Ewa i Złoty Kot [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

JOANNA SZYMCZYK

EWA I ZŁOTY KOT

2004

Podziękowania

Niektóre rzeczy zwyczajnie nie mogą się wydarzyć bez udziału osób trzecich. Należą do nich morderstwa i książki. Ta, dla przykładu, nie powstałaby, gdyby nie święta cierpliwość Piotra, fachowe rady mojej Mamy, krytyczny wkład Agnieszki Gozdek oraz doping Joasi Leszczyńskiej, Kasi Prażnowskiej, Marty, Krystyny i reszty moich przyjaciół, w tym kota Błażeja. Pod paragraf współudziału podpada niewątpliwie mój Wydawca. Dziękuję Beacie Stasińskiej i całemu zespołowi W.A.B. za życzliwość i zaangażowanie. Specjalne podziękowania dla Maurycego, z którym mam nadzieję popełnić jeszcze niejedną fantazję. Autorka

Czwartek, 14 lutego

– ...Bojkotuję! – wrzeszczała Ewa Wiśniewska, przyciskając komórkę do ucha i starając się nie wpaść pod samochód. – To wszystko nakręcona marketingiem psychoza! Chodzi tylko o to, żeby popychać na kilogramy badziewne gadżety! – Nie musisz krzyczeć, tak tylko pytam – odparła zdziwiona Mariola, asystentka naczelnego „Bazaru Warszawskiego”. – A dzwonię, bo szef chce wiedzieć, kiedy oddasz tekst o Rydzowej. Zdążysz do jutra?... Wyszłaś tak nagle... – Tekst będzie na jutro! A wyszłam, bo leciałam na pociąg! Teraz jestem w Łodzi! Powiedziałam już Bożence, że to ważna sprawa rodzinna! Czekaj, dostałam SMS-a, muszę kończyć... „Nieznany wielbiciel... albo ten barman z «Aurory»... W ostateczności Adam...” – Ewa przystanęła, gorączkowo naciskając guziki telefonu. Pech chciał, że znajdowała się akurat na środku ulicy. Zabłocony van w ostatniej chwili wyhamował na śliskiej nawierzchni. Ignorując wściekłą pantomimę kierowcy, z godnością przemieściła się na chodnik. Tam ostatecznie stwierdziła, że hasło „nowa wiadomość” kryje jedynie informację o zaleganiu z rachunkiem za telefon i groźbę odłączenia tegoż. „A nie mówiłam? – podjęła marsz, omiatając nienawistnym spojrzeniem babę w sztucznym futrze tryumfalnie dzierżącą balonik w kształcie serca. – To beznadziejne święto, wymyślone tylko po to, by single czuły się gorsze. Normalni ludzie nie wysyłają sobie durnych SMS-ów. Właściwie... – zirytowana przedarła się przez dziki tłum kłębiący się pod kwiaciarnią na rogu ulicy Kopcińskiego – ...byłabym wręcz rozczarowana, gdyby któryś z moich licznych absztyfikantów zniżył się do świętowania walentynek...” Przecięła jezdnię i skręciła między budynki, zagłębiając się w willową część dzielnicy Radiostacja. „Uczucia winny być wyrażane spontanicznie!” – surowo podsumowała rozważania. Jakby w odpowiedzi czarno-biały kundel strzegący którejś posesji wściekle się rozszczekał. Ujadanie podjął basem jego sąsiad bernardyn i przekazał dalej krzywonogiej krzyżówce parówki z terierem. Ewa przyspieszyła. Serdelterier nie odpuszczał, dyrdając wzdłuż chodnika i hałasując za trzech. Ścigana psim jazgotem dopadła z ulgą furtki domu przy Zelwerowicza 8. U progu przedwiośnia willa przesłonięta od ulicy świerkiem wyglądała raczej ponuro. Cóż – tego typu masywnych domostw nie budowano gwoli estetycznych wzruszeń. Ewaryst

Wiśniewski, który kupił dom na początku lat trzydziestych, poczucia piękna nie posiadał zresztą za grosz. Miał za to świetnie prosperującą kancelarię adwokacką, dzieci i konserwatywne poglądy. Wszystko to znakomicie pomieściło się na czterech kondygnacjach obszernego domostwa. Ewa pchnęła drzwi wejściowe połyskujące mosiężnymi tabliczkami: „Studio Architektury. Piotr Dubois” i „Marianna Wiśniewska-Dubois. Kancelaria prawna”. Biura na parterze były już zamknięte. Po klatce schodowej snuł się szlachetny zapach gorącego ciasta. Węsząc, ruszyła po schodach. Mieszkanie na pierwszym piętrze zajmowała jej babcia, Elwira. Czyżby?... Nie. Zapach stanowczo zapraszał wyżej. Na drugim piętrze kiedyś, w odległej epoce, mieszkała z rodzicami; obecnie pokoje wynajmowało małżeństwo z córką. Aromat był tu wyraźniejszy, ale jego epicentrum szczęśliwie znajdowało się gdzie indziej. Bliska omdlenia z łakomstwa dotarła do ozdobionych witrażem drzwi poddasza. Zanim dotknęła dzwonka, otwarły się na oścież. Zapach ciasta buchnął z siłą uwertury do Tannhausera. W jego oparach objawiła się kruczowłosa kobieta okutana kaszmirowym szalem. – Ewunia! – zawyła. – Pójdź w me ramiona, dziecinko! – Oj, dobrze cię widzieć, Marianna – zastękała Ewa, gdy tylko progresywnym niedźwiadkiem wturlały się obie do przedpokoju. – Ale mów mi zaraz, co to za ważna sprawa, o której nie można rozmawiać przez telefon... – nagle zamarła. – Rany, chyba nic złego z babcią? – Coś ty, Elwira jest w Krynicy – uspokoiła ją ciotka. – Zwyczajnie uznała, że potrzeba jej odmiany i towarzyskiego ożywienia. Jakby nie wystarczały jej cosobotnie brydżyki w zaufanym gronie, przewodniczenie Towarzystwu Szachisty Seniora, wolontariat w tutejszej szkole specjalnej oraz około setki innych sprawek, którym oddaje się z zapałem godnym podziwu... – Zwłaszcza że rok temu stuknęła jej siedemdziesiątka – dodała Ewa, wysupłując się z kurtki. – Mam nadzieję, że to dziedziczne. – Długowieczność czy dziwactwa? – Jedno pozwala cieszyć się drugim – odrzekła sentencjonalnie, rozglądając się po hallu. – A to co? – z obrzydzeniem wskazała brodą spory stosik różowo-czerwonych ohydztw piętrzący się na stoliku pod lustrem. – Walentynki, robaczku. Myślisz, że jak mam dwie dorosłe córki, to już ze mnie stare próchno, na którym nikt oka nie zawiesi? – Marianna z godnością przerzuciła przez ramię koniec szala. Ewa westchnęła. Uroda jej ciotki znacząco podwyższała statystyki zgonów na serce wśród członków łódzkiej palestry, o czym Marianna świetnie wiedziała. Falujące włosy, pełna figura, profil królowej, oczy i usta nieustannie gotowe do uśmiechu, cera, której pozazdrościłaby jej dziewczyna o dwadzieścia lat młodsza... W każdym razie Ewa zazdrościła.

– Uważam, że obyczaj wysyłania sobie tandetnych pocztówek i głupawych SMS-ów to czyste kretyństwo – zadeklarowała twardo. – Ha, znowu nic nie dostałaś? – ciotka pokiwała ze zrozumieniem głową. – Nie martw się, moja śliczna. Mówiłam ci: onieśmielasz mężczyzn. Chodź do salonu, rozpaliłam w kominku. Nalej sobie koniaczku na rozgrzewkę, a ja sprawdzę, co z ciastem. Popchnęła bratanicę w głąb mieszkania, zanim ta zdążyła wyrzucić z siebie przemówienie na temat spontanicznych dowodów uczucia i przywiązania, o ileż cenniejszych niż... Widok płonących szczap i ledwo napoczętej butelki zacnego trunku odebrał jej wrodzony dar wymowy. – Nie ma głupich, idę z tobą. I zabieram butelczynę! – krzyknęła w stronę kuchni. Mieszkanie Marianny Wiśniewskiej-Dubois było ogromne i bardzo piękne. Zdaniem kochającej rupiecie Ewy, zyskiwało na urodzie z każdym rokiem upływającym od rozwodu jego właścicielki. Nad obsesyjnym minimalizmem projektu Piotra Dubois zaczynało wreszcie górować swojskie bałaganiarstwo. Ewa przypomniała sobie wieczne awantury z przybranym tatą: o nieporządek, o rozsypane kredki, o pobazgraną kredą ścianę. Uśmiechnęła się na widok porozrzucanych teraz swobodnie po salonie papierów i gazet, marokańskich i wschodnich poduszek, amatorskich – niezbyt dobrych, za to kolorowych – obrazów wiszących i stojących pod ścianami. – Widzę, że stworzyłaś nowe arcydzieło – zagadnęła ciepło, wchodząc do kuchni. – Widziałam coś jakby kota tonącego w budyniu malinowym. – To Pajetka na różowej sofie – warknęła Marianna, nie odwracając się od piekarnika. – Pies, nie kot, nawet ślepy to widzi. Malowałam na zamówienie, ale Madzia powiedziała, że u mnie ten obraz będzie się czuł lepiej. – Pewnie, pewnie – przytaknęła skwapliwie Ewa, rozlewając martel do dwóch koniakówek. – Nawet ślepy to widzi. Powiedz lepiej, czemu musiałam się urwać z kolegium w środku tygodnia. Co to za sprawa? Marianna usiadła przy stole i ujęła w dłoń kieliszek. – Ano widzisz, kochana, smutne jest życie starzejącej się rozwódki – westchnęła. – Nie ma do kogo ust otworzyć, ciastem uczęstować. Agnieszka dzwoni z Ameryki raz w miesiącu, moja matka, a wasza babcia samolubnie zajmuje się sobą, a ciebie nie sposób wyrwać ze szponów imperium prasowego... – Rozumiem. Odkryłaś u siebie pierwsze objawy rozmiękczenia mózgu i postanowiłaś niezwłocznie wezwać pomoc – przerwała Ewa. – Bardzo słusznie, doktor jest już na miejscu. Masz, łyknij sobie. I zacznij mówić do rzeczy albo spadam. – Uch, przedni ten koniak. Prezent od wdzięcznego klienta, wiesz, pana Jasia... – Ach, pana Jasia. To miłe z jego strony, prawda? Właśnie szykuję tekst o spekulacji gruntami, może mnie z nim wreszcie poznasz, zrobię wywiad? – Cicho, idiotko – zdenerwowała się Marianna. – Ja zajmuję się sprawami cywilnymi, nic

mi nie wiadomo o żadnych spekulacjach. Ewa spojrzała na nią spod oka, ale powstrzymała się od złośliwostki. – Mniejsza zresztą o Jasia – pani Dubois postanowiła opuścić grząski teren. – Mam do ciebie prośbę. A rzecz jest skomplikowana, postanowiłam więc cię tu zwabić i wszystko ci wyłuszczyć w cztery oczy – wzięła głęboki wdech. – Otóż są pewne sprawy finansowe, które łączą mnie z byłym mężem. Po rozwodzie nie chcieliśmy dzielić majątku, głównie ze względu na ciebie i Agnieszkę. Kapitałem zawiaduje przyjaciel rodziny, Henryk Gagosian. To gównie dzięki niemu babcia może robić mniej więcej, co chce (a wiesz, że ma fantazję), Agnieszka studiować w Ameryce, a ty zarabiać grosze w tej twojej redakcji. Wiesz, interesy nie idą tak dobrze jak kiedyś. Firma Piotra jest na skraju bankructwa... – Bo on sam zajmuje się renowacją kościoła w jakiejś dziurze w Szwajcarii, zamiast dopieszczać klientów – wtrąciła Ewa. – Tak, tak, kryzys... – zahuczała w lampkę koniaku. – A w ogóle to nie zarabiam wcale groszy, piszę coraz więcej i, wybacz nieskromność, coraz lepiej. A jak dostanę Nagrodę Młodych Dziennikarzy, to kupię sobie samochód i... – Jasne, kochanie. Nie chciałam cię urazić – Marianna pogładziła Ewę po policzku. – Wiesz, że jestem z ciebie dumna. Ale czekaj, o czym to ja...? – O bankructwie. – Jakim znowu bankructwie? O dziurze! W tej szwajcarskiej dziurze leży pies pogrzebany. Piotr napisał do mnie parę dni temu. Wiesz, to dla niego sprawa sentymentalna, jeszcze jego ojciec rozpoczął te prace, zresztą opowiadał ci o tym tysiąc razy... – Poważnie się w to zaangażował, prawda? – zauważyła Ewa. Istotnie. Piotr Dubois właściwie wyprowadził się z Polski; ostatnio widzieli się zeszłej Wielkanocy. Mówił wówczas wyłącznie o absydach i transeptach. – O wiele za bardzo – potwierdziła Marianna. – I rzekłabym, że to jego problem, gdyby nie to, że skończyła mu się forsa. Kanton obiecał dofinansowanie, ale na razie musi wziąć kredyt pod zastaw naszego kapitału. Nie mogę mu odmówić, to ostatecznie także jego pieniądze. I tu dochodzimy do sedna. Piotr potrzebuje moich pełnomocnictw. Skontaktowałam się z Gagosianem, żeby mi poradził, jak to załatwić. Henryk na stałe mieszka w Amsterdamie, a papiery najlepiej przekazać z ręki do ręki. I nie uwierzysz! Okazało się, że będzie w najbliższy weekend w Berlinie! Dlatego chciałam cię prosić, żebyś tam pojechała i... Ewę zatkało. Odstawiła kieliszek. – Nie ma mowy. Przykro mi, ale nie. Czy ty w ogóle masz pojęcie, ile ja mam pracy? Nie mam czasu iść do fryzjera, a co dopiero kulać się za granicę! A poza tym... Zaraz. Przecież ty uwielbiasz Berlin! Dlaczego sama nie pojedziesz? A, chodzi o Jasia, tak? Romantyczny weekend? Na jego gruncie? – Dla ciebie pana Jasia, smarkulo – Marianna przeszła do kontrataku. – A poza tym w świetle prawa jesteś moją córką i powinnaś mnie słuchać. Jak mówię, że masz jechać i zadbać

o rodzinne interesy, to odpowiadasz: „tak jest!” i wskakujesz w pociąg, jasne? Jutro jest piątek, w niedzielę będziesz z powrotem. Hotel masz opłacony. A tu... – Marianna pogrzebała chwilę w torebce i wyciągnęła z niej żółty kartonik – ...twój bilet. Voila – oparła się wygodnie, bardzo z siebie zadowolona. – No wiesz, stosujesz argumenty poniżej pasa... – zaprotestowała słabo Ewa. – To nie sąd! Zlituj się, Marianna! Ja naprawdę nie mogę! A gdybym miała randkę w sobotę? – Ale nie masz – ucięła ciotka bezlitośnie. – Malwa wyjechała! A Błażej musi jeść – marudziła Ewa. – O kota zadba ten twój kolega, jak mu tam – Ryś? Żbik? – Komisarz Adam Wilczek, jeśli łaska. O ile alergia go nie zabije, jak ostatnim razem. – Przeżyje. Kochanie, nie owijajmy w bawełnę. To oczywiste, że mogę to załatwić w inny sposób. Ale to świetny pretekst, żeby trochę odpocząć. Należy ci się weekend z dala od szefa! To taki mój walentynkowy prezent. Ewa nie wiedziała, co odpowiedzieć. Szczerze mówiąc, nagle nabrała strasznej ochoty na wyjazd. W Berlinie nawet w lutym jest milej niż w Warszawie, przeklętym mieście przeciągów. No i czeka gościnna „Murena Cafe”... i wspomnienia praktyk... i Paul o aksamitnym głosie... i aksamitnych ustach... Ale jednak tekst na poniedziałek... – Pożyczę ci laptopa – Marianna jakby czytała w jej myślach. Aby przypieczętować zwycięstwo, postanowiła użyć ostatecznego argumentu: miażdżącego, nieodwołalnego jak przeznaczenie i zabójczego jak kurara. Przysunęła się nieco do pogrążonej w myślach bratanicy i zniżyła głos do szeptu: – Wyprzedaże... – tchnęła niemal niedosłyszalnie. Ewa otworzyła oczy niczym wzbudzony elektrycznością Frankenstein. – Jadę – oznajmiła z determinacją. *** W zaciemnionej sali słychać było jedynie cichy szum rzutnika i spokojny głos komentującego pokaz mężczyzny. Z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki. A zebrani widzowie jakby wstrzymali oddech. – To Berlin. A przedtem Amsterdam, Marsylia, Hamburg. Slajdy przedstawiały zrujnowane wybuchami budynki, kupy poskręcanego żelastwa i niezidentyfikowane zwęglone obiekty. – Na pierwszy rzut oka nie związane ze sobą przestępcze porachunki. Różne miasta, ba, kraje, ofiary działały w różnych branżach... A jednak... – kolejny slajd przedstawiał ułożone obok siebie dziwne metalowe elementy – ...łączy je to. Poznajesz, Theo? – Wygląda na jakiś rodzaj miny przeciwpiechotnej, panie Aston... sir – odpowiedziała ciemność.

– Nie inaczej. To zmodyfikowany „skoczek” wyposażony w zapalnik zegarowy. Panom mniej obeznanym z zagadnieniem wyjaśnię, że to świństwo oprócz ładunku wybuchowego zawiera dużą ilość stalowych kulek. Odpalona bomba skacze na wysokość mniej więcej metra i eksploduje, siejąc nimi na sporą odległość. Przechodzą przez ludzkie ciało jak przez marcepan. Zwiększa to kilkakrotnie siłę rażenia takiej bomby. I daje o, takie skutki. Następna seria slajdów przedstawiała potwornie zmasakrowane zwłoki. – Zefara „Hossę” zidentyfikowano dopiero na podstawie badania DNA – oznajmił rzeczowo głos. – Sądzimy, że te bomby są jakby... rodzajem podpisu. Sala w milczeniu kontemplowała obrazy. – Naszym zdaniem to zaplanowany terror. Zwracam waszą uwagę na precyzję w doborze celów. Giną spekulanci, przemytnicy, handlarze ruską amunicją, właściciele burdeli. Ale włos z głowy nie spadł niemieckim rezydentom chińskiej triady, japońskiej jakuzy czy rosyjskiej mafii. Na celowniku znalazły się wyłącznie płotki. Ujęcia trupów zastąpiła seria portretów. – Fritz „Dum-Dum”... Horelek... Jean La Fayette... Zefara już poznaliście... Lokalne, choć dobrze prosperujące gangi. Dżafer Horn, król przemytników... Taak... Głos umilkł na chwilę, jakby jego właściciel zapatrzył się w wyświetlane właśnie dziobate oblicze Horna. – Właśnie to zwróciło naszą uwagę – podjął po chwili. – W wydziale ukuliśmy na ten temat pewną teorię. Nieoficjalnie nazywamy ją teorią wielkiej ryby. A wiecie dlaczego? – zaciemniona sala odpowiedziała ciszą. – Otóż wygląda na to, że w półświatku niewielkich, często etnicznych organizacji przestępczych o wąskich specjalizacjach pojawił się naprawdę duży gracz. Kimkolwiek jest, zaczął połykać małe przedsięwzięcia – jak duża ryba połyka płotki, stale rosnąc w siłę. Wymusza, grozi, morduje – ma swoje metody. Naszym zdaniem, przez ostatnie pół roku podporządkował sobie już kilkadziesiąt grup przestępczych w całej Europie. Proszę o światło. Pokaz dobiegł końca. Pięciu mrugających w nagłej jasności widzów spoglądało bez słowa to na siebie, to na szpakowatego mężczyznę przy rzutniku. – Nie wiemy, kim jest ten gracz – powiedział cicho szpakowaty. – Znakomicie się kamufluje. Przypuszczamy, że to osoba o nieprzeciętnych zdolnościach przywódczych i organizacyjnych, wyedukowana w zakresie nowoczesnego zarządzania oraz makro – i mikroekonomii, z dużym stażem w którejś z istniejących organizacji przestępczych. Nie wykluczamy, że pochodzi z Europy Wschodniej lub Środkowej. Dla wygody nazywamy go Der Hai – Rekin. Mężczyzna wsparł się o stół. – Szczerze mówiąc, centrala uważa, że Der Hai nie istnieje. Ha, może faktycznie przestępcy wariują od nadmiaru rtęci w wodzie pitnej i wyrzynają się nawzajem bez wyraźnego powodu? A może skomplikowana sytuacja międzynarodowa wywołuje u

odciętych od korzeni gangsterów zespół maniakalno-depresyjny? A może sami się wysadzają bombami i duszą drutem kolczastym? Może chcą zaprotestować przeciwko ostracyzmowi i nietolerancji zachodnich społeczeństw? Mówca zrobił efektowną pauzę. – Osobiście uważam, że jesteśmy świadkami narodzin nowej, ponadnarodowej przestępczej korporacji – podjął po chwili. – Ta organizacja jest szczególna, bo budowana od podstaw według sprawdzonych biznesowych zasad. Działania Rekina można porównać do działań każdego monopolisty: przejmuje słabsze przedsiębiorstwa, a jak nie może przejąć – niszczy. Jakieś pytania? – Szpakowaty rozejrzał się po sali. – Z całym szacunkiem, dlaczego właśnie my, panie Aston? – zapytał wreszcie z ociąganiem młody, najwyżej dwudziestoletni chłopak z dziewiczym rumieńcem na policzkach. – Jesteście młodzi, bystrzy, utalentowani, po prostu elita naszej organizacji... – Sir! – rumieniec na twarzy chłopaka jeszcze się pogłębił. – ...gówno prawda – ciągnął Martin Aston, szef Wydziału Wywiadu Kryminalnego Interpolu. – Fakty są takie, że z różnych względów zaleźliście za skórę swoim przełożonym. Niesubordynacja, lekceważenie procedur, molestowanie współpracowników... sami zresztą wiecie, co tam który ma za uszami. Wypożyczyłem więc was do tego hm... projektu pilotażowego bez najmniejszego kłopotu. Aha, każdy z was miał też parę tygodni zaległego urlopu. Już nie macie. Firma funduje wam wakacje. Miny zebranych wyrażały różne stopnie niezadowolenia. – Jeszcze coś? – Aston przewiercił ich kolejno wzrokiem. – Jeśli dobrze rozumiem, sir, nie uczestniczymy w oficjalnym dochodzeniu Interpolu – odezwał się smagły, ubrany na czarno mężczyzna siedzący najbliżej Astona. – Nie, Mahir. Powtarzam, że mimo jakże interesujących poszlak centrala nie znalazła wystarczających przesłanek dla wszczęcia śledztwa – odrzekł zapytany z lekkim przekąsem. – Taka akcja, zakrojona na szeroką skalę, wymagałaby przecież ogromnych nakładów finansowych, uruchomienia zasobów ludzkich, którymi w obecnej chwili nie dysponujemy. Wobec priorytetu walki z terroryzmem inne kwestie schodzą na plan dalszy. – Ależ sir, jeśli pańskie podejrzenia są słuszne, jeśli Der Hai rzeczywiście istnieje, to za kolejne pół roku będziemy mieli do czynienia z międzynarodową organizacją przestępczą działającą sprawniej niż sycylijska mafia. I to na dużo większą skalę – zauważył spokojnie zwalisty, czarnoskóry mężczyzna siedzący obok Mahira. – Trudno sobie wyobrazić, byśmy w pięciu byli w stanie skutecznie temu przeciwdziałać. – Nikt tego od was nie oczekuje. Potrzebuję danych do uzupełnienia raportu, który przekona centralę do podjęcia działań. Wy macie mi tych danych dostarczyć. Nic więcej. Przy okazji wypróbujemy w akcji nowy system komunikacji i wymiany informacji. Oficjalnie jesteście grupą testującą ICIS.

– Zintegrowany System Informacyjno-Komunikacyjny osadzony w środowisku internetowym – wtrącił, uprzedzając pytania, Mahir. – Mahir wprowadzi was później w szczegóły. Jest współautorem tego programu. Ale do rzeczy... – Aston otworzył staroświecką aktówkę z szyfrowym zamkiem i wyjął z niej plik biletów lotniczych. – Theo Klein... – odczytał nazwisko na pierwszym z nich – ...pojedziesz odwiedzić babcię w Hamburgu – wyciągnął bilet w stronę czarnoskórego agenta. – Przy okazji wyciągniesz od miejscowej policji szczegóły w sprawie zabójstwa Horelka, Kaspara Sauera i Fritza „Dum-Dum”. Trochę się rozejrzysz. Tylko dyskretnie. Zapomnij o swoich typowych metodach śledczych. Pan Gerd Traki... – kolejny bilet wylądował przed młodzieniaszkiem w pąsach – Amsterdam. Spacery nad kanałami i tajemnicza śmierć handlarza bronią, Norayana. Młodzieniec przygryzł wargi. – Ty, Kaminsky, pojedziesz tropem bomby, która zmasakrowała panienki w „Różowej Pralince”, likwidując przy okazji starego Zefara, do niedawna właściciela większości nielegalnych burdeli w naszym gościnnym Berlinie – Aston wręczył bilet do Mińska trzeciemu członkowi grupy. Czwarty, ostatni bilet skierował chudego jak szczapa Bernarda Meiera do Warszawy. – Tam najprawdopodobniej udał się mój typ. Zidentyfikowano go na zdjęciach z kamery przemysłowej dzień przed wybuchem w „Różowej Pralince”. Widziano go też w towarzystwie Kaspara Sauera na parę dni przed jego śmiercią. Tajemniczy gość. Ma paszport na nazwisko Schmidt. – Myśli pan, że to Rekin, sir? – zapytał ostrożnie Meier. – Cóż. Powiedzmy, że tego nie wykluczam – wzruszył ramionami Aston. – Na tym etapie nie mamy nic poza domysłami, panowie. A kończąc sprawę przydziałów... Ty, Mahir, zostaniesz tutaj. Zakręcisz się przy sierotkach po Zefarze. Zwłaszcza interesuje mnie Poczdam i alfons Kufi. Po śmierci starego podejrzanie obrósł w piórka. Tylko uważaj, wymyśl sobie jakieś przyzwoite incognito czy coś. Martin Aston zamknął teczkę i omiótł zebranych spojrzeniem gospodarza. – Na mnie już czas. Jem dziś lunch z burmistrzem, nie chcę się spóźnić. Na odwrocie biletów jest numer skrytek na lotnisku. Znajdziecie w nich szczegółowe wskazówki. Wylatujecie jutro. Cóż. Życzę powodzenia. Zostawiam was w rękach Mahira – ruszył sprężystym krokiem w stronę drzwi. – Do zobaczenia w... hm... ICIS – dodał już z ręką na klamce. Wyszedł i atmosfera w salce stanowczo się rozluźniła. Klein odsunął się z krzesłem i położył nogi na stole. – No, to szczęśliwych walentynek – chudy Meier rozprostował z trzaskiem ramiona. – Warszawa! Co za zadupie. Był tam może któryś? – Ja byłem. Mam tam kumpla – odezwał się Mahir, manipulujący przy laptopie. – Piękne

dziewczyny, wóda do oporu, jak ktoś lubi... Nie masz co narzekać. – To ja mam przechlapane! – rzekł ponuro Peter Kaminsky. – Musiałem nieźle sobie zasrać akta. Mińsk! Co powiecie na Mińsk!? – To samo co Warszawa, tylko wódka i dziewczyny tańsze – zarechotał Meier. – Trakl, ty cwaniaku, w porównaniu z nami złapałeś Pana Boga za nogi! – szturchnął w bok blondynka. – Jak spotkam byłą żonę, to jestem trupem – odezwał się ku zdumieniu zebranych rumiany Gerd. – A spotkam na pewno, bo ten gówniany Amsterdam da się czapką nakryć. – Panowie, nie ma co narzekać. Każdemu z nas groziło wydalenie z naszej kochanej firmy. A tak – odpękamy karne zadanie i dalsza kariera stanie przed nami przysłowiowym otworem – podsumował Klein. – Jak podejrzenia Astona się potwierdzą... Przed nami chwała i awanse. – Jeśli w tej teorii wielkiej ryby tkwi choćby ziarno prawdy, to prędzej nas czeka pogrzeb z honorami – zaprotestował kwaśno Meier. – Rekin pożera małe rybki, zakąsza wścibskimi agentami. – Koledzy, gotowi? – przerwał Mahir, uruchamiając multimedialny rzutnik. – Przedstawiam wam ICIS, a raczej Ultima Thule. *** Naczelnik Białecki miał się za człowieka postępowego i otwartego na nowe prądy. Przeczytawszy niegdyś w biuletynie światowego więziennictwa „Penitenziagite” o dobroczynnym wpływie kolorów na psychikę osadzonych, zlecił przemalowanie korytarzy i cel jednego z bloków na zielono. Wybór padł na blok D, przeznaczony dla szczególnie niebezpiecznych, a więc najbardziej agresywnych przestępców. Eksperyment dał zaskakujący rezultat. Uzyskana nieodpłatnie od wojska ciemnooliwkowa farba spatynowała ściany dziwnym, jakby zbutwiałym mrokiem, znakomicie podkreślając depresyjną z natury atmosferę miejsca przymusowego odosobnienia. Choć statystyki zabójstw, okaleczeń i gwałtów wśród więźniów nie drgnęły ani na jotę, a komendant bloku D wystąpił o wcześniejszą emeryturę, naczelnik Białecki tryumfował. Stwierdził, że osadzeni stali się jakby milsi i bardziej serdeczni. Przelał nawet swoje spostrzeżenia na papier, nadając im formę błyskotliwego eseju. Niestety, redakcja „Penitenziagite” do dziś nie wypowiedziała się w kwestii jego publikacji. Z czasem zresztą życie więzienia wróciło do normy: naczelnika pochłonęło zagadnienie resocjalizacji przez hippikę, a jego podwładni oswoili na własny użytek kolorystykę bloku D, nadając mu dźwięczną i trafną nazwę „Gnojówka”. Mimo obostrzeń w kwestii widzeń Dzień Zakochanych, jak co roku, przywiódł do rozmównicy „Gnojówki” tłum wystrojonych kobiet – elitę wśród odwiedzających. Nieliczne z nich, elitę elity, stać było nawet na opłacenie klawiszom nieoficjalnego sam na sam z odsiadującym wyrok ukochanym. Sam na sam – co nie znaczy bez świadków.

– Ale z niej dżaga – wypowiedział się dyżurny strażnik, zaglądając przez uzbrojoną szybkę do pokoju wyposażonego w stół, dwa krzesła i kozetkę. – I przy kasie – dodał jego starszy kolega, dyskretnie dzieląc plik stuzłotówek. – Masz, cztery dla ciebie i sześć dla mnie... – banknoty zdematerializowały się w kieszeniach granatowych mundurów. – No co, za buzi-buzi z mężulkiem trzeba zabulić. Ten to ma farta... Taki towar... – rozmarzył się Młodszy. – Tobie to chyba łeb z dupą zamienili – osądził Starszy. – To ona go wystawiła! Gazet nie czytasz? Dostał dziesięć lat, bo ona mu alibi nie dała! Stary wpadł jak śliwka w gówno. Ech, ja bym takiej... – No co ty, a to kurew! – zdziwił się uprzejmie Młodszy i jeszcze raz zapuścił żurawia przez judasz. Kobieta rzeczywiście była piękna. Elegancka i ubrana jak z telewizji. Jej urodę dodatkowo podkreślało paskudne otoczenie i towarzystwo otyłego mężczyzny w drelichu. Choć drelich był starannie wyprasowany, a spod niego wyglądała śnieżna koszula i krawat, jego właściciel prezentował się nieszczególnie. Raczej nigdy nie był przystojny, ale teraz niezdrowa, więzienna bladość upodobniła jego twarz do płaskiej gomóły sera. Na czole lśniły mu kropelki potu. Nagle Młodszy napotkał jego zimny wzrok i odkleił się od szybki. – Chyba cię pogięło – wycedził więzień, nie patrząc na żonę. – Podpisałem papiery, dostaniesz rozwód. Ale teraz bredzisz, kobieto, i lepiej, żebyś miała gorączkę. Bo jeśli mówisz serio, to chyba zmienię zdanie i przyślę do ciebie któregoś z moich chłopców. Z wizytą. – A co, posuwasz tu kogoś? – kobieta poprawiła kapelusz. – Masz tu chłopca? To coś nowego. Ale w ogóle dużo ostatnio nowinek. No, gdzie twoja wierna gwardia, gdzie twoje interesy, twoi kurierzy... Gdzie twój adwokat? – Jeśli miałaś z tym coś wspólnego... – charknął mężczyzna. – Misiu-pysiu, ja tu nie przyszłam ci się zwierzać, i błagam, skończ z pogróżkami. Uświadom sobie: twoje rządy się skończyły. Nie istniejesz, rozumiesz? Wydasz te ostatnie dolary z kołnierza, a potem czeka cię lot na dno. Zabiorą ci telewizor, książki, kosmetyki, koszule od Armaniego... Będziesz zwykłym śmieciem, takim samym jak reszta. Tak będzie. Potem trafisz do wspólnej celi... I zobaczymy, może komuś się spodoba twoja obwisła dupa. Kto wie? Gusta są różne. – Kobieta zajęła się kontemplowaniem własnego manikiuru. Mężczyzna patrzył na nią z bezbrzeżną nienawiścią. – Czego ty chcesz, suko? – Już mówiłam. Paru informacji. Nazwiska i co na kogo masz. Jeśli będziesz mówił szybko i wyczerpująco... może zadbam o jakieś minimum wygód dla ciebie. – Kiedy stąd wyjdę... – ...jeśli stąd wyjdziesz – przerwała z naciskiem kobieta. – Mam mało czasu. Słucham.

Tymczasem na korytarzu trwały roztrząsania zawiłej natury kobiety. – Te kobitki... – zaczął Młodszy – ...jedna z drugą zdradziecka, jak ta, no... Desdemona. Jego kolega pracowicie czyścił paznokcie za pomocą wykałaczki. – Święte słowa, Maniuś – pokiwał głową i z zadowoleniem wetknął wykałaczkę do ust.

Poniedziałek, 18 lutego

Sunąc mostem w stronę Pragi, pan Zbyszek już z daleka pieścił wzrokiem jasny biurowiec. Pośród byle jakiej zabudowy pyszniło się dwanaście pięter redakcji pełnych zaganianych, zapracowanych, głodnych dziennikarzy. Pan Zbyszek, znany redakcjom jako Pan Kanapkowy, uważał te pracowite pszczółki poniekąd za swoją własność. I jak na prawdziwego hodowcę przystało, darzył je serdecznym uczuciem. Oczy zachodziły mu łzami na widok latających po schodach wychudzonych dziewczyn oraz chuchrowatych młodzieńców wciśniętych w ubrania po młodszym rodzeństwie. Ratowanie tej odbiałczonej młodzieży uważał za swój patriotyczny obowiązek. Orężem były mu grube plastry salami, centymetrowa warstwa margaryny i przednie białe pieczywko. A także brat ochroniarz, który regularnie posyłał na bambus roznosicieli jałowych samosów i handlarzy beztłuszczowych sałatek. Oraz innych przedstawicieli pozbawionej sumienia i poczucia misji konkurencji pana Zbyszka. Zręcznie manewrując na ciasnym parkingu, wcisnął swoje cinquecento między obdrapanego kadetta i srebrnego jaguara („pewnie któregoś z trzynastego piętra” – pomyślał nieuważnie). Troszkę nieostrożnie otworzył drzwiczki, ale na szczęście nie od dziś wiadomo, że na srebrnym lakierze drobnych wgnieceń prawie nie znać. Ujął krzepko dwie turystyczne lodówki pełne smakołyków i ruszył w stronę szklanych drzwi wieżowca. Dwanaście pięter wyżej odlepiła nos od szyby mała blondynka, Asia, stażystka w „Bazarze Warszawskim”. – Idzie Pan Kanapkowy – zaraportowała głośno, odwracając się w stronę porozsiadanych na biurkach i krzesłach dziennikarzy. Po dwóch tygodniach praktyk przemogła nieco wrodzoną nieśmiałość i przyjęła do wiadomości, że na terenie hali redakcyjnej, czyli newsroomu, nie szepcze się, a krzyczy. Kiedy trafiła tu pierwszego dnia, sądziła, że jest mimowolnym świadkiem jakiegoś wypadku, że może dokonano tu zuchwałej kradzieży albo, kto wie, popełniono morderstwo? Znalazła się w środku tłumu osób w różnym wieku i różnej płci, lawirujących z lepszym lub gorszym efektem w gęstwie biurek i komputerów, z naręczami papierów lub bez, pokrzykujących w niezrozumiałym dialekcie coś o „szpiglach” i zrzucaniu na jutro... Kiedy pierwszy szok minął,

nauczyła się dostrzegać w tej mrówczej bieganinie pewną celowość, a w ogólnym bałaganie – porządek zorganizowany wokół wydawania kolejnych i kolejnych numerów gazety. – Ty pisz, Aśka, a nie wyglądaj przez okno – jak spod ziemi wyrósł przed nią szef działu miejskiego, Andrzej („Po prostu Jędrek” dla większości kobiet jak biurowiec długi i szeroki). – Coś ci ostatnio siadł zapał, ja mam na ciebie oko! Asia pobladła. – Bój się, Asia, bo ten tu pan to nie tylko policyjna osobowość, ale i seksoholik – wkroczyła z niespodziewaną odsieczą sekretarz redakcji, rudowłosa Bożena. – Jak ma na kogoś oko, to lepiej przygotować się na oślizgłe komplementy albo pomyśleć o zmianie branży... Zmieszana stażystka na wszelki wypadek schowała się za monitorem komputera. – Bożenko, perło moja, może zajmiesz się swoją odpowiedzialną pracą i przestaniesz rozpraszać mi personel! – jadowite spojrzenie spoczęło teraz na siedzącej na biurku Bożeny Ewie. Andrzej przez chwilę szukał w myślach czegoś superbłyskotliwego. – A ciebie, Ewa, poproszę o to samo. Chyba że te twoje zagraniczne podróże to przymiarka do przenosin dwa piętra niżej, do „Wojaży”. – Zakręcił się na pięcie i tryumfalnie oddalił. Trzy dziewczyny odprowadziły go dyskretnymi brawami. – Jaki on kochany – rozrzewniła się Ewa. – Surowy, ale dla pracowników jak ojciec. – A jaki bystry! – Bożenka dusiła się ze śmiechu. – Opowiadaj dalej... – Kiciu, a skąd on wiedział o mojej rajzie? Bożenie nie drgnęła powieka. – Pojęcia nie mam. Pewnie, świnia, czyta nasze maile! Opowiadaj wreszcie! Ewa wróciła do relacji z jednoosobowego szturmu na Berlin. – No więc, kupiłam ten oto szal oraz nie najbrzydszą małą czarną u Tuzziego... I tamże kozaki za kolano... Nie były może tanie, ale wiesz, przylegają do łydki jak druga skóra, bardzo sexy... – Suka. Mów dalej, już prawie szczytuję. Nie słuchaj, Asia. Asia na dobre wyjrzała zza swojego bastionu i wsparta na łokciach ani myślała stosować się do polecenia. – I tę torbę – ciągnęła Ewa leniwie, z ledwo słyszalną nutką sadyzmu w głosie – pojemną jak samo piekło... – Och ty w życiu. – A w torbie... Proszę – przed nosem Bożenki wylądowała płaska paczuszka. – Prezencik. Pani sekretarz redakcji drapieżnie rozerwała opakowanie. – Pończochy z Presleyem! – żelazny uścisk odciął ofiarodawczyni dopływ tlenu do płuc. – Kocham cię! – A to dla ciebie, Asik – Ewa rzuciła blondyneczce nieduże pudełko. – Pralinki w

kształcie penisków! Niezawodny lek na nieśmiałość! Asia złapała paczuszkę, parsknęła cichym śmiechem, szepnęła: – „Dziękuję!” – i znowu schowała się za monitor. Bożenka dyskretnie rozejrzała się po okolicy. Teren był czysty. – A powiedz, spotkałaś się... wiesz z kim? – zniżyła głos do szeptu. – Nie. Nie było... nie było go w mieście – ucięła Ewa. – Ale poznałam kogoś znacznie bardziej interesującego. – Niemiec? Brunet? Blondyn? Bogaty!? – Bożena podskoczyła z ekscytacji, zapominając o dyskrecji i tym samym przyciągając pełne nadziei spojrzenia koleżanek z odległego działu rozmaitości. Zakryła ręką usta. Ewa podrzuciła frędzelki barwnego szala. – Holender o polskoormiańskich korzeniach. Niegdyś brunet, obecnie siwy. I ma tak ze 75 lat!!! – sądząc po zawiedzionych minach, ostatnia informacja dotarła do adresatek z przeciwległego końca biura. – „Trzy czwarte wieku, to daje dziewczynie do myślenia”, że zacytuję kwestię z mojego ulubionego filmu... – dzielnie zwalczyła własne rozczarowanie Bożenka. – Naprawdę bardzo fajny starszy pan – Ewa zapatrzyła się w szare niebo za oknem. – Dobrze mi się z nim gadało. Nawet nie zauważyłam, jak opowiedziałam mu połowę życiorysu. – Jakiemuś obcemu staruchowi? – Bożenka z niesmakiem spojrzała na przyjaciółkę. – Do reszty ci odbiło. – No, no. Pan Henryk Gagosian był przyjacielem mojego dziadka. Od lat zajmuje się finansami mojej rodziny. Oczywiście słyszał o mnie, porządkował sprawy po śmierci moich rodziców. Był ciekaw, jak sobie radzę. – Dobry wujcio, co? – zachichotała miłośniczka ekscentrycznej bielizny. – A nie próbował cię po wujowsku przytulać? Ewa zeskoczyła z biurka. – Wyobraź sobie, że w cywilizowanym świecie istnieje coś takiego jak bezinteresowność. Zaimponował mi. Opowiadał mi, jak działa jego firma. Czy wiesz, że on zna z imienia każdego swojego pracownika, nawet tych, którzy dawno są na emeryturze? Wysyła im paczki, życzenia. Kiedy dowiedział się, że mieszkam w Warszawie, poprosił mnie, żebym przy okazji przekazała kartkę córce jego dawnej pracownicy. Tysiąc razy pytał, czy to nie kłopot. Ale to, jak mniemam, przekracza twoje zdolności pojmowania, pani Egoistko – naindyczyła się. – A teraz żegnam! Robota czeka. Adieu! Po chwili z szybkością karabinu maszynowego klepała w klawiaturę. Niestety, wypowiedź byłej żony radnego Michałka nie nadawała się do druku w całości. Nawet w piśmie o opinii skandalizującego, czyli w dzienniku „Bazar Warszawski” alias „Brukowiec”. – Wąsaty tego nie kupi... – mruknęła Ewa do komputera – ...ale spróbować nie zawadzi.

Trochę to ubarwia ten kawałek o zamknięciu targowiska. Ale sukinsyn z tego Michałka, jak rany. Wąsaty, czyli redaktor naczelny Jan Matysiak, rządził „Bazarem” żelazną ręką. Był fetyszystą faktów i sprawdzonych informacji, co trochę kolidowało z ogólnie plotkarskim profilem pisma, ale – o dziwo – dawało efekt rosnącej sprzedaży. Od roku „Bazar” skutecznie konkurował z plagą bezpłatnych dzienników. Tekst Bez przebaczenia pomknął po sieci ku swemu przeznaczeniu. „Swoją drogą, ciekawe, dlaczego Wąsaty mnie lubi – jego autorka wyciągnęła się na całą długość na biurowym krześle. – Przeważnie odwala moje teksty... Ewentualnie poprzestaje na brutalnych cięciach. Nie ulega jednak wątpliwości, że mnie lubi, dostaję bowiem ochrzan częściej niż inni, a nad moimi tekstami znęca się sam, osobiście. Z pomocą wielkich, gestapowskich nożyc – Ewa rozdzierająco ziewnęła. – Jeszcze go kiedyś zastrzelę, spokojna głowa. Jako przyszła laureatka Nagrody Młodych Dziennikarzy nie ulęknę się byle krytyki”! Świdrujący dźwięk telefonu rozproszył Ewie wcale udaną wizualizację balu Młodych Dziennikarzy z sobą w roli zdobywczyni głównego trofeum. „Matysiak w smokingu? Okropność” – pomyślała, rzucając do słuchawki: – „Bazar Warszawski”, dział miejski, Ewa Wiśniewska, słucham? – Ewuniu, wyświetla ci się przecież mój numer na twoim ślicznym telefoniku – usłyszała w słuchawce łagodny głos asystentki Wąsatego. – A ja wiem, gdzie pracujesz i jak się nazywasz. Szef cię prosi. Wpadnij za pięć minut, dobrze? Jak każdy członek redakcji Ewa wiedziała, że telefon od sympatycznej i zawsze współczującej Marioli stanowił wstęp do bardzo niesympatycznej rozmowy u pozbawionego współczucia naczelnego. Na rozmowy miłe Wąsaty rzadko tracił czas. „No i nie kupił Michałkowej” – westchnęła do siebie i powlokła się w stronę przeszklonego biura szefa. – Ładny szal, kupiłaś w Berlinie? – zagadnęła przyjaźnie Mariola. – Owszem, w Berlinie – odparła wrogo Ewa. „Czy w tym zakichanym biurze nie można mieć odrobiny prywatności?” – A powiedz, spotkałaś się... – Mariola zniżyła głos do szeptu. – Nie, nie spotkałam się! Skąd ty wiesz, że miałam... Zabiję Bożenkę, uduszę ją pończochami z Presleyem. – Cicho, cicho, to między nami. Wiesz, Paul podbił wiele serc, jak tu prowadził seminarium w zeszłym roku. Między innymi serce Bożenki, tylko o tym sza. Ewę zatkało. Na szczęście zza przepierzenia dobiegło rozgłośne „Proszę!” i przyszła laureatka Nagrody Młodych Dziennikarzy stanęła oko w oko z własnym szefem. – Co masz taki wyraz twarzy? Chcesz wody? Chryste, ludzie, żeby ten strach was chociaż motywował do lepszej pracy! – Jan Matysiak mylnie zinterpretował minę Ewy. Szarpnął swe słynne wąsy. – Siadaj, Ewka. I słuchaj uważnie. Właściwie nie powinienem tracić na ciebie czasu, bo to, co ci usiłuję wbić do głowy, najwyraźniej wylatuje z niej natychmiast – zapewne

przez te tak uroczo niedomknięte usteczka. Ewa opanowała się wreszcie, zamknęła usta i przywołała na oblicze wyraz pokory i zasłuchania. – Dziewczyno, nie wybałuszaj się na mnie, jakbym ci właśnie podpisywał roczną delegację do Nowosybirska. Słuchaj, co do ciebie mówię. A powiem ci to samo, co zawsze: fakty – naczelny zrobił dramatyczną pauzę, pozwalając wybrzmieć swemu ulubionemu słowu. – Zweryfikowane, obiektywne, swojskie fakty – podjął. – Wielokrotnie zwracałem ci uwagę, że czytelnika nie obchodzi twoje zdanie, nie obchodzą go emocje. Jego interesują fakty. Ile razy dziennie to powtarzam? – Ze dwieście – mruknęła specjalistka od własnego zdania. – Dwadzieścia. Właśnie. Ale będę powtarzał choćby dwieście, byle tylko odniosło to jakiś skutek. Skoro mowa o faktach... Mam tu oto przed sobą tekst młodej dziennikarki traktujący o likwidowaniu nielegalnego targowiska. Oto jego początek: „Że władza jest bezlitosna, a prawo okrutne dla słabych, przekonali się nieszczęśnicy usiłujący dorobić parę groszy do głodowych rent i emerytur. Targowisko przy ulicy Rydzowej od lat cieszyło się popularnością wśród okolicznych mieszkańców. Niestety, decyzja bezdusznych urzędników... – tadadada, pominę akapit – ...W ten zimowy poranek 76-letnia pani Maria N., od trzydziestu lat sprzedająca tu kwiaty, eskortowana przez milczących, muskularnych mundurowych musiała... – Piękna aliteracja. Wspaniała – ...na zawsze opuścić swój zaciszny zakamarek przy murze...” – Dość. Ewa, napisz to od nowa, zanim mnie krew zaleje. Za karę. Bo i tak tego nie puszczę. – Rozumiem – Ewa wstała. – Nic nie rozumiesz. Zostawię tytuł i drugą część o kowbojach z rady miejskiej, którzy chcą w tym miejscu zbudować śliczną myjnię bez przetargu na inwestycję. Jak ci się udało wyciągnąć takie informacje od tej krowy Michałkowej? Naprawdę mocne. No, co tak patrzysz? Do roboty! A, prawda. Masz do dyspozycji dwie kolumny na reportaż w sobotnim wydaniu. Do jutra wymyślisz, czym mnie zastrzelić. Mam tu leżeć i konać z zachwytu, jasne? – Jasne! – wrzasnęła. – Natychmiast! „Wariatka. Ale będą z niej ludzie” – pomyślał ciepło. Ewa miała ochotę wycałować Pana Kanapkowego w oba policzki. – Reportaż! Mam trzasnąć reportaż! Nie jakieś bzdety do kolumny „Humor i satyra”. Z salami, proszę – Ewa wręczyła Panu Kanapkowemu pięciozłotówkę. – Pani Ewuniu, gratuluję. A jak tam podróż? – uprzejmie zagadnął pan Zbyszek. – Ja też lubię podróże, ale wie pani, powtarzam zawsze: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. O, i to będzie pięć pięćdziesiąt. No przykro mi strasznie, ale koszta rosną, sama pani rozumie... Ewa wzięła głęboki oddech, po czym oddaliła się bez słowa w stronę swego biurka. – Nie ma sprawy, jutro się rozliczymy – krzyknął za nią wesoło pan Zbyszek. – Miłego

dnia! – Co tak ściskasz tę bagietkę? – pod wpływem właśnie wchłoniętej porcji kalorii Bożenka wyraźnie poweselała. – Trenujesz? Źle to robisz, trzeba z wyczuciem! – zwinięta w kulkę serwetka zgrabnie pstryknęła w stronę Ewy. – Ściskam ją zastępczo, to prawda – odrzekła Ewa zimno. – Nie mam zamiaru iść do więzienia za uduszenie największej papli w mieście. Choć po prawdzie, miasto wystawiłoby mi pewnie pomnik. Kto wie, może zostałabym radną... Niedługo będzie wakat. – A, Pan Kanapkowy? Rzeczywiście, jest się o co złościć. Pogadaliśmy chwilę, pytał, co słychać, no to mu powiedziałam. I tak już wszyscy wiedzą, że się rozbijasz w weekendy po europejskich stolicach. Ale ty jesteś czasem dziwna... Trzeba zabawić biedaka rozmową, tak ciężko haruje od świtu do nocy... – Poza tym wiem o tobie i o Paulu. Bożenka na chwilę straciła rezon. – Mariola? A to plotkara. Uduszę ją chyba moimi nowymi pończochami. Nie, szkoda pończoch – na chwilę zamilkła. – Wiesz, do niczego nie doszło... – podjęła smutno. – Zresztą, kiedyś się upijemy, to ci opowiem. Wybacz, że ci nie powiedziałam. Ewie ścisnęło się serce. – Daj spokój, staruszko. Już wszystko OK. A z Paulem przeszło mi definitywnie i dawno temu. Lepiej pogratuluj mi reportażu! – Daj czadu, Ewciu! Uwaga! „Po prostu Jędrek” na horyzoncie! – No, gratuluję! Aspirujemy! – Andrzej wyglądał, jakby żuł coś niesmacznego. – Czytałem twój tekścik o kowbojach z rady miejskiej, wcale zgrabny! Widzę, że się wyrabiasz. Masz podobno zabawić się w reporterkę z prawdziwego zdarzenia? Tylko dobrze ci radzę, nie spieprz tego, bo szef ci urwie jaja. – Zapewne mówisz z własnego doświadczenia – uśmiechnęła się uroczo Bożenka. – O, czekoladki! Dziękuję, Asiu! – Dla mnie? Dzięki... – Andrzej nie zaszczycił Asi spojrzeniem i wypchał policzki pralinką. – Pamiętaj, Ewa, czujność! Mogę jeszcze jedną? – wyciągnął rękę w stronę pudełka i nagle dostrzegł szczególny kształt czekoladek. – Fuj, co to jest? Jesteście wszystkie chore! Ewka wyszła zza biurka i z szacunkiem uścisnęła dłoń pokładającej się ze śmiechu stażystki. – Czyż zemsta nie jest słodka? – wykrztusiła Aśka. *** – Ty nie patrz na to w ten sposób, Jaro – zwalisty mężczyzna potarł policzek. Na małym palcu błysnął mu sygnet – Jaka zemsta? Przecież tu chodzi o biznes! Myślałby kto, że się

zakochałeś. Pięciu z siedmiu stłoczonych przy stoliku mężczyzn zarechotało. Nie śmiał się osobnik nazwany Jarem oraz ubrany w elegancki garnitur płowowłosy przystojniak siedzący u szczytu stołu. Nie do śmiechu było także spłoszonej obsłudze kawiarni „Coffee Paradise”, mieszczącej się w jednym z centrów handlowych na obrzeżach Warszawy. – Jaro mówi, że jego nowa mała się narowi i chyba chce z nim zerwać – poinformował blondyna po angielsku właściciel sygnetu. Zaczepił stopą o biały skórzany fotel i przysunął go w swoją stronę. Niespiesznie umieścił na nim nogi. Zarówno nieliczni o tej porze goście, jak i kelnerki starannie udawali, że niczego nie widzą. – Naprawdę? – błysnął okularami elegancki mężczyzna, upijając łyk cappuccino. – Jaro zawsze świetnie sobie dawał radę z kobietami, czyż nie? Mogę wiedzieć, na czym polega problem? Jaro rzucił zwalistemu wściekłe spojrzenie. – Keine problem, Herr Schmidt – zakrakał parodią niemczyzny. – Po prostu dzidzi się przyda mała nauczka. A w piątek i tak pojedzie na wczasy, transport i wszystko już przygotowane. – Dostała jakiś list i przewróciło jej się w głowie – właściciel sygnetu z satysfakcją obserwował zmieszanie Jaro. Potarł niebieski od mocnego zarostu policzek. – List? – pan Schmidt przeszedł na niemiecki i uprzejmie przekrzywił głowę. – O ile sobie przypominam, nasze kandydatki zasadniczo nie mają od kogo otrzymywać listów, prawda? – Naturalnie, Herr Schmidt. Dziewczyna jest sierotą, spełnia wszystkie warunki, a przy tym jest wciąż dziewicą! Mężczyźni znowu zarechotali. – Darujmy sobie specyfikację towaru – Schmidt nieznacznie skrzywił usta. – Ja się tym nie zajmuję ani się na tym nie znam. Moją sprawą jest natomiast bezpieczeństwo transakcji, a tym samym bezpieczeństwo organizacji – zetknął dłonie opuszkami, tworząc zgrabną piramidkę. – No więc? Co to za list i czemu tak poruszył tę dziewczynę? – To podobno list od jednego gościa z Holandii. Od jakiegoś czasu ze sobą korespondują. Powiedziała mi, że to dawny znajomy jej matki i że chce pomóc jej ustawić się za granicą. Ona sobie wbiła do łba, że będzie studiować! Gość zgrywa nie wiadomo kogo, bawi się w jej tatusia! – Fe, jakie to melodramatyczne – cudzoziemiec wyjął z kieszeni srebrną tutkę i niespiesznie odkręcił jej korek. Wysunął na dłoń piękne, mocno skręcone cygaro i zabrał się do celebrowania czynności prowadzących do jego zapalenia. – A sprowadza się do tego, że dziewczyna ma jakiegoś protektora, który zaniepokoi się, jak ona nagle zniknie. Kto wie,

może nawet zacznie jej szukać? – potarł zapałką o draskę i chwilę odczekał. – I ja się o tym dowiaduję z przypadkowej pogawędki przy kawce, tak? – Otoczył się chmurą dymu. Niewtajemniczonym kojarzył się z odorem wędzonego guana. Przy stoliku zapadła niemiła cisza, przerwana pokasływaniem siedzącego najbliżej palacza – pryszczatego osiłka w podrobionej koszulce CK. Zwalisty zdjął nogi z fotela. – Wystarczy mu odpisać w jej imieniu, że nigdzie nie jedzie i że nie życzy sobie dalszych kontaktów – zauważył spokojnie. Znad cygara strzeliło ku niemu przychylne spojrzenie. – Masz ten list, Jaro? – Pewnie. Ja o wszystkim myślę, Herr Schmidt. – Jaro uśmiechnął się nerwowo w stronę chmury dymu, błogosławiąc dziwne przeczucie, które kazało mu przywłaszczyć sobie korespondencję dziewczyny. Poruszył ramionami. Kropelka potu z karku spłynęła mu, łaskocząc, w dół pleców. Wyjął z kieszeni skórzanej marynarki plik papierów, a spośród nich wyłowił ten właściwy. Przez moment zawahał się. – No no, dawaj! – zwalisty błyskawicznym ruchem wyrwał mu kopertę z palców. – Czytam w tobie jak w otwartej księdze, Jaro. Miłość to rzecz piękna, szlachetna, ale trzeba odróżnić ją od chwilowego zauroczenia. „Moja droga...” – zaczął czytać na głos, a po chwili przeszedł na mamrotanie. – Tak, proponuje jej spotkanie. Z treści wynika, że już od jakiegoś czasu korespondują, ale jeszcze się nie widzieli. Pyta ją, czy nie miałaby ochoty przyjechać do Amsterdamu. Pisze, że rozmawiał ze znajomymi w sprawie pracy dla niej... – Hmmm. Moje rodzinne miasto! – Schmidt wyciągnął rękę po list i zatrzymał wzrok na jednym z nielicznych zrozumiałych dla siebie słów – podpisie. Przewrócił stronę i nagle zamarł z cygarem w połowie drogi do ust. Potem powiedział kilka słów w chrapliwym, niezrozumiałym dla żadnego z obecnych języku, spojrzał gdzieś daleko, ponad ich głowami i zaczął się śmiać. Towarzyszący mu mężczyźni osłupieli, nie wyłączając najbardziej z nich zimnokrwistego Marka. Schmidt śmiał się serdecznie i głośno, może nawet zbyt głośno, a przez to nieco teatralnie. Trwało to dobrą chwilę. Dziewczyny za kontuarem kafejki zbiły się w gromadkę. Ostatnia dwójka gości poderwała się z krzeseł i spiesznie wyszła. Wreszcie śmiech urwał się – równie gwałtownie, jak się zaczął. W oczach pana Schmidta nie było śladu wesołości. – Jak to się mówi w Polsce? Szczęście początkującego? – zapytał. – Głupi ma szczęście? – pryszczaty odezwał się ludzkim głosem, budząc zdumienie zebranych. Zwłaszcza że przemówił w obcym języku. – Oooo, właśnie – Schmidt z zadowoleniem possał cygaro, wbijając oczy w Jaro. – Głupi ma szczęście. Panowie, jeśli się nie mylę, moja inspekcja w Polsce przez przypadek przyniesie organizacji wielką korzyść. Spójrzcie wszyscy, jak tu siedzimy. Każdy z nas zna fragment układanki. Jaro zna dziewczynę. Marek zna Jara i zna mnie. A ja wiem coś, czego wy nie wiecie.

Jaro przyrzekł sobie w duchu niczemu się nie dziwić. – Jesteśmy nosicielami informacji bezużytecznych z osobna, ale razem tworzących bardzo solidny kapitał – ciągnął Schmidt. – Na tym przykładzie możecie przekonać się o sile komunikacji wewnętrznej. W każdej poważnej firmie to oczko w głowie menedżerów. Bo od dobrej komunikacji zależy sprawne działanie przedsiębiorstwa. W najbliższym czasie przepracujemy system raportowania i dystrybucji informacji. Wymaga on wielu ulepszeń. „O czym on mówi?”, zachodził w głowę Jaro. Ze swoim niemieckim gastarbeitera rozumiał mniej więcej co trzecie słowo. Był pewien, że pozostali, choć udawali zasłuchanych, rozumieli jeszcze mniej. Miał też dziwne poczucie, że choćby i Schmidt, czy jak tam się naprawdę nazywał, przerzucił się na polski, pojęcie „internal communication” wcale nie stałoby się bardziej zrozumiałe. – Co w takim razie pan zaleci, Herr Schmidt? – zapytał ostrożnie Marek. – No cóż, na razie trzymamy się procedur – stalowe spojrzenie spoczęło na Jaro, który gorliwie pokiwał głową. – Po konferencji otrzymasz dalsze instrukcje, a póki co postaraj się nie budzić jej podejrzeń. Ty, Marek, wiesz, co masz robić. Przygotuj wszystko na przyjazd gości. I pilnuj trochę tych swoich kowbojów, niech sobie wbiją do tępych łbów, że nastały nowe czasy, które wymagają nowego typu ludzi. Jasne? A, jeszcze jedno. Przyszło mi do głowy, że przydałoby się wam... – objął spojrzeniem Jaro, Pryszczatego i milczącego do tej pory chłopaka w ciemnych okularach – ...małe szkolenie. To się nazywa coaching. W ostatnim czasie do naszej organizacji dołączył ktoś zupełnie wyjątkowy. Zgłosi się niedługo i powoła na mnie. A teraz chcę jechać do hotelu. „Ktoś wyjątkowy? – zastanawiał się wściekły Jaro, obserwując przez szybę manewry wielkiego land cruisera uwożącego Schmidta w stronę hotelu. – Jakiś jajogłowy elegant będzie mnie uczył biznesu?” Tak. Organizacja się zmieniała. Ale Jaro nie był pewien, czy mu się to podoba.

