Tenochtitlan 1521 [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

RYSZARD

TOMICKI

TENOCHTITLAN 1521 Wydawnictwo Ministerstwa Obrony W a r s z a w a 1984

Narodowej

O p r a c o w a n i e g r a f i c z n e serii: Jerzy K ę p k i e w i c z I l u s t r a c j ę n a o b w o l u c i e p r o j e k t o w a ł : Konstanty Redaktor: Bogusław Brodecki Redaktor techniczny: Jadwiga Jegorow R e d a k c j a k a r t o g r a f i c z n a : Edward G a l u s z e w s k i

© C o p y r i g h t by W y d a w n i c t w o W a r s z a w a 1984. W y d a n i e I ISBN

83-1 1 - 0 7 1 0 3 - 9

Ministerstwa

M.

Obrony

Sopoćko

Narodowej

SŁOWO

WSTĘPNE

Bitwa, która z górą czterysta sześćdziesiąt lat temu rozegrała się w kraju leżącym wtedy na antypodach Starego Świata, była bez wątpienia wydarzeniem epokowym. Wystarczy powiedzieć, że dla wysoko rozwiniętych cywilizacji dawnego Meksyku klęska obrońców miasta Tenoehtitlan zwiastowała rychłą zagładę — nieuchronną konsekwencję hiszpańskiej kolonizacji. Z kolei dla Hiszpanii, wkraczającej w lata dwudzieste XVI wieku pod berłem Karola I (lepiej znanego jako Karol V, władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego i najpotężniejszy w owym czasie monarcha w Europie), opanowanie zamorskiego miasta zapowiadało początek dominacji nad rozległymi połaciami kontynentu amerykańskiego. Lecz to nie wszystko. Kiedy bowiem meksykański historyk Wigberto Jimeneiz Moreno pisze, iż wraz ze zdobyciem Tenoehtitlan doszło do jednego z najbardziej ważkich epizodów w historii ludzkości, ma on na myśli jeszcze co innego: zainicjowanie „fuzji dwóch światów", początek długiego procesu formowania się tego szczególnego stopu ras i kultur, który decyduje o swoistości oblicza społeczno-kulturowego dzisiejszego Meksyku. Niezależnie jednak od dalekosiężnych reperkusji bitwa o Tenoehtitlan sama w sobie była wydarzeniem na tyle dramatycznym i skomplikowanym, by do dziś przyciągać uwagę badaczy i pisarzy, by nadal obrastać w komentarze i wyjaśnienia, a nawet dostarczać stale powodów do dyskusji i sporów. Oddawana czytelnikom książka poświęcona jest ponad dwuletnim zmaganiom o panowanie nad nieformalną stolicą imperium azteckiego, miasta, na gruzach którego wznosi się

obecnie Ciudad de Mexico. Mimo stosunkowo szerokiego tła nie zawiera ona opisu wszystkich działań i okoliczności, jakie doprowadziły do powstania hiszpańskiej kolonii o nazwie Nowa Hiszpania. Celem autora było możliwie wyczerpujące przedstawienie czynników mających wpływ na to, iż w połowie 1519 roku Tenochtitlan stał się obiektem zainteresowania przybyłych z Kuby Hiszpanów, następnie został przez nich zajęty bez walki, aby w końcu stać się celein gigantycznej kampanii zakończonej oblężeniem i zdobyciem miasta. Tylko w takim kontekście ukazać można rolę, jaką w batalii o Tenochtitlan odegrały przypadek, specyfika imperium azteckiego oraz konflikt kulturowy. A bez ich uwzględnienia obraz tych odległych wydarzeń byłby z pewnością nazbyt uproszczony i jednostronny.

Kilku słów wyjaśnienia wymaga stosowane w książce nazewnictwo. W pisowni nazw oraz imion indiańskich i hiszpańskich przyjęto zasadę podawania ich w formie oryginalnej lub najbliższej ich faktycznemu brzmieniu, czasem wbrew zwyczajom przyjętym w niektórych polskich publikacjach (stąd nip. Motecuhzoma, a nie Montezuma). Wyjątek stanowią nazwy czy imiona, których spolszczenia są już silnie zakorzenione, takie jak Krzysztof Kolumb, Meksyk itp. W analogicznym duchu ujednolicona została nader zróżnicowana pisownia w cytowanych źródłach historycznych. Warto tu również wspomnieć, że na kartach książki w zasadzie nie pojawia się powszechnie znany termin Aztekowie. Jest to zgodne z od dawna istniejącą w meksykanistyce tendencją do eliminowania tej sztucznej, stworzonej w XVIII wieku w Europie, nazwy na rzecz oryginalnego nazewnictwa używanego w dawnym Meksyku (np. Meksykanie, Tepanekowie, Tetzcokanie lub Acolhuacanie itd.). W tej sytuacji mówienie o imperium azteckim stanowi wyraźną niekonsekwencję, lecz określenie to wydawało się najkrótszą i wygodną (mimo swej dyskusyjności) nazwą dla specyficznego organizmu politycznego, który powołali do życia Indianie mówiący językiem nahuatl. W celu ułatwienia lektury dodajmy jeszcze, że słownictwu nahuatl ańskiemu nadać można wartości fonetyczne zbliżone do wymowy hiszpańskiej. A zatem h może pozostać zawsze nieme, eh czyta się jak (cz), zaś tz jak (ts), np. Iluitzilopoch-

tli = Uitsiioipoczftli, Tenoehtitlan = Tenocztitlan; litera c przed spółgłoskami i przed samogłoskami a, o, u ma dźwięk (k), np, Cuauhtemoc = Kuauitemok, natomiast c przed samogłoskami i, e brzmi jak (s), np. Citlaltepec = Sitlaltepek, Cempoallan = Sempoallan; literę x czytać można jak (sz), np. Xochimilco = Szoczimilko, Xicotencatl = Szikotenkatl; que oraz qui odpowiadają dźwiękom (ke) i (ki), np. Quetzalooatl = Ketsalkoatl, Tlilpotonąui =Tliłpotonki. Znaczenie nie objaśnionych w tekście terminów obcojęzycznych znajdzie czytelnik w słowniku na końcu książki. Na koniec niech wolno będzie autorowi wyrazić wdzięczność hiszpańskim przyjaciołom, których gościnność i pomoc — zwłaszcza ta, jaką okazywali mu nieustannie Maria Dolores Gonzalez Soler i nieodżałowany Jaime Altava Amat — przyczyniły się w dużym stopniu do powstania książki. Madryt — Wejsuny, październik 1981 — sierpień 1982

SPOTKANIE

DWÓCH

ŚWIATÓW

...należy sądzić, że w ziemi tej jest tyle (bogactw), co w tamtej, skąd, jak m ó w i ą , S a l o m o n p r z y w i ó z ł złoto dla świątyni... Z listu żołnierzy Cortesa do królowej Juany 1 jej syna Karola V (10 lipca 1519 r.)

Gdy w 1519 roku Karol V powoływał do życia Consejo de Indias (Radę Indii) i ogłaszał formalne przyłączenie zamorskich terytoriów, zwanych Indiami Zachodnimi, do królestwa Kastylii, nikt nie spodziewał się, że rok ten zapoczątkuje także erę konkwisty — jakościowo ńowy etap działalności kolonizacyjnej. Dotychczas hiszpańska ekspansja na ziemiach odkrytych w 1492 roku miała charakter ograniczony i obejmowała wyłącznie największe wyspy antylskie oraz kilka odosobnionych punktów na lądzie stałym. Przez cały ten czas (historycy nazwą go okresem „próbnej kolonizacji") trwała weryfikacja mirażu, jaki stworzył Krzysztof Kolumb. „Kiedy odkryłem Indie, mówiłem, że jest to państwo największe i najbogatsze na świecie. Mówiłem o złocie, 0 perłach, drogich kamieniach, o korzeniach, o handlu 1 targach; a że od razu tego nie zobaczono, lekce mnie sobie miano" 1 — pisał z goryczą odkrywca Ameryki 1 K. K o l u m b , Pisma, przełożyła, przypisami opatrzyła A. Ł. C z e r n y , W a r s z a w a 1970, s, 251.

i

przedmową

podczas swej ostatniej podróży (1502—1503), ciągle jeszcze wiedziony nadzieją, że zdoła sprostać oczekiwaniom królewskich sponsorów. Ale rzeczywistość pozostawała daleko w tyle za rozgorączkowaną wyobraźnią. Wprawdzie zyski czerpane z nowo odkrytych ziem pozwalały uznać lata 1505—1510 za okres boomu gospodarczego, lecz już około roku 1512 na Antylach, gdzie koncentrowała się większość kolonistów, odczuwać zaczęto kryzys spowodowany wyczerpywaniem się złóż złota, dezorganizacją miejscowej gospodarki, a przede wszystkim spadkiem liczby tubylczej ludności wyniszczonej epidemiami i niewolniczymi warunkami pracy. Spośród tysięcy ludzi przybyłych z metropolii w poszukiwaniu szybkiego i łatwego zysku, tylko nieliczni osiągnęli cel. Na Hispanioli, będącej centralnym ośrodkiem administracji kolonialnej, w 1514 roku zaledwie 692 Hiszpanów dysponowało nadziałem Indian (encomienda), których w sumie było 32 tysiące. Średnio na jednego Hiszpana przypadało więc około 46 tubylców — liczba raczej znikoma. Koloniści z Hispanioli, Kuby, Puerto Rico i Jamajki coraz częściej musieli zdobywać „ręce do pracy" na mniejszych wyspach lub na wybrzeżach lądu stałego. Ci, którzy nadziałów nie posiadali, mogli jedynie marzyć o odkryciu nowych ziem. W takiej sytuacji, w roku 1517, na Kubie zrodził się pomysł zorganizowania ekspedycji mającej spenetrować mało zbadane rejony Morza Karaibskiego na południe od wyspy. Nie łączono z nią zbyt dużych nadziei; spodziewano się bardziej transportu niewolników z wysp Guanajas w Zatoce Honduraskiej niż otwarcia wielce obiecujących perspektyw kolonizacyjnych. Dowódcą został Francisco Hernandez de Cordoba, człowiek stosunkowo zamożny, posiadający encomienda, ale większość ze 110 jej uczestników stanowili ludzie oczekujący dopiero na uśmiech Fortuny. Jeden z nich, Bernal Diaz del Castillo, przyszły kronikarz podboju Meksyku, przy-

był do Indii Zachodnich w 1514 roku i po kilkumiesięcznym pobycie w kolonii Nombre de Dios, gdzie „nie było co zdobywać", dostał się na Kubę. Tu gubernator Diego Velazquez obiecywał nadziały Indian, lecz po trzyletnim oczekiwaniu Diaz del Castillo pozostawał nadal w punkcie wyjścia. Dla ludzi jego pokroju każda wyprawa stwarzała szansę, przynajmniej na uzyskanie w drodze wymiany z tubylcami pewnej ilości złota,. 0 którym marzyli wszyscy, gdyż „złoto to rzecz najdoskonalsza, złoto tworzy skarb" 2 . Trzy statki pilotowane przez doświadczonego żeglarza Antona de Alaminos, uczestniczącego między innymi w ostatniej wyprawie Kolumba, opuściły wyspę 8 lutego 1 po trzech tygodniach dotarły do przylądka Catoche na Jukatanie. XVI-wieczni kronikarze utrzymują, że kierunek podróży nie był przypadkowy. Ich zdaniem to pilot Alaminos pragnął sprawdzić, wiadomość uzyskaną w 1502 roku przez Kolumba od pasażerów łodzi spotkanej koło. wysp Guanajas, według których na zachód od miejsca spotkania znajdować się miały gęsto zaludnione i bogate ziemie. Jeśli tak było faktycznie, to mało kto wierzył w prawdziwość informacji, skoro z jej sprawdzeniem zwlekano blisko piętnaście lat. A jednak okazała się ścisła. / Mieszkańcy nowo odkrytej ziemi byli ludźmi o kulturze bez porównania wyżej rozwiniętej niż znani dotychczas Indianie — nosili bawełniane stroje, używali wielkich łodzi, budowali kamienne domy i świątynie, a co najważniejsze — mieli złoto. „Zobaczywszy to: tak złoto, jak i murowane budowle, byliśmy bardzo zadowoleni, że odkryliśmy taką ziemię" — pisał Diaz del Castillo 3 . Dalszy bieg wypadków był tylko kwestią czasu i nie 2

Tamże, s. 251. B. Di ą,z del Castillo, ąuista de la Nueva Esparia, Madrid 3

Historia verdadera 1975, s. 31.

de

la

con-

potrafił zmienić go fakt, że wyprawa została zdziesiątkowana w Champoton u zachodnich brzegów Jukatanu. Bez znaczenia okazał się również brak jakiejś znacząegj zdobyczy. Wystarczyła wieść o istnieniu ziem „najlepszych, jakie dotąd odkryto". W początkach maja 1518 roku Alaminos prowadził już następną ekspedycję, dowodzoną tym razem przez Juana de GrijalvaA ziomka i zaufanego człowieka Diego Velaząueza. Zapobiegliwy gubernator, żądny tyleż powiększenia majątku, co tytułów i sławy, wysłał też do Hiszpanii opis odkryć rzekomo dokonanych osobiście i prośbę o przyznanie mu tytułu adelantado oraz urzędu gubernatora nowych krain. Cztery statki z około 200 żołnierzami i marynarzami bez trudu osiągnęły Jukatan, odkrywając przy okazji wyspę Cozumel, a następnie dotarły do wybrzeży Meksyku na wysokości dzisiejszego miasta Veracruz. Na całej trasie widoczne były oznaki wysoko rozwiniętych cywilizacji, natomiast handel wymienny przynosił dowody rozlicznych bogactw kryjących się w głębi lądu. Mimo bariery językowej Hiszpanie szybko zorientowali się, że mają przed sobą ląd stały (Jukatan uważano jeszcze za wyspę). Ze względu na przedłużanie się wyprawy Grijalva odesłał Pedra de Alvarado, kapitana statku „San Sebastian", na Kubę, aby przekazał wieści o kolejnym odkryciu i zawiózł zgromadzoną zdobycz. Pozostałe jednostki popłynęły z okolic Veracruz, z naturalnego portu ochrzczonego nazwą San Juan de Ulua, dalej na północ, docierając ostatecznie aż do ujścia rzeki Panuco. Przygotowania do trzeciej wyprawy rozpoczęto w momencie, gdy brak wiadomości od Grijalvy, a potem przedłużająca się nieobecność wysłanego za nim Cristóbala de Olid, kazały podejrzewać najgorsze. Początkowo Velaząuez myślał wyłącznie o ekspedycji poszukiwawczej, co nie* przeszkadzało wszakże, by kandydatów na stano-

wisko dowódcy poddać starannej selekcji. On sam nie zamierzał ryzykować ani zbyt dużym wkładem finansowym, ani tym bardziej własnym życiem w nazbyt niepewnym przedsięwzięciu; wchodząca w grę stawka nie była jeszcze dokładnie znana. Wybór padł na 34-letniego Hernana Cortesa, osobę doskonale znaną gubernatorowi i jak się wydawało godną zaufania. Po raz pierwszy spotkali się wiele lat przedtem, gdy Velazquez pacyfikował indiańską rewoltę w Anacaona na Hispanioli. Cortes za udział w kampanii, po pięciu "latach pobytu w Indiach Zachodnich, otrzymał wtedy encomienda i został pisarzem rady miejskiej w Azua. Powtórnie los zetknął ich ze sobą w 1511 roku na Kubie, gdzie pierwszy przybył jako świeżo mianowany gubernator, drugi —• jako pomocnik skarbnika królewskiego, który szybko stał się doskonale prosperującym obywatelem Baracoa (dziś Santiago dę Cuba). Po latach, mimo pewnych dość dramatycznych zresztą konfliktów, znajomość przekształciła się w zażyłość i przyjaźń, będącą dla Cortesa dodatkowym czynnikiem stabilizującym jego pozycję społeczną. W 1518 roku oprócz rentownej hodowli koni, owiec i bydła, kilku kopalni złota, spółki handlowej; z niejakim Andresem de Duero, mógł on szczycić się także urzędem alcalde w Baracoa. Z perspektywy Medellin, małego miasteczka w Extramadurze, skąd przybył do Indii w 1504 roku mając zaledwie 19 lat, osiągnięta po latach pozycja zasługiwała na miano wielkiej kariery, o jakiej marzyło wiele dzieci zubożałych hiszpańskich hidalgos. Wszelako Nowy Świat, jak zacznie się niebawem nazywać zamorskie posiadłości, w zasadniczy sposób zmieniał wszelkie proporcje i kryteria. W panującej tu atmosferze ani wysoki, lecz tylko miejski urząd, ani dochodowe, lecz jednak skromne dobra nie mogły usunąć poczucia niespełnienia i, frustracji. W gruncie rzeczy przez kilkanaście lat „Cortes

był odległym świadkiem pamiętnych wydarzeń. Nie brał żadnego w nich udziału. Nie dokonywał eksploracji geograficznych takich jak te, które zaprowadziły Juana Diaza de Solis aż po Rio de la Plata; nie walczył z Indianami Karibe jak konkwistadorzy z Puerto Rico i z lądu stałego; nie układał się z Koroną jako adelantado, gubernator czy kapitan" 4 . Objęcie dowództwa nad wyprawą zmierzającą ku dziewiczym terenom otwierało szansę zarówno pomnożenia fortuny, zaspokojenia ambicji i zyskania sławy, jak i umknięcia z sideł nudnego życia rodzinnego u boku Cataliny Juarez. Nic więc dziwnego, że Cortes usilnie zabiegał o nominację, a gdy ją otrzymał, z zapałem i dużym talentem organizacyjnym przystąpił do gromadzenia pieniędzy oraz werbowania ludzi. Planom nominata zagroził niespodziewanie powrót na Kubę Pedra de Alvarado, a w parę miesięcy później reszty flotylli Juana de Grijalva. Informacje o leżącym na zachód od Jukatanu „kraju Culua" oraz kosztowności, wspaniałe wyroby z bawełny i piór egzotycznych ptaków spowodowały raptowną zmianę opinii na temat opłacalności kolejnej wyprawy. Wokół Cortesa rozpętała się istna burza intryg zmierzających do usunięcia go ze stanowiska dowódcy. Tylko przebiegłości własnej oraz swoich zauszników zawdzięczał, iż 18 listopada 1518 roku zdołał wypłynąć 6 statkami z ponad 300 ludźmi z Baracoa, uroczyście żegnany przez gubernatora, urzędników i gawiedź. Dopiero straciwszy z oczu „swojego kapitana" Velaząuez uległ podszeptom i utwierdzony w podejrzeniach co do lojalności Cortesa rozesłał do miejscowości, gdzie flotylla uzupełniać miała prowiant i załogę, listy nakazujące aresztowanie dowódcy. Spotkał go wszakże gorzki zawód. Nie znalazł się nikt, kto ośmieliłby się wykonać rozkaz. Cortes cieszył się ogromnym autorytetem wśród żołnierzy, był już człowiekiem „zbyt moc4

C. P e r e y r a , Herndn Cortes, M e x i c o 1976, s. 20.

nym". Okazał się ponadto zręcznym graczem, nie uciekł się bowiem do otwartego buntu, lecz poprzestał na publicznym odrzuceniu oskarżeń, których zasadność była wielce wątpliwa nawet dla przyjaciół i stronników Velaząueza, licznie reprezentowanych w składzie wyprawy. Jeszcze trzy miesiące trwało ściąganie wszystkiego, co się dało, z rozproszonych po wyspie osiedli i dopiero 18 lutego 1519 roku Hernan Cortes opuścił Kubę jako dowódca 11 statków oraz ponad 500 ludzi, nie licząc służby złożonej z miejscowych Indian i Murzynów. Rozmiary ekspedycji były bez wątpienia zasługą zdolności organizacyjnych i autorytetu głównodowodzącego, z drugiej jednak strony świadczą wymownie o skali nadziei rozbudzonych ostatnimi odkryciami. W Indiach Zachodnich „gorączka złota" miała zresztą od ponad dwudziestu lat charakter choroby chronicznej i zakaźnej, okresowo przygasającej, aby ujawnić się w całej okazałości, gdy nadchodziła wieść o nowych i już na pewno zasobnych krainach. Członkowie wyprawy z 1519 roku zmierzali przy tym do ziem, jakich nikt z nich dotąd nie widział — poziom życia mieszkańców tych krain mógł przypominać północną Afrykę, ale w żadnym wypadku nie był porównywalny z Antylami czy okolicami Przesmyku Panamskiego. Któż podejrzewał, że to właśnie ludziom Cortesa przypadnie w udziale rola inicjatorów ery konkwisty — okresu podboju i przyłączania do Korony olbrzymich obszarów i wielkich populacji na kontynencie amerykańskim? O pionierskiej roli wyprawy zdecydowały okoliczności towarzyszące opuszczeniu Kuby i w tym sensie mówić można o przypadku, nie ostatnim bynajmniej w jej dziejach. Formalnie Diego Velazquez nie miał prawa prowadzić podboju i kolonizacji nowo odkrytych ziem bez królewskiego pozwolenia. Zabiegał on wprawdzie o koncesję od roku 1517, lecz odpowiedni dokument podpisany został w Saragossie dopiero 13 listopada

1518 roku i dotarł na Kubę z kilkumiesięcznym opóźnieniem, już po wypłynięciu trzeciej wyprawy. Dlatego też przekazana Cortesowi instrukcja, zatwierdzona uprzednio przez Real Audiencia (Trybunał Królewski) z siedzibą na Hispanioli, była podobna do tych, które otrzymali dowódcy dwóch poprzednich wypraw. Zgodnie z nią do zadań głównodowodzącego, oprócz zdezaktualizowanego zadania odszukania statków Grijalvy, należało: rozpoznanie mórz i portów, poinformowanie tubylców, iż mają stać się poddanymi króla Hiszpanii, nawiązanie z nimi przyjaznych stosunków oraz gromadzenie informacji o specyfice i zasobach napotkanych krajów. Dochodziły do tego zadania wynikające z poczynionych wcześniej obserwacji, m. in. wyjaśnienie pogłosek o przebywaniu na Jukatanie jakichś Hiszpanów. Wszelka zdobycz, której jedyne legalne źródło stanowić mógł handel wymienny, powinna zostać przywieziona na Kubę do podziału między udziałowców i uczestników przedsięwzięcia 5 . Oficjalnie zatem była to jeszcze jedna wyprawa rozpoznawczo-handlowa. Jeśli rozważano możliwość założenia osiedli stałych, a więc rozpoczęcia akcji kolonizacyjnej (co w świetle innych faktów jest wielce prawdopodobne), zapewne myślano wyłącznie o pozostawieniu na wybrzeżu — gdyby lokalne warunki temu sprzyjały — garnizonu, będącego punktem oparcia dla większych sił wysłanych z Kuby po nadejściu z Hiszpanii królewskiej decyzji. Wszelako sposób, w jaki Cortes opuścił wyspę, wykluczał traktowanie z jednakową powagą wszystkich oficjalnych i poufnych zaleceń. Znając smutny los Grijalvy, wyeliminowanego z zabiegów o sławę i majątek pomimo powodzenia wyprawy, mógł z łatwością przewidzieć swą przyszłość po ewentualnym powrocie na Kubę. Przy najbardziej korzystnym obrocie M. O r o z c o y Berra, Historia antigua y de Mexico, M e x i c o 1880, t. IV, s. 59—62.

de

la

conąuista

spraw nigdy więcej nie zyskałby szansy dowodzenia dużą i dobrze wyekwipowaną ekspedycją. Gdyby szczęście nie dopisało, obwołany zostałby buntownikiem i postawiony przed sądem. Alternatywa była więc całkowicie jasna. Dopóki stał na czele kilkuset ludzi, dopóty istniała nadzieja na uniknięcie konsekwencji pod warunkiem, że efekty wyprawy zwrócą na nią uwagę samego króla i skłonią go, w jego własnym interesie, do przymknięcia oczu na prawne aspekty poczynań dowódcy. Cortes uczynił wiele, by nie zmarnować szansy, a seria szczęśliwych przypadków, których znaczenia początkowo nie doceniano, walnie mu w tym dopomogła. Pierwszy wydarzył się na wyspie Cozumel, gdzie na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności powodzeniem zakończyła się próba wyjaśnienia tajemniczych słów „Castilan, Castilan" zasłyszanych przez członków ekspedycji Hernandeza de Cordoba podczas pobytu na Jukatanie i kojarzonych z nazwą Castilla (Kastylia). Indagowani dostojnicy indiańscy potwierdzili, że w głębi kraju znajdują się ludzie podobni do Hiszpanów. Natychmiast wysłano gońców z listami, lecz ośmiodniowe oczekiwanie nie dało rezultatu. Cortes, nie chcąc zwlekać dłużej z kontynuowaniem podróży, wyprowadził statki w morze. Kiedy złe warunki pogodowe i awaria jednego ze statków zmusiły flotyllę do zawrócenia na wyspę, zdumionym Hiszpanom ukazał;się przybywający łodzią z pobliskiego Jukatanu Gerónimo de Aguilar, rozbitek uratowany ze statku, który w 1511 roku zatonął nie opodal Jamajki. Ogromna radość ze spotkania z rodakiem miała również swój aspekt pragmatyczny — wyprawie przybył człowiek znający doskonale miejscowy język i obyczaje. Dr«fii przypadek, niejako komplementarny w stosunku do HHprzedniego, zaistniał u ujścia rzeki Tabasco, gdzte-tioailp do kilkudniowych walk z Indianami za-

kończonych jednak zawarciem pokoju. Ten pierwszy konflikt zbrojny przyniósł Hiszpanom co najmniej dwie istotne korzyści: wojenne doświadczenie i nowego tłumacza. Okazało się, że dysponujący znaczną przewagą liczebną wojownicy indiańscy pierzchali w popłochu przed nieznaną bronią (zwłaszcza palną) oraz końmi. Strach, jaki wzbudzały one wśród tubylców, był równie wielkim atutem, co ich skuteczność w walce. Z drugiej korzyści, zasługującej na miano szczęśliwego przypadku, nie zdawano sobie początkowo sprawy. Oto bowiem pośród darów ofiarowanych zwycięzcom przez mieszkańców Tabasco znalazło się dwadzieścia młodych niewolnic, między innymi dziewczyna pochodząca z Coatzacoalco. Podczas chrztu otrzymała ona imię Marina, lecz znana była powszechnie jako Malintzin lub Malinche. Fakt, iż w kilka miesięcy później sam Cortes nazywany będzie przez Indian — Malinche, najlepiej świadczy o roli, jaką przyszło odegrać u jego boku byłej niewolnicy. Dziewczyna znała doskonale język maya, którym mówił również Aguilar, a ponadto — z racji pochodzenia — nahuatl, będący językiem znacznej części mieszkańców centralnego Meksyku. Ponieważ w Tabasco lingwistyczne walory urodziwej Malintzin nikomu nie były znane ani potrzebne, podzieliła ona los pozostałych dziewcząt rozdzielonych między oficerów. Przypadła w udziale Alonsowi Hernandez Puertocarrero, kuzynowi hrabiego Medellin, ziomkowi dowódcy wyprawy. Ostatni etap podróży, odbywanej trasą poprzedniej wyprawy, prowadził do San Juan de Ulua, gdzie Juan de Grijalva spotkał się ze szczególnie przyjaznym, zgoła uroczystym przyjęciem. Hiszpanów oczekiwała tam największa niespodzianka, która w równej mierze, co konflikt Cortesa z Velazquezem, wpłynęła na losy wyprawy. Z historycznego punktu widzenia zaliczyć ją wypada do najbardziej intrygujących wydarzeń w dziejach podboju Ameryki, rzadko bowiem zdarzało się, aby

nieporozumienia natury semantycznej (nieuchronne przy spotkaniu przedstawicieli dwóch różnych kultur) pociągnęły za sobą tak daleko idące konsekwencje, jak to się stało w tym wypadku. Odmienność wizji świata, warunkujących zachowanie obu stron, odegrała decydującą rolę w całym pierwszym okresie podboju, nawet jeżeli na postawę Indian z „kraju Culua" wobec białych przybyszów oddziaływały dodatkowe czynniki, pozostające poza zasięgiem percepcji Hiszpanów. W sytuacji, jaka wytworzyła się po przybyciu Hiszpanów na ziemię meksykańską, wydarzenia skądinąd paradoksalne zaczęły stawać się normalnymi i w pewnym sensie typowymi. Jest na przykład oczywiste, że 21 kwietnia, w Wielki Czwartek, gdy statki rzuciły kotwice w San Juan de Ulua, Hernan Cortes nie miał jeszcze żadnego konkretnego planu działania. Zbyt wiele istniało niewiadomych. Wiedział tylko, iż musi dokonać czegoś, co odbije się głośnym echem zarówno na Antylach, jak i za Atlantykiem. Ów nader ogólnikowy cel w ciągu paru dni skonkretyzowali sami Indianie. Zaledwie na maszty wciągnięto banderę kastylijską i sztandar wyprawy, do statku kapitańskiego zbliżyły się dwie łodzie z pokojowo usposobionymi i pragnącymi nawiązać kontakt ludźmi. Po krótkiej konsternacji spowodowanej kłopotami językowymi, albowiem Aguilar nie rozumiał mowy tubylców, w charakterze tłumaczki zadebiutowała Malintzin. Przekładała to, co mówiono w nahuatl, na język maya, natomiast Aguilar tłumaczył z maya na hiszpański. Translatorski łańcuch zaczął funkcjonować, nadając zgoła nieoczekiwane znaczenie dwóm przypadkowym wydarzeniom z Cozumel i Tabasco. „Był to wielki początek dla naszego podboju — napisze potem Diaz del Castillo — i tak też szczęśliwie, chwała niech będzie Bogu, toczyły się nam wszystkie sprawy" 8 . Diaz

del

Castillo,

op. cit., s . 85.

