej lufy. - Patrz uważnie, Piętka - polecił. Anna zacisnęła papierosa w zębach, w jej ręku pojawiło się małe, okrągłe lusterko. Uniosła je do góry na wysokość lufy i nim zdążyłem zrozumieć, co się dzieje, samochód pancerny znikł. Stało się to błyskawicznie, z nieprawdopodobną łatwością, jakby ktoś wyłączył czarodziejską latarnię i obraz na płóciennym ekranie zgasł. Zostały tylko cztery niegłębokie wgniecenia po kołach, gdzie zaczęła się z wolna prostować zmięta trawa. I nic już nie zakłócało ciszy. - No i tyle - oznajmił Czapajew. - Tego świata już nie ma. - Do diabła - zakląłem - przecież zostały tam papierosy... Słuchajcie! A co z szoferem? Czapajew drgnął i z przestrachem popatrzył najpierw na mnie, a potem na Annę. - Niech to licho - wyrzekł - zupełnie o nim zapomniałem. Dlaczegoś nic nie powiedziała, Anno? Rozłożyła tylko ręce. W jej geście nie było ani odrobiny uczucia, i pomyślałem sobie, że mimo całej swej urody nie byłaby chyba dobrą aktorką. - Nie - odezwałem się - coś tu jest nie w porządku. Gdzie podział się szofer? - Czapajew - zabrała głos Anna. - Mam tego dość. Wyjaśniajcie to między sobą. Czapajew westchnął i podkręcił wąsa. - Uspokój się, Piętka. Tak naprawdę żadnego szofera nie było. Wiesz przecież: są
takie papierki z inskrypcją, nakleja się je na kłodę, i... - Aha - powiedziałem - więc to był golem. Jasne. Nie trzeba mnie tylko uważać za kompletnego idiotę, dobrze? Już dawno zauważyłem, że jest dziwny. A pan, Czapajew, z takimi talentami mógłby zrobić niezłą karierę w Petersburgu. - Tylko mi twego Petersburga brakowało do szczęścia - odrzekł Czapajew. - Chwileczkę, a co z Kotowskim? - spytałem z niepokojem. - On też zniknął? - Ponieważ nigdy nie istniał, dość trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Ale jeśli po ludzku niepokoi cię jego los, to nie musisz się o niego martwić. Zapewniam cię, że Kotowski, podobnie jak ty czy ja, potrafi stworzyć swój własny wszechświat. - I my będziemy w nim obecni? Czapajew zamyślił się. - Ciekawe pytanie - powiedział. - Mnie by nigdy nie przyszło do głowy. Możliwe, że będziemy, ale w jakim charakterze - nie potrafię przewidzieć. Skąd mogę wiedzieć, jaki świat stworzy Kotowski w swoim Paryżu. Albo, właściwiej byłoby powiedzieć, jaki Paryż stworzy Kotowski w swoim świecie. - No, proszę - odezwałem się. - Znów sofistyka. Odwróciwszy się, ruszyłem ku granicy zachowanego kręgu. Nie zdołałem jednak dojść do samego końca - kiedy brakowało ze dwa metry do linii granicznej, zakręciło mi się w głowie i z impetem usiadłem na ziemi. - Słabo panu? - spytała Anna. - Czuję się świetnie - odparłem. - Ale co będziemy tu robić? Żyć we trójkę? - Ech, Piętka - rzekł Czapajew. - Tłumaczy ci się, tłumaczy i nic. Wszelka forma to pustka. A co to znaczy? - Co? - To znaczy też, że pustka - to wszelka forma. Zamknij oczy. A teraz otwórz. Nie wiem, jak opisać słowami tę chwilę. To, co ujrzałem, przypominało świecący wszystkimi kolorami tęczy nurt niezmiernie szerokiej rzeki, zaczynającej się gdzieś w nieskończoności i płynącej w taką samą nieskończoność. Rozpościerała się ze wszystkich stron naszej wysepki, hen daleko, dokąd sięgał wzrok, a jednak nie było to morze, a właśnie płynąca rzeka o wyraźnie widocznym nurcie. Światło, jakim zalewała nas troje, niezwykle jasne, nic oślepiało ani nie budziło lęku, było bowiem jednocześnie łaską, szczęściem i miłością o nieogarnionej sile - choć, prawdę mówiąc, te trzy słowa, strywializowane przez literaturę i sztukę, nie potrafiły nic z tego oddać. Wystarczyło po prostu patrzeć na te nieustannie pojawiające się różnokolorowe ognie i iskry, albowiem wszystko, co tylko mogłem pomyśleć lub zamarzyć, było częścią tego tęczowego strumienia, a jeszcze dokładniej - ów tęczowy potok był tym wszystkim, o czym tylko mógłbym pomyśleć albo tego zaznać, wszystkim, co mogło być lub nie być, a przy tym - co wiedziałem z pewnością - nie był czymś ode
mnie odmiennym. Był mną. A ja byłem nim. Byłem nim zawsze i niczym więcej. - Co to jest? - spytałem. - Nic - odparł Czapajew. - Ależ nie, ja nie w tym sensie - powiedziałem. - Jak to się nazywa? - Rozmaicie - odrzekł Czapajew. - Ja to nazywam: umowną rzeką absolutnej lubości. W skrócie Ural. To stajemy się nim, to przyjmujemy jakieś formy, ale w istocie nic ma ani form, ani nas, ani nawet Uralu. I dlatego mówią - to znaczy - my, formy - Ural. - Ale po co to robimy? Czapajew wzruszył ramionami. - Nie wiem. - A mówiąc zwyczajnie, po ludzku? - spytałem. - Trzeba się przecież czymś zająć w tej wieczności - powiedział. - My, na przykład, próbujemy przepłynąć Ural, którego w istocie nie ma. Nie bój się, Piętka, skacz! - A zdołam wypłynąć? Czapajew zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy. - Przecież już zdołałeś, skoro tu stoisz - powiedział. - I znów będę sobą? - Piętka - rzekł Czapajew. - Jakże ty możesz nie być sobą, skoro jesteś absolutnie wszystkim, co tylko może być? Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Anna, która właśnie skończyła swego papierosa, rzuciła niedopałek na ziemię, starannie zgasiła go nogą, wzięła rozbieg i skoczyła w nurt. - O, proszę - powiedział Czapajew. - Słusznie. Zamiast pleść duby smalone. Spoglądając na mnie ze zdradzieckim uśmiechem, zaczął cofać się ku granicy kręgu. - Czapajew - powiedziałem z przestrachem - niech pan poczeka. Nie wolno mnie tak tu zostawiać. Powinien pan chociaż wyjaśnić... Ale było już za późno. Ziemia pod jego obcasami osunęła się, stracił równowagę i rozrzuciwszy ręce, padł na wznak w tęczowy blask, który niczym woda rozstąpił się pod nim na boki i od razu zamknął się nad nim, a ja zostałem sam. Przez kilka minut patrzyłem w osłupieniu na miejsce, gdzie zniknął Czapajew. Potem uświadomiłem sobie, że jestem straszliwie zmęczony. Zgarnąłem rozrzucone po wysepce siano na jedną kupę, położyłem się na nim i utkwiłem wzrok w niewymownie wysokim, szarym niebie. Przyszło mi nagle do głowy, że od zarania dziejów po prostu leżę na brzegu Uralu, widzę coraz to inne sny i wciąż od nowa budzę się w tym samym miejscu. Ale, jeśli rzeczywiście tak jest, pomyślałem, to na co strawiłem swoje życie? Literatura, sztuka - były to zapobiegliwe muszki, latające nad ostatnim we wszechświecie naręczem siana. Któż - pomyślałem sobie - któż przeczyta opis moich snów? Popatrzyłem na rozpościerającą się wokół, ginącą w nic skończoności gładką toń
Uralu. Pióro, notes i ci wszyscy, którzy mogli czytać pozostawione na papierze znaki, byli teraz po prostu różnokolorowymi iskrami i ogniami, jakie pojawiały się i znikały, i znów powracały. Czyżbym miał znów - pomyślałem - usnąć na tym brzegu? Nie pozostawiając sobie chwili do namysłu, zerwałem się na nogi, rozpędziłem się i skoczyłem do Uralu. Prawie nic nie poczułem - otaczał mnie teraz ze wszystkich stron i dlatego żadnych stron już nie było. Ujrzałem owo miejsce, gdzie zaczynał się ten nurt, i pojąłem, że to jest właśnie mój prawdziwy dom. Niczym niesiony wiatrem płatek śniegu, pomknąłem w stronę tego punktu. Początkowo mój ruch był lekki, nieważki, ale potem nastąpiło coś dziwnego - zaczęło mi się wydawać, że jakieś niezrozumiałe 1 tarcie ciągnie do tyłu moje golenie i łokcie, a mój ruch staje się coraz powolniejszy. I gdy tylko spowolniał, otaczający mnie blask zaczął przygasać i w chwili, gdy zatrzymałem się ostatecznie, światło zastąpił szary półmrok, którego źródłem, jak raptem zrozumiałem, była paląca się pod sufitem elektryczna żarówka. Ręce i nogi miałem przywiązane rzemieniami do fotela, a głowa spoczywała na maleńkiej ceratowej poduszeczce. Skądś z półmroku wypłynęły grube wargi Timura Timurowicza, zbliżyły się do mego czoła i przylgnęły do niego w długim, wilgotnym pocałunku. Pełne katharsis - powiedział. - Winszuję.