Czwartek, 21 lutego

Jeśli istnieje na tym padole coś brzydszego i smutniejszego od Warszawy w pochmurne lutowe popołudnie, to jest tym czymś warszawskie przedmieście tonące w mokrym lutowym zmroku. Takiego zdania był w każdym razie młody mężczyzna siedzący w oplu zaparkowanym dyskretnie naprzeciw gargamelowej willi. Siedział tu od dobrej półgodziny, za jedyną rozrywkę mając widok sunących aut i kipiącego wieżyczkami domiszcza. Jego umysł zawodowego obserwatora machinalnie rejestrował marki samochodów stojących na wyłożonym kostką podjeździe. BMW. Toyota. Mały fiat Lanos ze stłuczonym tylnym reflektorem. Volvo. Mała furgonetka, citroen. Taksówka, mercedes, z wygaszonym kogutem. Jak na tak wczesną porę i tak parszywą pogodę „Złoty Kot” skusił całkiem sporą gromadkę gości. „Ciekawe czym?”, zadumał się kierowca opla. Nad szyldem przedstawiającym kota (czy raczej łasicę z dyskopatią) zapłonęła jak na zawołanie neonowa odpowiedź: „Dancing”, „Drink Bar”, „Bilard”. Kierowca nie wydawał się przekonany. Z irytacją zerknął na zegarek. Czekał już dokładnie o siedem minut za długo. W myślach znowu napluł sobie w brodę. Przeklinał słabość, która kazała mu po raz kolejny ulec pewnej osobie. A czuł, że zaraz zaczną się kłopoty. Naciągnął na głowę kaptur kurtki i sięgnął do schowka po stronie pasażera. I wtedy wypadki potoczyły się błyskawicznie. Drzwi willi otwarły się na oścież. Mignęła w nich sylwetka kuso ubranej kobiety o platynowych włosach. Pisk opon hamującego gwałtownie samochodu zmieszał się z wrzaskiem i przekleństwami. Kobieta, cudem uniknąwszy przejechania, przecięła jezdnię, ostro gnając w stronę zaparkowanego opla. Kierowca błyskawicznie uruchomił silnik i zapalił reflektory. W ich świetle widział wyraźnie, że w ślad za kobietą przez drzwi „Złotego Kota” wysypuje się kilku muskularnych dżentelmenów, po ubraniach sądząc – sportowców. Jeden z nich trzymał się za krocze. Więcej dostrzec nie zdołał, bowiem dziewczyna już siedziała obok niego. Ruszył, paląc gumy i osiągając przyspieszenie odrzutowca. Zerknął we wsteczne lusterko. Mężczyźni, wygrażając, wracali do willi. Na szczęście żaden z zaparkowanych samochodów nie ruszał w pościg, więc po kilku minutach opel zwolnił i zjechał na pobocze. Tu się zatrzymał, jednak kierowca nadal trzymał ręce na kierownicy, a wzrok miał wbity w odległy punkt. Blondwłosa pasażerka wciąż łapała oddech, falując przeogromnym biustem. Odrzuciła płową grzywę z czoła. Byłaby całkiem ładna, gdyby nie pokrywająca jej twarz gruba na centymetr tapeta. Kierowca wciąż nie zaszczycał jej spojrzeniem. Wiedział doskonale, co zobaczy, i nie chciał do reszty psuć sobie humoru.

Twarz wraz z całą resztą – z wyjątkiem sztucznych cycków oraz blond peruki – składała się na ziemską powłokę Ewy Wiśniewskiej, dziennikarki „Bazaru Warszawskiego”. Kierowcą był Adam Wilczek, z zawodu policjant, w cywilu jej serdeczny przyjaciel. Zdecydowanie wolał ją jako brunetkę. Przez chwilę w samochodzie panowała napięta cisza. Wreszcie Adam zrobił ruch, jakby chciał wyrwać kierownicę razem z kolumną. – Kurwa mać! – huknął. Ewa skuliła się na fotelu. – Co to, do jasnej niespodziewanej, było?! Dziewczyna odetchnęła. Błysnęło i zagrzmiało. Po burzy. – Widzisz, Adasiu... – zaczęła ostrożnie. – Sytuacja trochę wymknęła się spod kontroli. Ale na szczęście stanowimy doskonały team, a logistyka i organizacja akcji pozwoliły... – Team? Jaki team? – Nie. Jednak burza jeszcze nie przeszła. – Chociaż, masz rację: kretynka i palant – dobrana z nas parka! Zapamiętaj to sobie: pierwszy i ostatni raz dałem się namówić na coś takiego! Zbieranie materiałów, jasny gwint. „Wejdę, grzecznie się rozejrzę, zanim się zorientujesz, będę z powrotem”. Jak mogłem ci na to pozwolić? Przecież to był pieprzony Siny ze swoimi gorylami! – To on odpowiadał z wolnej stopy w procesie Ćwiartki! – Ewa najwyraźniej orientowała się w gangsterskim who is who. – Nie inaczej. Swoją drogą, co mu się stało? – Adam uruchomił silnik. – Odwiozę cię do domu. I nie dzwoń do mnie przez jakiś tydzień. – A, tak mu się właśnie zwróciła pewna inwestycja – odparła Ewa enigmatycznie. – Zresztą, sam posłuchaj – sięgnęła pod spódnicę i po chwili trzymała w ręku mały srebrny dyktafon. – No co, miałam go w majtkach. Widziałam na jednym filmie! Adam przyhamował. Gwałtowniej, niż musiał. – Jezu. Ty jesteś naprawdę umysłowo chora. Wiesz, co by się stało, gdyby to znaleźli? – przepuścił kilka samochodów i włączył się do ruchu. – Ryzykować życie dla głupiego reportażu w „Brukowcu”! – zgrzytnął zębami. – O co ci chodzi? To moja praca! Ludzie chcą faktów, a nie spekulacji. A fakty trzeba weryfikować. Sam powiedziałeś, że prawdopodobnie dziś w „Złotym Kocie” spotka się paru ciemnych gości. I całkiem możliwe, że zechcą negocjować podział zysków i wpływów. I że niewykluczone, że pewien szanowany polityk zostanie nakłoniony do złożenia deklaracji lojalności. – Ja ci to powiedziałem??? – No, niezupełnie. Częściowo wyczytałam to z twoich notatek służbowych, kiedy poszedłeś zrobić herbatę... A reszty się domyśliłam. – A niech mnie... Jak mogłem być tak głupi. Przecież miałaś pisać tekst o prostytucji! No nie. Tym razem przesadziłaś. – Adamowi zadrgały szczęki. „A to żmijka!” – przemknęło mu przez głowę. – Nie dzwoń do mnie przez co najmniej miesiąc. – Lepiej posłuchaj – Ewa skończyła przewijać kasetę.

Wcisnęła „play”. Z początku słychać było głównie szumy i trzaski. Po chwili doszło do nich stukanie obcasów. Trzasnęły drzwi. Stłumiony głos – zapewne właścicielki dyktafonu – poprosił o kawę. „– Kawę? – upewnił się inny kobiecy głos. – No tak. Z tego, o, ekspresu. – Ale... ja nie wiem, jak on działa – trzaski przybrały na sile. – Nie ma kawy – do rozmowy włączył się męski głos. – A w ogóle to mamy zamknięte. A ty coś za jedna? Znam cię? – Ja jestem Nikol. Chciałabym się widzieć z szefem. Jest szef? – Zabieraj się stąd. Szefa nie ma. – Ale ja się muszę z nim widzieć! Potrzebuję zarobić! – Zarobić to możesz w pysk zaraz. Bynajmniej szefa nie ma, zjeżdżaj. – Młody! – dał się słyszeć inny męski głos. – Daj ją tutaj! Stukanie obcasów i szuranie krzeseł. – Wybaczy pani chamskie, niekulturalne zachowanie mojego podwładnego – drugi męski głos brzmiał teraz znacznie wyraźniej. – Nie potrafi on, niestety, rozmawiać z kobietami, a to przez ciężkie dzieciństwo i mamusię alkoholiczkę”. Wypowiedzi mężczyzny zawtórowały radosne pochrząkiwania kilku innych. – Siedziało ich tam ze sześciu. Ciemno było, w pierwszej chwili nie poznałam Sinego – szepnęła Ewa do Adama. – Słuchaj dalej. Rechoty ucichły jak nożem uciął. „– Proszę spocząć. W czym mogę pani pomóc, pani Nikol, gdyż dobrze usłyszałem pani imię? – Tak tak, to moje imię – zaszczebiotała Ewa. – A raczej pseudonim artystyczny. – Ach, więc jest pani artystką! – tym razem dał się słyszeć pojedynczy chrząk zakończony dziwnym stęknięciem. – No artystką piosenkarką, to ja dopiero będę, jak wygram «Idola», bo wie pan, ja mam taki głos i śpiewam cały czas, jak tylko mam wolną chwilę śpiewam. – No niestety, no to ja nie mogę pani pomóc – zasmucił się Siny. – Bo ja tu nie prowadzę występów wokalnych z gwiazdami na żywo. Wie pani, Nikol, tu ludzie przychodzą pobawić się, potańczyć w kameralnym gronie, a artystyczne występy wokalne z gwiazdami to od razu tłumy, prasa radio telewizja, a nasi goście sobie cenią taką właśnie kameralność i prywatność. – Ale ja nie w tej sprawie. Bo ja to tak naprawdę usłyszałam od jednej koleżanki, że u pana może dziewczyna zarobić, a ja uważam, że żadna praca nie hańbi i że trzeba zawsze dążyć do swoich marzeń. Ja jestem, widzi pan, bezpruderyjna wyzwolona. – No, jak tak, to zupełnie inna rozmowa! – ucieszył się Siny. – Bo ja to bardzo u kobiet cenię, bezpruderyjne wyzwolenie. Może będę ci mógł pomóc, Nikol. Mogę tak do ciebie

mówić, prawda? Powiedz mi coś o sobie więcej. Ile masz lat i tak dalej. – No więc mam lat dwadzieścia dwa, ukończyłam szkołę ze specjalnością szwaczkaskrawaczka i mam doświadczenie w kontaktach z ludźmi, ponieważ pracowałam na stanowisku sprzedawczyni w sklepie. – A skąd jesteś? – Z Warszawy. Znaczy spod Warszawy, ze Skierniewic. Moje zainteresowania to sport, kino, muzyka i egzotyczne podróże. W życiu liczy się dla mnie miłość. Nie lubię chamstwa i wulgarnych słów. – O, to zupełnie tak jak ja! Ja chamstwa nie znoszę. Pięknie! Podobasz mi się, Nikol. Powiedz, pracowałaś już kiedyś w zawodzie? – No nie, w sensie zawodowym to nie, ale wie pan, ja podobno mam talent wrodzony. – To bardzo dobrze, Nikol. Odpowiada mi taka twoja świeżość autentyczność. I dlatego powiem ci, jak to u mnie wygląda. Widzisz, ten zawód to nie jest ot tak, że każdy się nadaje. Tu trzeba talentu, który, jak mniemam, masz oraz jego oprawy. I dlatego kiedy przychodzi do mnie taka dziewczyna, nie obraź się, surowa, z ulicy prosto, to ja muszę w nią najpierw zainwestować. Rozumiesz – tak jak agent inwestuje w piosenkarkę, piosenkarza. Wiesz, fryzjer, kosmetyczka, ciuchy odpowiednie do typu urody – bo jedna dziewczyna jest Wiosną, a druga na przykład Zimą i to wszystko ma znaczenie, kiedy chodzi o ostateczny efekt. Dalej kosmetyki, różne gadżety, jakieś przyjemności – no i daję mieszkanie, wikt i opierunek, a to wszystko kosztuje. I to są takie pieniądze, które mi się muszą jakoś zwrócić. Dlatego ja w takiej sytuacji, w jakiej się teraz znajduję, muszę sobie zadać pytanie: czy mi się taka inwestycja zwróci? I ja takie dziewczyny jak ty zatrudniam na okres próbny. A kiedy mi się zwrócą zainwestowane pieniądze, to wtedy one zaczynają pracować na własny rachunek, a ja pobieram wtedy prowizję dziesięć procent. – A to długo trwa, taki okres próbny? Bo wie pan, ja bardzo potrzebuję pieniędzy na operację plastyczną, i bym sobie chciała to jakoś zaplanować. – To zależy tylko od ciebie. Bo wiesz, na przykład Amanda o, ta za barem, zwróciła całą inwestycję po trzech tygodniach. Przyłożyła się do pracy i proszę – chcieć to móc. Sobie spaceruje, za barem postoi, pogawędzi z gośćmi, zadbana, uśmiechnięta. A konto rośnie! Prawda, Amanda?” Odpowiedzi Amandy Adam nie usłyszał. – Nie była taka zadbana i uśmiechnięta – zatrzymała kasetę Ewa. – Miała podbite oko zamaskowane makijażem, a wyglądała na szesnaście lat, choć pewnie miała z dziewiętnaście. Oraz wschodni akcent. Zaczekaj, teraz będzie najlepsze. Adam nie skomentował. Uruchomiona ponownie kaseta wydała z siebie szereg zgrzytów. Po chwili dał się słyszeć głos Ewy-Nikol. „– Ha, ha, ha, no to ja chyba to sobie muszę przemyśleć. – A przemyśl sobie, myślenie to fundament człowieczeństwa – rzekł dobrotliwie Siny. –

Tylko wiesz co, Nikol? – kontynuował leniwie. – Ja już w ciebie zainwestowałem. Rozumiesz, mój czas zainwestowałem. Dlatego teraz musisz mi za niego zapłacić. Ale ja rozumiem, że nie masz przy sobie dość pieniędzy, i dlatego... – szuranie odsuwanych krzeseł zagłuszyło dalsze słowa. – Proszę się nie zbliżać, bo zacznę krzyczeć – w głosie Ewy zabrzmiał strach. – A krzycz sobie, Nikol – wtrącił się piskliwie do rozmowy któryś z kolegów Sinego”. Świdrujący wrzask dowiódł, że nie żartowała. Jakby w odpowiedzi wybuchły bełkotliwe krzyki, z których najbardziej zrozumiały brzmiał: „Łap sukę, Jasiu!”. – To dziwne, że cię nie usłyszałem. Specjalnie nie włączyłem radia – Adam znowu zgrzytnął zębami. – Coś ty. Ta chałupa to warownia, a nie klub. Ściany grube, okna zamurowane od środka, solidne drzwi. Żaden dźwięk się nie przedostanie – Ewa wyłączyła kasetę. – To jeszcze nie koniec. Cała ta taśma to z mojego punktu widzenia szmelc. Niewiele się dowiedziałam. Ale kiedy tak się ganiałam z chłopakami, nagle pojawił się ich prawdziwy szef. Posłuchaj. Rejwach na znów uruchomionej kasecie nagle ucichł. „– Spokój! Co to za bijatyki! – najwyraźniej na scenę wkroczyła ostatnia osoba dramatu. Głos był młody, niezbyt głośny, ale artykulacja dobitna, jak u kogoś nawykłego do wydawania rozkazów. – Co tu się dzieje?” Odpowiedzią było bolesne „O kurwa!” i zduszone „Gońcie tę dziwkę!”. Potem nastąpił już tylko trzask drzwi oraz znany Adamowi pisk hamulców. – A mówił, że nie lubi chamstwa – zdegustowana Ewa wyłączyła dyktafon. Schowała go do torebki. – Przyjemniaczek. Zainwestował swój czas. No to mu zwróciłam inwestycję. Fachowym kopnięciem w genitalia. Usztywniona stopa, palce zagięte. Wiesz, tak jak mnie uczyłeś. – Świetnie, że się jednak do czegoś przydałem – odparł sarkastycznie Adam Wilczek, posiadacz czarnego pasa w taekwondo. – Ewa. To była cholerna nieodpowiedzialność. Musiałem mieć chyba zaćmienie mózgu, że ci na to pozwoliłem. Nie wspomnę, że gdyby się o tym dowiedział mój szef, urwałby mi głowę i naszczał do środka. I jeszcze mówisz, że ta taśma to badziewie. – No, taśma może tak, ale jednak poczyniłam pewne cenne obserwacje. No i zobaczyłam tego szefa... – Tak? I co z tego? – No jak to co? Ten lokal nie należy do jakiegoś tam Sinego. Sądzę, że to jego prawdziwy właściciel zaaranżował to spotkanie na szczycie. – Z pewnością. Tajemniczym właścicielem jest Majchrzak Tadeusz zwany Tatulkiem. Tego mogłaś się ode mnie dowiedzieć bez narażania swojego tyłka. I bez filowania w moje notatki. To żadna tajemnica. – Tatulek siedzi i każdy wie, że się skończył. To też nie tajemnica. Podobno wystawiła go

własna żona, hi, hi. A w klubie na schodach widziałam kogoś, kto potrafił jednym słowem, nie podnosząc głosu, poskromić bandę naspidowanych czubków. Mówię ci, to ktoś wyjątkowy. – A jak wyglądał ten ktoś? – Adam nawet nie udawał, że go to obchodzi. – No, właściwie to nie widziałam szczegółów. Tylko sylwetkę na schodach. Dość niski, drobnej budowy... I było coś jeszcze, tylko co? Cholera, za dużo się działo naraz. Muszę nad tym spokojnie pomyśleć. – To świetnie, bo oto jesteśmy pod twoim domem. Au revoir. Mam o ósmej trening. Aha, przypominam, że przez długi czas masz szlaban na przysługi. Przechylił się przez siedzenie i otworzył drzwi po stronie Ewy. Do samochodu wtargnęło obrzydliwie mokre, zimne powietrze. Ewa nie ruszała się z miejsca. – Adasiu? – zagadnęła cicho. – Ja ci bardzo dziękuję. Wiem, że ciągle cię narażam na kłopoty – spojrzała na przyjaciela, w jej oczach błysnęły łzy. – I ja cię bardzo... Przerwała jej wesolutka melodyjka z komórki Adama. Zanim komisarz Wilczek, w cywilu śmiertelnie zakochany w Ewie Wiśniewskiej, obiecał mamie, że na pewno oddzwoni za dwie minuty, Ewy już nie było. „Co ona mnie bardzo? Co? – biedny chłopak oparł czoło na kierownicy. – Ja się zabiję. Albo ją”. *** Na sali gimnastycznej panował przenikliwy ziąb. Kilku mężczyznom przebierającym się pod ścianą w białe doboki leciała z ust para, ale jako etatowi twardziele starali się trzymać fason. W duchu owszem, klęli równo politykę kosztową Komendy Głównej Policji, za sprawą której od listopada nie wymieniono w obiekcie skorodowanych rur. Niewątpliwie, taniej wypadało odciąć centralne. – Cieść! – na salę wkroczył wiecznie uśmiechnięty trener Kim-In. Jemu jednemu zimno naprawdę nie przeszkadzało. Jak większość członków koreańskiej brygady Czaszek skłonny był uważać bieganie boso po śniegu za sympatycznie odświeżające i świetne dla zdrowia. Kimowi towarzyszyło dwóch młodzieńców. Jednym z nich był senior klubu, Adam Wilczek. Drugiego nie znali. – Grupa – zaczął Kim. – To jest psijaciel Adama... – tu jeden z chłopaków pochylił się do ucha trenera – Mahir. Jest dziś z nami. Tu. Dzień dobry. Mahir był wysoki i smagły i pewnie podobał się kobietom, zwłaszcza jeśli lubiły południowy typ urody. Zdjął kurtkę i zadygotał. Południowe, a ściślej południowo-wschodnie pochodzenie nigdy nie pozwoliło mu się przyzwyczaić do zimna, mimo że jego rodzina od trzech pokoleń mieszkała w Berlinie. Pomyślał, że kiedy „psijaciel Adam” zapraszał go na trening, nie wspominał, że chodzi o taekwondo w odmianie syberyjskiej. Dostrzegł ironiczne

spojrzenie wiążącego obok pas policjanta i opanował drżenie. – Mahir jestem – przedstawił się po angielsku, wyciągając rękę. – Zimno tu u was. – Ano, jak to w zimie – odparł zimno zagadnięty. – Starszy aspirant Jarosław Pąkła. Miło mi. – Już się poznaliście? – ucieszył się Adam Wilczek. Skończył właśnie szeptanie z trenerem i trafił akurat na końcówkę pojedynku na zgniatanie dłoni. Wygrał Jarek. Mahir uśmiechnął się uprzejmie, acz nieco wymuszenie. – Chłopaki, trochę kultury. To jest mój przyjaciel Mahir. Pracuje w Niemczech dla Interpolu, jest w Polsce na wakacjach. Przyjechał tu zbierać materiały do pracy doktorskiej o grupach przestępczych w Europie Środkowej. – Inteligencik – sapnął rozgrzany zwycięstwem Jarek do rudego jak marchew Jacka. – Zmarzlaczek. – Interpol, zagraniczna jego mać... – podbechtywał Jacek. – Mahir trochę trenował sztuki walki... – dorzucił Adam. Wspomniany właśnie zdjął bluzę, ukazując światu ciało zbudowane wyłącznie z wyćwiczonych mięśni, ścięgien i żył. Nawet Adam, najchudszy i najbardziej wysportowany z całej gromady, jęknął w duchu z zazdrości. Jarkowi i Jackowi zrzedły miny. – Sibko! Za mną! – Kim-In poderwał grupę do galopu wokół sali. Przy drugim okrążeniu z Adamem zrównał się Paweł. – Mogę wiedzieć, w co ty pogrywasz? – zagadnął półgębkiem. Adam znał Pawła jeszcze ze Szczytna. Obaj byli prymusami, obaj zaraz po szkole dostali pracę w Komendzie Głównej i obaj trenowali taekwondo. Na tym kończyły się podobieństwa. Adam pracował w Biurze Łączności i Informatyki, Paweł – w Centralnym Biurze Śledczym. Adam był ogólnie lubiany, Pawłowi za to wróżono wielką karierę. – Masz jakiś problem, czy tak się przypieprzasz? – Adam nawet nie spojrzał w jego stronę. – To raczej ty masz problem. Chłopaki ode mnie widzieli cię dzisiaj w okolicach pewnego hotelu z kotem w nazwie. Mówi ci to coś? Podobno wkrochmaliłeś się swoim oplem w sam środek obserwacji. I byłeś z jakąś blond dziwką. Gratuluję gustu. – Wiesz co? – Adam szybko odzyskał kontrolę nad oddechem. – Z twoją mentalnością szpicla dobrze byś się czuł w Wewnętrznym. Gówno cię obchodzi mój gust oraz gdzie bywam i z kim. – Co ty powiesz. Słuchaj, ja to zatrzymam dla siebie, ale jesteś mi winien przysługę! Na razie! – Paweł przyspieszył kroku. Adam zmełł w ustach przekleństwo. – Czego chciał? – zaszeptał mu zza pleców Mahir. – Widziałem, jak zaciskasz pięści. – To tutejszy erotoman. Pytał, czy masz może siostrę, bo chętnie by ją posunął. Trochę mnie wkurzył...

– Nie, Adam, mylisz się. To mnie wkurzył. – Dajcie lodu, leć po śnieg, Maciek! – Jarek z trudem odgiął jęczącemu ręce od twarzy. – Przepraszam, przepraszam... – powtarzał strapiony Mahir. – Aaaa, śnieg. Już lecę – Maciek nie ruszył się z miejsca. Ani myślał tracić takie widowisko. – Dobre kick, bardzo dobre – Kim-In uśmiechał się przyjaźnie. – Wszystkie wisieli? – choć zasadniczo akceptował kulturową odmienność, zawsze się dziwił, że biali robią nie wiadomo jakie halo o lekką kontuzję. – Widzieliśmy, widzieliśmy... – Adam poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia i przyklęknął przy Pawle. – Dlaczegoś nie założył kasku? Czyżbym zapomniał nadmienić, że on ma piąty dan w kenjitsu? Pokaż to oko. Eee, stary, za tydzień nie będzie śladu. No, może za dwa. Paweł zdążył się już pozbierać i potoczył po kolegach wściekłym spojrzeniem szybko puchnącego oka. Do dziś jedynym zawodnikiem, który mógł się z nim mierzyć, był Adam. Adam był jednak o piętnaście kilogramów lżejszy i trochę niższy, a ponadto nigdy nie atakował z taką wściekłością i w takim tempie jak Mahir. Innych członków grupy Paweł kopał, jak chciał i w co chciał, często zarabiając od Kim-Ina dwadzieścia pompek za nieprzepisowe ciosy. Jarek Pajda zawdzięczał mu kontuzję kolana, a Maciek – ten sam, który w żółwim tempie oddalił się wreszcie po śnieg – nadkruszony ząb. Nie. Paweł stanowczo nie cieszył się popularnością wśród wychowanków mistrza Kim-Ina. – Nie ma o czym mówić. Nieźle mnie zaskoczyłeś, Mahir. Ale to dlatego, że kopnąłeś już po gwizdku. – Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. Paweł też. – Co się tak uśmiechasz, Maciejak? Lepiej już teraz zacznij myśleć o raporcie, czekam na niego jutro punktualnie o 7.30. Rudy Jacek mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi. – Baczność! Ukłon... – rozległ się głos Kim-Ina. Trening dobiegł końca. Mahir z Adamem opuścili szatnię jako ostatni. Przed budynkiem natknęli się na grupkę rozpamiętujących dzisiejsze zdarzenie kolegów. Większość z nich zdążyła odskoczyć, gdy wściekły Paweł wjechał swoim punto w głęboką kałużę tuż przed nimi. Większość. – Niech ja skurwysyna kiedyś zatrzymam – Jarek Pąkla z drogówki usiłował otrzepać ubranie z rozmarzniętego błocka. Pogroził pięścią oddalającym się światłom fiata. – Co za menda parszywa, wrzód na zdrowej dupie policji. Dobrze, że mu Mahir przy... – Hę? – zareagował Niemiec na swoje imię. – Dziękujemy... za niego... – przeszedł na angielski Jarek. – W imieniu polskiej policji. Ten gość to straszny skurwysyn. Mahir ciut się zdziwił, ale zaraz pomyślał, że pewnie chodzi o słynną polską szarmanckość.

– Nikomu nie pozwolę tak mówić o mojej siostrze, nie ma mowy! – uśmiechnął się szeroko do Jarka. Teraz zdziwił się Jarek. – Eeee, mniejsza z tym, musimy już lecieć. Do piątku, chłopaki! – Adam już odciągał Mahira w przeciwną stronę. – Wpadnij jutro do mnie, dam ci te materiały, o które prosiłeś – powiedział, kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od kolegów. – Przyjdę na pewno. Chcę ci coś pokazać – odrzekł Mahir. – Chyba potrzebuję twojej pomocy. – Co tylko chcesz. Ale naprawdę nie rozumiem, czemu nie przyjdziesz do nas oficjalnie. To by uprościło parę rzeczy! – Powiedzmy, że mam uczulenie na mundur – Mahir ulepił z mokrego śniegu sporą pecynę. – Wybacz, że ci robię tyle kłopotu, ale z pewnych względów nie chcę pokazywać się na komendzie. – Munduru się brzydzisz, ale tutaj przyszedłeś... – Nikt nie wie, że trenują tu policjanci. Zresztą sam mówiłeś, że to twoi przyjaciele. A ja mogę potrzebować takich kontaktów. Moja misja jest dość skomplikowana. – No, Kulesza ci się raczej nie przyda. Chyba że w nadziei na rewanż. – Dotknął znacząco oka. – Zaufaj mi – poprosił Mahir. Adam pokiwał głową. W końcu znali się szmat czasu i trochę razem przeszli, chociaż pierwszy raz spotkali się dopiero parę miesięcy temu, na seminarium w macierzystej szkole Adama. Ich przyjaźń narodziła się bowiem w Internecie. Przez ponad trzy lata Alif i Azazel wpadali na siebie na rozmaitych forach, listach dyskusyjnych, w wirtualnych bibliotekach i bazach danych. W końcu przy jakiejś okazji zamienili parę słów na czacie. Pogawędka przeciągnęła się do dwóch godzin. Od tej pory kontaktowali się ze sobą prawie codziennie. Mahir często korzystał z pomysłów utalentowanego informatyka Adama; Adam używał źródeł wskazanych przez Mahira. No i mieli wspólną obsesję: stworzenie systemu komputerowego umożliwiającego komunikację rządów, organizacji pozarządowych i policji. Pomysł powstał przy okazji spektakularnej klapy akcji Interpolu skierowanej przeciwko gangowi handlarzy dziećmi. Zanim namierzono ich kryjówkę, przestępcy zdołali zniszczyć kompromitujące dowody. Poniewczasie okazało się, że podejrzany adres znany był od dawna małej fundacji Mon Enfant z Lyonu, prowadzącej prywatne dochodzenie z pomocą wynajętych detektywów. Siedzibę organizacji i centralę Interpolu dzieliło kilka przecznic. Równie dobrze mogłyby się znajdować na dwóch różnych planetach. Tamtego dnia Mahir, młody sierżant, zwerbowany świeżo do Interpolu, kupił sobie koszulkę z napisem „Fuck the Police” i napisał długi list do Adama. Mahir uśmiechnął się do wspomnień. Pecyna śniegu poszybowała w mrok.

– Zrobisz, jak zechcesz – Adam zapatrzył się w ślad za śnieżną kulą. Gdzieś w mroku rozległ się bolesny psi skowyt. – Rany boskie, Mahir, postaraj się już dziś nikogo nie uszkodzić!

Piątek, 22 lutego

Południowy Grachtengordel szczyci się wyjątkowo okazałą jak na Amsterdam architekturą. Zawdzięcza ją czasom, gdy elita miasta odeszła od protestanckiej skromności; XVIII-wieczne sukcesy militarne i bogactwo licznych kolonii sprawiły, że potomkowie kupców i bankierów odczuli niejakie pokrewieństwo ze starożytnymi Grekami i Rzymianami. Aspiracje owe znalazły wyraz w wystroju siedzib najważniejszych rodów i instytucji. Czerwoną cegłę zastąpił kamień, oszczędne zdobienia – neoklasyczne gzymsy i detale, a tradycyjną niderlandzką powściągliwość – nowobogacki rozmach. Przy Herengracht i sąsiednich ulicach powstawały pyszne budowle. Wiele z nich przetrwało lekcję pokory, jaką szykował miastu nadciągający ze swą armią Napoleon. Z okien gabinetu Henry Gagosian widział fasadę okazałej kamienicy van Loonów, wypiętrzoną nad mętną i mroczną u progu wiosny wodą kanału. Gagosian lubił ten widok – może dlatego, że trochę przypominał mu rodzinną Łódź. Niestety, nigdy nie zdołał przyzwyczaić się do tutejszego klimatu, malarycznego i zimnego bez względu na porę roku. Jeśli nauczył się tolerować zimę, to z jednego względu: dotkliwy chłód uwalniał miasto od zmory turystów. W zimie na krótko pustoszał Keizergracht, a Grachtengordel znów stawał się tym, czym był za czasów młodości Gagosiana: przytulną przystanią dla naprawdę dużych interesów. Ostatecznie to tu mieściły się najważniejsze handlowe i finansowe przedsiębiorstwa w mieście, ukryte pod tabliczkami w rodzaju: „Spedycja. Viljbrief i Synowie” czy po prostu „Van der Holt”. Albo „Gagosian i Van Peebels”. Tak. Amsterdam zmienił się od czasu, gdy Henry Gagosian rozpoczynał praktykę w firmie „Van Peebels”. Przeszło pół wieku! A ile lat upłynęło, odkąd jako prezes firmy zasiadł za ogromnym jak forteca biurkiem? Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Ćwierć wieku czy sto lat – Gagosian nie lubił bez koniecznej potrzeby spoglądać w przeszłość. Zwłaszcza że od okna powiało znowu irytującym chłodem i jego myśli wróciły ku sprawom teraźniejszym. „Tych murów nie sposób ogrzać – pomyślał ze złością. – To ta przeklęta woda, chlupiąca pod fundamentami. Przenika wszystkie ocieplenia i boazerie, kpi sobie z nowej instalacji grzewczej, na którą wydałem majątek... To znaczy: wydałbym, gdybym nie odliczył sobie tej sumy od podstawy opodatkowania... To ohydne zimno pokona wszystko: podwójne szyby i kotary, kilka warstw wełny... Przedrze się przez skórę i schwyci za serce, zamrozi je w

lodową kulę. Nieuchronne jak sama śmierć”. Gagosian wzdrygnął się. Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że półgodzinne czekanie wystarczająco wytrąciło z równowagi nieproszonych gości. Nacisnął guzik interkomu. – Poproś panów, Thilde – rzucił, machinalnie przyjmując wyprostowaną, żołnierską nieledwie pozycję za biurkiem. Pozycję, której, nawiasem mówiąc, zawdzięczał popularne wśród niższego personelu przezwisko „Twardodupy”. – Witam panów – nieznacznie podniósł się z fotela na widok wchodzących do pokoju trzech mężczyzn. – Ubolewam, że musieli panowie czekać. W czym mogę pomóc wysłannikom Urzędu Podatkowego Jej Królewskiej Mości? – Ooo, zaszła pomyłka – uśmiechnął się przepraszająco pierwszy z przybyłych, siadając ostrożnie na obitym skórą krześle vis-a-vis Gagosiana. Miał budzący szacunek wygląd bankiera, płowe włosy i okulary w złotej oprawie. Instynkt podpowiadał jednak gospodarzowi, że gość bankierem nie jest. – Reprezentujemy gminę, a ściślej komórkę do spraw kontroli przepływu funduszy między regionami. Gagosianowi nawet nie drgnęła powieka. Był pewien, że nigdy nie słyszał o podobnej komórce. A wiedział o wszystkim, co miało związek z przepływem funduszy w Holandii, i prawie o wszystkim poza jej granicami. Urzędnik jakby czytał w jego myślach. – Zostaliśmy powołani na początku tego miesiąca. Pozwoli pan, że się przedstawię: Joachim Staads, a to moi koledzy: Benjamin van Den Bergh i Paul Hegan. Paul jest wolontariuszem, pisze pracę magisterską na temat zarządzania budżetami lokalnymi. Van Den Bergh ukłonił się i usiadł w jednym z klubowych foteli. Trzymający się z tyłu długowłosy młodzieniec gapowato się uśmiechnął. Gagosian skinął mu głową. – Bezpośrednio podlegamy radzie gminy i współpracujemy z dziesięcioma eksperymentalnymi komórkami o identycznym profilu w całym kraju... – oczy mówiącego uciekły w dal. Poprawił na nosie okulary i zaczerpnął tchu. – W czym mogę panom pomóc? – przerwał Gagosian. Znał dobrze urzędników gminnych i ich nieskończoną flegmę oraz absolutny brak poszanowania dla czasu bliźnich. Nie był zainteresowany wysłuchiwaniem pełnego statutu owej „komórki”, do którego recytacji zabierał się najwyraźniej pan Staads. I tak każe ją prześwietlić swoim asystentom w minutę po tym, jak goście opuszczą jego gabinet. Staads posłał mu urażone spojrzenie. – Mówiąc krótko, zajmujemy się przypadkami klonowania firm. Gagosian przywołał na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. „O czym bredzi ten bałwan?”, zastanawiał się równocześnie. – Mamy firmę A, działającą w gminie X, uczciwą, dobrze prosperującą i prowadzącą nieskazitelną księgowość – Staads znowu jakby czytał mu w myślach. – I oto w gminie Y

pojawia się nagle firma o identycznej nazwie, nazwijmy ją A1 oraz identycznym numerze podatkowym itd. Firma ta generuje obrót, ale nie płaci podatków, wszystko zwalając na uczciwą, nic niepodejrzewającą firmę A. Zanim urzędy podatkowe się połapią, do firmy A zaczynają spływać dziwaczne faktury, a A1 znika albo zamienia się, powiedzmy, w firmę B1. W gabinecie zapadło milczenie. „Ta komórka to ziszczony sen jakiegoś wariata”, myślał szybko Gagosian. A zdawało się, że po zeszłorocznym skandalu z lotnym oddziałem do mierzenia długości krewetek gmina poskromi swoje biurokratyczne zapędy. Zwłaszcza że powołanie tej krewetkowej policji okazało się projektem młodego artysty o wielce wywrotowych poglądach. Sprawna jak maszyna pamięć Gagosiana wyrzuciła momentalnie nazwisko artysty: Levinsson. – Wiem, że to budzi zdumienie – Staads nie posiadał się z zadowolenia. – Ale ten proceder urasta do rozmiarów plagi. Od początku działania naszej komórki wykryliśmy już trzy takie przypadki. W jednym, niestety, przybyliśmy za późno. W drugim, dzięki pomocy dyrektora finansowego firmy, zdołaliśmy zapobiec matactwu. Z trzecim przypadkiem przychodzimy do pana, licząc na pańską pomoc i współpracę. Dotyczy to bowiem jednego z pańskich klientów, firmy... firmy... – Staads nieco teatralnie strzelił palcami, jakby próbując wydobyć nazwę z otchłani niepamięci. – ...Trixter Inc. – podpowiedział Benjamin van Den Bergh. – O, właśnie. Trixter Inc. Mamy powody przypuszczać, że za parawanem uczciwej firmy ktoś robi bardzo brzydkie rzeczy. Mamy również nadzieję, że udostępni nam pan, naturalnie do wglądu, księgi Trixter Inc. – Klonowanie firm – Gagosian złożył dłonie jak do modlitwy i spojrzał przenikliwie na swego rozmówcę. – Wybaczy pan, ale nie ma w tym odrobiny sensu. Proceder, o którym mówicie, to zwykłe fałszerstwo dokumentów. Przypadek, którym powinien zająć się odpowiedni wydział policji czy prokuratura. A skoro o tym mowa... Zechciejcie panowie opuścić mój gabinet. Natychmiast. W przeciwnym razie będę zmuszony wezwać funkcjonariuszy. – Gagosian wyciągnął rękę w stronę intercomu. Od chwili, gdy usłyszał nazwę firmy, zrozumiał, że przybysze nie reprezentują ani gminy, ani urzędu podatkowego. Choć trudno w to uwierzyć, reprezentują coś znacznie, gorszego. Ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym, Staads chwycił go za przegub. – Trzymaj palec z daleka od tego guzika, bo ci go utnę – rzekł spokojnie. W jego drugiej ręce błysnął składany nóż. – Panie van Den Bergh... Wywołany cicho jak duch przemieścił się za plecy Gagosiana. Umiejętnie wykręcił starszemu panu obie ręce i przytrzymał je za oparciem skórzanego fotela. Staads opadł na swoje krzesło i z uwagą przyjrzał się ostrzu noża. – Posłuchaj mnie uważnie – rzekł, nie odrywając wzroku od kawałka stali. – Chcemy wiedzieć wszystko o Trixter. Numery tajnych kont, sieć międzynarodowych partnerów, nazwy firm córek, lista przekupionych urzędników – wszystko to, co wiesz ty, jako ich

księgowy i doradca finansowy. I jeszcze trochę więcej. Gagosian milczał, choć wykręcone ręce nieznośnie go bolały. „Nie wiecie, z kim zadzieracie”, pomyślał. – Wiem, co ci chodzi po głowie – choć Staads porzucił maniery urzędnika, umiejętność czytania w myślach najwyraźniej zachował. – Sądzisz, że nie wiemy, czym naprawdę jest Trixter Inc. Otóż mylisz się, my jesteśmy bardzo dobrze poinformowani. Prawda, panie van Den Bergh? Pan van Den Bergh raźno przytaknął. – Pewnie wydaje ci się, że zawiadomisz kogoś o naszej wizycie i pozostawisz mu problem naszego wścibstwa? – ciągnął Staads. Ból w rękach, zwłaszcza w prawej, nadwyrężonej w niedzielę na korcie tenisowym, stawał się nie do zniesienia. – Nie zrobisz tego. A oto dlaczego – Staads położył przed sobą zwykłą, niezaklejoną kopertę. Pieczołowicie dopasował jej krawędź do brzegu stołu, po czym oburącz przesunął w stronę Gagosiana. – Puść go, Benjamin. Niech pan nie zrobi niczego głupiego, panie Gagosian – ostrzegł, choć uwolniony nie drgnął. Nie próbował nawet rozetrzeć bolącego ramienia. – Ma pan tydzień na skompletowanie dokumentów. Po tym czasie... Niech pan obejrzy zawartość koperty. Staads wstał i skierował się do wyjścia, za nim, gęsiego, podążyli jego współpracownicy. Gagosian nadal milczał, siedząc za biurkiem na swój sztywny sposób. Odczekał, aż za napastnikami zamkną się drzwi, po czym zaklął i chwycił kopertę. Przeszywający ból w ramieniu sprawił, że zaklął jeszcze raz i rozluźnił palce. Z koperty wypadły jakieś fotografie. Przez chwilę patrzył na nie w osłupieniu. Nagle drgnął na dźwięk interkomu. – Ma pan gościa, sir. Pan Gerd Traki. Z Interpolu – oznajmił spokojny głos Thilde. *** Maleńką kawalerkę Adama wypełniał porozstawiany wszędzie sprzęt elektroniczny oraz festony kabli zwieszających się ze wszystkich mebli. Była to w gruncie rzeczy typowa nora informatyka, nienawykłego do odwiedzin. Jedyne odstępstwo od reguły stanowiła wypieszczona i ergonomicznie urządzona kuchenka. Adam, o czym mało kto wiedział, uwielbiał gotować. Obecnie jednak oddawał się swojemu głównemu hobby: siedział na zydelku przed największym monitorem i klepał w klawiaturę. Obrotowe, wygodne krzesło odstąpił gościowi. – Cacko, nie? – Mahir zajrzał mu przez ramię i z zadowoleniem odchylił się razem z oparciem. – Cacuszko – przyznał Adam. Na ekranie widać było wyłącznie rządki białych cyferek i literek, dla laika raczej mało zachwycające. – Widzę, że wykorzystałeś parę moich patentów...

Nieźle... A jak ze stabilnością? – Chodzi jak zegarek. Wytrzymał symulację miliona równoczesnych wejść. – No, no... A bezpieczeństwo? – Szesnastocyfrowy kod generowany jednorazowo z klucza. To dla userów. A admin z uprawnieniami dostępu do bazki danych ma dodatkowo tokena. – Sprytne. No, ale z interfejsem to zahulałeś – na ekranie zapłonęła dla odmiany spektakularna, trójwymiarowa grafika. – No co, wygląda jak typowy RPG. Tylko wstęp jest taki wyczesany, dalej masz normalną lekką grafikę. Wiesz, co mnie zainspirowało, jeśli chodzi o konstrukcję? Ultima Online, pamiętasz to szaleństwo dwa, trzy lata temu? Tu też możesz wejść i grać, i nic nie zauważysz. Ale wprowadzając określony kod, otrzymujesz idealne środowisko do przechowywania danych, przekazywania informacji i innych takich. O patrz, to ja. – Typ: Wojownik, Imię: Azazel... Miejsce pobytu: Wyspy Wiecznego Chłodu... Hm? – zdziwił się Adam. – To kryptonim Warszawy. Powiem ci jedno: chłopaki byli zachwyceni. Mamy teraz taki program pilotażowy, testujemy to w akcji... Wiesz, na czym polega problem z wdrożeniami takich systemów? Wiesz, dlaczego nie funkcjonuje wasza TERA? – Wiem. Bo policji brakuje kasy na szkolenia. Podobnie rządowi. – Nie. Dlatego że TERA wygląda jak syf. To świetny program, ale nikt nie chce go używać! Ludziom wydaje się nieprzyjazny i trudny. A ICIS jako Ultima Thule odwołuje się do różnych ludzkich przyzwyczajeń i wyobrażeń, buduje jakiś most między rzeczywistością realną a wirtualną. Chcesz zostawić wiadomość? Przybijasz ją sztyletem do deski ogłoszeń w karczmie i cześć. Zamiast pisać sprawozdania – prowadzisz dziennik podróży. Wierz mi, gliniarze wszelkiej maści kochają takie zabawki. – Może i tak. I co, działa? – Adam zachował jednak odrobinę sceptycyzmu. – Stary, koledzy zapisują tu najdrobniejsze szczegóły swoich obserwacji, a żaden w życiu nie naskrobał porządnego raportu! Dodatkowa korzyść jest taka, że mogą korzystać z tego systemu w dowolnym miejscu, nawet w publicznej kafejce internetowej. I nikt się nie zorientuje, że gość obok podaje właśnie grupie operacyjnej współrzędne celu! A to, zobacz, zostawiłem na deser. – Mahir wyjął z kieszeni kurtki małe urządzenie. – Palmtop? – zdziwił się Adam. – Nowy model. Bluetooth. Za pomocą tej zabawki możesz połączyć się z Internetem na dystans i wejść do systemu, stojąc w odległości dziesięciu metrów od komputera czy telefonu. – Niezłe. Naprawdę niezłe. – Adam zważył w dłoni cienkie etui. – Koreański. Ale software mój. – No, bracie. Powiało nową erą. Patrz, macha do ciebie kolega z drużyny! To, zdaje się, krasnolud. W istocie, jedna z postaci na belce drużyny Azazela zapłonęła czerwienią. Równocześnie

w ręku Mahira zawibrował domniemany palmtop. – To Kaminsky z Duppy! Wybacz, muszę zobaczyć, o co mu chodzi. Adam dyskretnie wycofał się do kuchni i włączył elektryczny czajnik. Mahir otworzył wystylizowany graficznie na zwój pergaminu moduł czata i wpisał swój kod. – Witaj Knypp. Co jest? – wystukał. – Cześć, Azazel. Mam wiadomość. Jadłem tu pyszne bliny. Z kawiorem. Wiesz, zwykły placek plus setki małych kuleczek. – Brzmi świetnie. Gdzie go jadłeś? – U cioci poznałem jednego świetnego kucharza. Powiedziałem, że chcę otworzyć restaurację w swoim mieście. Obiecał, że da mi przepis. I może nawet załatwi dostawę próbnej partii – wiesz, tak żeby wytestować rynek. – Hm, uważaj, ci kucharze bywają okropnie poważni, jeśli chodzi o zawodowe sekrety. – Taaa, chociaż ten akurat jest strasznym wesołkiem. Jak popije, to strzela anegdotami na prawo i lewo. Zdarzają się ofiary w ludziach, ha, ha. – A to figlarz. Ale zostaw go cioci, to jej zasrany znajomy. – To właśnie z ciocią sobie żartował. – To ta wiadomość? Nic nowego, Knypp. Jak chcesz, to powiedz o tym Nieśmiertelnemu, może da ci inne zadanie. – Nie. Ja mam informację dla ciebie. Jeden duży blin został wysłany za granicę. Ciocia się wściekła, bo nic o tym nie wiedziała. Chciała go jednak zatrzymać dla siebie, no i stąd te żarty. Ale kucharz był wyjątkowo zmotywowany i przesyłka pojechała. A wiesz dokąd? – Domyślam się. – Dobrze się domyślasz. Na twoje Wyspy Wiecznego Chłodu. Powinien tam dotrzeć lada dzień. – Knypp? Dlaczego, do najwyższej instancji, używamy jakiegoś idiotycznego szyfru? Czemu po prostu nie powiesz, że bomby produkuje ktoś związany z białoruskim aparatem bezpieczeństwa i że jedna jedzie do Warszawy? Przecież nikt, ale to zupełnie nikt nie może nas zhakować. – Ostrożności nigdy dosyć. A poza tym to fajna zabawa. Pa, Azazel. Mahir powstrzymał się od komentarza i zamknął system. Jemu osobiście nie było do śmiechu, zwłaszcza odkąd zakres i cel jego misji znacznie się rozszerzył. Wciąż z niedowierzaniem wspominał ciąg zbiegów okoliczności i przypadków, za których sprawą znalazł się w Warszawie, zamiast niespiesznie grzebać w ruinach „Różowej Pralinki”. „Wymyśl sobie incognito...” – wróciła ironicznym echem rada Martina Astona. Zgrzytnął zębami. „No to wymyśliłem. Że też mnie diabeł podkusił... Ale wpadłem...” – Skończyłeś? – Adam wychynął z kuchni z dwoma kubkami parującej herbaty. Mahir pokiwał głową. – To mów, jak mogę ci pomóc.

*** – Pomocy! Na pomoc! – dziewczyna po raz ostatni uderzyła pięściami w drzwi i bezsilnie osunęła się na podłogę. Chciała się rozpłakać, ale oczy miała suche. Nie potrafiła zmusić się do łez. Kiedy odzyskała przytomność? Pewnie minęła już z godzina, odkąd ocknęła się na gołym materacu leżącym na jedynym z grubsza uprzątniętym kawałku podłogi. Było duszno. U sufitu mrugała słaba, zakurzona żarówka. Obok znalazła butelkę wody i papierową torebkę ze słodką bułką. Piła chciwie, choć przełykanie sprawiało jej ból. Gardło miała opuchnięte, bolała ją głowa i nie mogła sobie przypomnieć nic – od momentu, kiedy spakowała w biurze swoje rzeczy do kartonu i oznajmiła, że wychodzi. Co się stało? Co to za miejsce? Pokonując zawroty głowy, wstała i trzymając się ściany, obeszła pomieszczenie dookoła. Doszła do wniosku, że znalazła się chyba w opuszczonej kotłowni: środek betonowej podłogi zajmował ogromny, zakurzony piec, a pod ścianą piętrzyła się pryzma skamieniałego węglowego miału. Okna nie było, tylko wysoko pod sufitem dostrzegła maleńką kratkę szybu wentylacyjnego. W dalszym ciągu czuła się okropnie. Wyczerpana, usiadła z powrotem na legowisku. Wciąż miała na sobie szary żakiet i spódniczkę. „Komórka!” Na moment wróciła jej nadzieja. Niestety, z kieszeni zniknął nie tylko telefon, ale też długopis i parę innych drobiazgów. O dziwo, zamiast rozpaczy poczuła przypływ energii i odwagi. „Dobrze – pomyślała. – Uśpiono mnie, pewnie jakimś narkotykiem, dlatego tak się czuję. Przeszukano mi kieszenie, zamknięto w tej piwnicy. Chyba mnie porwano. Ale nie ma się co martwić. Na pewno ktoś zacznie mnie szukać. Przecież wszyscy wiedzą, że wyszłam”. Podciągnęła kolana pod brodę i oparła plecy o ścianę. „Pytanie: kto mnie uwięził. I po co? Dla okupu? Kto miałby za mnie zapłacić? Ja mam tysiąc trzydzieści złotych oszczędności, też mi gratka...” Zmieniła pozycję i poczuła, że coś uwiera ją w tył głowy. Sięgnęła dłońmi do węzła skołtunionych włosów i spróbowała rozczesać go palcami. Nagle wyczuła coś twardego. Wyjęła to z włosów i krytycznie przyjrzała się znalezisku. Zwykła wsuwka. Ale... nie zaszkodzi spróbować jej naostrzyć. Na jednym filmie kobieta obezwładniła bandytę za pomocą niewiele grubszego szydełka. Podłoga była zbyt nierówna, nie nadawała się na osełkę. Co innego ściany. Zaczęła żłobić spinką tynk, gdy nagle tuż nad podłogą dostrzegła niewyraźny napis, jakby czymś wyskrobany. Obok jeszcze jeden... I jeszcze... W sumie naliczyła ich sześć. Pięciu nie potrafiła odczytać: rozpoznała tylko dziwne litery jako ruskie „krzesełka”. Szósty był po niemiecku. „Sabine 1999. Pomocy”. I było jeszcze coś. Też widziała to na filmie. Ledwo widoczne ciągi pionowych kreseczek, po siedem w rzędzie, przekreślone poziomymi

kreskami. Więzienny kalendarz. Cała energia i odwaga nagle ją opuściły. Kogoś tu przetrzymywano. Tygodniami! Mimo duchoty zrobiło jej się zimno. Tydzień w zamknięciu? I co się stało z tą Sabine i z tymi od reszty bazgrołów? I dlaczego wyryto je w obcych językach? Na styku ściany z podłogą dostrzegła coś błyszczącego. Położyła na dłoni plastikowy płatek. Złamany tips? Starty koniuszek dowodził, że chyba skrobano nim po ścianie. Poczuła obezwładniającą falę paniki. Znowu rzuciła się do drzwi. – Wypuśćcie mnie! – zawołała ochryple, kopiąc i bębniąc w stalową płytę. Drzwi były grube, przypominały hermetyczne grodzie łodzi podwodnej. – Ja nic złego nie zrobiłam! Wypuśćcie mnie! Odpowiedziała jej cisza. Wstrząsana suchym szlochem rzuciła się na materac. Po chwili uspokoiła się na tyle, by utrzymać w rękach prawie już pustą butelkę. Upiła łyk i sięgnęła po torebkę z bułką. Właściwie nie była głodna. Niezdecydowanie obracała papier w rękach. Dziwne. Wcześniej nie zauważyła tego nadruku. „Backerei und Konditorei Thurmann”. Napisy okrążały schematyczny wizerunek wypieczonego chleba. „Prenzlauerberg 60 11 1460 Berlin”. „Berlin? Jak to: Berlin? – patrzyła w osłupieniu na torebkę. – Czy ja jestem w Niemczech? – pomyślała kompletnie zdezorientowana. – Za granicą? Jak się tu znalazłam? O co w tym wszystkim chodzi?” Usłyszała szmer, a potem dziwny zgrzyt. Ktoś otwierał stalowe drzwi. Zerwała się na równe nogi, jedną ręką przytrzymując pod szyją żakiet, a w drugiej ściskając spinkę. Przemknęło jej przez głowę, że to raczej mizerna broń. Niestety, innej nie miała. Do kotłowni wszedł wysoki mężczyzna, a w ślad za nim kobieta. Mężczyzna ubrany był w rodzaj garnituru, tyle że z wysoko zapinaną bluzą ze stójką zamiast marynarki. Był przystojny, miał ciemne włosy i śniadą skórę. Rozejrzał się z niesmakiem po pomieszczeniu. Kobieta, źle ubrana i brzydka, miała zniszczoną cerę i suche, rude włosy. Nie była może stara, ale plecy miała przygarbione i chyba kulała. W jednej ręce niosła plastikowe wiadro z pokrywką, a w drugiej reklamówkę z jakimiś pojemnikami w środku. – Witamy panią w Posdamer Hilton – powiedział mężczyzna po niemiecku, wbijając wzrok w lokatorkę celi. – Pan mówi: zdrastwujcie – przetłumaczyła ruda na łamaną polszczyznę, stawiając wiadro i kładąc na nim plastikową torbę. Nie patrzyła uwięzionej w oczy. Dziewczyna już chciała powiedzieć, że zna niemiecki, ale pod wpływem jakiegoś impulsu ugryzła się w język. – Kim pan jest i dlaczego mnie tu więzicie? – spytała po polsku. Słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło. Ruda przetłumaczyła na równie łamaną niemczyznę. – Ja jestem Hans, a to jest Greta. A ty jesteś naszym gościem.

– On Hans, a ja Greta. Ty gość. – Oto twoja toaleta. Zostaniesz z nami przez jakiś czas i nie chcę, by ci czegoś brakowało – mężczyzna trącił nogą wiadro. – A to twój posiłek – podniósł reklamówkę i z udanym obrzydzeniem natychmiast wypuścił. Zaczął powoli zbliżać się do dziewczyny. – Abied i sracz – przełożyła zwięźle Greta. – Dlaczego tu jestem? Czego ode mnie chcesz? – cofnęła się, ale po dwóch krokach poczuła za plecami ścianę. – Jeśli będziesz grzeczna, nic ci się nie stanie – padła odpowiedź. Powoli wyciągnął rękę. – A jeżeli będziesz niegrzeczna... – jego głos przeszedł w szept. Zacisnął palce na dłoni, którą ściskała pod szyją żakiet. – Rób, co on skaży albo cię ubijet – oznajmiła beznamiętnie tłumaczka. „Teraz albo nigdy”, pomyślała dziewczyna. Zamachnęła się gwałtownie, starając się trafić go w twarz naostrzoną spinką. Zanim cios dosięgnął celu, leżała na podłodze obezwładniona straszliwym uderzeniem. – Drapiesz, kotko? – wysyczał Hans, pochylając się nad nią. – Tak odpłacasz za moją dobroć? Chwycił ją za ramiona i podniósł na klęczki. Ocucił wprawnym uderzeniem w twarz. – Niestety, nie mogę z tobą poigrać tak, jak bym chciał. Ale i tak nauczę cię, gdzie twoje miejsce. Tu. Na kolana, dziwko! Siłą przybliżył jej głowę do swojego krocza. Rozpiął rozporek. Dziewczyna szarpnęła się rozpaczliwie, ale Hans i w tym miał wprawę. Jedną ręką złapał ją za włosy, a drugą nacisnął u nasady żuchwy. Gdy tylko rozwarła szczęki, wtłoczył penisa do jej ust – Spróbuj ugryźć, suko, a złamię ci kark. O, tak... – brutalnie skręcił jej szyję i zaczął poruszać jej głową w przód i w tył, pokonując bez trudu słaby opór. Spróbowała go odepchnąć, ale kopniak w splot słoneczny pozbawił ją tchu. Drażnione gardło ściskały wymiotne odruchy. Poczuła, że się dusi. Naraz jej usta wypełniła gorąca ciecz. Hans nie wydał najmniejszego dźwięku. Odrzucił ją jak szmacianą lalkę i zapiął rozporek. Dziewczyna upadła na podłogę, krztusząc się i łapiąc oddech. Nagle zwinęła się wpół i zwymiotowała. – Zabierz jedzenie, Sabine. Pani nie ma dziś apetytu – usłyszała jeszcze śmiech Hansa, po czym szczęknęły zasuwy drzwi. A potem zemdlała.

Niedziela, 24 lutego

Blok o mieszkaniach poupychanych ciasno jak komórki w plastrze miodu i chyba podobnie obszernych miał z dziesięć pięter. Ewę zatykało od smrodu kapusty, brudu i kocich szczyn. Wstrzymała oddech i nacisnęła guzik dzwonka. Oko wizjerka pociemniało, po chwili zgrzytnął otwierany zamek. – Dzień dobry, ja do Joli... – zaczęła. Przełknęła ślinę. Zza drzwi wyjrzała o dwie głowy wyższa od niej pleczysta dziewucha i mierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Wyglądała na taką, co to siadając na orzechu, nie tyle go łupie, ile rozciera na miazgę. – Nie ma Jolki. A pani to kto? – Jestem Ewa Wiśniewska. – Olbrzymka czy nie, koci odór stawał się nie do zniesienia. – Mam dla Joli list od przyjaciela jej matki. Z zagranicy. Mogę wejść? – Proszę – tytanka niechętnie przepuściła ją do mikroskopijnego kuchnio-przedpokoju. Ewa z przyjemnością odetchnęła dla odmiany wonią czystości i prasowanych ubrań. – Wiesz może, kiedy Jola wróci? – zdecydowana była sumiennie spełnić prośbę pana Gagosiana. Wyraźnie nalegał, żeby przekazała list córce jego byłej pracownicy do rąk własnych. – Same byśmy chciały wiedzieć! – dobiegło z głębi mieszkania. Przez okno łączące ślepą kuchnię z jedynym pokojem Ewa dostrzegła dziewczynę w staniku, pochyloną nad deską do prasowania. – Nie ma jej od czwartku! A jutro trzeba zapłacić za mieszkanie! I zabrać swoje graty, a jak nie – wystawimy do śmietnika, biedni się ucieszą! O! – prasująca dziewczyna kiwnęła głową w stronę rogu pokoju. Do zadziornego tonu głosu pasował zadarty nos i spadająca na oczy grzywka. Ewa zobaczyła dwa duże kartony i jedno pudełko po butach ustawione porządnie jedno na drugim. – Jola się wyprowadziła? I zostawiła rzeczy? – zdziwiła się. – No, nie to, że się wyprowadziła – olbrzymka poczłapała za nią. – Ale w czwartek wyszła do pracy i nie wróciła. Aneta ją spakowała – spojrzała spode łba na koleżankę. – A tak! – rzucił wojowniczo Nosek znad swojej szmatki. Ewa rozpoznała uniform jednej z sieci fast foodów. – Ty to jesteś naiwna, Gośka! – Zniknęła cztery dni temu? – upewniła się Ewa. – I wyście się nie zaniepokoiły? – No, trocheśmy się martwiły... – mruknęła Gośka. – Co, pewnie jest u tego swojego Jaro! – krzyknął poirytowany Nosek. – Dobre przy lepszym potaniało, zapomniała o przyjaciółkach! Ten Jaro się jej oświadczył, ja ciebie ajlawju i te sprawy. A jeszcze jak zaczęła dostawać te listy z zagranicy, zupełnie jej się w głowie przewróciło! Tylko o rachunkach zapomniała! – Nosek już zapinał bluzkę pod samą szyję. – Jak ją pani spotka, to niech jej pani powie, że jest nam winna 500 złotych. I że szukamy nowej współlokatorki! – Dziewczyna wkładała czarne pantofle.