Weteran wypraw Hernandeza de Cordoba i Grijalvy, nie myląc się w ocenie faktów, popełnia wszakże rażący anachronizm. W chwili, gdy Hiszpanie dowiadywali się, że wysłannicy przybywają z polecenia jednego z zarządców wielkiego władcy tej ziemi — Motecuhzomy, aby dowiedzieć się, kim są i czego pragną niecodzienni goście, nikt jeszcze nie myślał o podboju. Może z wyjątkiem Cortesa. Wysłanników przyjęto z wielką życzliwością, wyrażono pragnienie nawiązania przyjaznych stosunków z ich zwierzchnikami, lecz w trakcie lądowania na piaszczystym wybrzeżu, zwanym przez tubylców Chalchiucueyehcan, zachowywano daleko posunięte środki ostrożności. Doświadczenie oraz instynkt nakazywały ubezpieczyć wybudowany naprędce obóz stanowiskami artylerii. Postawa Indian, ściągających z całej okolicy z towarami do wymiany, rozproszyła obawy. Cortes obdarowywał ważniejsze osoby i wyjaśniał za pośrednictwem towarzyszącej mu niby cień Malintzin, że jest przedstawicielem potężnego monarchy panującego za oceanem. Nalegał na spotkanie z miejscowymi władcami. 23 kwietnia wielka grupa tragarzy dostarczyła do obozu hiszpańskiego żywność, a w niedzielę wielkanocną pojawił się gubernator pobliskiego miasta Cuetlaxtlan imieniem Teuhtlile w otoczeniu świty dostojników i setek tragarzy obarczonych bogatymi darami. Po uroczystym powitaniu, podczas którego zaskoczeni Hiszpanie okadzeni zostali dymem z glinianych kadzielnic, odbyła się msza celebrowana przez Bartolome de Olmedo i Juana Diaz; następnie podjęto przybyłych obiadem. Cortes uznał za stosowne wyjaśnić, kim są jego ludzie i po co przybyli: „rzekł im, że jesteśmy chrześcijanami i wasalami największego pana, jaki jest na świecie, który nazywa się cesarz don Carlos i ma za wasali i sługi wielu potężnych panów; z jego rozkazu przybyliśmy do tych ziem, gdyż od wielu lat miał on wiado-

mości o nich, jak też o rządzącym nimi wielkim panu, którego* (Cortes) pragnie mieć za przyjaciela i oznajmić mu wiele spraw w imieniu swego króla; a gdy się o nich dowie i zrozumie je, ucieszy się; (przybyliśmy) także, by handlować z nim, jego Indianami i wasalami w przyjaźni; (oświadczył ponadto), że pragnie dowiedzieć się, gdzie Jego Miłość (tj. Motecuhzoma) wyznaczy miejsce ich spotkania" 7. Teuhtlile był uprzejmy i ostrożny. Obiecał przekazać swemu władcy Motecuhzomie wszystko, co usłyszał. Nie podjął rozmów na temat spotkania, zaproponował za to, by Cortes- przyjął przesłane mu dary i wyraził swoje życzenia. Złote wyroby przepięknej roboty oraz wspaniałe, kunsztownie zdobione ubiory mówiły same za siebie, same dyktowały życzenia, które hojny, acz nieznany władca z góry obiecywał spełnić. Dowódca wyprawy poprosił o zezwolenie ludności na swobodny handel, usłyszawszy zaś, że Motecuhzoma posiada mnóstwo złota, miał dodać: „niechaj więc mi je przyśle, albowiem ja i moi towarzyszej cierpimy na chorobę serca, słabość, którą nim się kuruje" 8 . Rozochoceni widokiem skarbów i pełną szacunku postawą dostojników indiańskich Hiszpanie nie. omieszkali wykorzystać ich zainteresowania hełmem jednego z żołnierzy, podobnym — jak się dowiedziano — do nakrycia głowy meksykańskiego boga Huitzilopochtli. Teuhtlile chciał wypożyczyć go w celu pokazania Motecuhzomie. Hełm oczywiście otrzymał, tyle że dodano przy tym, iż dobrze by było, gdyby potężny i bogaty władca mógł go zwrócić wypełniony złotem. Gubernator Cuetlaxtlan oddalił się po kilkugodzinnej Tamże, s. 86. F. L ó p e z de Gómara, Hispania Victrix. Primera y gunda parte de la historia generał de las Indias, „Biblioteca A u t o r e s Espanoles", vol. 22, Madrid 1852, s. 313. 8

sede

wizycie zabierając dary dla Motecuhzomy: ozdobny fotel, karmazynową czapkę z medalionem przedstawiającym św. Jerzego walczącego ze smokiem i naszyjnik z fałszywych brylantów. Na pożegnanie zademonstrowano mu szarżę kilkunastu jeźdźców i oddano salwę z armat, umyślnie nabitych zwiększoną porcją prochu. Kurtuazja nie wykluczała chłodnej kalkulacji. Kolejne spotkanie z meksykańskim dostojnikiem nastąpiło po siedmiu lub ośmiu dniach. Hiszpanie spędzili je beztrosko, intensywnie wymieniając świecidełka i rzeczy osobiste na wyroby ze złota. Setki kobiet i mężczyzn mieszkających w prowizorycznym osiedlu szałasów wzniesionym w pobliżu obozu dbało o nieprzerwany dopływ żywności. Iście królewskiej gościnności odpowiadały w pełni prezenty Motecuhzomy przyniesione przez Teuhtlile, tak oto opisane w relacji naocznego świadka: „Pierwsze, co dał, było kołem w kształcie słońca z najczystszego złota, wielkości koła od wozu, z wieloma rytowanymi scenami: rzecz zachwycająca, która warta była — według tych, co potem ją ważyli — ponad dziesięć tysięcy pesos; drugie wielkie (koło) srebrne, wyobrażające księżyc, bardzo błyszczące i z licznymi wizerunkami, także o dużej wadze i wielkiej wartości. Przyniósł (Teuhtlile) hełm pełen drobnoziarnistego złota, jakie wydobywają w kopalniach, wartości trzech tysięcy pesos. To złoto z hełmu ceniliśmy bardziej, niż gdyby przynieśli nam dwadzieścia tysięcy pesos, gdyż zaświadczało ono, że (w kraju tym) były bogate kopalnie. Przyniósł ponadto dwadzieścia złotych kaczek, doskonałej roboty i bardzo wiernie przedstawionych, kilka niby psów jak te, które oni trzymają, wiele złotych figurek tygrysów, lwów, małp, dziesięć naszyjników pierwszorzędnie wykonanych, wisiory, dwanaście strzał i łuk z cięciwą, dwie laski jakby sędziowskie, długie na pięć piędzi, a wszystko to, co powiedziałem, (było) z czy-

stego, odlewanego złota. Następnie (Teuhtlile) kazał przynieść pióropusze — jedne ze złota i wspaniałych zielonych piór, inne ze srebra oraz wachlarze z tego samego; ponadto jelenie złote, odlewane. I było tyle rzeczy, że po latach, jakie minęły, nie pamiętam już wszystkiego. Potem polecił przynieść ze trzydzieści zwojów bawełnianych ubiorów, tak przednich i tak różnorodnie wykonanych, i (zdobionych) różnokolorowymi piórami, że, ponieważ było tego tyle, nie chcę nawet kusić się o ich opisanie, bo nie potrafiłbym tego uczynić" Jednak posłanie, jakie Teuhtlile miał do przekazania w imieniu swego władcy, choć nadal bardzo przyjazne, ostudziło nieco rozpaloną wyobraźnię żołnierzy. Motecuhzoma wyrażał radość z możliwości goszczenia Hiszpanów. Zapewniał też, iż wszelkie ich potrzeby zostaną zaspokojone, a cokolwiek zechcą zabrać w darze dla swojego pana, będzie im dostarczone. Wykluczał natomiast spotkanie z Cortesem. On sam nie był w stanie przybyć nad morze, rzekomo z powodu choroby, podróż zaś do niego nie wchodziła w grę ze względu na trudny górski teren, pełen pustynnych i bezludnych połaci, oraz żyjące po drodze dzikie i okrutne ludy. W pierwszej chwili hiszpański dowódca nie potraktował chyba zbyt poważnie zawoalowanej odmowy, gdyż zarówno cenne dary, jak i troskliwa opieka ze strony Indian zdawały się stać z nią w jaskrawej sprzeczności. Dopiero upór posła oraz jego wybiegi (np. propozycja udania się do Cuetlaxtlan zamiast do odległego o mniej więcej 70 leguas miasta Tenochtitlan, gdzie rezydował Motecuhzoma) uświadomiły mu, że Meksykanie prowadzą jakąś zawiłą grę. „Ale im bardziej się sprzeciwiali, tym większą wywoływali u. niego ochotę ujrzenia Motecuhzomy, będącego tak wielkim królem w tej ziemi, »

Diaz

del

C a s t i l 1 o, op. cit., s, 88—89.

i odkrycia w całości bogactw, które (już) sobie wyobrażał" 10. W początkach maja Hernan Cortes widział przed sobą wyraźny cel, odpowiadający w pełni jego potrzebom. Mógł z zadowoleniem obserwować podniecenie oficerów i żołnierzy, głośno wyrażających nadzieję na rychłe dobranie się do skarbów Motecuhzomy, chociaż on sam nie śpieszył się z odkryciem kart. Obiecujący rozwój kontaktów z tubylcami pozwalał podjąć kroki zmierzające do usadowienia się na wybrzeżu na czas dłuższy, co mieściło się jeszcze w kompetencjach lojalnego kapitana w służbie gubernatora Velazqueza. Dwa statki pod dowództwem Francisco de Montejo wyruszyły zatem na rekonesans wzdłuż wybrzeża w celu wyszukania miejsca bardziej odpowiedniego do obozowania niż piaszczyste, pełne moskitów i oddalone od indiańskich osiedli wydmy Chalchiucueyehcan. Dopiero trzecia wizyta Teuhtlile w zasadniczy sposób zmieniła sytuację i przyśpieszyła bieg wydarzeń. Misja meksykańskiego posła miała znowu charakter co najmniej dwuznaczny. Cennym darom oraz zapewnieniom, że każda potrzeba i każde życzenie Hiszpanów zostaną uwzględnione zarówno teraz, jak i przy ewentualnych następnych okazjach, towarzyszyło kategoryczne oświadczenie, iż dalsze zabiegi o spotkanie z Motecuhzomą są bezcelowe i nie należy do nich powracać. Zdecydowany ton sugerował, by nie nadwerężać cierpliwości władcy, toteż Cortes przeszedł do porządku dziennego nad drażliwą kwestią. Ale kiedy następnego dnia wykorzystując okazję, jaką stwarzała msza z zaciekawieniem obserwowana przez Meksykanów, przystąpił do wyjaśniania hiszpańskiego posłannictwa polegającego na zastąpieniu kultu fałszywych, krwiożerczych bożków wiarą v, prawdziwego Boga, struna została przeciągnięLópez

de

Gómara,

op.

cit., s. 314.

ta. W nocy Teuhtlile zniknął, a w ślad za nim wszyscy ludzie czuwający dotychczas nad zaopatrzeniem Hiszpanów w żywność. Wzniesione ponad dwa tygodnie temu osiedle szałasów opustoszało, przestali również przychodzić chętni do prowadzenia wymiany handlowej. Nagłe zerwanie kontaktów, zrozumiane początkowo jako zapowiedź wojny, nie doprowadziło wprawdzie do żadnych aktów agresji ze strony Indian, postawiło jednak Cortesa w dość kłopotliwej sytuacji. Poważne trudhości aprowizacyjne i obawa przed uwikłaniem się w wojnę z wojskami Motecuhzomy spotęgowały ferment narastający od pewnego czasu wśród części żołnierzy, zaniepokojonych sposobem prowadzenia rozmów z Teuhtlile oraz zamiarem przeniesienia obozu w inne miejsce. Pojawiły się głosy zarzucające dowódcy łamanie instrukcji, między innymi poprzez bezzasadne i niebezpieczne odwlekanie powrotu na Kubę. Cortes zmuszony był przerwać grę pozorów, tym bardziej że w parę dni po zniknięciu obsługujących obóz Indian zdołano nawiązać nowy kontakt z tubylcami, którzy różnili się od poprzednich językiem i strojem, a co istotniejsze — deklarowali się jako wrogowie Motecuhzomy i ludzi z „kraju Culua". Po rozwianiu się nadziei na utrzymanie pokojowych stosunków z Motecuhzomą możliwość stworzenia koalicji skierowanej przeciw niemu zdawała się być prawdziwym darem niebios. Najpierw należało jednak unieszkodliwić tę grupę żołnierzy, którzy oparli się pokusie natychmiastowego pomnożenia zdobyczy i z lojalności wobec Diego Velśząueza lub po prostu ze strachu sprzeciwiali się dalszemu pobytowi na kontynencie. Dla uniknięcia oskarżeń o jawną zdradę, jakkh można się było spodziewać po stronnikach gubernatora Kuby, głównodowodzący wyprawy spreparował misterny wybieg, zapewniający mu przynajmniej cień alibi. Kiedy oburzony do głębi z powodu pomówień ogłosił powrót

na Kubę, inspirowani przez niego oficerowie i żołnierze ostro zaprotestowali przeciwko krzywdzącej ich decyzji. Oświadczyli, że zaciągnęli się na wyprawę w przekonaniu, iż płyną zasiedlać nowe ziemie, a skoro oficjalna instrukcja jest inna, zostali zatem w nikczemny sposób oszukani. Bez względu na treść instrukcji zbuntowana grupa postanowiła pozostać na lądzie i wzywała Cortesa do objęcia nad nią dowództwa. Zastosowany kruczek polegał na sprytnym wykorzystaniu rozbieżności pomiędzy literą instrukcji a wieścią o kolonizacyjnym charakterze wyprawy, rozgłaszaną podczas zaciągu. Ponieważ Velazquez nie miał prawa kolonizować nowo odkrytych ziem, a więc dopuścił się wobec żołnierzy oszustwa, pozostawało jedno rozwiązanie — przekwalifikowanie wyprawy z rozpoznawczo-handlowej na odkrywczo-kolonizacyjną. Tak też się stało. Dowódca pod naciskiem protestujących ludzi, kierując się jednocześnie interesami Korony i Kościoła, zgodził się założyć osiedle Villa Rica de la Vera Cruz. Natychmiast powołano radę miejską, na czele której stanęło dwóch alcaldes: zaufany człowiek Cortesa — Alonso Hernandez Puertocarrero, i uchodzący za stronnika Velazqueza — Francisco de Montejo. Na ich ręce, jako najwyższej teraz (poza królem) władzy, Cortes złożył rezygnację z funkcji otrzymanych od gubernatora Kuby oraz Real Audiencia, aby w chwilę potem przy-. • jąć nominację na dowódcę zupełnie nowej ekspedycji, działającej wyłącznie w imieniu króla Kastylii i przystępującej do podboju oraz kolonizacji kraju. Całej tej historii swoistej pikanterii dodał fakt, że najbardziej, wręcz żywotnie zainteresowany zmianą statusu wyprawy człowiek zdołał wytargować od popierających go żołnierzy nie tylko tytuł naczelnego wodza (capitan generał) i najwyższego sędziego (justicia mayor), lecz także piątą część wszelkiej zdobyczy: tyle samo, ile zgodnie z prawem należało się królowi.

Protest stronników Velazquezą, a mówiąc ściślej ludzi, którzy z różnych powodów chcieli powrócić na Kubą, został szybko wyciszony. Wielu uspokoiła obietnica, nigdy zresztą nie dotrzymana, że każdy, kto zechce, będzie mógł niebawem odpłynąć na wyspę. Bardziej gorące głowy ostudził kilkudniowy areszt w kajdanach. Dalszy ciąg ryzykownej rozgrywki nastąpił ponad miesiąc później, już po przeniesieniu obozu na północ, w pobliże indiańskiego miasta Quiahuiztlan. 18 maja przystąpiono tam do wznoszenia umocnionych zabudowań i nabrzeży portowych; tam też w ostatnich dniach czerwca lub na początku lipca dotarł z Kuby mały statek dowodzony przez Francisca Saucedo, przywożąc szokującą wiadomość o przyznaniu Velazquezowi tytułu adelantado oraz pełnej władzy nad nowymi ziemiami. Oznaczało to, że akty prawne wydane przez radę miejską Vera Cruz są nielegalne, podobnie jak ona sama, a wszyscy, którzy przyczynili się do pogwałcenia instrukcji, popełnili przestępstwo i są buntownikami. O ile przyczyna, dla której samozwańczy wódz naczelny nie dópuścił do odpłynięcia kogokolwiek na Kubę, jest zrozumiała, nie mógł on bowiem pozwolić na przeniknięcie informacji o swoich poczynaniach, o tyle powód prawie dwumiesięcznej zwłoki w wysłaniu do Hiszpanii wiadomości .o podjętym w imieniu króla przedsięwzięciu nie jest całkowicie jasny. Można sądzić, że opieszałość w wykorzystaniu jedynej: metody zalegalizowania faktów dokonanych wynikła (między innymi?) z ciągłego braku pewności co do planów wyprawy. Jakkolwiek w ostatnich tygodniach, dzięki trwającym od połowy maja kontaktom z wrogami Motecuhzomy (czyli totonackim miastem Cempoallan), położenie Hiszpanów uległo istotnej poprawie, to jednak rozmowy z Totonakamimusiały uświadomić im także rozmiary ryzyka, z jakim łączyłaby się próba osiągnięcia celu zarysowanego podczas spotkań z Teuhtlile.

Pierwszą wizytę w Cempoallan złożył Hernan Cortes w drodze z wybrzeża Chalchiucueyehcan do Quiahuiztlan. Dowiedział się wtedy, że państwo Motecuhzomy obejmuje niemal cały, niezwykle rozległy kraj, z dziesiątkami wielkich miast i setkami tysięcy mieszkańców. Usłyszał też o silnej armii utrzymującej w szachu liczne podbite prowincje, których mieszkańcy zmuszeni byli do płacenia trybutu oraz uiszczania szeregu innych uciążliwych świadczeń. Do prowincji tych zaliczał się Totonacapan — kraj Totonaków, podzielony na wiele małych państewek, od kilkudziesięciu lat żyjących w strachu przed poborcami i garnizonami Meksykanów, łudzi z „kraju Culua". Nienawiść do najeźdźców stanowiła jedyne pocieszające zjawisko. Nic więc dziwnego, że skargi „grubego kacyka" (jak Hiszpanie przezwali władcę Cempoallan) sprowokowane oświadczeniem Cortesa, iż on i jego żołnierze przybyli po to, aby raz na zawsze zlikwidować przemoc i niesprawiedliwość, spotkały się z pełnym zrozumieniem. Alians z Totonakami był sprawą zbyt dużej wagi, by wódz naczelny mógł odczuwać potrzebę zachowania powściągliwości: „pocieszał ich przez naszych tłumaczy jak mógł, że wspomoże ich w czym tylko zdoła i skończy z owymi rabunkami i krzywdami... i że prędko zobaczą, co w tej sprawie uczynimy" n . Totonakowie przydzielili Hiszpanom kilkuset tragarzy, zapewnili pomoc przy budowie fortu w Vera Cruz, zadbali o aprowizację, udzielali informacji o kraju, jego zasobach i strukturze politycznej. Ale zarówno ogromny strach przed Meksykanami, którego nie starali się ukrywać, jak i opowieści o potędze Motecuhzomy nie mogły pozostać bez wpływu na ocenę sytuacji i decyzje Cortesa. Skromne siły hiszpańskie (16 jeźdźców, 32 kuszników, 11

Diaz

del

Castillo,

op. cit., s. 100.

13 arkebuzerów i około 500 żołnierzy uzbrojonych w szpady i tarcze oraz 10 dużych armat z brązu i 4 falkonety ia) przypominały przysłowiową kroplę wody w porównaniu z otaczającym je oceanem. Przy takich proporcjach podstawowym warunkiem przetrwania była ostrożność w działaniu. Taktykę wyczekiwania dyktował również brak jakiejkolwiek aktywności ze strony Motecuhzomy oraz .wielka niewiadoma, jaką stanowiło zachowanie się Totonaków w razie konfliktu zbrojnego z budzącymi wśród nich grozę wojskami meksykańskimi. Szczęśliwym trafem kolejnymi ludźmi z „kraju Culua", z którymi przyszło się spotkać Hiszpanom natychmiast po przybyciu do Quiahuiztlan, nie byli wojownicy, lecz poborcy trybutu. O ich wizycie w mieście dowiedziano się w „ znamienny sposób. Oto w trakcie rozmowy dostojnicy totonaccy opuścili nagle Hiszpanów i bez słowa wyjaśnienia pośpieszyli przywitać pięciu meksykańskich urzędników, żądających — jak się okazało — kilkudziesięciu. ludzi na ofiarę dla przebłagania bogów. Występek mieszkańców Cempoallan i Quiahuiztlan polegał na przyjęciu cudzoziemców bez wiedzy i zgody Motecuhzomy. Cortes, zaskoczony uniżonością zaprzyjaźnionych Indian, zrozumiał zapewne, iż ważą się losy jego wyprawy, albowiem zareagował szybko i zdecydowanie. Zmusił Totonaków do uwięzienia poborców, jednocześnie polecając ogłosić, że odtąd nikt nie będzie 1S L i c z e b n o ś ć w y p r a w y Cortesa nie jest d o k ł a d n i e znana. W i ę k s z o ś ć autorów przyjmuje za Dlazem del Castillo (op. cit., s. 65), że podczas przeglądu na w y s p i e C o z u m e l było 508 żołnierzy, 32 k u s z n i k ó w , 13 a r k e b u z e r ó w i około 100 m a r y n a r z y i pilotów. Z tego s a m e g o źródła w i a d o m o o „ponad trzydziestu pięciu żołnierzach", którzy zginęli w Tabasco lub zmarli w s k u t e k chorób i głodu (s. 93). Dane te mogą być j e d n a k nieco z a w y ż o n e , gdyż w i n n / m m i e j s c u Diaz de Castillo pisze o 450 żołn i e r z a c h jako całości w o j s k Cortesa (s. 114). Z kolei w liście rady m i e j s k i e j Vera Cruz z 10 lipca 1519 r. m o w a jest o 400 żołnierzach, por. H. C o r t e s , Cartas de relación de la conąuista de Mexico, Madrid 1979, s. 18. W s z y s t k o w s k a z u j e w s z a k ż e na to, iż w p o ł o w i e sierpnia 1519 liczba H i s z p a n ó w p r z e b y w a j ą c y c h w M e k s y k u w y n o s i ł a ok. 500 ludzi.