10
- Osiem tysięcy dwieście wiorst nicości - śpiewał zza krat radioodbiornika rozedrgany uczuciem męski głos - a miejsca nam na nocleg brak... Jak mam wesoły być, skoro miłości, matko - ojczyzno, skąpisz tak... Wołodin wstał i pstryknął wyłącznikiem. Muzyka ucichła. - Dlaczegoś wyłączył? - spytał Serdiuk, unosząc głowę. - Nie mogę słuchać tego Griebienszczikowa. Niewątpliwie facet ma talent, ale nieznośnie truje jak najęty. Wszędzie u niego wyłazi buddyzm. Nie może zwyczajnie powiedzieć słowa. Choćby teraz. Śpiewał o matce- ojczyźnie. A wiesz, skąd to jest? Chińska sekta Białego Lotosu miała taką mantrę: „absolutna pustka - ojczyzna; matka niezrodzone". I jak to zaszyfrował! Zanim odgadniesz, co ma na myśli, łeb ci pęknie. Serdiuk wzruszył ramionami i wrócił do swojej roboty. Ugniatając plastelinę, od czasu do czasu spoglądałem na jego szybkie palce składające „żurawika" z kartki wyrwanej z zeszytu. Robił je z zadziwiającą zręcznością, nawet nie patrząc. Takie same „żurawiki" były porozrzucane po całej pracowni terapii plastycznej: pełno ich walało się po podłodze, chociaż zaledwie dziś rano Żerbunow i Barbolin wymietli na korytarz całą ich górę. Ale Serdiuk zupełnie nie interesował się losem swych identycznych dzieł wypisawszy ołówkiem numer na skrzydełku ptaszka, rzucił go gdzieś w kąt i od razu wyrwał z zeszytu następną kartkę. - Ile ci pozostało? - spytał Wołodin. - Do wiosny powinienem zdążyć - powiedział Serdiuk, przenosząc na mnie wzrok. Słuchaj, jeszcze jeden sobie przypomniałem. - Mów - odpowiedziałem. - Krótko mówiąc, znaczy się, siedzą sobie Piętka z Wasilijem Iwanowiczem i chleją. Nagle wbiega żołnierz i woła: „Biali!" Piętka mówi: „Wasiliju Iwanowiczu, dajemy nogę!" A Czapajew nalewa jeszcze dwie szklanki i mówi: „Pij, Piętka". No i wypili. Znów wbiega żołnierz: „Biali!" A Czapajew nalewa jeszcze dwie szklanki: „Pij, Piętka". Znów wbiega żołnierz i mówi, że biali podchodzą już pod dom. A Czapajew mówi: „Widzisz mnie, Piętka?" Piętka odpowiada: „Nie". A Czapajew na to: „I ja ciebie też nie. Dobrześmy się zamaskowali". Westchnąłem pogardliwie i wziąłem ze stołu nowy kawałek plasteliny.
- Ten znam, ale z innym zakończeniem - odezwał się Wołodin. - Wbiegają biali, rozglądają się po pokoju i mówią: „Do diabła, znów uciekli". - To już bliższe - powiedziałem - choć też brednia. Jacyś biali... Nie rozumiem, jak to wszystko dało się aż tak przeinaczyć. Może jeszcze jakiś? - Jeszcze taki pamiętam - odparł Serdiuk. - Krótko mówiąc, znaczy się, Piętka i Wasilij Iwanowicz przepływają Ural, a Czapajew trzyma w zębach walizeczkę... - Oj! - jęknąłem. - I kto taką bzdurę wymyślił?... - No i, krótko mówiąc, Czapajew już prawie tonie. Piętka krzyczy do niego: „Wasiliju Iwanowiczu, rzuć tę walizkę, utoniesz!" A Czapajew na to: „Coś ty, Piętka! Nie wolno. Tam są mapy sztabowe!" Krótko mówiąc, ledwo dopłynęli. Piętka mówi: „No i co, Wasiliju Iwanowiczu, pokaż te mapy, przez które o mało nie utonęliśmy". Czapajew otwiera walizkę. Piętka patrzy, a tam są ziemniaki. „Wasiliju Iwanowiczu, co to za mapy?" A Czapajew wyjmuje dwa ziemniaki, kładzie na ziemi i mówi: „Patrz, Piętka. To my, a to biali". Wołodin roześmiał się. - W tym nie ma już nawet przebłysku sensu - powiedziałem. - Po pierwsze, jeśli pan, Serdiuk, po dziesięciu tysiącach wcieleń będzie miał szansę utonąć w Uralu, powinien pan to uznać za wielkie szczęście. Po drugie - zupełnie nie potrafię zrozumieć, skąd przez cały czas biorą się ci biali. Myślę, że maczał w tym palce Dzierżyński i jego urząd. Po trzecie - była to metaforyczna mapa świadomości, a nie żaden plan dyslokacji wojsk. I to nie były ziemniaki, lecz cebula. - Cebula? - Tak, cebula. Chociaż ze względu na szereg głęboko osobistych okoliczności dałbym wiele, żeby to były ziemniaki. Wołodin i Serdiuk wymienili długie spojrzenia. - I ten człowiek chce się wypisać - odezwał się Wołodin. - Aha, teraz sobie przypomniałem. Czapajew pisze w dzienniku: „Szósty czerwca. Odparliśmy białych..." - Żadnego dziennika nie prowadził - wtrąciłem. - „Siódmy czerwca. Biali nas odparli. Ósmy czerwca. Przyszedł leśnik i wszystkich przegonił". - Rozumiem - powiedziałem - to na pewno o baronie Ungernie. Tyle że, niestety, w końcu nie przyszedł. A poza tym nie był wcale leśnikiem, a tylko mówił, że zawsze chciał być leśnikiem. Ja, panowie, uważam to wszystko za bardzo dziwne. Jesteście nieźle poinformowani, ale nieustannie mam takie uczucie, że ktoś, kto wie, jak wszystko było naprawdę, usiłuje w potworny sposób przeinaczyć prawdę. I nie mogę pojąć, w jakim celu. Jakiś czas panowało milczenie. Zająłem się pracą, rozmyślając przy tym nad czekającą mnie rozmową z Timurem Timurowiczem. Nie potrafiłem rozszyfrować logiki