– Te listy były może od Henryka Gagosiana? – zapytała Ewa. – Nie wiemy, nie chciała powiedzieć od kogo – prychnęła. – Macie adres albo telefon tego Jaro? – Ewie coś tu nie pasowało. Dziewczyna zostawia ciuchy, rzeczy osobiste i ot, tak zaczyna nowe życie? – Nie... – Gośka zaczęła sprzątać bałagan po prasowaniu. – Ale on pracował w jakimś biurze podróży, „Serce” czy jakoś tak. Joli też tam pracę załatwił. – Nie „Serce”, tylko „Słońce” – Nosek podleciał do pudełka z rzeczami Jolki i wydobył jakiś błyszczący folder. – O, proszę. „Agencja Turystyczna Słońce. Wypoczynek na każdy dzień” – wcisnęła Ewie ulotkę. – No, muszę lecieć. Cześć. Miło mi było – mocna rączka potrząsnęła dłonią Ewy. Trzasnęły drzwi. – Dziękuję za pomoc! – krzyknęła za dziewczyną Ewa. Podała rękę Gośce. – Do widzenia. Olbrzymka przytrzymała jej rękę. Przez chwilę patrzyła Ewie w oczy. – Proszę pani, niech ją pani znajdzie. Wie pani, ja znam Jolkę od dziecka. Myśmy tu razem przyjechały z Pasłęka, jak jej mama zmarła na raka. Ona by zadzwoniła, dała znać, żebym się o nią nie martwiła. Ona nie jest taka. – Gośce zadrżał głos. – A jak coś jej się stało? – ostatnie słowo było prawie niesłyszalne. Ewa spojrzała na nią z powagą. – Dowiem się, gdzie jest i dlaczego nie dzwoni. Mnie się to też nie podoba. Daj mi wasz numer telefonu. A tu masz moją wizytówkę, zadzwoń, jakbyś sobie coś przypomniała, na przykład o tym znajomym. I mów mi Ewa, nie żadna pani. – Ja pani powiem, pani Ewo... eee... Ewo, mi to od początku nie pasowało. Skąd by się jakiś cudzoziemiec miał nią interesować? On miał jej podobno załatwić pracę i w ogóle... A jak ona do niego pojechała i on ją porwał? Mój Boże... – Gosia, takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach. Jola się znajdzie, zobaczysz. Do bukietu aromatów na klatce dołączył tymczasem intensywny smród przypalonego oleju. Ewa zbiegła po schodach, wstrzymując oddech. Mroźne powietrze na zewnątrz podziałało jak maska tlenowa. Ruszyła w stronę przystanku. Była niedziela. „Agencja Turystyczna Słońce” na pewno była nieczynna. Jaro zaczeka do poniedziałku. A teraz pojedzie do domu, podłączy się do Internetu i spróbuje znaleźć coś, co uratuje ten przeklęty reportaż. I napisze niezobowiązującego maila do Adama. Na ostatni, świnia, nie odpowiedział. „Przejdzie mu” – w Ewie odezwał się wrodzony optymizm. Nagle stanęła jak wryta. „Malwa! Przecież ona dzisiaj wraca z planu w RPA! Ach... Jak zobaczy swoją skudloną perukę i złamany obcas w szpilkach, urwie mi głowę. Nie wracam do domu. Idę się upić do «Między Innymi».” Na przystanku nie było żywego ducha. Ewa spojrzała na rozkład autobusów i niezdecydowanie rozejrzała się za taksówką. Machnęła ręką w stronę

oślepiających świateł. Samochód nie był taryfą, ale owszem, zatrzymał się. Zza kierownicy wysiadła... Malwina Ostrowska we własnej osobie. – Malwinka! Kochana! Chyba ściągnęłam cię myślami! Ale zbieg okoliczności. – „Myśl, Ewa. Myśl. Peruka – Błażej się w niej zakochał i próbował ją zniewolić. Obcas – urwał go listonosz fetyszysta ze szczękościskiem i zwiał z łupem...” – Prawda, jaki przypadek? – mina Malwy świadczyła, że ta zdążyła już dokonać bilansu strat. – Wsiadaj do samochodu! – wrzasnęła. Ewa potulnie zastosowała się do polecenia. – Jak zdjęcia? Jak podróż? Jak wszystko? – Wiesz, to zabawne, że pytasz. Bo wszystko było w najlepszym, najgenialniejszym porządku, dopóki pół godziny temu nie przekroczyłam progu naszego mieszkania. – Ja ci wszystko wytłumaczę. Widzisz, jest pewien listonosz, nowy, zastępuje tego starego... – Co ty mi tu o listonoszu? Nawaliłaś się? Wchodzę do domu, a tu burdel, jakby bomba wybuchła! Idę do kuchni, zanim zdążyłam zapalić światło, wlazłam w kawał pizzy. Gary niezmywane chyba od tygodnia! Pleśń w imbryku! W mikrofali coś dziwnego, chyba się kawałek Jeffa Goldbluma przez pomyłkę do niej teleportował. W dużym pokoju banan wdeptany w dywan, wszędzie papiery, a na przedwczorajszym wydaniu „Bazaru” – kupa Błażeja! Mądra kicia, swoją drogą. Ale wcale mu się nie dziwię. Biedny Błażej! Jego kuwety wyglądały jak abstrakcyjne płaskorzeźby! Chciałaś otworzyć galerię, czy jak? – Malwa, gdzie my jedziemy? – Ewa zorientowała się, że korolka Malwy sunie w stronę peryferii miasta. – Do nas to w drugą stronę. – Do supermarketu! Po zakupy! A gdzie kupisz kawę w niedzielę o tej porze? I mleko, i chleb, i jedzenie dla kota? – W „Młodej Europie” – był to ulubiony nocny sklep Ewy, dosłownie dwa kroki od domu. Strasznie drogi. – O nie, moja miła. Nie będziemy przepłacać tylko dlatego, że ty jesteś kompletnie nieodpowiedzialna. Malwa miała zasady. Miała strasznie dużo zasad. Miała też kiedyś ekskluzywne szpilki z Venezzi. Na szczęście najwyraźniej nie odkryła jeszcze straty. Przez chwilę jechały w milczeniu. – Aha... – Malwina kontrolowanym poślizgiem wjechała na parking supermarketu. – ...i jeszcze jedno. Kiedy ktoś złamie zasady współżycia społecznego, ewentualnie obcas cudzych butów, społeczeństwo uruchamia wymiar sprawiedliwości, który wymierza karę adekwatną do przewinienia – trzasnęła drzwiami i ruszyła żołnierskim krokiem w stronę wejścia. – W naszej sytuacji wymiarem sprawiedliwości jestem ja. A karą będzie sprzątnięcie tego chlewu jeszcze dziś oraz przejęcie wszystkich domowych obowiązków na okres miesiąca bez możliwości ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.

Ewa musiała co rusz podbiegać, by dotrzymać kroku długonogiej przyjaciółce. – Dobrze, Malwinko – wysapała. – Pozwól, ja wezmę kosz. Ewa serdecznie nienawidziła supermarketów. Męczyło ją jadowite światło i kretyńska muzyczka puszczana z głośników, wkurzał tłum. Nade wszystko jednak irytowała ją absolutna niemożność opanowania odruchu kupozy, czyli przymusu pakowania do kosza najzupełniej zbędnych przedmiotów. Co innego Malwina – doskonale nieprzemakalna, ignorowała wszelkie promocyjne sztuczki, a na zakupy udawała się z listą. Ewa, całkowicie bezbronna wobec pokusy obniżek i wyprzedaży, zazdrościła jej tego okrutnie i przezywała „Cyborgiem”. Studentka prawa i wzięta modelka, Malwina Ostrowska, miała to w nosie. Taka była i już. Użyczając twarzy i ciała kremom, płatkom śniadaniowym i czekoladkom poznała od kuchni mechanizmy reklamy i całkowicie się na nią uodporniła. Pasowało to zresztą do jej wrodzonego pragmatyzmu. Ostatecznie była dumną ze swojego pochodzenia poznanianką. – O Jezu, zobacz, dwie paczki makaronu i sos do spaghetti w cenie jednej paczki – Ewa odpłynęła. Malwina wyjęła jej makaron z ręki i delikatnie popchnęła w stronę regału z pieczywem. – Niczego nie dotykaj – pouczyła. – Patrz i ucz się. W koszu wylądowało pół bochenka ciemnego chleba dla Ewy i paczka „Wasy” dla Malwy. Ewa westchnęła. Z nudów zaczęła przyglądać się krążącym po sklepie ludziom. O parę metrów od niej jakiś grubas, posapując, obmacywał melony. „Że też mu na to obsługa pozwala. I to przy dzieciach?” – Ewka zachichotała i skubnęła Malwę, wybierającą jak najmniejsze marchewki z kontenera. – Ty, zobacz... – To Piotr Piekuła, kucharz i recenzent kulinarny – odszepnęła Malwa. – Robiłam z nim „Wesołą Kuchnię Doktora Porra”. Zjeżdżajmy, jeszcze mnie pozna. – Co on je tak maca? – Ewa dusiła się ze śmiechu. – Ponoć dobry melon ściskany musi pojękiwać jak kobieta doświadczająca rozkoszy – odparła Malwa zimno, nie oglądając się za siebie. – Nie uwierzysz, jaki z niego świntuch. Wizażystka musiała mnie otynkować na biało, bo się ciągle czerwieniłam. Non stop naszeptywał mi sprośności nad tym cholernym stołem Doktora Porra. Gwałtownie skręciła wózkiem za regał z marynatami i wpadła na stojącą tam chudą nastolatkę. – Najmocniej przepraszam – zawołała. – Nie szkodzi – odparła grzecznie potrącona, schylając się po puszkę groszku. Ewa rzuciła się jej pomóc. Szczupła dziewczyna podniosła na nią oczy. Wokół prawego oka rozlewał się granatowy siniak. Ewa zachłysnęła się ze zdumienia. Miała przed sobą barmankę ze „Złotego Kota”. – Amanda! – wyjąkała.

Amanda bez słowa rzuciła się do ucieczki. Ewa pobiegła za nią i złapała za łokieć. – Zaczekaj, to ja, Nikol! Przykopałam Sinemu, kojarzysz? Prostytutka wyrwała łokieć, ale zatrzymała się. Spojrzała spode łba. – Pamiętam. Lepiej ci w czarnych włosach. Czego chcesz? Ewa właściwie nie wiedziała. – Zostaw nas na chwilę same, Malwa. – Zdziwiona Malwina dyskretnie się wycofała. – On ci to zrobił? – Siny? Nie. To Młody. Młody lubi bić dziewczyny. Siny jest dobry. Dba o nas. – Ta, to widać. Słuchaj, jeśli mogę coś dla ciebie zrobić... – Możesz. Odpieprz się! – twarz Amandy skurczyła się. – Ja tylko chcę ci pomóc... – Pomóc? Węszysz, nie wiadomo po co, gówno ci do mnie. Myślisz, że jestem jakaś święta Cecylia? Wiem, co robię! Pracowałam na stricie, u Turka. U niego to dopiero było! Głodził nas i bił! Siny mnie od niego wykupił! Ja mu jestem wdzięczna! Mam gdzie spać i co jeść, goście są porządni, nie jakieś bydło, spłacę dług, odłożę i wrócę do mojej córci! Jeszcze z pół roku i baj, baj! – Jak to pół roku? Mówił, że mu wszystko oddałaś w trzy tygodnie. – Coś ty, kit ci żenił. – Amanda pochyliła głowę i włożyła coś do kosza. Ewa nie wiedziała, co powiedzieć. Że pewnie nigdy nie spłaci swojego „długu”? Że powinna uciekać, wracać do dziecka czy dokądkolwiek? A co ona wiedziała o tej dziewczynie? Jakie miała prawo udzielać jej rad? Mimo to czuła, że nie może jej tak zostawić. – Słuchaj, przecież jesteś Polką, prawda? Możesz robić, co chcesz. Nie musisz u niego pracować! – „Boże. Jak to brzmi...”, jęknęła w duchu. – Ta, pewnie. Tylko że jestem z takiego zadupia, że nie wiadomo – Polska czy Białoruś. I ja tam nie wrócę goła, jak wyjechałam. Ewa pokiwała głową. Nagle rozpiszczała się czyjaś komórka. Amanda sięgnęła do kieszeni. Spojrzała na wyświetlacz, a potem, jakby przestraszona, na Ewę. Odebrała telefon. – Tak. Już kończę. Zaraz będę na parkingu. Kolejka jest – zakończyła rozmowę. – Sory cię bardzo, ale jestem zajęta. Odwróciła się na pięcie i odeszła, pchając wózek. Pod wpływem dziwnego impulsu Ewa pobiegła za nią. – Zaczekaj, wpisz sobie mój numer. Zadzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała. Mam na imię Ewa. Amanda popatrzyła na nią przeciągle, ale po namyśle wstukała numer do pamięci telefonu. – A ja naprawdę jestem Amanda. Siny powiedział, że to dobre imię. Jakby mamcia wiedziała, że zostanę kurwą.

– Może i jesteś kurwą, ale nie jesteś rzeczą! – odparła cicho Ewa. Amanda odeszła. Przez chwilę Ewa stała bez ruchu, myśląc o Gośce i jej koleżance, i o Jolce, która od czterech dni nie dawała znaku życia. A także o sobie i o Malwie, która właśnie pojawiła się na horyzoncie, zamykając listę zakupów zgrzewką kociego żarcia. – Gotowe. Kto to był? – Malwina spojrzała z troską na zasępioną przyjaciółkę. – Znajoma. Nieważne. A to chyba... Dzień dobry, panie Piotrze. – Dzień dobry – grubas nie zaszczycił jej spojrzeniem. Zawisnął nad ramieniem Malwy. – Witaj, moja piękna. Znów się spotykamy. A teraz posłuchaj tylko, jak bosko jęczy ten melon... *** Kot Błażej był zdania, że kiedy ktoś, powiedzmy Malwina, wraca do domu po długiej nieobecności, powinien poświęcić trochę czułej uwagi domownikom. Może słowo „wkupić się” nie jest najwłaściwsze, ale jednak istotę rzeczy oddaje. Jeśli chodzi o walutę, Błażej by nie grymasił: zaakceptowałby podsmażone wątróbki, świeżego tatara z jajeczkiem, mało ościste ryby, do licha, cokolwiek, tylko nie te smakujące trawą puszki! Fakt, że refleksja nad ich nieciekawym smakiem przyszła zbyt późno, by przerwać jedzenie, urazy nie zmniejszył. Podumał chwilę, uznał, że asertywność popłaca, i skierował ociężały krok ku pokojowi Malwiny. Zamierzał przedstawić jej stan swoich emocji i, być może, uzyskać przeprosiny w jakiejś jadalnej formie. Po drodze zajrzał z przyzwyczajenia do Ewy, niuchnął – nic ciekawego, pani stukająca w rozgrzaną do czerwoności klawiaturę, do jedzenia tylko plasterek szynkowej schowany parę dni temu za szafą na czarną godzinę... – Czego tu węszysz? Utkniesz za tą szafą, bestio, i trzeba będzie wzywać panów strażaków! – odezwała się Ewa tak niespodziewanie, że Błażej omal nie dostał palpitacji serca. Obrażony, poleciał poskarżyć się Malwie. Ewa pokręciła głową i wróciła do pisania maila. From: [email protected] To: [email protected] Subject: Hej hej! Kochana Marianno. Nie chce dzwonić, bo już po 11, a jutro zapomnę. Jak ci zdawałam sprawę z Akcji Berlin, zapomniałam dodać, że pan Gagosian poprosił mnie o przekazanie listu córce jego dawnej znajomej. Sprawa niestety się trochę skomplikowała, a ja zawieruszyłam gdzieś jego wizytówkę. Czy mogłabyś mi przesłać jego maila? Kocham. Pozdrowienia dla pana Jasia. E. PS

Wcale się nie przejmuję pracą ani w ogóle niczym, mam kupę frajdy z pisania reportażu i czuję się świetnie. Miałaś rację, ten wyjazd zupełnie zmienił moje życie! Pa, pa całusów sto dwa From: [email protected] To: [email protected] Subject: wołanie z ciemności Co słychać w Ameryce? Jak kryzys? Zmuszają was tam do zachowania ciszy elektronicznej? A może odebrało ci władzę w palcach, że nie piszesz? W Polsce bez zmian – młodą demokrację przeżera rak korupcji, biznesmeni piorą brudną kasę gangsterom, żeby opłacić polityków, a kobietom, dzieciom i uczciwym ludziom jest ciężko jak zawsze. Aha, psom i kotom też nie wiedzie się najlepiej. Wykryto nadużycia finansowe w schronisku dla zwierząt. Dobrze, że biedny Błażej ma zapewniony kąt na stare lata. W razie gdyby mnie diabli wzięli, zaopiekuje się nim Malwina. Spisałyśmy nawet akt notarialny adopcji kota na wypadek śmierci właściciela w ramach jej pracy zaliczeniowej na prawku. Zresztą, gdzieś zniknął, pewnie wyskoczył przez okno. Pytasz, jak moje studia? Które? Historia sztuki czwarty rok od trzech lat, stosunki międzynarodowe drugi rok od lat dwóch. Ciekawi Cię, gdzie podziała się moja ambicja? Ba, jak ją spotkam, to sama ją zapytam, gdzie się szwendała. Ogólnie to pochłania mnie praca. Zamiast zastępczo stukać tego maila, powinnam pisać reportaż pod roboczym tytułem „Polityk i gangster w jednym stali domu”. Ma być o pewnym lokalnym polityku, który prowadził kampanię pod hasłem „Czyste ręce i nic więcej”. Tak się składa, że zasiada on w radzie nadzorczej spółki budowlanej, którą policja od dawna podejrzewa o pranie pieniędzy mafii. No, ale cóż – niestety nie udało mi się zdobyć żadnych dowodów na jego bezpośrednie konszachty z gangiem. Jutro mija termin oddania tekstu. Nie pytaj, co mi zrobi Wąsaty. Witaj, kolumno „Kwietniki Miejskie i Przejścia dla Pieszych”! W dodatku mój przyjaciel Adam chyba ma do mnie o coś pretensje i nie odpowiada na maile. Zawsze ma humory, kiedy go najbardziej potrzebuję. Ech, mężczyźni. Życie osobiste? Ha, ha. Jakie życie? Paul okazał się farbowanym karłem reakcji i wiarołomną świnią. Byłam w zeszły weekend w Berlinie. Dzwonię do niego, a tu telefon odbiera jakaś zaspana flądra. Myślę sobie, że pewnie kuzynka z prowincji nocuje na kanapie i pytam się grzecznie may I speak to Paul, please. Słyszę, jak ta rozlazłym głosem miauczy gdzieś w głąb mieszkania Paul, liebling, bist du dann?, a po chwili do mnie, że niestetyż Paula nie ma dann. O, ty w życiu – myślę sobie. „Liebling”? No to good bye, aufviedersehen i rzuciłam słuchawką. Wiesz, stara, on nie jest wart jednej łzy, jak mówi piosenka. Podobno to niezły kawał donżuana, uwodzi dziewczyny na prawo i lewo, nawet jednej

mojej koleżance z biura złamał serce. Było, minęło, i se newrati. Pytasz, co popijam? Ano, nasze ulubione Gato Negro. Ponoć chilijskie winogrona nie zapadają na jakąś winogronową francę i dzięki temu wino się tam udaje rok w rok, w tym Chile. I chwała Bogu, bo sądząc po kolekcji pustych butelek, sama konsumuję znaczący procent rocznej produkcji. Malwa ich specjalnie nie wyrzuca, żeby wzbudzić we mnie poczucie winy. No to kończę. Napisz coś albo przyjedź i mnie pociesz. Twoja Ewa From: [email protected] To: [email protected] Subject: Jak się masz? Cześć Ewa. Dzwoniłem, ale masz wyłączoną komórkę. Pewnie już śpisz. Sory, że nie odpowiadałem na Twoje maile, ale byłem trochę zajęty. Mam coś dla Ciebie. W środę, kiedy czekałem na Ciebie przed „Złotym Kotem”, z nudów nauczyłem się na pamięć rejestracji samochodów na podjeździe. Sprawdziłem te wozy. Bordowe volvo jest zarejestrowane na nazwisko Jana Burackiego. BMW na nazwisko Małgorzaty Kownackiej. Gdybyś nie wiedziała, to Jan Buracki jest prezesem i współwłaścicielem firmy budowlanej Buracki i Ska. Pewnie ciekawi Cię, kim jest pani Kownacka? Otóż jest żoną Marka Kownackiego, twojego ulubionego pana „czyste ręce”. Radny Kownacki rozumnie nie posiada niczego na własność, poza żoną oczywiście. To jeszcze nie koniec. Toyota należy do Jana „Jansona” Nowoleśnego. Jego specjalność, jeśli zapomniałaś, to przerzut amfeczki. Lanosem kierowca zbiegł z miejsca wypadku w Zielonce w zeszłym tygodniu. Rejestracje na citroenie według dokumentów powinny znajdować się na fordzie fiesta. Wnioski pozostawiam pani redaktor. PS Przypominam, że to informacje poufne. Adam From: [email protected] To: [email protected] Subject: reportaż Szanowny Panie Redaktorze. W załączeniu przesyłam zamówiony tekst. Mam nadzieję, że uzna go Pan za interesujący. Pozostaję z szacunkiem, Ewa Wiśniewska Attachment: Randkazgangsterami.doc

Ewa tryumfalnie wcisnęła send. Niech Adasiowi Pan Bóg w dzieciach wynagrodzi! Matysiak padnie, jak to przeczyta! Odruchowo odświeżyła skrzynkę. I wtedy... From: [email protected] To: [email protected] Subject: Hi sweetheart! Wiem, że trochę późno, ale właśnie się dowiedziałem, że mam jutro jechać do Warszawy robić wywiad z waszym premierem, maleńka! Pomyślałem, że byłoby cudownie Cię spotkać, naturalnie jeśli masz czas. Może koło 18.00 w tej miłej restauracyjce na Nowogrodzkiej? Pamiętasz? Bo ja tak, kochanie całuję Twój Duży Paul PS Czy to nie Ty dzwoniłaś do mnie w zeszłą sobotę? Siostra nie mogła wymówić twojego nazwiska, Frau Wishneefsky. Zupełnie mnie zbiła z tropu. Dopiero dziś sobie skojarzyłem. :) *** Droga schodziła ku złotej plaży i błękitnemu morzu. Kamienne domki i wysmukłe drzewa, chyba cyprysy, dopełniały obrazu jak z kolorowej widokówki. Na cyprysach siedziały małpy i czyściły sobie futerka. „Ach, Gibraltar...” – pomyślała Malwina. Powiewając szalem, prawie frunęła, zbiegając ku morskiemu brzegowi, gdzie czekał na nią kapitan hiszpańskiej armady o urodzie Banderasa. Za pomocą serii długich, wdzięcznych susów zbliżyła się na tyle, by dostrzec całkiem wyraźnie żar miłości płonący w jego smolistych oczach. Niestety, właśnie wtedy z pobliskiego chojaka zeskoczyła wielka, brunatna małpa. Wydając przeraźliwe dźwięki, zwierzę zabiegło jej drogę i zaczęło tarmosić za ubranie. – Moja suknia! Mój szal! Poszła won, ty śmierdząca małpo! – wrzasnęła Malwina. – No wiesz, nie przesadzasz? – obraziła się małpa. Malwina otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą wielce urażone oblicze Ewy Wiśniewskiej. – Chcę tylko pożyczyć! – O zo fodzi? Ftóra godzina? – zastękała. – Dopiero wpół do drugiej. Cicho, cicho, nie awanturuj się. Musisz mi pomóc. Paul przyjeżdża. Tylko na jeden dzień. Chce się jutro spotkać, a ja nie mam pojęcia, w co się ubrać. – Paul? Ta schweine, ten Kalibabka z Berlina, ta szwabska szowinistyczna szuja? – upewniła się Malwina, przytomniejąc. – Chcesz pożyczyć mój kostium Nemesis z reklamy

firmy ubezpieczeniowej? – O czym ty mówisz? Aaa. No, może go trochę przedwcześnie skreśliłam. Twierdzi, że to siostra odebrała telefon i nie zrozumiała mojego nazwiska. – A te biurowe plotki? – Malwa, ziewając, czochrała swoje bujne włosy. – Kto by się przejmował paplaniem Marioli? Pewnie się zabujała i mi zazdrości... – Ewa już otwierała przepastną szafę Malwiny. – O, cześć Błażej. Wygodnie ci aby na tym sweterku? – Cooooo? – właścicielka szafy i sweterka wyskoczyła z łóżka jak z procy. – Jasny gwint! Twój kot znowu coś zniszczył! To jest, a raczej był, kaszmirowy top, i kosztował więcej, niż waży ten tłusty pasożyt! – Nie bądź taka małostkowa. Poza tym tę sierść da się wyskubać... – Ewa już przeszukiwała szafę z wprawą enkawudzisty. – I nie stresuj Błażeja, sama go tu pewnie zamknęłaś. – Kot potwierdził z bezpiecznej odległości oskarżycielskim miauknięciem. – Może to? – Ewa krytycznie spojrzała na brązowe spodnium. – Co ty, za eleganckie. Pomyśli, że się starasz – Malwina była niezastąpionym doradcą. – Włóż coś bardziej na luzie! – To może to? – Ewa przyłożyła do siebie pasiasty sweter. – Jezu, na luzie, ale sexy! Chcesz wyglądać jak doktorantka polonistyki? – A to? – Obszyty futerkiem dzianinowy żakiet prezentował się obiecująco. – A to skąd się tu wzięło? Myślałam, że dawno oddałam to mamie do sprzątania. Odłóż to paskudztwo! – Ooo, widzę coś eleganckiego! – Zwariowałaś? To kostium Flipa z reklamówki magazynu „Humor Kobiet”! – Ha, a co my tu mamy? – Ewa tryumfalnie potrząsnęła wieszakiem. – O nie, moja droga. Tylko nie to. Kupiłam ją sobie na ślub Andrzeja! – To super. Przetestuję, czy wygodna! – Ewa już przymierzała bosko skrojoną spódnicę w kolorze byczej krwi. Na szczęście dla Ewy, i ku utrapieniu Malwiny, miały podobne wymiary. W każdym razie wszerz, bo wzdłuż Malwa była piętnaście centymetrów wyższa. Czerwone cudo sięgało Ewie nieco za kolana. I dobrze. Nie lubiła zbyt krótkich spódnic. – Ewka! Wybij to sobie z głowy. – Malwinko! Tu chodzi o moje szczęście! Obiecuję, że już nigdy, przenigdy o nic cię nie poproszę! Zobacz – jest idealna. Sexy, ale na luzie, niezobowiązująca, ale elegancka. Zupełnie jak ja. Nie marszczy się czasem na tyłku? – Nie, nie marszczy się. Znaczy tak, robią się dwie wielkie fałdy, wyglądasz jak wieloryb po liposukcji! – Błagam cię. Ostatni raz, przyrzekam – Ewa zrobiła ruch, jakby chciała paść na kolana. – Uwaga! Spódnica! – Malwa już wiedziała, że robi błąd. – Ale to naprawdę ostatni raz! – Dzięki, królowo – Ewa uściskała przyjaciółkę. – A teraz słodkich snów, jutro poniedziałek, wstajesz o wpół do siódmej!

– Jasna cholera – zrezygnowana Malwina zakopała się w pościeli. – Zgaś mi światło. I zabierz tego podłego kota! Albo nie, zostań, Błażej. Tylko ty kochasz mnie bezinteresownie. *** From: [email protected] To: [email protected] Subject: re: Hi sweetheart! Cześć Paul, jak miło, że się odezwałeś. Tak się składa, że mam przypadkiem trochę czasu jutro po południu. Spróbuję się wyrobić na 18. Nie bardzo tylko kojarzę tę knajpkę na Nowogrodzkiej. Nasza ulubiona restauracyjka jest przecież na Foksal? Zadzwoń do mnie na komórkę, jak będziesz w Warszawie. Buziaki Do jutra Ewa PS Nie, twoja siostra musiała chyba coś pomylić. Nie dzwoniłam do ciebie w sobotę. :) From: [email protected] To: [email protected] Subject: re: Jak się masz? Adaśku, mam się świetnie, po prostu fruwam ze szczęścia! Jestem Ci nieskończenie wdzięczna. Mam ochotę Cię wycałować! Mucho-mucho. Twoja na zawsze Ewa

Poniedziałek, 25 lutego

Do zmroku było daleko, ale zimna mgła przechodząca w marznącą mżawkę utrudniała widoczność na ruchliwej trasie gdańskiej. Kierowcy trąbili z wściekłością, w ostatniej chwili wymijając krzywo zaparkowaną na poboczu ciężarówkę ze żwirem. Tymczasem Hristina ciągnęła sapiącego kierowcę dalej od szosy, między gęściejsze zarośla. – Czekaj, Nataszka, już dosyć... – kierowcy nie uśmiechało się przemoczenie tekstylnego obuwia, a w krzakach leżały jeszcze łachy śniegu. Fakt, że znajdowali się na skraju dzikiego wysypiska śmieci, zupełnie mu nie przeszkadzał. – Oprzyj się – popchnął dziewczynę w stronę grubego pnia, chyba dębu. Nie był

specjalistą od przyrody. Dziewczyna wyciągnęła z błyszczącej torebki prezerwatywę. – Co? Zabieraj mi to świństwo. Pod folią to się tylko ogórki pierdolą. – Jednak kierowca przejawiał zaskakujące rozeznanie w kwestiach botanicznych. – To piaćdziesiat – odparła dziewczyna, przeginając ciało w parodii erotycznego kontrapostu. – Dobra, masz, bladzi jedna, niech będzie moja strata – facet nerwowo wygrzebał z kieszeni spodni wytarty portfel. Prostytutka schowała dodatkowe dwadzieścia złotych do torebki, zadarła elastyczną spódniczkę i posłusznie odwróciła się twarzą do pnia drzewa. Nie nosiła majtek. Poczuła na pośladku lodowaty podmuch, a w chwilę potem rękę grubasa. – No, pomóż mi trochę, ty dziwko... Ale Hristina nie drgnęła. Nawet się nie obejrzała. Patrzyła na to, co właśnie ukazało się spod poderwanej wiatrem niebieskiej folii, wciśnięte między pryzmę plastikowych butelek a jakiś obłażący z lakieru złom. Rzuciła się do ucieczki, płacząc i wzywając głośno swojego ciemnookiego Boga i wszystkich świętych ze złoconych ikon. – Stój, kurwo, moje pieniądze! – wrzasnął za nią poniechany klient, plącząc się w opuszczonych spodniach. Nagle przewrócił się i upadł w topniejący śnieg. I wtedy zobaczył to, co tak przeraziło prostytutkę. Patrzył prosto w zmasakrowaną twarz martwej kobiety. Szamocąca się na wietrze folia odsłoniła szyję trupa, naznaczoną strasznymi śladami duszenia. *** Jeszcze rano perspektywa utytłania nowych butów od Tuzziego w solno-śniegowej brei była dla Ewy źródłem poważnego dylematu. – ...rozumiesz, Błażeju, jak wlezę w kałużę, to kiszka, a jak się porobią zacieki z soli, to klops totalny... Cierpliwie wodził za nią wzrokiem. Kiszka. Klops. Czyżby trzecie śniadanie? – ...jednak nie pójdę na randkę w tych zakichanych walonkach. Błażej nie miał nic do zarzucenia zeszłorocznym kozakom Ewy. Fajna miękka skórka, pazury wchodzą jak w masło. – Ale może się osuszy do popołudnia? W końcu prawie się przejaśniło. Ciemnoszarą masę chmur nad Warszawą tu i ówdzie punktowały stalowe cumulusy. Błażej miauknął ponaglająco i zeskoczył ze stołu. – Nie dałam ci jeść? Biedna kicia – Ewa rzuciła się do zapasu puszek. – Niedobra ze mnie pani. To było rano. Teraz Ewa miała gdzieś wszystkie kozaki świata. Nie patrząc pod nogi,

kłusowała Marszałkowską w kierunku Hożej. Czasu miała sporo, ale biegła ze złości. Wszystko zaczęło się od telefonu od Marioli. – Przyjdź, Ewuniu, szef cię prosi. Ewa, prawdę mówiąc, spodziewała się... no, może nie owacji na stojąco, ale na pewno męskich słów uznania. Ostatecznie jej tekst zatytułowany „Randka z gangsterami” wywołał poruszenie w całej redakcji. Sama nie wiedziała, co ucieszyło ją bardziej: podziw Bożeny czy jadowita złość w oczach Andrzeja. „Ależ ze mnie idiotka”, potknęła się i wpadła na mężczyznę w długim płaszczu. – Patrz pan, jak leziesz! – wrzasnęła do ucha Bogu ducha winnemu elegantowi. Ten, nie wiedzieć czemu, zarumienił się jak wiśnia. Rozmowa z Matysiakiem rzeczywiście zaczęła się miło. – No, Ewa, to lubię. Nie siedzenie na tyłku i zrzynanie z serwisów prasowych. Żeby tak wszyscy w redakcji mieli twoje zacięcie... Masz jakiegoś informatora w policji – chuchaj na niego i dmuchaj, bo to skarb w rękach inteligentnego dziennikarza. „I tak mi pieprzył przez dziesięć minut, ględził i szarpał te swoje wąsiska, a na końcu powiedział, że nie puści tekstu. Stary, podły cap”. Ewa poczuła kłucie w boku i stanęła zdyszana. W witrynie pełnej wazonów, szklanych rybek i innych wątpliwej urody cacek zobaczyła rozczochraną babę o dzikim wejrzeniu. „O rany”, machinalnie przygładziła włosy. Nie mogła wiedzieć, że tym razem naczelny stanowczo nie zasługiwał na takie epitety. Matysiak był pod wrażeniem jej materiału. Niewinna lista gości z przyjęcia w „Złotym Kocie” mogła podziałać jak kij wetknięty w mrowisko. A nie podziała, bo szef Ewy też miał szefa. I ten szef wezwał go na trzynaste piętro zaraz po tym, jak znalazł na swym biurku tajemniczo zmaterializowany tekst Ewy. – Janek, cały zarząd ma do ciebie stuprocentowe zaufanie – zaczął znad kręconego kciukami młynka. – I ja się pod tym podpisuję w stu procentach. Ale to... – tu prezes wydawnictwa trącił końcem palca artykuł – to się nie ukaże. Jakieś wyssane z palca brednie, oszczerstwa rzucone przez jakąś dziennikareczkę... A jakie są fakty? Ot, dwóch kolegów przejechało się do lokalu z panienkami i wsio. No, któremu z nas się to nie zdarzyło! – tu nastąpiło porozumiewawcze mrugnięcie i poufałe przechylenie przez biurko. – Kownacki nie jest może aniołem, ale gdzie mu do konszachtów z mafią! Sam w to nie wierzysz! Matysiak milczał. „Nie, nie wierzę. Jestem tego pewien, ty stary łajdaku – myślał. – Stawiam mojego kadetta przeciwko twojemu jaguarowi, że dziewczyna zanadto zbliżyła się do prawdy. A tobie to nie w smak, bo grasz z Kownackim w tych samych barwach. Kto wie, może nawet kręcisz z Burackim jakiś interes? Ty albo któryś z twoich kolesiów?” Prezes nerwowo poruszył się na krześle. Nie podobała mu się ani ta cisza, ani wnikliwe wejrzenie Matysiaka. – Taaaak, o czym to myśmy... No więc postanowione. To dla dobra pisma. A tej dziennikareczce nie dawaj takich poważnych zadań. Za młoda jeszcze.

– O tym, przynajmniej dopóki jestem redaktorem naczelnym, decyduję ja – Matysiak wstał. – Oczywiście, oczywiście – prezes rozczapierzył pulchne paluchy w obronnym geście. Nie mógł zapomnieć, że to Matysiak zamienił dogorywający „Bazar” w dochodowy biznes. – To tylko taka rada dobrego wuja. Dzięki, że wpadłeś. Cześć! Matysiak przeklął po raz nie wiadomo który szefa, samego siebie oraz nałóg, przez który wiele lat temu stracił pracę w agencji Reuters i musiał obecnie wysługiwać się byle szujom. Ale Ewa nic o tym nie wiedziała. Wyszła od naczelnego z płonącymi policzkami, złapała płaszcz i torbę i wybiegła z redakcji, zanim dogonił ją tryumfujący pod maską współczucia Andrzej. „Tego bym nie zniosła. Co za wstyd”, rozpamiętywała. Zza szyby martwo spoglądał rozdziawiony szklany karp. Ewa oparła czoło o lodowatą witrynę. Chłód po dwustumetrowym marszobiegu dobrze jej zrobił. „Dość tego. Lepiej zróbmy coś pożytecznego, nie dajmy się zwariować”. Zaraz, nieopodal, na Noakowskiego mieściło się „Słońce”. Przez cały ranek próbowała się tam dodzwonić. Postanowiła złożyć wizytę narzeczonemu Joli. *** Dawno nieodnawiane ściany pokoju zawieszono posterami i kalendarzami. Na większości wśród złotych plaż prężyły bujne (bardzo bujne) kształty egzotycznych piękności. Jeden jedyny, mocno spłowiały plakat przedstawiał parę: młodzi ludzie trzymali się za ręce na tle zachodzącego słońca. Umeblowanie pokoju ograniczało się do niechlujnie pomalowanej szafy, dwóch biurek i kilku krzeseł. A, był jeszcze wysiedziany rudy fotel. Stopniem zabrudzenia odpowiadał pełnej plam wykładzinie. Na biurkach poniewierały się foldery – identyczne z tym, który miała w torebce Ewa. Nie ulegało wątpliwości. Dobrze trafiła. – Sześć złotych dałam, zobacz, fajne, nie?... W pokoju siedziały dwie dziewczyny. Jedna miała czarne, proste włosy i białe usta. Druga – niczym negatyw koleżanki – włosy miała prawie białe, a wargi ciemno-bordowe. Czarna właśnie demonstrowała Białej tandetne wiszące kolczyki, gdy Ewa bezceremonialnie przerwała konwersację. – Zastałam Jolę? – palnęła. – Jolę? – jedna z wyskubanych brwi Czarnej podjechała pytająco do góry. – No tak, Jolę Płocką. – Nie znam żadnej Joli. A ty, Magda, znasz? – Pierwsze słyszę. Ale my tu jesteśmy nowe – dorzuciła Biała. – A Jaro jest? – A pani... w jakiej sprawie? – Czarna niechętnie obcięła Ewę.

– W prywatnej. – Nie ma pana Jarka – Biała wypuściła balona z gumy. – Będzie w przyszłym tygodniu. – Jest w podróży, w interesach – dodała z godnością Czarna. – Proszę dzwonić po niedzieli. Ewa oparła ręce na biurku przed dziewczyną i spojrzała jej w oczy. – Już próbowałam się tu dodzwonić. Całe przedpołudnie. Plotkuje się z kumpelami przez telefon, co? Jaro się nie ucieszy, jak mu to powiem. – Nikt tu z nikim nie plotkuje! – Czarna trwożnie obejrzała się za siebie. Ściana za dziewczynami była prowizorycznym przepierzeniem z pobielonej dykty. Dzieliło ono ten zapewne niegdyś okazały pokój na dwie kanciapki. W ściance Ewa dostrzegła niewielkie drzwi. Dobiegały zza nich niewyraźne głosy. – No, tu się nie kabluje, spoko, spoko – Ewa wygodnie rozsiadła się na brzegu biurka i rozpięła płaszcz. – Ale może mi, kochana, pomożesz? Wiesz, znamy się z Jaro od lat, jeszcze nasze mamusie się znały, a ja jestem akurat przejazdem w Polsce i pomyślałam, że odwiedzę starego przyjaciela rodziny. Tylko gdzieś przykitrałam jego komórkę. Masz numer Jaro? Czarna zawahała się, ale znów wtrąciła się Biała. – Niestety, ale nam nie wolno. Ewa popatrzyła na nią przeciągle i już chciała powiedzieć coś niemiłego, gdy nagle drzwi w głębi pokoju otwarły się na oścież. W ślad za wychodzącym mężczyzną buchnął gwar obcojęzycznych głosów. Dwie pracownice nie rozumiały ani słowa. Ewa wręcz przeciwnie. Za każdym razem, gdy słyszała turecki, przechodził ją dreszcz. Był to język ukochany i znienawidzony, niosący dźwięki szczęśliwego dzieciństwa i przypominający o największym nieszczęściu. Tym, które pod postacią zdezelowanego samochodu na rozpalonej drodze odebrało jej oboje rodziców. Zadrżała i teraz, gdy wychodzący mężczyzna zawołał po turecku przez ramię: – Do zobaczenia! – Bywaj, Meti! Niech cię Allach prowadzi! – padło w odpowiedzi w tym samym języku. – Do zobaczenia w Posdamer Hilton! – niewidoczny rozmówca nazwę hotelu wymawiał z niemiecka. Zawtórowały mu śmiechy. Mężczyzna nazwany Metim też się roześmiał i skierował w stronę wyjścia, nie zaszczyciwszy uwagą siedzących przy biurkach dziewczyn. Zatopił za to mroczne spojrzenie w oczach Ewy. Nic nie mogła poradzić – znowu przeszył ją dreszcz, ale tym razem przyjemny. Podobali jej się tacy smagli południowcy, lubiła facetów wysokich i smukłych, o miękkich ruchach, a do tego uwielbiała duże nosy („Ty chyba naprawdę myślisz, że co na wystawie, to i w sklepie” – Bożenka nigdy nie mogła zrozumieć tej słabości u swojej przyjaciółki). Oto właśnie minęło ją i zatrzasnęło za sobą drzwi wcielenie jej wyobrażeń o ideale.

Ewa pomyślała machinalnie, że gość jakoś nie pasował do tego obskurnego pseudobiura. – Słucham, w czym mogę pomóc? – wyrwał ją z rozmarzenia czyjś głos. W drzwiach przepierzenia stał w nonszalanckiej pozie młody człowiek w opiętym białym golfie. Ciemne, wyżelowane włosy opadały mu na czoło kilkoma kosmykami. – Szukam starego przyjaciela Jarka, zna go pan może? – zaszczebiotała Ewa. – On tu pracuje, a ja, wie pan, byłam w pobliżu, ale słyszę, że go nie ma... – To ja jestem Jarek. I nie znam cię – zmierzył ją czujnym spojrzeniem. – No, bo ja tak naprawdę jestem koleżanką Joli – Ewa dałaby głowę, że na dźwięk tego imienia chłopak zamarł. – Nie wiesz, co się z nią dzieje? – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Mieliśmy się chajtać, ale ona mnie spuściła jak śmiecia. Rzuciła mnie. Choć kochałem ją. – A nie wiesz, gdzie jest? – Ewa starała się przybrać współczujący wyraz twarzy. – Podobno miała jechać za granicę? – Coś tam mówiła, ale ona w ogóle kłamała jak najęta. Miała podobno jakiegoś fagasa w Niemczech czy gdzieś. Pewnie do niego pojechała. Nie wiem. Rzuciła wszystko, pracę, mnie, nasze szczęście. Podeptała moją miłość. Teraz staram się o niej zapomnieć. Uleczyć złamane serce – Jaro położył rękę w okolicach wymienionego organu. Blondyna zza biurka ze wzruszenia zapomniała o swojej gumie. „Świetnie – pomyślała Ewa. – Trzeba zawiadomić policję o zaginięciu. Co za dzień...” Głośno powiedziała: – Aha. No to dziękuję. Do widzenia – kiwnęła głową czarno-białemu personelowi biurowemu. – Fajne kolczyki. Na klatce schodowej postanowiła zmienić kolejność działań. Najpierw, psiamać, randka. Potem policja.

*** Małą knajpę przy Nowogrodzkiej wypełniała szczelnie intymna atmosfera i zakochane pary. – Ewa? To ty? – Paul Sholler poderwał się na widok Ewy, omal nie przewracając mikroskopijnego stolika. Złapał ją za ręce i siarczyście ucałował w oba policzki. – Znakomicie wyglądasz – otaksował ją zachwyconym spojrzeniem od stóp do głów. – Tak kobieco... – Dziękuję, ty też – odparła Ewa, stając w rumieńcach. Czy chciał przez to powiedzieć, że przytyła? Ostatecznie była zima, człowiek w chłody zawsze przybiera parę deko tu i tam... – Wyglądam kobieco? Ha, ha, kocham twoje poczucie humoru... – Paul błysnął nienagannym uzębieniem i opadł na krzesło, kręcąc głową. Nauczona doświadczeniem obcowania z cudzoziemcami Ewa sama poradziła sobie z płaszczem. – Znowu coś palnęłam, tak? – odzyskała normalny kolor skóry oraz rezon. „A niech mnie, jakoś faktycznie wygląda zniewieściale”, pomyślała. Delikatna cera Paula była typowa dla pewnego typu zadbanych facetów koło czterdziestki. Kiedy widzieli się ostatnio, miał dłuższe włosy. Może dlatego dziś jego twarz wydała się Ewie pełniejsza, a zakola wyraźniejsze. Zauważyła też, że zmienił oprawki okularów. Na złote. „Ech, i tak wygląda bosko – podsumowała obserwacje. – A kiedy się zamknie oczy”... – Opowiadaj, co u ciebie... – aksamitny tembr głosu zawodowego spikera potrafił przejść w zmysłowe mruczando. Ramiona, łydki oraz kark Ewy pokryła gęsia skórka. Otworzyła oczy, opanowała się i nonszalancko machnęła ręką. Wazonik z kwiatkiem niebezpiecznie zachybotał. – O, nic specjalnego. Praca, praca i jeszcze raz praca – rzekła skromnie. – No tak, ten wasz szef to niezły sukinsyn. Ale profesjonalista. Jestem pewien, że sporo się u niego nauczysz – Paul skinął na kelnerkę. – Czego się napijesz? – Poproszę bloody mary. I osobno tabasco. – Och, ty moja ognista... – posłał Ewie namiętne spojrzenie. – Ja dziękuję, jeszcze mam. – Pił, jak zawsze, burbona. „Dlaczego... – myślała Ewa. – Dlaczego w jego ustach skończone banały brzmią jak aforyzmy Bernarda Shawa? To niesprawiedliwe!” – Powiedz lepiej, co cię sprowadza do Warszawy – dzielnie zwalczyła rozmarzenie. – Wywiad z premierem, no, no... – Nie ma o czym mówić, będzie nudził jak zwykle. Ale co robić? Jakoś tak urosłem w redakcji na specjalistę od tej części Europy. Dużo ostatnio jeżdżę, sporo piszę. Robię też coś

dla telewizji, ale mówię ci – wszystko nuda. – No, nie przesadzaj, Berlin cię chyba nie nudzi? – zaoponowała Ewa. – Dziękuję bardzo... – zamruczał Paul do kelnerki, odbierając drinka. Dziewczyna natychmiast przewróciła buteleczkę z tabasco. Zirytowana Ewa precyzyjnie odmierzyła kroplę przyprawy. – Czym jest Berlin bez ciebie... – ręka Paula spoczęła na jej dłoni, w rezultacie czego buteleczka tabasco wykonała dziki podskok. Około centymetra sześciennego specyfiku plusnęło prosto do szklanki. – Ojej, nie będzie za ostre? – zatroskał się Paul. – Skąd! Zawsze takie piję! – odparła bohatersko Ewa. – KOCHAM ostre przyprawy. Chcesz spróbować? – Nie, nie, wiesz, jakoś mi żołądek dokucza, okropnie karmią w tych samolotach... – Tak. A ja, wiesz, coś bym zjadła. – Może z czymś mącznym i treściwym uda się przełknąć tego cholernego drinka? – Skubnę dla towarzystwa coś lekkiego – pstryknął na kelnerkę. – Sałatka cesarska – zaordynował rzeczowo i natychmiast wrzucił mruczenie. – Tak dawno się nie widzieliśmy... – A ja wezmę pizzę z jajkiem i podwójnym serem na drożdżowym cieście. – „Gdy pytają: honor czy kalorie, wybieram honor!” – Ech, lubię tę twoją bezpretensjonalność – Paul wyglądał na rozbawionego. – Większość znanych mi kobiet permanentnie się odchudza, wyobrażasz sobie? – Co ty powiesz? To idiotyczne. Zwłaszcza w zimie, prawda? – „Powiedziawszy «a», przygotuj się na mówienie każdej durnoty, do jakiej zmuszą cię okoliczności”. Ewa udała, że zasysa przez słomkę płynne piekło ze swojej szklanki. – Mmm, pycha. – Boże, jak ty się zmieniłaś. Byłaś taką dziewczynką, zahukanym kurczaczkiem. A teraz – proszę. Jesteś taka piękna, pewna siebie... – Proszę? – zdziwiła się Ewa. Zahukany kurczaczek? Sam wyglądał jak napalony kogut! – Mam na myśli to, że budziłaś uczucia opiekuńcze. Miało się ochotę cię przytulić, ochronić. – Widzieliśmy się raptem pięć miesięcy temu! Może zmieniłeś okulary na mocniejsze? Bo ja jakoś nie czuję, żebym się tak zdumiewająco przeobraziła – Ewa zaczynała się czuć nieswojo. – Chyba mnie z kimś mylisz, ha, ha... – Ha, ha... – zawtórował Paul. – Pomylić? Ciebie? Taka dziewczyna zdarza się raz na milion... – W tych wielkich miastach mieszka dzisiaj po parę milionów ludzi... Z tego średnio połowa to kobiety... A ty tyle podróżujesz... – żarty zdawały się nie mieć końca. – Twoje zdrowie, Ewa – Paul dyplomatycznie wzniósł szklankę. – Za nasze spotkanie. – Za nasze spotkanie – zawtórowała. „Raz kozie śmierć”.

Przez chwilę nic nie czuła. Solidny haust czerwonego diabelstwa spłynął gładko i wylądował bez przeszkód w żołądku. A potem... – Płaczesz? – Paul ujął jej dłoń i czule ucałował. – Zapomniałem, że wy, Polki, jesteście takie uczuciowe... Ewa poruszyła głową, starając się nadać poruszeniu charakter wieloznaczny. Równocześnie zastanawiała się, czy kiedykolwiek odzyska mowę. W jej żołądku właśnie wybuchł wulkan Popocatepetl, zwany Popo, niszcząc swym żarem wszystko w promieniu stu kilometrów. Na szczęście meksykańscy bogowie postanowili po namyśle okazać litość. W tej strasznej chwili zadzwoniła komórka. Ewa wyrwała ręce z gładkich dłoni Paula, chwyciła telefon i dając gestem do zrozumienia konieczność odebrania go na osobności, oddaliła się kłusem w stronę szatni i toalet. Na wyświetlaczu migał numer redakcji. – Haho? – wychrypiała Ewa. – To ty, Ewcia? – upewniła się Bożenka. – Ha – padła odpowiedź. – Mówih nie mohe. Habahko. – No, nie zazdroszczę. Słuchaj, nie mogłam się powstrzymać. Jutro przeczytasz o tym w „Brukowcu”, ale chciałam ci to sama powiedzieć. Miałaś nosa z tym tekstem. Właśnie wybuchła bomba w willi Jansona. Wyobrażasz sobie? – Janson zginął? – Tylko jego gosposia. Nie było go w domu. Piszesz o jego konszachtach z Burackim i z resztą, a nagle – bum! No, musiałam ci powiedzieć. Instynkt cię nie mylił, dziecinko. Tyle że o niektórych rzeczach nie można pisać wprost. Nawet w takiej szmacie jak „Bazar”. No, trzymaj się. Lecę do drukarni, trzeba poprawiać szczotki. – Pa – Ewie z emocji wrócił głos, choć gardło w dalszym ciągu paliło. Paul czekał. Czekała też olbrzymia, ociekająca serem pizza. *** „Jak to się mogło stać? – Ewa leżała w pościeli i leniwie nakręcała na palec kosmyk włosów. – To zupełnie, ale to zupełnie niedopuszczalne”. Przekręciła się na brzuch i zapuściła żurawia w stronę łazienki. Dochodził stamtąd nieprzerwany szum wody. „Co on tam robi tyle czasu?” – Wszystko w porządku? – zawołała. – Tak, tak, zaraz idę! – odkrzyknął Paul. Z braku lepszego zajęcia Ewa pogrążyła się ponownie w błogostanie, leniwie wspominając kolejne fazy wieczoru. – Przejdźmy się kawałek – zaproponował Paul, gdy wyszli z restauracji. Było ciemno i zaczęła właśnie siąpić marznąca mżawka, jednak Ewa zareagowała z pełnym entuzjazmem. Miała w brzuchu sporą ilość rozgrzewającej przyprawy, w głowie

zamęt, a gdzieś w głębi ciała nieokreśloną ochotę. – Odprowadzę cię do hotelu – postawiła kołnierz płaszcza. Ruszyli wolno w stronę Marriotta. – Nieźle was rozpieszczają w tym radiu – zauważyła. Sama była w życiu na dwóch delegacjach: pierwszy nocleg zaliczyła w schronisku młodzieżowym w Żyrardowie, drugi – na połączonych fotelach w hallu hotelu „Pelikan” w Zegrzu przy okazji Regat Ludzi Biznesu. – No wiesz, wrzucają to sobie w koszty – wzruszył ramionami Paul. – Zresztą, nie przepadam za tą siecią. Te hotele są takie bezpłciowe, wszędzie pełno koreańskich biznesmenów, człowiek się czuje jak na lotnisku. – A jakie hotele lubisz? – O, te z charakterem. Mam taki ulubiony w Rzymie: kamienne umywalki, pościel z ręcznie tkanego płótna, ręczniki z haftowanymi atłasem herbami właścicieli... Wychodzisz rano na balkon, sączysz cappuccino i patrzysz, jak nad siedmioma wzgórzami wstaje świetlisty jak spod pędzla impresjonisty poranek. A potem na twoich oczach poranek zamienia się w kontrastowe południe w guście Picassa... Musimy tam kiedyś pojechać. – Wszystkie siedem wzgórz widać z balkonu? – zainteresowała się Ewa, starając się przeskoczyć kałużę szeroką jak Tyber. – Nie, głuptasku, to taka metafora – Paul całkowicie przemoczył lewy but, mężnie ratując ją przed upadkiem. Przytrzymał ją w ramionach. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. W dalszą drogę ruszyli objęci. – Ewa... Właściwie powinienem cię o to wcześniej zapytać... Nie widzieliśmy się kawał czasu... Pewnie masz kogoś? – Słucham? – zajęta była wdychaniem zapachu jego zamszowej kurtki. – Nie, nie mam. To znaczy... chwilowo. Wiesz, my ludzie mediów jesteśmy tacy zajęci... – O, wiem, o czym mówisz. Podróże, przyjęcia, spotkania. Mało czasu na związek, prawda? Niezupełnie to miała na myśli, ale niech tam. Dochodzili do drzwi hotelu. – Słuchaj... – zaczął Paul i zawahał się. – A co tam, najwyżej mnie strzelisz w twarz. Wpadniesz na drinka? „A co tam, najwyżej potem strzelę sobie w łeb”, pomyślała Ewa, a głośno powiedziała: – Zgoda. Wstrząśnięty? Zmieszany? – Szczęśliwy – odparł gorąco Paul. „Jeśli faktycznie mają w windach kamery, to jutro nagranie znajdę w Internecie – myślała pogodnie Ewa, podciągając kołdrę i kontemplując dość obrzydliwą abstrakcję na ścianie. – A gdyby nie to, że przypomniałam sobie o push-upie, znalazłoby się na stronach «members

only».” – Zaczekaj, nie tutaj... – wyjęczała Ewa. Stanik! Z żelowymi wkładkami, które cudnie powiększają biust i których nie ma prawa oglądać żaden mężczyzna pod groźbą zesłania na Marsa. Paul posłusznie wyjął rękę zza jej dekoltu, ale w zamian chwycił oburącz za pośladki. Bez trudu uniósł ją, równocześnie wpychając kolano między uda. Ewa jęknęła, winda zawtórowała wdzięcznym dzwoneczkiem. Na korytarzu stał szczupły i elegancki Azjata, trzymający za rączkę małego chłopca. Buzia dziecka rozwarta była równie szeroko, jak drzwi windy. – Przepraszam – warknął Paul i wybiegł na korytarz, prawie wywlekając za sobą Ewę. Obciągając spódnicę, odwróciła się i pomachała chłopcu. Odmachał jej. Ewa znała dwa sposoby na zdjęcie push-upa w sytuacji intymnej. Metoda łazienkowa miała swoje zalety, jednak – z uwagi na tempo zdarzeń – nie wchodziła w grę. Pozostawał sposób dramatyczny. Zrzuciła płaszcz, po czym, nie czekając na zachętę ze strony walczącego z butami Paula, jednym ruchem zdarła z siebie naraz sweter, T-shirt i stanik. Paul stęknął, kłąb odzieży kamuflujący nieszczęsne wkładki pofrunął na podłogę. A biust? Wszak nic nie powiększa biustu lepiej niż nagość. Po sekundzie wspólnie pokonali ostatnie sztuki garderoby i zwalili się na łóżko. Na wyścigi wodzili ustami i dłońmi po swoich ciałach, szukając miejsc najgorętszych i najbardziej wrażliwych na dotyk. Objęła go mocno udami; chciała mu pomóc wejść, ale nie zdążyła. Poczuła w sobie potężną przyjemność, która z każdym ruchem rozlewała się dalej i dalej, naprężając jej ciało aż po koniuszki palców. Kiedy rozkosz na moment osłabła, przekręcili się w zgodnym rytmie, szukając lepszej pozycji. I jeszcze lepszej... Sturlali się z łóżka na dywan. Paul głośno, choć niegroźnie łupnął głową o podłogę. Ewa znalazła się na górze i natychmiast to wykorzystała. Powolnymi, posuwistymi ruchami bioder doprowadziła ich oboje na skraj orgazmu, potężnego jak... bomba neutronowa, jak trzęsienie ziemi, jak koncert na tubę w wykonaniu Zdzisława Piernika. Paul wyszczerzył zęby w spazmatycznym grymasie, Ewa zamarła. Gdyby wtedy ktoś przechodził korytarzem, mógłby dojść do wniosku, że w pokoju 215 polsko-niemieccy biznesmeni ubili znakomity interes i gromko, dwujęzycznie wyrażają swoją radość. Byłby to wniosek całkowicie mylny. Cokolwiek jednak działo się w pokoju, nie skończyło się szybko. Ewa i Paul gorliwie dawali upust niezwykłej kreatywności, wykorzystując do celów sprzecznych z przeznaczeniem wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu sprzęty, z wyjątkiem wiszącej na ścianie wstrętnej abstrakcji. Szczególnie upodobali sobie komódkę o idealnej wprost wysokości. Paul posadził na niej Ewę, a sam uklęknął. Łakomie wgryzł się w jej labiryntowe miękkości, szukając językiem ich najtwardszej części. Znalazł. Ewa gwałtownie poczochrała mu włosy. Jeśli jęczała, nic nie słyszał, zatkała mu bowiem uszy udami. Po dłuższej chwili jej ciało zesztywniało. Paul słusznie wywnioskował, że nadchodzi kolejny szczyt. Świadomie odwlekł go jeszcze przez moment... Ponaglony ostrym wierzgnięciem dokończył dzieła. Usta wypełniła mu pulsująca

rewolucja. Zmęczeni i dyszący, znaleźli się z powrotem na łóżku. – Poczekaj... – szepnęła Ewa. Wyznaczając językiem oś symetrii Paulowego ciała zsunęła się nisko, nurkując pod kołdrę. Mężczyzna zamarł w oczekiwaniu fali przyjemności. Nie doczekał się. Poczuł coś bardzo dziwnego. – Hop! Gasimy światło! – na dźwięk głosu Paula Ewa ocknęła się z pełnej marzeń drzemki. Po chwili poczuła jego duże, gładkie ciało tuż przy swoim. Przytuliła się, wsuwając rękę pod kołdrę. Powędrowała w dół, muskając ładnie przystrzyżone włosy łonowe... I nagle napotkała jego lewą rękę skromnie zamkniętą na genitaliach. – Paul, kochanie... – po krótkiej walce ręka ustąpiła. Ku swojemu zdumieniu, Ewa namacała coś małego, skurczonego i zimnego jak lód. – Jezu, co ci się stało? – prawie krzyknęła, siadając na łóżku. – Cii, nie hałasuj. Wiesz, kochanie, nie chciałem ci tego mówić, ale chyba jednak zostało ci w ustach nieco tabasco. Twarz też mnie trochę pali. Ale zimna woda pomogła. Nie martw się tym. I tak było cudownie. Ewa westchnęła i objęła go mocniej. „Biedaczek”, pomyślała czule.