już płacił trybutu ani wypełniał rozkazów ciemiężycieli z Tenoehtitlan. Wieść o tych wydarzeniach błyskawicznie obiegła okoliczne miasta i osiedla, wywołując bezgraniczny podziw dla odwagi garstki białych przybyszów. W opinii miejscowej ludności akt agresji wobec reprezentantów Motecuhzomy miał wymowę jednoznaczną i tragiczną — zapowiadał rychłą wojnę z Meksykanami. Cortes nie był jednak szaleńcem, nie przewidywał konfrontacji z potężnym władcą. Przeciwnie, zyskawszy możliwość porozumienia się z nim, rozpoczął za plecami Totonaków własną grę. Już pierwszej nocy jego ludzie wykradli z więzienia dwóch poborców i występując w roli dobroczyńców, nieświadomych przyczyn zatrzymania, odesłali ich do Motecuhzomy z pokojowym posłaniem. Odrzucono w nim oskarżenie, jakie padło z ust Meksykanów, o inspirowanie buntu Totonaków, argumentując, że konieczność udania się do Cempoallan powstała w wyniku niespodziewanego pozostawienia Hiszpanów na wydmach bez środków do życia. Zapewniano władcę o niewzruszonej przyjaźni i pokojowych zamiarach, czego dowodem miało być uratowanie życia trzech pozostałych więźniów. Istotnie, następnego dnia przerażeni zniknięciem Meksykanów dostojnicy totonaccy musieli tłumaczyć się przed Cortesem z własnej nieostrożności. Pod jego presją zrezygnowali też z zamiaru zabicia reszty poborców i zgodzili się przekazać ich na statek w celu uniemożliwienia ucieczki. Ale wbrew oczekiwaniom prowadzona na dwa fronty gra przyniosła efekt połowiczny. Zdani na łaskę swych gości Totonacy uznali w uroczystym akcie, w obecności wodza Hiszpanów, rady miejskiej Vera Cruz i notariusza Diega de Godoy, zwierzchnictwo króla Kastylii nad swym krajem. Pozwolili zniszczyć posągi rodzimych bogów, a na ich miejscu ustawić katolickie obiekty

kultu. Władca Cempoallan, pragnąc dodatkowo zabezpieczyć swą pozycję, ofiarował Cortesowi za żonę własną siostrzenicę. Siedem innych szlachetnie urodzonych dziewcząt oddanych zostało oficerom. W sumie Hiszpanie podporządkowali sobie około trzydziestu państewek totonackich znad Zatoki Meksykańskiej, chętnych do wyzwolenia się spod dominacji Meksykanów. Nie udało się natomiast podtrzymać kontaktów z Motecuhzomą, chociaż do Vera Cruz przybyło poselstwo z bogatymi darami i podziękowaniem władcy Tenochtitlan za uratowanie poborców. Posłowie poinformowali Cortesa, że jeśli Totonaków nie spotkała dotychczas zasłużona i sroga kara, zawdzięczają to wyłącznie pobytowi na ich ziemi Hiszpanów, co do których Motecuhzoma jest przekonany, iż są istotami zapowiadanymi od dawna przez meksykańskich przodków. Dowiedział się on także, jakoby pochodził wraz z Motecuhzomą z jednego rodu. Nie jest pewne, czy wódz naczelny wiedział, co miał na myśli meksykański władca 18 . Raczej nie, choć i bez tego dostrzegł on związek zagadkowej identyfikacji z pełnym respektu zachowaniem się Indian, obserwowanym od chwili lądowania. W każdym razie potraktował niejasne aluzje jako oznakę słabości Motecuhzomy, 0 czym świadczyła przekazana posłom odpowiedź. Z jednej strony zawierała ona ostre zarzuty pod adresem Teuhtlile i pozostałych dostojników odpowiedzialnych za incydent na plażach Chalchiucueyehcan oraz jednoznacz11 Istnieje p e w i e n d o k u m e n t u t r z y m u j ą c y , że Cortśs d o w i e dział się o p r o b l e m a c h n u r t u j ą c y c h M o t e c u h z o m ę oraz o przepow i e d n i p o w r o t u Quetzalcoatla (por. rozdz. 2) zaraz po w y l ą d o w a niu w M e k s y k u od d w ó c h i n d i a ń s k i c h d o s t o j n i k ó w z okolic Otompan, którzy zgłosili się do niego, s z u k a j ą c w s p a r c i a p r z e c i w k o w ł a d c y Tenochtitlan. A u t e n t y c z n o ś ć dokumentu budziła j e d n a k 1 nadal budzi w i e l e w ą t p l i w o ś c i . Cały zresztą problem i d e n t y f i kacji H i s z p a n ó w jako bogów oraz u w a r u n k o w a ń p o s t a w y M e k s y k a n ó w , a z w ł a s z c z a M o t e c u h z o m y w o b e c nich (poruszany w dalszej części książki) jest tak rozległy i zawiły, że jego prezentacja w y m a g a ł a b y o s o b n e j pracy.

ną replikę w kwestii totonackiej, sprowadzającą się do wniosku, iż nie mogą oni służyć dwóm panom. Z drugiej strony osobę władcy starannie separowano od postępowania Teuhtlile sugerując, że na pewno nie wiedział on o niczym, i zapewniając o szczerej przyjaźni, jaką żywią do niego Hiszpanie. Na tym wszelako długo oczekiwany kontakt z Motecuhzomą urwał się, gdyż posłowie nie pojawili się więcej. Dodatkowym rezultatem ich wizyty w Vera Cruz była natomiast reakcja Totonaków: „byli wstrząśnięci i jedni kacykowie mówili drugim, że z pewnością jesteśmy teules (tj. bogami), bo przecież boi się nas Motecuhzoma, skoro przysyła nam złoto i p r e z e n t y " G d y w jakiś czas potem podczas zainicjowanego przez Totonaków wypadu do miasta Tizapantzinco stacjonujący tam garnizon meksykański wycofał się bez walki, przekonanie o boskości czy przynajmniej nadludzkiej mocy białych cudzoziemców ugruntowało się jeszcze bardziej. Aczkolwiek nie umknęło ono uwagi Hiszpanów, Cortes daleki był od budowania planów na tak kruchych fundamentach. Ponownie przyjął postawę wyczekującą, koncentrując się na wznoszeniu Vera Cruz i umacnianiu przymierza z Totonakami. Długo jeszcze nie był pewien, kogo się bardziej boją indiańscy sojusznicy — jego czy Motecuhzomy. Wiadomości przywiezione z Kuby unaoczniły mu wszakże groźną prawdę — czas pracował nieubłaganie na korzyść Diego Velazqueza. Po gorączkowych naradach w gronie zaufanych żołnierzy postanowiono rzucić na szalę wszystkie atuty wynikające z paromiesięcznego pobytu na ziemiach oddanych mocą królewskiego edyktu pod zarząd gubernatora Kuby. 16 lipca do Hiszpanii wyekspediowany został wreszcie statek. Alonso Hernandez Puertocarrero i Francisco de MontejO jako przed14

D i a z d e 1 C a s t i 11 o, op. cif., s. 104.

stawiciele rady miejskiej Vera Cruz dostarczyć mieli Karolowi V listy od Cortesa i żołnierzy, w których opisywano przebieg wyprawy, ogrom i bogactwo ziem zdobywanych ku chwale i korzyści hiszpańskiej Korony, a także prezentowano dowódcę jako szlachetnego obrońcę interesów króla zagrożonych poważnie i od dawna przez Velazqueza. Apelowano do króla — ani słowem nie wspominając, że wiadomość o nominacji Velazqueza dotarła już do członków ekspedycji — o nienadawanie mu żadnych tytułów do ziem na kontynencie lub ewentualnie o odwołanie decyzji podjętych już w tej sprawie. Koronnym argumentem mającym przesądzić, który z adwersarzy jest prawdziwym sługą Korony, były prezenty otrzymane od Motecuhzomy, uzupełnione dodatkowo złotem zebranym wśród żołnierzy. Teraz taktyka wyczekiwania straciła sens. Zdecydowana większość członków wyprawy, składając podpis pod listem do króla, opowiedziała się za kontynuowaniem podboju i "zdawała sobie sprawę, że jedyna droga wchodząca teraz w grę prowadzi do Tenochtitlan — ośrodka władzy i oszałamiającego skarbca, z którego uszczknęli dopiero znikomą część. Ludziom sprzeciwiającym się tym planom dwa drastyczne posunięcia wodza naczelnego pokazały wkrótce, że czas wahań minął bezpowrotnie. Pierwszym była rozprawa z grupą spiskowców, którzy w kilka dni po odpłynięciu Hernandeza Puertocarrero i Montejo usiłowali • opanować statek i uciec na Kubę. Cortes „kazał powiesić Pedra Escudero i Juana Cermeno, obciąć stopy pilotowi Gonzalowi! de Umbria, wysmagać marynarzy nazwiskiem Penates każdemu [dając] po dwieście batów. I ukaraliby również ojca Juana Diaz, gdyby nie był duchownym, ale i tak [Cortes] napędził mu strachu" 15 . Nieco później, aby raz na zawsze wykluczyć pokusy ucieczki, wydany został rozkaż zato15

Tamże, s. 119.

pienia wszystkich statków z wyjątkiem jednego, pozostającego odtąd pod strażą godnych zaufania żołnierzy. Akt ten, dokonany za wiedzą i przy udziale wielu członków ekspedycji, stanowił najlepszy dowód determinacji, nie dopuszczającej innej alternatywy poza zwycięstwem albo śmiercią. Minął wszakże jeszcze miesiąc od wysłania statku do Hiszpanii i niemal cztery od wylądowania w San Juan de Ulua, zanim Cortes uznał za możliwe rozpoczęcie marszu w głąb kraju. Dopiero 16 sierpnia z Cempoallan wyruszyła kolumna licząca blisko 400 żołnierzy pieszych i 15 jeźdźców 16, kierując się na zachód, w stronę pasma górskiego zwieńczonego szczytami Nauhcampatepetl (dziś Cofre de Perote, 4282 m n.p.m.) i Citlaltepetl (Orizaba, 5747 m n.p.m.). W kolumnie szło ponadto 400 Totonaków w charakterze tragarzy i przewodników. Choć ludność Totoriacapan nie dawała swym zachowaniem żadnych powodów do obaw, na wszelki wypadek Cortes zabrał ze sobą kilkudziesięciu wysokich dostojników, którzy własnymi głowami gwarantowali bezpieczeństwo załogi złożonej z około 60 żołnierzy, pozostającej w Vera Cruz pod komendą Juana de Escalante. W liście do Karola V, pisanym dziesięć miesięcy później, wódz konkwistadorów oświadczy, że opuszczając Cempoallan obiecał sobie nie spocząć dopóty, dopóki nie uczyni Motecuhzomy poddanym Korony, jakkolwiek zamiar ten wydawał się przekraczać jego możliwości. Był rzeczywiście w sytuacji przymusowej i prawie beznadziejnej. 16 C o r t e s (op. cit., s. 34) pisze, że w z i ą ł ze sobą 300 p i e c h u r ó w 1 15 k o n n y c h , w Vera Cruz p o z o s t a w i ł zaś 150 p i e s z y c h oraz 2 jeźdźców. W e d ł u g L ó p e z a de G ó m a r a (op. cit,, s. 328), k o r z y s t a j ą c e g o z relacji u s t n y c h w o d z a n a c z e l n e g o oraz i n n y c h u c z e s t n i k ó w podboju, z C e m p o a l l a n w y r u s z y ł o 400 żołnierzy. T a k ą też liczbę podaje D i a z d e l C a s t i l l o dodając, ż e w Vera Cruz zostało około 60 żołnierzy (op. cit., s. 147, 180, 204). W y nika z tego j e d e n w n i o s e k — po o d p ł y n i ę c i u statku do Hiszpanii i p r z e k w a l i f i k o w a n i u w s z y s t k i c h m a r y n a r z y na żołnierzy Cortes miał do dyspozycji n i e w i e l e ponad 450 ludzi.

BITWA, KTÓREJ NIE BYŁO

...zapytałem go, czy jest w a s a l e m M o t e c u h z o my... , on :zaś, z d z i w i o n y tym, o co .go pytałem, odparł mi: a któż nie jest w a s a l e m Motecuhzomy? Relacja Cortesa z rozmowy kiem miasta Caltanmi.

z

Olintetlem,

naczelni-

Mało istotne z pozoru wydarzenia, jakie rozegrały się w ciągu niespełna czterech miesięcy na wybrzeżu Chalchiucueyehcan i w kraju Totonaków, przesądziły o powodzeniu wyprawy Cortesa. Rzecz w tym, że miały one diametralnie odmienny sens i wymiar dla różnych grup ich uczestników. Z hiszpańskiego punktu widzenia kampania dopiero się zaczynała i żołnierze przedzierający się przez strome zbocza południowych stoków Sierra Mądre Oriental nie podejrzewali, iż - odnieśli już zdecydowane zwycięstwo nad Motecuhzomą. Nikt z nich nie zdawał też sobie sprawy, jak wielki udział w zapewnieniu im sukcesu miał sam potężny władca „kraju Culua". Klucz do zrozumienia przyczyn, które zrodziły tak paradoksalną sytuację, kryje się w układach politycznych panujących w ówczesnym Meksyku. Zacząć wszakże wypada od kwestii bardziej ogólnej, a mianowicie od wyjaśnienia, czym faktycznie było odkryte przez Hisz-

panów ogromne imperium rządzone przez wszechwładnego Motecuhzomę? Organizacja polityczna ludności żyjącej w granicach tzw. imperium azteckiego była na ogół trójstopniowa. Strukturę podstawową stanowiła calpulli (1. mn. calpultin) — społeczność lokalna, rodzaj wspólnoty rodowo-terytorialnej, o systemie władzy typu rodowego. Pewna liczba calpultin, tworzących z reguły wsie, podlegała jednemu ośrodkowi miejskiemu, w którym rezydował tlatoani (1. mn. tlatoąue) — dożywotni władca, wybierany spośród członków jednego z arystokratycznych rodów, o kompetencjach obejmujących wszystkie sfery ponadlokalnego życia społecznego (jurysdykcja, polityka, wojskowość, religia). Miejskie centra wraz z wsiami obowiązanymi do płacenia tlatoaniemu trybutu stanowiły swego rodzaju miasta-państwa zwane altepetl (1. mn. altepeme), których ustrój Hiszpanie przyrównywali do ustroju Wenecji, Genui czy Pizy. Te mocno zróżnicowane demograficznie i terytorialnie, choć zazwyczaj stosunkowo małe organizmy (na początku XVI wieku tylko w Dolinie Meksyku istniało około 50 tlatoąue) decydowały o pejzażu politycznym obszarów przemierzanych przez żołnierzy hiszpańskich. Trzecim poziomem organizacji były związki kilku miast-państw. W najsilniejszych z nich, do których od pierwszej połowy XV wieku zaliczały się konfederacje Meksykanów (nazywano ją także konfederacją Culhua, 3tąd „kraj Culua", o którym słyszeli ciągle Hiszpanie), Acolhuacanów i Tepaneków, wykształcił Się kolejny szczebel w hierarchii władzy. Jedno z miast-państw zajmowało pozycję dominującą w stosunku do pozostałych, przekształcając się w centrum polityczne, administracyjne, gospodarcze i religijne już nie tylko dla własnych trybutariuszy, lecz również dla innych tlatoąue oraz podległych im miejscowości. Władcę takiego „państwa

państw" zwanego hueytlatoani — „wielkim tlatoanim", uważano za nosiciela nadnaturalnej, magicznej mocy i źródło wszelkiej władzy. Będące jego siedzibą miasto pełniło funkcję punktu docelowego wszechogarniającego systemu danin, który zapewniał utrzymanie nieproduktywnym warstwom społecznym V Mapa polityczna, z jaką mieli do czynienia Hiszpanie, zaczęła się kształtować około roku 1430, kiedy to w wyniku rebelii Tenochtitlan, wspieranej przez Tetzcoco, rozpadła się konfederacja tepanecka z Azcapotzalco na czele, będąca w ciągu dwóch minionych stuleci hegemonem Doliny Meksyku. Oba zwycięskie państewka natychmiast stworzyły nowe konfederacje i zawarły ze sobą sojusz, do którego dołączyło wkrótce tepaneckie miasto Tlacopan. Członkowie Trójprzymierza, gdyż taką nazwę zyskał w historiografii związek trzech miast-państw, stosunkowo szybko zapewnili sobie supremację na obszarze Doliny Meksyku, a potem także daleko poza jej granicami. Terytorium, jakie w końcu znalazło się pod ich panowaniem, miało rozmiary prawdziwie imperialne, zachowało wszelako szczególną, quasi-federacyjną strukturę. Sojusz Tenochtitlan, Tetzcoco i Tlacopan teoretycznie nie ograniczał autonomii jego uczestników ani jako samodzielnych miast-państw, ani jako zwierzchników odrębnych konfederacji. Zawarty pakt zobowiązywał do wspólnych ofensywnych działań militarnych, zapewniając każdemu udział w trybucie narzucanym podbitym ludom, obligował do solidarnej obrony w razie ataku 1 O strukturze, s p o ł e c z n e j i p o l i t y c z n e j i m p e r i u m azteckiego por. P. Carrasco, Social Organization of Ancient Mexico, [w:] Handbook of Middle American Indians, U n i v e r s i t y of T e x a s Press, A u s t i n 1971, t. X, cz. 1, s. 349—375; Ch. G i b s o n , Structure of the Aztec Empire, j.w., s. 376—394; A. López Austin, Organización polltica en el altiplano central de Mexico durante el poscldsico, „Historia Mexicana", vol. XXIII, nr 4 (1974), s. 515—550; F. K a t z, Situación social y económica de los aztecas durante los siglos XV y XVI, U N A M , M e x i c o 1966.

z zewnątrz i przewidywał szerokie współdziałanie w czasach pokoju. Niemniej jednak pozycja stron układu od początku nie była jednakowa, już choćby dlatego, że Tetzcoco i Tlacopan zgodziły się uznać przywództwo militarne Meksykanów. Różnice istniały także w innych dziedzinach. Tlacopan, nie uczestniczący w wojnie z Azcapotzalco, nigdy nie miał większego znaczenia politycznego, co znalazło wyraz m. in. w zmniejszonym wymiarze trybutu otrzymywanego w ramach Trójprzymierza. Tetzcoco przewodzące konfederacji Acolhuacan, znacznie rozleglejszej i szczycącej się bogatszą tradycją historyczną niż Meksykanie, traciło pozycję równorzędnego partnera wolniej, lecz nieuchronnie, ulegając mocarstwowym dążeniom władców Tenoehtitlan. Tenoehtitlan lub Meksyk-Tenochtitlan, jak nazywali często swoje miasto Meksykanie, miaf historię bardzo krótką. Jego mieszkańcy przybyli do Doliny Meksyku w końcu XIII wieku wraz z ostatnią grupą wielkiej fali ludów chichimeckich napływających tu po upadku państwa Tolteków. Spóźnieni przybysze, po okresie uzależnienia od Culhuacan (o tyle istotnym, że późniejsi władcy meksykańscy, przybiorą tytuł Culhua tecuhtli i powoływać się będą na pochodzenie od władców Culhuacan, wywodzących swój rodowód z linii ubóstwionego władcy i kapłana Tolteków — Ce Acatl Topiltzina Quetzalcoatla) osiedli na ostatnim wolnym skrawku ziemi — nieurodzajnej, bagnistej wyspie u zachodnich brzegów jeziora Tetzcoco, tworzącego z kilkoma innymi ciąg akwenów w centrum Doliny Meksyku. Tam też około 1325 roku jedna z dwu grup, na jakie rozdzielili się Meksykanie, nosząca eponim Tenochkowie, założyła miasto Tenoehtitlan. Druga grupa, tzw.' Tlatelolkowie, w jakiś czas potem założyła na sąsiedniej, północnej wysepce miasto Tlatelolco. Tenochkowie, od chwili pojawienia się w Dolinie Meksyku mający opinię bitnych wojowników, teraz bę-

dąc formalnie poddanymi Azcapotzaleo zasłynęli jako bezwzględni wykonawcy ękspansjonistycznej polityki tego miasta-państwa. Podczas panowania swych pierwszych historycznych władców: Acamapichtli (ok. 1370— —1396), Huitzilhuitla (ok. 1396—1417) i Chimalpopoca fok. 1417—1427), wnieśli znaczny wkład w ujarzmienie Mixquic, Xochimilco, Cuitlahuac, Chimalhuacan, Xaltocan, Acolman, Tetzcoco, Chalco i innych, mniejszych miast. Po odzyskaniu suwerenności za rządów Itzcoatla (ok. 1427—-1440) wśród Tenochków rozpoczął się proces przemian społeczno-politycznych, który stworzył przesłanki do gwałtownego rozwoju państwa. Reformy zmierzały w dwóch zasadniczych kierunkach. Pierwszym było' wzmocnienie władzy tlatoaniego i zwiększenie roli pipiltin — wywodzącej się z panującego rodu warstwy szlacheckiej, która dzięki zwycięskiej wojnie z Tepanekami zdobyła wiele przywilejów i stała się silną grupą nacisku o interesach nie zawsze zgodnych z interesami macehualtin — pozostałych warstw skupionych w calpultin. Drugim kierunkiem było formowanie nowej ideologii o charakterze religijno-politycznym, mającej na celu zastąpienie plemiennego modelu świata mocarstwową wizją państwa i dostarczenie wszystkim członkom społeczeństwa motywacji do wcielania jej w życie. Proces ten doprowadził do powstania swoistej cywilizacji wojny ucieleśniającej zasadę, że wojna stanowi źródło i podstawę wszelkich przejawów istnienia. Na płaszczyźnie mitologiczno-religijnej przejawiało się to w wyeksponowaniu kultu wojowniczego boga plemiennego Meksykanów — Huitzilopochtli („Kolibra z Południa") oraz nie spotykanym dotąd natężeniu krwawych ofiar z ludzi, uznanych za główny czynnik zapewniający trwanie kosmosu. Czciciele Huitzilopochtli wzięli na swe barki odpowie-

dzialność za przedłużanie istnienia świata i uczynili z profesji żołnierskiej najbardziej zaszczytne zajęcie A przy tym zajęcie ze wszech miar zyskowne. Zasługi wojenne, będące zasadniczym kryterium oceny jednostki bez względu na pochodzenie społeczne, dla macehualtin stanowiły jedyny w zasadzie sposób uzyskania awansu społecznego, to znaczy przejścia do warstwy uszlachconych (cuauhpipiltin), co automatycznie wiązało się z korzyściami majątkowymi. Główną przyczyną bezprecedensowej nobilitacji wojny były warunki, w jakich przyszło rozwijać się społeczeństwu meksykańskiemu, Wprawdzie intensywne prace melioracyjne doprowadziły do zagospodarowania bagnistych terenów i powstania wydajnego rolnictwa na chinampas, jednak ludność wyspiarskiego miasta-państwa przez długi czas cierpiała na brak nadwyżek produkcyjnych. Brakowało również innych towarów, które poprzez wymianę handlową zapewniłyby dopływ deficytowych dóbr, w tym żywności w okresach nieurodzaju czy klęsk żywiołowych. Własne potrzeby miała wreszcie rozrastająca się warstwa szlachecka. W jej wypadku chodziło tak o ziemię, którą ludzie ci jako jedyni mogli posiadać na własność, jak o dopływ artykułów luksusowych, od szlachetnych metali i piór tropikalnych ptaków począwszy, na kakao (będącym w Mezoameryce środkiem płatniczym) i bawełnie kończąc. Tylko ekspansja terytorialna gwarantowała rozwiązanie tych problemów. Lata panowania Motecuhzomy Ilhuicamina (ok. 1440— —1469) i Axayacatla (ok. 1469—1481) przyniosły gigantyczne zdobycze obejmujące prawie cały obszar centralnego Meksyku. Wówcząs też kształtować się zaczęły ostateczne granice imperium azteckiego, a więc terenów 2

nego diada warte Dawni

O k s z t a ł t o w a n i u się tzw. światopoglądu mistyczno-Wojenpisał m.in. M. L e ó n - P or t i 11 a, La flosofa n&huatl estuen sus fuentes, U N A M , M ś x i c o 1959. Zasadnicze tezy zasą też w jego książce t ł u m a c z o n e j na polski, por. t e n ż e, Meksykanie, tłum. M. S t e n , K r a k ó w 1976, s. 85 nn.

zdominowanych przez członków Trójprzymierza, których łącznie zwykło się nazywać potocznie Aztekami. Na zachodzie, po zdobyciu Toluca i obszarów przyległych, ekspansja zatrzymana została na rubieżach dużego państwa Tarasków w Michoacan. Na północy granice panowania Tenochtitlan, Tetzcoco i Tlacopan wyznaczyły mało atrakcyjne gospodarczo terytoria koczowniczych plemion chichimeckich. Na północnym wschodzie opanowano Totonacapan aż po kraj Huasteków. Zakrojone na szeroką skalę operacje wojskowe z natury rzeczy nie szły w parze z ugruntowaniem zależności, ale powtarzające się tu i ówdzie rebelie kończyły się z reguły klęską. W początkach lat siedemdziesiątych XV wieku niezależne dotychczas Tlatelolco, szykując się do wojny z Tenochtitlan, zdołało jeszcze uzyskać poparcie co najmniej dziewięciu miast z środkowej części doliny (m. in. Chalco, Xochimilco, Tenayocan) oraz Cuauhpaneków, Huexotzinków i Matlatzinków spoza Doliny Meksyku. Mało zdecydowana postawa sojuszników przesądziła jednak o losie Tlatelolków — miejsce rodzimego tlatoańiego zajął wyznaczany przez władcę Tenochtitlan cuauhtlatoani (gubernator wojskowy), a oddzielne dotąd miasto przekształcać się zaczęło w dzielnicę sąsiedniej aglomeracji. Rozprawiono się też z sojusznikami Tlatelolco, chociaż ostateczne podporządkowanie dużej konfederacji Chalco nastąpiło dopiero na początku XVI wieku. Za rządów Ahuitzotla (ok. 1486—1502) oraz Motecuhzomy Xocoyotzina, wybranego dziewiątym tlatoanim Tenochtitlan w 1502 roku, meksykańskie miasto osiągnęło apogeum świetności. Wyspę łączyły z lądem stałym trzy szerokie groble, biegnące na południe, zachód i północ. Kilkukilometrowy akwedukt doprowadzał słodką wodę z Chapultepec na zachodnim brzegu jeziora, ponieważ duży stopień zasolenia wód otaczających miasto uniemożliwiał wykorzystanie ich do celów konsumpcyj-

nych. Szacuje się, że na obszarze ok. 7,5 kms, obejmującym zarówno Tenoehtitlan, jak i Tlatelolco, mieszkało być może do 300 tysięcy ludzi 3 . Wzniesioną na regularnym planie metropolię przecinały cztery główne ulice zbiegające się w centrum — w pobliżu Świętego Dziedzińca o boku długości 400 metrów, ponad którym górowała wielka piramida o podstawie 100 X 80 metrów i wysokości 30 metrów, zwieńczona świątyniami Huitzilopochtli i Tlaloca. Na dziedzińcu znajdowało się ponadto blisko 80 kamiennych konstrukcji o funkcjach religijnych, zaś wokół niego rozciągała się dzielnica pałacowa. Większość prac budowlanych wykonana została rękami podbitych obcoplemieńców, z ich ziem pochodziły także zgromadzone w mieście bogactwa. Ahuitzotl przesunął granice imperium azteckiego po Coatzacoalco i Xoconochco (u granic dzisiejszej Gwatemali) na wschodzie oraz po Ocean Spokojny na południu. Motecuhzoma skoncentrował się już głównie na operacjach przeciwko buntującym się lub nadal niepodległym państewkom leżącym wewnątrz granic obszaru kontrolowanego przez administrację i garnizony Trójprzymierza. Ukszałtowany w ci.Agu około dziewięćdziesięciu lat organizm, który, jak się szacuje, skupiał w 1519 roku dziewięć milionów ludzi, pod każdym względem przypominał olbrzymią, skomplikowaną mozaikę. Pomińmy zróżnicowanie językowe, etniczne i kulturowe, aby słów parę poświęcić stosunkom politycznym wewnątrz imperium azteckiego. Podboje rzadko były dziełem wyłącznie wojsk meksykańskich. Najczęściej dokonywano ich przy pomocy Tetzcoco i Tlacopan, które zresztą prowadziły także sa8 Liczba l u d n o ś c i z a m i e s z k u j ą c e j a g l o m e r a c j ę T e n o c h t i t l a n - T l a t e l o l c o j e s t c i ą g l e p r z e d m i o t e m dyskusji, a s z a c u n k i w a h a j ą się od 60—120 t y s i ę c y do 250—400 tysięcy.

modzielną politykę ekspansji. W rezultacie podbite miasta-państwa podlegały jednemu z członków Trójprzymierza albo dwóm lub trzem jednocześnie. Podlegały — a więc musiały płacić trybut w postaci produktów spożywczych, surowców, różnego rodzaju wyrobów, obowiązane były do określonego wymiaru pracy na rzecz zwycięzcy i wystawiania wojska na jego potrzeby, traciły też prawo do części ziem uprawnych przydzielonych azteckiej szlachcie. Stopień zależności podlegał fluktuacjom z tendencją jednak do wzrastania. Zmienna była także struktura zależności — poszczególne miasta-państwa przechodziły w różnych okolicznościach z rąk do rąk, przy czym od końca XV wieku najczęściej powiększały one' władztwo Tenochtitlan. Ponieważ ekspansja nie miała nic wspólnego z opanowywaniem i trwałą okupacją określonego terytorium, zazwyczaj zdobyte miasto-państwo zachowywało swój kształt terytorialny oraz lokalny system władzy. Wprawdzie pokonany tlatoani mógł być obalony lub zastąpiony przez odgórnie mianowanego administratora, lecz najczęściej starano się związać miejscową dynastię z dynastiami z Tenochtitlan, Tetzcoco czy Tlacopan poprzez kombinacje matrymonialne. Nad terminowym wypełnianiem zobowiązań czuwali calpixque — poborcy, rezydujący w płacących trybut miejscowościach; w newralgicznych regionach mający czasem do dyspozycji garnizony. Zjawiskiem dość niezwykłym było istnienie w granicach imperium kilku enklaw utrzymujących pełną suwerenność. Szczególne wśród nich miejsce zajmowała konfederacja tlaxcaltecka złożona z czterech miast-państw: Tepeticpac, Ocotelolco, Tizapan-i Quiahuiztlan, znana pod ogólną nazwą Tlaxcallan 4 . Przyczyny, dla których Trójprzymierze nie opanowało 4

Azteca,

Por. N. Mexico

D a v i e s, Los 1968, s. 66—155.

senorios

indepenclientes

del

Imperio

nigdy państwa położonego tuż obok Doliny Meksyku, są niejasne. Wiadomo, że od czasów Motecuhzomy .Ilhuicamipa, kiedy to zapoczątkowano na większą skalę tzw. wojny kwietne (xochiyaoyotl), służące wyłącznie zdobyciu jeńców na ofiary, Tlaxcallan stało się niejako etatowym dostawcą ofiar dla bogów Tenoehtitlan. Trudno jednak przypuszczać, by ta specyficzna symbioza stanowiła główny powód meksykańskiej wstrzemięźliwości. Jest bardziej prawdopodobne, iż do końca XV wieku Tenoehtitlan, który nadawał; ton ekspansjonistycznej polityce Trójprzymierza, nie usiłował podporządkować sobie Tlaxcallan z różnych powodów, być może także ze względu na przyjazne stosunki tego państwa z Tetzcoco. Dopiero po śmierci w 1472 roku Nezahualcoyotla — wybitnego władcy Tetzcoco, darzącego Tlaxcalteków szczególną sympatią za udzieloną mu niegdyś pomoc — agresywność Meksykanów wobec Tlaxcallan zaczęła wzrastać, doprowadzając za rządów Motecuhzomy Xocoyotzina do stanu permanentnej wojny. Nie przyniosła ona napastnikom żadnych znaczących sukcesów, jedna zaś z większych ekspedycji zakończyła się nawet druzgocącą klęską. Jeśli wierzyć źródłom tetzeokańskim, różnice zdań między Tenoehtitlan i Tetzcoco w sprawie Tlaxcallan przetrwały do ostatnich lat przed hiszpańską konkwistą B. Okres panowania Motecuhzomy Xocoyotzina charakteryzował się w ogóle wzrostem napięć i konfliktów zarówno w łonie Trójprzymierza, jak i w samej konfederacji meksykańskiej, powodowanych przede wszystkim polityką tego władcy. W zakresie polityki wewnętrznej doprowadził on do dalszego wzmocnienia władzy centralnej kosztem autonomii calpultin, które poddane zostały kontroli urzędników państwowych. Dokonana natychmiast po objęciu rządów przez Motecuhzomę draF. de Alva Ixtlilxóchitl, 1975—1977, t. II, s. 185—187.