jego poczynań. Maria został wypisany w tydzień po tym, jak rozbił na mojej głowie popiersie Arystotelesa, a Wołodinowi (w życiu nie spotkałem normalniejszego człowieka) przepisano nową serię farmakoterapii. W żadnym razie - kombinowałem - nie wolno mi obmyślać z góry odpowiedzi, bo może nie zadać ani jednego z pytań, do jakich się przygotuję, a wtedy na pewno wyrwę się ni w pięć, ni w dziewięć z którymś z nich. Mogłem liczyć tylko na szczęśliwy traf. - Dobrze - powiedział wreszcie Wołodin. - A mógłby pan przytoczyć choćby jeden przykład tego, co zostało przeinaczone? Opowiedzieć, jak było naprawdę? - A co pana właściwie interesuje? - spytałem. - Który ze wspomnianych tu epizodów? - Dowolny. Albo weźmy coś nowego. No, choćby to - nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że można tu coś przekręcić. Kotowski przysłał Czapajewowi z Paryża czerwony kawior i koniak. A Czapajew pisze mu w odpowiedzi: „Dziękuję, samogon wypiliśmy z Piętką, choć cuchnął pluskwami, ale żurawiny nie dało się jeść, za bardzo rybą zalatywała". Roześmiałem się mimo woli. - Kotowski niczego nie przysyłał z Paryża. Coś podobnego jednak było. Siedzieliśmy w restauracji i rzeczywiście piliśmy koniak, pod czerwony kawior; rozumiem, jak to brzmi, ale czarnego tam nie mieli. Rozmawialiśmy o paradygmacie chrześcijańskim i dlatego posługiwaliśmy się jego terminologią. Czapajew komentował pewne miejsce u Swedenborga, gdzie promień niebiańskiego światła pada na dno piekła, ale duszom, które tam przebywają, wydaje się cuchnącą kałużą. Rozumiałem to w takim sensie, że transformacji uległo samo światło, Czapajew natomiast twierdził, że natura światła się nie zmienia, a wszystko zależy od percepcji podmiotu. Utrzymywał, że nie ma takich sił, które by nie wpuszczały grzesznej duszy do raju - po prostu ona sama nie chce tam się dostać. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe, a wtedy powiedział, że kawior, jaki właśnie jem, któremuś z tkaczy Furmanowa mógłby się wydać cuchnącą rybami żurawiną. - Jasne - orzekł Wołodin i z jakiegoś powodu zbladł. Przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl. - Chwileczkę, chwileczkę - odezwałem się - a skąd, mówi pan, przysłano koniak? Wołodin nie odpowiedział. - A co za różnica? - spytał Serdiuk. - Nieważne - powiedziałem w zamyśleniu - po prostu chyba zaczynam się wreszcie domyślać, kto to wszystko knuje. Oczywiście to dziwne i całkiem do niego niepodobne, ale inne wyjaśnienia są tak absurdalne... - Posłuchaj, przypomniałem sobie jeszcze - powiedział Serdiuk. - Krótko mówiąc, znaczy się, przychodzi Czapajew do Anki, a ona siedzi goła... - Łaskawy panie - przerwałem mu - a nie wydaje się panu, że nieco przegina pałkę? - Przecież nie ja to wymyśliłem - bezczelnie odpowiedział Serdiuk, rzucając w kąt
kolejnego „żurawika". - Krótko mówiąc, Czapajew pyta ją: „Dlaczego jesteś goła, Anko?" A ona odpowiada: „Bo nie mam sukien". Wtedy on otwiera szafę i mówi: „Jak to nie masz? Jedna suknia. Druga suknia. Cześć, Piętka. Trzecia suknia. Czwarta suknia". - W ogóle to za takie słowa wypadałoby dać w mordę - powiedziałem. - Nie wiem jednak dlaczego, ale mnie przyprawiają o melancholię. Naprawdę było zupełnie inaczej. To był dzień urodzin Anny i pojechaliśmy na piknik. Kotowski od razu się upił i usnął, a Czapajew zaczął tłumaczyć Annie, że osobowość człowieka przypomina komplet sukien, kolejno wyjmowanych z szafy, a im mniej w swej istocie realny jest dany człowiek, tym więcej sukien w tej szafie. To miał być jego prezent urodzinowy dla Anny - ta mądrość oczywiście, a nie komplet sukien. Anna w żaden sposób nie chciała się z nim zgodzić. Próbowała udowadniać, że w zasadzie wszystko może się tak przedstawiać, ale jej to nie dotyczy, bo ona zawsze pozostaje sobą i żadnych masek nie nosi. Na wszystko, co mówiła, Czapajew odpowiadał: „Jedna suknia. Druga suknia", i tak dalej. Rozumiecie? Potem Anna spytała, kto w takim razie wkłada te suknie, a Czapajew na to, że nikt taki, kto je wkłada, j nie istnieje. I wtedy Anna zrozumiała. Zamilkła na kilka chwil, po czym kiwnęła głową i podniosła na niego oczy, a Czapajew uśmiechnął się i powiedział: „Winszuję, Anno!" To jedno z najdroższych mi wspomnień... Po co ja wam to opowiadam? Nagle ogarnął mnie zawrotny wir myśli. Przypomniał mi się dziwny uśmiech Kotowskiego podczas naszego rozstania. Nie rozumiem - pomyślałem. - O mapie świadomości mógł słyszeć, ale skąd miałby wiedzieć o maskowaniu? Wyjechał tuż przedtem... I raptem przypomniało mi się, co odpowiedział Czapajew, gdy zapytałem o los Kotowskiego. Naraz wszystko stało się dla mnie absolutnie jasne. Ale Kotowski nie wziął pod uwagę jednej rzeczy - pomyślałem, czując narastający gniew - nie wziął pod uwagę tego, że mogę zrobić dokładnie to, co i on. Więc jeśli ten naszpikowany kokainą miłośnik kłusaków załatwił mi dom wariatów, to... - Teraz ja opowiem wam dowcip - odezwałem się. Widocznie targające mną uczucia odbiły się na mojej twarzy, bo Serdiuk i Wołodin popatrzyli na mnie z widocznym strachem; Wołodin odsunął się nawet razem z krzesłem. A Serdiuk powiedział: - Tylko nie przejmuj się, dobra? - To chcecie posłuchać czy nie? - spytałem. - Znaczy się, tak... Zaraz... Aha, no więc Papuasi schwytali Kotowskiego i mówią: „Zjemy cię, a z twego łysego skalpu zrobimy bęben. A teraz możesz wyrazić ostatnie życzenie!" Kotowski zastanowił się i powiada: „Dajcie mi szydło". Dano mu szydło, a on ciach nim w głowę! I jak nie wrzaśnie: „Nie będziecie mieli, ścierwa, bębna!"