Wtorek, 26 lutego

Bożenka była osobą towarzyską, a przy tym lubiła wiedzieć, co w trawie piszczy. Z tego względu wielce sobie chwaliła centralne umiejscowienie swego biurka. Tu w drodze do kibelka czy na kawę przystawali na pogawędki pracownicy różnych działów i dostarczali jej nieświadomie codziennej porcji plotek. Niestety, czasem robił tu sobie postój szef rubryki kryminalnej, Maciej Papuch, albo „Po prostu Jędrek”. A czasem obaj naraz. – Miała złamaną szczękę i dwa palce. Ktoś ją nieźle skatował. Paręset metrów dalej była stratowana polana i ślady krwi. Musiała się bronić. Pewnie tam ją zadusił, jakąś linką albo paskiem, a potem przeniósł na to wysypisko. Ciało przypadkiem znalazł kierowca, założę się, że polazł tam z panienką... – Maciej mówił, Andrzej nabożnie słuchał. Bożenka marzyła, żeby sobie poszli. Kryminałka zwyczajowo podlegała działowi miejskiemu, jednak w „Bazarze Warszawskim”, żyjącym wszak ze skandalu, sensacji i zbrodni miała własną, odrębną tożsamość. Tożsamości tej na imię było Papuch. Wszyscy w redakcji, poza Andrzejem, starali się trzymać od niego z daleka, a na samo nazwisko reagowali skrętem kiszek. Nie bez

powodu. Nie chodziło tylko o to, że Maciej równie rzadko się mył, co przebierał. Problemem był jego charakter. Szef rubryki był po prostu zawodowym intrygantem, kłamcą, manipulatorem i, co trzeba powiedzieć z przykrością, doskonalił swój warsztat na kolegach z biura. Te same umiejętności, które czyniły go niemożliwym do zniesienia przez współpracowników, dawały jednak Maciejowi ogromną przewagę nad konkurencją z innych redakcji. Od lat, nie stroniąc od technik godnych potępienia, jak szantaż czy zastraszenie, wydobywał bez trudu najbardziej poufne informacje od policji, BOR-u czy z tajnych archiwów rządowych. Zewsząd. Jan Matysiak oficjalnie potępiał metody Maćka. W praktyce dawał mu wolną rękę – dopóki ten nieprzerwanie dostarczał gorącego materiału. – ...i żegnaj, laleczko. Oczywiście, gliny kręcą się bez sensu jak pies za własną dupą. Zadeptali większość śladów, zanim zdążyli zabezpieczyć dowody. Teraz sprawa trafi wyżej i dopiero będzie zabawa. – No no, Maciek, ty to masz informacje, połowa twoich kontaktów to prosta droga do Pulitzera – Andrzej podlizywał się w odrażający sposób. Maciej, na ogół tak czujny, pochlebstwa przyjmował jednak bez odrobiny krytycyzmu i przyoblekł twarz w dziwny grymas, stanowiący substytut uśmiechu. – Idźcie już stąd, bo patrzeć na was, słuchać i wąchać jednocześnie to za dużo jak na tak wczesną godzinę – nie wytrzymała wreszcie Bożena. – O tak, wiem, że wolisz wąchać jednego redaktorka z „Mojej Piwnicy”. Tylko wiesz, on ma bardzo zazdrosną żonkę, a ja przypadkiem znam jej telefon. Bożena wiedziała, że nie należy zaczynać z wściekłą hieną. Przełknęła celną ripostę na temat cudzych żonek. Grunt, że Maciej z Andrzejem jednak się oddalili. – Chryste, śliczna parka. Oby tylko nie mieli małych – westchnęła do siedzącej nieopodal Ewy. Ewa nie odpowiedziała. Od rana była dziwnie milcząca. Z początku Bożena sądziła, że może przyjaciółka jeszcze przeżywa swój odwalony tekst, ale nie. Na kolegium Ewa uśmiechnęła się promiennie do Matysiaka, z takim samym uśmiechem przyjęła zlecenie dotyczące nieuczciwych biur podróży. Ba – nie zaprotestowała nawet, gdy naczelny kazał jej przygotować ten artykuł wspólnie z Andrzejem! Mało tego – Andrzejowi też posłała uroczy uśmiech! Bożenie nie mieściło się to w głowie. Do chwili, gdy dostrzegła, że Ewa ma na sobie wczorajsze ciuchy. – Widzę, że gorąca randka zrobiła ci lepiej niż dwutygodniowe wczasy w Ciechocinku! – zauważyła niewinnie. – Gorąca czy nie, w każdym razie moja własna. I nie zamierzam jej upubliczniać, wodzu Długi Język – odparła zagadnięta, nie odrywając wzroku od ekranu i palców od klawiatury. – Dobrze, dobrze. I tak pękniesz wcześniej czy później. A co tam tak piszesz, moja słodka? Liścik do ukochanego? W godzinach pracy?

Ewa znowu nie raczyła odpowiedzieć. ...Właśnie zaczepiła mnie Bożena i znowu straciłam wątek. Mniejsza z tym. Wiesz, droga siostro, chyba dojrzewanie polega na tym, że człowiek znajduje równowagę pomiędzy życiem osobistym a zawodowym. Dzięki temu wszelkie niepowodzenia na jednym polu może powetować sobie na drugim i vice versa. Weźmy na przykład moją skromną osobę. Choć przełożony odrzucił mi tekst, świadomość, że kocham i jestem kochana, pozwala mi z jasnym czołem spoglądać w przyszłość. Paul sprawił, że nabrałam dystansu do swojego pisania. Ostatecznie, co ja takiego robię? Paul śmiał się, że się tak przejmuję. Opowiadał o swoich audycjach, które zdemaskowały machinacje całych rządów i obnażały międzynarodowe spiski na miarę Watergate. Mówił, że jakby ze swoich aresztowanych taśm ułożył górę, toby przesłoniła taką małą ślicznotkę jak ja. „Małą ślicznotkę”! Słodkie, nie? Ale na tym nie koniec. Wiesz, szłam na to spotkanie bez jakiegoś szczególnego nastawienia. Ot, myślałam sobie, spotkam po paru miesiącach starego przyjaciela, z którym łączył mnie przelotny romansik bez zobowiązań. Pogadamy, wypijemy kawkę i tyle. Nawet się specjalnie nie stroiłam. Ale kiedy go zobaczyłam... Posłuchałam jego głosu... Wydał mi się taki bystry, dojrzały... Zrozumiałam, że czuję do niego znacznie więcej. I na pewno z wzajemnością. Kolację zjedliśmy w miłej restauracyjce, a potem przeszliśmy spacerem do Marriotta. To ponoć raczej kiepski hotel, Paul trochę narzekał. To było takie naturalne, kiedy zaprosił mnie na drinka do swojego pokoju. Powiem Ci tylko, że w życiu nie przeżyłam takiej nocy. Wyobraź sobie faceta, który wie lepiej od ciebie, czego chcesz... Czekaj, muszę kończyć, jakieś zamieszanie się tu zrobiło. Całuję Ewa. – Wpisz adresata – twardo zażądał program pocztowy. [email protected] – wstukała szybko Ewa. Przyczyna zamieszania wkrótce sama się ujawniła, stając tuż przy jej biurku. Nosiła uniform hotelowego posłańca i dźwigała kosz czerwonych róż. – Pani Ewa Wiśniewska? – zapytał boy. – Owszem, to ja – odparła Ewa. – Dołączam najlepsze życzenia w imieniu dyrekcji hotelu Marriott. Bożena jak tygrysica rzuciła się na kwiaty i wydarła spomiędzy pąków bilecik. – „Dziękuję za wspaniały wieczór. Paul” – odczytała głośno i oddała karteczkę wściekłej Ewie. – No, to gratuluję. I życzę powodzenia. – Jak mogłaś! To moje prywatne sprawy! Zazdrosna krowa! – Ewa schowała bilecik do torebki i demonstracyjnie oddzieliła się od Bożeny różami.

– Co, kłócą się nasze papużki nierozłączki? – Andrzej jak zawsze wyrastał, gdzie go nie posiali. – Jedna dostaje róże, a druga tylko kosza, tak? Ewka, zredaguj ogłoszenie, że szukamy pokrzywdzonych turystów, i dopilnuj, żeby się ukazało w jutrzejszym wydaniu. Ja nie mam czasu się tym zajmować. Muszę pomóc Maćkowi w sprawie morderstwa jednej dziewczyny. Maciek ma teraz na głowie Jansona i ten wybuch... – Coś ty powiedział? Kogo zamordowano? – zainteresowała się Ewa. – A... jakaś NN. Kierowca znalazł zwłoki dzisiaj rano przy trasie gdańskiej. Nie wiadomo, kto to, ale mamy pewną teorię – udzielił wyczerpującej odpowiedzi Andrzej. Może tę zołzę naprawdę odmieniło? Tak miło się do niego rano uśmiechnęła... Ewa wzięła głęboki oddech. „Rany. To Jola. Jestem tego pewna. Psiakostka, miałam zadzwonić na policję i zgłosić zaginięcie, zupełnie wyleciało mi to z głowy”. – Wiesz może, kto prowadzi śledztwo? – Wiem, kto je przejmie w Komendzie Głównej. Komisarz Paweł Kulesza – nie zaszkodzi zaimponować dzidzi rozeznaniem. – Twardy, ale skuteczny. – No, no, to się pewnie nie dogadacie – zasmuciła się Ewa. – Chociaż, przeciwieństwa się przyciągają. Co mówiłeś, że się śpieszysz? No to pa. Ewa chwyciła komórkę i wyszła na korytarz, zostawiając zgrzytającego zębami Andrzeja i chichoczącą Bożenę. „Tylko w wygódce człowiek może liczyć na odrobinę prywatności” – utyskiwała w myślach Ewa, przysiadając na sedesie. Wybrała numer. – Komenda Główna Policji, słucham? – w słuchawce niemal natychmiast odezwał się rzeczowy głos. Nie wiedzieć czemu, Ewa wpadła w popłoch. Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa. – Komenda Główna Policji, słucham? – powtórzył głos. – Mówi Ewa Wiśniewska – odzyskała władzę nad strunami głosowymi. – Proszę z komisarzem Pawłem Kuleszą. – Łączę. Irytujące, elektroniczne Dla Elizy przerwało w połowie taktu zniecierpliwione: – Kulesza, słucham? – Proszę pana, moje nazwisko Wiśniewska. Wydaje mi się, że wiem, kogo zamordowano... To jest czyje zwłoki znaleziono dziś rano przy trasie gdańskiej... Chodzi o tę dziewczynę... – Skąd pani dzwoni? – Z toalety, to znaczy ten... z telefonu komórkowego. Z Warszawy. – Co pani wie w tej sprawie? – głos nabrał czujności, a wyzbył się zniecierpliwienia. – Widzi pan, miałam się skontaktować ze znajomą znajomego. I okazało się, że dziewczyna przepadła jak kamień w wodę. Nie ma rodziny, przyjaciółki nic nie wiedzą, a

narzeczony twierdzi, że go rzuciła i gdzieś wyjechała. Dziwne, prawda? Zwłaszcza że zostawiła w mieszkaniu wszystkie rzeczy osobiste. Miałam właśnie dzwonić i zgłosić zaginięcie, kiedy usłyszałam o tej zamordowanej kobiecie... – Gdzie pani o tym usłyszała? – dopytywał się Kulesza. – Wiedzieć to mój zawód. Jestem dziennikarką. – „I tak się wyda”, pomyślała. – Ach tak. Traci pani czas. Nie dowie się pani ode mnie niczego. Żegnam. – Zaraz!!! – krzyknęła Ewa. – Dzwonię prywatnie, jestem w to zaangażowana, czy to się panu podoba, czy nie! – Dobrze – Paweł Kulesza wcale nie zamierzał odkładać słuchawki. Nie miał w zwyczaju lekceważyć najmniejszych poszlak. – Zapraszam jutro do nas, na Puławską. Pojedziemy do kostnicy. Być może rozpozna pani koleżankę. – Ale ja właściwie... – Ewa uświadomiła sobie, że przecież nigdy Joli nie widziała. – Przyjadę z kimś, kto ją znał. Idąc przez redakcję, Ewa rozważała dalsze kroki. Zadzwonić do Jaro? Nigdy w życiu. Pasował raczej na głównego podejrzanego. A więc Gosia. A potem telefon do Adasia. Usiadła przy biurku, machinalnie klikając na wyświetlony na monitorze banerek „nowa wiadomość”. From: [email protected] To: ewa.wiś[email protected] Subject: Re: spóźnione życzenia walentynkowe Watergate to była sprawa wewnętrzna, a nie międzynarodowa. Nie podoba mi się ten Twój Paul, moim zdaniem ściemnia. Przesyłam Ci zdjęcie mojego nowego boyfrienda. Cute, nie? Kocham Cię Agnieszka – Kto to jest Paweł Kulesza? – powtórzył Adam Wilczek. – A mogę wiedzieć, po co ci ta informacja? – Adaśku, to sprawa życia i śmierci – Ewa znowu blokowała redakcyjny kibel. – Boję się, że zamordowano Jolę, wiesz, tę znajomą pana Gagosiana. – A, tę od listu – bystro skojarzył. – I co? Zamierzasz iść z tym na policję, i to właśnie do Kuleszy? – Nie, nie, bo widzisz, znaleziono martwą dziewczynę przy trasie gdańskiej. I ja mam niedobre przeczucia. A tę sprawę prowadzi właśnie Paweł Kulesza. Zadzwoniłam do niego i mam się stawić na okazanie zwłok – tak się to chyba nazywa? Ale wiesz, muszę wiedzieć, co to za jeden, no bo nie chcę, żeby w to bez potrzeby wplątywać pana Gagosiana... – Ewa, jeśli dobrze rozumiem, nie masz najmniejszego dowodu, że to właśnie tę Jolę zamordowano? – No, dowodu nie mam, ale mam wiesz, takie przeczucie... – Powiem ci coś o Kuleszy. Miałem wątpliwą przyjemność studiować z tym palantem.

Jest kolesiem, który za awans sprzedałby matkę, ojca i dołożył psa jako bonus. To wazeliniarz, cwaniak i jeden z podlejszych skurwysynów na tej planecie. Ostatnio na treningu dostał w ryja, aż zadzwoniło, i wiesz co? Koledzy z grupy myśleli, że w tym roku Mikołaj przyszedł już w lutym i przyniósł im piękny prezent. I jeszcze ci coś powiem. Zaczekaj... – kolega Adama, Rafał, nawet nie udawał, że nie słucha. Adam pobiegł do toalety i zamknął za sobą drzwi na haczyk. – Jestem – zniżył głos. – Ktoś mu doniósł, że byłem pod pewnym hotelem w zeszły czwartek. Z jakąś blondyną. Ewka, nie muszę ci mówić, że jeśli nasza mała wycieczka się wyda, to stracisz swojego człowieka w policji. Jasne? – Tak, Adasiu! – pisnęła. – Nie przejmuj się. I tak tekst się nie ukazał. Matysiak nie puścił. – Hm. Chyba jest mądrzejszy, niż myślałem. Pamiętaj, że igraszki z mafią to nie jest zabawa. No dobra. Ostrzegłem cię. Uważaj na Pawła, bo to na domiar złego bardzo inteligentny gość. Nie wpakuj się w nic głupiego – Adam nie miał złudzeń, że rzuca grochem o ścianę. – Aha, Ewa, jeszcze jedno. Mam prośbę. Zarezerwuj dla mnie czas w sobotę wieczór, jeśli nie masz nic innego do roboty, dobrze? Posłużysz mi za alibi, OK? – Co, znowu mama cię molestuje? Jasne, możesz na mnie liczyć! Buziaki! – Ewa rozłączyła się i spuściła dla niepoznaki wodę. Przed lustrem poprawiała makijaż Bożena. – Tak sobie myślę, jeśli ty w klopie rozmawiasz, to co robisz w budkach telefonicznych? *** Paweł Kulesza poczuł się lepiej, dopiero gdy sklął sekretarkę tak, że dziewczyna się popłakała. Była nowa i nie wiedziała, że Paweł pija kawę bez cukru, ale za to z mlekiem. Pogwizdując Most na rzece Kwai, rozsiadł się wygodnie za biurkiem w swoim tymczasowym – jak lubił myśleć – gabinecie. Przyczyna zachowania Pawła nie tkwiła jedynie – jak sądził okopany pod ścianą za pryzmą papierów rudy Jacek – w parszywym charakterze kolegi. Paweł był dziś naprawdę zły. Po pierwsze, zlecono mu po raz kolejny morderstwo. Nie lubił takich spraw. Brudne, żmudne, mało spektakularne, ciężko się wykazać. W dodatku wezwano go tak nagle, że nie zdążył się ogolić. Po drugie, tę sprawę wklejono mu pod miernym pretekstem, że dziewczyna mogła być prostytutką. Jakby fakt, że znaleziono ją przy Zakręcie Miłości, cokolwiek znaczył. Paweł specjalizował się w prostytucji i handlu kobietami, uważał bowiem, że to obiecująca i przyszłościowa gałąź kryminalistyki. Ale gdyby miał się zajmować każdą zamordowaną NN, osiwiałby i sparciał za tym odrapanym biurkiem. Po trzecie, lokalna policja zrobiła wszystko, by spieprzyć mu do końca i tak niemiły dzień. Kiedy zobaczył, jak nieopodal miejsca zbrodni odlewa się pod drzewem kierowca

ambulansu, mało nie odstrzelił gościowi fiuta ze służbowej broni. W dodatku po całym lesie kręcili się jacyś gapie, miejscowi chłopi, bachory, psy i dziennikarze. A wśród nich najgorsza z plag – Maciej Papuch, jakby nigdy nic gawędzący z potencjalnymi świadkami. Zawiłość sytuacji poległa na tym, że Papuch namierzył kiedyś Pawła, gdy ten zaopatrywał się w koks u znajomego dilera. Było to dawno, jeden jedyny raz – ale wystarczyłoby, żeby przekreślić obiecującą karierę Kuleszy w policji. Papuch nie przesadzał z wywieraniem presji, bo wiedział, że na miękkiego nie trafił, ale kupony od niegdysiejszej dziennikarskiej czujności odcinał przy każdej okazji. I tym razem obiecał rychłe odwiedziny na komendzie w celu przypadkowego podsłuchania poufnej rozmowy telefonicznej Pawła. Było jeszcze po czwarte – jakaś wariatka zadzwoniła i stwierdziła, że zna denatkę. Skąd jej to przyszło do pokręconego łba? W dodatku wariatka należała do znienawidzonego gatunku hien prasowych i Paweł przez skórę czuł kłopoty. Piąte było takie samo od paru dni. Obrzydliwa śliwa pod okiem. „Niech ja spotkam tego Mahira, czy jak mu tam...” – w Pawle znowu się zagotowało. A szóste właśnie się poryczało – jakaś niegramotna idiotka zastępująca śliczną Basię, jakże niefortunnie zaciążoną. Kocmołuch, który nie potrafi nawet zrobić porządnej kawy. Tak. Paweł miewał już w życiu lepsze dni. Pocieszało go tylko to, że kilkaset metrów od miejsca znalezienia zwłok znajdowała się mała polanka przy leśnej drodze. Tam ekipa śledcza odkryła sporo interesujących śladów, które dawały jakąś nadzieję. Szkoda tylko, że ten kierowca kłamał jak najęty, przez co nie można było trafić do jego panienki. Grzybów szukał! W lutym! *** Po powrocie do domu Malwina zastała zlew pełen naczyń, tekturę od pizzy zawleczoną przez Błażeja aż do przedpokoju i Ewę zagłębioną po uszy w Internecie. – Co ty sobie właściwie wyobrażasz? – Malwa postanowiła wychowawczo oddziałać na przyjaciółkę. – Miałyśmy umowę! W tej chwili posprzątaj ten chlew! – Daj spokój, Malwinko – poprosiła Ewa, nie odrywając wzroku od ekranu. – Czymże jest chlew wobec ogromu nieszczęścia na świecie? – Stało się coś? Albo zapytam raczej: co się stało? – Nic takiego – Ewa okręciła się na obrotowym krześle. – Poza tym, że chyba zamordowano moją znajomą, to wszystko w porządku, dziękuję. Teraz czytam artykuły poświęcone zaginięciom kobiet. Budująca lektura, polecam. – Chcesz o tym porozmawiać? – zapytała ostrożnie Malwa, zapominając o wychowawczych zapędach. – Co to za znajoma? – Jola. Ta od Gagosiana, pamiętasz? Miałam jej przekazać list. – I co, zamordowano ją? Niemożliwe!

– Znaleziono ciało młodej dziewczyny... Dowiedziałam się w redakcji. Jutro idę na okazanie zwłok. – A skąd wiadomo, że to ona? – Powiedzmy, że mam takie przeczucie, OK? – Oj, Ewciu, Ewciu. Wybacz, ale to się nie trzyma kupy. To może być ktokolwiek! Co to za dziwaczny pomysł? – Nigdy nie słyszałaś o dziennikarskiej intuicji? – Hm. Słyszałam też o bujnej wyobraźni... Ale jeśli cię to uspokoi, idź do tej kostnicy. Tylko uprzedzam, to nie jest miłe miejsce. Byłam tam raz w ramach fakultetu z medycyny sądowej... Brr. A tak na marginesie, sprawdziłaś, co jest w tym liście? – No coś ty, otwierać cudzą korespondencję... – Jezu. Podejrzewasz morderstwo, a lekceważysz taką istotną poszlakę? Ty to jesteś aparat. Dawaj ten list. Po chwili wahania Ewa sięgnęła po swoją przepastną torbę i z którejś przegródki wygrzebała nieco sfatygowany list. Malwina pobiegła do kuchni po nóż. Upewniła się, że nie ma na nim resztek masła ani dżemu, i zręcznie rozcięła kopertę. – Tam są pewnie tylko życzenia! To nie ma żadnego związku! – marudziła Ewa. W jej rodzinie prywatność korespondencji była rzeczą świętą. Malwina odwróciła kopertę. Ze środka wypadła jedna jedyna, złożona na pół karteczka. – Ładne te życzenia. Od serca – rozprostowała delikatnie czek opiewający na sumę tysiąca euro. Podpisał go Henry Gagosian. Ewa przez chwilę bez słowa gapiła się na papierek, aż wreszcie nie wytrzymała. – To sporo pieniędzy jak na spóźniony prezent gwiazdkowy dla córki dawnej pracownicy, nie? – Owszem, sporo. Dla Joli. Ale nie dla niego – zauważyła rozumnie Malwina. – Mówiłaś, że jest bogaty i do tego wielkoduszny. – Jejku, a może... A może pan Gagosian jest jej ojcem? A może... – ekscytowała się Ewa. – A może oglądasz za dużo telenowel, Ewuniu. Nie wiem, jak ty znajdujesz na to czas. – No coś ty! Malwinko, tam gdzie w grę wchodzą pieniądze, tam często... – Zanim coś powiesz, pomyśl. Żyjesz w świecie fantazji, kochana. No, czas na mnie. Dobranoc. Malwina wyszła, zabierając po drodze kubek i dwa talerzyki z biurka. Ewie nie chciało się spać. Postanowiła wystukać szybki list do pana Gagosiana i trochę pobrowsować w Intemecie przed snem. „Zaginięcia kobiet”. Wyszukiwarka wyrzucała kolejne rekordy. Ucieczki, zabójstwa, sprawy nigdy nie wyjaśnione. Uprowadzenia kobiet do domów publicznych. Uwagę Ewy zwrócił tytuł któregoś artykułu: „Marzenia zmienione w koszmar”. Zaczęła czytać.

„W lipcu 2000 22-letnia Anna M. przyjechała do Warszawy szukać pracy. Po miesiącu niepowodzeń zaczęła myśleć nad powrotem do rodzinnego Ożarowa, kiedy poznała przypadkiem mężczyznę. Wydał jej się bardzo miły i kulturalny, przedstawił się imieniem Arkadiusz i podał za pracownika znanej zagranicznej firmy. Zaprosił ją na kawę. «To była miłość od pierwszego wejrzenia» – mówi Anna. Po tygodniu zamieszkali razem w mieszkaniu Arkadiusza. Po miesiącu wspólnego życia Arkadiusz zaproponował Annie pracę opiekunki do dziecka u swoich znajomych w Niemczech. Zarobione przez nią pieniądze miały przydać się na ich wesele. Anna nie posiadała się ze szczęścia: «Zgodziłam się od razu! Ślub, kochający mąż, rodzina – to było jak bajka. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa!» Pożegnała się czule z narzeczonym i wsiadła w pociąg. Na dworcu w Berlinie czekali na nią «znajomi» Arkadiusza w osobach trzech osiłków, prawdopodobnie Turków. Zawieźli ją do jakiegoś mieszkania, brutalnie zgwałcili, zabrali paszport, rzeczy osobiste i zamknęli samą na dwie doby. Przez ten czas Anna piła tylko wodę z kranu. Potem w mieszkaniu pojawił się Meti. «Wydawał się bardzo miły, ale okazał się z nich wszystkich najgorszy» – wspomina Anna. Przerażona dowiedziała się od Metiego, że Arkadiusz sprzedał mu ją jako chętną do pracy prostytutkę. Anna próbowała tłumaczyć «pomyłkę». Meti wydawał się nawet przejęty. Niestety, mówił, zapłacił już za nią tysiąc dolarów i Anna musi je odpracować. Ale obiecał jej, że będzie miała lepszych klientów niż pozostałe dziewczyny i w parę tygodni zarobi dość, by wrócić do kraju. Po kilku miesiącach i obsługiwaniu kilkunastu, a czasem i kilkudziesięciu klientów dziennie, «dług» Anny się nie zmniejszył. Przeciwnie. Meti doliczył do niego koszty utrzymania, wizytę lekarza (dostała krwotoku) itp. Anna była na dnie rozpaczy. Ucieczka okazała się niemożliwa. Jedna z dziewczyn, która próbowała uciec, znikła w niewyjaśnionych okolicznościach. Meti dał reszcie do zrozumienia, że jeśli spróbują podobnych sztuczek, czeka je śmierć. Annę uratował przypadek. Jeden z klientów upuścił zapalniczkę i zaklął po polsku. Okazał się byłym żołnierzem Legii Cudzoziemskiej. Sprawdził jej historię w Polsce, odwiedził Ożarów i przekonał się, że mówiła prawdę. Uważał, że powiadomienie policji niczego nie zmieni. Sam widział w burdelu Anny komendanta miejscowego posterunku. Razem z kilkoma znajomymi zorganizował więc akcję odbicia dziewczyny. Akcja zakończyła się sukcesem. Niestety, jej szczegóły ze względu na trwające śledztwo muszą pozostać utajnione”. „Miała szczęście – pomyślała Ewa, wyłączając komputer. – O ile to nie kaczka dziennikarska”. Nie wiedzieć czemu, przypomniała się jej blada Amanda z podbitym okiem. Chwiejnie podeszła do łóżka i zakopała się w kołdrę. Już prawie spała, gdy gdzieś z podświadomości wypłynęło imię. Meti. Gdzie ona je ostatnio słyszała?

Środa, 27 lutego

Woń kostnicy trudno z czymkolwiek pomylić. Wstrętna mieszanina odoru chemikaliów i nieznacznej woni rozkładu od wejścia przyprawiła Ewę o mdłości. „Jak ci ludzie mogą tu wytrzymać?”, pomyślała, wstrzymując oddech. Po jaskrawo oświetlonej poczekalni Instytutu Medycyny Sądowej kręciło się kilku mężczyzn. Jeden z nich trzymał się z boku. Miał posturę goryla, paskudnie podbite oko i zarośniętą gębę. „Jezu, to pewnie jakiś miejscowy żulik – Ewa ścisnęła za ramię pochlipującą Gośkę. – Spirytus przyszedł sępić” – przemknęło jej przez głowę. – Pani Wiśniewska? – domniemany żuł wyciągnął w jej stronę policyjną odznakę. – Komisarz Paweł Kulesza. Czekamy na panią... – przeniósł pytający wzrok z jednej dziewczyny na drugą. – To ja jestem Wiśniewska, ja dzwoniłam – potwierdziła gorliwie Ewa. – A to Małgorzata Klęska, przyjaciółka... eee... Joli... Gośka znowu się rozpłakała. Łkała właściwie przez całą drogę od restauracji „Zamkowa”, w której pracowała na zmywaku, do Instytutu, dokąd zabrała ją Ewa. I gdzie spodziewała się zobaczyć martwą przyjaciółkę. Szloch Gośki cichł co parę minut, po czym znowu wybuchał ze zdwojoną siłą. Zanim dotarły do celu, Ewa była kompletnie rozstrojona. – Napiją się panie wody? – zapytał uprzejmie Kulesza. Gośka eksplodowała kolejną fontanną łez. – N... nie – wyjąkała. – Chcę ją zobaczyć! Gdzie ona jest? – Proszę to wypić – komisarz stanowczo wręczył jej jednorazowy kubek z wodą z plastikowego baniaka. – Widok, który panie czeka, nie należy do miłych. Ofiarę przed śmiercią brutalnie pobito. Właściwie... – jego zimny wzrok spoczął na Ewie – ...pani obecność przy identyfikacji nie jest niezbędna, a nawet jest niewskazana. – Nie, nie! – zakrztusiła się Gośka. – Jak ona nie idzie, to ja też nie! Nie pójdę sama! – Dobrze, już dobrze. Proszę za mną. Dziewczyny posłusznie podążyły za policjantem w głąb budynku. Pokonawszy kilka zakrętów korytarza, Kulesza pchnął wreszcie wahadłowe drzwi i cała trójka znalazła się w sali prosektorium. Zapewne znajdowały się tam jakieś sprzęty, ale po wyjściu z budynku Ewa nie mogła ich sobie przypomnieć. Pamiętała tylko ocynkowany, wmurowany w podłogę stół, na którym spoczywał przykryty prześcieradłem kształt – tak mały, że materiał swobodnie opadał już w dwóch trzecich długości stołu. Po sali krzątał się starszy mężczyzna w zielonym kitlu. – Doktorze... – zwrócił się do niego Kulesza. – Święta Mario, matko Boża... – usłyszała Ewa szept Gośki. Zamknęła oczy. Szelest prześcieradła i cisza. Gośka urwała modlitwę w pół słowa. Po

chwili Ewa usłyszała jej rzeczowy, przepełniony zdumieniem głos. – To nie jest Jola! To jakaś pomyłka! Gdzie ona jest? Ewa ostrożnie otworzyła oczy. Odchylone przez lekarza prześcieradło ukazywało twarzyczkę, której prawą połowę zniekształcała okropna opuchlizna. Ewie zrobiło się słabo. – Tego się właśnie spodziewałem. To nie jest Jola – rzekł z satysfakcją w głosie Kulesza. – Zapraszam panie do wyjścia. Tędy. Gośka posłusznie podreptała w stronę drzwi. Ewa nawet nie drgnęła. – To nie jest Jola – wyszeptała. – Bo to jest Amanda. – Ciekawi mnie, jak się pani tam znalazła... Ewa ze wstrętem popijała ohydną kawę przyniesioną przez jakiegoś kocmołucha i kłamała jak najęta. Siedziała w dość nieprzyjemnym pokoju o wymiarach 2,5 na 6 metrów. Ściany kiszki zastawiono metalowymi regałami, na których piętrzyły się stosy papierów. Między nimi dogorywała paprotka. Przez okna o dawno niemytych szybach zaglądała ciemność upstrzona światełkami wieczornego miasta. Oprócz Ewy i siedzącego za biurkiem Kuleszy w pokoju znajdował się jeszcze jeden, rudy jak lis policjant, pełniący rolę protokolanta. – Gdzie, w „Złotym Kocie”? A czemu pan pyta? – skrzywiła się i odstawiła plastikową filiżankę. – Bo wie pani, jeśli ktoś panią podwiózł pod ten hotel, to może to mieć znaczenie dla śledztwa – Paweł był w swoim żywiole. Zamierzał wycisnąć z tej gąski wszystko – ot tak, dla wprawy. – Przepraszam, sugeruje mi się kłamstwo? Bo wie pan, komisarzu, zdaje się, że dopóki nie przedstawi mi pan formalnych zarzutów, mogę, jeśli chcę, zachować milczenie. „A to suka”, pomyślał Kulesza. – To zależy od pani, pani Ewo. Tylko że istnieje też zarzut pod nazwą „utrudnianie śledztwa”. A ja mogę pomyśleć, że pani coś ukrywa. „A to skurwysyn”, pomyślała Ewa. – Panie Pawle. Udzielę wszystkich informacji, jeśli tylko przypomnę sobie szczegóły. W zamian proszę, by okazał mi pan uprzejmość. I nie próbował mnie zastraszać w stylu Miami Vice. Bo mogą mi na skutek stresu te szczegóły bezpowrotnie wylecieć z pamięci. Rudy protokolant posłał jej czułe spojrzenie za plecami szefa. – Taaak... Zreasumujmy. – Kulesza puścił ostatnie zdanie mimo uszu. – Więc w czwartek 21 lutego pojechała pani do hotelu „Złoty Kot” celem zebrania materiału do artykułu o prostytucji, zgadza się? Spotkała tam pani dziewczynę imieniem Amanda. Dano pani do zrozumienia, że jest ona prostytutką. Jakiś czas potem, w niedzielę 24 lutego spotkała ją pani w supermarkecie i zaproponowała bliżej niezidentyfikowaną pomoc, tak? Ewa kiwała głową. Nie raczyła skomentować.

– Dziewczyna nie wymieniła swojego nazwiska... – ciągnął Paweł – ...ale powiedziała, że pochodzi z jakiejś wiochy ze wschodniej ściany... – Dała to do zrozumienia – uściśliła Ewa. – Mówiła też z lekkim wschodnim akcentem. Aha, wspomniała jeszcze, że ma małą córeczkę. I że Amanda to jej prawdziwe imię. – Świetnie. Więc ta Amanda powiedziała pani, że oko podbił jej niejaki Młody, jeden z goryli Sinego. – Zgadza się. To wszystko, co wiem. Paweł patrzył na nią przez chwilę wzrokiem bazyliszka. – Czemu pan tak patrzy? Makijaż mi się rozmazał? – Od początku tego napastliwego przesłuchania Ewa czuła, jak jej przygnębienie zamienia się w złość. Teraz była już porządnie wkurzona. – Bo panu faktycznie tusz trochę puścił! Komisarz Kulesza machinalnie sięgnął do podbitego oka. Zaczerwienił się. Protokolant był w siódmym niebie. – A co pani robiła w nocy z poniedziałku na wtorek? – Paweł liczył na choćby minimalny rewanż i się nie zawiódł. Teraz z kolei zaczerwieniła się Ewa. – To moja prywatna sprawa. Powiedzmy, że byłam z przyjacielem. – Cóż, na razie nie interesują nas pikantne szczegóły. Ale może się zdarzyć, że owszem, będzie pani musiała nam je wyznać. Proszę, oto pani zeznanie – wyszarpnął kartkę zaskoczonemu rudzielcowi i podał Ewie. – Proszę je przeczytać i podpisać – dodał surowo. Ewa zastosowała się do polecenia, machinalnie poprawiając w tekście kilka błędów ortograficznych. Złożyła zamaszysty podpis. – Na razie jest pani wolna – Paweł rzucił podwładnemu wściekłe spojrzenie. – Ale będziemy w kontakcie. W imieniu policji dziękuję za pomoc. – Jestem dyslektykiem! – usłyszała krzyk protokolanta, zamykając za sobą drzwi. – Mam papiery! *** Adam przyjechał natychmiast. Drzwi mieszkania Ewy były – jak zawsze – otwarte. „Jezus, one się kiedyś doigrają”, pomyślał. Sam pochodził z dzielnicy, w której nawet obicie drzwi dwucentymetrową blachą nie gwarantowało spokojnego snu. Po pomalowanym w pionowe, turkusowo-białe pasy przedpokoju kręcił się zaburzony Błażej. Pomiaukując alarmująco, zaprowadził Adama do dużego pokoju. Na kanapie spoczywał szczelnie owinięty kocem tłumok, z którego dobiegało stłumione łkanie. Kot usiadł obok i znowu miauknął. – Nie płacz, Ewuniu – Adam delikatnie pociągnął za brzeg koca, drugą ręką głaszcząc niespokojne zwierzę po grzbiecie. Kichnął. Spod pledu wyłoniła się rozczochrana czupryna i obrzmiała od płaczu twarz

Ewy. – To ty? Sama nie wiem, co mi się stało. Przepraszam, że ci zawracam głowę – znów zalała się łzami. Adam objął ją ramieniem. Nie zadawał pytań. Rozglądał się po pokoju, kołysząc przyjaciółkę w ramionach. Znał to mieszkanie bardzo dobrze, chyba lepiej niż własne. Ba, znaczna część tutejszego umeblowania została przetransportowana jego samochodem i przez niego wniesiona. Łącznie z wiszącym w przedpokoju kolosalnych rozmiarów łbem dzika, zwanym Panem Szablastym, który wygrzebali z Ewą którejś niedzieli na bazarze Olimpia. Znali się od ponad dwóch lat. „Od dwóch lat, dwóch miesięcy i dwunastu dni” – pomyślał Adam. W tamten grudniowy dzień spotkał ją na przystanku przy placu Bankowym. Ociekała deszczem, walcząc z wykręconą przez wiatr parasolką. „Czyż można wyobrazić sobie bardziej romantyczny początek znajomości? Ja, zabójczo szarmancki, posyłam jej spojrzenie «Już wszystko w porządku, droga pani», chwytam za te przeklęte druty i nagle czuję, że tonę na śmierć w tych jej szarych oczyskach. Chryste, wokół było pełno ludzi, a mnie jej oczy wydały się jedyną żywą rzeczą we wszechświecie. Romantyk ze mnie, nie ma co. No i z tego zachwytu przyciąłem sobie palec tą przeklętą parasolką. Stoję i macham łapą jak złapany w sidła, a ta wariatka, zamiast się przejąć, wpada w histeryczny chichot – Adam uśmiechnął się do wspomnień i mocniej przytulił Ewę. – Zakrztusiła się i zaczęła się dusić. Mnie farba tryska z palca, nie mogę uwolnić ręki, miotam się jak ranny zwierz, a ta się dławi i robi niebieska na twarzy. Więc walę ją zdrową ręką po plecach, a tu jakiś babsztyl zaczyna się drzeć «Ludzie! Policja! Mordują!». Więc ja jej: «Policja to ja!» i dalej walę Ewkę po grzbiecie. No i się zaczęło. Baba się rzuca na mnie z pazurami, za nią jakiś gość ryczy «Precz z ZOMO»! Trzeci jakąś lagą się na mnie zamierza... Na szczęście Ewunia dochodzi już do siebie i zwiewamy do banku. Po chwili siedzę w damskim kiblu na podłodze, a Ewcia gdera, że mężczyźni w dzisiejszych czasach są tacy nieporadni, bandażując mi ten palec papierem toaletowym. Tak. Nikt tak jak ona nie potrafi wpakować człowieka w kłopoty. Zarazem jest zawsze święcie przekonana, że właśnie z kłopotów ratuje”. Sądząc po malejącym natężeniu chlipania, Ewa trochę się uspokoiła. Zatrąbiła w chusteczkę. „Ciekawe, co tym razem? – pomyślał Adam. – Czyżby coś w związku z tą Jolą?” – Malwa dzisiaj później wraca, nie miałam z kim pogadać... – „Mieszkanie Paula nie odpowiada, a w telefonie komórkowym włącza się sekretarka”, dodała w myślach. – Cały czas myślę o tej biednej Amandzie – głos Ewy brzmiał nosowo i wielce nieszczęśliwie. „Jakiej znowu Amandzie?”, zastanowił się Adam, a głośno zapytał: – Malwina dalej trzyma koniak za Zbrodnią i karą? – i nie czekając na odpowiedź, podszedł do regału, by pewnym ruchem sięgnąć za rząd książek. – Masz, łyknij sobie – podał przyjaciółce odkręconą butelczynę. – I opowiadaj. Ewa opowiedziała.

– Cały dzień się jakoś trzymałam. Dopiero jak wróciłam... – usprawiedliwiała się. – Wiesz, też się napiję – zdecydował Adam. Przytknął butelkę do ust. – Nie, kurczę, jestem samochodem. To ty się napij w moim imieniu. – Ewie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. – Cholera, niedobrze, że skłamałaś. To na pewno wróci. Muszę pogadać z Pawłem. – No wiesz? – spojrzała na niego z niesmakiem. – Zginęła dziewczyna, w zeszłym tygodniu z nią rozmawiałam, a ty myślisz tylko o sobie? Zastanów się, ktoś ją katował, a potem zadusił! – Ewuniu. Ja jestem policjantem. Wprawdzie nie pracuję w kryminalnym, jak Paweł, ale i tak stykam się z takimi potwornościami, że nawet sobie nie wyobrażasz. A jeśli chodzi o martwienie, to przejmuję się raczej tobą niż sobą. – To się nie przejmuj. Dam sobie radę. I temu Pawłowi też nic nie mów. Niczego mi nie udowodni – Ewa brawurowo chlapnęła z gwinta kolejną pięćdziesiątkę koniaku. – Dobra, dobra. Do jutra pomyślę, jak to załatwić. Ale powiedz mi jedną rzecz. Jeśli w trup... w kostnicy leży ciało Amandy, to gdzie jest Jola? – A, to się już wyjaśniło. Dostałam maila od pana Gagosiana. Chodź, pokażę ci. Ewka wyzwoliła się z koca oraz, ku żalowi Adama, z jego objęć, i podeszli do jej komputera. Adam spojrzał na ekran. To: [email protected] From: henry.gagosian@gagosian&peebles.ne Subject: Re: niedyskrecja Droga Ewo. Na wstępie chciałbym przeprosić Cię, iż nie odpowiedziałem na Twój pierwszy list i że zmusiłem Cię do popełnienia „niedyskrecja”. Niestety, byłem w podróży służbowej i dopiero dziś otworzyłem mój office mailbox. Przykro mnie, że Cię naraziłem na problem i na zmartwienie. Jestem Ci winien eksplenację. W kopercie do Joli Płockiej znajdował się check na drobną sumę. Jola sierotą była i nie miała nikogo na świecie. Przed śmiercią jej Matka, moja gospodyni, prosiła, żebym się nią opiekował. Wiedziała, że jestem bogaty i mogę pomóc jej córce. Chciałem sprawdzić jednak, co to za dziewczyna jest i napisałem do niej. Okazało się, że to była bardzo interesująca młoda osoba. Jej marzeniem było studiować modę. W Amsterdamie mamy bardzo dobrą Art School. Pociągnąłem za parę strun i załatwiłem jej tu pracę u moich znajomych – żeby mogła zarobić sobie na kurs rysunku i języka pouczyć się. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem jej o tym. Była tym bardzo zadowolona. Ale chciałem jeszcze sprawdzić jej charakter. I dlatego przesłałem jej te pieniądze. Byłem ciekawy, jak się zachowa. Czy zadzwoni do mnie? Czy podziękuje? Gdyby zadzwoniła mówię jej, że to

pieniądze na samolot do Amsterdam. Ale Jola zaskoczyła mnie jeszcze bardziej. To była taka ambitna osoba. Zanim przekazałaś jej kopertę, przyjechała tu autostopem. Czekała na mnie w Amsterdam, kiedy wróciłem z Niemiec. Prosiła, bym przekazał Ci pozdrowienia. Ja też Cię pozdrawiam i liczę, że jeszcze się spotkamy. Henry Gagosian PS Jeszcze raz przepraszam Cię za problem. Proszę, zatrzymaj check jako dowód mojej przyjaźni. Adam pokręcił głową. – Fiu, fiu. Widzę, że wbrew obiegowym opiniom uprzejmość popłaca – spojrzał z uwagą na Ewę. – I co zrobisz? – Odeślę mu ten czek – wzruszyła ramionami. – Nic takiego nie zrobiłam. Szczęśliwie potrafię jeszcze zarabiać pieniądze i nie potrzebuję jałmużny jak ta „interesująca osoba” Jola. – Zrobisz, jak uważasz, ale pomyśl – dla niego to... – Adam znów spojrzał na ekran. – Cytuję: „drobna suma”. – Daj spokój. Już to przemyślałam. Oddam czek Mariannie. Poproszę, żeby go odesłała przy okazji. Ona często koresponduje z Gagosianem. – Więc czemu jesteś taka kwaśna? – A, trochę mnie rozczarował. Całe to „sprawdzanie charakteru”. Zupełnie mi to do niego nie pasuje. Kiedy się spotkaliśmy, sprawiał wrażenie normalnego, fajnego gościa o otwartym umyśle. – Ale jednak ten fajny gość urodził się przed wynalezieniem telewizji – zauważył Adam. Ewa skrzywiła się jeszcze bardziej. – Co innego mnie zastanawia – ciągnął. – Ten list jest jakiś dziwny. Czemu on ci się tak szczegółowo spowiada? – Może naprawdę się przejął, bo nie sądził, że będę z tym miała taki kłopot? Poza tym chyba mnie polubił, takie mam wrażenie. A w dodatku on chyba nie za dobrze pisze po polsku. „Tak – pomyślał Adam. – To pewnie dlatego przez większą część listu mówi o Joli w czasie przeszłym”. Głośno zaś powiedział: – Spadam. Czas na mnie. Ty też nie siedź za długo. Po takim dniu potrzebujesz odpoczynku – ucałował zamyśloną Ewę i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. *** Szczeniak miał na sobie szczelny, plastikowy kombinezon z kapturem. („Praktyczna rzecz”, pomyślał machinalnie Siny.) Szeleszcząc nieznacznie kostiumem, gnojek pchnął drzwi odrapanego domku – lichego

jak altana działkowa. Światło latarki omiotło łuszczące się ściany i nędznie umeblowane wnętrze. Nagle wyłowiło z półmroku śpiącego na niechlujnym barłogu mężczyznę. Facet miał dawno nie goloną gębę i stękał przez sen. Drgnęły mu powieki pod wpływem światła. Chłopak wyłączył latarkę i nasunął na oczy wielkie narciarskie gogle. Zbliżył się do legowiska. W półmroku widać było zupełnie wyraźnie, jak wyciąga z torby mały pistolet i zbliża go ku skroni mężczyzny. Siny zamarł. Niestety, w tym momencie rozległ się motyw przewodni ze Stawki większej niż życie. To dzwonił telefon Sinego. – Halo! – warknął do słuchawki, pauzując równocześnie DVD. Ktokolwiek dzwonił, zepsuł mu najlepszy jak dotąd moment filmu. – To ja – odpowiedział stłumiony głos. – Jakież „ja” dzwoni do mnie o tak późnej porze? – Bez żartów, panie Marku. Tu Wiewiórski. Mam ważne informacje. Spotkajmy się, wie pan gdzie. – Po pierwsze, panie Wiewiórski, nie jestem pewien, czy te informacje nie mogą zaczekać do jutra – Siny z żalem rozejrzał się po swym przytulnym salonie, zajmującym prawie cały parter sympatycznego bliźniaka. Anita, zmęczona zmaganiami z ząbkującą Kasią, spała już w jednej z górnych sypialni. Na stoliku obok pilota leżały jeszcze dwa filmy i stała prawie pusta butelka fishera. W lodówce chłodziły się kolejne dwie. Jeśli chodzi o Sinego, to chwilowo, jak w tej piosence, na niczym mu nie zbywało. I bynajmniej nie miał ochoty jechać do Warszawy w celu spotkania jakiegoś szpicla. Szczególnie że kłamstwa i donosicielstwa Siny wprost nie znosił. – To są informacje pierwszorzędnej wagi, panie Marku. Myślę, że pański szef nie będzie zadowolony, jeśli pan je zlekceważy – zahuczało mu do ucha. – To, co pomyśli lub zrobi mój szef, nie leży w pana gestii, panie Wiewiórski. Uprzejmie proszę powstrzymać się na przyszłość od takich domniemań, przypuszczeń. Spotkamy się, tam gdzie zawsze, za trzy kwadranse. Normalnie o tej porze droga z Ząbek na Stare Miasto zajęłaby Sinemu góra pół godziny. Tym razem jednak nie chciał ryzykować pyskówek z policją, więc ledwo przekraczał setkę. Mimo to na plac Krasińskich przyjechał za wcześnie. Do spotkania miał jeszcze siedem minut. Spojrzał nieuważnie na czarne w tym świetle ściany nowego gmachu sądu. Nieodparcie teatralny charakter scenerii spotkania sam się narzucał. Ale cóż – to miejsce wybrał na ich nocne schadzki sam Wiewiórski. „Z jednej strony, niegłupio kombinował”, myślał Siny, zjeżdżając na całodobowy parking pod biblioteką. Tu w godzinach nocnych raczej nikt nie miał szansy przypadkiem ich nakryć, a przypadkowej wpadki pan Wiewiórski obawiał się ponad wszystko. Jednak parking był monitorowany i donosiciel musiał uciekać się do kamuflażu. „Tak więc kombinował głupio”, podsumował w myślach Siny. Bo wcześniej czy później któryś z przekupionych cieciów strzeli mu piękną fotkę i skończy się płacenie za informacje, a zaczną się prawdziwe interesy. „Twoje życie, panie Wiewiórski, i

twoja kariera w policji w zamian za dozgonne posłuszeństwo. Zupełnie jak na jednym filmie”, Siny nie pamiętał, na którym. Na widok godnie sunącej toyoty ochroniarz pilnujący wjazdu poderwał się na baczność i natychmiast podniósł szlaban. Siny pozdrowił go niedbałym ruchem ręki. Przejeżdżając przez zabezpieczoną kolczatkę, wskazał jeszcze znacząco na wiszącą nad wjazdem kamerę. Cieć bez słowa rzucił się w stronę konsoli. Siny powoli wtoczył wóz na parking. Spokojnie wykręcił i wjechał prosto na miejsce dla inwalidy, dobrze wyeksponowane i nieźle oświetlone. Stróż w dyżurce ustawił ostrość kamery na samochód, w którego wnętrzu dostrzegł błysk – pewnie zapalniczki. Siny zaciągnął się i wydmuchnął dym przez otwarte okno. Spojrzał na elektroniczny zegarek nad lusterkiem, a kątem oka zarejestrował cień skulonej sylwetki. Po chwili czyjaś dłoń szarpnęła za klamkę po stronie pasażera. Do wozu wślizgnął się ktoś okutany w zieloną parkę z kapturem głęboko nasuniętym na twarz. Siny spojrzał na gościa beznamiętnie. – Deszczowo dzisiaj, nieprawdaż, panie Wiewiórski? Nawet tu, pod ziemią nie można być pewnym, iż nagle się jakaś chmura nie oberwie. – Wolę zostać w kapturze. Wie pan, co by się stało, gdyby ktoś się dowiedział o naszych... spotkaniach? A ściany mają uszy... i oczy... – zawiesił głos. Siny nie raczył odpowiedzieć. – Słucham – przerwał oschle przedłużające się milczenie. – No więc zidentyfikowaliśmy tę dziewczynę z trasy gdańskiej. Jako waszą Amandę. Zaraz się u was ktoś od nas pojawi – donosiciel mówił szybko. „Całkiem jakby go ta gadka parzyła w jęzor”, pomyślał Siny. – No cóż – powiedział głośno. – Ja jestem zawsze gościom życzliwy. W końcu prowadzę hotel, a życzliwość dla gości to podstawa sukcesu w hotelarstwie. Amanda. No prawda. Wyszła i jak dotąd nie wróciła. A tyle razy jej mówiłem, że w dzisiejszych czasach pełno bandytów na ulicach. Chamstwo i upadek obyczajów, strach wyjść z domu. Szpicel zachichotał nerwowo. – A jakim to sposobem zidentyfikowano naszą nieodżałowaną Amandę, i to tak szybko, jeśli to nie tajemnica? – zagadnął Siny. – Ha, ha. Dla pana nie ma tajemnic. Wczoraj – Wiewiórski spojrzał na zegarek – tak, to było już wczoraj, zidentyfikowała jej zwłoki jedna dziewczyna. Twierdzi, że była u was w zeszły czwartek i tam ją poznała. – W czwartek, powiada pan? Zaraz, zaraz. To raczej niemożliwe, bo jeśli dobrze pamiętam, mieliśmy pełną rezerwację w związku z konferencją szkoleniową. Nie przypominam sobie, by wśród uczestników była hm... obca kobieta. – Cóż, tak czy owak, dziewczyna tam podobno była. Ładna brunetka, jakieś 165 wzrostu... Bardzo ładna. – Wiewiórski głośno przełknął ślinę. – To dziennikarka „Bazaru Warszawskiego”. Twierdzi, że zbierała materiały do tekstu o prostytucji.

Siny głęboko zaciągnął się papierosem i wyrzucił niedopałek przez okno. – Tak. Dziękuję, panie Wiewiórski. To istotnie ważna informacja. Proszę, to w dowód naszej wdzięczności – na kolanach Wiewiórskiego wylądował spięty gumką niezbyt gruby plik euro. – A nie mówiłem? – po głosie słychać było, że donosiciel się rozluźnił. Schował pieniądze. – Ja nie popycham byle czego – nabrał oddechu, by jeszcze coś dodać. – Żegnam pana – ostudził go Siny. Wiewiórski wzruszył ramionami i wysiadł z samochodu. – Chwileczkę! – niegłośno krzyknął za nim Siny. – Imię i nazwisko tej dziennikarki? Judasz uniósł głowę. Ochroniarz w dyżurce wykonał kamerą fachowy najazd. – Wiśniewska. Ewa Wiśniewska. „Ech, ta Amanda...” – Siny skracał sobie drogę przez Nowy Świat. Wszystkie psy świata mogły mu w tym momencie naskoczyć. Zajmowały go znacznie ważniejsze sprawy, na przykład przewidywana reakcja szefostwa na rewelacje Wiewiórskiego... „Nawet po śmierci sprawia kłopoty”. Druga kwestia zajmowała Sinego jeszcze bardziej. „Dziennikara węsząca w «Kocie» w trakcie spotkania?” – pokręcił głową. O tym szefostwo nigdy się nie dowie, już on się o to postara. – No to już nie żyjesz, Nikol – powiedział na głos. – I ja ci to załatwię osobiście, suko. Na boląco. Za to, że tak głupio nóżką wierzgasz, ja ci tę nóżkę urwę. *** Było już dobrze po północy, gdy w sali prosektorium Instytutu Medycyny Sądowej rozpoczynała się sekcja zwłok oznaczonych numerem KK39/26/02. Doktor Mirosław Jaraszkiewicz nie był uradowany koniecznością pracy po godzinach. Zgodził się wyjątkowo na usilną prośbę młodego komisarza, Pawła Kuleszy. Właściwie doktor Jaraszkiewicz osobiście za nim nie przepadał. Wiedział, że Kulesza jest chorobliwie ambitny, nieprzyjemny dla podwładnych, usłużny wobec przełożonych i że to wszystko wróży mu świetną karierę w policji, ale sprawia, że normalni ludzie trzymają się od niego z daleka. Ale stary lekarz sądowy potrafił rozpoznać idealnego psa. A takim właśnie był Kulesza. Inteligentny, spostrzegawczy, niezwykle drobiazgowy, nie lekceważył żadnych poszlak, a jego śledztwa prawie zawsze prowadziły do aresztowań. Był jeszcze jeden powód. Bestialsko pobita i uduszona dziewczyna nie mogła być starsza od jego córki. – Zaczynamy, doktorze? – zapytał pyzaty stażysta, Hubert. – Pisz, Hubert: Warszawa, dnia... itp., prowadzący sekcję, tralala. – Już wszystko przygotowałem, doktorze! – Dobrze, synu. Podejdź tutaj. Co o tym sądzisz?

– Denatka: kobieta, lat, eee... między 17 a 25... – A może 16? – zapytał niewinnie doktor. – Może... – zacukał się Hubert – No to pisz: Około 20 lat. Przypuszczalna przyczyna śmierci... – Zadzierzgnięcie! – ucieszył się Hubert – Dobrze Hubert, bystry jesteś. Pisz, że oprócz śladów na szyi, na twarzy liczne otarcia naskórka i zasinienia. Tylko część z nich powstała bezpośrednio przed śmiercią. Patrz, to zdążyło się już ładnie wchłonąć. Powiedz, Hubert, co sądzisz o tych śladach? – Moim zdaniem tych ciosów nie zadano gołą ręką. Te kanciaste krawędzie... – Świetnie. Gołym okiem widać, że dziewczynie złamano szczękę. Zapewne użyto czegoś poręcznego, staroświeckiego... Czegoś takiego jak kastet. Zmierz, synu, długość tego tu na policzku i tu. – Siedem centymetrów i cztery milimetry – oznajmił po chwili Hubert. – Ciekawe – rzekł do siebie doktor Jaraszkiewicz. – Coś mi tu nie gra... Ostatnie słowa wymruczał do siebie tak cicho, że stażysta ich nie usłyszał.

Czwartek, 28 lutego

Radny Kownacki wraz z żoną zajmowali apartament na najwyższym piętrze kremowobiałej plomby, wciśniętej między kamienice przy jednej z uliczek górnego Mokotowa. Instytucja portiera oraz wideofon zapewniały mieszkańcom ochronę przed nieproszonymi gośćmi. Przy drzwiach apartamentu zadźwięczał dzwonek. – Otwórz – syknął radny do żony, przegrywając sromotnie walkę z krawatem. – Sam otwórz – odparła spokojnie Małgorzata Kownacka, zapinając na szyi sznur perełek. – Nie mogę, bo ten zasrany... – wściekle szarpnął bordowy jedwab jej małżonek. – Jednak perły nie pasują – zdecydowała Kownacka i odłożyła naszyjnik na toaletkę. W istocie, nie pasowały. Żona radnego miała na sobie czarną skórzaną suknię, dzieło znanego projektanta Juliusa. Jego zdaniem, opakowana w połyskliwą, pierścieniowato karbowaną teksturę, wyglądała tajemniczo i odrobinę niebezpiecznie. Mężowi przypominała przerośniętą dżdżownicę ciasno owiniętą workiem na śmieci. Gwoli sprawiedliwości należy zaznaczyć, że obie opinie były mocno przesadzone. Dzwonek zabrzęczał znowu. Kownacki desperacko zaciągnął węzeł pod szyją i wypadł z sypialni. W ostatniej chwili wyprzedził człapiącą już ku drzwiom pomoc domową. – Ja sam, pani Ludo – oznajmił twardo. – Pani tu staje i odbiera płaszcze.

Kobieta wzruszyła ramionami i stanęła, gdzie jej kazano. Radny szarpnął za klamkę i przywołał na oblicze szeroki, serdeczny uśmiech. – Jakże się cieszę... To dla nas zaszczyt! – Witam, panie Ryszardzie, jak to miło z pana strony... – elegancka kobieta w długim do ziemi płaszczu z foki podała mu dłoń w rękawiczce do ucałowania. Wskazała na towarzyszącego jej, ubranego na czarno mężczyznę. – Pan radny... Pan mecenas... – dokonała niedbałej prezentacji, równocześnie pozbywając się okrycia. – A, myśmy się już poznali... – rzekł gospodarz, niespokojnie zerkając na pana mecenasa, który w milczeniu odbierał od towarzyszki białe puchy i przekazywał je służącej. Radny odkaszlnął i rozejrzał się za małżonką. Szczęśliwie nadchodziła, z cicha poskrzypując skórzaną kreacją. – Pozwólcie państwo, moja żona... Kochanie, to pani Majchrzak i... pan mecenas. – Skarbie, może pani nie chce, żeby ją tak nazywać... – zwróciła się do męża Małgorzata z leciutkim potępieniem w głosie. – Czytałam ten artykuł w „Vivie”... – szepnęła konfidencjonalnie do gościa. – Przyzwyczaiłam się do nazwiska męża – odparła pogodnie kobieta. – Nie jest łatwo wyzwolić się od przeszłości. Lepiej ją po prostu zaakceptować. – Cieszę się, że wreszcie się spotykamy... – pani Kownacka cmoknęła powietrze w okolicach policzków gościa. – Od dawna chciałam panią poznać. Panie mecenasie... – podała dłoń Czarnemu, który ją uścisnął, a resztę ciała gospodyni otaksował dość bezczelnym spojrzeniem. Pani Kownacka uchwyciła w jego wzroku coś na kształt uznania i nieznacznie poróżowiała. – Tędy, proszę... – powiodła gości w głąb mieszkania. Na pierwszy rzut oka widać było, że w urządzaniu salonu dopomógł państwu Kownackim specjalista. Zadbano o każdy szczegół: od wschodnich dywanów na drewnianej podłodze, po kolekcję szabli i bułatów połyskującą nad kominkiem wokół posrebrzanego półpancerza. Ściany zawieszono stosownymi portretami kobiet w czepcach tudzież wąsatych Sarmatów, na dębowym kredensie i w serwantkach pyszniły się srebra i porcelana. Nawet pęk jemioły wisiał na swoim miejscu u sufitowej belki. Każdy detal pracował na ostateczny efekt – konsekwentną i zrealizowaną z pietyzmem replikę wnętrza szlacheckiego dworku. Niestety, całość psuł pewien drobiazg. Plastikowe okna salonu wychodziły nie na dziedziniec, nie na stajnie ani nawet nie na czworaki, a na zjeżony antenami dach sąsiedniej kamienicy oraz okna mansardy zawieszone sztywnymi od mrozu pieluchami. Był to niewielki, ale jednak dysonans. Gospodarz uchylił jeden z obrazów i wyjął z ukrytego za nim barku dwie butelki. – Whisky? Martini? – potrząsnął nimi zachęcająco.