Obras

históricas,

Mexico

styczna] cżystka W aparacie administracyjnym (usunięcie z niego ludzi o niskim pochodzeniu społecznym) zwieńczyła trwający od dziesiątków lat proces przejmowania władzy w państwie przez szlachtę. Odtąd tylko członkowie tej warstwy piastować mogli wszelkiego rodzaju urzędy państwowe, co w praktyce oznaczało utożsamienie interesów pipiltin z interesami państwa. Ale równocześnie na plan dalszy odsunięte zostały tradycyjne ciała doradcze i władza hueytlatoaniego nabrała cech absolutyzmu. Motecuhzomę otoczono splendorem oraz nimbem boskości, a jego decyzje zyskały status niepodważalnych wyroków. Cechy charakterologiczne władcy craz drakońskie metody rządzenia sprawiły, iż zdaniem wielu badaczy jego panowanie przybrało formę tyranii. Podobne tendencje Awystąpiły w polityce stosowanej wobec podbitych ziem, aczkolwiek tempo zmian było tutaj nieco wolniejsze. Hueytlatoani Tenochtitlan dążył do sukcesywnego pogłębienia zależności podległych mu miast-państw poprzez zwiększanie świadczeń albo ograniczanie władzy lokalnych tlatoąue, włącznie z zastępowaniem ich meksykańskimi urzędnikami lub ustanawianiem nowych, wywodzących się z Tenochtitlan dynastii. Specjalną rolę w procesie konsolidacji państwa odgrywały czynniki ideologiczne, zwłaszcza od lat szerzony pod przymusem kult Huitzilopochtli 6 . Znane są wypadki, gdy opór przeciw implantacji obcego boga powodował fizyczną likwidację całych rodów lokalnej arystokracji w podbitych miastach-państwach. Ambicje meksykańskie od dawna budziły niepokój władców konfederacji Acolhuacan, którzy także podlegali różnorakim naciskom ze strony potężnego sojusznika. Już Nezahualcoyotl (1418—1472) zmuszony został do wzniesienia w Tetzcoco świątyni dla Huitzilopochtli oraz zwiększenia liczby ofiar z ludzi. Istnieją poszlaki, A. nochtitlan,

López Aystin, M e x i c o 1961, s. 52.

La

constitución

real

de

Mexico-Te-

iż jego syn Nezahualpilli (1472—1515) zdawał sobie sprawę z zagrożeń, jakie rodziła polityka Motecuhzomy, i starał się go przed nimi ostrzec. Jednakże aż do śmierci Nezahualpilli rosnąca supremacja Meksykanów w ramach Trójprzymierza nie doprowadziła, o ile wiadomo, do poważniejszych zatargów. Dopiero spór o sukcesję pomiędzy synami zmarłego władcy przerodził się w otwartą manifestację antymeksykańskich nastrojów części szlachty tetzcokańskiej. Ingerencja Motecuhzomy, kfóry ignorując rywalizujące stronnictwa Coanacochtzina i Ixtlilxochitla usadowił na tronie Cacamę —• także syna Nezahualpilli, ale i własnego siostrzeńca — doprowadziła do wybuchu wojny domowej. W /przeciwieństwie do Coanacochtzina Ixtlilxochitl odmówił uznania nowego tlatoaniego i przy pomocy kilku miast-państw, podległych dotąd Tetzcoco, zdobył Otompan, tworząc w tym mieście ośrodek oporu zarówno przeciwko Cacamie, jak i jego protektorom. Nie wszystkie szczegóły i okoliczności rebelii są dostatecznie wyjaśnione, lecz wydaje się, że IxtIilxochitl zdołał uzyskać poparcie Tlaxcallan oraz Cholollan, suwerennego miasta-państwa graniczącego od południowego zachodu z terytorium konfederacji tlaxcalteckiej. Najprawdopodobniej podjął również nieudaną próbę oblężenia Tenoehtitlan. Po pewnym czasie doszło wszakże do zawarcia ugody, na mocy której Cacama pozostał władcą Tetzcoco, natomiast Ixtlilxochitl uzyskał prawo do części trybutu ściąganego przez konfederację Acolhuacan. Nie oznaczało to bynajmniej zmiany postawy wobec Meksykanów, czego wyraz dał Ixtlilxochitl oraz popierająca go grupa szlachty wkrótce po przybyciu Hiszpanów. Rozdźwięki wśród elity acolhuakańskiej i uległość Cacamy ostatecznie osłabiły pozycję Tetzcoco w Trójprzymierzu. Jakkolwiek formalnie nie nastąpiły żadne zmiany w charakterze sojuszu, faktycznie Motecuhzoma stał się głową imperium azteckiego. W tym też sensie obraz

sytuacji politycznej, jaki zaprezentowała Hiszpanom ludność nadbrzeżnych rejonów Meksyku, nie rozmijał się zbytnio z prawdą. Hueytlatoani Tenochtitlan był dla milionów ludzi „najwyższym panem rzeczy niebieskich i ziemskich" 7. Chcąc lapidarnie określić stan, w jakim znajdowało się imperium azteckie w 1519 roku, należałoby powiedzieć, iż przypominało ono kolosa na glinianych nogach, mającego wszakże żelazne ręce, które decydowały o jego stabilności i potędze. Słabości sprowadzały się w zasadzie do luźnej, podminowanej narastającymi sprzecznościami wewnętrznymi struktury państwa. Największym niebezpieczeństwem groził ewentualny wzrost napięcia pomiędzy Tenochtitlan i Tetzcoco. Gdyby jednak na tym tle nie doszło do rozpadu Trójprzymierza, pozostałe konflikty nie mogły raczej zagrozić istnieniu imperium. Polityczne rozdrobnienie zdominowanych terytoriów, sąsiedzkie antagonizmy oraz stosowana z powodzeniem polityka „kija i marchewki" wykluczały w praktyce powstanie aliansu, będącego w stanie stawić czoło militarnej potędze Meksykanów. O sile armii Tenochtitlan decydowały dwa czynniki: jej liczebność oraz kadra doświadczonych, doskonale wyszkolonych, zawodowych wojowników, nazywanych potocznie „dzielnymi ludźmi". Podstawową masę żołnierską stanowili wszyscy zdolni do walki mężczyźni, przechodzący w' wieku młodzieńczym obowiązkowe przeszkolenie w szkole telpochcalli, istniejącej w każdym calpulli, lub w kapłańskiej szkole calmecac. Uczestniczyli oni w operacjach wojennych na zasadzie pospolitego ruszenia, w zależności od potrzeb, w składzie oddziałów wystawianych- przez poszczególne calpultin. Po zakończeniu działań powracali do swych domów i zajęć rolniczych czy rzemieślniczych. Zazwy7

A 1 v a I x 11 i 1 x ó c h i 11, op. cit., s. 188.

czaj udział w wojnie rozpoczynał się około 20 roku życia, ale w szczególnych wypadkach mobilizowano również chłopców od lat dwunastu oraz starców. Funkcje dowódcze pełnili wojownicy zawodowi, tworzący osobną grupę społeczną, podzieloną na kilka bractw czy też swego rodzaju zakonów rycerskich posiadających odrębne i precyzyjnie określone ubiory, ozdoby i formę uczesania, rezydujących w odrębnych budynkach i pozostających na utrzymaniu hueytlatoaniego. Przynależność do zakonów uzależniona była od pochodzenia społecznego i zasług wojennych. Najniższym, jak się zdaje 8 ,' stopniem w hierarchii wojskowej był teąuihua, mający na swym koncie pojmanie czterech wrogów. Ludzie o tej randze wywodzili się ze wszystkich warstw społecznych i najprawdopodobniej nie stanowili zakonu w ścisłym znaczeniu, chociaż tworzyli wyraźnie wyodrębnioną grupę. Mogli brać udział w naradach wojennych, zajmować stanowiska dowódcze lub urzędnicze. Typową organizacją wojskową byli natomiast cuacuauhtin, zwani „orłami" (cuauhtli) i „jaguarami" (ocelotl), rekrutujący się wyłącznie spośród szlachty. Posiadali oni własną świątynię i rytuały, dysponowali specjalnym budynkiem w obrębie zabudowań pałacowych władcy, brali udział w naradach wojennych i z głosem ich liczył się bardzo hueytlatoani. Cieszyli się też wieloma dziedzicznymi przywilejami, np. nie płacili trybutu, mogli mieć kilka żon, używać bawełnianych ubiorów itp. Jeszcze większe znaczenie mieli ci przedstawiciele szlachty, którzy po dokonaniu dwudziestu wyczynów o nie znanym nam charakterze grupowali się w odrębnym zakonie jako wojownicy noszący tytuł cuachic. Oni 8 Jak w i e l e i n n y c h kwestii, także organizacja w o j s k o w a u ludów n a h u a t l nie jest c a ł k o w i c i e jasna, por. K a t z, op. cit., s. 151—171; López-Austin, La constitución..., s. 03—117; J. M o n j a r a s - R u i z, Panorama generał de la guerra entre los aztecas, „Estudios de Cultura Nahuatl", t. XII, 1976, s. 241—264.

oraz wojownicy otomitl, o których nie wiadomo prawie nic poza tym, że nosili włosy obcięte przy uszach i związani byli przysięgą nieuciekania wobec dwunastu przeciwników, stanowili elitarne oddziały armii meksykańskiej. Istniała wreszcie organizacja tzw. caballeros pardos, wojowników pochodzących z niższych warstw społecznych. Mając już rangę teąuihua i odznaczywszy się w walkach zyskiwali oni, oprócz specjalnych oznak, wiele przywilejów, m. in. prawo noszenia bawełnianych ubiorów, posiadania 2—3 żon, jedzenia w pałacu władcy, uczestniczenia w obrzędowych tańcach obok pipiltin — szlachty rodowej. Byli również zwolnieni z trybutu. Ich przywileje przechodziły na synów, choć nie jest jasne, czy oznaczało to pełną nobilitację. „Dzielni ludzie'', czerpiący z wojny największe korzyści, cieszyli się w społeczeństwie dużą estymą i korzystali ze szczodrobliwości władcy. Według informacji anonimowego konkwistadora, Motecuhzoma dysponował w Tenochtitlan 10 tysiącami zawodowych wojowników stale gotowych do interwencji w mieście lub poza nim jako samodzielna formacja albo też w składzie mobilizowanego w miarę potrzeb pospolitego ruszenia. Do obowiązków państwa należało zapewnienie wojownikom uzbrojenia. W Tenochtitlan, przy murze otaczającym Święty Dziedziniec — kultowe centrum miasta, usytuowane były arsenały „pełne różnego rodzaju broni używanej przez nich podczas wojen" V Istniały ponadto mniejsze arsenały dzielnicowe. Uzbrojenie ofensywne wojownika meksykańskiego składało - się z procy (tematłatl), miotacza krótkich oszczepów i(atlatl), włóczni właściwej (tepuztopilli), dzidy o trzech grotach (tlatzontectli), drewnianego miecza o krawędziach nabijanych silnie tnącymi ostrzami El conąuistador anónimo. Relación de algunas cosas de la Nueva Espana... , w: Colección de documentos para la historia de Mexico, ed. J. G a r c i a I c a z b a l c e t a , M e x i c o 1858, t. I, s. 394.

z obsydianu (macuahuitl) lub jego odmiany, szerszej i dwuręcznej (macuahuitzoctli), drewnianej maczugi (cuauhololli), pik, kamieni rzucanych ręcznie oraz łuku (tlahuitolli) z zapasem strzał (mitl). Groty wykonane były z łupanego kamienia, kości zwierzęcych lub rybich ości, bardzo mocnych i ostrych. Groźną i skuteczną bronią były zwłaszcza macuahuitl i macuahuitzoctli, 0 czym przekonali się Hiszpanie obserwując, jak jeden celny cios potrafi zabić konia. Uzbrojenie defensywne obejmowało okrągłe lub owalne tarcze (chimalłi), wykonane z twardej trzciny przeplatanej bawełnianymi sznurami, z zewnątrz zdobione m. in. piórami i złotymi blachami, chroniące nawet przed strzałem z kuszy; ichcahuipilli — rodzaj pancerza-kaftanu ze skóry podbitej bawełną lub z samej, mocno zbitej 1 pikowanej bawełny, o grubości do dwóch palców; kaftan z krótkimi spodniami, przypominający kombinezon wiązany z tyłu, z grubego materiału, pokryty różnobarwnymi piórami („te pierzaste ubiory — pisał hiszpański żołnierz — mają odporność odpowiednią do ich broni, tak że nie przenikają przez nie strzały ani inne ostre pociski, tylko odbijają się nie raniąc, a nawet szpadą trudno jest je przebić" 10); luźne płaszcze podobne do peleryn, wiązane wokół szyi (ehuatl); ubiory ze skór zwierzęcych oraz drewniane hełmy w kształcie głów węży, orłów, jaguarów, w których twarz wojownika wystawała z otwartej paszczy, bogato zdobione piórami, złotem, szlachetnymi kamieniami. Stroje wojenne różnicowały wojowników ze względu na pochodzenie i pozycję społeczną. Na przykład wojownicy wywodzący się z ludu mogli nosić ichcahuipilli tylko do pasa i zdobiły ich wyłącznie skóry zwierzęce, podczas gdy szlachta używała ichcahuipilli długich, sięgających czasem do połowy łydek, oraz nosiła ozdoby z piór, złota, drogocennych kamieni. 10

Tamże, s. 372.

Organizacja wojska odzwierciedlała strukturę społeczno-polityczną państwa. Wojownicy wystawiani przez calpultin występowali pod własnymi sztandarami i tworzyli odrębne pododdziały, które wchodziły w skład większych formacji, w wypadku Tenochtitlan podlegających dowódcom czterech campan — makrodzielnic, na jakie podzielone było miasto. Dowódcy campan mieli obowiązek przygotowania broni i prowiantu dla swoich ludzi. Wszystkie funkcje dowódcze, począwszy od małych grup po 5 lub 6 osób, złożonych z młodych albo mniej doświadczonych wojowników, aż po liczące 200 i 400 osób „kompanie" oraz duże zgrupowania oddziałów, pełnili „dzielni ludzie" — członkowie wojskowych bractw. O ich rozlokowaniu i zadaniach decydowali wyżsi dowódcy nazywani cuauhuehuetąue — „stare orły". Najwyższą rangę w hierarchii wojskowej mieli dwaj ludzie zajmujący stanowiska tlacatecatla — „dowódcy ludzi" oraz tlacochcalcatla — „pana domu strzał" (tj. arsenału), wchodzący w skład czteroosobowej rady powoływanej na czas panowania każdego tlatoaniego. Nazwy noszone przez obu dostojników zdają się wskazywać, że pierwszy odpowiedzialny był za sprawy taktyczno-organizacyjne, drugi natomiast — za uzbrojenie armii. Wodzem naczelnym wojsk Tenochtitlan był wszakże sam hueytlatoani, zwany w tej roli tlacatecuhtli — „panem ludzi". On też albo cihuacóatl, jego pomocnik i zastępca, dowodzili osobiście ważniejszymi operacjami, chociaż w czasach Motecuhzomy zadanie to powierzano coraz częściej jednemu z wyższych dowódców. Dodać należy, iż oprócz armii Tenochtitlan Motecuhzoma jako zwierzchnik militarny Trójprzymierza dysponował także podobnie zorganizowanymi armiami Tetzcoco i Tlacopan, a w razie konieczności wojskami dowolnej liczby podległych mu miast-państw. Czynnikiem współdecydującym o potędze Trójprzy-

mierzą było nader korzystne położenie geograficzne. Sojusznicze miasta zajmowały wyjątkową pod. względem strategicznym pozycję w Dolinie Meksyku — z nieosiągalnym właściwie Tenoehtitlan na wyspie oraz Tetzcoco i Tlacopan po obu stronach jeziora — umożliwiającą im wspieranie się w każdej sytuacji i zapewniającą dogodne warunki do prowadzenia działań w dowolnej części doliny. Z kolei usytuowanie Doliny Meksyku w centrum kraju ułatwiało dostęp do różnych jego regionów, zaś wysokie góry otaczające ją ze wszystkich stron oraz fakt, iż należała do najgęściej zaludnionych obszarów przedhiszpańskiego Meksyku (co decydowało 0 liczebności armii), niejako z góry przekreślały szanse ewentualnego agresora spoza doliny. Wraz z pojawieniem się ekspedycji Hernana Cortesa 1 buntem Totonaków ten względnie stabilny układ uległ pewnemu zachwianiu. Dla azteckiego kolosa nadszedł czas sprawdzianu. Jego szanse były jednak bez porównania większe niż kilkusetosobowej grupy przybyszów, na niekorzyść których działały wszystkie wymienione czynniki. Urealniona została wprawdzie groźba rozpadu imperium, ale żeby przykład Totonaków wyzwolił reakcję łańcuchową, konieczne było uprzednie skruszenie strachu przed meksykańskimi wojskami. Tego zaś nie udało się Hiszpanom uczynić nawet w wypadku mieszkańców Totonacapan. Trudno powstrzymać się od refleksji, że gdyby Motecuhzoma zdecydował się wówczas na rozpoczęcie wojny, hiszpańskie atuty, uważane zazwyczaj za podstawę ich późniejszych sukcesów, a mianowicie broń palna, konnica i taktyka walki, miałyby o wiele niniejsze znaczenie niż się na ogół sądzi. Decydujące znaczenie zyskałaby miażdżąca przewaga liczebna, możliwość odcięcia dostaw żywności, a także warunki geograficzne — olbrzymie przestrzenie dzielące wybrzeża Zatoki Meksykańskiej od Doliny Meksyku, o silnie zróżnicowanej

rzeźbie terenu, uniemożliwiającej często użycie koni i armat. Zapewne inaczej ułożyłyby się też stosunki polityczne w samym Tenochtitlan oraz w imperium azteckim, zwłaszcza stosunki między Tenochtitlan i Tetzcoco, które wpłynęły potem w istotny sposób na przebieg walk o stolicę Meksykanów. Nie można wreszcie zapominać o samych Hiszpanach i ich ewentualnych reakcjach na silny opór. Wolno sądzić, że wszystko to musiałoby doprowadzić do odwrotu albo — co bardzo prawdopodobne — do zdziesiątkowania wyprawy Cortesa. Podobny los spotkał w latach 1519—1520 żołnierzy wysłanych z Jamajki na podbój stosunkowo małego kraju Huasteków, leżącego na północ od rzeki Panuco. Jeżeli w przypadku Cortesa stało się inaczej i zdobycie Tenochtitlan przypadło w udziale jego żołnierzom, a nie jakiejś kolejnej wyprawie, to zdecydował o tym fakt, że aztecki kolos od początku unikał użycia swych „żelaznych rąk". Pytanie o przyczyny niezwykłej pod każdym względem postawy Motecuhzomy Xocoyotzina wobec białych cudzoziemców jest kwestią najbardziej chyba kontrowersyjną w historiografii podboju Meksyku. Toczone od lat dyskusje i spory oscylują pomiędzy absolutnie przeciwstawnymi wyjaśnieniami. Istnieje interpretacja tłumacząca pasywność Meksykanów fatalizmem indiańskiej wizji świata, która rzekomo zmuszała do pogodzenia się z każdym wyrokiem losu. Inni: historycy odrzucają całkowicie udział czynników światopoglądowych czy ideologicznych w kształtowaniu postawy Indian, kładąc nacisk na szok, jakim był kontakt z cywilizacją europejską, oraz mistrzowskie wykorzystanie przez Cortesa słabości imperium azteckiego. W rzeczywistości obie krańcowe interpretacje zawierają w sobie ziarno prawdy, aczkolwiek praprzyczyny reakcji Motecuhzomy na przybycie i poczynania Hiszpanów (gdyż nikt inny, tylko on posiadał rozstrzyga-

jący głos w sprawie stosunków z przybyszami) tkwiły w skomplikowanym splocie uwikłań politycznych, religijnych i psychologicznych, w jakim władca Tenoehtitlan znalazł się w przeddzień konkwisty. Można powiedzieć, iż zachowanie jego stanowiło uboczny i mimowolny, przez nikogo nie przewidziany efekt konfliktów drążących meksykańskie państwo. Na kilka lat przed dotarciem statków z. Kuby do brzegów Meksyku — źródła indiańskie nie pozwalają ustalić tu pewnej chronologii — Tenoehtitlan stał się areną wydarzeń, które pomimo prozaicznej genezy przybrały dość specyficzną formę. Mocarstwowa i absolutystyczna polityka Motecuhzomy wyzwoliła w pewnym momencie falę krytyki, przeradzającej się okresowo nieomal w wojnę psychologiczną przeciwko władcy. Podstawowym orężem strony atakującej były rzeczywiste lub inscenizowane zjawiska i wydarzenia, w kategoriach kultury nahuatl traktowane jako znaki sygnalizujące przyszłość i poddające się profesjonalnej interpretacji. W ciągu paru lat ich zestaw objął komety, trudne do identyfikacji na podstawie opisów zjawiska astronomiczne albo meteorologiczne, zaburzenia wód w jeziorach, pożary świątyń, trudności transportowe podczas sprowadzania bloku skalnego przeznaczonego na głaz ofiarny, prorocze sny, zjawy oraz anormalne stworzenia oznajmiające ludziom zatrważające nowiny. Część z tych zjawisk obserwowano również poza Doliną Meksyku. W Tenoehtitlan i najbliższych okolicach miały one jednak szczególnie duże natężenie, a co istotniejsze — ich interpretacje cechowała zaskakująca jednomyślność. Ściągani z całego kraju na dwór Motecuhzomy jasnowidze, wróżbici i magowie, zamiast widzieć w znakach zwiastuny bliżej nieokreślonych klęsk i nieszczęść oczekujących 1 ludzi w ogóle, uporczywie łączyli przyszłą katastrofę z osobą władcy i jego metodami rządzenia. W przepowiedniach, w sposób mniej lub

bardziej otwarty, poddawano krytyce pychę i wyniosłość Motecuhzomy, niesprawiedliwość, ciągłe wojny przysparzające cierpień i kłopotów, nadmierne obciążenia trybutem, wreszcie narzucanie kultu Huitzilopochtli. W snach powtarzały się wizje symbolizujące upadek i zagładę Tenochtitlan. Pewną rolę odgrywał także motyw „powrotu bogów", silnie zakorzeniony w tradycji ludów Mezoameryki i bardzo aktualny ze względu na odsuwanie przez Meksykanów na plan dalszy dawnych plemiennych bogów. Zapewne zbiorowym promotorem wystąpień była tzw. arystokracja plemienna — polityczna i religijna elita zdominowanych miast-państw, w przeciwieństwie do szlachty meksykańskiej złączona silnymi więzami z calpultin, a jednocześnie najbardziej zagrożona wzrostem potęgi Tenochtitlan i zmianami w systemie władzy, jakie wprowadzał Motecuhzoma. Znany jest los pewnego człowieka reprezentującego tę grupę — niejakiego Tzompantęuctli z Cuitlahuac, uchodzącego w swoim mieście za człowieka-boga, który za sprzeciwianie się nowym obciążeniom na rzecz Huitzilopochtli oraz grożenie Motecuhzomie zemstą prawdziwych bogów zapłacił głową razem z całym swoim rodem. Było to w 1517 roku. Parę lat wcześniej katastroficzną wizję przyszłości prezentował meksykańskiemu władcy Nezahualpilli, wykorzystując pojawienie się komety. Jego obawy dotyczyły, jak można sądzić, skutków polityki Tenochtitlan zarówno dla konfederacji Acolhuacan, jak i całego Trójprzymierza. Nezahualpilli zmarł podobno śmiercią naturalną, choć niektórzy antymeksykańsko nastawieni jego potomkowie dopatrywali się później udziału Motecuhzomy w zgonie ojca. Największe ofiary w okresach nasilenia wojny psychologicznej ponosili profesjonalni interpretatorzy znaków i snów, pochodzący zazwyczaj z miast-państw podległych Meksykanom. Mimo olbrzymiego szacunku, jakim