Roześmiałem się zjadliwie, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i ukazała się wąsata twarz Żerbunowa. Uważnie rozejrzał się po sali i zatrzymał wzrok na mnie. Odkaszlnąłem i poprawiłem kołnierz fartucha. - Timur Timurowicz wzywa. - Już - odparłem, wstając z krzesła i ostrożnie odłożyłem na zawalony „żurawikami" Serdiuka roboczy stół niedokończony bajgiel z czarnej plasteliny. Timur Timurowicz był w świetnym nastroju. - Pan, Piotrze, mam nadzieję, zrozumiał, dlaczego nazwałem to, co się stało podczas ostatniego seansu, pełnym katharsis. Wzruszyłem wymijająco ramionami. - Proszę spojrzeć - powiedział. - Tłumaczyłem już panu kiedyś, że zbłąkana energia psychiczna może przyjąć charakter dowolnej manii lub fobii. Moja metoda polega na tym, że rozpatrujemy taką fobię lub manię, wychodząc z jej wewnętrznej logiki. Z grubsza mówiąc, pan twierdzi, że jest Napoleonem. - Ja tego nie twierdzę. - Przypuśćmy, że pan twierdzi. Tak więc, zamiast przekonywać pana, że się myli, albo zaordynować szok insulinowy, odpowiadam: „bardzo dobrze". Jest pan Napoleonem. Ale co pan zamierza robić? Lądować w Egipcie? Wprowadzać blokadę kontynentalną? Albo może zrzec się tronu i spokojnie wrócić do siebie, do korsykańskiego grajdołka? I już z tego, jak pan odpowie na te pytania, wyniknie wszystko inne. Niech pan popatrzy, na przykład, na swego sąsiada Serdiuka. Ci Japończycy, którzy zmusili go jakoby do harakiri, to najżywotniejsza część jego świata psychicznego. Z nimi nic się nie dzieje nawet wtedy, gdy sam Serdiuk przeżywa symboliczną śmierć - przeciwnie, w jego wyobrażeniu pozostają przy życiu, kiedy on jest już martwy. A gdy przychodzi do siebie, nie może wymyślić nic lepszego niż robienie tych ptaszków. Jestem przekonany, że zasugerowano mu to w jakiejś nowej halucynacji. Choroba poraziła więc tak rozlegle obszary psychiki, że zaczynam chwilami myśleć o ingerencji operacyjnej. - Co pan ma na myśli? - Nieważne. O Serdiuku mówię tylko dla porównania. Teraz proszę popatrzeć, co się stało z panem. Uważam, że to prawdziwy tryumf mojej metody. Cały ten chorobliwie szczegółowy świat, który stworzyła pańska zmącona świadomość, rozpłynął się sam w sobie, i to nie pod naciskiem lekarza, ale jakby zgodnie z własnymi prawami. Pańska psychoza wyrugowała samą siebie. Zbłąkana energia psychiczna zintegrowała się z resztą psychiki. Jeśli moja teoria jest słuszna, a chcę w to wierzyć - pan jest obecnie absolutnie zdrowy. - Nie wątpię, że jest słuszna - powiedziałem. - Oczywiście nie jestem w stanie zrozumieć całej jej głębi... - Nie musi jej pan rozumieć - odrzekł Timur Timurowicz. - Wystarczy to, że na dzień
dzisiejszy jest pan jej najlepszym potwierdzeniem. I wielkie za to dzięki, Piotrze, że tak dokładnie opisał pan swoje urojenia - niewielu chorych jest do tego zdolnych. Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że fragmenty pańskich opisów wykorzystam w swojej monografii? - To dla mnie wielki zaszczyt. Timur Timurowicz poklepał mnie serdecznie po ramieniu. - No, no, nie musi pan być taki oficjalny. Ze mną może pan zachowywać się swobodnie. Jestem pańskim przyjacielem. Wziął z biurka dość gruby plik spiętych spinaczem kartek. - Tylko proszę wypełnić z całą powagą tę ankietę. - Ankietę? - To formalność - powiedział Timur Timurowicz. - W Ministerstwie Zdrowia stale coś wymyślają - ludzi kupa, a roboty na lekarstwo. To tak zwany test na społeczne przystosowanie. Jest tam wiele różnych pytań i do każdego kilka wariantów odpowiedzi. Jedna odpowiedź jest prawidłowa, pozostałe są absurdalne. Człowiek normalny momentalnie się w tym zorientuje. Przekartkował ankietę. Miała pewnie ze dwadzieścia do trzydziestu stron. - Czysta biurokracja, ale i do nas też niestety przychodzą okólniki. Trzeba to wypełnić przy wypisie. A ponieważ nie widzę żadnych powodów, by trzymać tu pana dłużej, oto pióro i do roboty. Wziąwszy z jego rąk ankietę, usiadłem przy biurku. Timur Timurowicz dyskretnie odwrócił się do szafy bibliotecznej i wyjął z niej jakieś grube tomisko. Ankieta miała kilka działów: „Kultura", „Historia", „Polityka" i coś tam jeszcze. Otworzyłem na chybił trafił rozdział „Kultura" i przeczytałem: 32. Pod koniec którego z wymienionych filmów bohater rozpędza łotrów, kręcąc nad głową ciężkim krzyżem? a) Aleksander Newski b) Jezus z Nazaretu c) Zmierzch bogów 33. Które z wymienionych nazwisk symbolizuje zwycięskie dobro? a) Arnold Schwarzenegger b) Sylvester Stallone c) Jean- Claude Van Damme Starając się nie zdradzić zakłopotania, przerzuciłem kilka stron naraz i trafiłem gdzieś na środek działu historycznego: 74. Jaki obiekt ostrzeliwał krążownik „Aurora"? a) Reichstag
b) Pancernik „Potiomkin" c) Biały Dom d) Strzelać zaczęto z Białego Domu Przypomniała mi się nagle ta straszna, czarna październikowa noc, kiedy „Aurora" wpłynęła do ujścia Newy. Stałem na moście z podniesionym kołnierzem i paliłem nerwowo, patrząc na odległą, czarną sylwetkę krążownika bez żadnych świateł, tylko na szczytach cienkich, stalowych masztów drżało słabe elektryczne pałanie. Obok mnie zatrzymało się dwoje późnych przechodniów - zadziwiającej urody panienkagimnazjalistka i towarzysząca jej guwernantka, gruba niczym słup ogłoszeniowy. - Look at it, missis Brown! - wykrzyknęła dziewczynka, wskazując palcem na przerażający, czarny okręt. - This is Saint Elmo's ftres! - You are mistaken, Katya - cicho odparła, guwernantka. - There is nothing saintly about this ship. Zerknęła na mnie. - Let'sgo - powiedziała. - Standing here could bedangerous. Pokręciłem głową, by odegnać wspomnienia, i przerzuciłem jeszcze kilka stron: 102. Kto stworzył wszechświat? a) Bóg b) Komitet Matek Żołnierzy c) Ja d) Kotowski Porządnie złożyłem kartki ankiety i popatrzyłem w okno. Widniał za nim ośnieżony wierzchołek topoli, na którym siedziała wrona. Przestępowała z łapy na łapę i z gałęzi, na której siedziała, osypywał się śnieg. Potem na dole zaryczał jakiś silnik i ją spłoszył. Ciężko machając skrzydłami, opuściła drzewo i odleciała - śledziłem ją wzrokiem, dopóki nie zmieniła się w ledwo dostrzegalną czarną kropkę. Potem wolno podniosłem oczy na Timura Timurowicza i napotkałem jego uważne spojrzenie. - A po co w ogóle jest ta ankieta? Po co ją wymyślono? - Sam nie wiem - odparł. - Chociaż, oczywiście, ma to pewien sens. Trafiają się chorzy na tyle sprytni, że potrafią wyprowadzić w pole nawet doświadczonego lekarza. To na wypadek, gdyby Napoleon postanowił na pewien czas przyznać, że jest niepoczytalny, żeby uzyskać możliwość wyjścia ze szpitala i urządzenia Stu Dni... W jego oczach mignęła nagle jakaś trwożna myśl, ale od razu przytrzasnął ją powiekami. - Zresztą - powiedział, podchodząc do mnie szybko - ma pan zupełną rację. Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że do tej pory traktuję pana jak chorego. To znaczy, że sam sobie nie dowierzam. Okropnie mi głupio, ale to profesjonalne skrzywienie. Wyrwał ankietę z moich rąk, przedarł na pół i wrzucił do kosza na śmieci.