– Whisky – odparł pan mecenas. – Ja poproszę wodę Perrier – jego towarzyszka usiadła na fotelu z pasiastym obiciem z epoki i ze zdumieniem rozglądała się wokół. – To państwa przodkowie? – zainteresowała się, wskazując na obrazy. – Te?... – parsknął gospodarz, ale zaraz się opamiętał. – To znaczy nasze rodzinne pamiątki, niestety, zagubiły się w wojennej zawierusze. Ale jesteśmy z żoną tak przywiązani do przeszłości, że choć trochę staramy się odtworzyć bliski naszym sercom klimat ziemiański... Niestety, z wody jest, jak widzę, tylko żywczowianka. Może być? Kobieta skrzywiła się, ale skinięciem głowy wyraziła zgodę. – Ach, ta służba. Powtarzałam: perrier i perrier, ale Luda i tak zrobi po swojemu... – wtrąciła Małgorzata ze sztucznym ożywieniem. – No! – przyjęła od męża szklaneczkę pełną bursztynowego trunku. – Zdrowie naszych gości! – Zdróweczko! – potwierdził gorliwie radny Kownacki. – Zanim Luda poda kolację... Małgoniu, może pokażesz panu mecenasowi naszą kolekcję uździenic, na pewno go zainteresuje. Ja chciałbym przez chwilę porozmawiać na osobności z naszym drogim gościem... Majchrzakowa odpowiedziała uśmiechem na pytające spojrzenie mecenasa. Ów bez dalszej zwłoki podążył za Kownacką. – To straszne, ten wybuch u Nowoleśnego... – zaczął ściszonym głosem radny, gdy tylko zostali sami. – W końcu to przyjaciel... – O, za wiele powiedziane – odparła spokojnie kobieta. – Po prostu znajomy. A zresztą, przecież nic mu się nie stało, przestraszył się trochę i tyle. Na pewno na przyszłość będzie mądrzejszy, nie będzie igrał z ogniem. O ile wiem, wszystko u niego w porządku. – No to dobrze, to dobrze... Widzi pani, proszę wybaczyć, że nie zadzwoniłem wcześniej, ale mam taki nawał spraw... – Nic nie szkodzi, ja też byłam nieco zajęta. A co pan właściwie porabiał? Do kampanii daleko? – Ano – codzienna orka mało znaczącego polityka. Praca w różnych komisjach, a wieczorami festyny, wizyty w sierocińcach, takie tam. – Panie Ryszardzie, po co ta skromność? Za parę lat widzę pana w fotelu ministra! – Och, bardzo pani uprzejma – uśmiechnął się nieszczerze Kownacki. Kobieta upiła łyk wody, patrząc mu uważnie w oczy. – A wracając do naszych spraw... Rozumiem, że przemyślał pan moją propozycję? – No właśnie. Widzi pani... – radny przez chwilę jakby zbierał się na odwagę – ...doszedłem do wniosku, że ja już nie jestem Tadeuszowi nic winien. Nie przeczę, on wspomagał mnie na początku. Wiele mu zawdzięczam, to prawda. Ale nie można mnie nazwać niewdzięcznikiem. Potrafiłem się zrewanżować. Weźmy ten przetarg na Biznes Centrum. Kto go wygrał? Buracki. A dzięki komu? Dzięki mnie. Ja, proszę pani,

zaryzykowałem karierę, ba, głowę! Moje polityczne być albo nie być! Ale to był ostatni raz – tak się umawialiśmy z Tadziem. On to zresztą potwierdzi. – W interesach tak jak w miłości: nigdy nie wiadomo, kiedy jest ten ostatni raz – wtrąciła ni z tego, ni z owego pani Majchrzak. – Proszę? No tak, to znaczy... Droga pani. Powiem szczerze: ja chcę mieć wreszcie spokój. Lubiłem Tadeusza, ale z ręką na sercu, ucieszyłem się, jak go przymknęli. Czy on zwariował? Na co mu było to zabójstwo? Ja nie chcę być wmieszany w takie rzeczy! I pani też nie powinna! Po co sobie brudzić takie śliczne rączki? Jest pani piękną kobietą, życie przed panią! Tu radny nachylił się ku niej i ujął jej dłoń. – Niech pani posłucha rady starszego przyjaciela: to nie jest zabawa dla dziewczynek! Kobieta delikatnie wyzwoliła dłoń. – Toteż ja się wcale nie bawię, panie Ryszardzie! Czy wyglądam na rozbawioną? – Źle mnie pani zrozumiała... – Całe życie mówiono mi, co mi wolno, a czego nie. Tymczasem ja znakomicie daję sobie radę bez, jak pan to ujął, starszych przyjaciół. Wolę młodszych. Jeśli zaś chodzi o Tadeusza... To człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów, skłonny po trupach zmierzać do celu. Naprawdę, można go nie lubić, można się go bać. Ale powierzę panu jeden sekret... w końcu rozmawiamy w atmosferze zaufania i szczerości. Jest ktoś, kogo boi się Tadeusz. Wie pan kto? – Skąd miałbym wiedzieć? – zająknął się radny. – Ja. Kownackiemu nie udało się powstrzymać parsknięcia. Majchrzakowa zupełnie się tym nie przejęła. Wygodnie rozsiadła się na kanapie. – To tak dla nakreślenia tła. Jeśli zaś chodzi o szczegóły – oprócz licznych wad mąż miał jedną zaletę. Radny nie skomentował. – Cechowała go mianowicie zapobiegliwość. – Nie rozumiem? – Kownacki udanie zamrugał oczami. – Tadeusz stworzył archiwum z bardzo szczegółową dokumentacją – odparła spokojnie. – Kopie umów, fotografie, nawet nagrania niektórych rozmów... Pamiątki, które można bardzo twórczo spożytkować. Sama byłam zdziwiona jego inteligencją. A pan? Uwierzyłby pan? Za ścianą rozległ się stłumiony chichot i jakby płask dłoni uderzającej o napiętą skórę. Kownacki nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Jego rozmówczyni uśmiechnęła się kącikiem ust. – Co pani chce przez to powiedzieć? – spytał radny swobodnie, grzechocząc lodem w szklance. – Cóż, to chyba jasne. Pana osoba zajmuje w archiwum męża poczesne miejsce. Nie

chciałam o tym wspominać podczas naszego ostatniego spotkania. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, a ja wolę zawsze załatwiać sprawy po przyjacielsku – ostatnie słowo wypowiedziała ze szczególnym naciskiem. – Bo inaczej postępuje się ze... znajomymi. Czy zgoła z obcymi ludźmi. Kownacki przez chwilę milczał, jakby całkowicie pochłonięty kontemplacją zawartości szklanki. – Blefuje pani – rzekł po chwili. – Tadeusz nie miał żadnego archiwum. W tym fachu obowiązują pewne zasady... – Jedyna, jaka obowiązuje w naszym fachu, to zasada maksymalizacji zysków – przerwała Majchrzakowa. – I niech mi pan nie zarzuca kłamstwa, bo może pan tego gorzko pożałować. Proszę – wyciągnęła z torebki kilka czarno-białych fotografii. – Myśli pan, że pochodzą z rodzinnego albumu? O, to pan... czyżby z wnuczką? Nie, to chyba jednak nie wnuczka... – rzuciła mu na kolana pierwsze zdjęcie. – A tu pan, Buracki, Tadeusz... To musiał być wesoły piknik – Radny już łapał kolejną fotografię. I jeszcze jedną... – To też interesujące. Fotokopia umowy na konsultacje za sto tysięcy złotych. Ciekawe, co pan, farmaceuta z wykształcenia, mógł konsultować w firmie budowlanej? Zawartość apteczek? – Reszta fotografii pofrunęła na podłogę. Kownacki w milczeniu zbierał rozrzucone zdjęcia. Na twarz wystąpiły mu ciemne plamy. – Czego pani... – zaczął. – Chce pan zapytać, czego chcę? – podpowiedziała Majchrzakowa. – Mieliśmy umowę z Tadeuszem... Ja spłaciłem swoje długi, jesteśmy kwita – wycharczał. – Jak pan słusznie zauważył, miał pan umowę z Tadeuszem. Nie ze mną. A teraz sytuacja się zmieniła. I to ja panu powiem, kiedy będziemy kwita. U drzwi rozległo się pukanie i do salonu wsadziła głowę pulchna Luda. – Nie teraz, kurwa! – ryknął niespodziewanie Kownacki. Głowa zniknęła, ale po chwili zastukały obcasy i do pokoju wbiegła zaczerwieniona pani Małgorzata. Poprawiała rozburzone włosy. – Wołałeś, kochanie? Już idziemy. Pan mecenas właśnie pokazywał mi... – Nie, kochanie, nie wołałem. Ale skoro już jesteście... Czas chyba siadać do stołu – radny uśmiechnął się upiornie. W ślad za gospodynią do salonu leniwie wkroczył przystojny przedstawiciel palestry. Nie zaszczycając nikogo spojrzeniem, przespacerował się po pokoju i oparł o gzyms nad kominkiem. Poprawił stojącą na nim delikatną chińską wazę. – No, skoro się już nagadaliście... to ja proponuję, siadajmy! – rzekła wesoło Kownacka. – A co ty taki blady, Rysieńku? Mówiłam: nie pij na pusty żołądek! – Oczywiście, zawsze jest wybór – Majchrzakowa nie zwróciła uwagi na gospodynię. – Daję panu trzy dni do namysłu. Chcę, żeby podjął pan przemyślaną decyzję. A te zdjęcia...

proszę zatrzymać. Skoro jest pan tak przywiązany do przeszłości, może je pan powiesić obok kolekcji uździenic – wstała i skinęła na towarzysza, bawiącego się przesuwaniem wazy ku skrajowi gzymsu. – Cóż. Będziemy się żegnać. Przykro mi, ale nie zostaniemy na obiedzie. Brzęk! Naczynie spadło i rozbiło się na milion skorupek. – Boże, moja waza! Ona kosztowała... Nie, to niemożliwe! – Kownacka rzuciła się na kolana, macając wśród błękitno-białych kawałków. – To na szczęście – rzekła zimno pani Majchrzak. *** W sali klubowej Amsterdamskiego Towarzystwa Artystycznego wisiał siwy kłąb cygarowego dymu. Jeśli wędzili się w nim jacyś artyści, musieli chyba mieć bogatych mecenasów. Żaden z siedzących przy stolikach mężczyzn nie nosił garnituru za mniej niż dwa tysiące dolarów. W kącie sali, w loży pod olejnym portretem ojców założycieli czcigodnej instytucji, siedział Henryk Gagosian w towarzystwie mężczyzny o wyglądzie bankiera. Odpowiadał – lub nie – dyskretnymi skinięciami głowy na przesyłane mu z sali uprzejme powitania i cichym głosem tłumaczył coś swojemu partnerowi. Niewątpliwie rozmawiali o interesach. W tej sali, będącej nieoficjalnym miejscem spotkań najważniejszych finansistów Amsterdamu, rzadko mówiono o czymś innym. – To się nawet dobrze składa... – rozmówca Gagosiana zamieszał łyżeczką kawę i sięgnął do kieszeni po cygaro – ...bo już rozważałem, czy za część dokumentów nie przesłać panu części dziewczyny. Jednak. – Powtarzam, nie ma powodu do niepotrzebnych napięć, panie Staads. Wiem, że mam do czynienia z profesjonalistami. Ja także jestem profesjonalistą. O to zabezpieczenie zadbaliśmy jeszcze z moim nieodżałowanym przyjacielem, Hagopem Norajanem. Na wypadek, nie ukrywam, takich właśnie zdarzeń. Proszę o parę dni cierpliwości. Piątego będę gotów. – Świetnie – odparł Staads. Wydmuchnął kłąb dymu i rozparł się wygodnie na pluszowym siedzeniu. – A więc jesteśmy umówieni. – Gdzie odbędzie się wymiana? – zapytał Gagosian. – Trochę za wcześnie o tym mówić – skwitował zimno Staads. – Jestem starym człowiekiem. Proszę nie traktować mnie jak smarkacza. Miałbym może zawiadamiać policję? Więzienie w moim wieku to raczej mało interesująca perspektywa. Chcę po prostu wiedzieć, czy przyjdzie mi podróżować. – O, raczej tak. Ale samoloty są w dzisiejszych czasach komfortowe. – Nigdy, przenigdy moja noga nie postała na pokładzie samolotu, i tak pozostanie do końca moich dni – oznajmił Gagosian, patrząc Staadsowi prosto w oczy. – Hmm... To kłopot. Chyba będzie pan musiał, bo podróż pociągiem zabierze co najmniej dzień. Ale to już pański problem.

– Rozważę dostarczenie dokumentów przez zaufanego człowieka. – Oby i we mnie wzbudził zaufanie... – rzekł niefrasobliwie Staads. „Tak wraca przeszłość. Tak wygląda moja kara za grzechy – myślał Gagosian, patrząc przed siebie nieprzeniknionym wzrokiem. – Mój Abbadon ma maniery bankiera, pali cygara i jada na obiad steki. Nie wygląda jak demon, którym straszyliśmy się z Hagopem. W naszych fantazjach miał on zabrać zdrajcę w piekielne otchłanie i tam wrzucić go do kotła pełnego smoły. A jednak... jednak właśnie nim jest – Demonem”. *** Na rozległych trawnikach Vondelparku stała woda po kostki. Podobnie jak reszta miasta, także i park znajdował się w depresji, wydartej morzu przez pracowitych mieszkańców delty Amsteli. Dawało się to odczuć zwłaszcza w miesiącach wiosennych ulew, gdy szukające bezskutecznie ujścia masy wody zalewały nawet parkowe alejki. – Dlaczego ty się w ogóle w to pakujesz? – spytał siedzący na ławce mężczyzna, rzucając kaczuszce okruszyny chleba. Ptaszek nie odpowiedział, słusznie podejrzewając, że pytanie nie było skierowane do niego. Przywiosłował aż pod ławkę omywaną falkami gigantycznej kałuży i zręcznie wyławiał z wody pożywienie, wzbudzając dziką zazdrość parkowych gołębi. – Tak wyszło – krótkiej odpowiedzi udzielił siedzący na drugim końcu ławki osobnik ukryty za wielką płachtą „De Telegraaf”. Uczestnikami tego dyskretnego spotkania byli urlopowani pracownicy Interpolu, Bernard Meier i Gerd Traki. – Chodzi o tę dziewczynę, tak? – dopytywał się Meier, cmokając do kaczuszki. – Nie twój zasmarkany interes – odburknęła gazeta. – Nawet jej nie znasz! Czy ty nigdy nie zmądrzejesz? Słyszałem tę historię o tej twojej Dolly. Podobno przysięgła, że cię pozbawi męskości... – Mniejsza z tym, zresztą to plotki – przerwał zmieszany Traki. – A co do tej dziewczyny... Ty tego nie zrozumiesz. Widziałem jej zdjęcie. Boże, jak ona wyglądała. Jak biedny, porzucony kotek – młodzieńcowi zadrżał głos. – No dobra, a co, jeśli idziesz złym tropem? Kotek może skończyć na dnie rzeki! – Na pewno tam skończy, jeśli zawiadomię naszych albo policję. Znasz Schmidta. Poza tym jest za mało czasu! Zostało już tylko pięć dni! Nagle gołębie, a za nimi kaczuszka, poderwały się do lotu. Przez środek kałuży przejechał pędem rastafarianin na rowerze, krzycząc „sory!” i ochlapując od stóp do głów siedzących na ławce mężczyzn. – Chodźmy stąd. Odwiozę cię na lotnisko – powiedział Traki. – Nie, lepiej nie. Mimo wszystko. Spotkamy się w systemie, tak będzie bezpieczniej. A

co do Schmidta... Zebrałem już sporą dokumentację. Jest ograniczona liczba miast, w których ostatnio bywał. Porusza się głównie między Berlinem, Poczdamem a Warszawą. „Dzień jazdy pociągiem od Amsterdamu...” – powtórzył w zamyśleniu. – To może być każde z nich. – Byłem w Poczdamie. Nie ma jej tam. I prawie na pewno nie ma jej w Berlinie. – Hm... Dziś wracam za Schmidtem do Niemiec. Napodróżuję się przez tego gnoja, nie ma co. Powęszę, gdzie się da. Sprawdzę ten Berlin. Ale jeśli ona jest w Warszawie... Stary, nie masz szans. Tylko Mahir może ci pomóc. Po pierwsze, nie znając polskiego, nie dojedziesz nawet z lotniska do hotelu. Po drugie, po drodze cię obrobią. Po trzecie, jeśli napijesz się wody z kranu, powali cię sraczka. Po czwarte, jak zamówisz spaghetti, dostaniesz kluski z keczupem. I co ci zostanie? Tylko się upić. – Nie przesadzaj, Meier, ty jesteś jakiś uprzedzony. Myślałby kto. Każdy kraj ma jakąś specyfikę! – No, obyś nie musiał poznać polskiej. Trzymaj się. Meier oddalił się w stronę Overtoomu. Traki zaczekał chwilę, udając pochłoniętego lekturą mokrej, rozpadającej się płachty gazety, po czym wstał i skierował się w stronę przeciwną. I nagle zamarł. – Gerd? Ty dzika świnio, ty gnojku! W perspektywie alejki ukazała się korpulentna postać sunącej na rolkach dziewczyny, odzianej w czerwony piankowy kombinezon. Sylwetka zbliżała się z zastraszającą szybkością, powiewając setkami drobnych warkoczyków i wyrzucając z siebie chrapliwe obelgi. – Jak śmiałeś wyjechać! Po tym, co dla ciebie zrobiłam! Gerd w dalszym ciągu trwał jak sparaliżowany. Ciemnoskóra furia była tuż-tuż. I nagle... Nie zwalniając, dziewczyna wjechała mu prosto w ramiona. – Patsy! – wykrzyknął Gerd, podnosząc ją bez wysiłku do góry. – Siostrzyczko! – Ty parszywy tyłku jeżozwierza! – odrzekła czule Patsy, bębniąc pięściami po jego klacie. – Nie piszesz, nie dzwonisz! Co tu robisz? – A, jestem przejazdem. Widziałaś może ostatnio moją byłą żonę? – To ty nic nie wiesz? Dolly wyjechała do Surinamu. Poznała jednego mojego kumpla, miłość od pierwszego wejrzenia. Zakładają tam szkolę nurkowania. O, to już będzie z pół roku... Mów lepiej, co u ciebie! Gerd Traki wziął głęboki oddech. – Ja, Patsy? Chyba właśnie wynurzyłem się na powierzchnię. *** Ewa beznadziejnie pstrykała guziczkami pilota. Było tuż po ósmej, czas najwyższej oglądalności, więc nie łudziła się, że znajdzie coś sensownego. Umilała sobie czas

konsumpcją kanapek i pastwieniem się nad Błażejem, wykazującym typowe dla niego chorobliwe zainteresowanie żywnością. – Tak, panie profesorze... więc sądzi pan, że ser z papryką to niedobra kombinacja? A kabanos z ogóreczkiem? – wymienione kompozycje wędrowały wte i wewte przed nosem kocura, po czym bezpowrotnie znikały w ustach Ewy. – Miau! – protestował żałośnie Błażej. Już nawet nie udawał, że interesuje się jadłem z czysto naukowych pobudek. – Ha, więc jest pan gotów poświęcić się dla dobra ludzkości i przetestować biały ser z marmoladą na własnej osobie? – Miauuuu! – padła gorliwa odpowiedź. – Niestety, takie eksperymenty są nieetyczne... Nagle znienacka huknęły drzwi wejściowe. Biały ser wylądował na dywanie, kot na białym serze, a na kanapie obok Ewy – Malwina. Przez chwilę nie mówiła nic, dysząc ze złości albo ze zmęczenia. – O nie, kochanie. Ty miałaś ciężki dzień? – wybuchła nagle, choć Ewa przezornie nie odezwała się ani słowem. – Tym razem to ja przeżyłam coś pomiędzy slapstikiem a horrorem! – Co też się stało, Malwinko! W sklepie zabrakło kiełków słonecznika? – zachichotała. Malwa spojrzała na nią z niesmakiem. – Nie zasługujesz, ale ci opowiem. Posłuchaj, jak wygląda prawdziwe życie! Otóż wszystko zapowiadało się na niewinną fuchę, a tymczasem zostanie zapisane w annałach reklamy jako najbardziej bezwstydne marnotrawstwo czasu i pieniędzy w historii. – Znowu coś kręciłaś? Przecież masz egzaminy! – zauważyła Ewa surowo. – Właśnie tak. Zgodziłam się, bo to miało zająć godzinkę, góra dwie, a kasa całkiem porządna. Chodziło o demo w reklamówce podpasek. „Demo”, Ewuniu, to potoczna nazwa „demonstracji produktu”, czyli w tym przypadku takiej części reklamy, kiedy pani polewa podpaskę niebieskim płynem. Ten rewelacyjnie się wchłania w przypadku podpasek Superchłonka, a fatalnie w przypadku podpasek konkurencyjnej firmy. Przynajmniej w teorii. I właśnie ja miałam być tą panią. Malwina wyzwoliła się z czapki, szalika i puchowej kurtki. – Dostałaś cynk z agencji? – zapytała Ewa, podsuwając Malwinie ostatnią kanapkę z żółtym serem i pastą z łososia. Fakt, że Malwa bez słowa wpakowała sobie ową bombę kaloryczną do ust, dobitnie świadczył o jej wzburzeniu. – Nie, zadzwonił Grzegorczyk, znajomy producent – odparła z pełnymi ustami. – Mówi, że ma zdjęcia za godzinę, a zakontraktowanej dziewczynie chłopak przyciął palce drzwiami. No to się zgodziłam. Przysyła po mnie kuriera, zajeżdżamy na miejsce, a tam – Armagedon. Podpaski mają być ze skrzydełkami, a dostarczono na plan bezskrzydełkowe. Producent patrzy wymownie na klienta, przedstawiciela tego podpaskowego koncernu. Klient wie, że to

jego wina, więc tym bardziej musztruje reżysera, wrzeszcząc, że jak się płyn źle wchłonie, to on wyciągnie konsekwencje. Rozumiemy się, panie Marcinie. I że rzecz nie w skrzydełkach, a w fatalnej organizacji całego planu. Rozumiemy się, panie Grzegorczyk. Mija godzina. Przyjeżdżają nowe podpaski, prosto z fabryki, znowu wszyscy się drą na rekwizytora, bo tego płynu nie chcą ciągnąć za chińskiego boga. Przeprowadzamy próbę na podpasce konkurencji – tej co niby ma tak kiepsko wchłaniać. Wypada dziesięć razy lepiej niż Superchłonka. Znowu wrzaski, rekwizytor zwija się jak w ukropie, preparuje te podpiczki, moczy je, suszy, nakłuwa, odlot, mówię ci. Tymczasem klient kończy glanować reżysera. Reżyser dla odreagowania opieprza operatora. Operator ochrzania oświetleniowca. Oświetleniowiec wydziera mordę na dyżurnego planu. Ten już nie ma kogo obsobaczyć i z tego stresu upuszcza sobie na nogę jakiś złom. Więc dalej kręcimy bez dyżurnego. – A co robi taki dyżurny? – zaciekawiła się Ewa. – A, na przykład przytrzymuje różne rzeczy albo pilnuje, żeby się stojak nie wywrócił. I, oczywiście, skoro go zabrakło, natychmiast ktoś się o coś potknął i stłukł podświetlany szklany blat, nad którym mieliśmy kręcić. Zanim przywieźli nowy, minęła kolejna godzina. Wreszcie staję nad tą podpaską, kamera, akcja, polewam – „Nie tak!” krzyczą chórem klient, reżyser oraz kreatywny z agencji reklamowej, czyli twórca scenariusza tego arcydzieła. Słyszę, że było i za wolno, i za szybko, i za tendencyjnie. Próbuję ponownie. Tym razem jest „za energicznie”, „za ukośnie” oraz „znakomicie, proszę jeszcze raz”. Przy dziesiątym dublu zaczynają mi się trząść ręce. Więc jest za nerwowo, mam pomyśleć o głaskaniu grzywy dzikiego konia oraz wczuć się w sytuację. Klient upiera się, że ma być widoczna taka perlista kropelka, która powoli – ale nie za wolno! – się bierze i wchłania. Na to kreatywny się oburza, że on w żadne kropelki nie idzie, że to jest kicz z połowy lat dziewięćdziesiątych, i że tego nie ma w storyboardzie. Wydzierają się na siebie przez następny kwadrans. Jeden pomstuje, że nie dopuści do zamordowania brandu, a drugi, że go wolumen sprzedaży interesuje, a nie czyjeś krijejtiw fiu bździu. – Kotku, nie mów do mnie po chińsku – poprosiła Ewa. – Brand to marka. A krijejtiw fiu bździu to wszystko, co jest sprzeczne z pomysłem klienta. Mniejsza zresztą. Robimy wreszcie mniej więcej zadowalającą wersję. Klient posyła ją do swojego szefa, tymczasem my zaczynamy polewać podpaskę konkurencji. Rekwizytor chyba ją nawoskował, po płyn spływa po niej jak po gęsi woda. Znowu krzyki, że nierealistyczne, że trochę ma się wchłonąć, a gdzieniegdzie tylko spłynąć. Tu następuje długa dyskusja na temat zachowania się podpaski między nogami kobiety. Udział biorą, naturalnie, sami mężczyźni. Malwina wzięła głęboki oddech. – Nagle dzwoni szef klienta, ten staje na baczność, po czym mówi, że wszystko zaczynamy od początku, bo jego szef uważa, że płyn jest za niebieski. Kurtyna. Jutro robimy dokrętkę. Zdaniem Grzegorczyka ten projekt to taka szkoła, jak lasy niepokulczyckie i

janowskie dla partyzantów za okupacji. I co ty na to? Ewa zastanowiła się przez chwilę. – A gdzie są te lasy niepokulczyckie? Malwina prychnęła i wstała. – Zaraz obok janowskich – odparła i oddaliła się z godnością.

Piątek, 1 marca

– Przyjeżdżamy na miejsce, pani redaktor, a tam ani śniegu, ani wyciągu, ani nawet gór! – w słuchawce brzęczał monotonnie kolejny egzemplarz pokrzywdzonego turysty. – Żona się pyta: „Co jest?” A ja na to: „Chyba nas, duszko, okantowali...” „I co tu sądzić o gościu, który uważa, że Utrecht to miejscowość w Alpach!”, myślała zrezygnowana Ewa, równocześnie szybko notując. – Dziękuję panu. Do widzenia – rzuciła do słuchawki. Od dwóch dni zbierała żniwo genialnego pomysłu Andrzeja, nieustannie odbierając telefony od dziesiątek nudziarzy, pieniaczy, gaduł obojga płci i osób generalnie rozczarowanych światem. Dzwonili także wariaci, agenci ubezpieczeniowi i wszyscy, których z nieznanych przyczyn zachęciło wtorkowe ogłoszenie: „Twoje wymarzone wakacje zamieniły się w piekło? Zostałeś oszukany/oszukana przez biuro podróży? Opowiedz nam o tym! Na twoją historię czekają redaktorzy Ewa Wiśniewska i Andrzej Porębski”. Ewa spojrzała w swoje notatki: „15.45. – Moje Nazwisko Nic Pani Nie Powie – donos na sąsiadkę – pędzi bimber, ciągle wyjeżdża, a skąd ma pieniądze, z renty chyba nie, 360 dostaje i dodatek po mężu, który się też zapił. 16.01. – Enriko Romantiko – rozkosze prostego życia na ciepłych wyspach (A czy pani redaktor lubi opalać się nago?). 16.20. – Torbiel Jan – paszkwil na «Barcerowicza». Dawniej człowiek mógł wszędzie wyjechać, do Soczi żonę zabrać czy nad Balaton, a teraz, odkąd Barcerowicz rządzi, wszystko rozprzedali, rozgrabili majątek państwowy. 16.45. – Antoni Wielowski – (staruszek, wszędzie dzwonił, że mu sufit przecieka i grzyb się robi – zadzwonić do urzędu dzielnicowego)”. Osobnik nazwiskiem Kalenda („Przez e-en, pani redaktor”), który wybrał się szusować do Holandii, ostatecznie Ewę pognębił. Uznała, że nielicznych sensownych wywiadów musi wystarczyć na tekst. Połowę tekstu! Niech ten Andrzej też coś, kurka wodna, zrobi. Ten wie, jak się ustawić. Jego część pracy nad wspólnym artykułem miała polegać na sprawdzeniu

właścicieli nieuczciwych biur. „Kawałek drapieżnego dziennikarstwa – myślała zazdrośnie. – Pewnie teraz przypiera któregoś sukinsyna do muru”. Postanowiła poprosić recepcjonistkę o niełączenie ludzi z ogłoszenia. Zanim jednak to zrobiła, telefon znów się rozdzwonił. Ewa z odrazą ujęła słuchawkę w dwa palce. – Dział Miejski, Ewa Wiśniewska, słucham? – starała się, aby mimo wszystko jej głos brzmiał uprzejmie i profesjonalnie. – Cześć starucho! – huknęło w słuchawce. – Kopę lat! – Monia! Tubalny alt należał do przyjaciółki Ewy z historii sztuki. Monia Starnecka rok temu urodziła synka, równie żwawego jak ona sama. Z dzieckiem u cycka obroniła pracę magisterską i dziś była wielce z siebie zadowoloną reprezentantką siedmiu procent obywateli z wyższym wykształceniem oraz dwudziestu ośmiu procent bezrobotnych. Utrzymywała się z męża i „inwestowała w swoją przyszłość”, uczęszczając na rozmaite kursy zawodowe. – Co słychać? Jak Misiak? Jak twój stary? – Małego Michałka, dla przyjaciół Misiaka, Ewa widziała ostatnio parę miesięcy temu. – Chodzi już? – Kto, Piotrek? A wiesz, ciekawe, że pytasz. No, przemieszcza się od biurka do samochodu, od samochodu do windy, a z windy na kanapę. Mąż Moni, Piotr, był brokerem – zyskującym przy bliższym poznaniu osobnikiem o wyglądzie rzeźnika. – Nie, idiotko, pytam o Misiaka! – Bachor? Owszem, chodzi i dewastuje! Pożegnałam się z tą figurką kotka z morskiej pianki od ciebie i paroma innymi ulubionymi drobiazgami... – Ale pomyśl, jaką będziesz miała pociechę na starość! Czym jest jakiś tam kotek wobec przyszłego wianuszka wnucząt... – ...w czasie świątecznego widzenia w domu starców. Oj, bo się rozmarzam. – Mów, Monia, w czym rzecz? Dzwonisz, żeby powspominać panieńskie czasy? Chcesz odsprzedać lekko używane dziecko za korzystną cenę? – To też, ale w ogóle to chcę cię prosić o przysługę. – Mów, pani Starnesiu. – Karczewska, za pozwoleniem. Otóż widzisz, postanowiłam radykalnie zmienić swoje życie, wreszcie uniezależnić się od męża i w ogóle rozwinąć się wewnętrznie. W związku z tym podjęłam kurs masażu tajskiego. – Znakomicie! Gratulacje! – Czekaj, czekaj, to nie koniec. W zasadzie została mi tylko pewna formalność, no wiesz... – Coś jakby egzamin? – wykazała się inteligencją Ewa. – Właśnie! – ucieszyła się Monia. – Krótko mówiąc, muszę na kimś poćwiczyć. I pomyślałam, że może byś miała ochotę na darmową sesyjkę ugniatania wśród aromatów

tajskich kadzideł? – Wiesz, Monia... – Ewa na gwałt szukała w miarę grzecznej wymówki. Dobrowolnie oddać się w ręce przyjaciółki? Nigdy! Raz zgodziła się wystąpić w roli modelki na Kursie Modelowania Fryzur Na Każdą Okazję. Monia zachowała się ładnie, przysłała jej potem kwiaty z przeprosinami i gustowny, szafirowy beret. – Niestety, wyjeżdżam na narty... Dziś wieczorem... A w ogóle, dlaczego nie poćwiczysz na mężu? Monia jakby nieco spuściła z tonu. – Eee, Piotrulo miał mały wypadek. Myślałam, że skądś się dowiedziałaś, jak zapytałaś, czy chodzi... – Co za wypadek? – w Ewie odezwały się niedobre przeczucia. – No... – zaczęła Monia z ociąganiem – tego... Niech ci będzie. Odrobinę za mocno go przycisnęłam... Chyba dysk mu wypadł. Ale to przez to, że ma za słabe mięśnie, wiesz, tylko biuro i biuro. Nędzne resztki Monikowej pewności siebie uleciały jak dym z kurnej chaty. Ewa natychmiast to wykorzystała. – Kochana Moniko. Temat ćwiczenia na mojej osobie uważam za zamknięty. – Ech, wiedziałam, że nie okażesz zrozumienia. A przecież sama mówiłaś, że rozwój duchowy wymaga czasem ofiar... – Ale nie ofiar w ludziach! – No dobrze, dobrze... A z tymi nartami to uważaj. Sama właśnie zostałam wykiwana przez biuro podróży. – Coś ty? Właśnie piszę o tym artykuł! Nie widziałaś mojego ogłoszenia w „Bazarze”? – Kochanie, nie czytam tej, wybacz brutalność, szmaty. I zupełnie nie rozumiem, co ty w niej... – Dobra, dobra. Opowiadaj, może dostarczysz mi bezcennego materiału... – OK, potem pogadamy o tantiemach... No więc postanowiłam się wybrać z jedną kumpelą na Słowację, na narty właśnie. Tylko nie mów, że jestem wyrodną matką, nasłuchałam się już od teściowej. A co, nie należy mi się urlop od męża i dziecka? Zresztą wyszło na jej. Wszystko super, wyszukałam fajną ofertę last minute. Przyjeżdżamy na miejsce zbiórki, a tu autokaru ani widu. Piętnaście osób stoi i przytupuje. Piąta rano, w biurze podróży nikogo nie ma... – I co? – Ewa była rozczarowana. Historia jak każda... – No, w skrócie powiem ci, że podobno zbankrutował organizator tej wycieczki, firma Malibu. A to moje biuro tylko sprzedawało jego ofertę i nie może oddać nam kasy. Finito. – Typowe! Oni zawsze tak mówią! Co to było za biuro? – Agencja Turystyczna Słońce. Ewę zatkało. Przełożyła słuchawkę do drugiej ręki. – Na Nowakowskiego?

– Tak, a co? Też z nimi jedziesz? – Nie, to zupełnie inna sprawa. Ktoś znajomy tam pracował. Ale wiesz co? Dziwię ci się – to ich biuro to najbardziej podejrzana speluna świata. Nie kupiłabym u nich sznurowadeł! Jakieś dwie lalunie nie potrafią nawet odebrać telefonu, dresiarze, Turcy i licho wie, kto jeszcze się tam pęta... Monia, chyba ci odbiło. – Ewa z odrazą wspomniała zapyziałe wnętrze. – No, biuro faktycznie nie było za fajne – odparła w roztargnieniu przyjaciółka. – Ale to blisko nas, a poza tym żadnych laluń ani Turków nie widziałam. Przeciwnie. Obsługiwała mnie bardzo miła dziewczyna. Mówię ci, naprawdę klasa. Była szalenie uprzejma. Kończyłam kurs aktywnej sprzedaży, nikt mi nie wciśnie byle czego. Ale ona po prostu budziła zaufanie i naprawdę się starała. Ale wiesz co? Byłam tam wczoraj, już jej nie spotkałam. O, mam tu jej wizytówkę. Czekaj. Jolanta Płocka. – Co takiego? Jola Płocka??? To właśnie dziewczyna, której szukałam! Mówisz, że kiedy kupowałaś tę wycieczkę? – Zaczekaj. Dzisiaj jest piątek, wyjazd miał być w zeszły weekend, to było tego dnia, jak Misiak zgubił but w Łazienkach, bagatela, bucik za 200 zł... – Monia. To ważne – Ewa stwierdziła ze zdziwieniem, że ma spocone dłonie. – Czekaj. To było w środę w zeszłym tygodniu. Chyba dwudziestego. – Jesteś pewna? – No. A o co chodzi? – Nie mogę ci teraz powiedzieć. Zadzwonię. Muszę kończyć. Pa. Ewa powoli odłożyła słuchawkę. W środę, według pana Gagosiana, Jola przebywała w Amsterdamie. W mailu wyraźnie pisał, że dziewczyna czekała na niego, gdy wrócił z podróży. Co się, u diabła, dzieje? – Stało się coś? – Bożenka podjęła kolejną próbę nawiązania stosunków dyplomatycznych z sąsiednim biurkiem. Od paru dni nie mogła przeboleć swojego wścibstwa, a ściślej nie tyle wścibstwa, ile jego konsekwencji. Bukiet niezgody zdążył się już upodobnić do sponiewieranej przez rottweilera miotły, a Ewa wciąż lekceważyła figlarne zaczepki, dowcipne maile, a przede wszystkim – ich autorkę. Bożenka była na granicy nerwowego załamania. Owszem, kłóciły się już wcześniej, ale tylko po to, by się po paru godzinach serdecznie przeprosić. A tu masz! Regularne ciche dni! Na szczęście wyglądało na to, że właśnie dobiegają końca. Ewa jak zahipnotyzowana odwróciła się w stronę Bożenki i rzekła: – Albo tej wariatce poplątała się czasoprzestrzeń od tajskich kadzideł, albo ten stary piernik coś kręci. – Jedno z dwojga, jedno z dwojga, Ewciu – podjęła gorliwie Bożenka, zachodząc jednocześnie w głowę, co ma stary piernik do tajskiego wiatraka. – Rozumiesz... – Bożena odetchnęła. Będą wyjaśnienia! – ...miałam znaleźć jedną dziewczynę i przekazać jej list. A, mówiłam ci chyba. Poprosił mnie o to ten przyjaciel rodziny, Gagosian.

– Uroczy starszy dżentelmen. Z Berlina. – Z Amsterdamu. Mniejsza. No i okazało się, że dziewczyna przepadła jak kamień w wodę. Jej sublokatorki twierdzą, że wyszła do roboty i nie wróciła, narzeczony opowiada, że puściła go kantem i wyjechała, w pracy jakieś nowe nawet jej nie znają. Wysyłam maila do Gagosiana – ten milczy jak grób. Już myślałam, że to ją zaciukali przy trasie gdańskiej, ale nie, to inną moją znajomą... – Hę? – Bożenka upuściła obracany w palcach długopis. – Nieważne, później ci powiem! Co to ja? Aha, już miałam zgłaszać zaginięcie na policji, gdy nagle przychodzi odpowiedź od wujcia Gagosiana, że Jola – ta dziewczyna – przyjechała stopem do Amsterdamu, i że on postanowił jej pomóc dostać się na tamtejszą Akademię Sztuk Pięknych. Wszystko świetnie, tylko że z listu wynika, że Jola czekała na niego, gdy wrócił z Niemiec. Ja spotkałam go w Berlinie dwa tygodnie temu, w sobotę. Mówił, że wraca do domu tego samego dnia. Nawet żałowaliśmy, że się już nie spotkamy! – Bardzo to skomplikowane. Czekaj, mam tu kalendarz. 16 lutego, sobota, tak? Berlin, spotykasz Gagosiana. – Zgadza się. Do Amsterdamu wybierał się tego samego dnia. I nagle pisze w mailu... – ...Że Jola już na niego czekała. Czyli że przyjechała najpóźniej 16. Pięknie. I gdzie tu kłopot? – Właśnie. Dzisiaj dzwoni do mnie stara znajoma... – Jeszcze jedna znajoma? – spytała niewinnie Bożenka. – Cicho, słuchaj uważnie. Otóż ona, ta Monia, twierdzi, że Jola obsługiwała ją w biurze turystycznym... w środę, 20 lutego! Tu, w Warszawie! Albo więc Jola poznała tajemnicę bilokacji, albo coś tu nie pasuje! – Hm. Jest jeszcze tysiąc innych możliwości. Łącznie ze starczą demencją twojego Gagosiana. A te sublokatorki Joli mówią, że kiedy niby zaginęła? – Czekaj, daj ten kalendarz. Byłam u nich w niedzielę 24. Twierdziły, że nie mają od niej znaku życia bodaj od czwartku, czyli... od 21 lutego. – To wszystko faktycznie dziwne. Najpierw urywa się koleżankom, potem wyjeżdża do Amsterdamu, a jednocześnie sprzedaje lewe wycieczki twoim znajomym? – I to jeszcze gdzie! Żebyś widziała to biuro! Wyglądało jak scenografia do 07 zgłoś się! – Ewa znowu skrzywiła się na wspomnienie obłażących z farby ścian i spłowiałych plakatów. – No, porucznik Ewo, to chyba wypada rozpocząć własne śledztwo? – Żebyś wiedziała... Wszyscy kręcą, o co tu chodzi? A może Jolę porwano, a może... – ...a może to nie biuro podróży, tylko przykrywka dla handlarzy kobietami, co? – parsknęła Bożenka. – Bożena! – Ewa zamarła. – Że też ja o tym nie pomyślałam! Słuchaj tylko, wszystko pasuje! Jest legalny biznes, branża turystyczna – to po prostu idealnie! Jest podmiejski lowelas, Jaro, rzekomo narzeczony Joli – wymarzony werbownik! Są zniemczeni Turcy – byli

w biurze, jak tam weszłam, poznałam akcent! A przecież Turcy tradycyjnie zajmują się seksbiznesem w Niemczech! Wczoraj o tym czytałam! – Taaa. Podobnie jak Ormianie, Bułgarzy, Albańczycy, eks-Jugosłowianie, Polacy – każdy! Dokształć się trochę! Wystarczy pogrzebać w naszym archiwum! Ale wiesz, może i jest w tym odrobina sensu? – Odrobina? Mówili o jakimś niemieckim hotelu! I... O Boże... – Ewa przypomniała sobie płomienne oczy mężczyzny, który nijak nie pasował do obskurnego otoczenia. Meti! Tak miał na imię! I tak się nazywał alfons z artykułu! *** Pod wieczór brama kamienicy wyglądała jeszcze gorzej niż za dnia. Kolorowe kafelki, ślad niegdysiejszej świetności posesji, połyskiwały oleiście w mdłym świetle słabej żarówki. Na końcu tunelu bramy majaczyło podwórko z ledwo widoczną bryłą śmietnika pośrodku. Gdzieś w tym mroku ujadał pies. Ewę przeszedł dreszcz. Znowu się ochłodziło. Lodowaty wiatr wiejący, po temperaturze sądząc, z serca Zabajkala, przenikał na wylot jej szykowny, acz cienki płaszcz sól z pieprzem. „Nie ma co tak sterczeć”, pomyślała, wpatrując się nieprzyjaźnie w wyklejoną folią z plotera tabliczkę: „Agencja Turystyczna Słońce. Wczasy – Urlopy – Wypoczynek. I p.” Pomysł, by jeszcze raz odwiedzić podejrzaną firmę, stracił tymczasem sporo ze swego powabu. A co, jeśli w ogóle nie spotka właściciela, i odmraża tu sobie cztery litery na darmo? Bożena od początku była przeciwna tej eskapadzie. Twierdziła, że to albo strata czasu, albo niebezpieczna zabawa, a w obu przypadkach amatorka. Ewa, uzbrojona w pretekst, czyli artykuł o biurach podróży, postanowiła jednak zaryzykować. A nuż wpadnie jej w oko jakiś ważny szczegół? A może uda się podpytać te dwie dziewczyny? Może Jaro puści farbę? – Zrobisz, jak zechcesz – mówiła Bożena. – Ale jeśli to rzeczywiście taka brudna afera, powinny się tym zająć gliny. Właśnie po to płacimy podatki, moja miła. – Ale Bożenko, nie mamy nawet cienia dowodu! A poza tym, co będzie, jak znowu wpadnę na komisarza Kuleszę? Wsadzi mnie do domu bez klamek, a klucz wyrzuci! – To zadzwoń do tego twojego kolegi z Komendy Głównej! Niech on coś zrobi! – Adam, eee... ostatnio zaczął jakby z pewnym dystansem traktować moje przeczucia... Obawiam się, że chyba by się nie przejął. – Co ty powiesz? No, musiałaś mu nieźle zaleźć za skórę. Daj sobie z tym spokój, dziewczyno. Ewa była nieugięta. W rezultacie zrezygnowana Bożenka zaproponowała, że podwiezie ją swoim samochodem i zaczeka piętnaście minut na jej powrót Po tym czasie powiadomi policję, straż pożarną oraz UOP i telewizję. Ewa z wdzięcznością przyjęła propozycję. Czując, że oto mijają bezcenne minuty z puli kwadransa bezpieczeństwa, Ewa nacisnęła

wreszcie guzik domofonu, i w tym samym momencie omal nie upadła potrącona gwałtownie otwieranym skrzydłem drzwi. – Uważaj pan! – wrzasnęła, z trudem łapiąc równowagę. Przez drzwi przecisnęło się czyjeś opasłe siedzenie odziane w poplamiony drelich, a następnie całe cielsko olbrzyma taszczącego kontener pełen śmieci i gruzu. U końca kontenera podrygiwał drugi dżentelmen – również w drelichu, ale dla kontrastu chudy jak szczapa. Brygada remontowa zaburczała pod nosem coś, co mogło być przeprosinami, ale mogło też być czymś wręcz przeciwnym. Ewa zgrzytnęła zębami i nie oglądając się, pobiegła na pierwsze piętro. Znajome drzwi do biura zastała uchylone. Dochodziła zza nich muzyka, zwielokrotnione echem głosy oraz bliżej nieokreślone szurania. Delikatnie pchnęła drzwi. – Rusz się wreszcie, gamoniu! Głos dochodził z wysoka. Ewa z trudem rozpoznała biuro, w którym niedawno rozmawiała z Jaro. Przepierzenie w głębi było do połowy wyburzone. Znikły plakaty i większość mebli, a podłogę szczelnie zakrywała folia. Na jedynym krześle chrypiał najnowszą płytą Santany tani jamnik. Wszędzie walały się pędzle i inne malarskie utensylia, w powietrzu wisiał zapach świeżej farby. Na środku pomieszczenia stała drabina, a na niej para bardzo zgrabnych nóg w obcisłych dżinsach. Ich właścicielka zdejmowała właśnie mleczny klosz z wiszącej u sufitu lampy. Klosz musiał być gorący, bowiem kobieta izolowała dłonie czymś kraciastym. – No! – głos miała niski i głęboki. W tej chwili pobrzmiewało w nim zniecierpliwienie. – Weźże to ode mnie! Stojący przy drabinie adresat polecenia miał na sobie wymięty T-shirt i identyczne drelichy jak Flip i Flap od kontenera z gruzem. Ponaglany, oderwał wreszcie wzrok od tyłka kobiety i wyciągnął ręce po klosz. – Ostrożnie z tym! I dzięki za koszulę! – teraz Ewa rozpoznała, czym było owo kraciaste, owijające szklaną kulę. Kobieta zręcznie zeskoczyła z drabiny. – Wyobraża pani sobie? – zwróciła się do gościa. – Klasyczne szkło z lat sześćdziesiątych, a ci nawet nie zadbali, żeby je zabezpieczyć. Wszystkiego człowiek musi sam dopilnować! Wyglądała góra na trzydziestkę, choć Ewa dałaby głowę, że ma z dziesięć lat więcej. Promieniowała pewnością siebie i elegancją, uderzającą mimo niedbałego stroju. Oprócz dopasowanych dżinsów (na widok jej płaskiego brzucha Ewa machinalnie wciągnęła własny) miłośniczka starych lamp miała na sobie czarną, żorżetową bluzkę niedbale zamotaną pod biustem. Długie włosy przykryła kolorową chustką. Wymykały się spod niej kręcone pasma w ciekawym, złotopopielatym odcieniu. – Mogę w czymś pomóc? – kobieta uśmiechnęła się do Ewy. Miała w policzku

sympatyczny dołek. – Szukam, eeee... Agencji Turystycznej Słońce, ale widzę, że... Oczy tej kobiety! Ewa nigdy takich nie widziała. Miały przejrzystą, turkusową barwę, bardzo ciemną oprawę i lekko skośny, migdałowy wykrój. „Gdyby była kotem, to na pewno potomkinią syjama i abisynki. Tylko ta kręcona szata... czyżby dziadek devon rex?”, pomyślała idiotycznie. Domniemana wnuczka dewona z zakłopotaniem wytarła ręce w spodnie. – Zamknęliśmy przed chwilą, mamy mały remont. Zapraszam serdecznie w poniedziałek! – Czy to w dalszym ciągu Agencja Turystyczna Słońce? – Ewa doświadczała klasycznego dysonansu poznawczego. – Ależ tak! – kobieta znowu się uśmiechnęła. Nagle jej twarz stężała. – Co ja mówiłam na temat palenia? – spytała cicho. Stojący za Ewą członek brygady remontowej sprawiał wrażenie, jakby nagle zapragnął teleportować się het daleko wraz z trzymanym w stulonej dłoni kiepem. Ewa przypomniała sobie o celu swojej wizyty. – Widzi pani, szukam właściciela firmy. Jestem dziennikarką, piszę artykuł o biurach podróży. Chciałabym mu zadać kilka pytań. Czy jest szansa, że zastanę go w poniedziałek? – Jakie medium pani reprezentuje? – zainteresowała się kobieta. – Przepraszam. Nazywam się Ewa Wiśniewska, pracuję dla „Bazaru Warszawskiego”. Oto moja wizytówka... – na szczęście ją miała. Ostatnią, jak zawsze. Wyciągnęła kartonik w stronę kobiety. – Nina Kalergis – kobieta spojrzała nań nieuważnie i uścisnęła jej dłoń. – Właścicielka tego bałaganu. Mów mi Nina. – Cóż. Zastałaś mnie przy porządkach. Gruntownych porządkach. Nina obracała w palcach kieliszek wina. Siedziały z Ewą w małej, włoskiej restauracji na Wilczej, do której zaprosiła Ewę, by „porozmawiać w bardziej sprzyjających warunkach”. Właściciele knajpki znali panią Kalergis i najwyraźniej darzyli ją specjalnymi względami, bo mimo natłoku gości natychmiast znalazł się dla nich przytulny stolik. Ku zdumieniu Ewy, Nina kojarzyła jej nazwisko, a nawet pamiętała ostatni tekst o targowisku. Ewa z pewnym zakłopotaniem zdradziła, że zamierza pisać o nieuczciwych biurach podróży, ale wbrew jej obawom, Nina zupełnie się nie przejęła. Oznajmiła nawet, że sama jako turystka padła kiedyś ofiarą oszustwa i że zrobi wszystko, by coś takiego nie przytrafiało się jej klientom. Mile gawędząc, dotarły do deseru. – Właśnie wróciłam z zagranicy i powiem ci szczerze: zupełnie nie podoba mi się, co z tą firmą zrobił mój były mąż – mówiła Nina, dziobiąc łyżeczką tiramisu. – Ale to prywatnie, OK? Jakieś podejrzane osoby, nieprzeszkolony personel, słaba oferta... W dzisiejszych czasach tak się interesów nie prowadzi! A skoro interes dostał mi się przy podziale majątku,

zamierzam zamienić go w kwitnący biznes. Nie chwaląc się, znam się na tym! Kiedy cię zobaczyłam, pomyślałam, że spadasz mi jak z nieba. Mam nadzieję, że pomożesz mi podreperować wizerunek firmy – mrugnęła do Ewy. – Na dobry początek chciałabym zamieścić w „Bazarze” płatne ogłoszenie, że Agencja Turystyczna Słońce przeprasza swoich poszkodowanych klientów i zwróci im wszystkie poniesione koszty. Mimo że według prawa wcale nie musi, bo to podwykonawca zbankrutował. Co ty na to? – Czuję, że zamierzasz skorumpować przedstawiciela wolnej prasy pysznym winem – Ewa leniwie bawiła się kieliszkiem, podziwiając doskonale rubinową barwę Cóte du Rhóne. – Ale jeśli rzeczywiście zamierzasz oddać turystom pieniądze, na pewno o tym wspomnę w artykule. To będzie budujący przykład dla innych firm. – No, to umowa stoi – Nina upiła mały łyk. W przyćmionym świetle jej niezwykłe oczy były ciemne, prawie granatowe. – Słuchaj, Nino, czy mogę cię o coś spytać? – Ewa postanowiła rozstrzygnąć przynajmniej jedną kwestię. – Szukam pewnej osoby. Pracowała u ciebie, może ją kojarzysz? Moja znajoma twierdzi, że właśnie u niej kupowała tę feralną wycieczkę. Nazywa się Jola Płocka. Nina zmarszczyła brwi, patrząc w kieliszek. – Kiedy to było? – Niedawno. W zeszłym tygodniu. – Hmmm. Tak. Pamiętam Jolę. Bystra dziewczyna. Dyrektor zwolnił ją bez mojej zgody i odtąd o niej nie słyszałam. No, a ja zwolniłam jego, zresztą nie tylko za to. Pozbyłam się też jego nowych protegowanych. Nic by z nich nie było. Mówię ci, tę firmę czekają duże zmiany i wielka przyszłość! – Dyrektor? Jaro? – A, więc go poznałaś? To dawny znajomy mojego męża. Moim zdaniem, bardzo szemrana persona. Nie spodobał mi się. Ale dopóki wszystkim rządził mój eks, nie miałam wiele do gadania. – Podobno był narzeczonym Joli. – To możliwe, chociaż nie wiem na pewno. Jarek, o ile się orientuję, lubił zmieniać dziewczyny... A czemu szukasz tej Joli? – To osobista sprawa... Jest znajomą mojego znajomego. Wiesz, po prostu zniknęła jak kamień w wodę. I coś mi tu nie pasuje, choć pan Gagosian twierdzi, że od dawna jest u niego w Amsterdamie. – Gagosian? Ten właściciel galerii? Larry Gagosian? To twój znajomy? – zdziwiła się Nina. – Nieee, Henryk Gagosian. Finansista. To stary przyjaciel rodziny. Znasz go? – Henryka Gagosiana? Nie. Znam Larry’ego. Prowadzi słynną galerię w Nowym Jorku. To moje ulubione miasto. Ech, mówię ci, będzie mi trochę brakować tego życia na walizkach.

– Dużo podróżowałaś? – Mhm. Przez ostatnie siedem lat spędziłam tu zaledwie parę miesięcy. Mam niespokojną krew. Mieszanina grecko-polska. Z elementami imperialnymi, dziadek pochodził z hrabstwa Devon. Męża z początku to fascynowało. Ale potem okazało się, że tak naprawdę pragnie żonki, która będzie mu nadziewała schab śliwkami i prasowała koszule. Można o mnie wiele powiedzieć, ale na pewno nie jestem materiałem na uległą niewolnicę. I tak zaczęliśmy się od siebie oddalać. Ja studiowałam, podróżowałam, żyłam pełną piersią. On tu dziergał swoje marne interesy. Oddaliliśmy się od siebie na setki mil... Ewę z początku trochę dziwiła otwartość Niny. Ale ostatecznie osuszyły we dwie butelczynę smakowitego Kota Rońskiego, a nic lepiej niż Kot nie rozwiązuje języka. Prawda to znana każdemu, poza może autorami kryminałów, którzy uparcie faszerują swoich bohaterów pentotalem sodu. – Ty masz przynajmniej jasną sytuację emocjonalną. – Ewa też odczuła gwałtowną potrzebę zwierzeń. – Ja chyba znalazłam tego jedynego... Ale wiesz, zdawkowo odpowiada na moje maile, nie dzwoni, a ja właśnie teraz tak bardzo go potrzebuję... Z Berlina podróż pociągiem zajmuje sześć godzin! Mógłby mnie chyba odwiedzić, skoro nie żal mu forsy na posłańców i czerwone róże! Ale, co ja mówię. On jest taki zapracowany. Też jest dziennikarzem, radiowcem. Wiesz... Nagle powiało chłodem. Przeciąg z otwartych drzwi dotarł nawet do ich zacisznego stolika. Ewa spojrzała przez ramię i zobaczyła dwóch policjantów oraz następującą im na pięty kobietę w zielonej uszance. Czapka wyglądała dziwnie znajomo. – O rany! – wyrwało się Ewie. Już wiedziała, co za chwilę nastąpi. Właścicielką oryginalnego nakrycia głowy była blada ze złości Bożenka.

Sobota, 2 marca

Dzień ciągnął się jak jakaś potworna, pozbawiona ładu i składu telenowela. Odcinek 263: Don Adam dowiaduje się, że donię Ewę okropnie boli głowa i w związku z powyższym czuje się zmuszona złamać świętą obietnicę i wydać go, samotnego, na pastwę donny Henryki i jej gości. Odcinek 264: Donna Henryka dzwoni do syna i pyta, czy aby na pewno jej przyszła synowa zaszczyci jej imieninowe przyjęcie w apartamencie przy ulicy Waszyngtona 10/12, czwarte piętro. Odcinek 265: Don Adam mężnie odpowiada, że niestety, donia Ewa legła złożona szkarlatyną.