cieszyła się ich wiedza, karano tych ludzi bezlitośnie pod zarzutem rozpowszechniania fałszywych i podburzających przepowiedni. Fakt ten świadczy, że Motecuhzoma był świadomy prawdziwej genezy „boskich znaków" lub przynajmniej ich interpretacji. Jego postawa daleka była jednak od konsekwencji, musiałby bowiem nie być Meksykaninem, aby zdobyć się na całkowitą obojętność wobec powtarzających się przez lata dziwnych zjawisk i zdarzeń. Ich ilość oraz jednoznaczność interpretacji, której nie zachwiały brutalne represje, siłą rzeczy podważały pewność własnych odczuć i racji. Osobowość Motecuhzomy dodatkowo sprzyjała animatorom wojny psychologicznej. Wielu badaczy uważa go za typowy przykład człowieka niezrównoważonego emocjonalnie, łatwo ulegającego depresjom, skłonnego do melancholii i mistyki. Cechy te powodowały, że każdą nową przepowiednię przypłacał on okresem apatii, chorobliwego smutku, strachu o swój los i zwątpienia w słuszność podejmowanych decyzji. Nigdy wszakże nie był osamotniony w walce z przeciwnikami i samym sobą. Jakkolwiek optyka właściwa relacjom indiańskim odsuwa na daleki plan krąg przyjaznych mu, zaufanych ludzi, z pewnością odgrywali oni dużą rolę w przełamywaniu stanów depresyjnych Motecuhzomy. Najwyżsi dostojnicy, reprezentujący interesy meksykańskiej szlachty, mogli też być bezpośrednimi inspiratorami rozpraw z jasnowidzami i wróżbitami, których jeszcze po hiszpańskim podboju oskarżano o bałamucenie władcy. Warto podkreślić, że motywy polityczne rządziły zachowaniem dostojników w jeszcze większym stopniu niż to było w przypadku Motecuhzomy. Podczas najsilniejszego bodaj załamania psychicznego, kiedy obezwładniony przepowiedniami władca przystał na podsunięte mu przez magów rozwiązanie kłopotów i zdecydował się „odejść w zaświaty", czyli popełnić rytualne samobój-

stwó, człowiek, który podjął skuteczną próbą wyperswadowania Motecuhzomie tego zamiaru, w pierwszym rzędzie odrzucił zdecydowanie mitologiczno-religijne uzasadnienie decyzji. Dalsze argumenty miały już wyłącznie polityczny charakter: „Cóż to, potężny panie? Co„ to za lekkomyślność osoby o takim znaczeniu i wadze, jak twoja? Gdzie idziesz? Co powiedzą ci z Tlaxcallan, z Huexotzinco, z Cholollan i z Tliliuhąuitepec, i ci z Michoacan i z Metztitlan? Za co uważać będą Meksyk, (miasto) które jest sercem całej ziemi? To pewne, wielki będzie wstyd dla twego miasta i dla nas wszystkich, którzy w nim pozostaniemy, gdy odezwie się głos i rozniesie się twa ucieczka. Gdybyś umarł, (gdyby) ujrzeli cię martwego i pogrzebanego, to rzecz naturalna, ale... uciekać? Cóż powiemy? Co odpowiemy tym, którzy nas spytają o naszego króla? Będziemy musieli odrzec im ze wstydem, że uciekł... Wróć, panie, na twój urząd i miejsce, i porzuć podobną lekkomyślność; zważ na hańbę, jaką przynosisz nam wszystkim" u . Przybycie Hiszpanów stanowiło z pewnością ogromne zaskoczenie dla obu stron konfliktu, niezależnie bowiem od tego, kim byli przybysze, którzy wyłonili się z morza, nastąpiło coś, co korespondować mogło z katastroficznymi przepowiedniami. W Tenochtitlan odnotowano już wyprawę Hernandeza de Cordoba, lecz ponieważ nie dotarła ona do ziem kontrolowanych przez Trójprzymierze, wieści o niej były bardzo mgliste. Dopiero statki Grijalvy wywołały spore zamieszanie. Podczas gdy mieszkańcy wybrzeża handlowali z Hiszpanami, Motecuhzoma — nakazawszy urzędnikom pod groźbą kary śmierci zachowanie w tajemnicy faktu ich przybycia — zainicjował dochodzenie mające ustalić, czy w tradycji 11 D. D u r ś n, Historia de las Indias de Nueva Espana e Islas de Tierra Firmę, M e x i c o 1967, t. II, s. 496. Scenariusz r y t u a l n e g o s a m o b ó j s t w a p r z e w i d y w a ł u d a n i e się do o k r e ś l o n e j jaskini i być może p o w i e s z e n i e się t a m ; dlatego m o w a jest o odejściu, ucieczce.

grup etnicznych zamieszkujących Dolinę Meksyku przewidywano kiedykolwiek pojawienie się istot o podobnym wyglądzie. Z tego, co wiemy o przebiegu śledztwa, wynika, że przeciwnicy hueytlatoaniego szybko dostrzegli okazję do. uwiarygodnienia swych proroctw. Kiedy okazało się, iż Hiszpanie nie odpowiadają żadnemu z tradycyjnych przekazów, w ostatniej chwili podsunięto Motecuhzomie jakiegoś starca z Xochimilco, będącego rzekomo depozytariuszem przepowiedni całkowicie zgodnej z rzeczywistością. Do głębi przerażony władca ponowił zakaz rozpowszechniania wieści o przybyszach i polecił przygotować dla nich bogate dary. Do spotkania jego wysłanników z Grijalvą nie doszło z powodu odpłynięcia statków. Gdy rozstawione wzdłuż wybrzeża posterunki potwierdziły zniknięcie tajemniczych gości, Motecuhzoma odzyskał równowagę psychiczną i przystąpił do działania: „odzyskał diabelską energię, jaką zwykł mieć, i znów zaczął się wynosić w taki sposób, że już samych bogów się nie bał. Zaczął tyranizować władze (różnych) ludów i miast, oddawał rządy swoim krewniakom, a pozbawiał tych, którym prawnie się należały... " u Motecuhzoma nie wiedział oczywiście, że za niespełna rok statki przypłyną ponownie, i być może dlatego wiadomość o flotylli Cortesa załamała go całkowicie. Uwierzył, że przybysze są istotami boskimi, a ściślej mówiąc — iż jest świadkiem zapowiedzianego przed setkami lat powrotu Ce Acatl Topiltzina Quetzalcoatla, który miał odzyskać utracone niegdyś panowanie nad ziemią. Oficjalni wysłannicy otrzymali polecenie zorientowania się w zamiarach powracającego boga. Tak jednoznaczna identyfikacja Cortesa była dziełem przypadku. On bowiem sprawił, że lądowanie Hiszpanów nastąpih ostatecznie w roku oznaczonym w -kaleni2 Tamże,

s.

516.

darzach indiańskich jako 1-Acatl (i-Trzcina); zgodnie z tradycją toltecką rok 1-Acatl miał być datą powrotu ubóstwionego władcy i kapłana z Tollan 13 . Co więcej, opuszczając Meksyk Quetzalcoatl oddalił się na wschód, z tego więc kierunku powinien także przybyć. W kontekście rozbudzonej wojną psychologiczną wrażliwości na przepowiednie, koincydencje te musiały nabrać wstrząsającej wymowy. Skądinąd sam wygląd cudzoziemców, ich broń, konie, duże psy, a także wiadomości o bezwzględnym łamaniu przez nich odwiecznych zwyczajów i praw, wywoływały wśród mieszkańców Meksyku prawdziwie apokaliptyczne nastroje. „...Powstał wielki niepokój i trwoga; nie ze strachu przed utratą ziemi, lecz dlatego, iż uważali, że nastąpił koniec świata i zginą wszystkie pokolenia. Najbardziej potężni ludzie rozglądali się w poszukiwaniu miejsc w górach i najodleglejszych zakątków, aby uchować swe kobiety, dzieci i majątek, aż minie gniew bogów. Mówiono, że znaki i dziwy, jakie poprzednio widziano, były po to, by się poprawić, gdyż zjawiska owe oznaczać mogły tylko kres i koniec świata; i dlatego wielki był smutek ludzi" Przedłużający się pobyt Hiszpanów sprzyjał oswajaniu się z nową sytuacją. Powoli, wraz z coraz większym zasobem informacji o niezwykłych przybyszach, szok ustępował miejsca refleksji. Zachowane źródła indiańskie nie pozwalają, niestety, odtworzyć wszystkich czynników i okoliczności warunkujących zmianę postaw, faktem jest jednak, że stosunkowo szybko — czy to z powodu zbyt dużej rozbieżności między tradycją i rzeczywistością, czy też na skutek nacisków bardziej realistycznie i pragmatycznie nastawionych do13 Co nie rok 1519. W p o w t a r z a ł się 14 J. de t. II, s. 91.

oznacza, jak nieraz się suponuje, iż miał n i m być m e k s y k a ń s k i m s y s t e m i e k a l e n d a r z o w y m rok 1 - A c a t l co 52 lata. T o r q u e m a d a, M o n a r ą m a Indiana, M e x i o o 1975,

stojników meksykańskich — Motecuhzoma przestał być tak uległy jak początkowo. Hiszpanie, absolutnie nieświadomi zamieszania, jakie wywołali, nie pojmowali również sensu rozgrywających się wokół nich wydarzeń. Indianie dopuszczali możliwość, iż cudzoziemcy są ludźmi czy raczej bogami, towarzyszącymi Quetzalcoatlowi-Cortesowi (Malintzin mówiąc o nim używała też terminu „bóg"); jednocześnie dążono do weryfikacji tego poglądu i ustalenia faktycznej tożsamości Hiszpanów. Bariera kulturowa komplikowała jednak wyniki ustaleń. Okadzanie wonnymi żywicami i samookaleczenia dokonywane przez* Indian w obliczu domniemanych bogów wywoływały — zamiast aprobaty — niechęć i odrazę. Złoto wzbudzało większy zachwyt niż boskie atrybuty, np. bardziej od żółtego metalu ceniony jadeit lub choćby ozdoby z piór ąuetzala. Na dostarczone pewnego razu potrawy obficie skropione ludzką krwią Hiszpanie zareagowali obrzydzeniem. Kiedy indziej w pobliże hiszpańskiego, obozu przybyła grupa czarowników i magów w celu wypróbowania swej tajemnej wiedzy, lecz zaklęcia i czary nie imały się białych istot. Także obserwacja zachowania się Hiszpanów oraz wnikliwe badanie przedmiotów przekazanych w darze do Tenochtitlan, zamiast przynieść definitywne rozstrzygnięcie, potęgowały jedynie zdumienie. Ale po paru tygodniach wiara w przybycie Quetzalcoatla była na tyle podważona, że Teuhtlile otrzymał polecenie pozostawienia przybyszów samym sobie. Poddano ich kolejnej próbie. Podporządkowując sobie Cempoallan, a następnie inne miasta totonackie, Cortes rozpoczął z Motecuhzomą kilkumiesięczną grę o najwyższą stawkę. Grę nierówną, gdyż wódz hiszpański przystąpił do niej z; determinacją człowieka nie mającego nic do stracenia, podczas gdy partner, dysponujący wszystkimi w zasadzie atutami, z góry zakładał przegraną i unikał przejęcia inicjatywy

w swoje ręce. Poselstwo wysłane po uwolnieniu z więzienia w Quiahuiztlan meksykańskich poborców było pierwszym sygnałem, że Motecuhzoma nie chce konfrontacji i godzi się z ewentualnymi skutkami, jakie wywołać mogło przejście do porządku dziennego nad rebelią Totonaków. Wprawdzie zmiana pierwotnej oceny sytuacji, polegająca na odrzuceniu identyfikacji Cortesa z Quetzalcoatlem, wykluczała oddanie przybyszom władzy nad imperium azteckim, ale sugestię o wspólnym pochodzeniu Motecuhzomy i Cortesa z linii Quetzalcoatla odczytać można jako propozycję podzielenia się władzą. Wymarsz wojsk hiszpańskich w głąb kraju przyjęto W Tenoehtitlan z mieszanymi uczuciami, przy czym zarówno niepokój, jak i nadzieja łączyły się z postawą Tlaxcalteków. Sojusz Cortesa z władcami Tlaxcallan stworzyłby dla Meksykanów duże zagrożenie militarne, natomiast wojna między zaprawionym w bojach państwem i garstką cudzoziemców stanowiła szansę zlikwidowania problemu cudzymi rękami. Hiszpanie, którzy po przejściu Sierra Mądre Oriental znaleźli się na ziemiach lojalnych wobec Motecuhzomy, pomimo gościnnego przyjęcia ze strony miejscowych tlatoąue woleli zaufać Totonakom, nalegającym na zawarcie przymierza z Tlaxcaltekami. Dla Cortesa byłoby to rozwiązanie optymalne, ponieważ państwo słynące jako nieprzejednany wróg Tenoehtitlan gwarantowało to, czego nie mogli zapewnić noszący na sobie piętno poddaństwa władcy totonaccy — pewny punkt oparcia, wzmocnienie sił oraz mocną pozycję przetargową w rozmowach z Motecuhzomą. Rachuby Totonaków na pokojowe przyjęcie Hiszpanów w Tlaxcallan zawiodły, choć i tam odbiegające od wszelkich norm istoty ożywiły wspomnienie niezwykłych zjawisk obserwowanych w minionych latach. Władcy tlaxcalteccy dopuszczali możliwość, iż to Hiszpanie byli przedmiotem przepowiedni, nie mieli jednak pewności.

Z racji wyglądu, atrybutów oraz drogi, którą przybyli, nie wydawali się być ludźmi, lecz nie potrafiono ustalić, czy są „synami Słońca", czy też monstrami wyplutymi przez morze. W związku z tym wątpliwości postanowiono rozstrzygnąć w walce. Reakcja Tlaxcalteków, skądinąd charakterystyczna dla wielu małych grup etnicznych kontaktujących się z Hiszpanami, jest doskonałym punktem odniesienia dla postawy prezentowanej przez Motecuhzomę i jego otoczenie. W obu wypadkach wchodziły w grę analogiczne wizje świata, podobne kategorie pojęciowe i skojarzenia. Różnica postaw byłaby trudna do wyjaśnienia, gdyby pominąć ów splot czynników warunkujących dodatkowo zachowanie się Meksykanów, o czym była mowa. Zacięte walki kilkudziesięciotysięcznej armii tlaxcalteckiej z czterystu żołnierzami, trwające w sumie kilkanaście dni, z najwyższą uwagą obserwowane były w Tenochtitlan. Kiedy stało się jasne, że pomimo strat i zmęczenia Hiszpanie są o krok od zwycięstwa, Motecuhzoma wysłał do nich posłów. Zaniepokojony przedłużającą się wojną Cortes nie był jeszcze wówczas pewny, czy prośby głównodowodzącego armii tlaxcalteckiej Xicotencatla o przybycie do głównego miasta, noszącego także nazwę Tlaxcallan, nie są kolejnym podstępem. Lepiej znający swych długoletnich wrogów Meksykanie wiedzieli jednak, że Tlaxcaltecy ponieśli klęskę i gotowi są uznać zwierzchność hiszpańską. Porażająca wymowa faktów, przekraczająca wszelkie wyobrażenia odwaga i wartość bojowa cudzoziemców, którzy wkrótce uzyskać mogli poparcie swych aktualnych przeciwników, wykluczała jakiekolwiek wahania. Posłowie z Tenochtitlan przybyli do obozu hiszpańskiego, gdy Cortes oczekiwał nowych akcji zaczepnych ze strony Tlaxcalteków. Motecuhzoma oświadczał, że „chce być wasalem naszego wielkiego cesarza i cieszy

się, iż znajdujemy się już blisko jego miasta, (a to) ze względu na sympatię, jaką żywi do Cortesa i wszystkich teules (tj. bogów), jego braci, którzy z nim byliśmy...; i żeby zastanowił się, ile chce corocznego trybutu dla naszego wielkiego cesarza, on zaś da go w złocie, srebrze, strojach i kamieniach chalchivis (tj. jadeitach) pod warunkiem, że nie. pójdziemy do Meksyku (Tenoehtitlan). Nie dlatego, by nie chciał nas przyjąć z dużą życzliwością, lecz z powodu jałowości i bezdrożności kraju. Strapiłby go nasz trud, gdyby widział, że musimy go znosić, i nie mógłby zaradzić mu ta}c, jak chciałby" 15. W myśl zasad obowiązujących w imperium azteckim gotowość płacenia trybutu oznaczała uznanie obcej dominacji. Tym samym znikała konieczność kontynuowania marszu do Tenoehtitlan, zwłaszcza że hueytlatoani sam prosił o wyznaczenie wysokości świadczeń, bez jednej potyczki podporządkowując swe państwo Karolowi V. W meksykańskich kategoriach politycznych państwa nie mogło już spotkać nic gorszego. Kiedy jednak wódz naczelny z radością przyjął deklarację Motecuhzomy i z jeszcze większym zapałem mówić zaczął o wizycie w Tenoehtitlan, konflikt dwóch odmiennych systemów pojęciowych osiągnął apogeum. Jeżeli dotychczas meksykański władca mógł mieć wątpliwości co do celów przyświecających upartym cudzoziemcom, to fakt, iż nie zadowolił ich desperacki akt poddaństwa, rozwiał je ostatecznie. Teraz wszystko zdawało się wskazywać, że prawdziwym celem było zgładzenie jego samego lub w najlepszym razie obalenie jego władzy. Wniosek ten aż nadto korespondował ze złowieszczymi przepowiedniami i przeżywanymi poprzednio rozterkami, by pozostać bez wpływu na psychikę Motecuhzomy. W istocie fiasko poselstwa wysłanego do Tlaxcallan 15

Diaz

del

C a s t i 11 o, op. cit., s. 145.

Hernan

Diego

Cortes

Velazquez

Motecuhzoma (wizerunek z kodeksu indiańskiego)

Alegoryczne wyobrażenie Motecuhzomy

Wydarzenia roku 1 5 1 9 wg kodeksu indiańskiego

Widok Tenochtitlan od strony zachodniej (rekonstrukcja)

Spotkanie Cortesa z Motecuhzomą

Cortes i Malintzin

O f i a r a z ludzi

Rzeź n a Ś w i ę t y m D z i e d z i ń c u p o d c z a s ś w i ę t a T o x c a t l

W y d a r z e n i a roku

1520 wg kodeksu indiańskiego

Załoga hiszpańska oblężona w Tenochtitlan

zasługuje na miano momentu przełomowego z dwóch powodów. Po pierwsze, hueytlatoani pozbawiony został wszystkich atutów poza przewagą militarną. Nie miał nic więcej do zaofiarowania Hiszpanom i odtąd krążący już bezustannie pomiędzy Tenochtitlan i kolejnymi kwaterami Cortesa wysłannicy powtarzać będą tylko to, co wódz hiszpański usłyszał w Tlaxcallan. Po drugie, Motecuhzoma upewniwszy się, że jego osoba jest głównym obiektem zainteresowania Hiszpanów, popadł w apatię, z której nie zdołał się wyzwolić pomimo prób, jakie w tym kierunku czyniono. Choć mało wiemy o postawach meksykańskiej szlachty w tym dramatycznym okresie, pewne fakty zdają się świadczyć, że reakcja władcy spotkała się nie tylko z dezaprobatą, lecz także próbami przeciwdziałania. Dwa zwłaszcza wydarzenia, które zaszły w czasie marszu z Totonacapan do Tenochtitlan, trudno byłoby interpretować inaczej niż jako rezultat posunięć ludzi, którzy — świadomi być może przyczyn stanu psychicznego Motecuhzomy — dążyli do zaostrzenia stosunków z Hiszpanami i postawienia władcy w sytuacji przymusowej, obligującej go do użycia siły. Pierwsza taka próba podjęta została na wybrzeżu, kiedy zasadnicze siły hiszpańskie toczyły walki na terenie Tlaxcallan. Na skutek agresywnych poczynań garnizonu meksykańskiego z Nauhtlan (nad Zatoką Meksykańską) wobec ludności totonackiej, którą usiłowano nakłonić do zerwania z Hiszpanami, a także wobec żołnierzy pozostawionych w Vera Cruz, doszło tam do zbrojnej konfrontacji. Kapitan Juan de Escalante wyprawił się z kilkudziesięcioma ludźmi oraz oddziałami totonackimi do Nauhtlan i po zaciętej bitwie zdobył miasto. Z ręki Meksykanów zginęło kilku żołnierzy, w tym również dowódca Vera Cruz. Zarówno wzięci do niewoli jeńcy, jak i sądzony w parę miesięcy później Cuauhpopoca, dowodzący woj-

skami meksykańskimi, zeznali, że akcja przeprowadzona została na rozkaz Motecuhzomy. Inaczej zresztą być nie mogło. Wiadomo ponadto, że do Tenochtitlan dostarczono głowę jednego z żołnierzy, który zmarł w wyniku odniesionych ran, prezentując ją władcy jako niezbity dowód śmiertelności Hiszpanów. Motecuhzoma był jednak podobno zdumiony przede wszystkim klęską swoich oddziałów w starciu z tak małą grupą cudzoziemców i zabronił umieszczania trofeum w świątyniach miasta. Bardziej zagadkowy przebieg i poważniejsze konsekwencje miało drugie wydarzenie — w Cholollan, niepodległym mieście-państwie, utrzymującym w ostatnich latach przyjazne stosunki z Tenochtitlan. Cortes skierował się tam za namową meksykańskich dostojników już po powstaniu koalicji hiszpańsko-tlaxcalteckiej. Uroczyste powitanie nie zdołało przysłonić chłodu i rezerwy, z jakimi traktowano żołnierzy w następnych dniach. Przebywający w Cholollan posłowie meksykańscy pragnęli dowiedzieć się wyłącznie o decyzjach Cortesa i natychmiast podążyli do swego władcy. Z dnia na dzień pogarszało się zaopatrzenie w żywność, a miejscowi dostojnicy unikali wizyt i rozmów. Uważna obserwacja miasta zdawała się potwierdzać opinię Tlaxcalteków, którzy od razu uznali zaproszenie za podstęp, zwłaszcza że w pobliżu Cholollan skoncentrowana była około 20-tysięczna armia meksykańska. Wreszcie potajemnie uwięzieni i wzięci na spytki dostojnicy i kapłani wyjawili, iż w porozumieniu z Tenochtitlan przygotowany został spisek w celu zniszczenia białych przybyszów. Aby uprzedzić cios, Hiszpanie ogłosili zamiar opuszczenia miasta, kiedy zaś pod pozorem pożegnania udało im się zgromadzić na jednym z placów parę tysięcy Indian, zaatakowali ich niespodziewanie. Walki, które objęły szybko całe miasto, trwały około pięciu godzin. W ciągu pierwszych dwóch godzin, przy pomocy 400 Totonaków i sprowadzonych w ostatniej chwili

oddziałów tlaxcalteckich (ok. 5 tysięcy ludzi), pozostawionych u granic Cholollan, zabito ponad 3 tysiące mieszkańców. Część miasta spalono. Znajdujące się poza Cholollan wojska meksykańskie nie weszły do akcji. Rzeź oraz spustoszenie miasta-sanktuarium, do którego zewsząd ciągnęły pielgrzymki dla oddania czci otoczonemu tam szczególnym kultem Quetzalcoatlowi, wstrząsnęły krajem. „...Prosty lud ogarnięty jest strachem — pisał indiański kronikarz — czuje tylko przerażenie. Jak gdyby zatrzęsła się ziemia, jakby ziemia zawirowała im przed oczami... Wszystko to było niesłychane" 16 . Szok potęgowało załamanie się wiary, że miasto pozostające pod opieką Quetzalcoatla jest praktycznie nie do zdobycia. Oczekiwano przecież, iż „wróg spłonie w ogniu, który spadnie na niego z nieba i że ze świątyń ich własnych bożków popłyną rwące rzeki, aby zatopić zarówno tych z Tlaxcallan, jak i naszych (tj. Hiszpanów)" 17. Wątpliwe jest, by wobec zniszczenia świątyni i strącenia z piramidy posągu Quetzalcoatla znalazł się ktoś, kto nadal gotów byłby identyfikować z nim Cortesa. Z łatwością wyobrazić sobie można natomiast popłoch wywołany na dworze Moteęuhzomy faktem, iż Hiszpanie przejrzeli okryte tajemnicą plany. Kiedy Cortes zagroził, że w razie napotkania dalszych przeszkód jego żołnierze zaczną zachowywać się tak, jakby znajdowali się na ziemi wrogów, Tenochtitlan zareagował dopiero po sześciu dniach, chociaż w trzy doby — podróżując nocami w lektyce — można było dotrzeć stamtąd do Vera Cruz. Motecuhzoma odżegnał się oczywiście od inicjatorów wydarzeń w Cholollan i zapewniał, że stacjonujące w pobliżu miasta wojska podlegały wprawdzie jemu, lecz działały bez jego wiedzy, na mocy lokalnych, są16 B. de S a h a g u n, Historia generał de las cosas de Nueva Espana, M e x i c o 1979, s. 770. 7 D. M u n o z C a m a r g o , Historia de Tlaxcala, Mexico 1978, s. 209.

siedzkich układów. Na dowód czystych intencji ponawiał propozycję płacenia trybutu, jeszcze raz usiłując wszakże odwieść Hiszpanów od zamiaru złożenia wizyty w Tenochtitlan. Załamany i miotany strachem władca sam już chyba nie wierzył w skuteczność przyjętej taktyki, gdyż któreś z kolejnych poselstw przyniosło w końcu zgodę na przyjęcie natarczywych „gości". Decyzja ta podjęta została w trakcie narady zwołanej przez Motecuhzomę, w której — oprócz tlatoąue głównych miast Trójprzymierza — uczestniczyli także wszyscy najwyżsi dostojnicy, dowódcy wojskowi i kapłani. Źródła historyczne informują wyłącznie o stanowisku zajętym wówczas przez trzech władców: Cuitlahuaca •— brata Moteeuhzomy, panującego w Ixtapalapan, Cacamę — siostrzeńca Motecuhzomy, będącego tlatoanim Tetzcoco, oraz główną osobistość narady — Motecuhzomę. Cuitlahuac zdecydowanie sprzeciwił się wpuszczeniu Hiszpanów do Tenochtitlan argumentując, że w razie konieczności (a niszczenie świątyń i przejmowanie władzy czyniło ją bardzo prawdopodobną) łatwiej będzie pokonać ićh poza miastem, nieosiągalnym z lądu, niż w jego murach, Tego samego zdania była nie określona bliżej część zgromadzonych dostojników. Konkurencyjny pogląd zaprezentował Cacama. Utrzymywał, iż dalsze odmawianie zgody na przybycie cudzoziemców do Tenochtitlan byłoby oznaką słabości i tchórzostwa, tym bardziej że władca tak potężny jak Motecuhzoma powinien wysłuchać osobiście przedstawicieli innego władcy. Gdyby zaś przekroczyli oni swe uprawnienia, zawsze będzie czas na wprowadzenie do akcji oddziałów wojskowych. O wyniku sporu, ilustrującego w jakimś stopniu nastroje panujące wśród azteckiej elity, przesądziła opinia Motecuhzomy: „zanim ktokolwiek (inny) zdążył się odezwać, powiedział, że jemu to (ostatnie) wydaje się słuszne".