- Proszę iść, przygotować się - powiedział, odwracając się do okna. - Dokumenty są już gotowe. Żerbunow odprowadzi pana na stację. W razie czego ma pan mój telefon. Niebieskie bawełniane spodnie i czarny sweter, które wydał mi Żerbunow, śmierdziały kurzem i komórką; bardzo mi się nie spodobało, że spodnie były pogniecione i czymś zapryskane, ale żelazka, jak powiedział Żerbunow, w bloku gospodarczym nie było. - Tu nie pralnia ani Ministerstwo Kultury - oznajmił zjadliwie. Włożyłem wysokie buty na żłobkowanej podeszwie, okrągłą futrzaną czapkę i szare wełniane palto, nawet eleganckie, gdyby nie szpeciła go wypalona na plecach dziurka. - Nachlałeś się pewno i któryś z kumpli przytknął ci peta - skomentował Żerbunow, wkładając jadowicie zieloną kurtkę z kapturem. Ciekawe, że te jego chamskie odzywki, na które nigdy by sobie nie pozwolił na sali szpitalnej, nie wydały mi się obraźliwe. Przeciwnie, dźwięczały niczym czarodziejska muzyka, ponieważ oznaczały wolność. W istocie nie było to nawet chamstwo, lecz jego normalny sposób rozmowy z ludźmi. Nie obejmowały mnie już zasady etyki służbowej - przestałem być pacjentem, a on sanitariuszem i wszystko, co nas wcześniej łączyło, pozostało na krzywo wbitym w ścianę gwoździu wraz z wiszącym na nim białym fartuchem. - A sakwojaż? - spytałem. Wytrzeszczył oczy z udanym zdziwieniem. - Żadnego sakwojaża nie było - odparł. - Wyjaśniaj to sobie z Timurem Timurowiczem. Tu jest twoja portmonetka, miałeś w niej dwadzieścia tysięcy i tyle jest. - Jasne - powiedziałem. - Prawdy tu nie dojdziesz. - Coś ty myślał. Nie próbowałem spierać się dłużej. Głupio było nawet wszczynać tę rozmowę; zadowoliłem się tym, że niepostrzeżenie wyciągnąłem mu z bocznej kieszeni kurtki wieczne pióro. Drzwi na wolność otwarły się tak zwyczajnie, że odczułem nawet pewne rozczarowanie. Za nimi odsłoniło się puste, zaśnieżone podwórze, otoczone betonowym murem, gdzie na wprost nas zieleniała wielka metalowa brama, ozdobiona dlaczegoś czerwonymi gwiazdami. Obok widniała portiernia, z której komina unosił się wątły dymek. Wszystko to widziałem już zresztą wiele razy z okna. Kiedy zeszliśmy ze schodków, obejrzałem się na szablonowy, biały budynek szpitala. - Żerbunow, proszę mi powiedzieć, gdzie jest okno naszej sali? - Na drugim piętrze, drugie od końca - odpowiedział. - O, popatrz, machają ci. Zobaczyłem w oknie dwie ciemne sylwetki. Jedna z nich podniosła dłoń i przyłożyła ją do szyby. Pomachałem im w odpowiedzi. Żerbunow dość bezceremonialnie szarpnął
mnie za rękaw. - Chodźmy. Spóźnimy się na pociąg. Odwróciłem się i ruszyłem za nim ku bramie. W portierni było ciasno i gorąco. Dyżurny przy okienku, w zielonej czapce ze znaczkiem z dwóch skrzyżowanych karabinów, miał przed sobą coś na podobieństwo krótkiego szlabanu z malowanej żelaznej rury. Długo studiował dokumenty, które wręczył mu Żerbunow, kilkakrotnie przenosił wzrok z fotografii na moją twarz i z powrotem, wymienił kilka cichych zdań z Żerbunowem - wreszcie podniósł szlaban. - Widzisz go, jaki ważny - odezwał się Żerbunow, kiedy wyszliśmy z portierni. Dawniej siedział w tajnej komórce. - Rozumiem - odpowiedziałem. - Ciekawy przypadek. I co, Timur Timurowicz jego też wyleczył? Żerbunow spojrzał na mnie z ukosa i nic nie powiedział. Od bramy szpitala biegła wąska zaśnieżona ścieżka. Najpierw wiła się rzadką brzeziną, potem z dziesięć minut wiodła jej skrajem i znów zanurzyła się w las. Nigdzie wokół nie widać było żadnych śladów cywilizacji, jeśli nie liczyć grubych kabli, zwisających z jednakowych metalowych masztów, podobnych do ogromnych szkieletów czerwonoarmistów w budionnówkach. Raptem las się skończył i stanęliśmy przed peronem kolejowym, na który wiodły drewniane schodki. Jedynym zabudowaniem na peronie była murowana budka ze słabo dymiącym kominem, całkiem podobna do szpitalnej portierni. Pomyślałem nawet, że w tym nieznanym świecie panuje właśnie taki typ architektury - nie miałem jednak wystarczającego rozeznania dla zbyt rozległych uogólnień. Żerbunow podszedł do okienka budki i kupił mi bilet. - No cóż, pociąg już nadchodzi - powiedział. - Za kwadrans będziesz na Dworcu Jarosławskim. - Wspaniale - odparłem. - I co zamierzasz robić w cywilu? Jego pytanie trochę mnie zbulwersowało. Mając spore doświadczenie w obcowaniu z żołdactwem, wiedziałem, że w niższych warstwach społecznych bezwstydne obgadywanie intymnych stron życia spełnia mniej więcej tę samą funkcję, co rozmowa o pogodzie w wyższych. Ale Żerbunow widocznie nie miał zamiaru wdawać się w niuanse ani rozprawiać o szczegółach. Wzruszyłem ramionami. - Nie mogę powiedzieć, żebym się specjalnie stęsknił za pańskimi cywilkami, Żerbunow. - A to dlaczego? - spytał. - A dlatego - odparłem - że wszystkie baby to suki.
- To prawda - westchnął Żerbunow. - Ale czymś jednak musisz się zająć. Pracować przecie trzeba. - Nie wiem - powiedziałem. - Mogę pisać wiersze, mogę dowodzić szwadronem. To się zobaczy. Nadjechał pociąg elektryczny, drzwi otwarły się z sykiem. - No, to cześć - powiedział Żerbunow, wyciągając do mnie podobną do kleszczy dłoń. - Trzymaj się. - Żegnam. Proszę przekazać moje najlepsze życzenia sąsiadom z sali - odrzekłem. Ściskając mu rękę, spostrzegłem nagle na jego dłoni niezauważony wcześniej tatuaż. Była to zamazana granatowa kotwica, nad którą z trudem można było odcyfrować litery: BAŁTFŁOT - wyblakłe i niewyraźne, jakby próbowano je wywabić. Wszedłem do wagonu i usiadłem na twardej drewnianej ławce. Pociąg ruszył, obok przepłynęła przysadzista postać Żerbunowa i na zawsze zapadła w niebyt. Kiedy mój wagon mijał sam koniec peronu, nad jego ogrodzeniem zobaczyłem umocowaną na dwóch żerdziach tabliczkę z napisem STACJA ŁOZOWA. Bulwar Twerski wyglądał niemal tak samo, jak wtedy, gdy widziałem go ostatni raz znów był luty, zaspy, mgła, w dziwny sposób przenikająca nawet światło dzienne. Na ławkach siedziały nieruchome staruszki, pilnujące kolorowo ubranych dzieci, zajętych