Odcinek 266, 267, 268: Donna Henryka ubolewa nad synem, chorą, a zwłaszcza nad samą sobą. Odcinek 269: Dzwoni don Roberto, pytając swego brata, czemu matka zażywa nerwosol i czy don Adam jest kompletnie pozbawiony uczuć wyższych. Don Adam zaprzecza, jakoby był. Zwierza się bratu, że ma podejrzenia, iż donia Ewa robi go w balona i symuluje chorobę. Odcinek 270: Donna Henryka znów dzwoni do syna, nakazując mu całą mocą rodzicielskiego autorytetu, by w takim razie natychmiast zapakował tyłek do samochodu i zawiózł ją do supermarketu na zakupy. Wobec takiego obrotu spraw don Roberto musi jechać do domu, by zajmować się swoją uroczą ciężarną żoną Marią oraz trzyletnim już synkiem Maciusiem. Osobnicy zaś niemający widoków na trwały związek do końca swoich dni pozostaną maminsynkami i jako tacy nadają się tylko do dźwigania zakupów za swymi rodzicielkami. Odcinek 271: Don Adam bluźni Bogu, poprzysięga krwawą zemstę don Roberto, a o doni Ewie też w swych przekleństwach nie zapomina. CDN. „A to dopiero początek”, myślał Adam, oparty o sklepowy wózek. Starał się nie patrzeć na matkę, postawną damę w futrze, oburącz grzebiącą w mrożonkach. Wyglądała jak niedźwiedź szukający w zaspie pięciogroszówki. – No! – fuknęło wreszcie z głębi zamrażarki i matka wynurzyła się, tryumfująco potrząsając paczką zielonego groszku. – Ostatni! O czym to ja mówiłam? – zagadnęła, dorzucając paczkę do monstrualnie wyładowanego kosza. – Może już wystarczy, mamo? – Adam starał się dyskretnie odwrócić jej uwagę od przerwanego wątku. – Zapłacisz majątek. A nas będzie raptem sześć osób. Sześć. Nie sześćdziesiąt. – Sześć? Ja, ty, Robert, Marysia, Maciuś, ojciec, nowa żona ojca, jak jej tam... – Ona nie jest nowa. Są dziesięć lat po ślubie – zauważył Adam. – ...no i ciocia Krysia... – matka zupełnie zignorowała uwagę. – Ciocia Krysia też będzie? – jęknął Adam. Jaka tam ciocia. Gadatliwa i niemożliwa do wytrzymania sąsiadka mamy. – A będzie, razem z wujkiem Stefanem. No, no, nie rób min! To już dziewięć osób, a byłoby dziesięć, gdyby nie to, że narzeczona wystawia cię do wiatru! Ciebie i mnie! – Mamo. Ewa skarżyła się na straszny ból głowy. Co miałem zrobić? Wlec ją na siłę? Ona ma za sobą naprawdę bardzo ciężkie przeżycia. Zamordowano jej koleżankę. – No właśnie! Przyszłaby, biedulka, zaznała trochę rodzinnego ciepła! Sierotka bidna. Kiedy była u nas na Wigilii, prawie się popłakała! A poza tym, co sobie pomyśli ojciec? Że wychowałam fajtłapę! Znowu będzie: „Wdał się w ciebie, taki sam, ciepłe kluchy!” – matka Adama wydała z siebie mające naśladować głos eksmęża skrzeczenie. Dziecko w wózku obok zaniosło się płaczem. – Ciszej, mamo. Co ma do tego ojciec? I po licho go zapraszasz, skoro go nie możesz

ścierpieć? – Ja wiem – pani Wilczkowa była w swoim żywiole. – Ona po prostu źle się u nas czuje! Bo nie potrafisz jej zapewnić poczucia bezpieczeństwa! Mam na myśli bezpieczeństwo finansowe, a nie wymachiwanie bronią! Jeszcze cię kiedyś zabiją i będzie nie tylko sierotą, ale i wdową! – Ja nie wymachuję bronią, mamo. Pracuję w... – Adam przerwał i postanowił solennie nie odzywać się już ani słowem. (Odcinek 312: Donna Henryka zatruwa życie swojemu młodszemu synowi, przypisując mu szereg bliżej nieokreślonych win, zapominając, że sama wypchnęła go szantażem do policji, aby udowodnić mężowi, że nie wychowała ciepłych kluch.) – Pewnie – fala słów znów uniosła panią Henrykę. – Ewunia popatrzyła na Roberta z Marysią, na Maciusia i przykro jej się zrobiło! Organizmu nie oszukasz, a ona już nie jest dzierlatką! Serce jej się rwało do dzidziusia, widziałam to! Już ona czuje wolę Bożą! Adam głucho zaśmiał się w duchu. Jak żywa stanęła mu przed oczami Ewa jako wcielenie macierzyństwa. Stała przed blokiem w ufajdanej śledziową sałatką nowej sukience i syczała, że na Wielkanoc przyjdzie wyłącznie pod warunkiem, że podane zostanie pieczone dziecko, a konkretnie Maciuś. W tych śledziach i w tej złości, w tej roli fałszywej narzeczonej wyglądała tak nieskończenie pięknie, że Adamowi odebrało dech. Po prostu podszedł i wziął ją w ramiona. Całowali się długo, zapadając w nieskończenie miękką, pachnącą ciemność. Aż wreszcie trafiła ich pecyna śniegu i jakiś gówniarz wrzasnął: „Zakochana para!” Ewa wybuchnęła homeryckim śmiechem. Nastrój prysł. – Patrz, gdzie jedziesz tym wózkiem, Adam! I weź przykład z brata! Ma służbowy samochód, spłacają z Marynią mieszkanie, drugie dziecko w drodze... Czego mężczyzna może więcej chcieć? Adam mało się nie udławił. Nie dalej jak dwa tygodnie temu Robert rozkładał sobie karimatę na podłodze mikroskopijnej kawalerki Adama. „Chciałbym umrzeć – mówił do brata, a głos miał ponury, lecz stanowczy. – Po cichu, bez bólu – położyć się i zasnąć. I więcej się nie obudzić. To ponad moje siły. Ta kretynka Maryśka ubzdurała sobie, że mam romans. Masz pojęcie? Kiedy ja go, do jasnej niespodziewanej, mam mieć, skoro tyram osiemnaście godzin na dobę? A pozostałe sześć użeram się z żoną, dzieckiem i wiecznie psującym się mikserem, ślubnym prezentem od naszej kochanej mamusi?” Podobnie jak teraz, tak i wtedy Adam powstrzymał się od komentarza. Opatrzność go nagrodziła. Pani Henryce zabrakło tchu i na chwilę zamilkła. *** – Nie mam szczęścia do policjantów, kocie – Ewę przepełniało poczucie winy. – Niech sierścią porosnę, jeśli Adam uwierzył choćby w jedno moje słowo. Co, chcesz powiedzieć, że

specjalnie wybrałam taką nędzną wymówkę? Nie majtaj ironicznie ogonem, spójrz na mnie, jak do ciebie mówię! – Błażej posłusznie zawinął kółeczko na kuchennym stole. – Widzisz, ja chyba rzeczywiście chciałam, żeby on podejrzewał, że robię go w balona. – Ewa poczochrała kotu czółko. – Inaczej by mi współczuł, zaproponował, że się mną zaopiekuje i w ogóle... I to by było jeszcze gorsze. Ja mu tyle zawdzięczam, a traktuję go okropnie. – Znowu gadasz z Błażejem? – do kuchni wkroczyła Malwina i skierowała się chwiejnie w stronę czajnika. – Czekaj, on kiedyś opublikuje wspomnienia i twoja kariera legnie w gruzach! Psik ze stołu, panie Hemingway! Malwina wyglądała tego przedpołudnia niezwykle malowniczo. Miała na sobie jedwabne spodnie od piżamy wpuszczone w grube, narciarskie skarpety. Stopy, jakimś cudem, wcisnęła w delikatne złote japonki. Spod jej własnego różowego szlafroka wyglądała kraciasta flanelowa koszula służąca za szlafrok Ewie. Ramiona Malwiny okrywała naszywana cekinami cygańska chusta, na co dzień pełniącą rolę serwety. Całości dopełniała fryzura – spory węzeł rozczochranych włosów przebity ołówkiem z gumką. – Widzę, że wcielasz w życie dobre rady z Wysokich Obciachów. Fuzion, czyli miksowanie – cięta riposta raczej Ewie nie wyszła. – Marny dowcip – prychnęła Malwina. – Nie mam czasu na czytanie gazet, ponieważ w poniedziałek zdaję egzamin połówkowy z prawa karnego. Całą noc zakuwałam – przeciągnęła z trzaskiem ramiona. – A ty co? Wrócisz kiedyś trzeźwa do domu? – O, wypraszam sobie. Wczoraj byłam jedynie nieco wzburzona. – Taaa, słyszałam. A co znowu zrobiłaś temu biednemu Adamowi? – Ej, to dłuższa historia... – No to ją streść, a ja w tym czasie zrobię sobie kawusi. – Nie, ja ci zrobię, a i sama się napiję. – Ewa zakrzątnęła się w okolicach słoika z kawą. – Chryste! Od wczoraj ubyła chyba połowa! – No wiesz, klasyka. Podobno ilość wchłoniętej wiedzy rośnie wprost proporcjonalnie do ilości wypitej kawy – Malwina rozdzierająco ziewnęła. – Niestety, na mnie kawa już właściwie nie działa. Mów, co ci się znowu przydarzyło. Może to mnie ożywi. – No więc to się wiąże z tą Jolą, pamiętasz? Dowiedziałam się, że była w Warszawie w czasie, gdy pan Gagosian rzekomo hołubił ją w Amsterdamie. – Ciekawe. I co? – Postanowiłam pogadać z właścicielem tej całej agencji turystycznej. Poszłam tam, a Bożenka, koleżanka z pracy, robiła za moją obstawę. Wiesz, pomyślałam, że to biuro może być przykrywką dla handlu kobietami. Ale to już nieaktualne. Właścicielką jest kobieta, ekstrababka, mówię ci. Przejmuje właśnie ten interes po mężu. Cokolwiek się tam działo, to już historia. Poszłyśmy do knajpki i troszkę się zagadałyśmy, a w tym czasie ta narwana Bożena zatrzymała patrol i narobiła rabanu, że mnie porwano. No i zaciągnęła tych gliniarzy na piętro, a tam ekipa remontowa mówi, że wyszłam razem z szefową do restauracji. A

Bożenka, że uwierzy, jak zobaczy, i wlecze mundurowych dwie przecznice dalej, po czym we trójkę robią nalot na włoską trattorię. Wyobrażasz sobie? Nieźle byli wkurzeni, dopiero Nina ich ułagodziła. A ja musiałam uspokoić Bożenkę. Zaprosiłam ją na przepraszalnego drinka, ale ona musiała już jechać do męża i dzieci. Dlatego umówiłyśmy się na dziś. A ja na śmierć zapomniałam, że to dzień, kiedy miałam znowu grać narzeczoną przed rodzicami Adama! Wystawiłam go okropnie, gdyby wiedział, że idę do knajpy, udusiłby mnie gołymi rękami. Ale wiesz co? Dalej nie wiem, co zrobić w sprawie Joli! A wygląda na to, że Monia miała rację i Gagosian kłamie! Jak myślisz, co mam robić? – odwróciła się do Malwiny z dwoma parującymi kubkami w ręku. Przyjaciółka spała na stole. „I to ma być doradca?” – Ewa pokręciła z dezaprobatą głową. Chwilę pomyślała i chwyciła za słuchawkę telefonu. *** Elwira z rozkoszą wciągnęła w nozdrza zapach świeżo zaparzonej kawy, który wypełnił bez reszty przytulną kuchnię Marianny. Ujęła w dwa palce filiżaneczkę i upiła łyk, czekając, aż córka zakończy rozmowę telefoniczną. Jednym uchem łowiła strzępki jej słów. – Hm... Nie pomyliło ci się przypadkiem? Albo tej twojej koleżance? – mówiła Marianna, machinalnie wyrównując doniczki z ziołami na kuchennym parapecie. – Ale nie możesz tego wykluczyć, prawda?... Wiesz, ja osobiście darzę go bezgranicznym zaufaniem... Nie, nie wydaje mi się, żeby mu mózg przeżarła demencja. Co takiego? – ręka Marianny zastygła nad oregano. – Chyba nie wiesz, co mówisz. Ja uważam, że to jakieś nieporozumienie. Jeśli chcesz, zadzwonię do niego, i wszystko wyjaśnimy, dobrze? Nie nabijaj sobie tym głowy, kochanie. Są ważniejsze sprawy. O, żeby daleko nie szukać. Twoja siostra ma nowego chłopaka... A, wiesz już? Boże, ja przez was osiwieję. No pa, pysiu. Elwira zamachała gwałtownie dłońmi i wykonała pantomimę pod tytułem „Sto milionów całusów”. – Babcia przesyła sto milionów całusów – przekazała posłusznie Marianna. – Pa, kitku. I nawzajem – powiedziała, siadając przy stole. – O czym to myśmy? – O tym, że niepotrzebnie się martwisz, córeczko – odparła ciepło Elwira. – Nawet jeśli jest czarny jak czerń Talensa, na pewno ma dobre serce. Agusia jest mądrą dziewczynką. – Mądrą i zarazem naiwną jak dziecko – Marianna sięgnęła do cukiernicy, zapomniawszy, że już posłodziła kawę. – Pamiętasz tego Bartka, co za nią biegał? Dwa miesiące temu widziałam go w sądzie, w kajdankach! I jeszcze mi dzień dobry powiedział! Fuj, ohydna ta kawa – skrzywiła się i odstawiła ze wstrętem filiżankę. – No widzisz, za dużo cukru. Bartek Czubek, o ile pamiętam, biegał za Agnieszką w przedszkolu. Oboje mieli po pięć lat! A w kajdankach widuje się w dzisiejszych czasach bardzo różnych ludzi...

– Och mamo, zrozum. Załatwiłam dziewczynkom fatalnego ojca, chciałabym, żeby chociaż mężów znalazły wspaniałych. Bo zasługują na wszystko, co najlepsze! – Masz rację, zasługują. Ale nie masz racji co do Piotra. I Aga, i Ewcia po prostu go uwielbiają. Ale, a propos Agi, powiem ci, że świetnie cię rozumiem. Jak mi powiedziałaś, że zakochałaś się w takim wymoczku, który w dodatku przypalał nawet wodę na herbatę i jeszcze był cudzoziemcem... – No i miałaś rację! – zawołała tryumfalnie Marianna. – A skąd tam. Byliście razem szczęśliwi! A że z czasem wasze drogi się rozeszły... Przynajmniej jesteście przyjaciółmi – poklepała córkę po dłoni. – Wspaniale, że wróciłaś, mamo – powiedziała Marianna z głębi serca. – Wszystko będzie dobrze, Marysiu – Elwira przytuliła jedynaczkę i delikatnie pogłaskała ją po włosach. – Jakbyś mnie potrzebowała, wiesz, gdzie mnie szukać. Muszę się rozpakować, no i nazbierało mi się chyba ze dwa kilo korespondencji. A w komputerze mam pewnie ze dwieście maili... Zręcznie wysunęła się zza stołu, posłała Mariannie całusa i zniknęła za drzwiami, śpiesząc do siebie. Mieszkanie Elwiry miało podobny rozkład jak poddasze Marianny i było właściwie za duże dla jednej osoby. Sęk w tym, że choć starsza pani przy każdej okazji mówiła o wynajęciu pokojów, choćby studentom, to wcale nie cieszyła się na myśl o dzieleniu przestrzeni życiowej z obcymi ludźmi. Córka doskonale ją rozumiała. Póki co, zachodnia część mieszkania była właściwie nieużywana. Gabinet Stacha, dawna małżeńska sypialnia i spora biblioteka służyły za skład pamiątek, sprzętu sportowego, zimowej odzieży, zapomnianych mebli i innych mniej lub bardziej zbytecznych przedmiotów. Prawdę mówiąc, Elwira rzadko tam zaglądała, bo za każdym razem odzywały się w niej wyrzuty sumienia. A w miłych i schludnych dwóch pokojach części wschodniej natychmiast zapominała o mrocznym i pachnącym kurzem zaniedbaniu. Z paczką listów na podołku Elwira wygodnie rozsiadła się na kanapie w salono-pracowni. Z zadowoleniem omiotła wzrokiem swoją małą dżunglę – płożące się i zwisające na wszelkie możliwe sposoby rośliny. „Kochana Marysia – pomyślała czule. – Pamiętała o podlewaniu... i o nakręcaniu zegara dziadka... – włożyła na nos okulary bez oprawek. – Dobrze, co my tu mamy? Wyciągi z banku, a fe. Rachunki za telefon, hm, zobaczmy, o do licha, trzeba będzie pomyśleć o stałym łączu... Katalogi... O, to pewnie «Brydżysta» z moim artykułem... A to co?” Jedna z kopert była wyraźnie większa i solidniejsza od pozostałych. Firmowy nadruk z adresem nadawcy wskazywał na holenderską kancelarię prawniczą. Elwira otwarła ją i zajrzała do środka. Znajdowała się tam druga koperta, brązowa, z jej imieniem wypisanym odręcznie na wierzchu. Starsza pani rozcięła ją nożem do papieru. Ze środka wypadła... kolejna koperta, tym razem mała, choć wypchana. „Co, u licha?” Elwira trochę się

zniecierpliwiła. Niezdecydowanie obróciła kopertkę w palcach i zobaczyła na jej wierzchu napis: „Otworzyć w przypadku mojej śmierci”, pod którym widniał zamaszysty podpis. Podpis Henryka Gagosiana. „A to ci zbieg okoliczności! Dopiero co o nim mówiłyśmy!” Oględziny małej koperty nie wniosły niczego nowego. W związku z tym Elwira jeszcze raz przetrząsnęła pozostałe. Ku swojej uldze, w tej brązowej znalazła jeszcze cienki arkusik papieru. Rozłożyła go: Tekst był po niemiecku. „Amsterdam, 15 II... Droga Ciotko!...” „Chyba oszalał – zirytowała się Elwira. – Jest ode mnie cztery lata starszy!” ...Piszę do ciebie w związku z przeczuciem rychłej śmierci. Sprawy finansowe, w tym także sprawy Twojej Rodziny, powierzam bez obawy zaufanej firmie. Jednak wiele ciąży mi na sercu, a nie wszystko można wyznać prawnikom. Gdy rozglądam się wokół, nie widzę nikogo, komu mógłbym to wyznać. Jesteś jedyną osobą, której ufam, i którą mogę obarczyć tym brzemieniem. W końcu jesteśmy Rodziną...” Elwira uśmiechnęła się na wspomnienie czarnowłosego chłopaka w marynarskim kołnierzu. Ciekawe, zapamiętała go takim sprzed wojny. Szykowny dżentelmen, którego widziała potem dwa czy trzy razy, z wizyty na wizytę coraz bardziej siwy, jakoś nie potrafił zastąpić wyrytego gdzieś w zakamarku pamięci monidełka. „...a dziś już wiem, że jedyna Rodzina to ta, która pochodzi z krwi. Lata całe wierzyłem, że jest inaczej. Przysięgałem braterstwo obcemu człowiekowi i dzisiaj spłacam tę przysięgę jego dzieciom. Bóg, jeśli gdziekolwiek jest, widzi, że przeklinam dzień, w którym poznałem Hagopa Norayana. I przeklinam dzień, w którym narodził się jego pierworodny, Bedrosian...” Elwirę przeszedł dreszcz. Od obcych nazwisk biła jakaś nieprzyjemna aura. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek wcześniej je słyszała? Chyba nie. To muszą być jacyś Ormianie, których Henryk poznał w Amsterdamie, po tym jak zmarli Helena i Ata. Elwira spojrzała na malutką, spłowiałą fotografię w srebrnych ramkach stojącą na gzymsie kominka. Sepiowe zarysy pozwalały domyślać się na niej sylwetki mężczyzny i kobiety w białej sukience. „...Wyrządziłem ludziom wiele zła. Dopuściłem do zbrodni. Zawiodłem miłość i zaufanie kobiety. Przywiodłem do śmierci mojego dobroczyńcę. Czuję w kościach chłód i wiem, że tym razem jest to chłód nadciągającej śmierci...”

„Jezu, gdyby nie niewątpliwe przejęcie, z jakim on to pisze, powiedziałabym, że to bardzo zła literatura...” Kartki i maile od Gagosiana bywały raczej lakoniczne, a często zabawne. „Chyba w istocie coś jest z nim nie tak... – pomyślała Elwira. – Ale żeby przeczucie śmierci tak dalece psuło styl...” „...Dlatego niniejszym czynię Cię depozytariuszką mojej ostatniej woli. Kiedy dowiesz się o mojej śmierci, a nastąpi to szybko, otwórz kopertę. I pomódl się czasem za Twego nieszczęśliwego krewniaka. Antranig Henryk Gagosian Syn Aty i Heleny z Wiśniewskich 1928-200...” Elwira wolno zdjęła okulary i w zadumie zapatrzyła się w spłowiałe zdjęcie siostry. *** Zgodnie z przewidywaniami Adama, ilość potraw na stole nieskończenie przekraczała możliwości konsumpcyjne gości. Chociaż... – Rodzina, zawsze to powtarzam, to rzecz święta! – wujo Stefek niebezpiecznie przechylił się przez stół ku talerzowi z wędlinami. – Ależ ci wyszedł ten schabik, Heniu, no palce lizać! – szczęśliwie powrócił do bezpiecznej pozycji siedzącej, cudem utrzymując na widelcu jakieś ćwierć kilo mięsiwa. – Ech, żeby tej mojej tak się chciało pitrasić! – poufale poklepał wolną ręką siedzącą obok małżonkę. Krystyna spojrzała na niego wzrokiem żmii rogatej, która, niestety, wyprztykała się chwilowo z jadu. – Ależ jedz, Stefciu, na zdrowie, cieszę się, że ci smakuje! – solenizantka, cała w rumieńcach, wychyliła się z kuchni. – Zostaw sobie miejsce na roladki z indyka! Czekamy tylko na dzieci i już podaję. – Co z tym Robertem? Już szósta dochodzi! – były mąż wycelował w gospodynię oskarżycielski palec. – No nie wiem, Janku, dzwoniłam, ale nie odbierają! – zaćwierkała Henryka. W obecności eksmałżonka potulniała jak baranek. – Mój Boże, żeby im się tylko coś nie stało! Tak dzisiaj ślisko... – To właśnie cała Henia – Jan Wilczek zwrócił się ironicznie do obecnej żony, Mili, w skupieniu krojącej plasterek szynki na maleńkie kąski. – „Olaboga, nieszczęście, dawajcie gromnicę”! – zakwilił, imitując babski lament. – Chłopakowi pewnie zapłon nawala. No, ale jak ktoś się rozbija zagranicznymi wozami... A tyle razy mówiłem: na nasz klimat i na nasze

drogi tylko sprawdzone modele! Ja na przykład od trzydziestu lat jeżdżę polonezami i co? Czy mnie kiedyś który zawiódł? A jak coś, to starczy młoteczek, dłutko i zaraz odpala! Źle mówię, Miluśka? – zagadnięta nie zareagowała, w skupieniu kroiła teraz kąski na kąseczki. – Co ty mówisz, Jasiu! – wujo Stefan zamachnął się groźnie widelcem i upolował korniszona. – Gdzie by młody chłopak w polonezie! – żucie trochę utrudniało mu wymowę, ale nie odbierało animuszu. – Ty to masz zawodowy sentyment, wiadomo, ale dziś nawet policja poldki wymienia! – Wymienia, bo ich lobby masońskie do tego zmusza! Za moich czasów to było nie do pomyślenia! Jeździło się na patrole – najpierw czym się dało, a potem nowiuśkimi, spod igły polskimi samochodami! I dobrze było! Ale dzisiaj, kiedy masoni rządzą... – No, no, panowie, tylko bez politykowania. Bo Stefkowi zaraz ciśnienie skoczy, a pamiętasz, co lekarz mówił – przerwała ciocia Krystyna. – A zresztą to są Heni imieninki i ja proponuję toast. Heniuuuuuu! – wrzasnęła w stronę kuchni. – Pijemy twoje zdrowie!!! – Na zdrowie, na zdrowie, kochani! Bo ja tu jeszcze muszę... – odpowiedź utonęła w brzęku naczyń. – No to zdrowie Heni! Sto lat! – Krystyna ujęła kieliszek. W ślad za nim uniosły się trzy inne. Adam spełnił toast szklanką herbaty. Wódka kojarzyła mu się głównie z rodzinnymi imprezami, przez co serdecznie jej nie cierpiał. – A ty co, abstynent? – powściągliwość syna jak zawsze zwróciła uwagę Jana Wilczka. – Nie uczą was pić w tej policji? Bo my w milicji umieliśmy się uporać – i z butelką, i z bandytą! – Jestem samochodem, tato. – Tego trupa nazywasz samochodem? – Jan udanie się zachłysnął. – Jakiś złom zajeżdżony w akcjach ci wtrynili, a ty, głupi, wziąłeś! Zamiast ojca spytać czy kogoś doświadczonego... Źle mówię, Miluśka? – No coś ty, Adaś, kupiłeś używany samochód? Od policji? – zainteresował się obłudnie wuj Stefan. – No to zrobiłeś interes! Jak ta sójka za morze! – Daj Stefciu spokój chłopakowi! Młody jest, musi się wyszumieć, na swoich błędach się nauczy! – ciocia Krysia zamaszyście strzeliła Adama w plecy. – Aleś ty twardy, no jedna żyła! – zachichotała, kokieteryjnie rozcierając dłoń. – Już w zeszłym roku o tym rozmawialiśmy – odparł spokojnie Adam. – Ale chętnie powtórzę jeszcze raz. Ten wóz należał do administracji, a konkretnie do szefa kadr. Jeździł nim na Gocław i z powrotem. I na działkę w weekendy. Wybierał się do Włoch na wakacje, ale nie zdążył, bo go wywalili. – Takie czasy, takie czasy – pokiwała głową Krystyna. – Dziś jest praca, jutro jej nie ma. A nam to chyba na starość przyjdzie formalnie żebrać! Ot – Stefek na rencie, ja mam dwa lata do emerytury... Jak tu żyć?

– No, no, przecież Stefek ma głowę na karku... – Jan mrugnął do kolegi. – Tu się sprowadzi, tam się sprzeda, jak za dawnych czasów, nie? A, właśnie, nową wieżę stereo potrzebujemy. Źle mówię, Miluśka? – Oj, no co też ty, Jasiu – Stefan pokasływał i machinalnie zacierał ręce. – To już nie to co kiedyś, interesy marnie idą. Ale wpadnij do magazynu, coś się znajdzie... – A wie wujo... – zagadnął Adam z nieprzeniknioną twarzą – ...takiego jednego przyskrzynili koledzy z gospodarczego chyba z miesiąc temu. Trzydzieści telewizorów u niego w piwnicy znaleźli. Mówił, że to na własny użytek... Wuj Stefan spurpurowiał, ciocia Krysia, dla odmiany, zbladła. Jan Wilczek, jako że był purpurowy z natury, prawie sczerniał. – O, proszę! Wyrodne dziecko! Rodzinę by sprzedał, ojca rodzonego, przyjaciół... – wydusił z trudem. – Ale wiadomo, bez ojca się chował, nie miał mu kto wpoić podstawowych zasad! – No co też tata, o czym tata mówi? – Adam potoczył po zebranych błękitnym spojrzeniem. – Czyżby tato albo ktoś znajomy prowadził jakieś nieuczciwe interesy? – Oj Adaś, Adaś, wy to zawsze z tatą tylko żarty i żarty. Toast proponuję! – wujo Stefan wydał z siebie wymuszony chichot i napełnił wódką kieliszki. – Za naszego młodego Wilczka, nadzieję polskiej policji! Oby poszedł w ślady ojca! Adaś milutko się uśmiechnął i spełnił toast herbatą. – No coś okropnego, tak długo ich nie ma... – pani Henryka wychynęła z kuchni, wycierając ręce w fartuch. – Jeszcze chwila i mięso się zeschnie, będzie do niczego! A tyle razy mu mówiłam: „Umawiasz się – bądź punktualny!” No, ale wiecie – chłopak zapracowany, przy tym głowa rodziny... Na pewno go w pracy zatrzymali, bo tak to by wzięli taksówkę. Stać ich, przecież Robert porządnie zarabia... – Masz z niego pociechę, Heniu. Przystojny, inteligentny, a jaki grzeczny! Spotkałam go na schodach w Wigilię, a on do mnie: „Oj, ciociu, myślałem, że to Kaśka, tak ciocia młodo wygląda!” Ja nawet kiedyś myślałam, że oni z naszą Kasią to by była wspaniała para, ale cóż – los inaczej zrządził. – No, Kaśka to się wam udała! Dziewucha jak rzepa, nie to, co te dzisiejsze chudziny. Jakbym był młodszy... Źle mówię, Miluśka? – Pewnie, że ładna. Ale, nie obraź się, Krysiu, Robert wybrał dziewczynę po studiach, z pozycją – Henryka zauważalnie się wyprostowała, wypinając obfity biust. – Tak, Kasia też wolała chłopaka bogatego z domu, dziedzica firmy... Ona przywykła jednak do pewnych wygód... – Krystyna wydawała się całkowicie pochłonięta kontemplowaniem widelca. Zdrapała z jego zęba jakiś nieistniejący brudek. – No, to za nasze dzieci! – wuj Stefan zażegnał wzbierający konflikt, rozlewając wódeczkę.

– Za dzieci! – tym razem do toastu dołączyła pani Henryka. – I za wnuki! – dodała z naciskiem. Strzał był celny. Krystyna słyszalnie zgrzytnęła zębami i ruszyła do kontrataku. – A jak tam narzeczona Adama? Tyle nam o niej opowiadałaś? Myśleliśmy ze Stefciem, że ją dzisiaj poznamy... Zanim Henryka zdążyła odpowiedzieć, u drzwi zapiszczał mechaniczny kurant. – To dzieci! – krzyknęła, rzucając się do przedpokoju, po drodze niechcący strącając przyjaciółce okulary. Po chwili mieszkanie wypełniły piski, wrzaski, powitania, ryk dziecka, pohukiwanie Roberta i ostry jak żyletka głos jego żony, Marii: – Wybacz mamo spóźnienie, ale może Robert ci powie, co zrobił jego syn! – mocno zaokrąglona ostrożnie sadowiła się na krześle usłużnie odsuniętym przez wuja Stefana. – Nie, niech ci Marysia opowie, jaki przykład daje twojemu wnukowi! – Robert demonstracyjnie usiadł po drugiej stronie stołu. – Nieważne, synu, ważne, że jesteśmy tu razem, w rodzinnym gronie – Jan objął pierworodnego ramieniem i osobiście napełnił jego kieliszek. – A rodzina jest najważniejsza. Źle mówię, Miluśka? Ku zdumieniu obecnych, Miluśka udzieliła odpowiedzi: – Pieprzysz – odezwała się po raz pierwszy i ostatni tego wieczoru.

Niedziela, 3 marca

Kiedy z rozdętej niczym pierzyna głowy Matysiaka dobiegł bełkotliwy głos informujący Ewę o głębokim uczuciu, zainteresowana uznała, że to jednak sen, i postanowiła otworzyć oczy. Natychmiast pożałowała pochopnej decyzji. Wprawdzie jedno oko pozostało bezpiecznie zamknięte, zapewne sklejone na amen resztkami makijażu, ale drugie, niestety, rozwarło się na boży świat. Światło dzienne poraziło jak laser, a pulsujące pod czaszką dudnienie eksplodowało straszliwym bólem głowy. – Ratunku – jęknęła Ewa. Poczuła potworną suchość w ustach. – Pić! – wychrypiała, podnosząc ręce ku obolałym skroniom. Drżącymi dłońmi namacała dziwną strukturę w miejscu włosów. – Malwina! Moja głowa! – wyrzęziła ostatkiem sił. Mieszkanie odpowiedziało wzmożonym dudnieniem. Na szczęście dłuższe macanie upewniło Ewę, że to dziwne na głowie to po prostu wełniana czapka. – Dlaczego ja śpię w czapce? Dudnienie ucichło.

– Bo mieszałaś tequilę z piwem – odparł Głos. – Malwina? To ty? – Ewa przetarła pięściami oczy i rozejrzała się po pokoju. Nie było nikogo. – Żadna Malwina. To ja – odrzekł Głos. – Co za ja? – chciała zmienić pozycję na siedzącą. Próba się nie powiodła. – Jestem, który jestem, który jestem, który... eee... Powiedzmy, że jestem kimś w rodzaju anioła. Przestań się rzucać na łóżku, bo będzie jeszcze gorzej. Leż spokojnie – Głos dudnił nie mniej boleśnie niż poprzednie, niewerbalne łupanie. – Przeszłaś samą siebie, więc pofatygowałem się osobiście, żeby ci pogratulować wyczynów. – Spadaj, kimkolwiek jesteś, który jesteś. Idź do Malwiny, ona wierzy w anioły. I w Gwiazdora. – Ty we mnie też uwierzysz. Jestem Moralniak. Mocny Anioł. Zabiorę cię w małą podróż. Gotowa? – Nieee...! – wyjęczała rozpaczliwie Ewa, ale było już za późno. – Proszę! Poznajesz? – zadudnił Moralniak. – Mhmmm... – Nie dosłyszałem? – Poznaję, ty sadysto! To ja i Bożenka w „Spince”! Zamawiamy... o nie... – Cóż to, czy ci słabo? Zamawiacie dwie złote tequilki. I tak oto porządny japiszoński lokalik staje się scenerią początku twego upadku! Szukając siedzeniem możliwie komfortowej pozycji na wybitnie niewygodnym, ale za to efektownym krześle, Ewa delikatnie uniosła kielonek wypełniony złotopłynną zawartością. – Zdrówko, Bożenko! – Chluśniem, bo uśniem. Uch... – I jeszcze raz przepraszam. Zagadałam się – zlizała cynamon z lewej dłoni. – Stara, powiem ci szczerze, miałam pełne gacie strachu. Opowiadasz mi o gangsterach i porywaniu kobiet, a potem sama znikasz jak kamfora! – Dobra, dobra. – Ewa wyssała pomarańczę. – Mam ci paść do nóg? Proponuję układ: ja zapomnę o twoim wścibstwie, a ty o moim... eee... roztargnieniu. – Dobre sobie. Roztargnienie! – sapnęła Bożenka, walcząc ze swoją ćwiartką cytrusa. – To co? Jeszcze po jednym? – A co ty odpowiedziałaś? – Moralniak nie krył satysfakcji. – „Czemu nie” – jęknęła Ewa. – Właśnie. Nie minęło piętnaście minut, a ty wlałaś w siebie pięćdziesiątkę wysokoprocentowego alkoholu. – E tam, oni oszukują na objętości. To była najwyżej czterdziestka.

– Buhahaha – zagrzmiał anielski śmiech. – Właśnie taka jesteś. Oszukujesz samą siebie. Jak myślisz, jesteś taka zakłamana czy taka głupia? – Nie wiem... Przestań... – Ja myślę, że jednak głupia. Wystarczy popatrzeć, co było dalej. Oto ty dwie godziny później, w „Cukierni”. We wnętrzu klubu tłum, cięty na plastry kolorowymi ostrzami reflektorów, pulsował, jak mu DJ zagrał. – Dawno tu nie byłam – przekrzyczała hałas Ewa. – Myślałam, że to kijowy klub, a tu proszę: całkiem cool! – Bo ty to jesteś grymaśnica – zawyrokowała Bożenka. – Mnie tam stary rzadko puszcza do miasta samą, ale jak już, to wiem, gdzie można poszaleć! O, moje kumpele. Zobacz, ta wysoka to Irenka, pracuje w BBC. Chodź, przysiądziemy się. I po piwku! – Po piwku! – Miło, nie? Piskom i krzykom nie było końca. Panie też już były nieźle wlane... – Ale to u mnie jesteś, a nie u nich, ty świnio. – No, no, no. Trochę szacunku dla wysłannika wyższej siły. Poza tym, smarkulo, ja mogę być w dowolnej liczbie miejsc naraz i nawet się nie zdyszę... – Patrzcie państwo. – Taka jesteś harda? To proszę. Zanim Ewa zdążyła zaprotestować, historia jej kłótni z Bożenką została w zwięzłych słowach przedstawiona publiczności. Nowe koleżanki zareagowały żywiołowo. – O coście się pożarły? O bukiet róż? Dziewuchy, co wy na to? To dopiero klientki! – śmiała się płowowłosa Agnieszka. – No co, to poważna sprawa! – wzięła się pod boki tęgawa Julita. – Nikt w dzisiejszych czasach nie daje bukietów! Więc kłócić się o coś, co się nie zdarza? – No wiesz? – wtrąciła się piękna Irenka z wyrzutem w głosie. Trochę się chwiała na krześle, ale artykułowała wyraźnie. – Właśnie, że się zdarza. Ja też dostałam ostatnio bukiet róż! Posłaniec – hep – przyniósł! – Róże? Od kogo? – Od jednego kolegi po fachu, Paula, nie znacie. I tak je wyrzuciłam przez okno. Podła glista z niego, niech mi lepiej o sobie nie przypomina. Kelner! Jeszcze raz to samo! – A kelner co przyniósł? – Margheritę dla wszystkich... – szepnęła bezgłośnie Ewa. – A ja... jak się dowiedziałam, że ten jej „kolega po fachu” to mój Paul...

DJ wykazał się wielkim wyczuciem chwili, wrzucając hip-hopową trawestację Carmina Burana. – Paul? Paul Sholler? – Ewa zamarła z margheritą w ręce. – No! A co? Znasz go? – Irena podniosła na nią piękne, choć nieco mętne oczy. – Czy ja go znam? To od niego dostałam róże! Po, za przeproszeniem, upojnej nocy! – Tak samo jak ja! Słyszycie, dziewczyny? Śmiechu kupa! Z przewagą kupy... – i Irenka niespodziewanie się rozpłakała. – Właśnie! A ty wychyliłaś trzy margherity – dodam, z tego dwie nie swoje – duszkiem i ruszyłaś na parkiet! – Nie, nie... – Tak, tak! I po chwili wisiałaś na jakimś dyskotekowym pacanie, który obracał tobą jak miotłą. – Błagam... – A kiedy twoja przyjaciółka, Bożenka, usiłowała was rozdzielić, krzyknęłaś... – „Spadaj, nie zniszczysz mojego nowego związku!” – Dokładnie tak. Widzisz? Chyba jednak jesteś idiotką. Wbrew oczywistym sygnałom uznałaś, że Paul cię kocha, a skoro się kawa wylała, ruszyłaś wybić klina klinem... Ach, miłośnicy klina. Takich odwiedzam najchętniej. No i co ty na to? – Jestem ślepą na prawdę kretynką, niegodną miłości ani przyjaźni, początkującą alkoholiczką o fatalnych widokach na przyszłość. Tylko już odpuść. – Pięknie! Święte słowa! Ale tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Powiedziałem, przegięłaś pałkę. Patrz! Przed „Cukiernią” dyskotekowy pacan zamienił się w pewnego siebie lowelasa. – To co, dzidziu, idziemy do ciebie czy do mnie? – Hę? – No, na imprezę! – Jaką imprezę? – No chciałaś iść się zabawić! A najlepiej się bawić we dwoje, nie? Jak w tej piosence – do tanga trzeba dwojga! – Spadaj, debilu. Nigdzie z tobą nie pójdę! – chłodne powietrze trochę Ewę orzeźwiło. – Wracam do klubu, a ty się goń. – Ej, mała, coś taka narowista? Najpierw mi skaczesz na fiuta, a teraz fochy stroisz? Czekaj! Dokąd!? – W sumie trochę żałuję, bo fajniej byłoby cię dopaść rankiem u boku tego półgłówka. Niemniej jednak – obejrzyj swoją czapkę...

– Krew? – Ano tak. Chciał cię zatrzymać, a ty mu strzeliłaś z główki. Strasznie się robisz agresywna po pijanemu, hę, hę. – Należało mu się. – Ha, to tylko kolejny dowód twojego niezrównoważenia! Najpierw podrywasz chłopaka, a potem mu rozbijasz nos! Jesteś kompletnie niedojrzała i w ogóle nie wiesz, czego chcesz! Miał rację! Jesteś narowista jak kobyła na błoniach! Nic dziwnego, że nikogo nie możesz sobie znaleźć i że nikt cię nie lubi! – Ktoś mnie lubi... Marianna mnie lubi... I Malwina... – Pewnie, zwłaszcza po tym, jak zobaczyła rano łazienkę... – I Adam... Adam mnie lubi... – Ha, ha, ha! – Moralniak rozdudnił się z mocą dzwonu Zygmunta. – Że też o nim wspomniałaś! Najlepsze zostawiłem na koniec! Voila! – Nie, nie! Nie mów, że tam był! Że mnie widział w „Cukierni”! To niemożliwe! – Ha, ha, ha, ha, haaa... Śmiech Mocnego Anioła trwał i trwał, i nabierał coraz bardziej metalicznego pogłosu. Ewa otworzyła oczy i zaczęła macać w poszukiwaniu wściekle rozdzwonionej komórki. – Zgiń, przepadnij, tfu, tfu... Mocny Anioł... – mamrotała, wyplątując się z prześcieradła. Przy okazji stwierdziła, że poza przekręconą czapką nie ma na sobie nic. – Tu poczta głosowa plus dżi es em – oznajmiła komórka głosem Moralniaka. – Masz... cztery... wiadomości w tym brak wiadomości pilnych. Otrzymano... godzina... dziesiąta... czterdzieści... siedem od... Adam... Cześć. Wiesz, chyba się pomyliłem. Myślałem... nieważne, co myślałem. Mam nadzieję, że się dobrze bawiłaś. Mam nadzieję, że więcej cię nie zobaczę. Nie dzwoń do mnie. Resetuję cię. Baj baj... („Upadek – jęknęła Ewa. – Osiągnęłam dno”.) Aby odpowiedzieć, wybierz jeden... Nowa wiadomość... Otrzymano... godzina... dziesiąta... zero... cztery... Cześć, tu Paul. Odsłuchałem twoją wiadomość, trochę mnie zdziwiła. Może czegoś nie zrozumiałem? Jakieś hałasy w tle przeszkadzały. Zadzwonię później. Pa. („Jeśli byłam na dnie, to teraz słyszę pukanie od spodu – pomyślała rozpaczliwie Ewa. – A więc jest i drugie dno...”) Aby odpowiedzieć... Nowa wiadomość... Otrzymano... godzina... dziewiąta... osiemnaście... Cześć, tu Andrzej. Może zapomniałaś, ale masz dzisiaj dyżur w redakcji. Czekam tu na ciebie od dziewiątej. Co, zapiło się? Aha, dzwonił twój brat, prosił o twój adres. Nigdy nie mówiłaś, że masz brata? – Co jest pod drugim dnem? Nieskończona otchłań piekielna? Czy trzecie dno? Jasna cholera i wszyscy święci! – Ewa zerwała się z łóżka, zapomniawszy o kacu, i zaczęła pośpiesznie wciągać spodnie. – Brat? Jasne, że nie mam brata... Która godzina? Chryste, Andrzej mnie zabije. A Matysiak wyleje. I Adam! Co ja narobiłam! – usłyszała piśniecie otwieranych drzwi frontowych. – Malwina? Jestem na dnie! I słyszę pukanie od spodu!

– To ja pukam! Puk, puk – głos u drzwi nie należał do Malwiny. Ani do Moralniaka. – Cześć, Nikol. *** Ten poranek nie należał do udanych. W prywatnym rankingu Błażeja lokował się gdzieś pomiędzy „kiepskawo, zalecana drzemka” a „bryndza, wskazana dobowa hibernacja”. Najpierw, rześkim świtem, jego ukochana pani omal nie stratowała go w przedpokoju, kiedy uprzejmie salutował jej ogonem i wywijał swoją pulchną osobą powitalne esy-floresy. Tym bardziej nie przejęła się zawoalowaną sugestią, by wynagrodzić kogoś tak kulturalnego porcją pożywienia. Siejąc na prawo i lewo częściami garderoby, powlokła się do swego legowiska, zaliczając po drodze dłuższą sesję w łazience. Prawdę mówiąc, Błażej oszukiwał sam siebie. Już od parteru czuł potężną zawiesinę smrodu papierosów i alkoholu. Zidentyfikował nutkę agawy i – o zgrozo – chmielu. A więc było mieszane i pani kota zlekceważy. No, ale fakt, że ktoś zachowuje się poniżej ssaczej godności, nie zwalnia innych od przestrzegania elementarnych zasad dobrego wychowania. Aby jednak okazać swoją dezaprobatę, wybrał sobie na tymczasowe łóżeczko ulubioną jedwabną bluzkę pani – jakże poręcznie rzuconą wprost na podłogę. Rano pani wstanie, zobaczy, pojmie aluzję, i rzuci się przepraszać. Z niespokojnego snu – pani rzucała się na łóżku i wydawała dziwne dźwięki – wyrwała go po paru godzinach jego druga ukochana osoba. Ledwo zdążył przybrać w przedpokoju wyrazistą pozę Rejtana, gdy Malwina, nucąc, wyskoczyła z sypialni i pognała do łazienki. Strategia zalotnego trącania łebkiem została całkowicie zlekceważona wobec ogromu zniszczeń, jakich dopuściła się ta podła, bez czci i wiary degeneratka Ewa. Błażej gorliwie przytakiwał utyskiwaniu Malwy. Duszą był z nią. Współczuł jej całym sercem. Ale niechby już poszła do kuchni, by tam... Niestety, Malwina miała inne plany. Nawet nie spojrzała w stronę misek pustych jak przedwyborcze obietnice. Dres i adidasy jasno zakomunikowały rozczarowanemu kotu, że druga kochana pani idzie biegać i że nie będzie jej przez co najmniej godzinę. W związku z tym Błażej przedsięwziął drzemkę w strategicznym punkcie – na półce z butami, skąd obserwował i drzwi wejściowe, i otchłań pokoju Ewy. W połowie snu – o pościgu za umykającą na ptasich nóżkach ogromną szynką – Malwina wróciła, ale cierpliwość kota została wystawiona na kolejną ciężką próbę. Gdy własnego pomysłu fokstrotem wymanewrował ją wreszcie do kuchni, okazało się, że... puszki znikły. Ktoś je musiał ukraść! Tydzień temu była przecież pełna zgrzewka! Złoczyńcy! Błażej nie posiadał się z oburzenia. Dostał kroplę mleczka do kawy na pociechę i surowe przykazanie, by oszczędzał energię, dopóki Malwina nie wróci ze sklepu. Brzęknęły kluczyki, trzasnęły drzwi... Pozostało czekać i spać. I oszczędzać cenne kalorie. Zwinął się w kłębek na kuchennym stołku, zaprogramował nos na zapach „Whiskasa” i zatonął w nieświadomości. Zmysły Błażeja rejestrowały wszystko, jednak on sam przebywał daleko, w miękkich

objęciach kociego Morfeusza. Kilka razy dzwonił telefon, kochana pani hałasowała w pokoju, wreszcie pisnęły drzwi wejściowe. Do mieszkania wkroczył zapach benzyny, woń skórzanej kurtki, butów „Nike”, kiepskiego dezodorantu „Axe”, niezłej wody toaletowej „Kuros”. No i odór czegoś chemicznego, jakby aspiryny. „Nic jadalnego” – osądził nos Błażeja. Kot sapnął i spał dalej. Odorek przemieszczał się tu i tam, aż w końcu zintensyfikował się w pokoju kochanej pani, gdzie dał głos. Ucho Błażeja nerwowo zastrzygło. Lecz Błażej spał. Ewa zamarła z głową uwięzioną we wciąganej właśnie bluzce. – To ty, Moralniak? – No, dosyć tego przedstawienia, Nikol – głos nie należał do Mocnego Anioła. – Młody – Ewa niespiesznie obciągnęła bluzkę. – To chamstwo jest tak nachodzić kobietę. Nie przepraszaj, wystarczy, jak zamkniesz za sobą drzwi od zewnątrz. – Patrzcie no. Jaka wyszczekana. Zakładaj kamasze i idziemy, suko. – Dokąd? – Ewa usiadła powoli na łóżku, gorączkowo główkując: „Malwina? Sąsiedzi? Na pomoc!” Nabrała powietrza w płuca i w tej samej chwili bandyta znalazł się przy niej, przyciskając jej do szyi ostrze wąskiego noża. – Tylko spróbuj się rozedrzeć, to cię zarżnę jak świnię. Ostrze było zimne i straszliwie, przerażająco realne. Przez ułamek sekundy, długi jak wieczność, Ewa czuła, że mdleje. W drugim ułamku coś w niej stwardniało, urosło, podjechało do gardła i postawiło włosy na głowie. Adrenalina unieruchomiła jej ciało jak paraliż. – Będziesz cicho? – Młody brutalnie ją szarpnął. – Tak – szepnęła bezgłośnie suchymi wargami. Puścił ją i odskoczył. Ewa chwyciła się za szyję. Młody był prymitywnym zwyrodnialcem, zawodowym bandziorem. Nie było z nim żartów. To się działo naprawdę. – Ubieraj się – powtórzył. – Szef chce cię widzieć. – Już – wykrztusiła. Posłusznie włożyła jeden but i opadła na czworaki w poszukiwaniu drugiego. Pod łóżkiem było wszystko, łącznie z kartonem po pizzy. Wszystko. Prócz buta. Nagle palce Ewy namacały metalowy walec. Przypomniała sobie, że dezodorant może z bliska zadziałać jak gaz, i wstąpiła w nią otucha. Udając poszukiwania, ostrożnie zdjęła kciukiem plastikowy kapturek. Z ulgą namacała główkę rozpylacza. – No? Pośpiesz się, suko – Młodemu nie podobała się ta podłogowa ekwilibrystyka. „A co, jak jest pusty? Boże, Boże, jeśli przeżyję, obiecuję sprzątać i zawsze wyrzucać zużyte opakowania, i trzymać gaz pod poduszką. I przestanę pić, ślubuję uroczyście”. Nagle poczuła chłodny podmuch i usłyszała cichy pisk otwieranych drzwi wejściowych. Młody też coś zarejestrował, bo na sekundę odwrócił głowę. Wystarczyło. Z głośnym „Ratunku!

Policja!” Ewa wyskoczyła spod łóżka, rażąc go w twarz strumieniem jakiejś białej piany. Na wpół oślepiony Młody nie wypuścił jednak noża i zdołał ją schwytać łapskiem twardym jak żelazo. Wymachując ostrzem na oślep i ciągnąc za sobą wrzeszczącą ofiarę, wydostał się do przedpokoju. Błażej przespał początek. Był, do licha, kotem, a nie psem, i nikt, doprawdy, nie powinien mieć do niego pretensji. Jeśliby jednak komuś przyszło do głowy kalać jego dobre imię, niech wie, że Błażej Kot zachował się tego dnia jak bohater. Wykazał się dzielnością komandosa, ratując swoje panie i dystansując za jednym zamachem Szarika, Komisarza Rexa i całe stado psów bernardynów. Przyszły heros, ozdoba kociej nacji, zignorował wprawdzie wtargnięcie do mieszkania nożownika; uwagi jego nie uszło jednak wejście objuczonej puszkami Malwiny. Skoro drgnął sznurek od kiełbasy, służący kotom za przekaźnik bodźców na linii nos-łapki z pominięciem mózgu, Błażej zerwał się do szaleńczego galopu. Pędził, miaucząc, gnał najkrótszą drogą w stronę prowiantu, na skos przez kuchnię i przedpokój. I wtedy właśnie napatoczył się na ohydnie cuchnącego, ryczącego potwora, szarpiącego się z jego ukochaną panią. Błażej smyrgnął mu między nogami i uszczęśliwiony dopadł Malwiny, która w tym czasie wypuściła z rąk dwie siaty jedzenia. Puszki rozkulały się po przedpokoju... Jedna potoczyła się prosto pod nogi łapiącego z trudem równowagę napastnika. Ten stąpnął, puścił Ewę w rozpaczliwej próbie utrzymania pionu i... runął, waląc głową o ścianę. Siła uderzenia była duża. – Pan Szablasty! – krzyknęły chórem Ewa i Malwina. Ze ściany oderwał się straszliwej wielkości łeb dzika, znienawidzony przez Malwinę, a ukochany przez Ewę łup z Olimpii. Spadł i gruchnął prosto na głowę podnoszącego się na łokciach, charczącego napastnika. Ten opadł, charknął jeszcze raz i – znieruchomiał. Zapadła cisza. Ewa pociągała nosem, ściskając w rękach kubek i wpatrując się w spiralę wirującą na powierzchni kawy. Malwina stała obok, zapatrzona z kolei w dal za oknem i paliła wycyganionego od policjantów ekstramocnego. – A więc to nie był napad rabunkowy... – Paweł Kulesza siedział przy kuchennym stole naprzeciwko Ewy, patrzył jednak uparcie na Malwinę. – Dobrze, że zadzwoniła pani prosto do mnie. Podzielam przekonanie, że to może mieć związek z zabójstwem Amandy. Nawiasem mówiąc, udało się nam ją dość szybko zidentyfikować. Była na liście zaginionych w poleskiej komendzie... Zresztą to teraz bez znaczenia. Przeżyły panie szok, ale, proszę mi wybaczyć brutalność, dostał, na co zasłużył. To był gangster bez skrupułów, psychopata i drań. Co w nim zostało ludzkiego, skutecznie likwidował spidem. Gdyby nie ten... kot... – Kulesza usiłował dyskretnie odkopnąć łaszącego się Błażeja. Bezskutecznie. Błażej kochał kotofobów. – Złoty kot – rzekła w natchnieniu Ewa i znowu zamilkła.

– Chce pan powiedzieć, że nie zostaną nam postawione zarzuty w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci? – Malwina oderwała wzrok od bezkresnej dali i utkwiła płonące oczy w Kuleszy. Ten zaczął się jąkać. – Dopóki, eee, ja mam tu coś do powiedzenia, na pewno nie. To była napaść z bronią w ręku, a napastnik nadział się na własny nóż. Wypadek przy pracy, można by rzec... hę, hę... Malwina spojrzała na niego z odrazą, Kulesza się zaczerwienił, ale Ewa, o dziwo, parsknęła śmiechem. Śmiała się i śmiała, aż nagle jej śmiech przeszedł w łkanie. Malwa zdusiła niedopałek na talerzyku, objęła przyjaciółkę i wyprowadziła ją z kuchni, na odchodnym rzucając policjantowi pełne wyrzutu spojrzenie. – Szefie, widział pan to? – do kuchni wetknął rudą głowę Jacek. Zwłoki gangstera pakowano właśnie w plastikowy worek. Twarz Młodego otarto z lepkiej białej piany. Uwzględniwszy okoliczności, wyglądałby jak normalny nieboszczyk, gdyby nie pewien drobiazg. Lekarz zdejmował gumowe rękawiczki. – Wie pan, komisarzu, czym ona go popsikała? – wyciągnął papierosy z kieszeni fartucha. – Co to jest? Ogoliła go, czy jak? – Kulesza w życiu nie widział czegoś podobnego. Włosy, brwi, rzęsy denata – po prostu zniknęły. – Lepiej. Popsikała go depilatorem w piance. Wpadłby pan na to? No niech pan powie? Ech, kobiety... – Skończyliście? To żegnam – wściekł się bez powodu Kulesza. – I niech pan nie myśli, że zapomniałem, że się spóźniliście o kwadrans na wezwanie. A sanitariusz nawet nie próbował schować przede mną hamburgera. Zastanowię się, czy wyciągnę wobec pańskiej ekipy konsekwencje służbowe. Pani w jakiej sprawie? – zza ramienia osłupiałego lekarza wyglądała zaciekawiona kobieta w czesanym berecie lilaróż. – A bo to ja tylko tak, czy może pomóc nie trzeba... Bo wie pan, panie władzo, tutaj od rana taka impreza była, że myślałam – szyby z okien wylecą. I krzyki, i śpiewy, i śmiechy jakieś. Boga w sercu nie mają, w Boży dzień takie balety... – Kobieta wyciągała szyję jak indyczka, usiłując dojrzeć jak najwięcej. – A ten biedaczek? Na śmierć się zabalował? – Nie. To akwizytor. Demonstrował zestaw samoostrzących się noży z japońskiej stali. Połknął siedem, a ósmy mu stanął w gardle. Do widzenia, pani Kotłowa – do przedpokoju wychynęła Malwina, blade wcielenie zimnej furii. – A na przyszły raz jak pani słyszy, że ktoś woła „Ratunku!”, to niech pani dzwoni na policję, a nie beret na uszy naciąga! Chrześcijanka od siedmiu boleści! – wrzasnęła w ślad za rejterującą sąsiadką. – Panowie, skończyliście? Bo potrzebujemy z koleżanką chwili spokoju. – Oczywiście, oczywiście. Zabierajcie się! Już! Dźwigający nosze sanitariusze ruszyli po schodach, w ślad za nimi podążyła kawalkada członków ekipy śledczej. Kulesza popchnął Jacka w stronę drzwi. – Ty też! Zaczekaj w samochodzie! Pani Malwino, chciałbym jeszcze widzieć panią u

siebie w gabinecie, eee, to znaczy w tymczasowym gabinecie... Mam do pani kilka pytań. Gdyby mogła się pani zgłosić w poniedziałek razem z koleżanką. – Naturalnie. Przyjdę z Ewą. Na pewno nie wydam panu przyjaciółki na pastwę, po tym, co słyszałam o pana metodach. Ale dziękuję. Żegnam. – Delikatnie wypchnęła ogłupiałego Kuleszę za drzwi i zamknęła je z ulgą. Na zamek. *** Ewa siedziała w wannie, gdy w odległym pokoju zadzwonił telefon. Jasny gwint, znowu dylemat wyjść? Nie wyjść? Zamoczyć podłogę i zmarznąć, żeby dowiedzieć się, że któraś z koleżanek się nudzi i chce o tym pogadać? Albo Kulesza coś sobie przypomniał? Albo Adam... Nie. Adam nie zadzwoni... A jeśli to Paul? Omal nie łamiąc nogi na olejku do kąpieli, spróbowała wydostać się z wanny, gdy nagle zobaczyła rękę Malwiny, litościwie trzymającą telefon przed jej nosem. – Halo? – wiedziała już, że to nie Paul, ale i tak podziękowała Malwinie spojrzeniem. Z powrotem usiadła w wodzie. – Cześć, tu Nina. Pamiętasz mnie? – zapytał ciepły alt – Jasne, jak mogłabym zapomnieć? – Słuchaj, chyba nie nadużywam twojej prywatności, dzwoniąc, co? – Skąd, miło cię słyszeć. Co dobrego? – Wiesz, mam dzisiaj ochotę na pyszną, gorącą, aromatyczną lasagne. Trzeba ci wiedzieć, że to moja specjalność! Jednak sama całej nie pożrę. Zwabiłam już dwie koleżanki, szukam czwartej. Do lasagni i do brydża nie ma jak czwóreczka! No i tak gwałtownie nam przerwano w piątek... – Tak, faktycznie... Słuchaj, to strasznie miłe, ale nie bardzo mogę... – Jedna z tych koleżanek jest szefem wydawnictw w pewnym prasowym molochu z niemieckim kapitałem... Musisz ją poznać! – Och, chętnie, ale to nie jest najlepszy dzień. Właściwie to rozmawiasz z osobą w szoku. Ale takim klinicznym. – Ojej, co się stało? – Miałam włamanie. Koleś rzucił się na mnie z nożem, a potem się na ten nóż nadział, no i nie żyje. Po drugiej stronie zaległa cisza. – Mówisz poważnie? – Jak najbardziej. Powiem ci jeszcze, że obroniłam się, dając mu po oczach depilatorem. – Rany boskie. Może czegoś potrzebujesz? Masz z kim pogadać i tak dalej? – Jesteś kochana, dzięki, przyjaciółka mnie ratuje. – W tym mieście się robi powoli jak w Los Angeles! Przynajmniej jeśli chodzi o złodziei

i napady! Coś okropnego! – Wiesz, on nie przyszedł kraść, to była wendeta. Powiem ci, ale zatrzymaj to w sekrecie. Jakiś czas temu, robiąc materiał, naraziłam się jednemu gangsterowi i on przysłał Młodego, żeby mnie porwał! Po dłuższej chwili milczenia Nina odezwała się: – Wiesz, po prostu nie mam słów. Ten... Młody ci to powiedział? – Tak, powiedział, że przysyła go Siny, znaczy jego szef. Wyobrażasz sobie? – Nie. Nawet nie próbuję. Powiem jedno. Jesteś bardzo odważną, niezwykłą i nietuzinkową kobietą. I pełną poświęcenia dziennikarką. Ja bym chyba umarła na sam widok noża! – Oj, daj spokój. W takiej chwili myśli za ciebie adrenalina... – No nic. Nie będę cię męczyć. Trzymaj się ciepło! – Dzięki... – Słuchaj, teraz wyjeżdżam na dwa dni, ale wracam w środę. Może się spotkamy? Co ty na to? – Świetnie. Avec plaisir. – Zadzwonię. Cześć, Ewo! Ewa odłożyła telefon do mydelniczki i zanurzyła się głębiej w wodzie. Ha. Odważna, pełna poświęcenia i... co tam jeszcze było? Właśnie. Nietuzinkowa. Oto, kim jest.

Poniedziałek, 4 marca

Na korytarzu Komendy Głównej Policji siedziały dwie młode kobiety. Przyciągały spojrzenia pracowników, bo po pierwsze, były ładne, młode i dobrze ubrane, a po drugie, dość energicznie wydzierały sobie z rąk „Bazar Warszawski”. – „Kot-bohater ratuje życie!” – zrezygnowana Malwina potrząsnęła gazetą. – Po prostu nie mogę w to uwierzyć. – Co miałam robić? – Ewa wyjęła jej płachtę z rąk. – Papuch i tak się o tym dowiedział. Jeszcze, kocia morda, Młody nie ostygł, a ten sęp już do mnie dzwonił. Masz pojęcie? Musiałam mu czymś zatkać ten obmierzły dziób, a Błażej się do tego świetnie nadawał. Trochę ubarwiłam historię i proszę – trzepnęła dłonią w stronicę. – O. Zdjęcie, tekst na kolumnę... Jeszcze trochę i zacznie udzielać wywiadów! – „Bohaterskie zwierzę, w prostej linii potomek polskiego żbika, brocząc krwią z wielu ran, skoczyło po raz ostatni na głowę napastnika – czytała jej przez ramię Malwa. – Ten, oślepiony i ryczący z bólu, puścił wreszcie naszą redakcyjną koleżankę. Dzielna kobieta

wymierzyła mu silny cios, po którym Karol K. zachwiał się i padł, stając się żywą, a raczej martwą ilustracją porzekadła, iż «kto mieczem wojuje, od miecza ginie».” Pięknie, silna kobieto o dzielnym ciosie, potomkini króla Karola – rzekła sarkastycznie. – Do licha, jedyne ciosy, a ściślej szable, biorące udział w zajściu należały do Pana Szablastego! Czy wy, dziennikarze, nie macie za grosz przyzwoitości? – Maciej Papuch nie ma ani grama, gwarantuję – wzruszyła ramionami Ewa. – A to on napisał. Ja mu tylko streściłam przebieg akcji. A wiesz, co powiedział? „Laluniu, mam napisać, że gangster podejrzany o wymuszenia, gwałty, pobicia, rozbój i zabójstwo, prawa ręka Sinego zginaj, bo poślizgnął się na puszce kociego żarcia i zarobił w łeb trofeum dziadunia?” – usiłowała naśladować denerwująco flegmatyczny ton Papucha. Na chwilę się zamyśliła. – Fakt, że gdyby to wydrukować, żaden czytelnik by w to nie uwierzył – dodała po chwili. – Ale mniejsza z tym. Grunt, że Młody nie żyje, zwyrodnialec jeden. – Ewa zamknęła gazetę. – Ale powiedział, że przysłał go szef – ściszyła głos Malwina. – Coś ci może grozić, Ewciu. Lepiej, żebyś dostała ochronę, dopóki sprawa się nie wyjaśni. A póki co zamówiłam ślusarza. Założy nam zatrzaskowy zamek! – Ty... – Ewa nie zwróciła uwagi na ostatnie słowa przyjaciółki. – Patrz... Wskazywała na wydrukowany wołami tytuł na pierwszej stronie: „Polityk o czystych rękach nie żyje”. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyła? – O co chodzi? – zainteresowała się Malwina. – Jezu, przecież to Kownacki! Powiesił się... Czekaj: „Ciało zasłużonego dla miasta radnego znalazła żona. Jak dotąd nie wiadomo, co pchnęło Marka K. do tak desperackiego kroku...” – Ewa spojrzała na przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami. – Malwa, on też był w „Złotym Kocie”! Tak jak Janson, który parę dni temu mało nie wyleciał w powietrze! To nie może być przypadek, słuchaj... Malwina szturchnęła ją w bok i znacząco położyła palec na ustach. Korytarzem zbliżała się pochlipująca, zaniedbana kobiecina. Towarzyszył jej Paweł Kulesza. – To dobra dziewczyna była, panie władzo – mówiła kobieta. – Ten Kowalczuków syn się nawet żenić z nią chciał, ale ona... Gdzie tam, nie chciała go, chociaż z brzuchem chodziła... – Tak, pani Tatarczuk, rozumiem. Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci córki. Do widzenia. Przechodząc obok Ewy i Malwiny, kobieta przystanęła i patrząc to na jedną, to na drugą powtórzyła tępo: – To dobra dziewczyna była... Kulesza delikatnie popchnął ją w stronę wyjścia. – Zapraszam panie – zakomenderował, gestem wskazując kierunek. Przyjaciółki posłusznie podreptały za nim w głąb labiryntu zapyziałych biur.