Cuitlahuac, który otrzymał polecenie oczekiwania na Hiszpanów w Ixtapalapan, rzucił jeszcze pod adresem brata ostrzeżenie: „obyś nie wpuścił do swego domu kogoś, kto wygna cię i zabierze władzę", a „wszyscy pozostali ponownie uczynili znak, że zgadzają się z C u i t l a h u a c a t z i n e m " N a tym naradę zakończono. Cacama miał wyjść naprzeciw Hiszpanom i towarzyszyć im w drodze do miasta. W istocie alternatywa stojąca przed- uczestnikami narady polegała na opowiedzeniu się za natychmiastowym rozpoczęciem wojny, do tego bowiem sprowadzała się zdecydowana odmowa przyjęcia Cortesa, albo odłożeniem rozstrzygnięcia problemu na później. Wariant drugi, nie wykluczający bynajmniej dalszych prób powstrzymania Hiszpanów, na pozór nie przesądzał niczego. Na pozór, ponieważ od wypadków w Cholollan Motecuhzoma zrezygnował z myśli o jakimkolwiek oporze; analizując jego zachowanie w tym czasie wybitny XIX-wieczny historyk meksykański Orozco y Berra uznał, iż hueytlatoani postępował niczym „najgłupszy idiota" 19. Z prób powstrzymania Hiszpanów faktycznie nie zrezygnowano. Wysłano do Cortesa sobowtóra Motecuhzomy, starając się wmówić mu, że ma przed sobą prawdziwego władcę. Poselstwo, które zastało żołnierzy na zachodnich stokach Sierra Nevada, między wulkanami Popocatepetl (5452 m n.p.m.) i Iztaccihuatl (5286 m n.p.m.), po raz kolejny proponowało coroczny trybut i ostrzegało przed uciążliwą drogą. Usiłowano też skierować Hiszpanów na boczną drogę, idącą w kierunku Tetzcoco. Wreszcie wysłano naprzeciw grupę kapłanów, czarowników i magów. W Ayotzinco, małej miej18 Códice Ramirez. Manuscrito del siglo XVI intitulado: Relación del origen de los indios que habitem esta Nueva Espańa..., M e x i c o 1979, s. 188—189; T o r ą u e m a d a , op. cit., s. 143—144. 19 O r o z c o y B e r r a , op. cit., s. 258.

scowości na południowym brzegu jeziora Chalco, gdzie Cortes spotkał się z Cacamą, ten ostatni przepraszając, że Motecuhzoma nie wyszedł osobiście na powitanie — rzekomo z powodu złego stanu zdrowia — oferował swe usługi jako przewodnik, jeśli wódz Hiszpanów... trwa w zamiarze odwiedzenia Tenochtitlan! Jeszcze w Ixtapalapan, w przeddzień wejścia do głównego miasta imperium azteckiego, kilku „życzliwych" dostojników radziło Cortesowi poniechać dalszej drogi ze względu na jej trudy i niebezpieczeństwa. Wszystkie te zabiegi kryły się w cieniu manifestowanej powszechnie gościnności i przyjaźni. Po przebyciu gór oddzielających ziemie Cholollan i Huexotzinco (niewielkiego miasta-państwa związanego z Tlaxcallan) od Doliny Meksyku, gdy Hiszpanie znaleźli się na terytorium podległej Meksykanom konfederacji Chalco, w każdej miejscowości oczekiwali ich nadejścia lokalni władcy i dostojnicy z darami w postaci złota, klejnotów, wyrobów rękodzielniczych, niewolnic. Przygotowane były wygodne kwatery i zapasy jedzenia. Ale wystarczyło, by w przemowach Cortesa padło stwierdzenie o naprawieniu krzywd i likwidacji niesprawiedliwości, a narzucone rozkazem zachowanie ulegało niespodziewanej zmianie. Wielu dostojników z Chalco, Tlalmanalco, Chimalhuacan, Amaąuemecan i Ayotzinco dostrzegło w przybyszach ewentualnych sojuszników i poza plecami posłów Motecuhzomy zaczynały sypać się skargi na meksykański ucisk, samowolę poborców, olbrzymi trybut, porywanie kobiet, zmuszanie do pracy na rzecz Tenochtitlan. Jednocześnie ostrzegano przed zbytnim zaufaniem słowom Motecuhzomy, który za radą boga Huitzilopochtli szykował w mieście zasadzkę. , Meksykański kronikarz, spisujący w połowie XVI wieku indiańską wersję konkwisty, utrzymywał, że podobne sceny rozgrywały się również w Cuittahuac, gdzie „pod opiekę" przybyszów oddali się- panowie z Xochimilco

i Mixquic, oraz w Ixtapalapan, dokąd przybyli przedstawiciele Mexicaltzinco, Culhuacan i Huitzilópochco, aby przejść „na stronęA Hiszpanów bez wojny i w pokoju". Jeżeli nawet w stwierdzeniu tym jest pewna przesada, ponieważ antymeksykańskie nastroje części szlachty nie musiały odzwierciedlać postawy całej ludności, a tym bardziej tlatoąue podbitych miast-państw (wiadomo, że niektórzy uciekali przed Hiszpanami do Tenochtitlan), to jednak autor miał rację wskazując jako główną przyczynę zaistniałej sytuacji postępowanie Motecuhzomy: „nie wydał (on) rozkazu, by ktoś przeciwstawił się im zbrojnie, by ktoś wyszedł im na spotkanie jak (podczas) wojny, lecz nakazał, żeby nikt nie zaniedbywał się w obowiązku, żeby wypełniano wszystko (co zechcą)" 20. 8 listopada uformowane w długą kolumnę oddziały hiszpańskie opuściły miasto Ixtapalapan i skierowały się ku grobli prowadzącej wprost do Tenochtitlan. Około czterystu żołnierzy, posuwających się wśród tysięcy gapiów, uświadomiło sobie z całą wyrazistością, jak niezwykłym faktem była ich obecność u bram miasta Motecuhzomy. Co prawda Diaz del Castillo zapyta po latach buńczucznie: „jacyż ludzie na świecie odważyliby się ha takie zuchwalstwo?", lecz wolno powątpiewać, czy w listopadowy poranek duma zdołała przezwyciężyć niepokój. On sam przyznawał zresztą, że każdy myślał wówczas q przestrogach Indian z Tlaxcallan, Huexotzinco, Tlalmanalco i Amaąuemecan, o ciągłych ostrzeżeniach przed miastem-pułapką, skąd trudno będzie się wydostać w razie konfliktu. W miarę zbliżania się do Tenochtitlan napięcie psychiczne rosło. Obawiano się zdradzieckiego ataku. Prowadzona przez meksykańskich posłów gra na zwłokę i bezustannie krążący wokół szpiedzy zdawali się potwierdzać podejrzenia. W ciągu jednej tylko nocy w Ayotzinco hiszpańskie straże zabiły w pobliżu kwa20

S a h a g u n, op. cit., s. 773.

tery 15—20 Indian. Nadwrażliwość była wprost proporcjonalna do poczucia zagrożenia. Cortes już od wymarszu z Tlaxcallan miał sporo kłopotów z uspokojeniem żołnierzy, zarzucających mu szaleństwo i grożących odejściem. Szemrania powtarzały się, choć desperacja naczelnego wodza i głęboka wiara w powodzenie wyprawy, poparta sugestywną retoryką, za każdym razem udzielała się przestraszonym i wątpiącym. Tylko zdecydowana większość Totonaków pozostała głucha na prośby i wezwania. W Cholollan odmówili oni kontynuowania marszu i zawrócili do rodzinnego kraju. Hiszpanom towarzyszyli natomiast najwierniejsi, jak wkrótce miało się okazać, sojusznicy z Tlaxcallan, dla których każde ograniczenie wszechwładzy meksykańskiej oznaczało umocnienie suwerenności i przełamanie uciążliwej gospodarczo izolacji. Polepszeniu samopoczucia nie sprzyjał też z pewnością widok oglądany podczas marszu z Ixtapalapan do Tenochtitlan. „Kiedy ujrzeliśmy tyle miast i wsi pobudowanych na wodzie, a inne wielkie osiedla na lądzie stałym, i ową groblę — tak prostą i równą —- idącą do Meksyku (Tenochtitlan), byliśmy zdumieni. Mówiliśmy, iż wydaje się to czarownymi zjawami, o jakich opowiada księga Amadisa, (ze względu) na wielkie wieże, cues, budynki, jakie mieli pośród wody, a wszystko murowane. Niektórzy z naszych żołnierzy pytali nawet, czy nie jest snem to, co widzieli" 21. W Xoloc, gdzie rozpoczynające się w pobliżu Ixtapalapan oraz w Coyohuacan dwie groble przechodziły w jedną, prowadzącą już wprost do odległego o pół iegua Tenochtitlan, kolumna musiała zatrzymać się. Na jej spotkanie zdążało bowiem około tysiąca przedstawicieli szlachty meksykańskiej, z których każdy zbliżał się do Cortesa, dotykał ręką ziemi, następnie całował dłoń i oddawszy w ten sposób hołd ustępował miejsca kolejnemu. 21

D I a z d e 1 C a s t i 11 o, op. cit., s. 178.

Prowadzący Hiszpanów od Ixtapalapan Cacama, Cuitlahuac oraz tlatoąue z Tlacopan i Coyohuacan nie czekając na koniec powitania pośpieszyli w stronę miasta. Po godzinnej ceremonii ruszono dalej. Grobla kończyła się na skraju miasta szerokim na dziesięć kroków mostem, łączącym ją z okazałą, zabudowaną po obu stronach ulicą, biegnącą na północ, do centrum miasta. Za mostem żołnierze ujrzeli posuwający się w ich kierunku orszak. Środkiem ulicy szedł Motecuhzoma, po bokach mając czterech tlatoąue, którzy w Xoloc opuścili Hiszpanów. Jedynie władca był obuty, pozostali dostojnicy kroczyli boso. „...Ci wielcy kacykowie prowadzili go pod rękę, pod cudownie bogatym baldachimem w kolorze zielonych piór, z wielkimi złotymi zdobieniami, mnóstwem błyszczących wyszyć, pereł i kamieni chalchivis zwisających z czegoś w rodzaju haftów... Wielki Motecuhzoma zbliżał się wspaniale przystrojony, wedle ich zwyczaju, mając na nogach rodzaj koturnów... o złotych podeszwach, z wierzchu zdobionych najkosztowniejszymi kamieniami. Czterej panowie prowadzący go pod ręce odziani byli bogato, zgodnie z ich zwyczajem. Zdaje się, że gdzieś po drodze musieli przyodziać się (na nowo), aby towarzyszyć swemu władcy, bo nie mieli tych strojów, kiedy nas przyjmowali. Prócz tych czterech panów szło czterech kolejnych wielkich kacyków, niosąc nad ich głowami tfeldachim, oraz wielu innych panów, którzy zamiatali przed Motecuhzomą ziemię na jego drodze i rozścielali opończe, aby nie stąpał po ziemi. Żadnemu z panów przez myśl nie przeszło, by spojrzeć mu w twarz; szli z opuszczonymi oczami i wielkim uszanowaniem za wyjątkiem owych czterech krewnych i bratanków prowadzących go pod ręce" 22. Hernan Cortes zsiadł z konia i wysunął się do przodu, lecz gdy chciał hiszpańskim zwyczajem wziąć władcę 22

Tamże, s. 180.

w objęcia — Cacama i Cuitlahuac powstrzymali go pośpiesznie. Tlatoąue dotknęli ziemi i ucałowali dłoń Cortesa, a gest powtórzyło za nimi około dwustu dostojników z orszaku. Malintzin i Aguilar tłumaczyli wymieniane grzeczności. Na kwaterę oddano Hiszpanom kompleks pałacowy należący niegdyś do A.\ayacat!a, szóstego władcy Tenochtitlan i ojca Motecuhzomy, dostatecznie obszerny, aby pomieścić ludzi Cortesa. Po rozlokowaniu się i spożyciu dostarczonego posiłku Motecuhzoma, który chwilowo opuścił gości, pojawił się ponownie, jakby mniej wyniosły i bardziej swobodny niż poprzednio. W jednej z kunsztownie zdobionych sal odbyła się druga, kameralna część powitania, połączona z wręczeniem darów. O tym, co Motecuhzoma uznał za stosowne powiedzieć w dramatycznym dla siebie momencie, wiemy z różnych źródeł. Najwcześniejsza relacja pochodzi z listu Cortesa do króla Hiszpanii sygnowanego 30 października 1520 roku. Hueytlatoani według tej relacji rozpoczął od przypomnienia tradycji swego narodu i dokonał identyfikacji Karola V z Quetzalcoatlem, który — jak twierdził — przed wielu laty przyprowadził Meksykanów na zajmowane obecnie ziemie, a potem odszedł na wschód, obiecując wrócić i objąć ponownie władzę. „Sądząc po tym, że, jak mówicie, przybyliście stamtąd, gdzie wschodzi słońce, i (biorąc pod uwagę) to, co fnówicie o wielkim panu czy królu, który was stamtąd wysłał, wierzymy i jesteśmy pewni, że on jest naszym prawdziwym panem". Ponieważ dotychczasowi władcy meksykańscy rządzili jedynie w zastępstwie Quetzalcoatla, teraz władza należała do przybyszy: „możecie zatem w całej ziemi, a mówię o tej, którą w swej władzy posiadam, rozkazywać zgodnie z waszą wolą, gdyż będzie (to) wysłuchane i wykonane, wszystko zaś, co posiadamy — jest do waszej dyspozycji".

Dalszy ciąg wystąpienia przypominał natomiast żarliwą mowę obrończą. Władca prosił, żeby nie wierzyć opowieściom Totonaków i Tlaxcalteków, kłamstwami usiłujących zdobyć poparcie i zaufanie Hiszpanów. Zapewniał, iż to, co zbuntowani poddani mówili o przepychu, w jakim żyje (np. o domach ze złotymi ścianami), oraz ich twierdzenia, jakoby uczynił swą osobę bogiem, są łatwymi do zdemaskowania oszczerstwami. „Rozchylił wtedy szaty — pisał Cortes — i pokazał mi ciało, mówiąc: »oto widzicie, że jestem z ciała i kości, jak wy i jak każdy inny, i że jestem śmiertelny i dotykalny«". Na koniec Motecuhzoma potwierdził raz jeszcze decyzję oddania Hiszpanom zasobów swego państwa: „będziecie zaopatrzeni we wszystko, co potrzebne jest wam (tj. Cortesowi) i waszym ludziom; nie martwcie się, albowiem jesteście w swoim domu i ojczyźnie" . Mogłoby się wydawać, iż mowa wywrzeć powinna na jej adresacie piorunujące wrażenie. Jednak w liście znajdujemy jedno zaledwie zdanie komentarza, wskazujące bardziej na chłodne wyrachowanie niż pełne radości zdumienie. Cortes pisze, że odpowiadając władcy utwierdzał go przede wszystkim w przekonaniu o faktycznej tożsamości króla Hiszpanii z „tym, którego oni oczekiwali". Ten kontrast pomiędzy wagą słów hueytlatoaniego i reakcją naczelnego wodza skłonił pewnego historyka do określenia ich spotkania jako „jednej z najbardziej zaskakujących scen w historii świata" Z pewnością jest to przesada. Stanowisko Motecuhzomy było logiczną konsekwencją jego wcześniejszych rozterek, a przecież natura i pochodzenie niezwyciężonych cudzoziemców ciągle pozostawały nie wyjaśnione. Poza tym czyny nie musiały odpowiadać słowom. Rezerwa Cortesa, jeśli nie była po prostu spowodo28

C o r t e s , op. cit., s. 57—58. R. Ig 1 e s i a, Cronistas e historiadores de la Mexico. El ciclo de Hernan Cortes, M e x i c o 1972, s. 51. 24

conąuista

de

wana dystansem do opisywanych wydarzeń, jest także w pełni zrozumiała. Dla Hiszpanów rzeczywistość zanadto przypominała baśń, by mogli łatwo w nią uwierzyć. Przejęcie władzy nad potężnym krajem bez walki z trudem mieściło się w europejskiej wyobraźni.. Dlatego też nikt nie ufał deklaracjom meksykańskiego władcy, czemu Cortes dał wyraz natychmiast po zajęciu kwatery, podejmując nadzwyczajne środki ostrożności, utrzymywane w ciągu kilku następnych tygodni. Na dogodnych do obrony pałacu stanowiskach rozmieszczono artylerię, wprowadzono stałą gotowość bojową, obowiązywał zakaz opuszczania kompleksu pałacowego. Fakt, iż Meksykanie brali ich za kogoś innego, komu winni byli szacunek i uległość, zapewniał chwilowo bezpieczeństwo, lecz oparta na niejasnych przesłankach omyłka, po jej odkryciu, groziła radykalną zmianą sytuacji. Po paru dniach pobytu w mieście, spędzonych wyłącznie w rejonie kwatery i wypełnionych wizytami dostojników, przyjmowaniem prezentów, rozmowami, Hiszpanie poprosili o umożliwienie im zwiedzenia Tenochtitlan. Motecuhzoma bez wahania wyraził zgodę, ale poprowadził ich nie na pobliski Święty Dziedziniec, lecz do Tlatelolco, gdzie zwiedzili ogromny plac targowy, dwa razy większy od rynku w Salamance, a następnie wspięli się na szczyt piramidy zwieńczonej świątyniami bogów Huitzilopochtli i Tezcatlipoca, skąd roztaczała się wspaniała panorama miasta oraz najbliższych okolic. Podczas oglądania świątyń Cortes, poruszony niesamowitością figur i świeżymi śladami krwawych ofiar, zaczął wypominać Motecuhzomie, iż będąc tak wielkim władcą czci „diabły" -— krwiożercze, choć w rzeczywistości bezsilne wobec prawdziwego Boga. Zaproponował umieszczenie w świątyni wizerunku Matki Boskiej. Tłumaczone przez Malintzin słowa wywęłały poruszenie wśród kapłanów i gniewną replikę Motecuhzomy: „Pa-

nie Malinche, gdybym wiedział, że tak znieważycie moich bogów, nie pokazałbym wam ich" 25. Lustracja miasta, która potwierdziła uzyskane poprzednio informacje, iż po zniszczeniu mostów na groblach ucieczka z miasta stanie się niemożliwa, oraz incydent w świątyni, sygnalizujący, że uległość Meksykanów ma swoje granice, przyśpieszyły podjęcie decyzji o ostatecznym wyjaśnieniu sytuacji. W dwa dni po wizycie w Tlatelolco plan akcji był już gotowy. Początkowo wśród Hiszpanów istniały różnice poglądów na temat kroków, jakie należało podjąć. Część oficerów postulowała opuszczenie Tenochtitlan, zanim postawa Meksykanów ulegnie zmianie. Ich zdaniem Motecuhzoma, wzbraniający się długo przed wpuszczeniem żołnierzy do miasta, powinien z ulgą przyjąć zamiar odejścia i zapewnić gwarancje bezpieczeństwa. Inni, w tym również Cortes, głosowali za rozwiązaniem ofensywnym. Wyjście z miasta kolidowało z celem wyprawy, który wymagał nie tylko pozostania na miejscu, lecz także ograniczenia swobody decyzji. Motecuhzomy. Wkroczenie do Tenochtitlan bez walki stworzyło rodzaj fikcji korzystnej dla Meksykanów — przyjąwszy pozę zapobiegliwych gospodarzy, czyniąc kurtuazyjne gesty i składając obietnice, kontrolowali oni jednocześnie sytuację i czekali na dalszy rozwój wypadków. Stan taki mógłby trwać, gdyby Hiszpanie przybyli w charakterze gości, jednak chęć przejęcia faktycznej władzy nad krajem zmuszała ich do podjęcia ryzyka. Przygotowany plan był stosunkowo prosty: „zarówno dla służby królowi, jak i dla naszego bezpieczeństwa konieczne było, aby władca ów znalazł się w mojej władzy — relacjonował Cortes — a nie zupełnie na wolności; żeby nie zmienił zamiaru i okazywanej woli służenia Waszej Wysokości (Karolowi V), zwłaszcza że my, Hiszpanie, jesteśmy trochę nieDiaz

del

C a s t i 11 o, op. cit., s. 194.

znośni i uciążliwi; ...również dlatego, (iż uważałem), że gdy będę go miał przy sobie, wszystkie pozostałe podległe mu ziemie znacznie szybciej uznają Waszą Wysokość i zaczną Jej służyć" 26. Relacje pisane post factum cechuje skłonność do utożsamiania przebiegu wypadków z planami, w związku z czym pomijane bywają często te warianty, które nie doczekały się realizacji. Na pewno jednak planując uwięzienie Motecuhzomy liczono się z możliwością oporu władcy i jego otoczenia. Pewne sugestie Cortesa i Diaza del Castillo wskazują, że Hiszpanie gotowi byli w ostateczności zabić Motecuhzomę. Co miało nastąpić dalej — tego już nie wiemy. 14 listopada, po ogłoszeniu ostrego pogotowia i rozlokowaniu grupek żołnierzy między hiszpańską kwaterą a znajdującym się nie opodal pałacem hueytlatoaniego, Cortes z tłumaczami i około 30 ludźmi udał się do Motecuhzomy. Był wczesny ranek, w pałacu przebywało więc stosunkowo mało dworzan i dostojników. Zrazu rozmowa przybrała charakter towarzyski. Prawiono sobie uprzejmości, nawet żartowano. Korzystając z okazji Motecuhzoma obdarował przybyłych złotymi drobiazgami i. poprosił hiszpańskiego wodza o przyjęcie jednej z córek za żonę. „Władca świata", przed którym drżały setki miast w całym Meksyku, jak na ironię losu właśnie tego dnia powtórzył gest swego poddanego, tlatoaniego Cempoallan, szukając w politycznym mariażu zabezpieczenia własnej pozycji. Propozycja przyjęta została tylko częściowo, bo. choć Cortes z ochotą zatrzymał dziewczynę (otrzymała potem imię Anna), musiał wszakże wyjaśnić, iż jako mężczyzna żonaty nie może poślubić jej z powodów religijnych. Córkami wysokich dostojników obdarowano także towarzyszących mu oficerów, m.in. Juana Velazqueza de León, Francisca de Lugo i Alonsa de Avila. Po tym niewinnym 86

wstępie

C o r t e s , op. cif., s. 59.

niczym grom z jasnego

nieba spadło na Motecuhzomę oskarżenie o knowania przeciw Hiszpanom i dwulicowość, czego dowodem były wydarzenia w Nauhtlan. Zaskoczony władca, kategorycznie zaprzeczając twierdzeniu, jakoby walki sprowokowano na jego rozkaz, przystał na żądanie surowego ukarania winnych. Wtedy Cortes przystąpił do decydującego posunięcia. Dziękując za okazane zrozumienie oraz natychmiastowe wysłanie gońców po dowódcę garnizonu z Nauhtlan, oznajmił, że najlepszym dowodem niewinności Motecuhzomy będzie przyjęcie zaproszenia do czasowego zamieszkania w pałacu zajmowanym przez Hiszpanów; „prosiłem go bardzo, żeby nie martwił się z tego powodu, gdyż nie będzie przebywał jako więzień, lecz w całkowitej wolności, a w służbie i rządzeniu państwem nie będę mu czynił żadnych przeszkód" 27. Perswazje trwały bardzo długo. W końcu, gdy hueytlatoani spostrzegł zniecierpliwienie i rosnącą agresywność żołnierzy, a Malintzin ostrzegła go, że zginie, jeśli będzie nadal oponował, strach przezwyciężył opory. Wysłano ludzi w celu sprowadzenia lektyki i przystosowania pomieszczeń siedziby Hiszpanów do przyjęcia dworu, który miał towarzyszyć władcy. Widok Motecuhzomy opuszczającego pałac w asyście Hiszpanów spowodował w mieście poruszenie, zjawili się „wszyscy najwięksi dostojnicy meksykańscy oraz jego krewniacy, aby porozumieć się z nim, dowiedzieć się o powodach jego uwięzienia i zapytać, czy mają wystąpić zbrojnie) przeciw nam. Motecuhzoma odpowiedział, że miło mu pozostać kilka dni z nami z dobrej woli i bez przymusu, jeśliby zaś pragnął czego, da im znać: niech przeto nie niepokoją się oni ani miasto i nie martwią się z jego powodu, bowiem Huitzilopochtli pobyt jego tutaj uważa za pożyteczny, o czym powiadomili go pewni kapłani, którzy to wiedzą, bo zasięgali rady bóstwa" 2S. 2? Tamże, s. 60. " D i a z d e l C a s t i 11 o, op. cit., s. 202—203.

Uwięzienie hueytlatoaniego Tenochtitlan zakończyło w zasadzie wielomiesięczną batalię o panowanie nad imperium azteckim. Paraliż ośrodków dyspozycyjnych Trójprzymierza spowodował przejęcie władzy przez zbuntowanego kapitana z Kuby. Ale brak rozstrzygnięć militarnych (starcia zbrojne, do jakich doszło w czasie marszu do Tenochtitlan, toczyły się, z wyjątkiem epizodu w Nauhtlan, bez udziału wojsk meksykańskich) rriiał również swoje minusy, z którymi nikt wówczas specjalnie się nie liczył. Hiszpanie skłonni byli przypisywać powodzenie operacji oku opatrzności boskiej. Wierzyli też w autorytet i wszechwładzę Motecuhzomy. Przekonanie to zaszczepili im skutecznie Indianie. Widząc zaś uległość władcy, okazaną tak wymownie 14 listopada, sądzili nie bez podstaw, że stanie się on bezwolną marionetką firmującą i osłaniającą wszelkie ich poczynania. Tymczasem absolutyzm Motecuhzomy, wspierany poprzednio przez szlachtę meksykańską, w nowych warunkach zaczął budzić sprzeciw, zagroził bowiem podstawowym interesom warstwy będącej ostoją imperium azteckiego. Walka o Tenochtitlan miała się dopiero rozpocząć.

PIERWSZA

I byli dziestek naszymi

PRÓBA SIL

n a s z y m i przyjaciółmi dziewięć dwui piętnaście dni (= 195 dni). I byli w r o g a m i dwie d w u d z i e s t k i (= 40 dni).