niezmordowanie wojną na śnieżki; w górze, nad czarną siecią przewodów, wisiało tuż nad ziemią niskie niebo. Była też różnica, jaką zauważyłem, doszedłszy do końca bulwaru. Znikł Puszkin z brązu, ale ziejąca pustka w miejscu, gdzie stał, wydawała się, o dziwo, najlepszym ze wszystkich możliwych pomników. Tam, gdzie dawniej wznosił się klasztor Strastny, teraz też rozciągała się pustka, osłonięta cherlawymi drzewkami i niegustownymi latarniami. Siadłem na ławce naprzeciw niewidzialnego pomnika i zapaliłem papierosa z krótkim, żółtym ustnikiem; poczęstował mnie nim uprzejmie siedzący obok oficer w jakimś operetkowym mundurze. Papieros wypalił się szybko jak lont Bickforda, pozostawiając w ustach lekki posmak saletry. W kieszeni miałem kilka zmiętych banknotów - na pierwszy rzut oka mało różniły się od tęczowych dumskich setek, jakie pamiętałem, ale były znacznie mniejsze. Jeszcze na dworcu sprawdziłem, że wystarczy mi to na jeden obiad w niedrogiej restauracji. Dość długo siedziałem na ławce, zastanawiając się, co dalej. Zaczynało się już ściemniać i na dachach znajomych domów (sporo ich było wokoło) zapalały się ogromne napisy w jakimś dziwacznym wolapiku: AMSUNG, OCA - CO A, OLBI. W tym mieście nie miałem właściwie dokąd pójść, czułem się jak Pers, który z niewiadomego powodu przybiegł z Maratonu do Aten. - Czy wie pan, łaskawco, co to znaczy, gdy nie ma już dokąd pójść? - wymamrotałem do siebie cicho, spoglądając na płonące na niebie słowa, i roześmiałem się,
przypomniawszy sobie kobietę - Marmieładowa z „Muzycznej Tabakierki". Teraz wiedziałem już, co robić dalej. Wstałem z ławki, przeszedłem na drugą stronę ulicy, stanąłem przy brzegu chodnika i podniosłem rękę, chcąc zatrzymać jakiś samochód. Niemal natychmiast obok mnie zazgrzytało hamulcami rozklekotane auto o obłych kształtach, mocno pochlapane pośniegowym błotem. Za kierownicą siedział brodaty mężczyzna, przypominający hrabiego Tołstoja - tylko brodę miał nieco krótszą. - Pan dokąd? - spytał. - Nie pamiętam dokładnego adresu - powiedziałem. - Chodzi mi o miejsce, które nazywa się „Muzyczna Tabakierka". Kawiarnia. To gdzieś w pobliżu - bulwarem w dół, potem na lewo. Niedaleko Nikitskich Wrót. - Na Hercena? Wzruszyłem ramionami. - Nie słyszałem o takiej kawiarni - stwierdził brodaty mężczyzna. - Chyba niedawno otwarta. - Nic podobnego - powiedziałem - dość dawno. - Dziesięć tysięcy - oznajmił mężczyzna. - Płatne z góry. Otworzyłem drzwiczki i usiadłem z przodu. Wóz ruszył. Spojrzałem ukradkiem na kierowcę. Miał na sobie dziwnie wyglądającą marynarkę, krojem przypominającą wojskowy trencz, w rodzaju tych, jakie lubili nosić bolszewiccy dygnitarze, ale uszytą z jakiegoś liberalnego kraciastego sukna. - Ma pan dobre auto - powiedziałem. Te słowa wyraźnie mu pochlebiły. - Teraz jest już stare, ale po wojnie nie było lepszego wozu niż pobieda - stwierdził. - Po wojnie? - spytałem zdziwiony. - No, oczywiście nie cały czas po wojnie. Ale przez jakieś pięć lat na pewno. A teraz rozpieprzyli wszystko do k...y nędzy. Przez to właśnie przyszli do władzy komuniści. - Tylko nie o polityce - powiedziałem. - Nic z niej nie rozumiem i wszystko mi się kiełbasi. Rzucił mi szybkie spojrzenie. - Właśnie dlatego taki dokoła syf, że pan, młody człowieku, i tacy ludzie jak pan nic z niej nie rozumiecie. A co to jest polityka? To odpowiedź, jak mamy żyć dalej. Gdyby każdy myślał o tym, jak ustawić Rosję, to nie wymagałaby wtedy żadnego ustawiania. Taka to, za pozwoleniem, dialektyka. - A o co zamierza pan zaczepić tę dialektykę? - spytałem. - Co, proszę? - Nie - powiedziałem - nic. Zatrzymaliśmy się na początku bulwaru. Przed nami był korek - rozlegało się tam
niespokojne trąbienie, migały pomarańczowe i czerwone światła reflektorów. Brodacz milczał i pomyślałem, że mógł uznać moje słowa za nieprzyjazne. Zapragnąłem naprawić gafę. - Wie pan - odezwałem się - jeśli historia uczy nas czegokolwiek, to tego, że wszyscy, którzy próbowali ustawiać Rosję, kończyli na tym, iż to ona ich ustawiała. Przy tym, jak by powiedzieć, wcale nie według najlepszych wzorów. - Słusznie - przyznał mężczyzna. - Dlatego właśnie warto myśleć, jak ją ustawić, żeby się to nie powtórzyło. - Jeśli chodzi o mnie, nie muszę o tym myśleć - powiedziałem - wiem doskonale, jak ustawić Rosję. - Tak? A jak mianowicie? - Bardzo prosto. Za każdym razem, gdy pojawi się w świadomości pojęcie i obraz Rosji, trzeba pozwolić im roztopić się we własnej naturze. A że pojęcie i obraz Rosji żadnej własnej natury nie mają, w rezultacie Rosja okaże się świetnie ustawiona. Spojrzał na mnie uważnie. - Rozumiem - powiedział. - Amerykańscy syjoniści tylko o tym marzą. Dlatego całemu waszemu pokoleniu namącili w głowach. Samochód ruszył i skręcił w Nikitską. - Nie bardzo rozumiem, o kim pan mówi - powiedziałem - ale w takim razie trzeba się wziąć i ustawić także tych amerykańskich syjonistów. - Ciekawe, jak by pan to zrobił? - Dokładnie tak samo - odparłem. - I Amerykę także trzeba ustawić od nowa. Zresztą po co bawić się w szczegóły. Jeśli już ustawiać, to od razu cały świat. - Dlaczego więc nie robi pan tego? - Właśnie dziś mam zamiar to zrealizować - powiedziałem. Mężczyzna pobłażliwie kiwnął brodą. - Głupio, oczywiście, mówić z panem poważnie, ale muszę stwierdzić, że nie pan pierwszy plecie te bzdury. Udawać, że wątpi się w realność świata - to najbardziej małoduszna forma ucieczki od tejże realności. Absolutne dno, jeśli chce pan wiedzieć. Wbrew swej pozornej absurdalności, okrucieństwom i bezsensom ten świat przecież istnieje, czyż nie tak? Istnieje ze wszystkimi problemami, jakie w nim są? Nie odezwałem się. - Dlatego rozmowy o nierealności świata nie świadczą wcale o wysokiej duchowości, lecz wprost przeciwnie. Nie uznając stworzenia świata, tym samym nie uznaje pan Stwórcy. - Nie bardzo rozumiem, co to jest „duchowość" - powiedziałem. - A jeżeli chodzi o twórcę tego świata, to znaliśmy się dość krótko. - Ach, tak?