– To była matka Amandy Tatarczuk – objaśnił, gdy dotarli na miejsce. Otworzył przed nimi drzwi. Ewa przyjaźnie skinęła głową dyslektycznemu rudzielcowi. Pamiętała go z poprzedniego przesłuchania. Usiadły. – Czy... śledztwo się posunęło? Macie coś? – zagadnęła ostrożnie. – Badamy nowe wątki, sprawdzamy jej przeszłość. Wbrew pozorom, jest wielu kandydatów na mordercę. Ojciec jej dziecka, odrzucony narzeczony, były alfons... – Kulesza szeleścił na biurku papierami. – Tyle że ojciec dziecka siedzi, a ten narzeczony ożenił się w końcu z córką sołtysa. Ale wszystko jest możliwe. – A ten... Siny? – zagadnęła Malwina. – Nieoficjalnie mogę tylko powiedzieć, że Siny ma dość mocne alibi – spojrzał spode łba na milczącego Jacka. – Ale go obserwujemy. – Nie wiem, jak mogę jeszcze pomóc... – zaczęła Ewa. – Powiem krótko – przerwał Kulesza. – W zeszły czwartek spotkała pani w „Złotym Kocie” kilka osób. Dwie z nich nie żyją. – Co pan sugeruje? – wtrąciła złowróżbnym tonem Malwina. – Absolutnie nic – zapewnił gorliwie. – Ale być może pani przyjaciółka widziała lub słyszała coś, co ma związek ze śmiercią dziewczyny? Może z jakiegoś powodu Amanda stała się zagrożeniem dla Sinego albo kogoś z jego bandy? Proszę się dobrze zastanowić. Może pominęła pani w swoich zeznaniach jakiś ważny szczegół? Ten szczegół może nas zaprowadzić do mordercy! Zapadła cisza. – Pan mówi do mnie? – zdziwiła się wreszcie Ewa, bowiem Kulesza wpatrywał się uparcie w Malwinę. – Oczywiście, że do pani – policjant z widocznym wysiłkiem przeniósł na nią wzrok. – Hm... no nie wiem... – zacukała się Ewa. – Proszę opowiedzieć wszystko jeszcze raz i spróbować przypomnieć sobie szczegóły – skinął na asystenta, który podał mu mały, kieszonkowy dyktafon. Ewa posłusznie opowiedziała o wyprawie do „Złotego Kota”, skrupulatnie pomijając osobę swojego szofera. Malwina z dezaprobatą wzniosła oczy do nieba, ale nie powiedziała nic. – ...Potem spotkałam ją w supermarkecie i powiedziała, że to Młody podbił jej oko. Dałam jej swój numer komórki, żeby do mnie zadzwoniła, gdyby chciała pogadać... Jakieś echo przebiegło przez czujny mózg komisarza Kuleszy. Myśl zapaliła się i zgasła, niestety, zanim zdążył ją uchwycić. – Proszę mówić dalej. – „Ta myśl wróci. Zawsze wracają”, pomyślał. W swojej krótkiej, acz spektakularnej karierze dzięki takim właśnie niejasnym przeczuciom, dziwnym zaiskrzeniem na granicy świadomości, dwukrotnie doprowadził do ujęcia sprawców. W jednym przypadku pomógł mu deseń na sukience pewnej dziewczyny. W

drugim – zapach ciastka, które przyniósł sobie do kawy Jacek. Przypomniał on Kuleszy o znalezionym w ręku ofiary kawałku papieru. Po dokładnym zbadaniu okazało się, że to nie przypadkowy świstek, a fragment kartki z bloczka kelnerskiego ze znanej cukierni. Jeden z kelnerów przyznał się do morderstwa. Ewa kontynuowała opowieść, aż doszła do zdarzeń z wczorajszego ranka. – Powiedział coś w rodzaju: „Ubieraj się, Nikol”. No, reszta potoczyła się tak szybko, wie pan, kot, dzik... – Tak, tak, czytam prasę – odparł Kulesza z przekąsem. – „Bohaterski kot ratuje życie”... – skinął głową w stronę trzymanej przez Malwinę gazety. – Proszę jeszcze raz powiedzieć, kto wiedział o pani wyprawie do „Złotego Kota”. Chodzi o osoby, które orientowały się, że dziennikarka Ewa Wiśniewska i prostytutka Nikol to ta sama osoba. – Proszę? No, Malwina, ale ona nie wiedziała, że podałam się za Nikol, Amanda miała moją komórkę, ale nie znała nazwiska, no i... – trudno. Dalej nie ma co brnąć. – ...Adam wiedział... – Adam? – zastrzygł uszami Kulesza. – Adam Wilczek, mój znajomy. Opowiadałam mu... Kulesza patrzył na nią uważnie. – Komisarz Wilczek, tak? Z Informacji? To pani znajomy? To on panią tam podwiózł, prawda? A ja sobie łamałem głowę, co ten chu... to jest kolega przede mną ukrywa. Mógłbym panią oskarżyć o utrudnianie śledztwa, wie pani? Zanim Ewa zdążyła zaoponować, Malwina przechyliła swój bajeczny, obleczony w niebieski sweterek front nad biurko Kuleszy. – Najpierw musiałby pan obalić świadectwo lekarskie dowodzące, że moja klientka znajduje się w stanie głębokiego szoku – wysyczała. – Pani Wiśniewska jest pani klientką? – zgłupiał Kulesza. – Jest klientką mecenas Marianny Wiśniewskiej-Dubois – sprostowała Malwina. – A ja jestem jej asystentką – dodała, sprawiając, że dla odmiany zgłupiała Ewa. Kulesza głośno przełknął ślinę. – Wobec takich... argumentów... – stęknął. Oczy miał pełne błękitnego moheru. – W takim razie pozwoli pan, że się pożegnamy – rzekła sucho Malwina, wstając i pociągając za sobą Ewę. – Zaraz, ja chciałbym jeszcze... ja muszę mieć pani telefon, na wypadek... dodatkowych pytań... i skoro ten, pani klientka... ja to muszę... – Proszę, oto moja wizytówka – Ewa ze zdumieniem spostrzegła, że Malwinie drżą nozdrza. Było to u niej oznaką krańcowego zmieszania. – Tu ma pan mój telefon komórkowy, komisarzu. W razie dodatkowych pytań. Kulesza drgnął i nagle zamarł z otwartymi ustami i wyciągniętą ręką. Myśl powróciła i

poraziła go swoją wyrazistością. Malwina ostrożnie położyła kartonik na stole i wycofała się wraz z Ewą na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. – Słuchaj, Jacek... Gdzie ten przeklęty protokół... – Kulesza zaczął obłąkańczo ryć w dopiero co własnoręcznie uporządkowanych papierach. – Ach... Tak jest. Coś mi od początku nie pasowało! Kowalik miał na sobie wszystko, czego mężczyzna może potrzebować. Łącznie z paroma gramami koksu i podręcznym arsenałem. Ale – uważaj – nie znaleźli przy nim komórki! W samochodzie też jej nie było! Gangster bez komórki? Co o tym myślisz? – Może zgubił? – odparł Jacek znad jakichś papierów. – Nie, głupku patentowany. Ktoś ją zabrał! Możliwe, że ktoś z ekipy śledczej przykitrał dowód! Rozumiesz to? – Mamy kreta – powiedział bez entuzjazmu chłopak. – Jakaś kurwa tu ryje. – Cicho, głąbie, nie przy paniach. Zaraz... – zreflektował się nagle Kulesza. – A gdzie pani Malwina? – Widziałaś jego minę? – wyła Ewa, podbiegając w ślad za truchtającą i także miotaną atakami śmiechu Malwina. – Może lumbago go strzeliło? – Malwa wreszcie przystanęła, trzymając się za brzuch. – Jak mojego papcia raz zgięło rano, to do wieczora stał bez ruchu, aż mamcia wróciła z pracy i wezwała pogotowie! Czekaj, muszę odsapnąć. – Co to za pomysł z Marianną? – Ewa też z trudem łapała oddech. – Przecież ona o niczym nie wie! – Improwizowałam. Co, chciałaś, żeby ci oficjalnie postawił zarzuty? A tak to się zmieszał i przestał naciskać. – Oj, ty to jesteś mądra, Malwinko – Ewa spojrzała na przyjaciółkę z nabożnym szacunkiem. – Nie dziwię się, że ci Woyciechowski postawił piątkę. Ku osłupieniu Ewy Malwina nawet nie pomyślała o przesunięciu dzisiejszego egzaminu. Mało tego – zdała go bez problemu. Ewa natomiast wzięła wolny dzień i spędziła go, łażąc z kąta w kąt i przegrywając w scrabble w Internecie. – A, dostałam łatwe pytania. Profesor Woyciechowski lubi błękitny... – rzekła skromnie Malwina, zerkając na swój biust. – Chodź, przejdziemy się chwilę po parku! – Ewa pociągnęła ją w stronę Królikami. – Jest cudownie! Dzień był rzeczywiście piękny. Choć w cieniu leżały jeszcze łachy poczerniałego śniegu, powietrze miało nowy smak i zapach. Wśród parkowych krzewów hałasowały wróble, a wyżej, w koronach drzew, gruchały synogarlice. Nadchodziła wiosna. – Pełno tu kup – stwierdziła Malwa, przyglądając się sceptycznie trawnikom. – Coś ty, Malwinko! To nie jakieś tam kupy, tylko wspaniały nawóz, żyzne podglebie, na którym wyrośnie świeża trawa, kwiaty, bujna roślinność! Zobacz! Natura przygotowuje się do

wiosny! – Ewa podbiegła parę kroków i obróciła się we wdzięcznym piruecie. – Nawet Kulesza to poczuł! Mówię ci, padło mu na mózg na twój widok! Wiesz, on w sumie nie jest taki zły! Całkiem przystojny facet i inteligentny... Pewnie potrafi być czarujący, jak zechce... – Ewka! Przestań! Nie próbuj mnie swatać! – zastrzegła groźnie Malwina. – I to z takim... takim... kompletnie beznadziejnym typem! Zajmij się lepiej swoimi sprawami! Zdaje się, że twój facet się zlisił, gangster na ciebie poluje i do tego utrudniasz śledztwo! – No i jeszcze wsypałam Adama. Chociaż po tym, co mu zrobiłam, bardziej już mnie nie może znienawidzić. A więc tak wygląda koniec przyjaźni. Mało nie zginęłam, a on i tak się nie odezwał – pyszny nastrój Ewy nagle się ulotnił. Przysiadła na obłażącej z farby ławce. „Faktycznie, te psy srają gdzie popadnie”, pomyślała. – Oj, Ewciu, Ewciu – Malwina usiadła obok niej. – Miałam to trzymać w sekrecie, ale powiem ci, że Adam dzwonił do mnie wczoraj, dzwonił dzisiaj i pewnie zadzwoni jutro. Owszem, wkurzyłaś go nieziemsko, ale żebyś go słyszała przez telefon. Musiałam mu wszystko trzy razy referować i dziesięć razy zapewniać, że nic ci się nie stało. Ani kotu. Do diabła, przecież on cię kocha! Ewę zamurowało. – Co takiego? Skąd ci to przyszło do głowy? – A co, nie wiedziałaś? – Malwinka, chyba ci odbiło. Przyjmij do wiadomości, że Adam Wilczek traktuje mnie jak młodszą siostrę! Opieprza mnie! Opiekuje się mną! Bierze mnie czasem do kina, jak go poproszę! Znamy się ze dwa lata i raz, jeden jedyny raz, się pocałowaliśmy. Potem on był taki zmieszany, że poczułam się jak idiotka! I już nigdy więcej nie próbował! Czy tak się zachowuje zakochany facet? – A jak się ma zachowywać? Zabierać cię do hotelu na romantyczne tete-a-tete? Nakręcać ci makaron na uszy, trzymać w pogotowiu na wypadek, gdy mu się zachce podymać w podróży służbowej? Lekceważyć twoje maile, nie odpowiadać na telefony? Ewka, czy ty jesteś ślepa? Jesteś bystrą babką, a nie potrafisz odróżnić ziarna od plew? Ewa podniosła się z ławki. – Wracajmy – poprosiła. – I... nie mówmy już o tym, dobrze? Malwina wzruszyła ramionami. *** – Macie wracać. Zadanie skończone – powtórzył Nieśmiertelny. – Koniec misji. Zbierajcie zabawki i do domu. – To niemożliwe! – zaoponował Meier. – Przecież jesteśmy o krok od schwytania Schmidta! Potrzebuję jeszcze dosłownie paru dni, żeby zdobyć dowody!

– A ja jestem o krok od odkrycia, kto zamówił blina z kawiorem u mojego znajomego! – krasnolud Knypp stukał albo w pośpiechu, albo w nerwach. – CO TY BREDZISZ, KAMINSKY? – wrzasnął Nieśmiertelny wersalikami. – Peter chce powiedzieć, że mamy szansę wykryć, kto składa zamówienia na „skoczki” u Białorusina – pośpieszył z wyjaśnieniem Mahir. – Ja też jestem o krok od sukcesu. A wie pan, sir, że dużo ryzykowałem w tej misji. Szkoda to tak zostawiać... – Dość! Jesteście wszyscy nieodpowiedzialni. To nie rajd kowbojów, to zadanie dla setek agentów wspieranych przez miejscowe organy ścigania. Wy oficjalnie jesteście zwykłymi turystami! I nieoficjalnie też! Odpowiadam za was! Wasze zadanie to zebranie informacji, a nie działania operacyjne! – Ja mam tu jeszcze coś do załatwienia... Wysłałem już podanie o urlop bezpłatny do mojego szefa w Rotterdamie... – O, pewnie nasz Gerd pogodził się z żonką:-PPPPPP – wyraził przypuszczenie Theo. – Zamknij się, Klein. Gówno wiesz – zareagowali prawie równocześnie Mahir i Meier. – SPOKÓJ – Teraz wersaliki były czerwone: – POWTARZAM: JUTRO O 17 CHCĘ WAS WIDZIEĆ TU, W BERLINIE. MACIE ZDAĆ SPRZĘT I WRACAĆ DO SWOICH ZAJĘĆ. TRAKL, I TAK MASZ TU PRZYJECHAĆ. NIC MNIE NIE OBCHODZĄ TWOJE SPRAWY RODZINNE. JEŚLI KTÓREGOŚ SUKINSYNA TU NIE ZASTANĘ, TO POŻAŁUJE, ŻE SIĘ URODZIŁ. A TERAZ ŻEGNAM. GAME OVER!!!!!!!!!!!!!!!!!!! „Nieśmiertelny opuścił pokój” – oznajmił system. – No to finito – wyraził opinię Meier. – I co robimy? – Wracamy do domu. Ja się nie bawię w harcerza – odparł Klein. „Hamburger opuścił pokój” – zakomunikował system. – Ma rację. Co mnie obchodzi jakiś zasrany biurokrata. Jeśli o mnie chodzi, Rekin może się ukrywać pod jego skórzaną kanapą. Mam nadzieję, że odgryzie mu dupę – krasnolud Knypp dał upust swojej goryczy. – Panowie! Tu nie chodzi o Astona! W piątkę zrobiliśmy przez parę dni więcej niż cały Interpol przez pół roku! Przecież to fenomen! Możemy złowić Rekina! Wszystkie nitki prowadzą tu, do Warszawy. On tu jest! Czuję to! Szlag by to trafił, a moje incognito? To najlepsza legenda, jaką wymyślił kiedykolwiek agent! Nikt nie spenetruje tego bagna lepiej ode mnie. – Mahir zaczernił tekstem prawie całe okienko. – Ja nie wracam – oznajmił Gerd. – Obiecałem jednemu gościowi pomoc. Ciągle szukam tej dziewczyny. I tak się składa, że jadę do Polski. Meier podrzucił mi interesujący trop. Pieprzę serdecznie Astona. – Ty, uważaj, co mówisz, jak on przeczyta ten zapis, to cię każe rozstrzelać – zauważył Knypp. – Co wy, zaraz wykasuję tę rozmowę, że śladu nie będzie – pośpieszył z zapewnieniem Mahir.

– A ja pasuję – niespodziewanie dla wszystkich wypowiedział się Meier. – Jeśli jeszcze raz się narażę, wywalą mnie z agencji. A ja mam żonę i synka z zespołem Downa. Jeśli mogę wam w czymś pomóc, to służę. Ale jutro zdam komunikator i wracam do Stuttgartu. Powodzenia, chłopaki. Trzymam kciuki. „Unicorn opuścił pokój” – powiadomił system. – Ja nie mam żony, ale nic tu po mnie – odezwał się Kaminsky. – Sam niewiele zdziałam. Jestem, psiakrew, zwykłym urzędnikiem, nie komandosem! – Nie pieprz, Knypp. Zawiesili cię, bo złamałeś nos swojemu szefowi! Włamałem się do twoich akt! – zaoponował Mahir. – A, ty świnio. A wiesz, czym złamałem? – Raport nie wspominał... – Zszywaczem biurowym! – Ciekawe... – A ty, Mahir? – zapytał Gerd. – Ja nie mogę wyjechać. Nie teraz. Spróbuję wymyślić jakąś wymówkę. Potrzebuję jeszcze paru dni. A potem... Najwyżej założę mój ulubiony T-shirt i pójdę na bruk. – Co za T-shirt? – zainteresował się Kaminsky. – „Fuck the Police” – padła odpowiedź. *** Tłuszczański Klub Sportowy Kabel odgrywał ważną rolę w kształtowaniu lokalnych więzi społecznych. To tu ważyło się towarzyskie być albo nie być, tu rozstrzygała przyszła kariera, tu młody człowiek dostawał – lub nie – bilet do lepszego, choć czasem krótkiego, życia. Przez sześć dni w tygodniu właściciel klubu pomagał adeptom trudnego gangsterskiego rzemiosła nabrać godnej prezencji, niejako przy okazji dokonując wstępnej selekcji obiecującego materiału. Poniedziałki rezerwował dla bywalców – starych przyjaciół i faktycznych pracodawców, szukających rozrywki i ulgi po stresującym tygodniu. W ten poniedziałek w klubie spotkało się kilku amatorów zapasów. Małą salkę gimnastyczną wypełniał ciężki odór potu i stękanie splecionych ze sobą na macie mężczyzn. – Rozrywaj gardę, rozrywaj! – dopingowali zapaśnika koledzy. – Spokojnie, Maruś... Emocje sięgały zenitu. Zawodnik trzymany przez drugiego w uścisku potężnych ud spurpurowiał z wysiłku. – Eeee, ja to pierdolę, nic się nie dzieje. Wolę vale tudo – rzekł niespodziewanie jeden z widzów, ciemnowłosy i dobrze zbudowany. – To wypierdalaj, kto cię tu trzyma, łajzo – warknął na to inny, widać zwolennik jujitsu. – Co, już nie można swojego zdania wyrazić? – obraził się brunet. – Ma rację, Dziunek – wtrącił się mały i kwadratowy jak kafar łysol o

nieprawdopodobnie długich rękach. – Wypowiedzieć się każdy może. Byle, kurwa, grzecznie. – A ty, Małpa, co? Bronisz tej cioty? Na szczęście zanim konflikt zdążył się zaognić, uwagę dyskutantów zwróciło głuche jęknięcie, a następnie płask uderzającego o elastyczne podłoże ciała. Leżący do tej pory na plecach zawodnik przewalił się po swym przeciwniku i obecnie zakładał mu dość brutalne duszenie. Ofiara zabębniła o matę. Walka była skończona. – No, Maruś, jesteś w formie – wychrypiał najstarszy z zebranych w pomieszczeniu mężczyzn, szeroki w barach jak meblościanka. Na potężnych pięściach nosił tatuaże głoszące światu: LOVE i HATE. – E, panie trenerze. To nie to co kiedyś... Starzeje się człowiek... – zwycięzca pomagał wstać koledze. – Idź, nie bluźnij, Siny! Ty to jeszcze szczyl jesteś, jak będziesz miał moje lata, to pomyślisz o starości. No, chyba że nie dożyjesz... – wybuchnął chrapliwym śmiechem, który podjęli wszyscy zebrani. Siny dołączył do ogólnej wesołości. – To co, kto następny? – zapytał, naśmiawszy się. – Może ty, Jaro? – zwrócił się do ciemnowłosego. – Co ty, Marek, on woli vale tudo – zaoponował Dziunek. – A ze mną jak z dzieckiem. Może być z rękami – rzekł pogodnie Siny. – Tylko że nie mamy ochraniaczy, a twoja buźka ma przynosić firmie zyski! – wydarł się nagle. – Jak się dowiem, że się trzaskasz, to ci sam załatwię taki turniej, że cię potem nawet moja babka nie zechce, rozumiesz? A nie żyje od dziesięciu lat! – Tak jest, panie Marku – odparł bardzo, ale to bardzo szybko Jaro. – A co, nie mówiłem, że to ciota? – zarechotał Dziunek. – Ty. Choć tu – skinął na niego Siny. – Zabawimy się. Dziunek z ociąganiem wstąpił na matę. Ratunek przyszedł w ostatniej chwili w postaci melodyjki ze Stawki większej niż życie. – Zaraz wracam – pogroził mu palcem Siny, po czym pośpieszył w stronę swoich rzeczy odebrać telefon. Kątem oka zobaczył, jak Jarek odsuwa się od reszty na bezpieczną odległość. – Halo – rzucił do słuchawki. – To ja, panie Marku – zaszemrał znajomy głos. – Co znowu? Pora jak zawsze nieodpowiednia. Zaczekaj. Siny wszedł do przylegającego do salki małego biura. Na co dzień urzędował w nim właściciel przybytku, wytatuowany trener Wacio. Teraz anektowały je dwa pogrążone w rozmowie towary. – Spierdalać – zarządził Siny. Dziewczyny wyszły bez ociągania. Siny zajął fotel trenera, położył nogi na biurku i podniósł telefon do ucha.

– Słucham. – Dzwonię w ważnej dla pana sprawie, panie Marku. Widzi pan, nie będę mógł dłużej dla pana pracować. Zaczyna mi się palić grunt pod nogami. Czas zacząć nowe życie. – Gówno mnie to obchodzi. Są informacje – są pieniądze. Nie – to nie. Nasz układ jest prosty, logiczny, panie Wiewiórski. Jeśli to wszystko, to żegnam, bon wuajaż. – No właśnie nie wszystko – w słuchawce rozległ się nerwowy śmiech. – Mam dla pana ostatnią propozycję. – Tak? Zamieniam się w słuch. – Siny zapatrzył się w czarno-białą fotografię którejś z dawnych polskich reprezentacji zapaśniczych. – Jeden z pana kolegów miał w niedzielę wypadek, prawda? Nadział się na własny nóż. Głupie, nie? – Do rzeczy – warknął Siny. – ...A jeszcze głupsze, że... powiedzmy: zgubił komórkę. Chcę, żeby pan czegoś posłuchał. Ze słuchawki dobiegły niewyraźne dźwięki odtwarzanego nagrania. Najpierw było to kretyńskie powitanie poczty głosowej Młodego: „Pierdolisz. Pierdolisz moją kobietę – zaczął głos znanego aktora. – Jak skończysz, zostaw wiadomość”. Potem Siny usłyszał inny głos. Swój. – Gdzie się szwendasz, cieciu jeden? Masz mieć komórkę przy sobie, po to ci ją dałem, barani łbie. Przywieźć mi tu panią redaktor Ewę Wiśniewską z „Bazaru Warszawskiego”. Zadzwoń do redakcji i zdobądź jej adres. A, przygotuj się na mały szoking, bo to nasza kochana Nikol. Pisk sprzężenia i cisza. – Ależ był pan nieostrożny, panie Marku – skomentował po chwili Wiewiórski. – A do tego durnowaty Młody nawet tego nie skasował. Pech, nie? Jakby to wpadło w niepowołane ręce... No, zresztą pan sobie wyobrazi, pan ma wyobraźnię. Siny był spokojny. Bardzo spokojny. – I czego pan chce, panie Wiewiórski? – zapytał prawie flegmatycznie. – 100 tysięcy. Euro, nie złotych. W używanych banknotach. Na jutro. Sinego zatkało. – Pogięło cię, zasrańcu. Nawet jakbym miał taką forsę, to przecież nie trzymam jej w materacu, nie? – Wie pan co, Siny? Mnie to gówno obchodzi. Niech pan pożyczy od babci. Spotkamy się jutro o dwunastej w naszym ulubionym miejscu. I lepiej niech pan nie próbuje mnie wystawić. Do zobaczenia. Połączenie zostało przerwane. Siny dłuższą chwilę wpatrywał się w swój telefon z niedowierzaniem. „Młody, dobrze, że nie żyjesz – pomyślał. – Bo musiałbym cię sam zabić. A ja nie lubię

mokrej roboty”. Westchnął. „No, ale mus, to mus”.

Wtorek, 5 marca

W pokoju 302 było ciepło i przytulnie. Pobliska serwerownia grzała jak łono pramatki i wysyłała monotonny, uspokajający szum. Mimo to Adama ogarnęła wściekłość. – Będę za pół godziny – warknął i odłożył słuchawkę. A więc nie dość, że Ewa go wystawiła, to jeszcze mu o tym nie powiedziała, i teraz ten łachmyta Kulesza wzywa go na dywanik! „A to żmijka!” – zgrzytnął zębami. Nagle jednak wyobraził sobie Pawła, jak świeci Ewie stuwatową żarówką w oczy i brutalnie wymusza zeznania. – Poczekaj, sukinsynu! – zimna wściekłość zmieniła się w lodowatą furię. – Z kim rozmawiasz, kolego? – zainteresowało się sąsiednie biurko. Adam uświadomił sobie, że ostatnie zdanie wypowiedział na głos, i jeszcze bardziej się zbiesił. – A co ci do tego? – wścibstwo Rafała doprowadzało go do pasji. Rafał wzniósł oczy do nieba. Dzielił z Adamem pokój i martwił się o kolegę. Ostatnio Wilczek zachowywał się dziwnie. Rafał początkowo kładł to na karb wiosennego przesilenia, jednak wczorajsze zdarzenie podsunęło bardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Otóż wczoraj rano Adam siedział sobie spokojnie i przeglądał prasę. Nagle zerwał się jak oparzony i wybiegł na korytarz. Cóż, to jeszcze było zrozumiałe. Rafał tak jak Wilczek był programistą i czasem zdarzało mu się jeść rzeczy, od których normalnego człowieka wywróciłoby na nice. Nieraz zaliczył też solidną sraczkę – ostatnio po gulaszu z, hm, kociego jedzenia. No co. Co dobre dla Pimpka, dobre i dla niego. Minęło jednak pół godziny, a Adam nie wracał. Rafał postanowił ruszyć ze wsparciem. Przy pisuarach nie zastał nikogo. Dopiero po chwili rozpoznał zduszony głos Adama dochodzący zza zamkniętych drzwi kabiny: – Ty glisto. Ja cię chyba zabiję. Rafał na dobre się zafrasował. Czyżby kolega złapał tasiemca? Dyskretnie wycofał się do pokoju i przejrzał stronę internetową poświęconą tej paskudnej przypadłości. Niestety, większość objawów się zgadzała. Osłabienie i wyczerpanie. Senność. Otępienie na przemian z rozdrażnieniem. O, choćby teraz. Zadał niewinne pytanie, a Wilczek od razu ma mord w oczach. – Jesteś moim szpiclem? – dopytywał się Adam wrogo. – Tak tylko pytam – Rafał postanowił nie drażnić chorego. Pokręcił głową i wrócił do swoich zajęć.

„Co za ciekawski gość. Zaczyna mnie na dobre wkurzać. To przez jego gumowe ucho muszę się chować z telefonem w kiblu!” – Adam obrzucił potylicę Rafała nieprzyjaznym spojrzeniem i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Kulesza oczywiście nie wstał na jego powitanie. Siedział odchylony za swoim biurkiem z taką miną, jakby dowodził całą policją, Interpolem i FBI na dodatek i delektował się kawą. – Mmm. Pycha. Nie proponuję ci, bo pewnie już piłeś – nawet nie próbował ukryć tryumfującego uśmieszku. – A gdzie Jacek? – Adam rozejrzał się po pokoiku. – Musiał wyjechać. Z powodów czysto osobistych. Jesteśmy tylko ty i ja – uśmieszek jeszcze się, jeśli to możliwe, ujadowicił. – „Czysta Osobista” to dobra nazwa na wódkę, jak mawia jeden mój znajomy – rzekł sentencjonalnie Adam i przesunął krzesełko dla gości tak, by usiąść u szczytu biurka. – Cóż, siadaj – żeby patrzeć mu w oczy, Kulesza musiał przekręcić się z własnym krzesłem. Trochę go to zirytowało. – Już siedzę, dziękuję. Słucham – Adam wygodnie wsparł się na łokciach. – To ja słucham! – Kulesza postanowił nie dać się wyprowadzić z równowagi. Tryumf i zemsta najlepiej smakują na zimno. – Czekam na wyjaśnienia. Jeśli mnie zadowolisz, może skończy się na zawieszeniu w obowiązkach służbowych. Jeśli nie – pożegnasz się z policją. – Oj Paweł, Paweł – rozkokosił się Adam. – Może i bym to przemyślał, ale wiesz, ja nie lubię seksu pod przymusem. Ale chcesz? Dam ci całuska! – gwałtownie przechylił się w stronę Pawła, ten machinalnie odsunął się w przeciwną stronę, rozlewając przy okazji kawę. Adam cmoknął powietrze. – Dość! – Kulesza pobladł ze złości. – Nie rób sobie, kurwa, jaj. Ciążą na tobie poważne zarzuty! – A jakież to zarzuty? – zaciekawił się Adam. – Utrudnianie śledztwa. Współudział w próbie porwania. Zawłaszczenie dowodu. I zdrada tajemnicy służbowej podejrzanym o popełnienie przestępstwa. – Co takiego? – Adam zgłupiał. – Jakie porwanie? Jaka zdrada? Zawłaszczenie dowodu? Odbiło ci? Obejrzałeś wczoraj kryminał i coś ci się przyśniło? – Zamknij się. Robię ci łaskę, że nie złożyłem jeszcze wniosku o zawieszenie. Masz mi wszystko wyśpiewać! Ze szczegółami. I lepiej, żebym ci uwierzył. Paweł włączył dyktafon. – Gdzie byłeś w czwartek, dwudziestego pierwszego lutego między godziną osiemnastą a dwudziestą? – zapytał oficjalnym tonem. – Ze znajomą – odparł równie oficjalnie Adam. – Co to za znajoma? – Nazywa się Ewa Wiśniewska.

– Gdzie pracuje? – Słuchaj, palancie, może przestań się wygłupiać. Dobrze wiesz, kim jest i gdzie pracuje, i wiesz też, że wtedy podwiozłem ją do „Złotego Kota”. I zabrałem stamtąd, kiedy zmiażdżyła jajka Sinemu. Powiesz mi wreszcie, co to za kretyńskie zarzuty? – Dobrze. Jesteś jedyną osobą, która wiedziała, że Nikol to Ewa Wiśniewska. Ona była przebrana, nikt jej nie rozpoznał. Tylko ty mogłeś to powiedzieć porywaczowi. Adam zamknął oczy. Przez dłuższą chwilę milczał. – Kulesza, ty oszalałeś – odezwał się wreszcie cicho. – Ja miałbym mieć konszachty z bandą Sinego? Wystawiać mu... Wystawiać mu Ewę? – mówił coraz głośniej. – Po co, do cholery, miałbym robić coś tak ohydnego! – krzyczał, wstając z krzesła. – Z zemsty? – rzucił, nie patrząc na niego Paweł. – Może odrzuciła twoje zaloty, a ty pod wypływem impulsu wykonałeś anonimowy telefon do „Złotego Kota”? Jak inaczej wytłumaczysz fakt, że Karol Kowalik zameldował się u Wiśniewskiej z nożem? Adam zbladł, ale opanował się i usiadł. – Myślisz, że sam nie łamałem sobie nad tym głowy? Ale zastanów się. Przecież ja znam jej adres. A ktoś dzwonił do redakcji i próbował go wyciągnąć. Z dobrym skutkiem zresztą. Jak się dowiedziałem, że ta glista Andrzej go podał, pomyślałem, że zabiję skurwysyna. Kulesza, pomyśl! To się nie trzyma kupy! Kulesza spojrzał na niego podejrzliwie. – O tej przebierance mógł wiedzieć ktoś w redakcji – ciągnął Adam. – Może Ewa coś chlapnęła w klubie, w tramwaju, gdziekolwiek! Ty wiedziałeś! Twój szef! Połowa wydziału, łącznie z sekretarką! – Adam coraz bardziej się gorączkował. – Mogło być też tak, że zadzwoniłeś prosto do Młodego – ochłodził go Kulesza, przewiercając wzrokiem. – I dlatego postarałeś się, żeby jego komórka zginęła. Wystarczyło przekupić sanitariusza, albo... fotografa. Wiesz, sprawdziłem. Tak się składa, że mieszka w tym samym domu, co ty. Sąsiad sąsiadowi pomoże, co? – Jezu. Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Nawet nie znam gościa. – Adam pokręcił głową. – Skąd miałbym wiedzieć, kiedy się z nim skontaktować? Paweł! Błądzisz po omacku i szukasz punktu zaczepienia. Rozumiem to. Ale tracisz czas! Ja nie mam nic wspólnego z próbą porwania Ewy! Kawał z ciebie gnoja, ale inteligencji nigdy ci przecież nie brakowało! – Licz się ze słowami – warknął Paweł. – Na razie siedzisz po szyję w gównie i właśnie się zastanawiam, czy cię z niego wyciągnąć, czy w nim utopić. Adam wstał, przespacerował się po kiszkowatym pokoju i nagle przystanął przy biurku Jacka. – Czekaj... – powiedział z namysłem. – Powiedziałeś, że zginęła komórka Młodego? – Tak podejrzewam – przyznał niechętnie Kulesza. – Nie miał jej przy sobie, nie było jej w samochodzie. Widziałeś kiedy gangstera bez komóry? – Owszem, w kostnicy. Słusznie rozumujesz. Przyszło mi do głowy... Wiesz, nie chcę

rzucać pochopnych oskarżeń. W końcu znam chłopaka od trzech lat i nie mogę powiedzieć o nim złego słowa... Ale przecież to Jacek spisywał zeznania Ewy, prawda? I, jak cię znam, zabrałeś go do jej mieszkania, żeby mieć na kim wieszać psy, tak? A dzisiaj nagle wyjechał? – Maciejak? – obruszył się Kulesza. – Ten półgłówek miałby być kretem? Nie potrafi nawet napisać własnego imienia i nazwiska bez błędu! – Jest dyslektykiem – odparł Adam. – Proszę cię, nie wyciągaj nieprzemyślanych wniosków. – Jasna cholera... – Kulesza zamarł. Poczuł, że kilka oderwanych myśli plus intuicja połączyło się w całość – przecież Jacek dał alibi Sinemu! – No to zostawiam cię, muszę lecieć – Adam nagle wstał i wybiegł z pokoju. – Zaczekaj, zostaje jeszcze zarzut utrudniania śledztwa! – wrzasnął za nim Kulesza. *** Ewa siedziała na swoim biurku otoczona grupką wiernych słuchaczy. – No i komisarz Kulesza podejrzewa wszystkich, łącznie z jej niedoszłym narzeczonym i córką sołtysa. A czy to nie oczywiste, że zabił ją Siny? Rękami własnymi albo Młodego? Była dziś zdecydowanie najważniejszą osobą w redakcji, dystansując nawet Beatę z gospodarki, która właśnie wróciła z Tanzanii i przywiozła zdjęcia nagich Masajów. Kilkakrotnie musiała opowiedzieć o starciu z Młodym. A że za każdym razem z nudów dodawała parę szczegółów, ostateczna wersja zadziwiłaby nawet Papucha. Referowała także szerszy kontekst zdarzenia, oględnie dając do zrozumienia, że wszystko zaczęło się od jej odrzuconego tekstu „Randka z gangsterami”. Wszak jego publikacja równałaby się wszczęciu śledztwa, a wtedy Siny i jego kolesie mieliby co innego do roboty niż ściganie dociekliwej dziennikarki. Nieliczni, którzy nie wiedzieli jeszcze o zabójstwie Amandy, dopytywali się o szczegóły. Ewa bynajmniej ich nie skąpiła, obficie krasząc fakty własnymi wnioskami i interpretacjami. – Mylisz się, laluniu – do biurka Ewy podszedł Maciej Papuch. Na jego widok tłumek słuchaczy natychmiast się przerzedził. Ewa zmierzyła go niezadowolonym spojrzeniem. – O co chodzi, Maciek? W czym się mylę? – Ty, Kaśka, nie podsłuchuj, bo zaraz ogłoszę, co robiłaś wczoraj w męskim kiblu – zwrócił się Maciej do ostatniej wiernej fanki Ewy. Dziewczyna prysnęła. – A co robiła? – zainteresowała się Ewa. – Skąd mam wiedzieć? Strzelałem – wzruszył ramionami Papuch. – Można? – nie czekając na odpowiedź, usiadł na krześle Ewy. – Siny nie zabił Amandy – podjął po chwili – ani Młody. – Tak? A skąd to wiesz? – starała się, by zawartość ironii w głosie nieznacznie

przekroczyła dozwolony przepisami BHP poziom. – Skąd wiem, to moja sprawa. Ale powiem ci, że Kulesza powinien jeszcze raz przeczytać protokół z sekcji. Pewnie w końcu na to wpadnie, to kawał bystrzachy. – Na co? – Amandę pobito na śmierć. Bezpośrednią przyczyną zgonu było pęknięcie wątroby i krwotok wewnętrzny. Kiedy ją duszono, właściwie była już w agonii. A więc mordercą jest ten, kto ją pobił. – Uf, to okropne. – Eee, nie przesadzaj. Tak na marginesie, od początku się zastanawiałem, dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby ją sprzątnąć. Wiesz, to musiało chwilę trwać. – Może komuś sprawiało to przyjemność, nie przyszło ci to do głowy? – rzuciła Ewa. – Młody już raz ją pobił. A założę się, że nie był jedynym, którego kręci bicie. – Zgoda, też tak z początku myślałem. Ale jedna rzecz się nie zgadza. – Hm? – Młody nie mógłby użyć tego. Papuch sięgnął do jednej z licznych kieszeni swojej militarnej kamizeli. Wyciągnął jakiś świstek i pracowicie rozłożył go przed sobą. – Zobacz, Ewka. Rysunek przedstawiał dziwny kształt, jakby drzewo o krótkim pniu z płaską koroną. Ewa spojrzała na Macieja pytająco. – To szkic kastetu. Tu – dziobnął paluchem domniemaną koronę drzewa – wkładasz palce. A to... – wskazał na zakończony poziomym korzeniem pień – ...zaciskasz w pięści. I ciach – łamiesz szczękę. – I co? Dlaczego niby Młody nie mógł go użyć? – Bo to damski kastet. – Cooo? – No tak. Na damską rękę. Zrobiłem ten rysunek na podstawie wymiarów śladów z ciała Amandy. Nie ma szansy, żeby ten kastet wcisnął na rękę goryl w rodzaju Młodego. Jakiś szczeniak – może, ale nie taki schab! – Chcesz powiedzieć, że Amandę zamordowała kobieta? – zapytała zaskoczona Ewa. – No. Kobieta albo dzieciak. Raczej kobieta. Zobacz – wyciągnął z innej kieszeni fotografię. – Wypadła z akt, a ja przypadkiem właśnie przechodziłem – objaśnił. Fotografia przedstawiała jakąś grudowatą powierzchnię usianą dziwnymi otworkami. – To są odciski wysokich obcasów – oznajmił Papuch. – Znaleziono je na miejscu zbrodni. Wśród paru innych. Musiało być tam z pięć osób. Na szczęście w nocy ziemia zamarzła i dobrze się zachowały. – Oż ty, w życiu... – Ewa z niedowierzaniem popatrywała to na fotografię, to na Papucha. Nagle coś ją tknęło. – Ty, czemu mi to pokazujesz?

– Chcę, żebyś się tym zajęła – odrzekł Maciej bez ogródek. – Andrzej się nie sprawdza. A ja mam na głowie bombę u Jansona i samobójstwo Kownackiego. Nawiasem mówiąc, obaj byli na twojej liście, nie? A Amanda też pracowała w „Złotym Kocie”? Coś dziwnego się dzieje w tym mieście! A ja chcę wiedzieć co! – Ale ja nie chcę! Ledwo uszłam z życiem! – zaprotestowała Ewa. – Chcesz czy nie chcesz, jesteś w to jakoś zamieszana – zauważył Papuch. – Ty masz, Ewka, wyjątkową rękę do tych spraw. Szkoda marnować taki talent. Poza tym w to jest wplątana kobieta. Kobieta zawsze wykuma kobietę, nie? To będzie świetny materiał, czuję to. Nagrodę Młodych Dziennikarzy masz w kieszeni. W głowie Ewy ambicja walczyła z paraliżującym strachem. – Matysiak się musi zgodzić! – zaoponowała słabo. – Już się zgodził. Myślisz, że ktoś mi tu może czegoś odmówić? – Papuch wyszczerzył pożółkłe zęby i poklepał się znacząco po wypchanych kieszeniach. – Zresztą, Andrzej jest w niełasce. Jak Wąsaty przeczytał wasze „Białe oszukaństwo”, to mało nie eksplodował. Tekst rzeczywiście wypadł dość zaskakująco. Andrzejowi nie udało się przeprowadzić ani jednego wywiadu. Zamieścił więc listę nieuczciwych biur podróży oraz opisał, gdzie i jakimi słowami posłano go na drzewo. – To było nawet zabawne! – zauważyła Ewa z miną niewiniątka. – Matysiaka to nie ubawiło – odparł Papuch z satysfakcją. – On wyznaje staroświecki światopogląd, że dziennikarz jest od zbierania informacji. No, to jesteśmy umówieni. Przyjdź, jak będziesz coś miała – podłubał w skupieniu w nosie. – No, nie wiem... – Ewa jeszcze się wahała. Jeśli zacznie węszyć w „Złotym Kocie”, niechybnie nadzieje się na Sinego. A tego chciałaby uniknąć nade wszystko. – Dobra, nie to nie. – Papuch poddał oględzinom wydobyty urobek. – O, Andrzej idzie. Powiem mu, że ma to ciągnąć dalej. Zaraz odzyska łaski Wąsatego. Andrzej!!! – zawołał na całą redakcję. „Po prostu Jędrek” pomachał z oddali i ruszył kłusem w ich stronę. Zmierzył pogardliwym spojrzeniem Ewę i podał rękę Maćkowi. – Się ma, Maciek. Co mogę dla ciebie zrobić? – Możesz zrobić uprzejmość i zniknąć! – uprzedziła Papucha Ewa. – Morderstwo Amandy to od tej chwili mój temat! – No. To ja was zostawiam. Pogadajcie sobie – Maciej podniósł się z krzesła, ziewnął, podrapał w zadek i niespiesznie oddalił. Andrzej wpatrywał się w Ewę wzrokiem bazyliszka. Chwilowo nie znajdował dostatecznie nienawistnych słów. – Coś mnie ominęło? – Na scenę wkroczyła Bożenka, niosąc w jednej ręce kubek parującej kawy, a w drugiej szklankę wody. Nagle pociągnęła nosem. – O, Papuch był. No to

chwała Panu, że się nie śpieszyłam. Ale mogłam jeszcze zaczekać parę minut... – zmierzyła wzrokiem Andrzeja. – Masz, Ewciu – postawiła kubek przed koleżanką. – Jak lubisz, z mlekiem i bez cukru. Ja muszę trochę oczyścić organizm, ostatnio zaliczam za dużo używek... – ze wstrętem upiła łyk wody. – Ty... ty... – wydusił wreszcie Andrzej, celując palcem w Ewę. – Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie? Te twoje teksty – wszystko powierzchowne, bezmyślne... Napisałaś ty coś samodzielnie? Mówię o artykule, nie o zafajdanej notatce o nielegalnym targowisku! Powiem ci to jako szef i jako kolega: twój warsztat to dno! A twój styl? Drugie dno! Ten język pensjonarki, zdania pękające od przymiotników! A trzecie dno... Nabrał tchu w płuca, lecz nie dokończył. Bożenka niespodziewanie wstała i nagłym ruchem wychlusnęła na niego zawartość trzymanej w ręku szklanki. – To cię orzeźwi! – wrzasnęła. – A teraz zjeżdżaj! Andrzej patrzył z niedowierzaniem na swoje ociekające wodą ubranie. – To marynarka od Bossa! Zaskarżę cię! – zawył i obijając się o biurka, pomknął w stronę toalety. Przez chwilę w powietrzu wisiała gęsta cisza. – E tam, podróbka ze Stadionu Dziesięciolecia – rzekła wreszcie Ewa. – W porządku? – zapytała Bożenka. – Masz dziwną minę. – Nie w porządku – odparła Ewa. – To wszystko prawda! Opublikowałam do tej pory ledwie trzy dłuższe teksty, i to niesamodzielne! A tak to robię jakieś ogony... Trzecie dno. Ciekawe co miał na myśli? Ale na pewno miał rację. – Gówno prawda! – zawołała Bożenka. – Ewa, ty się rozwijasz! Szukasz tematów! Działasz! Twój ostatni artykuł był doskonały! Będziesz świetną dziennikarką. Już nią jesteś! A Andrzej – przeciwnie. Kiedyś był znakomity, a teraz tylko zbija bąki i pogania pracowników. Myśli, że inni będą robili za niego... Czekaj, Matysiak jest cierpliwy, ale jeszcze trochę i się doigra! No, nie marszcz się, wyglądasz jak cocker-spaniel. – Niesamodzielna – w głosie Ewy pojawiła się niebezpieczna nutka. Spojrzała na mokre ślady znaczące trasę ewakuacji Andrzeja. – No, poczekaj. *** Kamila, zwana Lola, nie przepadała za cudzoziemcem, który ostatnio na całego rozpanoszył się w hotelu. Nie podobało jej się też, że kręcą się tu jego kolesie, jacyś Turcy czy inne diabły. A on sam... Nawet nie to, że był nachalny czy chamski i że źle traktował dziewczyny. Gorzej: on je traktował jak powietrze. Jeśli już któraś wlazła mu w drogę, patrzył na nią jak na paskudnego, choć ciekawego owada. Nawet nie wiedziała, jak ma na imię: w kółko Herr Schmidt i Herr Schmidt. Przyjeżdżał i wyjeżdżał – dzień pobył, dwa dni go nie było, a jak znikał – oddychało się z ulgą. Zwłaszcza że od śmierci biednej Amandy wszyscy i

tak chodzili zdołowani. A potem ten Młody. No, Młodego to Lola nie żałowała. Dostał, na co zasłużył. W „Bazarze” wszystko opisali. To ci historia! Przetłumaczyła tekst Maszeńce, śmiały się obie do rozpuku. A potem, nie wiadomo skąd, wyrósł ten Herr Schmidt i popatrzył tak, że odechciało im się śmiechu. Ech, i Sinego ustawiał po kątach, faszysta jeden... – Skończyłaś? To posprzątaj w kuchni – Siny patrzył, jak szoruje mopem kamienną podłogę baru. – Niech ci któraś pomoże. Ma tu wszystko lśnić! Ten Schmidt nie odezwał się ani słowem, tylko spoglądał po swojemu, chociaż na złość starała się go sprowokować. Pod na wpół przezroczystym szlafrokiem nie miała na sobie nic. Pozwoliła, żeby poły rozchyliły się kusząco. Schmidt nawet nie mrugnął. – Mówiłem coś. Zjeżdżaj. I zapnij się – Siny też był dzisiaj jakiś nie do życia. Normalnie to by klepnął, zażartował... Lola westchnęła i powlokła wiadro za bar, i dalej, do kuchni. – Co za miejsce... – Schmidt siedział na wysokim barowym stołku i popijał colę z butelki. Odkąd zaczął tu rezydować, stracił trochę ze swojego bankierskiego sznytu. – Ale już niedługo – szepnął do siebie. – To co, dochodzi dwunasta, pojadę już – zagadnął Siny. – Pojadę z tobą – Schmidt zeskoczył ze stołka. – Zabawimy się. – Właściwie to mam coś do załatwienia... – Nie będę przeszkadzać. Obiecuję – wbrew słowom, w głosie nie było prośby. Był rozkaz. – Jadę kogoś zabić – oznajmił Siny wprost. – Wyśmienicie! – Schmidt wyraźnie poweselał. – Będzie ciekawiej! W samochodzie Siny włączył na pełny regulator Eltona Johna. Pasażer skrzywił się, ale nie powiedział nic. Zareagował dopiero, gdy kierowca wyjął wargami papierosa z paczki i szykował się do jego zapalenia. Schmidt pochylił się do przodu i szybkim ruchem wyjął mu fajkę z ust. – Papierosy to zgubny nałóg. A paląc, nie dajesz mi wyboru i czynisz mnie biernym palaczem – opadł z powrotem na tylne siedzenie. „Co za kutafon – zadumał się Siny. – A sam jara te swoje cuchnące gównem hawany”. Jego początkowy szacunek dla Schmidta dawno się ulotnił. Setki śmiesznostek i dziwactw szefa doprowadzały go do pasji. Schmidt bezustannie narzekał – na pogodę, na krajobraz, na nudę. Zmusił dziewczyny, żeby nauczyły się obsługiwać ekspres do kawy, i na śniadanie żądał cappuccino. Chociaż świetnie prowadził, wciąż kazał się wozić, i potem Siny albo któryś z chłopców godzinami sterczeli na parkingu pod jakimś hotelem albo knajpą. Siadał zawsze z tyłu. „Jak w pieprzonej taryfie!”, pomyślał Siny. No tak. Ale fakt, że go nie szanował, nie oznaczał, że się go nie bał. Zwłaszcza po ostatnim „szkoleniu motywacyjnym”. – Jak chcesz to zrobić? – Co? – Siny drgnął i przyciszył muzykę.

– Pytałem, jak chcesz to zrobić – powtórzył Schmidt. – Nóż? Pistolet? Sznur? – Jeszcze nie wiem. Wolę uniknąć hałasu, najlepiej podciąć gardło i po krzyku. – Lepiej nóż w skroń – pouczył Schmidt tonem towarzyskiej konwersacji. – Mniej krwi, łatwiej usunąć ślady. Ale wiesz, osobiście uważam... – Czy możemy zmienić temat? – Siny nie był ciekaw. – Ye, ye, ye – przytaknął Elton John. Przez chwilę jechali w milczeniu. – Co to za sprawa z tym Młodym? – zapytał wreszcie Schmidt – Mówiłem już. Gdzieś go poniosło i zdarzył się wypadek. – To dziwne, prawda? Co on robił u dziennikarki z nożem? Nie dziwi cię to? – A dziwi, dziwi. Cholera wie, co tam robił. Może mu się jakiś artykuł nie spodobał – dowcip był mierny i żaden z nich się nie zaśmiał. – No i że też ty nic o tym nie wiedziałeś! Przecież to był twój cień, twój jakby... ochroniarz. Śmieszne. Ochroniarz ochroniarza. – No i co z tego? Miał swoje życie. Ja nie wnikałem w jego sprawy. Interesowało mnie tylko to, żeby do pracy zgłaszał się trzeźwy i wypoczęty. Nie byłem jego niańką. – Tak. Ale wiesz, jakbym ja był szefem, to strasznie bym nie lubił, jakby mój pracownik robił coś za moimi plecami. – Myślisz, że ja lubię? – odparł Siny. – Tak. Byłbym bardzo zły – powtórzył Schmidt i zamilkł. Odezwał się dopiero w okolicach placu Krasińskich. – Co to za budynek? – zapytał, wyglądając ciekawie przez okno. – Widziałem go, jak zwiedzałem Stare Miasto. – Sąd – odparł Siny, manewrując przy wjeździe na parking. – Sąd! A to paradne – uradował się cudzoziemiec. – I tu, pod samym nosem sprawiedliwości... – Niech się pan schowa, OK? Pacjent się może przestraszyć i narobić kłopotu. Głowa Schmidta zniknęła z tylnego lusterka. Siny pozdrowił parkingowego uniesioną ręką. Wskazał na kamerę, po czym szybko przesunął palcem pod szyją. Cięć posłusznie wyłączył sprzęt. Siny zaparkował na ulubionym miejscu dla inwalidy i zapalił zapalniczkę. – To znak – syknął – na wypadek, gdyby pasażer znów zaczął się buldoczyć. Pod ścianą mignęła zakapturzona sylwetka. Po chwili na siedzenie obok kierowcy wślizgnął się gość. – Witam, panie Wiewiórski. – Cicho trzasnął centralny zamek. – Ma pan telefon Młodego? – Mam. A pan ma moją kasę? – Jasne. Pokaż. Wiewiórski wyjął z kieszeni owinięty w przezroczystą torebkę mały telefon i trzymał go z

dala od Sinego. – A teraz niech pan pokaże pieniądze – zażądał. – Zaraz, pomaleńku. Gdzie jest kaseta z nagraniem? Mając telefon, mogę skasować wiadomość, ale pan ją nagrał i skopiował, panie Wiewiórski, nieprawdaż? – Tak, i to jest takie moje maleńkie zabezpieczenie. W chwili, gdy wręczy mi pan pieniądze, powiem panu, gdzie jest kaseta. – No, panie Wiewiórski, pomyślał pan o wszystkim. Ale zapomniał pan o jednym – Siny udał, że chowa za pazuchę zapalniczkę. – Policjant, a nie wie, że dla prokuratora taka kasetka jest gówno warta – w ręku Sinego błysnął mały nóż o zakrzywionym i częściowo ażurowym ostrzu. Przystawił go do szyi Wiewiórskiego. – Bon wuaja... – nie dokończył. Jego twarz stężała. Ręka, w której trzymał nóż, opadła jak łachman. Siny wyprężył się dziwnie, szarpnął i upadł twarzą na kierownicę. Po jego karku popłynęła krew z małego, ledwie trzycentymetrowego nacięcia. Wiewiórski otworzył usta do krzyku i chwycił za klamkę. Drzwi były zablokowane, a głos uwiązł mu w gardle. Poczuł na szyi coś ostrego. I lepkiego. – Nie chciał mnie słuchać, a właśnie miałem mu powiedzieć, że ja najbardziej lubię cios w kark, w rdzeń kręgowy – rzekł po angielsku obcy głos. – Szybko i humanitarnie. I po cichu! – Nagle ostrze znalazło się tuż przy skroni Wiewiórskiego. – Skroń też jest w porządku. Kim jesteś i co tu robisz. Mów. Masz pięć sekund. – Jestem przyjacielem – wychrypiał donosiciel. – Pracowałem dla Sinego. A to jest telefon jego znajomego. Ja go... znalazłem i chciałem mu oddać, a ten... – Oddać mu chciałeś. Mówiliście coś o Młodym. To jego telefon? – Tak... Nie... Ja nie wiem. – Nie kłam! – Czubek noża był taki ostry. Wiewiórski zrozumiał, że za chwilę umrze. Słowa popłynęły same. – Młodego! Tam jest nagranie, jak Siny mu każe porwać dziewczynę, z prasy! – Interesujące. A ty skąd go masz? – Jestem, to znaczy byłem... policjantem. – Ciekawe. Policjant-renegat – ostrze boleśnie zakłuło. „O, mamusiu”, pomyślał Wiewiórski. – Nie jestem frajerem, żeby dać się zabić za 1200 złotych brutto! – starał się mówić szybko, poprawnie i z przekonaniem. – Tak – tajemniczy rozmówca, nie odejmując ani na moment noża od skroni ofiary, przelazł między siedzeniami do przodu. Odblokował zamek i otworzył drzwi po stronie kierowcy. Nie patrząc, wypchnął ciało Sinego na zewnątrz i zajął jego miejsce. – Podobasz mi się. Lubię ludzi pragmatycznych. Słuchaj. Pracowałeś dla Sinego. A Siny pracował dla mnie. Teraz Sinego już nie ma, a jest wakat. Jak się nazywasz? – Jacek. Jacek Maciejak. Po angielsku Jack.

– Świetnie, a ja jestem pan Schmidt – odjął wreszcie ostrze od skroni białego jak kreda Jacka. – Czuję, że to początek wspaniałej przyjaźni. Ruszył z piskiem opon. Zaskoczony parkingowy ledwie zdążył podnieść szlaban. – A gdybym nie znał angielskiego? – odważył się zapytać Jacek. – Tobyś teraz rozmawiał z Sinym, a nie ze mną – odparł wesoło Schmidt. „Mama miała rację. Grunt to języki”, pomyślał Jacek, ukradkiem ocierając czoło.

Środa, 6 marca

From: [email protected] To: [email protected] Subject: Przepraszam! Adamie. Jestem świnią i dobrze o tym wiem. Wcale się nie dziwię, że mnie nienawidzisz. Sama siebie nienawidzę. Malwa mówiła, że o mnie pytałeś. U mnie wszystko w porządku. Rozumiem i szanuję, że nie chcesz do mnie dzwonić, ani żebym ja dzwoniła do Ciebie. Postanowiłam jednak napisać, przynajmniej żebyś wiedział, że bardzo mi przykro i że przepraszam. Wiem, że jestem podłą egoistką i że ciągle wykorzystuję przyjaciół, a zwłaszcza Ciebie. Postanowiłam to zmienić i od tej chwili samej radzić sobie ze swoimi sprawami. Dostałam poważne zadanie w pracy. Udowodnię Tobie, sobie i jeszcze paru osobom, że potrafię działać skutecznie i samodzielnie. Mam nadzieję, że może wtedy mi wybaczysz. Całuję Ewa Po raz kolejny przeczytała poprawiany w nieskończoność list, po namyśle wymazała „Całuję”, dopisała „straszną” do „świnią” i wcisnęła send. Wyłączyła komputer i podeszła do lustra. Stwierdziła z zadowoleniem, że całość prezentuje się bardzo wiarygodnie, zwłaszcza w przyćmionym świetle. Tylko... te włosy... Zaraz, Malwa miała gdzieś wosk. Może w łazience? Mijając miejsce, w którym zginął Młody, wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Po gruntownym przeszukaniu łazienkowej szafki odnalazła płaskie pudełeczko z resztką czegoś tłustego w środku. Zaczęła wcierać to we włosy, gdy nagle spostrzegła coś okropnego. „Paznokcie! Ale bym się wkopała...” Dała spokój włosom i pośpieszyła naprawić niedopatrzenie. „Rany, taksówka na pewno już czeka!” Rzuciła się do przedpokoju, potykając

się o zaciekawionego bieganiną Błażeja. Naraz zawahała się. Jak mogła o tym nie pomyśleć! Przecież nie może jechać w swoim płaszczu! W końcu zdecydowała się nie wkładać niczego i poprzestać na szaliku i borsalino Malwiny. Ostatecznie, taksówka na pewno jest ogrzewana. – Życz mi szczęścia, Błażej! – krzyknęła w stronę kuchni i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Po chwili uświadomiła sobie, że zapomniała komórki. Zawróciła, aby przekonać się, że nie wzięła również kluczy. Oraz... że nowy zamek działa znakomicie. „Trudno. Malwina na pewno wróci przede mną”. Ewa postanowiła skoncentrować się na sprawach istotnych. Ruszyła w dół. *** – Za szybko pani jechała, kochanieńka! Czerstwa kobieta w podomce w kwiatki postawiła przed gościem szklankę herbaty. Tkwiła w niej aluminiowa łyżeczka. – Tu uważać trzeba! Powiem pani, że jak ten objazd zrobili, to przez pierwszy rok nie było tygodnia, żeby nam na płocie ktoś nie lądował! A raz, mówię pani: śpimy z mężem, a tu nagle: łubu-du! I ciężarówka nam wjeżdża do sypialki! Całą ścianę wywaliło! Mogło być nieszczęście! – gospodyni przeżegnała się na samo wspomnienie. Nina udawała, że słucha, a w myślach klęła brak autostrad, zasięgu i oznaczeń, czyli Polskę. Oraz swój własny pośpiech, za sprawą którego tuż po godzinie 20 wylądowała w rowie między miejscowościami Głucha i Kopanino. Boże, jakżeż ona nienawidziła nieprzewidzianych komplikacji. A dzisiaj wszystko jakby się sprzysięgło. Najpierw – godzina czekania na przejściu, bo połączone siły straży z obu stron granicy urządziły sobie zabawę w łapanie przemytników. Wątpliwe, czy akcja przyniosła coś ponad TIR-a ruskich LM-ów, nie przeszkodzi to jednak mediom obwieścić sukcesu polsko-niemieckiej współpracy przy zwalczaniu zorganizowanej przestępczości... Nina ponuro zaśmiała się w duchu. Cóż – potem spróbowała trochę nadrobić stracony czas, i oto siedzi od paru godzin pod obrazem Przenajświętszej Panienki i kontempluje kredens na wysoki połysk, zdana na gościnność i pomoc autochtonów. Chłop grzebie w jej kochanym samochodziku, a baba po raz szósty opowiada tę samą historię. – ...no i tak minęły, ile? Z półtorej roku chyba, aż wreszcie mówię do męża: stary, ty masz smykałkę do mechaniki, bo mąż mój, wie pani, czy to ciągnik, czy telewizor – wszystko sam naprawi. Taki ma dar w rękach! To ja mówię: przecież tu klienci sami walą, co i rusz któryś o – tak jak pani tam w rowie u Pieczków albo u nas na chlewku się rozbije. No i stary wziął się na sposób, wyszykował stodółkę, ciągnik przysposobił do holowania i warsztat narychtowaliśmy jak się patrzy.