Z relacji anonimowego Meksykanina

Wykształcony przez hiszpańskich misjonarzy Meksykanin, spisując dla potrzeb swych nowych panów relację o konkwiście, dzielił czas pobytu Hiszpanów w Tenochtitlan na dwa okresy: pierwszy od dnia 8-Ehecatl, dziewiątego w miesiącu Quecholli, roku 1-Acatl do dnia 7-Cozcacuauhtli, osiemnastego w miesiącu Toxcatl, roku 2-Tecpatl (tj. od 8 listopada 1519 do 21 maja 1520); okres drugi od dnia 8-Ollin, dziewiętnastego w miesiącu Toxcatl do dnia 9-Ollin, dziewiętnastego w miesiącu Tecuilhuitontli, roku 2-Tecpatl (tj. od' 21 maja do 30 czerwca 1520) \ Z perspektywy kilkudziesięciu lat oceniał on ponad sześciomiesięczny pobyt ludzi Hernana Cortesa w nieformalnej stolicy imperium azteckiego jako okres przyjaźni, chociaż określenie to — nawet w świetle jego własnej relacji — budzić może zdziwienie. 1 Wszystkie podane w książce korelacje kalendarzy m e k s y k a ń s k i e g o i e u r o p e j s k i e g o dokonane zostały na podstawie danych a n o n i m o w e g o autora relacji o k o n k w i ś c i e w y k o r z y s t a n e j przez S a h a g i i n a , op. cit., s. 790—791.

Prawdą jest wszakże, iż przez cały ten czas nie doszło do żadnych konfliktów zbrojnych i w tym tylko, mocno wypaczonym sensie rozumieć należy przyjaźń. Stosunków hiszpańsko-meksykańskich nie da się jednak opisać w kategoriach sympatii i antypatii, przyjaźni i wrogości. Decydowały o nich przede wszystkim interesy różnych grup uczestniczących w ciągnącej się już kilka miesięcy rozgrywce i one nadawały ton postawom. Hiszpanie stanowili grupę całkowicie jednolitą, jeśli chodzi o cele działania, niezależnie od indywidualnych uczuć wobec Indian. Ich taktykę wyznaczały: —• pragnienie zdobycia jak największej ilości wszelkiego rodzaju dóbr; —• dążenie do utrzymania władzy nad krajem, połączone z rozpoznaniem jego bogactw naturalnych i wstępną ich eksploatacją; — konieczność zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Cele te były w dużym stopniu współzależne, dlatego też kolejność wyliczenia nie musi odzwierciedlać ich hierarchii. W pierwszym okresie po uwięzieniu Motecuhzomy sporo uwagi poświęcono kwestii bezpieczeństwa, aczkolwiek nie wykazano nadmiernej przesady. Charakterystyczne jest, że początkowo uwięziony został tylko władca Tenochtitlan, na wolności pozostali natomiast tlatoąue dwóch pozostałych miast-państw Trój przymierz a oraz wszyscy inni dostojnicy. Wynikało to zarówno z braku orientacji w strukturze władzy w Trójprzymierzu, jak i z poczucia pewności siebie, czego dowodem jest fakt wybudowania zaledwie dwóch z czterech planowanych brygantyn, małych statków, które miały zmniejszyć groźbę odcięcia od lądu stałego w razie wybuchu wojny. Niemniej jednak jednostki mogące pomieścić około 200 ludzi stanowiły istotne zabezpieczenie, toteż gdy tylko Martin López i Andres Nunez uporali się z ich budową przy wydatnej pomocy indiańskich tragarzy i rzemieślni-

ków, brygantyny zacumowały w jednym z kanałów biegnących w pobliżu pałacu Axayacatła. Umieszczono na nich armaty. Brygantyny wykorzystywano do komunikacji z miastami leżącymi wokół jeziora Tetzcoco. Ponieważ głównym gwarantem bezpieczeństwa był w przekonaniu Hiszpanów sam Motecuhzoma, nieustannie go strzeżono. Dowódcą grupy żołnierzy pilnującej władcy wewnątrz pałacu został Juan Velazquez de León, a na wypadek, gdyby Motecuhzomę usiłowano odbić lub wykraść, dwa 60-osobowe oddziały wartownicze dowodzone przez Andresa de Monjaraz i Rodriga Alvareza Chico strzegły frontu i tyłów hiszpańskiej kwatery. Starano się też psychologicznie oddziaływać na władcę. Z jednej strony, zgodnie z obietnicami, zapewniono mu swobodę działania, z wyjątkiem poruszania się. Nadal więc obsługiwali go dworzanie i służba, mógł przyjmować u siebie kogo chciał i odbywać narady z dostojnikami, wydawać rozkazy i polecenia. Cortes przywiązywał wielką wagę do tego, by żołnierze okazywali Motecuhzomie szacunek należny władcy i zachowywali się poprawnie. Sam z oficerami odwiedzał go codziennie, spędzając czas na pogawędkach i grach hazardowych. Motecuhzoma otrzymał też pazia nazwiskiem Ortega, młodego chłopca znającego nahuatl na tyle, że porozumiewał się w tym języku bez trudu; od niego władca dowiadywał się ciekawych wiadomości o „cosas de Castilla" — życiu i obyczajach kastylijskich. Z drugiej wszakże strony, dopóki nie okazało się, że współdziałanie z Hiszpanami stało się niejako prywatnym interesem hueytlatoaniego Tenochtitlan, poddawany był on ciągłej presji, łącznie z zastraszaniem. Wydarzeniem przełomowym dla Motecuhzomy była egzekucja Cuauhpopoca. Dowódca garnizonu z Nauhtlan przybył do Tenochtitlan z synem i piętnastoma dostojnikami. Wszyscy oddani zostali do dyspozycji Hiszpanów i podczas śledztwa wyznali, że atak na żołnierzy z Yera

Cruz nastąpił na rozkaz władcy. Cortes wykorzystał nadarzającą się okazję w dwójnasób — na czas egzekucji kazał zakuć Motecuhzomę w kajdany, wywołując jego przerażenie, a ponadto na stosie, na którym zginęli skaząńcy, spalił zawartość tlacochcalco, głównego arsenału znajdującego się na Świętym Dziedzińcu. Zapewne Motecuhzoma obawiał się o życie, gdyż po zdjęciu okowów „był bardzo zadowolony" i słowem nie wspomniał 0 obietnicy uwolnienia go po ukaraniu winnych wypadków na wybrzeżu. Przeciwnie, gdy Cortes wkrótce potem zaproponował mu powrót do swego pałacu, hueytlatoani zdecydowanie odmówił. Począwszy od 14 listopada stopniowo nabierała tempa 1 rozmachu realizacja dwóch pozostałych celów przyświecających Hiszpanom. Na pierwszy ogień poszły skarbce i magazyny: „Kiedy Hiszpanie rozlokowali się, natychmiast zaczęli wypytywać Motecuhzomę o środki i zasoby miasta, o godła wojenne, tarcze; dokładnie go pytali i domagali się od niego złota. A Motecuhzoma zaraz ich prowadzi. Otoczyli go, wzięli między siebie. On szedł wśród nich, szedł na przedzie. Okrążają go, prowadzą- go otoczonego. A gdy przybyli do skarbca zwanego Teocalco, od razu wyniesiono wszystkie przedmioty tkane z piór, takie jak opaski z piór ąuetzala, wspaniałe tarcze, złote krążki, naszyjniki bożków, przetyczki do nosa wykonane ze złota, złote nagolenniki, złote bransolety i złote diademy... ; idą też do domu składowego Motecuhzomy. Tam przechowywano to, co było własnością Motecuhzomy, w miejscu zwanym Totocalco. Tam stanęli jak wryci, jak gdyby byli dzikimi zwierzętami, jedni drugich poklepywali; tak bardzo radowało się ich serce. Kiedy przybyli, kiedy weszli do pomieszczenia, w którym znajdowały się skarby, wydawało się, że osiągnęli największe szczęście. Wszędzie się wciskali, wszystkiego pożądali, opanowała ich żądza posiadania" 2. Tamże, s. 776—777.

Jedyną sferą, w której władca meksykański skłonny był wprawdzie do ustępstw, ale nigdy nie podporządkował się całkowicie woli Cortesa, była religia. W końcu 1519 roku wymuszono na nim zgodę na umieszczenie w głównej teocalli miasta wizerunków katolickich świętych i stworzenie kaplicy. Motecuhzoma musiał też przyrzec poniechanie ofiar z ludzi. Jednakże nie wyrzekł się rodzimych bogów i nie dał się ochrzcić, pomimo nalegań. Za to w kwestiach politycznych jego oportunizm graniczył z serwilizmem. Pod presją Cortesa, któremu nie wystarczała gotowość uiszczenia trybutu i faktyczna zależność władcy, Motecuhzoma wraz z pozostałymi tlatoąue Zgodził się uznać oficjalnie, w obecności notariusza Pedro Fernandeza, zwierzchnictwo króla Hiszpanii nad imperium azteckim. W mowie, jaką wygłosił do zgromadzonych w Tenochtitlan dostojników, powrócił on znowu do legendy o Quetzalcóatlu i uczynił z niej parawan dla własnej postawy. Identyfikując z tolteckim bogiem Karola V, uznając Cortesa za jego przedstawiciela i szlochając przy tym „największymi łzami i westchnieniami, jakie okazać może mężczyzna" mówił: — „Bardzo was proszę..., żebyście byli posłuszni odtąd temu wielkiemu królowi tak, jak dotąd mnie tiważaliście i byliście mi posłuszni jako waszemu panu, gdyż on jest waszym wielkim panem, a w jego zastępstwie żebyście uważali tego [oto] jego kapitana. A cały trybut oraz usługi, jakie dotąd mnie oddawaliście, czyńcie je i dawajcie jemu, ponieważ ja tak samo muszę wnieść [swój wkład] i służyć [mu] w.e wszystkim, co mi rozkaże" s . Systematycznie prowadzono również rozpoznanie k r a j u zmierzając do zlokalizowania i zbadania wydajności złotonośnych rzek, wyszukania optymalnych dla rozwoju rolnictwa ziem oraz miejsc dogodnych do budowy osiedli C o r t ś s , op. cit., s. 67.

i portów. Podstawowe informacje na ten temat przekazał Motecuhzoma, przydzielając jednocześnie Hiszpanom swych ludzi w charakterze przewodników. Małe, złożone z kilku żołnierzy i kilku Meksykanów grupy przemierzały najodleglejsze prowincje, gromadząc próbki lokalnych bogactw. Czasem, jak na przykład w Chinantlan i Coatzacoalco, okazywało się, że autorytet Cortesa sięga dalej niż władza Motecuhzomy. Władcy obu tych państw nje wpuścili na swe terytoria przedstawicieli hueytlatóaniego Tenochtitlan, którego uważali za wroga, nawiązali natomiast przyjazne stosunki z Hiszpanami, zarówno wypełniając ich życzenia, jak. i uznając się dobrowolnie za wasali Karola V. Działalność eksploracyjna uległa intensyfikacji po sporządzeniu formalnego aktu poddaństwa, dającego Cortesowi podstawę do zażądania natychmiastowego ściągnięcia trybutu ze wszystkich miast-państw. W sumie — według jego szacunków — tylko kwinta królewska osiągnęła wielkość 32 400 pesos w sztabach złota, bez uwzględnienia klejnotów ze złota i srebra, pióropuszy, szlachetnych kamieni itp., „które mogły być warte 100 tysięcy ducados i więcej" 4 . Podział zgromadzonych bogactw doprowadził do kłótni i wzajemnych oskarżeń, które ciągnęły się jeszcze wiele lat po wyprawie i ujawnione zostały częściowo przed prowadzącymi później dochodzenie trybunałami królewskimi. Wśród ]VIeksykanów, na co dzień obserwujących poczynania uzurpatorów, panowało przede wszystkim przerażenie. „Byli bardzo bojaźliwi, strach ich przytłaczał, byli zatrwożeni, przenikało ich i panowało wśród nich ogromne zdumienie. Już nikt nie miał odwagi tam (tj. do hiszpańskiej kwatery) pójść, jakby znajdował się tam dziki zwierz, jakby to był nocny koszmar. Mimo to nie Tamże, s. 68.

pozostawili ich, nie byli opuszczeni (Hiszpanie). Dawali im wszystko, czego potrzebowali, choć czynili to z lękiem. Wszelako przybywali przerażeni, zbliżali się przepełnieni strachem, wręczali rzeczy. A gdy je zostawili, natychmiast zawracali, umykali szybko, odchodzili drżąc (na całym ciele)" 5 . Ale jednocześnie wśród elity azteckiej postępowała polaryzacja, w wyniku której wyłoniły się dwie przeciwstawne grupy, różniące się stosunkiem do Hiszpanów i mające — jak można sądzić — odmienny pogląd na przyszłość państwa. Jedną z nich tworzyli zausznicy Motecuhzomy, w tym zapewne Itzcuauhtzin (lub Itzcohuatzin), będący cuauhtlatoanim Tlatelolco i tlacochcalcatlem, stale i z własnej woli przebywający z władcą w miejscu przymusowego pobytu. Postawę tej grupy wyznaczał sam hueytlatoani, pogodzony z rolą marionetkowego władcy i usatysfakcjonowany rozgłaszanymi przez Cortesa wszem i wobec twierdzeniami, że król Hiszpanii życzy sobie pozostania Motecuhzomy przy władzy. Z czasem, już po straceniu Cuauhpopoca, zaufanie do Motecuhzomy i wiernych mu ludzi wzrosło na tyle, iż umożliwiono mu uczestniczenie w obrzędach religijnych na terenie miasta oraz wyprawy poza miasto — na polowanie lub do którejś z odległych rezydencji. Choć z reguły towarzyszyła mu zbrojna eskorta, kilku czy kilkunastu żołnierzy miało raczej znaczenie symboliczne w porównaniu z sięgającą paru tysięcy świtą. Nie zdarzyło się jednak, by władca usiłował uciec. Stosunki z Cortesem nabrały dość szybko charakteru niemalże familiarnego, co było skądinąd zrozumiałe, skoro hiszpański wódz — jak utrzymywali jego współtowarzysze — współżył j ednocześnie z przynajmniej jedną córką Motecuhzomy, doną Anną, która wiosną 1520 roku spodziewała się dziecka, z jej bliską kuzynką doną Klwirą S a h a g u n , op. cit., s, 777.

oraz z doną Franciscą, najprawdopodobniej także spokrewnioną z doną Anną. Przy tym Motecuhzoma nie przestał czuć się gospodarzem, wykorzystując każdą okazję do okazania szczodrobliwości i przyjaźni — obdarowywał cennymi klejnotami pełniących przy nim straż żołnierzy, chętnie przegrywał duże sumy podczas gier z namiętnymi hazardzistami, jakimi byli Cortes i Alvarado, odkupywał podobające mu się przedmioty, wielokrotnie przepłacając ich wartość, wstawiał się za winnymi wykroczeń w stosunku do niego itd. Pewien znamienny fakt odnotował kronikarz Juan de Torąuemada: oto Cortes, zorientowawszy się jak wielkie koszty ponosi Motecuhzoma, utrzymujący nie tylko żołnierzy i Tlaxcalteków, lecz także setki indiańskich kobiet będących w dyspozycji Hiszpanów, rozkazał, aby każdy żołnierz zatrzymał tylko jedną kobietę „do gotowania posiłków", resztę zamierzał zaś odesłać poza miasto. Gdy Motecuhzoma dowiedział się o tym, zbeształ Cortesa („co powiedzą ci, którzy znają jego potęgę!") i polecił przydzielić kobietom stosowne pomieszczenia oraz podwójną ilość wszystkiego, czego potrzebowały'. Wódz naczelny potrafił docenić zarówno tego rodzaju gesty, jak i niewzruszone odgrywanie roli suwerennego władcy wobec innych tlatoąuej i dostojników, których Motecuhzoma trzymał w ryzach powtarzając ciągle, iż przebywa w kwaterze hiszpańskiej z własnej woli i za radą boga Huitzilopochtli. Gdyby było inaczej, kusznik Pedro López nie zostałby wychłostany za nazwanie meksykańskiego władcy — psem. Postawę Motecuhzomy warunkowało z pewnością istnienie opozycji — grupy dostojników, którzy albo nastawieni byli wrogo do Hiszpanów od początku, albo dostrzegli w nich najeźdźców po pewnym czasie i nie mogli pogodzić się z uległością czy wręcz kolaboracją władcy. •

T o r ą u e m a d a , op. cit., s. 165.

Źródła meksykańskie informują, że natychmiast po jego uwięzieniu wielu dostojników ukryło się i nie usłuchało wezwań do współpracy z Hiszpanami. Byli wśród nich wysocy urzędnicy i dowódcy wojskowi: Atlixcatzin zajmujący stanowisko tlacatecatla, Tepeoatzin będący tlacochcalcatlem, Quetzalaztitzin, Totomotzin, Hecatempatitzin, Cuappioatzin; „już nie zwracali na niego uwagi, byli tylko rozgniewani, już nie szanowali go, już nie byli po jego stronie. Już nie był (on) słuchany" 7. Niezadowolenie z władcy narastało wraz z kolejnymi dowodami jego słabości i całkowitej samowoli Hiszpanów. Wydanie Cuauhpopoca w ręce oprawców oraz zgoda na grabież Tenochtitlan i kraju doprowadziły do próby zawiązania antyhiszpańskiego spisku, pośrednio wymierzonego również w Moteeuhzomę. Jego inicjator — Cacama, przekonawszy się, że wuj nie zamierza opuszczać hiszpańskiej kwatery, powrócił w grudniu 1519 roku do Tetzcoco i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa usiłował dojść do porozumienia z tlatoąue Tlacopan, Coyohuacan, Ixtapalapan i położonego poza Doliną Meksyku Matlatzinco w sprawie rozpoczęcia wojny z cudzoziemcami. Niewykluczone, iż w potajemnych spotkaniach, podczas których podobno omawiano też detronizację Motecuhzomy, uczestniczyli również dostojnicy meksykańscy. Zanim jednak zdołano powziąć konkretne decyzje, wiadomość o poczynaniach Cacamy dotarła do Motecuhzomy, a następnie do Cortesa. Ten zaproponował od razu zaatakowanie Tetzcoco przez połączone siły hiszpańsiko-meksykańskie, lecz hueytlatoani — być może obawiając się konsekwencji wojny z potężnym bądź co bądź członkiem Trójprzymierza — wyperswadował mu ten zamiar. Uruchomił natomiast swoich ludzi, którzy zwabili Cacamę w zasadzkę i porwali go. Niedoszły przywódca powstania, pretendujący do przejęcia władzy S a h a g ń n, op. cit., s. 776,

nad imperium azteckim po klęsce Hiszpanów, został oddany im w charakterze więźnia. Wkrótce, za namową Cortesa, ujęci i uwięzieni zostali także pozostali spiskowcy,, m.in. Totoąuihuatzin z Tlacopan, Cuitlahuac z Ixtapalapan, tlatoani Coyohuacan oraz wielu wysokich przedstawicieli szlachty azteckiej. Los Cacamy był nieco gorszy od losu reszty zakutych w łańcuchy więźniów, bowiem Motecuhzoma i Cortes pozbawili go władzy i osadzili na tronie w Tetzcoco jego młodszego brata Cuicuitcatzina, całkowicie oddanego obu protektorom. Postępowanie hueytlatoaniego nie mogło spotkać się z aprobatą szlachty ani żadnej innej warstwy społecznej, tym bardziej że ujęcie Cacamy posłużyło Hiszpanom za pretekst do brutalnego ściągnięcia z konfederacji Acolhuacan stosownej daniny. Grupa żołnierzy z Bernaldino Vazquezem de Tapia i Rodrigo Alvarezem na czele przywiozła z Tetzcoco około 15 tysięcy pesos w złocie, nie licząc „wielu złotych tarcz i ubiorów". Nie zaspokoiło to najwidoczniej apetytu, bo wyprawił się tam jeszcze Pedro de Alvarado biorąc ze sobą Cacamę, którego poddał torturom, gdy zdołał uzyskać dodatkowo jedynie 9—10 tysięcy castellanos. Zapalczywy, bezwzględny i łasy na złoto oficer „polecił przywiązać Cacamatzina za ręce i nogi do pala, kazał wrzucić do glinianego tygla z dziurami w dnie wiele zapalonych trzasek i sosnową żywicę i wylewać ją płonącą na brzuch rzeczonego Cacamatzina, (który) w ten sposób został cały tak poparzony, że nie miał na całym ciele zdrowego miejsca i przez wiele dni bliski był śmierci" 8. Torturom poddawano zresztą w tym czasie nie tylko jego. Mimo wszystko Cacama przeżył, nie zgładzono go ł8

, B. V a z q u e z de T a p i a , Relación de meritos y servicios del conąuistador..., vecino y regidor de es ta gran ciudad de Tenustitlan Mexico, estudio y notas de J. G u r r I a L a c r o i x, Mexico 1972, s. 108.

nawet za organizowanie spisku, chociaż wcześniej, gdy wysłał dwóch swych braci Netzahualąuentzina i Tetlahuehueząuititzina jako hiszpańskich przewodników do Tetzcoco, podejrzane zachowanie pierwszego z nich wystarczyło, aby został najpierw obity kijami, a potem na rozkaz Cortesa powieszony. Motecuhzoma nie reagował na akty bezprawia i samowoli, wymagał za to od swych poddanych absolutnej lojalności. Tlatoani Malinaltzinco, jego bliski krewny, który odmówił płacenia mu trybutu i nie chciał stawić się w Tenochtitlan, został siłą sprowadzony do miasta i byłby zginął, gdyby nie wstawiennictwo Cortesa. Broniąc zbuntowanego dostojnika wódz naczelny wiedział, co robi. W końcu musiał zdać sobie sprawę z zachwianej mocno pozycji hueytlatoaniego, nadal wprawdzie uznawanego za najwyższego władcę, czego dowodem był udział podległych mu tlatoąue w uroczystym akcie poddania Trójprzymierza królowi Hiszpanii, lecz jednocześnie będącego obiektem bezustannych nacisków zmierzających do odciągnięcia go od Hiszpanów. Słowa Cortesa, komentujące fakt parokrotnego odrzucenia przez Motecuhzomę propozycji powrotu do własnego pałacu, świadczą, że dostrzegł istotę konfliktu, w jaki uwikłał się Motecuhzoma: „...może być — pisał do Karola V — iż gdyby odszedł i zajął swoje miejsce, panowie z (tej) ziemi, jego wasale, naprzykrzaliby się mu lub nakłanialiby go, żeby uczynił jakąś rzecz wbrew jego woli, (coś), co byłoby niezgodne ze służbą Waszej Wysokości". Dopóki zaś władca przebywał wśród Hiszpanów, „choćby jakąś rzecz chcieli mu rzec, on odpowiadając, że nie jest wolny, mógł usprawiedliwić się i uwolnić od nich" 9. W rzeczywistości Motecuhzoma obawiał się wolności nie tyle z przyjaźni do Hiszpanów, ile z przyczyn najzupełniej osobistych. Czuł on lub — co bardziej pewne C o r t e s , op. cit., s. 61.

doskonale wiedział o nastrojach panujących w kręgach azteckiej elity i z premedytacją chronił się za podwójną gardą. Z jednej strony osłaniał swój nadwątlony autorytet uporczywie identyfikując hiszpańskiego króla z Quetzalcoatlem i kryjąc się za plecami Cortesa.1 Z drugiej strony decyzja o pozostaniu w kwaterze hiszpańskiej, zapewniająca Motecuhzomie alibi, którym mógł szermować wobec niezadowolonych rodaków, miała upewnić Hiszpanów o całkowitym oddaniu, szczerości intencji, pełnej lojalności. Wszak z nimi związał od dłuższego czasu swój los i tylko oni stanowili gwarancję nienaruszalności pozycji zajmowanej przez niego w politycznej hierarchii Trójprzymierza. Nie bez powodu pośród argumentów, jakich używano, by skłonić Motecuhzomę do odstąpienia od Hiszpanów, znalazło się zapewnienie, że jeśli przestanie udzielać im poparcia, pozostanie władcą, a potem tron obejmą jego synowie i potomkowie 10. W gruncie rzeczy rozterki hueytlatoaniego Tenochtitlan z marca i kwietnia 1520 roku były logiczną konsekwencją wyborów, których dokonał rok wcześniej przytłoczony rozpętaną przeciw niemu kampanią propagandową. Tylko że wówczas mógł liczyć na poparcie zdecydowanej większości szlachty meksykańskiej, zainteresowanej umocnieniem jego władzy, a dzięki temu również własnej pozycji w państwie oraz w imperium azteckim. Teraz ci sami ludzie dążyli do rozprawienia się z Hiszpanami. Motecuhzoma, dokładający starań, aby nie dopuścić do antyhiszpańskich wystąpień, stał im na przeszkodzie. Presja wywierana na władcę rosła z tygodnia na tydzień. Przekonywano go, jak haniebna jest zgoda na gnębienie „największego pana na świecie" przez garstkę; cudzoziemców, w dodatku rujnujących państwo, uwłaczających bogom, maltretujących ludzi bez względu na ich kondycję społeczną. Powoły10

T o r ą u e m a d a , op. cit., s. 182.

wano się na groźby bogów, którzy w razie przedłużania się anormalnej sytuacji zapowiadali zesłanie chorób, klęsk żywiołowych, a nawet całkowite opuszczenie Meksykanów. Wskazywano, że Hiszpanie stają się faktycznymi władcami kraju. W końcu przedstawiono Motecuhzomie jasną alternatywę: albo zgodzi się przepędzić cudzoziemców, albo szlachta wybierze nowego władcę u . Któregoś dnia paź Ortega przyniósł Cortesowi wezwanie Motecuhzomy i ostrzegł, że jest on w złym nastroju po całonocnych rozmowach z kapłanami i dowódcami najwyższej rangi. Gdy zaniepokojony wódz naczelny zjawił się w otoczeniu kilkunastu żołnierzy oraz tłumaczy przed władcą, usłyszał słowa, które Diaz del Castillo zapamiętał w następującej formie: „Oh, panie Malinche i panowie kapitanowie! Jakże ciąży mi odpowiedź i rozkaz, jaki nasi teules (bogowie) dali naszym papas (kapłanom) i mnie i wszystkim moim dowódcom, żebyśmy wydali wam wojnę i zabili was (lub) zmusili do odejścia przez morze, z czego wywnioskowałem i wydaje mi się, że zanim rozpoczną wojnę, powinniście opuścić to miasto, aby żaden z was tu nie pozostał. A mówię to wam, panie Malinche, byście bezwzględnie uczynili, co należy, jeśli mają nie zabić was... " 12 Nikt z Hiszpanów nie spodziewał się niczego podobnego. Cortes czuł się już panem Meksyku. Był przeświadczony, że mając w ręku Motecuhzomę będzie mógł panować nad imperium azteckimj korzystając ewentualnie z pomocy Tlaxcalteków czy innych ludów wrogich Meksykanom. Poza tym oczekiwał rychłego przybycia posiłków z Antyli. Zdecydowany ton hueytlatoaniego wskazywał jednak na ostateczny charakter decyzji. Natychmiast poinformowano zatem żołnierzy o nagłej zmianie sytuacji i postawiono ich w stan gotowości bojowej, natomiast Cortes — nie próbując oponować — przedstawił dwa w;i 12 12