- Ta- ak. Nazywa się Grigorij Kotowski, mieszka w Paryżu i sądząc z tego, co widzimy za oknami pańskiego wspaniałego samochodu, nadal nadużywa kokainy. - To wszystko, co może pan o nim powiedzieć? - Chyba tak, mogę tylko dodać, że głowę ma teraz zalepioną plastrem. - Rozumiem. Czy można zapytać, z jakiego szpitala psychiatrycznego pan uciekł? Zamyśliłem się. - Chyba z siedemnastego. Tak, na pewno, przy drzwiach była tam taka niebieska tabliczka z liczbą siedemnaście. Poza tym było napisane, że to szpital wzorcowy. Samochód zahamował. Wyjrzałem przez okno. Staliśmy przed budynkiem konserwatorium. Gdzieś nieopodal „Tabakierki". - Może zapytamy o drogę? - powiedziałem. - Dalej pana nie wiozę - oznajmił mężczyzna. - Wynoś się pan do wszystkich diabłów. Wzruszyłem ramionami, otworzyłem drzwi i wysiadłem. Opływowe auto ostro ruszyło z miejsca i pognało w stronę Kremla. Było mi przykro, że moja próba otwartej, szczerej rozmowy spotkała się z takim przyjęciem. Nawiasem mówiąc, w chwili gdy doszedłem do narożnika konserwatorium, zdążyłem już całkowicie ustawić tego brodacza wraz ze wszystkimi jego diabłami. Rozejrzałem się. Ulica była mi niewątpliwie znana. Przeszedłem nią z pięćdziesiąt metrów i zobaczyłem zakręt w prawo. Niemal od razu za nim widniała znajoma brama, przed którą w ową pamiętną zimową noc zatrzymał się samochód von Erdena. Była zupełnie taka sama jak wtedy, zmienił się chyba tylko kolor domu. Poza tym na jezdni stało mnóstwo różnokolorowych modeli najrozmaitszych samochodów. Szybko przeszedłem niewymownie przygnębiające podwórze i znalazłem się przed drzwiami z futurystycznym daszkiem ze szkła i stali, do którego przymocowany był nieduży szyld: IWAN BYK John Buli Pubis International W kilku sąsiadujących z drzwiami oknach, zasłoniętych na wpół opuszczonymi różowymi firankami, świeciło się; dochodziły stamtąd jakieś melancholijnomechaniczne dźwięki niewiadomego instrumentu. Pociągnąłem ku sobie drzwi. Za nimi ukazał się krótki korytarz, zawieszony ciężkimi futrami i paltami; na jego końcu widniały nieoczekiwanie masywne, stalowe drzwi. Na mój widok wstał z taboretu facet o wyglądzie przestępcy, w kanarkowej marynarce ze złotymi guzikami; w ręku miał dziwną słuchawkę telefoniczną z urwanym przewodem długości najwyżej cala. Byłem gotów przysiąc, że chwilę przedtem, zanim wstał mi na spotkanie, kołysząc ze zdenerwowania nogą, mówił do tej słuchawki, przy czym trzymał ją nieprawidłowo - kikut przewodu zwrócony był ku górze. Ta wzruszająca dziecięca
zdolność pogrążania się bez reszty we własne fantazje, najzupełniej nieoczekiwana u takiego goryla, sprawiła, że poczułem doń coś w rodzaju sympatii. - Wejście tylko dla członków klubu - oznajmił. - Jak to? - powiedziałem. - Byłem tu całkiem niedawno z dwoma przyjaciółmi, nie pamięta pan? Dostał pan wtedy kolbą w pachwinę. Na złej twarzy kanarkowego faceta wystąpiło znużenie i odraza. - Nie pamięta pan? - powtórzyłem pytanie. - Pamiętam - odparł. - Ale myśmy już przecież zapłacili. - Nie przychodzę po pieniądze - powiedziałem. - Mam ochotę po prostu tu u was posiedzieć. Proszę wierzyć, ja nie na długo. Kanarkowy facet uśmiechnął się z przymusem, otworzył stalowe drzwi, za którymi wisiała aksamitna portiera, odsunął ją i wszedłem do półmrocznej sali. Niewiele się tu zmieniło - wnętrze nadal przypominało przeciętną restaurację z pretensjami do elegancji. Przy niedużych kwadratowych stolikach, w gęstych kłębach dymu siedziała różnorodna publika. Ktoś najwyraźniej palił haszysz. Oświetlał to wszystko wielki, dziwnie wyglądający okrągły żyrandol, który wolno obracał się wokół osi, i po sali, niczym słoneczne zajączki, przesuwały się plamy przyćmionego światła. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi; usiadłem przy wolnym stoliku w pobliżu wejścia. Salę zamykała jasno oświetlona estrada, gdzie przy niedużej fisharmonii stał mężczyzna w średnim wieku z czarną zwierzęcą brodą na szerokiej twarzy i obrzydliwym głosem śpiewał: Nie zabijaj - nie zabijałem Nie żałuj bliźniemu - ostatnią dam koszulę Nie kradnij - a tu, tu właśnie w płot wpakowałem kulę... To był refren. Zdaje się, że piosenka mówiła o przykazaniach chrześcijańskich, ale pod dość dziwnym kątem. Nieznana mi maniera śpiewu musiała widać być bliska obecnym, bo przy każdym powtórzeniu zagadkowego „w płot wpakowałem kulę" na sali rozlegał się szmer oklasków i śpiewak, nie przestając pieścić ogromnymi dłońmi swego instrumentu, lekko się kłaniał. Zrobiło mi się trochę smutno. Zawsze szczyciłem się swoją zdolnością rozumienia najnowszych prądów w sztuce, umiałem dostrzec to wieczne i niezmienne, co kryło się pod zaskakującą i wyrafinowaną formą, ale tu dystans pomiędzy moim dotychczasowym doświadczeniem a tym, co widziałem, był zbyt wielki. Zresztą wytłumaczenie mogło być całkiem proste - ktoś mówił mi, że Kotowski, nim poznał Czapajewa, był niemal kryminalistą i w tym mogła się kryć przyczyna mojej niezdolności rozszyfrowania owej dziwnej kultury, której przejawy wprawiały mnie w osłupienie już w domu wariatów. Portiera przy wejściu zakołysała się i wysunął się stamtąd osobnik w kanarkowej
marynarce, nadal ściskając w ręku słuchawkę telefonu. Strzelił palcami i ruchem głowy wskazał na mój stolik. Natychmiast wyrósł przede mną posługacz w czarnym smokingu, z muszką. Trzymał w ręku menu w skórzanej okładce. - Co zjemy? - spytał. - Jeść mi się nie chce - odparłem. - Ale napiłbym się z przyjemnością wódeczki. Zmarzłem. - Smirnoff? Stoliczna? Absolut? - Absolut - wybrałem. - Poza tym miałbym jeszcze ochotę... Jak by to powiedzieć... Na coś odprężającego. Posługacz spojrzał na mnie podejrzliwie, po czym odwrócił się w stronę kanarkowego osobnika i wykonał jakiś szulerski gest. Ów kiwnął głową. Wówczas posługacz pochylił się do mego ucha i wyszeptał: - Psylocybki? Barbituraty? Extasy? Chwilę czy dwie ważyłem w myślach te hieroglify. - Wie pan co? Proszę wziąć ekstazę i rozpuścić ją w absolucie. Będzie w sam raz. Posługacz raz jeszcze obrócił się w stronę kanarkowego osobnika, ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami i pokręcił palcem przy skroni. Tamten skrzywił się gniewnie i znów kiwnął głową. Na stoliku pojawiły się popielniczka i naczynie z serwetkami. Te ostatnie w samą porę. Wyciągnąłem z kieszeni pióro, skradzione Żerbunowowi, wziąłem serwetkę i chciałem właśnie zacząć pisać, gdy nagle spostrzegłem, że pióro kończy się otworem, bardzo podobnym do obrzynka lufy. Rozkręciłem je i na stół wypadł nieduży nabój z czarną ołowianą kulą bez płaszcza, w rodzaju tych, jakie sprzedaje się do strzelb „Montecristo". Sprytny ten wynalazek bardzo mnie ucieszył - bez browninga w kieszeni spodni czułem się po trosze szarlatanem. Starannie włożyłem nabój na miejsce, zakręciłem pióro i ruchem ręki poprosiłem bladego osobnika w kanarkowej marynarce o coś do pisania. Podszedł posługacz z tacą, na której stała szklanka. - Pańskie zamówienie - oznajmił. Jednym haustem wypiłem wódkę, wziąłem z rąk kanarkowego faceta wieczne pióro i zabrałem się do pracy. Z początku słowa nie chciały mi być posłuszne, potem jednak tęskne dźwięki organów porwały mnie, poniosły i stosowny tekst był gotowy dosłownie w dziesięć minut. Tymczasem brodaty śpiewak zniknął. Przeoczyłem jego zejście ze sceny, bo muzyka dźwięczała nadal. Było to bardzo dziwne - cała niewidoczna orkiestra, co najmniej z dziesięć instrumentów, a muzyków nie było widać. Przy czym najwyraźniej nie płynęła z radia, do którego przywykłem w szpitalu, ani z gramofonu - dźwięk był bardzo czysty i
bez wątpienia żywy. Moje zakłopotanie ustąpiło, gdy domyśliłem się, że to działa przyniesiony przez kelnera cocktail. Jąłem wsłuchiwać się w muzykę i nagle wyraźnie dotarły do mnie angielskie słowa, śpiewane ochryple gdzieś tuż nad moim uchem: You had to stand beneath my window withyour bagel andyour drum While I was waitingfor the miracle - for the miracle to come... Drgnąłem. To był właśnie znak, na który czekałem. Świadczyły o tym słowa miracle, drum (co niewątpliwie odnosiło się do Kotowskiego i bagel (tu żadne komentarze nie były potrzebne). Co prawda śpiewak chyba nie najlepiej władał angielskim - wymawiał bagel jak bugle, było to jednak bez znaczenia. Siedzieć nadal w tym zadymionym lokalu nie miało sensu. Wstałem i zataczając się trochę, niespiesznie popłynąłem ku scenie przez pulsujące akwarium sali. Muzyka w samą porę ucichła. Wspiąwszy się na estradę, oparłem się łokciem na fisharmonii, która odpowiedziała przeciągłym dźwiękiem o nieprzyjemnym brzmieniu, i obejrzałem ucichłą w napięciu salę. Wśród nader różnorodnej publiczności, jak to zwykle w dziejach ludzkich bywa, wyraźnie przeważały świńskie ryje spekulantów i bogato wystrojone kurwy. Wszystkie twarze, jakie widziałem, zlewały się w jedną twarz, jednocześnie przymilną i bezczelną, zastygłą w grymasie uniżonego samozadowolenia - i była to, bez żadnych wątpliwości, twarz starej lichwiarki, wskrzeszona, po dawnemu żywa. Przy zasłaniającej wejście portierze pojawiło się kilku wyglądających na przebranych marynarzy zuchów o zarumienionych od mrozu policzkach; kanarkowy osobnik coś do nich szybko zagadał, wskazując głową w moją stronę. Zdjąłem łokieć z huczącej fisharmonii, podniosłem do oczu zapisaną serwetkę i odkaszlnąwszy, w swój dawny sposób, bez żadnej intonacji, a tylko z dzielącymi strofy przerwami, odczytałem: Wieczny Niepowrót Maskując się, jawiąc, niknąc i zmieniając moście, Gdy pękła lat siedemset piłowana krata, Z wzorcowego psychiatrycznego szpitala numer siedemnaście Uciekł niejaki Pusto, brany za wariata Na ucieczkę kiepski to czas - wie świetnie - Co więcej, ucieka donikąd, dokąd właśnie brak dróg Lecz czymże to wobec faktu, że gdy kto ucieknie, Tego nikt nigdzie i nijak znaleźć nie będzie mógł. Mówią, że o krat piłowaniu żadnym nie ma mowy, I mówią, że krat piłowanie wciąż trwa. Więc wariat Pusto dłoń owija różańcem liliowym I nie udaje nigdy, że jakąś odpowiedź zna. Albowiem w świecie, zdolnym znikać nie wiadomo gdzie, Lepiej nie kląć się na nic, lecz mówić naraz: „ Tak, tak " i „Nie,nie".
Po tych słowach uniosłem pióro Żerbunowa i strzeliłem w żyrandol. Pękł jak choinkowa zabawka, pod sufitem buchnął oślepiający elektryczny błysk. Sala pogrążyła się w ciemnościach i od razu przy drzwiach, gdzie stał kanarkowy osobnik i rumiane zuchy, zaiskrzyły się błyski wystrzałów. Padłem na deski i bez pośpiechu jąłem czołgać się na czworakach wzdłuż rampy, krzywiąc się od nieznośnego huku. W przeciwległym końcu sali też zaczęto strzelać, i to od razu z kilku luf, od stalowych drzwi leciały na salę wesołe, noworoczne gwiazdki rykoszetów. Zorientowałem się, że nie trzeba trzymać się rampy, lecz skręcić o dziewięćdziesiąt stopni w stronę kulis. Od stalowych drzwi dobiegł jęk, przypominający wycie zranionego wilka. Kula zrzuciła z podstawki fisharmonię - spadła na podłogę tuż obok mnie. Nareszcie myślałem, czołgając się w stronę kulis - nareszcie trafiłem w żyrandol. Mój Boże, czyż to nie wszystko, do czego zawsze i wyłącznie byłem zdolny - strzelić z wiecznego pióra w lustrzaną kulę tego fałszywego świata? Co za głębia symbolu - myślałem - i jaka szkoda, że nikt z obecnych na sali nie zdoła docenić tego, co zobaczył! Zresztą - myślałem sobie kto to wie? Za kulisami było tak samo ciemno, jak na sali - pewnie na całym piętrze wysiadła elektryczność. Kiedy się tam znalazłem, ktoś rzucił się do ucieczki, pobiegł korytarzem, potknął się i upadł, ale nie wstał, tylko przyczaił się w ciemności. Podniosłem się na nogi i wyciągnąwszy przed siebie ręce, ruszyłem po omacku ciemnym korytarzem. Jak się okazało, świetnie zapamiętałem drogę do służbowego wyjścia. Drzwi były zamknięte. Dobrą chwilę mocowałem się z zamkiem, udało mi się w końcu otworzyć i wybiegłem na dwór. Kilka łyków mroźnego powietrza orzeźwiło mnie, ale i tak musiałem oprzeć się o ścianę - pokonanie korytarza okazało się niezwykle męczące. Drzwi wejściowe, od których dzieliło mnie jakieś pięć metrów ośnieżonego asfaltu, otwarły się nagle na oścież, wyskoczyło z nich dwóch mężczyzn, podbiegli do długiej, czarnej limuzyny i otworzyli bagażnik. W ich rękach pojawiły się jakieś poczwarne karabiny; obaj, nie zatrzasnąwszy nawet bagażnika, pognali z powrotem, jakby najbardziej na świecie bali się, że nie zdążą wziąć udziału w tym, co się dzieje. Na mnie nawet nie spojrzeli. W czarnych oknach restauracji mnożyły się coraz to nowe dziury; wyglądało na to, że w sali otwarło ogień kilka karabinów maszynowych naraz. Za moich czasów pomyślałem sobie - ludzie nie byli chyba lepsi, lecz obyczaje mieli stanowczo łagodniejsze. Należało jednak zmykać. Zataczając się, przeszedłem podwórze i znalazłem się na ulicy. Samochód pancerny Czapajewa stał dokładnie w tym miejscu, gdzie spodziewałem się go zobaczyć, i śnieżna czapa na jego wieży była właśnie taka, jaka powinna być. Silnik pracował i za skośną stalową rufą wiła się szaro- niebieska smuga dymu.
Dobrnąłem do drzwi i zapukałem. Otwarły się i wlazłem do środka. Czapajew wcale się nie zmienił, tylko jego lewa ręka wisiała na temblaku z czarnego płótna. Dłoń miał obandażowaną, a w miejscu małego palca pod warstwą gazy odgadywało się pustkę. Nie byłem zdolny wyrzec słowa, starczyło mi tylko sił, by zwalić się na ławkę. Czapajew zrozumiał od razu, co się ze mną dzieje, zatrzasnął drzwi, powiedział coś cicho do rury głosowej i wóz ruszył z miejsca. - Co słychać? - spytał. - Nie wiem - odparłem. - Trudno się zorientować w wirze gam i barw pełnego sprzeczności życia wewnętrznego. - Rozumiem - powiedział Czapajew. - Mam dla ciebie pozdrowienia od Anny. Prosiła, by ci to przekazać. Pochylił się, sięgnął zdrową ręką pod siedzenie i postawił na stole pustą butelkę ze złotą nalepką zrobioną z kwadracika folii. Z butelki sterczała żółta róża. - Powiedziała, że zrozumiesz - dodał. - Poza tym obiecywałeś jej podobno jakieś książki. Kiwnąłem potwierdzająco głową i przypadłem do wizjera. Z początku widać było tylko przeszywające mroźne powietrze błękitne punkty latarń, ale jechaliśmy coraz szybciej i niebawem szeleściły już wokół piaski i szumiały wodospady drogiej memu sercu Mongolii Wewnętrznej. Kafka- jurt 1923- 1925