Tamże, s. 181. Diaz del C a s t i l l o ,

op. cit., s. 228.

runki. Domagał się przesunięcia terminu opuszczenia miasta do czasu wybudowania w Vera Cruz odpowiedniej liczby statków oraz oświadczył, że Motecuhzoma będzie musiał płynąć z Hiszpanami w celu złożenia wizyty Karolowi V. Ten ostatni warunek Motecuhzoma pominął milczeniem. Trudno powiedzieć, co by się stało, gdyby w tydzień po wysłaniu na wybrzeże specjalistów szkutniczych Martina López i Andresa de Nunez sytuacja nie uległa radykalnej zmianie. W kwietniu w porcie San Juan de Ulua zacumowała flotylla pod wodzą Panfila de Narvaez, wysłana przez gubernatora Kuby ze stanowczym poleceniem ujęcia zbuntowanego dowódcy wyprawy z roku 1519 i ustanowienia władzy Velazqueza nad podbitymi ziemiami zgodnie z otrzymanym od króla przywilejem. O przybyciu do Chalchiucueyehcan osiemnastu statków jako pierwszy dowiedział się Motecuhzoma i ukrywając ten fakt nawiązał z nowo przybyłymi cudzoziemcami kontakty. Przesłał im dary oraz deklarację przyjaźni, w zamian dowiadując się o wrogości, z jaką przybysze odnosili się do Cortesa. Nie jest jasne, czemu służyć miały potajemne kontakty, gdyż po paru dniach Motecuhzoma zawiadomił Cortesa o przybyciu nowej ekspedycji. Wśród żołnierzy, żyjących znowu w napięciu i strachii przed atakiem Meksykanów, zapanowała nieopisana radość, lecz po paru dniach, gdy dotarły do Tenochtitlan listy od Gonzala de Sandoval (mianowanego po śmierci Escalante dowódcą Vera Cruz), prawda wyszła na jaw. Zamiast tak potrzebnej pomocy, Cortesowi przybył nowy kłopot — około 800 żołnierzy i 80 jeźdźców gotowych. dostarczyć go żywego lub martwego żądnemu zemsty Diego Velaząuezowi. Bezzwłocznie rozpoczęte zabiegi o pozyskanie Narvaeza lub przekupienie jego ludzi poniosły fiasko, wobec czego Cortes zdecydował się na rozstrzygnięcie militarne. Tego

samego zdania była większość wiernych mu oficerów i żołnierzy, aczkolwiek bratobójcze walki mogły bardzo niekorzystnie wpłynąć na sytuację w Tenochtitlan. Innego wyjścia jednak nie było. Przed wyruszeniem do Cempoallan, gdzie rozlokował się Narvaez, wódz naczelny odbył rozmowę z Motecuhzomą, podczas której prosił go usilnie o zapewnienie spokoju w mieście oraz opiekę nad pozostającymi w kwaterze żołnierzami. Hueytlatoani sprawiał wrażenie zatroskanego kłopotami „pana Malinche". Obiecał zadbać o wszystko, zaproponował nawet przygotowanie swych wojowników na wypadek, gdyby ich pomoc okazała się potrzebna. „Podziękowałem za to wszystko — relacjonował Cortes — i zapewniłem go, że Wasza Wysokość poleci okazać mu z tego powodu wiele łask i dałem jego synowi oraz wielu panom przebywającym z nim w tym czasie dużo klejnotów i ubiorów" 1S. W pierwszej dekadzie maja w Tenochtitlan znajdowało się stosunkowo mało Hiszpanów. 150 żołnierzy z Juanem Velazquezem de León (dowództwo straży nad Motecuhzomą przejął po nim Cristóbal de Olid) zakładało osiedle i port w Coatzacoalco; prawie drugie tyle przebywało w innych regionach kraju. W efekcie w mieście Cortes mógł pozostawić tylko 130 Hiszpanów (w tym podejrzanych o sprzyjanie Velazquezowi) i najprawdopodobniej około 370 Tlaxcalteków, pisał bowiem potem, iż łącznie zostawił 500 osób. Ze sobą wziął natomiast około 70 żołnierzy i chyba resztę indiańskich sojuszników 14, wzywając rozproszone po kraju grupy, by stawiły się na spotkanie w Cholollan. Pchnął także gońca do władcy Chi13

C o r t e s , op. cit., s. 82. O 130-osobowej załodze w Tenochtitlan pisał V a z q u e z de T a p i a (op. cit., s. 41, 109), b ę d ą c y członkiem t e j grupy. Diaz del Castillo mówi natomiast o 80 żołnierzach, w tym 14 a r k e b u zerach, 8 kusznikach i 5 jeźdźcach, lecz n a j p r a w d o p o d o b n i e j myli się, gdyż Cortes przed bitwą z N a r v a e z e m dysponował tylko 250—260 ludźmi, por. D i a z d e l C a s t i l l o , op. cit., s. 239, 255; C o r t e s , op. cit., s. 81, 85. 14

nantlan z prośbą o zwerbowanie 2 tysięcy wojowników oraz dostarczenie długich pik, używanych w tym regionie, bardzo skutecznych w walce z jeźdźcami. Dowództwo załogi w Tenochtitlan objął Pedro de Alvarado, którego Indianie nazywali Tonatiuh — „Słońcem". Zabudowania pałacowe zostały dodatkowo umocnione i zabezpieczone, zgromadzono w nich spore zapasy wody i żywności, sprowadzonej już wcześniej m.in. z Tlaxcallan (w Dolinie Meksyku panowała susza i zbiory były wyjątkowo niskie, niewykluczone jednak, że Meksykanie nie kwapili się oddawać Hiszpanom swych zapasów). W mieście pozostawiono również armaty i proch. Alvarado miał strzec jak oka w głowie Motecuhzomy i łupów oraz czekać na wieści z wybrzeża. Mieszkańcy Tenochtitlan zachowywali się spokojnie — trwały przygotowania do obchodzonego corocznie w miesiącu Toxcatl święta ku czci Huitzilopochtli. Opuszczający miasto oddział odprowadzili z honorami meksykańscy dostojnicy. Nic nie wskazywało na to, by Indianie mieli zamiar wykorzystać konflikt pomiędzy dwiema grupami Hiszpanów dla własnych celów. Hernan Cortes był głęboko przekonany, że jeśli zdoła pokonać Narvaeza i powiększyć swe wojska o kilkuset dobrze uzbrojonych ludzi, bez trudu utrzyma Tenochtitlan. Liczył na zastraszenie Meksykanów. Toteż po zdobyciu w nocy z 26 na 27 maja Cempoallan, pojmaniu ciężko rannego Narvaeza i nakłonieniu jego żołnierzy do uznania siebie za wodza naczelnego całości wojsk, zamiast wracać co prędzej do Tenochtitlan, najspokojniej w świecie przystąpił do kolejnej fazy kolonizacji. Wysłał Velazqueza de León z 200-osobowym oddziałem w dorzecze Panuco, Diega de Ordaz z drugim oddziałem do Coatzacoalco, jeszcze inną grupę żołnierzy skierował zaś do Vera Cruz. Sam pozostał w Cempoallan, częściowo zrujnowanym i opuszczonym przez zdezorientowanych Totonaków. Rozesłanie około 600 ludzi po kraju uzasad-

niały zarówno trudności aprowizacyjne, jak i względy taktyczne — Cortes mając nieco ponad 250 żołnierzy odniósł zwycięstwo dzięki zaskoczeniu i demoralizacji przeciwnika. Uczynił to bez pomocy Tlaxcalteków, którzy uchylili się od udziału w walce, i bez wojowników z Chinantlan, bowiem stawili się oni dopiero po bitwie. Jest zrozumiałe, iż wolał rozdzielić ludzi Narvaeza i przemieszać ich z własnymi, zaufanymi żołnierzami. Gdyby miał jednak wątpliwości co do postawy Meksykanów, z pewnością nie zwlekałby z powrotem do Tenochtitlan. Ale to nie Indianie zmusili go do pośpiechu. Pozostawiony w mieście Pedro de Alvarado, nigdy nie okazujący specjalnej sympatii do Indian i nie ufający im, uległ psychozie zagrożenia. Kiedy krążyć zaczęły pogłoski o bliskim wybuchu antyhiszpańskiego powstania, udał się na dziedziniec głównej świątyni, gdzie kończono przygotowania do święta Toxcatl, i pojmał paru ludzi, których następnie poddano torturom. Jeden z nich zmarł nic nie powiedziawszy, ale pozostali — między innymi dwaj młodzieńcy, krewniacy Motecuhzomy —• „na skutek tortur powiedzieli to, co chciał; również dlatego — precyzuje świadek wydarzeń — że (Hiszpanie) mieli tłumacza nazywającego się Francisco, Indianina z Cuetlaxtlan, zabranego z tej ziemi, kiedy przybył Grijalva, który mówił to, co on sam (tj. Alyarado) chciał, żeby powiedział; było to w ten sposób, że mówiono mu: powiedz Francisco, czy mówią, że mieli rozpocząć z nami wojnę za dziesięć dni, a on nie odpowiadał nic innego, tylko — »tak, panie»" 15. Alvarado, kierując się być może przykładem z Cholollan, postanowił uprzedzić Meksykanów. Pewnego dnia, prawdopodobnie 22 maja, a według kalendarza meksykańskiego w dniu 8-Ollin, dziewiętnastym w miesiącu Toxcatl, obsadził bramy prowadzące na teren Świ fakt, iż podczas ataków wzywano często żołnierzy do uwolnienia Motecuhzomy, lecz jednocześnie nawoływania władcy o złożenie broni kwitowano wyzwiskami i obelgami. „Cóż to powiada nam ten nędznik Motecuhzoma? krzyczano. — Już nie jesteśmy jego poddanymi!'21 21

Torąuemada, op. cit., s. S a h a g u n , op. cit., s. 781.

184.

Dla rzeczników bezwzględnej walki z Hiszpanami sukces Cortesa stanowił sygnał do ostatecznego przejęcia inicjatywy w swoje ręce i rozprawy ze stronnikami najeźdźców. Wtedy to działania wojenne praktycznie ustały; ograniczono się do otoczenia pałacu i odcięcia go od dostaw żywności, a w mieście wprowadzono terror. „...Niektórzy, na próżno usiłujący jeszcze porozumieć się z nimi (Hiszpanami), dawali im jakieś ostrzeżenia; starali się wkraść w ich łaski, dając w sekrecie nieco jadła, ale jeśli zostali spostrzeżeni, jeśli to wykryto, z miejsca ich zabijano, kończono z nimi. Albo ukręcano im kark, albo uśmiercano ich kamieniami ... wydano rozkaz, aby strzec, czuwać pilnie na wszystkich drogach i groblach. Dawano wielkie baczenie, ustawiono czujne posterunki... Wyłącznie przeciwko samym sobie występowali Tenochkowie: bez żadnego powodu więzili tych, co pracowali (dla Hiszpanów). Powiadali: »To ten«. I zaraz go zabijali ... Powiadali: »To ten, który wchodzi ciągle (do pałacu), ten, co nosi jedzenie Motecuhzomie« ... Powiadali: »Także ten jest nieszczęśnikiem, niosącym zgubne wieści; chodzi widzieć się z Motecuhzomą« ... I wielu stracono za nie popełnione przestępstwa, wiarołomnie ich zabito: płacili za zbrodnie, których nie dokonali. Ale reszta ludzi pracujących (na rzecz Hiszpanów i Motecuhzomy) ukryła się, schowała się. Nikt nie mógł już dostrzec ich, nie pokazywali się już publicznie, nie chodzili już do żadnego domu; bardzo się bali, strach i wstyd ich opanował i nie chcieli wpaść w ręce tamtych" 22. Blokada nie była zbyt szczelna, skoro między oblężonymi i Cortesem istniała łączność. Docierała również żywność, za którą Hiszpanie musieli jednak słono płacić. Motecuhzoma miał nadal licznych stronników, choć sytuację w Tenochtitlan kształtowali już jego przeciw22

Tamże, s. 781—782.

1

/

nicy. Od dawna trwały prace fortyfikacyjne — poszerzano i pogłębiano kanały, umacniano je drewnem, wewnątrz kanałów budowano przegrody i zapory, zdejmowano mosty, na ulicach wznoszono mury i barykady. Wkraczające w dniu Św. Jana od strony Tlatelolco oddziały hiszpańskie, którym towarzyszyły 2—3 tysiące Tlaxcalteków, szły wyludnionymi ulicami, śledzone zza ścian domów i z wysokich tarasów przez dziesiątki tysięcy oczu. Przywódcy powstania zdecydowali zamknąć wrogów w potrzasku, gdzie wcześniej czy później — odcięci od pomocy z zewnątrz i pozbawieni jedzenia — powinni paść ofiarą nadmiernej pewności siebie. Odmiennie oceniał sytuację Cortes. Po ostrej rozmowie z Alvarado i zignorowaniu śpieszącego z wyjaśnieniami Motecuhzomy postąpił tak, jakby uważał konflikt za definitywnie zakończony. Ponieważ podstawową kwestią było zaopatrzenie ludzi w żywność, zażądał od meksykańskiego władcy uruchomienia nieczynnego od ponad miesiąca targowiska. Gdy ten odparł, iż jako więzień nie jest w stanie wykonać polecenia i zaproponował uwolnienie któregoś z dostojników, wódz naczelny bez wahania odesłał do miasta Cuitlahuaca — brata Motecuhzomy i tlatoaniego Ixtałapan.j W jakiś czas potem wyznał szczerze: „tego dnia i tej nócy byliśmy przekonani,, że wszystko już się uspokoiło" 23. Złudzenia prysły następnego dnia. Wyprawiony do Vera Cruz z pomyślnymi wiadomościami Antonio del Rio nie zdołał wydostać się z Tenochtitlan. Alonso de •Ojeda i Juan Marąuez, którzy udali się na poszukiwanie żywności, musieli umykać przed nadciągającymi zewsząd oddziałami. Wokół pałacu rozgorzała bitwa trwająca do późnej nocy. Atakującym udało się wzniecić pożar, który spowodował konieczność zburzenia kilku ścian w celu ograniczenia jego zasięgu, a następnie długotrwałej obroł

*

C o r t e s , op. cit., s. 88.

ny ogniem z armat i arkebuzów powstałej w ten sposób wyrwy. Część zabudowań płonęła przez dwa dni. Zepchnięci do. defensywy Hiszpanie i Tlaxcaltećy zasypywani byli gradem pocisków z okolicznych płaskich dachów i piramid, a podejmowane od czasu do czasu kontruderzenia grzęzły przy najbliższych kanałach, stanowiących dla jeźdźców przeszkodę nie do przebycia. Doświadczenia pierwszego dnia uświadomiły jednak Cortesowi, że ograniczenie się do obrony oznacza nieuchronną klęskę. 26 czerwca do walki weszli prawie wszyscy żołnierze z całą artylerią i po wielogodzinnych bojach zdobyto kilka kanałów. Zaczęto też podpalać domy. „Walczyliśmy zawzięcie, ale oni byli tak silni i mieli tyle oddziałów, które zmieniały się od czasu do czasu, że • choćby tam było dziesięć tysięcy trojańskich Hektorów i tyluż Rolandów, nie mogliby im dać rady... Nie skutkowały armaty, arkebuzy i kusze, ani nasz opór, ani natarcia, podczas których zabijaliśmy za każdym razem trzydziestu, czterdziestu z nich, gdyż walczyli w zwartym szyku i z jeszcze większą energią niż na początku. A kiedy czasem udało nam się zyskać nieco terenu albo część ulicy, udawali, że się cofają, abyśmy ścigając ich odłączyli się od naszych głównych sił i kwatery, a oni mogli z łatwością uderzyć na nas wierząc, że nie wrócimy z życiem do naszych pomieszczeń, bo odstępując ponosiliśmy duże straty... Od domu do domu prowadziły zwodzone drewniane mosty; podnosili je i żeby podpalić domy musieliśmy przechodzić przez bardzo głęboką wodę, a z płaskich dachów (padały) głazy i kamienie, i tak nas dręczyli i tak wielu ranili, że nie mogliśmy tego wytrzymać" 24. Nie na wiele zdały się trzy lub cztery drewniane machiny na kołach, swego rodzaju „opancerzone wozy" z otworami strzelniczymi, skonstruowane naprędce dla 24

Diaz

del

Castillo,

op. cit., s. 267—268.

ochrony żołnierzy przed pociskami. Każda z nich mieściła zaledwie 20—30 ludzi. Ale już w czasie pierwszej akcji uszkodzone zostały wielkimi głazami zrzucanymi z dachów i musiano je wycofać z ulic miasta. Tego dnia zdopingowani odwrotem machin Meksykanie zamknęli ponownie Hiszpanów w obrębie zabudowań pałacowych i utworzyli silne gniazdo obronne na wielkiej piramidzie zwieńczonej świątyniami Huitzilopochtli i Tlaloca. Zgromadzono tam zapasy żywności, dużą ilość broni, kamieni, pni drzew; załogę stanowiło kilkuset doborowych wojowników. Górująca nad otoczeniem piramida zapewniała wgląd w pozycje przeciwnika, będąc zarazem doskonałym punktem dowodzenia i pozycją wyjściową do ataków. Bitwa o główną teocalli Tenochtitlan przetrwała w tradycji meksykańskiej jako jedno z decydujących wydarzeń tej fazy wojny. Trzykrotne natarcia hiszpańskie prowadzone przez pokojowca Cortesa, nazwiskiem Escobar, zakończyły się niepowodzeniem, a każdy odwrót przeistaczał się w zmasowane przeciwuderzenie Meksykanów, którzy ścigali cofające się oddziały aż do bram pałacu. Czwartym natarciem dowodził osobiście wódz naczelny, pieszo, z tarczą przywiązaną do ranionej ręki. Ukoronowane ono zostało zwycięstwem po z górą trzygodzinnym boju na poszczególnych kondygnacjach piramidy. Widok spadających z wierzchołka „niczym czarne mrówki" ciał obrońców, a w chwilę potem strzelających w niebo słupów dymu z podpalonych świątyń spowodował wśród Meksykanów konsternację i zamieszanie. Walki wyraźnie osłabły. Hiszpanie po zdobyciu piramidy wycofali się do pałacu i chcąc wykorzystać upadek ducha przeciwników, pud jęli próbę porozumienia się z meksykańskimi dowódcami Argumenty przemawiające, jak się wydawało, w '.|"> sób niezbity za przerwaniem walk — duże ;;lralv YH ckanów i postępujące z dnia na dzień /iir:/c/. iH mm la

— spotkały się jednak ze spokojną repliką. Cortes usłyszał, że jeśli nawet zginie dwadzieścia pięć tysięcy wojowników na jednego Hiszpana, to oblężeni i tak nie mają żadnych szans, jest ich bowiem mało, kończą się im zapasy żywności i słodkiej wody, a Zniszczone groble uniemożliwiają wydostanie się z Tenochtitlan. Działo się to najprawdopodobniej 28 czerwca. Poprzedniego dnia doszło do incydentu, mało ważnego z militarnego punktu widzenia, lecz utrwalonego w kronikach konkwisty jako jedna z bardziej intrygujących zagadek, do dziś pozostająca bez rozwiązania. Według relacji hiszpańskich napór oddziałów meksykańskich był tego dnia tak silny, że zaszła konieczność odwołania się do autorytetu Motecuhzomy. Jak już zdarzało się wcześniej, wyszedł on na wysunięty taras pałacu, aby zaapelować do swych poddanych o przerwanie walki. Z tłumu posypały się kamienie i pomimo że władca chroniony był przez żołnierzy z tarczami, jeden z, pocisków ugodził go w głowę. Czasem twierdzi się nawet, iż celny pocisk wyrzucony został ręką Cuauhtemoca, młodego krewniaka Motecuhzomy, stojącego na czele antyhiszpańskiego powstania do chwili uwolnienia Cuitlahuaca, który przejął władzę w mieście po 24 czerwca. Ranny władca był podobno całkowicie załamany, nie pozwalał się opatrywać i po trzech dniach zmarł. Zupełnie odmienna wersja wypadków krążyła wśród Indian. Według niej Motecuhzomę zabili podstępnie Hiszpanie i tuż przed ucieczką z Tenochtitlan wyrzucili jego ciało poza obręb swej kwatery. Wraz z nim znaleziono zwłoki wiernego Itzcuauhtzina z Tlatelolco. Obie wersje mają pewien stopień prawdopodobieństwa, a opinie historyków w tej sprawie często uzależnione są od emocjonalnego zaangażowania po jednej lub po drugiej stronie. Warto wszakże przytoczyć hipotezę Manuela Orozco y Berra, który obarczając Cortesa winą za śmierć Motecuhzomy, podał godny uwagi powód morderstwa.

Jego zdaniem szykujący się do opuszczenia miasta Hiszpanie pragnęli odwrócić uwagę Meksykanów od siebie i zająć ich obrzędami pogrzebowymi, powodującymi zazwyczaj — o czym wiedziano z doświadczenia — zawieszenie walk 25. Domniemanie jest proste i przekonywające, niezależnie od rzeczywistej przyczyny zgonu Motecuhzomy. Ciało władcy trafiło bowiem do Meksykanów 30 czerwca, w dniu, kiedy plan wyjścia z Tenochtitlan był już w stadium realizacji, a w podejrzanie lakonicznym opisie wydarzeń sporządzonym przez Cortesa rzuca się wprost w oczy nadzieja związana z przekazaniem zwłok: „dwóch Indian spośród uwięzionych zaniosło go na plecach do ludzi i nie wiem, co z nim zrobiono, dość że wojna z tego powodu nie ustała" 26. Położenie Hiszpanów było ciężkie, ale nie beznadziejne. Uporczywe natarcia, także nocne, skoncentrowane zostały na kierunku zachodnim, wzdłuż ulicy biegnącej od Świętego Dziedzińca do grobli, którą uznano za najlepszą drogę ucieczki. Czas naglił, ponieważ coraz mocniej dawał się we znaki głód. Doszło do racjonowania żywności — indiańscy sojusznicy otrzymywali nie więcej niż jeden placek kukurydziany dziennie, Hiszpanie zaś pięćdziesiąt ziaren kukurydzy. Determinacja oblężonych przynosiła jednak wyniki. Udało się spalić i zburzyć większość zabudowań wokół kwatery i na drodze do grobli, zasypano też część kanałów. Przynajmniej dwukrotnie oddziały Cortesa przedarły się aż do lądu stałego, skąd dostarczono przede wszystkim zieloną kukurydzę na paszę dla koni. Już chyba 29 czerwca cztery kanały przecinające newralgiczną ulicę znalazły się w rękach żołnierzy i zostały utrzymane przez całą noc. 30 czerwca zdobyto cztery przepusty na grobli, otwierając w ten sposób wyjście z miasta. Jednak reakcja Meksykanów była na25 88

O r o z c o y B e r r a, op. cit., s. 436. C o r t e s , op. cit., s. 91.

tychmiastowa. Gdy ludzie Cortesa zaczęli zasypywać przepusty, nadeszła wiadomość, że atakujące kwaterę oddziały pragną się poddać. Dowódca popędził z dwoma jeźdźcami do centrum miasta. Rozmowy z dostojnikami napawały optymizmem — w zamian za obietnicę przebaczenia win oraz uwolnienie naczelnego kapłana Indianie gotowi byli przerwać oblężenie, wznowić komunikację z lądem i zostać poddanymi Hiszpanów. Wypuszczony kapłan podjął się nawet roli mediatora. W efekcie meksykańscy dowódcy rozesłali gońców rzekomo z rozkazem przerwania walk, a zadowolony Cortes udał się do kwatery na posiłek. „I kiedy zaczynałem (jeść), przybyli w największym pośpiechu powiadomić mnie, że Indianie zaczęli odbijać mosty, które tego dnia zdobyliśmy, i (że) zabili kilku Hiszpanów". Przeprowadzone z furią kontrnatarcie' hiszpańskie zakończyło się tylko częściowym powodzeniem. Utrzymano ulicę prowadzącą do grobli, lecz jej samej nie odbito: ,,cała grobla z jednej i z drugiej strony pełna (była) ludzi, tak na ziemi, jak i na wodzie, w łodziach; zarzucili nas włóczniami i kamieniami w taki sposób, że jeśliby sam Bóg nie zechciał nas uratować, nie byłoby możliwe uciec stamtąd, a nawet rozgłoszono już między tymi, co zostali w mieście, że ja zginąłem" 27 — pisał wódz naczelny. Na drodze do zbawczego lądu stały ponownie otwarte przepusty. 30 czerwca nikt nie miał wątpliwości, że jedynym ratunkiem jest jak najszybsze opuszczenie Tenochtitlan. Rosło zmęczenie fizyczne i psychiczne, przybywało zabitych i rannych, brakowało prochu, kul, pocisków do kusz, a tymczasem Meksykanie ściągali nowe posiłki z wasalnych miast. Podczas zwołanej przez Cortesa narady kwestią sporną był tylko termin ewakuacji. Po dłuższej debacie, w której uczestniczył niejaki Blas 'Tamże, s. 94.

Bótello, cieszący się sławą jasnowidza i astrologa, zapadła decyzja wymarszu jeszcze tej samej nocy. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do ryzykownej operacji. Dla uśpienia czujności Meksykanów wysłano do nich posłańca z prośbą o umożliwienie opuszczenia miasta za parę dni, obiecując pozostawienie na miejscu zrabowanego złota. Wydano im też ciało Motecuhzomy. Tymczasem w kwaterze trwało konstruowanie drewnianego pomostu, niezbędnego przy pokonywaniu kanałów i przepustów. Przystąpiono również do rozdziału złota, srebra, szlachetnych kamieni trzymanych dotąd pod kluczem przez Cristóbala de Guzman. Wydzieloną z całości część należną królowi Cortes oddał oficjalnie pod opiekę Alonsa de Avila i Gonzala Mexia —• sprawujących funkcje urzędników królewskich. Ponieważ ilość zgromadzonego kruszcu i klejnotów przekraczała możliwości transportowe, każdy mógł brać tyle, ile chciał i zdołał unieść. Wielu żołnierzy, zwłaszcza spośród ludzi Narvaeza, zabierając zbyt wiele drogocennego ładunku, podpisywało na siebie wyrok śmierci. W szykującej się do drogi kolumnie wydzielono kilka grup. Do niesienia pomostu wyznaczonych zostało 50 żołnierzy pod dowództwem kapitana Magarino, specjalnie dobranych i — jak utrzymywał Torąuemada — zaprzysiężonych. Od ich postawy zależał los wszystkich. 400 Tlaxcalteków i 100 Hiszpanów stanowiło ochronę pomostu. Artylerię powierzono 200 Tlaxcaltekom i 50 żołnierzom. W skład czołowej grupy uderzeniowej wchodziło 200 piechurów i 20 jeźdźców pod wodzą Gonzala de Sandoval, przy którym znajdowali się również m.in. Diego de Ordaz, Antonio de Quinones i Andres de Tąpią. 100-osobowy oddział dowodzony przez Francisca de Lugo i Francisca de Saucedo otrzymał zadanie wspnmn gania, w zależności od potrzeb, zagrożonych odcinków W grupie środkowej szedł Hernan Cortćs /