– Co też pani powie. To dopiero wyczucie rynku. – Nina dystyngowanie upiła łyk bardzo niedobrej herbaty. – A żeby pani wiedziała, kochanieńka! I ja tak sobie myślę, może na przyszły rok, jak się trochę grosza uskłada, to się wyszykuje i łazienkę, i pokoje gościnne! Jak jaka poważniejsza naprawa, to gość się prześpi, odpocznie, podje i nazajutrz – w drogę! – No, to mi się podoba! Ekspansywny biznes we wsi Głucha. – Nina nawet nie próbowała ukryć ironii w głosie. – A tak! Trzeba sobie radzić w ciężkich czasach! – pokiwała głową gospodyni. – O, idzie nareszcie ten mój. Rzeczywiście, w drzwiach chałupy ukazał się kościsty, niemożliwie zarośnięty chłop w kaszkiecie i kufajce. Ręce miał wymazane czymś czarnym. – Skończył pan? – Nina podniosła się z krzesła. – Ano – odparł chłop. – Do Warszawy pociungnie. Ale dalej to te... Taki cuś się tam odtegował, i go tym trzpieniem wepchłem, gdzie się należy, znaczy się, mówię mu: „wchodź”, a on – weszedł. Ale jak on tego się na jakim gdzie, to się znowu wypsnie. Jego by tak trza o tak, tu... – chłop zaczął wykonywać zamaszyste gesty. – Rozumiem – Nina nie była ciekawa dalszych szczegółów technicznych. – Do Warszawy wytrzyma, mówi pan? – Ano – mruknął chłop. Nina z zadowoleniem pokiwała głową. – To ile się należy? – zapytała, otwierając torebkę. – Trzysta złotych! – wypaliła gospodyni, zanim jej małżonek zdążył otworzyć zarośniętą paszczę. – Może być w euro? – spytała nieuważnie Nina. – Nie mam złotówek. – Może, może, kochanieńka. To sto euro będzie. Nina bez dalszych pytań wręczyła jej żądany banknot Gospodyni porwała go i schowała gdzieś w fałdach podomki. – Bóg zapłać i niech Bóg prowadzi! – Cała w dygach odprowadziła ją do drzwi. Mimo zimna stali jeszcze chwilę na schodkach, a gospodyni machając ręką, gdy Nina wsiadała do swojego mercedesa i odjeżdżała. Mąż nie machał. – Ty widziałeś, stary? Bym dwieście euro powiedziała, też by dała! – syknęła, gdy tylne światła samochodu zgasły w oddali. – Ale bo to ten trzpień się tego... – zaczął chłop. – Idź mi stąd! Dam ja ci trzpień! Buciory zdejm i ręce myj, świniaku jeden! Wody nagrzałam! Ale, patrz, bym zapomniała. Masz! – wręczyła chłopu wiadro. Z jego półpłynnej, błotnistej zawartości sterczała stara wiklinowa miotła. Chłop westchnął, ale wziął kubeł i najwyraźniej świadom jego przeznaczenia powlókł się na szosę. W kolanku fatalnego zakrętu cieszył oko nieduży budyneczek. Był to wspomniany przez

gospodynię chlewik. Jego pokiereszowaną ścianę zdobiły biało-czerwone pasy ostrzegawcze, obecnie ledwo widoczne spod warstwy spękanego błocka. Tylko gdzieniegdzie połyskiwał pierwotnie jaskrawy kolor. Chłop zamieszał miotłą w kuble, zaczerpnął mazi i metodycznie zaczął owo gdzieniegdzie ochlapywać. – I u Pieczków też popraw! – doszedł go z obejścia głos małżonki. Westchnął. Czasy ciężkie, a żyć trzeba. *** Dzwonek wybrzmiał echem w pustym barze. – Ktoś przyjechał – zameldowała Lola, dokonawszy oględzin przez wizjer. – Ale to chyba klient. – Spław go. Powiedz, że zamknięte – warknął Jaro. – Co mówicie? – wtrącił Schmidt. Na pozór pogrążony w rozmowie z jakimś rudzielcem, wykazywał jednak daleko idącą czujność. Jaro stwierdził to z niejaką przykrością. – Przyjechał jakiś gość. Mówię jej, żeby się go pozbyła – przetłumaczył niechętnie. – Zaraz, a odkąd to ty wydajesz polecenia? – zainteresował się cudzoziemiec. – No, ale przecież czekamy na... – Niech go wpuści. A, włącz muzykę, światła i tak dalej. I każ jej wołać koleżanki. A sam stawaj za barem! Czując na sobie pełne zainteresowania spojrzenie Rudego, Jaro z ociąganiem wszedł za bar i wściekłym uderzeniem w konsolę włączył reflektory. Obracająca się pod sufitem lustrzana kula zaczęła rozsiewać migotliwe błyski. Po chwili z głośników popłynął zmysłowy baryton Stachurskiego. Schmidt skrzywił się i powiercił palcem w uchu. – Posłuchaj, szczeniaku – odezwał się niespodziewanie. – Nic nie pojmujesz z tego biznesu. Nie rozumiesz, jak ważne są pozory. Nic zresztą dziwnego, bo IQ masz bliskie zeru i słoma ci z butów wyłazi. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym cię wykopał, tyle że jakimś cudem kobiety na ciebie lecą. Ale jak przyjedzie Meti, porozmawiam z nim. Niech on oceni twój potencjał. Jako fachowiec. Trochę cię poznał przez te parę dni. Jeśli powie, że lepiej zainwestować w kogoś innego... – tu spojrzał znacząco na rudzielca – ...zostaniesz za barem do końca życia. No, może z czasem awansujesz na parkingowego w nowym hotelu. Bo wiesz, jakie jest motto naszej organizacji? – zawiesił głos. – Właściwi ludzie na właściwych miejscach. Rudy pokraśniał, Jaro pobladł, ale nie powiedział nic. Zwłaszcza że do baru wkroczył poprzedzany przez Lolę niewysoki, elegancki mężczyzna. Miał mały wąsik i ciemne okulary. Przybysz rozejrzał się i usiadł przy jednym ze stolików na końcu pustej sali. – Nieśmiały – szepnęła Lola do Jara, który udawał pochłoniętego polerowaniem szklanki.

Kołysząc biodrami, podeszła do gościa. – Czym panu mogę służyć? – zapytała, mrużąc oczy w świetle reflektora. – Coś do picia? Coś słodkiego? – Zawsze tu tak pusto? – odpowiedział pytaniem przybysz. – Skądże, impreza dopiero się zaczyna! – odparła Lola. – Zaraz przyjdą inni goście... O, już są – dodała, wskazując na znajdujące się w końcu sali szerokie, marmurowe schody. Właśnie zstępowało po nich pięć kolorowych i błyszczących dziewczyn. Część z nich nosiła buty na kolosalnie wysokich platformach, którymi niezręcznie człapały po stopniach. Wszystkie były mocno umalowane. Jedna żuła gumę. Dziewczęta, niczym wytrenowany oddział, zajęły strategiczne pozycje. Dwie usiadły przy barze, markując ożywioną konwersację. Dwie ruszyły na miniaturową scenę i jęły wyginać się przy znajdującej się tam rurce. Jedna podeszła do stolika gościa. – Hello – zagadnęła z cudzoziemska. – Jestem Sabrina. I mam na ciebie ochotę. Mogę usiąść? – Nie – odparł mężczyzna. – Nie podobam ci się? – udała żałość. – Zawołaj szefa – padła krótka odpowiedź. Sabrina wzruszyła ramionami i podeszła do baru. Chwilę szeptała z Jarem, po czym dołączyła do siedzących na stołkach koleżanek. Wszystkie trzy zachichotały. Jaro zbliżył się do stolika przybysza. – Mój znajomy polecił mi to miejsce – zaczął gość. – Powiedział, żeby powołać się na Młodego. – Niestety, Młodego nie ma. Ale jego przyjaciele są naszymi przyjaciółmi. Jak mogę panu pomóc? – Proszę usiąść – gość wskazał Jarkowi krzesło naprzeciwko siebie. Za plecami miał reflektor. Jego twarz skrywał cień. – Interesuje mnie coś specjalnego – oznajmił młodzieniec. – Specjalne zamówienia to nasza specjalność – wyszczerzył zęby Jaro. – Interesują mnie kobiety doświadczone, dojrzałe – ciągnął gość. – Mają być co najmniej trzy, po kolei. – Jak pan sobie życzy – Jaro był dobrym aktorem. Nawet mu powieka nie drgnęła. – Mają udawać, że zagniatają ciasto na pierogi. A ja się będę przyglądał. No, ale do Lawrence’a Oliviera to Jarkowi trochę brakowało. Na chwilę zbaraniał, wybałuszył oczy, ale zaraz gorliwie pokiwał głową. – Oczywiście. Nasz klient, nasz pan – zaśmiał się idiotycznie i rozejrzał po sali. Żadna z dziewczyn nie przekroczyła trzydziestki i żadna nie miała pojęcia o pierogach. Poza Kamilą-Lolą. Miała lat czterdzieści dwa, wyglądała na dwadzieścia więcej i sprawiała wrażenie osoby umiejącej niejedno. Jaro kiwnął na nią. Kobieta podeszła.

– Przedstawiam panu naszą Lolę – dokonał prezentacji, spoglądając spod oka na ekscentrycznego klienta. Mężczyzna z aprobatą skinął głową. – Lolu, poproś Sabinkę i Maszę, dobrze? I wróć tu z nimi. Kamila bez słowa potruchtała na górę. – Jeszcze kwestia formalna... – zaczął Jaro. – Chodzi o to, że czasem gość zapomina portfela i zauważa to dopiero po... fakcie. I dlatego, żeby oszczędzić sobie i gościom przykrości... Młodzieniec wyjął z kieszeni garnituru dwieście euro i położył na stole. – To na początek – powiedział. – Gościć pana to przyjemność – zgarniając pieniądze, Jaro nie zdołał ukryć niejakiej łapczywości. – Czy mogę zaproponować coś do picia? Na koszt firmy, naturalnie? – zreflektował się po chwili. – Szampan. Proszę zanieść na... hm... górę – odrzekł młodzieniec. Jaro pofatygował się zadośćuczynić życzeniu klienta, a tymczasem dziewczyny na scenie dały spokój rurce. Jedna przysiadła na stoliku i zapaliła papierosa, druga oparła się o ścianę i masowała sobie podbicie. Obie nie zwracały już na gościa najmniejszej uwagi. Zwłaszcza że po chwili zagapiły się na nowe i niespodziewane widowisko. Na marmurowych schodach ukazały się trzy kobiety. Niczym bohaterki jakiejś groteskowej rewii upozowały się na podeście i wzorem swoich poprzedniczek zaczęły powoli schodzić. Pierwsza szła Lola. Sunęła godnie, z podniesioną głową, niczym gwiazda pozdrawiająca wielbicieli. Miała na sobie czarny peniuar i wdzięcznie unosiła dwoma palcami jego kraj. Za nią kroczyła na ugiętych nogach przygarbiona kobieta o zmęczonej twarzy, ubrana w błyszczącą, zieloną sukienkę, która wisiała na niej jak worek. Pochód zamykała brunetka w fioletowej minispódniczce odsłaniającej monstrualnie grube uda. Jedna z siedzących przy barze dziewczyn parsknęła śmiechem, uciszając się natychmiast po kuksańcu koleżanki. Jaro wręczył jej kubełek z szampanem i klepnięciem w pupę nadał właściwy kierunek. Sam również zbliżył się do gościa. – Lolę już pan poznał, a oto Sabina i Masza. Myślę, że będzie pan zadowolony – rozciągnął usta w nieszczerym uśmiechu. – Tak – skinął głową zagadnięty. – O to mi chodziło. Podszedł do swoich wybranek. – Lolu, zaprowadź pana do Malinowego Gabinetu – polecił Jaro. – Ja nie idu – oznajmiła nagle ufarbowana na czarno grubaska. – Słucham? – Jaro przyłożył rękę do ucha, jakby się przesłyszał. – Szto? – Nie pojdu. Wied eto żeńszczina. Zapadła cisza. – Co ona mówi? – zaciekawił się ze swego stołka obserwujący wszystko bacznie

Schmidt. – Mówi... że on jest kobietą! – wyjąkał Jaro, wskazując na młodzieńca. Ten cofnął się o krok, ale Schmidt był szybszy. Doskoczył i strącił mu z twarzy okulary. Jedną ręką złapał za mały wąsik i zerwał go gwałtownym ruchem. Drugą chwycił ofiarę za gardło. – Mów, coś za jedna i czego tu szukasz! – syknął. – A wy – precz! Prostytutki posłusznie rzuciły się ku schodom. Kilka z nich popatrzyło ciekawie na niedoszłego klienta. Dziewczyna, nawet gdyby chciała odpowiedzieć, nie bardzo miała jak. Ze ściskanego gardła mogła wydobyć jedynie rzężenie. – Czy mogę coś powiedzieć? – zapytał nagle rudy pupil Schmidta. – Ja wiem, kto to jest. Schmidt zwolnił uścisk. Kobieta zatoczyła się, kaszląc i łapiąc oddech. – To Ewa Wiśniewska. No, ta dziennikarka... Od, wie pan, hm... Sinego. To ją Młody miał... – Zaraz, ja też ją znam! – zawołał nagle Jaro. – To ona węszyła w „Słońcu”! Pytała o Jolkę! – chwycił Ewę za ramiona i potrząsnął. – Mów, kurwo, czego tu szukasz! – zamachnął się, ale uderzyć Ewy nie zdążył. Lekkim, prawie niezauważalnym ruchem Schmidt trzasnął go kantem dłoni w bok szyi. Jaro osunął się na podłogę. – Nie znoszę nadgorliwców – rzekł Schmidt tonem wyjaśnienia. Przestąpił leżącego i przyjrzał się z bliska rozcierającej szyję Ewie. – A to ci niespodzianka. Więc – to ty jesteś ta Ewa? Ewa kiwnęła głową. – A ten kapuś to policjant! – wychrypiała, wskazując na Jacka. – Ty podły zdrajco, jak cię Kulesza dostanie w swoje ręce... – Dobra, dobra... – Jacek nie przejął się pogróżkami. – Powtórzę pytanie: co tu robisz? – odezwał się Schmidt. – Piszę tekst. O prostytutkach na emeryturze... – wyjąkała Ewa. – Chciałam porozmawiać, zdobyć autentyczny materiał... – Niesamowite. I chcesz, żebym w to uwierzył, tak? – Ale... – zaczęła Ewa. – Zamknij się – wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i wcisnął jakiś klawisz. Warknął coś po niemiecku. Po chwili po schodach bezszelestnie zbiegł ubrany na czarno mężczyzna. Schmidt znowu wydał jakiś rozkaz i pchnął Ewę w jego stronę. Czarny o coś spytał, unosząc brwi. – Ja – odparł Schmidt i popatrzył na niego surowo. – Tylko bez żadnych figli, jasne? – dodał po angielsku. Nie wiadomo, czy miał na myśli Ewę, czy raczej swojego podwładnego, w każdym razie

Czarny uśmiechnął się zabójczo i szarpnął dziewczynę. – Komm! Posłuchała, sztywna i bezwolna jak marionetka. – Cóż za niezwykłe zdarzenie. – Schmidt usiadł z powrotem na swoim stołku i pociągnął łyk coli z butelki. – A już było tak nudno. Wyłącz tę przeklętą muzykę! Jacek rączo skoczył za bar. Stachursky umilkł. – Nie rozumiem, dlaczego jej pan... – Jacek spojrzał znacząco na Schmidta. – Ona dużo wie! – Tak, ta panienka to chodzące kłopoty – odparł zapytany w zamyśleniu. – Ale kogoś zainteresowała. A nie ja tu decyduję. – Jak to...? – Wścibstwo czy nadgorliwość? Nie wiem, czego bardziej nie lubię – zastanowił się głośno Schmidt, trącając nogą leżącego Jaro. Przechylił butelkę i wylał mu na twarz resztkę coli. Oblany zaczął niemrawo pluć i parskać, a po chwili gramolić się z podłogi. – Swoją drogą, jak ta gruba się zorientowała? – Jacek rozumnie zmienił temat. – Ja ją poznałem dopiero, jak zerwał jej pan te wąsy! – Ach, pewnie to kobieca intuicja – odparł Schmidt. – Daj mi jeszcze colę. Nagle po raz drugi tego wieczoru rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. – O, chyba przyjechali! – uradował się Schmidt i zeskoczył ze stołka. Osobiście pośpieszył wpuścić gości. Jacek usłyszał trzask otwieranych drzwi, śmiechy i niemiecką mowę. Wreszcie do baru wkroczył Schmidt w towarzystwie wysokiego mężczyzny. – Witaj w Posdamer Hilton, Meti... – szerokim gestem zaprosił gościa do środka. A Jacek osłupiał. *** Ewa znała kilka języków. Turecki z dzieciństwa, z Istambułu. Francuski był ojczystym językiem jej przybranego ojca, Pierre’a Dubois – u Marianny praktycznie używało się go wymiennie z polskim. Angielskiego z kolei nauczyła ją profesorka w liceum. Na jej wspomnienie Ewę do dziś łapał skurcz żołądka, ale egzamin państwowy i nienaganny akcent miała. Należała też do ostatniego rocznika uczniów zmuszanych do nauki rosyjskiego, a że kończyła klasę biologiczno-chemiczną z obowiązkową łaciną, potrafiła od biedy dogadać się po włosku. Ba. Liznęła nawet trochę hiszpańskiego, dorabiając w swoim czasie jako przewodnik wycieczek. I oto, do cholery, w żadnym z wymienionych języków nie mogła się porozumieć z siedzącą w kącie, potwornie brudną i przerażoną Niemką. Niestety, akurat niemiecki Ewa znała bardzo słabo. Dzięki Hansowi Klossowi rozumiała Halt i Hande hoch, a

Paulowi Shollerowi zawdzięczała znajomość większości nazw intymnych części ciała. Aha, i umiała też jedno zdanie, w wolnym tłumaczeniu brzmiące: „Marsz pod kołdrę, mała laleczko”. Żadna z wymienionych kwestii nie pasowała do sytuacji. – No to zajebiście – zrezygnowana usiadła na brudnej podłodze, opierając się plecami o stalowe drzwi. – To ty mówisz po polsku? – zapytała Niemka najczystszą polszczyzną. – No jasne! Jestem Polką! – No ja też! – krzyknęła dziewczyna. – Ale co tu robisz? Jesteśmy w Niemczech! – Co? Dziewczyno, obudź się! Jesteśmy w hotelu „Złoty Kot” na przedmieściach Warszawy. Bliżej Tłuszcza, konkretnie rzecz biorąc. – Jak to? A ci Niemcy... A bułka? – Jaka bułka? Faktycznie, pełno tu cudzoziemców, ale to z całą pewnością Polska. Lepiej powiedz, jak się tu znalazłaś? Aha, jestem Ewa. – A ja Jola. – Nie – Ewa pokręciła głową. – Nie mów mi takich rzeczy! To nie może być prawda! – Długo się namyślała, aż wreszcie zadała pytanie: – Nie jesteś Jola Płocka, prawda? – Jolanta Maria Płocka, córka Wandy i Władysława – odparła dziewczyna. – Skąd mnie znasz? Ty, co z tobą? Ewa? Ewa schowała głowę w ramionach. Ramiona zadrgały. – Płaczesz? – Jola podeszła do niej. – Nie – Ewa podniosła twarz mokrą od łez. – Śmieję się. To nerwowe. Zaprawdę, życie jest powieścią idioty, którą diabeł wystawia na scenie – podniosła się z podłogi. – Jola, nie znasz mnie, ale ja cię szukam od dwóch tygodni! Jestem znajomą Henryka Gagosiana. Miałam przekazać ci list od niego. Właściwie czek... Nie zastałam cię u Gośki, byłam w „Słońcu”. Nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Myślałam nawet, że... że coś ci się mogło stać. I wtedy dostałam list od Gagosiana, że bezpiecznie siedzisz w Amsterdamie. A potem wynikło małe zamieszanie, zaczęłam podejrzewać, że on kłamie, i znowu się zaniepokoiłam. Ale moja ciocia z nim rozmawiała i potwierdził wersję, że jesteś u niego i tak dalej. Jesteś ostatnią, powtarzam ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu zobaczyć! Jola patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. – Szukałaś mnie? Boże, myślałam, że wszyscy o mnie zapomnieli. Siedzę tu od dwóch tygodni! Zobacz... – wskazała na ścianę, na której widniały wydrapane czymś ostrym więzienne „płotki”. – Mój kalendarz. Nie wiem, co tu robię, ani czego ode mnie chcą. Ale mam przeczucie, że to ma jakiś związek z Henrykiem. Posłuchaj. Trzy miesiące temu dostałam list... Ewa słuchała z otwartymi ustami. Jak dotąd wersja Joli była identyczna z wersją Gagosiana. Śmierć matki, obietnica pomocy od jej dawnego pracodawcy, propozycja przyjazdu do Amsterdamu na studia...

– A ty? Co miałaś zamiar zrobić? – zapytała Ewa. – Ja wtedy już mieszkałam w Warszawie. Poznałam chłopaka, takiego Jarka. Z początku było nam cudownie. Chodziliśmy do kina, na spacery. Prowadził biuro podróży, dał mi u siebie pracę. A potem nagle się oświadczył. Zaskoczył mnie tym, wiesz? Jeszcze pół roku temu bym się nie wahała, ale teraz poczułam, że... nie chcę wychodzić za mąż! Powiedziałam, że się zastanowię, i wspomniałam mu o Henryku i o moich planach. A on mnie wyśmiał. Uznał, że ktoś sobie ze mnie robi żarty, że jestem głupia i niech mi nawet do głowy nie przyjdzie, że gdzieś sobie wyjadę. I wtedy, jakby przez przekorę, podjęłam decyzję. – I co? Rzuciłaś go? – A skąd wiesz? – Mówił mi. Spotkałam go w „Słońcu”. Ale twoje koleżanki mówiły, że świata za nim nie widziałaś! – A, gdzie tam. No, może z początku... Ale co im miałam mówić? Gośka to dobra dziewczyna, chociaż prosta. Też uważała, że z tym Amsterdamem to jakaś ściema. Ale Aneta... Wszędzie wsadza nos, wszystko chce wiedzieć, zazdrości, intryguje. Mała suka. – Rozmawiałam z szefową Jarka, właścicielką „Słońca”. Mówiła, że cię zwolnił. – Zgadza się. Powiedział, że jak tak się sadzę, to mogę sobie sama dawać radę. I że jeszcze do niego wrócę na kolanach. No to spakowałam swoje rzeczy i wyszłam z biura. I więcej nic nie pamiętam. Ocknęłam się tutaj. – A niech mnie. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że Jaro tu jest? Pracuje na górze, w barze? On musi mieć jakieś konszachty z gangsterami! Przecież to mafijny klub! – Co takiego? Mój Jarek? – Jola spojrzała na nią zdziwiona. – No! Rozumiesz coś z tego? – Nie wiem... Teraz, jak o tym myślę... Wiesz, tam, do „Słońca”, przychodzili bardzo różni ludzie. Jarek mówił, że to jego znajomi i że mają jakieś interesy. Godzinami siedzieli na zapleczu, kopcili fajki, aż się nie dawało wytrzymać i gadali. Nie dopytywałam się, ale teraz sobie myślę, że jakoś źle im z oczu patrzyło... – No pewno, że źle. Widziałam ich! Moim zdaniem oni zajmują się handlem kobietami. – O słodki Jezu! – Cicho, to tylko podejrzenie. Ale myślę, że było tak: szefowa Jarka zorientowała się, że się wdał w brudne interesy, i go wywaliła, a on poszedł prościutko do swoich kumpli. Ale nie rozumiem, dlaczego Gagosian kłamał? Dlaczego pisał, że jesteś u niego? Kogo on krył? – Nie wiem. Myślisz, że on ma z tym coś wspólnego? – Jolka znacząco omiotła wzrokiem ich więzienie. – Oby nie. Wydawał się w porządku – pokręciła głową Ewa. – Ale wszystko jest możliwe. Ja już się trochę pogubiłam. Wiesz może, czego od nas chcą? Powiedz, zrobili ci coś? No wiesz... To w zasadzie jest burdel! – Nie... Właściwie nie... Pierwszego dnia... Nie chcę o tym mówić – Jola usiadła na

materacu i otoczyła ramionami kolana. Ewa przycupnęła obok niej. – Nie martw się. Wszystko się dobrze skończy, zobaczysz – zabrzmiało to blado i nieprzekonywająco. Chwilę siedziały w milczeniu, każda pogrążona w swoich myślach. Ewa usłyszała, jak Jola zaczyna pociągać nosem. Poczuła napływające do oczu łzy i też chlipnęła. Po chwili płakały obie. Nagle Jola przestała. – Słuchaj, a po co ty tu przyjechałaś? – Tropić morderców Amandy! – wybuczała Ewa. – Amandy? Jesteś policjantką? – w głosie Joli zabrzmiała nadzieja. – Nie, dziennikarką – odparła Ewa, wycierając nos mankietem marynarki Flipa z reklamy „Humoru Kobiet”. – Przebrałam się za mężczyznę i chciałam udawać klienta, żeby przepytać prostytutki. Ta Amanda tu pracowała. – Jesteśmy uratowane! – oznajmiła z mocą Jola. – Przecież na pewno komuś powiedziałaś, że tu będziesz! Kolegom z pracy! Chłopakowi! Przecież nie jechałabyś w takie miejsce bez jakiegoś ubezpieczenia... – No właśnie... – jęknęła Ewa – ...właśnie chciałam udowodnić, że potrafię coś zrobić sama, od początku do końca. Chciałam przygotować świetny materiał i nie wieszać się jak zawsze na przyjaciołach. Bo przeze mnie taki jeden... – No to wybrałaś sobie świetny moment – skwitowała Jola. – Po prostu znakomity. Gratuluję! – Cicho, coś słyszę... – rzeczywiście, przy drzwiach dały się słyszeć jakieś hurgoty i zgrzytania. Ewa przysunęła się do Joli. Zobaczyły, jak stalowa płyta uchyla się, a czyjeś ręce wpychają do pomieszczenia bezwładne ciało. Ciało jak kukła runęło twarzą na podłogę. Do celi wetknął głowę człowiek, który wcześniej sprowadził tu Ewę, i powiedział coś po niemiecku. Nie doczekawszy się odpowiedzi, z łoskotem zamknął drzwi. Zazgrzytały zasuwy. – Zaczekaj! Czego od nas chcecie! – Ewa jakby ocknęła się z letargu. Rzuciła się za nim, kopiąc i waląc pięściami w drzwi. – To nie działa. Myślisz, że nie próbowałam? – Jola wzruszyła ramionami i ukucnęła przy mężczyźnie. Ostrożnie przewróciła go na plecy. Zobaczyła bladą twarz z orlim nosem, niegdyś chyba przystojną, ale teraz pokrwawioną, zniekształconą siniakami i opuchlizną. Pobity zajęczał. Ewa pochyliła się nad nim i nagle odskoczyła, jakby zobaczyła żmiję. – To Meti! – wrzasnęła. – Meti! Widziałam go w tym cholernym „Słońcu”! To najgorszy łajdak na świecie! Odejdź od niego! – spróbowała odciągnąć Jolę od leżącego. Ten zajęczał jeszcze głośniej. – Czekaj, on coś mówi, to po niemiecku – Jola wyrwała się Ewie. – Mówi, że nie nazywa

się Meti, tylko Mahir!

Czwartek, 7 marca

Światła na Puławskiej zmieniały się z precyzyjnie obliczoną złośliwością. Adam hamował, walcząc z rozdrażnieniem. Dwa dni zmarnowane, a układanka „Ewa i Złoty Kot” daleka od ułożenia. Kretyński mail od Ewki wcale nie poprawił mu nastroju. Ani fakt, że nie odpisała na wybaczającą odpowiedź. W dodatku Mahir... Gdzie on, u diabła, przepadł? Nie przyszedł na umówione spotkanie, nie daje znaku życia w Internecie? Być może odpowiedź kryła się gdzieś w Ultima Thule, aby jednak dobrać się do pełnych zasobów systemu, Adam musiał zalogować się z bezpiecznego miejsca. Komenda Główna Policji do nich nie należała – głównie z uwagi na nieposkromioną ciekawość kolegi, administratora Rafała. Od kafejki internetowej dzieliło go ledwie parę przecznic, gdy zadzwonił telefon. Zerknął na wyświetlacz i natychmiast odebrał. – Malwina, teraz nie mogę rozmawiać, jestem w samochodzie! – jedną ręką prowadził, a drugą łamał przepisy. – Ale Ewa nie wróciła na noc! – zajęczało w słuchawce. – Co takiego? – Mówię ci, wyszła, zostawiła komórkę, ostatnim numerem było Vulva Taxi! Zadzwoniłam tam! Udałam, że zostawiłam telefon w taryfie. Kierowca powiedział, że zawiózł klienta spod naszego domu do „Złotego Kota”! – No, gratuluję śledztwa, pani detektyw. Zaraz, jak to: klienta?! – Ta wariatka chyba się znowu przebrała! Znalazłam opakowanie po sztucznych wąsach! I zniknął mój kostium Flipa z reklamy „Humoru Kobiet”! – Reklamy czego? – Adam pożałował, że nie ma trzeciej ręki, poczuł bowiem na czole łaskoczące krople potu. Spróbował otrzeć go rękawem goretexowej kurtki. Z marnym rezultatem. – Posłuchaj. Zadzwoń natychmiast do Kuleszy i mu o tym powiedz! Niech bierze chłopaków... zresztą, on będzie wiedział, co robić. Ja też dojadę, tylko, psiakrew, muszę coś załatwić! – Adasiu, ratuj ją! – jęknęła znowu Malwina. – Ten Siny ją zabije! – Malwa, nie czytasz gazet? Siny nikogo nie zabije, bo sam nie żyje! Wczoraj znaleziono jego ciało. Czekaj, muszę kończyć. Ale było już za późno. Radiowóz za nim uruchomił syrenę i zmusił do zjechania na bok. Po chwili zobaczył w oknie lędźwiowy fragment policjanta. – Koledzy, bracia, jestem jednym z was... – zaczął Adam, opuszczając szybę. – Bardzo

się śpieszę... – Nastraszyliśmy cię Wilczek, co? – Jarek Pąkla wetknął w okno uszczęśliwioną gębę. – Jarek, jak rany, chwała Panu, że to ty. Stary, śpieszę się! To sprawa życia i śmierci! – Jasne, kochany. Tylko wypiszę mandacik. Dokumenciki poproszę! Adam zgrzytnął zębami i wyciągnął prawo jazdy. *** W nocy Mahir jęczał, na przemian tracił i odzyskiwał przytomność, w końcu zapadł w ciężki, kamienny sen. Wtedy i Ewa zdrzemnęła się, przytulona do Joli. Ocknęła się obolała, zmęczona, z niesmakiem w ustach i zerowym poczuciem miejsca i czasu. – Cześć – odezwał się Mahir. – Gdyby nie okoliczności, powiedziałbym, że ładnie wyglądasz, jak śpisz. – O rany. Więc to nie był sen – jęknęła Ewa, trąc oczy. Poczuła, że strasznie chce jej się siusiu. – Gdzie tu się...? – rozejrzała się po celi. Mahir domyślnie wskazał brodą żółte wiaderko z pokrywką i dyskretnie się odwrócił. Nie zdołał powstrzymać bolesnego syknięcia. – Boli cię? – spytała po niemiecku Jola. Także się obudziła i teraz usiłowała wytrzepać z włosów piwniczny pył. Bezskutecznie. – Trochę. Chyba żebro i coś z kostką. I lekki wstrząs mózgu. Na szczęście mam twardą czaszkę... – Co mówi? – zaciekawiła się Ewa. – Narzeka – odparła zwięźle Jola. – Niezły ten hotel. Tylko o której podają tu śniadanie? – umysł Ewy postanowił przed paniką bronić się troską o sprawy przyziemne. Jola potrząsnęła głową. – Dostawałam jeden posiłek dziennie. I wodę. Przyjęłam, że koło południa, ale nie wiem tego na pewno. Zabrali mi zegarek... – Długo tu siedzicie? – spytał Mahir. – Jak tu trafiłyście? Jola opowiedziała. I Ewa. A na końcu przedstawił swoją wersję Mahir. W celi zapadła cisza. Historia Mahira była jeszcze bardziej niewiarygodna od jej własnej, Ewa nie miała co do tego wątpliwości. Kiedy z rozkazu swojego szefa próbował rozgryźć tajemnicę „Różowej Pralinki”, przedstawił się jako Meti. Ot, pierwsze z brzegu imię! Pech chciał, że ten cały Kufi wziął go za speca od handlu kobietami! Nic dziwnego, że Mahir z początku nie wyprowadzał ich z błędu. Taki kamuflaż to murowany dostęp do informacji! Ewa westchnęła z zazdrością, ale zaraz się zreflektowała. No tak. A potem było już po prostu za późno. Nagle znalazł się w Polsce na osobiste zaproszenie Schmidta i musiał ciągnąć maskaradę dalej. Jedno nie dawało jej spokoju.

– A skąd Posdamer Hilton? – Tak go Hans nazwał – Mahir siedział pod ścianą i ostrożnie obmacywał językiem złamany ząb. – Podobno jak zobaczył ten budynek, to powiedział, że to taki enerdowski luksus. Poczdamski Hilton. No i tak zostało. Dopiero od ciebie się dowiedziałem, że to „Złoty Kot”. – I co, miałeś tu poznać tego... Rekina? – upewniła się Jola, kiedy Ewa przetłumaczyła jej opowieść. – To prawdopodobne. Nie powinienem wam o tym mówić, bo to w zasadzie tajna informacja. Ale pewnie i tak wszyscy zginiemy, więc... – Oj, zamknij się wreszcie – Ewa trzepnęła ręką w materac, wzbijając chmurę kurzu. – Już dawno mogli nas załatwić. Jest widocznie powód, dla którego nas tu trzymają. – O, zapewne czekamy na szefa. Założę się, że chce nas poznać. Mam na myśli ciebie i mnie. Bo o co chodzi z nią... – spojrzał z namysłem na Jolę. – Musimy się stąd wydostać – oznajmiła zdecydowanym głosem Ewa i zerwała się na równe nogi. – Nie będziemy tu siedzieć jak gęsi w kojcu! W końcu jesteśmy trójką zdeterminowanych osób! – Dwiema i pół – poprawił Mahir. – Mam chyba złamane żebra i coś z kostką. – Ale co do determinacji, to zgoda. – Drzwi... Jola? Co z drzwiami? – Ewa rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. – Odpada. Ja tu siedzę dwa tygodnie. To diabelstwo zamyka się od zewnątrz na zasuwy. – Okno... Brak. Wywietrznik? – Nawet łasica się nie przeciśnie. – Więc co zostaje? – Chyba tylko komin – parsknęła Jola, choć wcale nie było jej do śmiechu. Ewa spojrzała na nią z niesmakiem i nagle jej wzrok padł na kolosalny piec c.o. zajmujący środek ich więzienia. – Jasne, że komin! – rzuciła się do drzwiczek pieca i spróbowała je otworzyć. – Przyrdzewiały na amen – wystękała po chwili. – Jola, Mahir, pomóżcie! Po kilku minutach szarpania drzwiczki znienacka puściły, ukazując ciemną, cuchnącą czeluść pieca. Cała trójka wylądowała na podłodze. – No, nie ma to jak determinacja – odezwał się Mahir, przyglądając się wyrwanym zawiasom. – One były przyspawane! Na szczęście niechlujnie, no i rdza je przeżarła... – Nic tam nie widzę! – zadudniła Ewa z głębi pieca. – Pewnie na dworze jest ciemno – wyciągnęła głowę z otworu. – Albo szyb jest zamurowany... – siał defetyzm Mahir. – Spróbuję tam wejść – otwór był dość duży i po chwili Ewa była w środku. – O rany, to na nic – biadał Mahir. – Ech, żebym miał swój komunikator... – Co takiego? – zainteresowała się Jola.

– Takie urządzenie, które pozwala połączyć się z Internetem na odległość, upraszczając – odpowiedział. – Nie zrozumiesz... – Brzmi jak Bluetooth – zauważyła dziewczyna, ignorując ostatnią uwagę. – Ale jesteśmy w piwnicy, raczej mało prawdopodobne, żeby gdzieś w pobliżu był komputer działający w podobnej technologii... albo komórka. – Skąd ty... Jak ty... – Mahir patrzył na nią w osłupieniu. – Czytam prasę i robię użytek z mózgu. Takie to dziwne? – żachnęła się Jola. – Jak tam, Ewa? Niestety, badanie pieca nie przyniosło wielkich korzyści. Ewa, dokumentnie usmarowana sadzą, wygramoliła się z paleniska. – Jeśli się nie mylę, szyb prowadzi pionowo w górę – oznajmiła. – I jest za wąski, żadne z nas się nie wciśnie. Tam w środku są jakieś rury czy coś – wytarła ręce o brzeg materaca. – Kiepska sprawa. A o czym mówiliście? – spytała. – Mahir stwierdził, że zabrali mu jakieś urządzenie, którym mógłby się połączyć z Internetem i wezwać pomoc – zreferowała Jola. – Coś ty! Ma na myśli komórkę? – zaciekawiła się Ewa. – My tu w Polsce już trochę znamy takie tajemnicze urządzenia, może nazywać rzeczy po imieniu... – Nie, to coś jak palmtop z dodatkowymi funkcjami. – Tak. Palmtop! W bordowym, skórzanym etui – Mahir zrozumiał ostatnie słowo i nie omieszkał się wtrącić. – Zabrali mi go. Razem z portfelem i obcinaczem do paznokci. Na moment się zamyślił. – Ale się ten skurwysyn umie bić – podjął po chwili refleksyjnie. – Chociaż, żeby nie przewaga liczebna, i tak mógłby mi naskoczyć, z przeproszeniem pań. – No tak. Trudno – westchnęła Ewa. – Pozostaje nam jednak siedzieć i czekać. Do licha, głodna jestem. Zapomnieli o nas, czy jak? – Może sobie pośpiewamy? Będzie weselej! – zaproponowała Jola. – Znasz Małgośkę? Ewa kiwnęła głową i po chwili na trzy-cztery gromko doradziły Małgośce, żeby sobie nie zawracała głowy nieodpowiednim facetem. Mahir przez chwilę siedział zdziwiony, ale w drugim refrenie dołączył się z fałszywym „ra, ra, ra”. *** Kulesza maszerował korytarzem komendy i w biegu przeglądał akta. – No, to ktoś chytrze ubiegł wymiar sprawiedliwości! – zamknął teczkę i nie patrząc, podał swojej nowej asystentce. Podkomisarz Joanna Filipiak starała się nie zostawać w tyle. Oddelegowano ją do sprawy znanej już w całym wydziale jako „śmierdzący hotelik” w związku z zaocznym zawieszeniem w obowiązkach Jacka Maciejaka. Od rana zdążyła przegryźć się przez większą część

dokumentów, przeprowadzić identyfikację zwłok z żoną zamordowanego i przesłuchać parkingowego. Właśnie dostarczyła szefowi wstępny raport z sekcji i dowiedziała się, że pracowity dzień dopiero się zaczął. – Jedziemy do „Złotego Kota”. Tam się to wszystko zaczęło, i tam się musi, do cholery, skończyć! Pani Malwina... znaczy: mecenas Ostrowska, twierdzi, że jej koleżanka pojechała tam wczoraj wieczorem i nie wróciła – skręcił w stronę gabinetu szefa wydziału. – Ależ, panie komisarzu – Joanna, osoba nieco przy kości, zaczęła już łapać lekką zadyszkę. – Procedura wymaga w takim razie, by ta mecenas zgłosiła zaginięcie, a następnie... – Wiem, jaka jest procedura! Niech mnie pani nie poucza! – wściekł się Kulesza. – Ta sprawa rozrasta się jak hydra! Ledwie się coś wyjaśnia, a znowu jakieś nowe zdarzenia, a ja się potykam o kolejne trupy! Tej hydrze trzeba nareszcie uciąć łeb! – Bez nakazu nie obetnie jej pan nawet paznokci, wie pan o tym! – zastrzegła Joanna. – Mam gdzieś nakaz – zasyczał Kulesza i z marszu wkroczył do sekretariatu szefa wydziału. – Sytuacja nadzwyczajnej konieczności, pani Iwonko – oznajmił pewnym głosem sekretarce szefa, królowej cerberów i postrachowi petentów. – Panie komisarzu... – pani Iwonka z dezaprobatą spojrzała na niego znad okularów. – A cóż to za sprawa? Z Kuleszy jakby uszła energia. Powietrze w pokoju miało jakąś dziwną właściwość. Ktokolwiek tu wchodził, grzązł niby w galarecie, zawisał jak mucha w sieci... A pająk wywlekał z niego informację za informacją. – Pani Iwonko. Chodzi o sprawę Sinego i „Złotego Kota” – odrzekł krótko i, miał nadzieję, po żołniersku. – Taak? – sekretarka przewierciła go wzrokiem. Kulesza poczuł się dla odmiany jak nadziany na haczyk robak. – Mamy poważne podejrzenia, że jest tam przetrzymywana pewna osoba, świadek... i my potrzebujemy ludzi, żeby... – Żeby co? – okulary, mógłby przysiąc, zabłysły nagle tysiącem fasetek pajęczych oczu. – A co to panią interesuje? – wydarła mu się nagle zza pleców porucznik Filipiak. – To są informacje poufne, przeznaczone wyłącznie dla uszu pani przełożonego! Proszę w tej chwili zameldować, że przyszli komisarz Kulesza i porucznik Filipiak. Wykonać! Kiedy Paweł Kulesza był małym chłopcem, przypiekł raz tłustego krzyżaka szkłem powiększającym. Przypomniał to sobie, kiedy pani Iwonka konwulsyjnie zamachała kończynami i zrejterowała. To znaczy nacisnęła guzik interkomu i zameldowała gości. Spojrzał na Joannę z niekłamanym podziwem i już chciał coś powiedzieć, gdy nagle w jego kieszeni rozdzwoniła się komórka. ***

Dzikie trąbienie wywabiło Schmidta vel Staadsa z górnego piętra „Złotego Kota” i sprowadziło do baru. – Co się tam wyprawia? – zirytowany przechylił się przez balustradę schodów. Obok niego przystanął rozbawiony Hans. – Przyjechał mikrobus! – objaśnił Jaro, odrywając się od pakowania co lepszych alkoholi do kartonowego pudła. – Pewnie ktoś mu zastawił drogę, dlatego trąbi. – To zrób z tym coś, do diabła! Ma być spokój, jasne? Niech zaparkuje z tyłu i żadnego zamieszania! A, i upewnij się, czy Jacek ma paszport i dokumenty wozu. – Tak jest – odparł Jaro. „Obyś zdechł”, dodał w myślach. Schmidt skinął na towarzysza. Ruszyli w dół. Z zadowoleniem stwierdził, że przeraźliwy ryk klaksonu umilkł jak nożem uciął. Po chwili znaleźli się w podziemiach domu. I wtedy dobiegł ich inny dźwięk: cichszy, ale daleko bardziej intrygujący. Hans wyjął z kieszeni pistolet i przekręcił koło blokujące zasuwy drzwi do starej kotłowni. – „Oczyyyyy ciooooornyjeeeeeeee...” – buchnęło mu w nos fałszujące trio. – Cisza! – wrzasnął i strzelił w sufit. Śpiew ucichł. – Ty i ty – wskazał na pobladłą Ewę i Mahira. – Ze mną. I grzecznie. Schmidt zręcznie wykręcił Mahirowi ramiona i zatrzasnął na nadgarstkach kajdanki. – Będę cię osobiście pilnował – szepnął z udaną czułością. – Zajmij się nią, Hans – rzucił w stronę towarzysza, wskazując na Ewę. Ewa w życiu nie widziała pistoletu z takiej perspektywy. I wcale jej się ten widok nie podobał. Czarne oko lufy miało hipnotyczną moc. Z trudem oderwała od niego wzrok, ponaglana wrzaskiem Hansa. Ruszyli piwnicznym korytarzem. „Rany, ale ten dom jest ogromny!”, przemknęło Ewie przez głowę. Minęli jakąś suterenę z maleńkimi okienkami. Wydało jej się, że słyszy kobiece głosy i stukot obcasów. W jednym z okienek mignęły białe buty na kolosalnych platformach, a za nimi drugie, żółte. – Dalej – wrzasnął Hans. Dla Ewy co drugie słowo w niemieckim brzmiało jak rozkaz. Pokonali kilka stopni. Wyszli z piwnic, a potem kręconą klatką schodową wspięli się na pierwsze piętro. Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami. Schmidt zapukał, a kiedy odpowiedziało mu stłumione „proszę”, Ewa poczuła ucisk lufy na plecach. Przestąpiła próg w ślad za Schmidtem i Mahirem. Przez chwilę nie widziała nic. Jaskrawe światło wpadające przez ogromne okno prawie ją oślepiło. Po chwili dostrzegła stojącą przy oknie postać. – Witam – powiedział niski, kobiecy głos.

*** Adam był kompletnie rozstrojony. Ledwo trafiał palcami w klawisze, gdy wchodził do systemu. Czuł, że ma coraz mniej czasu. Jezu, Ewka! Miał tylko nadzieję, że Kulesza zdołał przekonać swojego szefa do wysłania antyterrorystów do hotelu. Bo jeśli nie... – Witaj, Wędrowcze! Kraina, do której wkraczasz... – zaczął system. – Skip intro – zaproponował mu Adam w odpowiedzi. Po chwili przeglądał już daty i miejsca ostatnich logowań. Ani śladu niedawnej bytności Azazela. Ostatni wpis w dzienniku pochodził z wczoraj rana. Mahir donosił, że wybiera się na ryby do Posdamer Hilton. „Jaki Posdamer Hilton? Gdzie to jest?” – zdenerwował się Adam. Skopiował nazwę do wewnętrznej wyszukiwarki i otrzymał dwa rekordy. Oba wpisane ręką Mahira. Pierwszy, z 25 lutego, głosił: „Posdamer Hilton – burdel, w którym prawdopodobnie często pojawia się Rekin. Z kontekstu wynika, że jest własnością organizacji”. Drugi wpis był nieco późniejszy: „W Poczdamie ani w okolicach nie ma miejsca o faktycznej lub zwyczajowej nazwie Posdamer Hilton. To prawdopodobne nick któregoś z miejscowych burdeli”. – A niech to – Adama zalała fala gorąca. Błyskawicznie wstukał do wyszukiwarki „Złoty Kot”. Nic. Palnął się dłonią w czoło i po prawił „ł” na „l”. Jeden rekord. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że jako autor figurował Legolas. Czyli, jeśli dobrze sobie przypominał, Gerd Traki. Wpis pochodził z 6 marca. Z wczoraj. Był adresowany bezpośrednio do Mahira. „Wymiana ma nastąpić w hotelu „Zloty Kot” w Warszawie – pisał Gerd. – Wiesz może, gdzie to jest? Jutro wsiadam w samolot i mam nadzieję, że odbierzesz mnie z lotniska. Dokumenty mam w walizce. Stary obiecał, że jutro wieczorem zawiadomi policję i nas, ale do tej chwili jestem zdany na siebie. I ciebie, mam nadzieję”. „O co tu chodzi?”, zastanowił się Adam i wpisał w okienko nick „Legolas”. Natychmiast otrzymał listę wszystkich jego postów. Ich przeczytanie zajęło mu około pięciu minut. – Jasna cholera! – wrzasnął, skończywszy. – Ten gość jest albo nienormalny, albo kretyńsko honorowy. Albo jedno i drugie. Żebym go dostał w swoje ręce... Nagle, jak na zawołanie, zamigotała na czerwono postać na belce. Legolas był w systemie! Adam błyskawicznie przeszedł na kanał bezpośredniej komunikacji. – Azazel, to ty? – zapytał Traki. – Nie, tu Zły Wilczek. Jestem przyjacielem Mahira. Grozi mu niebezpieczeństwo! – Skąd mam wiedzieć, że ty to ty? – A jak bym tu wszedł, gdyby Mahir nie podał mi hasła? Tu się nie można włamać! – Dobra, to powiedz mi, co mam robić! Wziąłem na lotnisku taksówkę i kazałem się zawieźć do hotelu „Zloty Kot”. Jedziemy gdzieś za miasto, a tu nagle taksówkarz zwalnia,

staje i wysiada. Bierze mnie za klapy i wyrzuca z taksówki na pysk, po czym bez słowa odjeżdża! Z moimi bagażami! – Gdzie ty jesteś, idioto? – No, no, bez inwektyw. Stoję pod tablicą z napisem „Ursus”. To znaczy „niedźwiedź” po łacinie. – Stój tam i nie ruszaj się. Będę za dwadzieścia minut! Adam w pośpiechu wyłączył laptopa, chwycił go pod pachę i wybiegł z mieszkania. – Jeszcze mi brakuje przygłupiego agenta do niańczenia... *** Ewa od razu rozpoznała piękne, bujne włosy i, aż nienaturalnie błękitne oczy w kształcie migdałów. – Nina? Jezu, ciebie też mają? Co ty tutaj robisz? – wyjąkała. Nina Kalergis roześmiała się dźwięcznym altem i strzepnęła niewidoczny pyłek z klapy kostiumu. – No nie, kochanie. Jak by ci to powiedzieć... To raczej ja ich mam. – Co takiego? – Usiądź, Ewo – Nina wskazała jej obrotowy fotel. – Nie martw się, że pobrudzisz obicie, to i tak nie ma znaczenia. Przepraszam, że naraziłam cię na niewygody. Dopiero dziś rano dotarłam, nie miałam pojęcia, że trzymają cię w kotłowni! – posłała złe spojrzenie Schmidtowi. – To nie jest najlepszy wstęp do rozmowy, ale nie mamy zbyt dużo czasu. Dlatego zapytam cię wprost: jesteś ze mną czy przeciwko mnie? Odpowiadaj! – Ostatnie słowa wypowiedziała cicho i dobitnie. Ewę przeszedł dreszcz. I w nagłym przebłysku uświadomiła sobie, że już słyszała ten rozkazujący ton. Raz, w biurze Niny, kiedy czymś się jej naraził członek brygady remontowej. I drugi raz... tu, w „Złotym Kocie”. Kiedy Siny z kumplami rzucili się na Nikol. To Nina stała wtedy na schodach. Dlaczego wmówiła sobie, że widziała mężczyznę? Dlaczego założyła, że szefem gangu jest facet? I dlaczego... – Mahir, słyszysz? To ona jest szefem! – zawołała. – Polowałeś na rekina, a tu – barrakuda! Mahir szarpnął się w stronę Niny, ale Hans brutalnie osadził go w miejscu. – Tobą zajmę się później, gadzie – rzuciła, nawet nie patrząc w jego stronę. Promiennie uśmiechnęła się do Ewy. – Tak, jestem szefową dość sporej organizacji, przynoszącej niewyobrażalne dochody, w większości zwolnione od podatku. Kluczem mojego sukcesu jest zatrudnienie właściwych ludzi. Takich, którzy stawiają dobro firmy ponad swoje własne, którzy na wyprzódki wykazują się oddaniem i kreatywnością. W mojej organizacji panuje atmosfera wzajemnego

zrozumienia i współpracy. To znakomite miejsce dla ludzi młodych, ambitnych, nietuzinkowych. Takich, którzy nie boją się ryzyka i mają silną motywację. Takich jak ty, Ewo. – Ty chyba nie mówisz poważnie? Miałabym wstąpić do mafii? – Ach, po co takie słowa – Nina ściągnęła brwi. – Obudź się wreszcie, dziewczyno! To biznes jak każdy! A prawdziwa mafia jest zupełnie gdzie indziej. Politycy! Policja! Media! Skorumpowani, gotowi sprzedać wszystko w zamian za władzę i pieniądze. Ty już dla nich pracujesz! Twój wydawca, myślisz, że go nie znam? Brał udział w takiej aferze, że by ci włosy dęba stanęły! To on nadzorował prywatyzację sześciu najbogatszych PGR-ów, pewnie o tym słyszałaś? A jego znajomi politycy? Liżą buty gangsterom, sprzedają się jak kurwy na rogu! Moje dziewczyny to przy nich dziewice! Mogę ci z pamięci wymienić dziesięć nazwisk ludzi zamieszanych w handel bronią do byłej Jugosławii, Afganistanu, na Bliski Wschód. Wszyscy do dziś sprawują publiczne urzędy! A policja? Chodź, pokażę ci policję! Złapała Ewę za rękę i pociągnęła w stronę okna. – Widzisz? – wskazała kierunek. Okno wychodziło na hotelowy podjazd i dalej na drogę. Dokładnie naprzeciwko bramy stał zaparkowany ciemnozielony samochód. – Psy – oznajmiła z satysfakcją. – Stoją tu codziennie. Obserwują, piszą raporty. Wiedzą, że to burdel. Wiedzą, że część prostytutek jest tutaj wbrew swojej woli, a wszystkie pracują na czarno. Myślisz, że zrobili cokolwiek, żeby im pomóc? Nigdy. A wiesz dlaczego? Bo tak jest wygodnie. To stara tradycja! W takim burdelu można namierzyć jakiegoś polityka albo biznesmena, można zdobyć kompromitujące materiały, można posłać szpicla, żeby powęszył, albo samemu wpaść po znojnym dniu. Można zdobyć ważne informacje, a że codziennie gwałcą tu kobiety – kogo to obchodzi! Dlatego właśnie burdel to idealny kamuflaż dla poważniejszych spraw! Rozumiesz, takie drugie dno. – Mnie obchodzą te kobiety! Mnie! I jeszcze parę osób! – krzyknęła Ewa. – Jak śmiesz proponować mi coś takiego! Przyjechałam tu znaleźć mordercę Amandy! – Właśnie, Amanda. – Nina starannie zasunęła firankę. – Ciekawi cię, kto ją zamordował? – Zawiesiła głos i podeszła tak blisko, że Ewa poczuła zapach jej perfum. – Powiem ci. Ty. – Co? Co ty mówisz? – Tak, moja droga. Zwierzyła się koleżance, że chce uciec. Powiedziała, że poznała jedną babkę, która jej pomoże. To chyba ciebie miała na myśli, prawda? Ewa opadła z powrotem na fotel. – Naturalnie, koleżanka nam o tym doniosła – ciągnęła Nina. – A wiesz, jedno zgniłe jabłko... Trzeba ją było usunąć, a przy okazji osobiście przeprowadziłam małe szkolenie motywacyjne. – Zabiliście ją! Ty ją zabiłaś! Mordercy! – Ewa zerwała się na równe nogi. Nina skinęła na Schmidta, który doskoczył i unieruchomił ją fachową dźwignią.

– Myślałam, że będziesz rozsądniejsza. Cóż – zawiodłaś mnie. Ale ostatecznie, jesteś mi coś winna. Przez ciebie nie żyje Siny. I Młody. Młodego ci wybaczam, ale Marek był moim ulubieńcem. Ale niestety, ulubieńcem nie do końca lojalnym. A ja, jak już wiesz, nie toleruję samowoli, więc... – Nina przespacerowała się po pokoju i przystanęła przy dramatycznie złym obrazie przedstawiającym chyba jeźdźca na koniu. Lub odwrotnie. – Zresztą moi chłopcy też zasłużyli na naganę. Wystarczy, że mnie nie ma parę dni, a proszę – pół personelu nie żyje, a drugie pół siedzi w ciupie. Właśnie... Wolnym krokiem podeszła do Mahira i patrząc mu w oczy, włożyła rękę do kieszeni. – Widzę, że moi ludzie już ci dali nauczkę. Ale to masz ode mnie. Na jej ręku coś błysnęło, gdy z niespodziewaną siłą uderzyła go pięścią w twarz. Mahir upadł na wznak bez jęku. Nie ruszał się. Nina z zadowoleniem przyjrzała się swojemu złotemu kastetowi. – Miła zabawka, nieprawdaż? Zawsze miałam słabość do ekscentrycznej biżuterii – odwróciła się w jej stronę. – Masz ostatnią szansę. Tak czy nie? – Nigdy! – wrzasnęła Ewa. – Ty psychopatyczna wiedźmo, żeby cię szlag trafił, nigdy! Nina spojrzała na nią z niesmakiem. – Zabierzcie ich! – rzuciła do swoich ludzi. – Co chcesz z nami zrobić? – krzyknęła Ewa, bezskutecznie wyrywając się Schmidtowi. Złapała się skraju biurka i nagle dostrzegła na nim małe bordowe etui. – A, prawda. No cóż. Słyszałaś o wypadku Jansona? Tu zdarzy się to samo. Ot, gangsterskie porachunki mojego męża. W piwnicy jest bomba, zrówna z ziemią to obrzydlistwo. A ja zgarnę ubezpieczenie, a następnie postawię tu piękny luksusowy bajzel. Z całodobową ochroną policji. Zręczne, prawda? Hotel będzie przykrywką burdelu, a burdel zakamufluje siedzibę zarządu NINA Inc. „Czas, czas!”, myślała gorączkowo Ewa. – Zaraz, jakiego męża? – zawołała, desperackim szarpnięciem prawie rzucając się na blat biurka. – Jak to? – Co z ciebie za dziennikarka? Nie sprawdziłaś mnie? Powiem ci, bo kiepsko umierać z ciekawości, prawda? Jestem biedną wykorzystaną kobietą, mój mąż siedzi w więzieniu. Jestem żoną Tadeusza Majchrzaka vel Tatulek. Musiałam zmienić imię i nazwisko, żeby uwolnić się od przeszłości. Był ze mną nawet wywiad w „Vivie”! No, ale dosyć tych pytań. Pa, kochanie – posłała Ewie całusa. – Szkoda, że nie spróbowałaś wtedy mojej lasagni... – To ci się nie uda, suko! Policja już tu jedzie! – krzyknęła Ewa wywlekana za próg przez Schmidta. „Matko jedyna, mam nadzieję”, dodała w myślach, pilnując, żeby spod żakietu nie wyślizgnęło się jej skórzane etui.

*** Pod drzewami nieopodal „Złotego Kota” zahamowała gwałtownie mała furgonetka oklejona logo znanej stacji telewizyjnej. Z jej wnętrza godnie wygramolił się mężczyzna ubrany w żarówiaście żółtą kurtkę. Pomachał z sympatią nadbiegającym pod wodzą komisarza Kuleszy policjantom. – Co ty tu do cholery robisz, Papuch? – ryknął Paweł. – O, ty tutaj? – udał zdumienie dziennikarz. – I co, wkraczacie? – zagadnął uprzejmie. – Tak, kurwa. I ostrzegam, lepiej stąd zjeżdżajcie, bo tu się krew poleje – zapienił się Kulesza. – Na przykład twoja! – Oj, panie komisarzu, dla nas to nie pierwszyzna – za Papuchem z furgonetki wytarabanił się maleńki wąsaty facecik taszczący kolosalnych rozmiarów kamerę. – My jesteśmy z programu „Na żywo i na gorąco”! Ostatnio kręciliśmy pożar na basenie! Tam to się działo! – A ja reprezentuję „Bazar Warszawski” i też niejedno widziałem. Kulesza, nie żołądkuj się – rzekł pojednawczo Papuch. – Jesteśmy zawodowcami. Ty się zajmij swoją robotą, a my swoją i będzie dobrze. Kulesza chciał coś jeszcze dodać, ale podbiegła do nich jakaś umundurowana bruneta. – Wszystko gotowe, panie komisarzu. Droga zamknięta, karetki już jadą. Możemy zaczynać. Chłopcy otoczyli dom, mysz się nie prześlizgnie. – Dziękuję, pani porucznik. Zaczynamy – Kulesza rzucił jeszcze Papuchowi złe spojrzenie i pobiegł z powrotem w stronę swojego radiowozu. Po chwili w powietrzu rozniósł się jego zwielokrotniony megafonem głos. – Tu policja. Dom jest otoczony. Proszę wyjść z poniesionymi rękoma! Odpowiedziała mu martwa cisza. – Inaczej będziemy zmuszeni użyć siły! – kontynuował. Wymienił spojrzenia z szefem antyterrorystów. Skinął głową. Dowódca dał znać swoim ludziom, którzy podbiegli do drzwi wejściowych i ustawili się po ich obu stronach. – To wasza ostatnia szansa! – zaryczał Kulesza i opuścił megafon. Antyterroryści ruszyli. I w tym samym momencie drzwi do garażu pękły na dwoje. Wśród wycia silnika i pisku opon wyskoczył z niego mały, czarny samochód. Jeden z policjantów nie zdążył odskoczyć i przetoczył się po masce. Samochód zabuksował w kontrolowanym poślizgu i ostro ruszył szosą. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, ciemnozielony patrolowy opel ruszył w pogoń. – Masz to? Masz to? – śmiał się zachwycony Papuch, szturchając kamerzystę. – Jak rany, Ameryka! Sportowy mercedes rwał niczym wicher. Pościg z każdą sekundą zostawał w tyle.

Zebrani przy willi z daleka widzieli, jak samochodzik wchodzi ostro w zakręt. Porucznik Filipiak krzyczała do krótkofalówki żądania wsparcia. I nagle... samochód wypadł z drogi. Tak po prostu, jakby kierowca nagle stracił panowanie nad kierownicą. Po chwili wszyscy usłyszeli huk i chrzęst giętej i łamanej blachy. Aż dziw, że mimo odległości hałas był tak wyraźny. – Wkraczamy! – wrzasnął Kulesza, zapominając o megafonie. Policjanci ruszyli. Kapitan Niebieski stał z otwartą gębą. Dowodził niejednym oddziałem i bywał w niezgorszych tarapatach. Zawsze na pierwszej linii. Ale na taki widok nie był przygotowany. Czaił się fachowo za węgłem domu, gdy nagle tuż przed nim ziemia wybrzuszyła się, rozpękła i wylazło spod niej trzech Murzynów. – Uciekajcie! Tam jest bomba! To wszystko wyleci w powietrze! – wrzasnął mu jeden z nich, chyba kobieta, prosto w nos. – Pomóż, barani łbie, same go nie uniesiemy! – dodała druga, wskazując na faktycznie bezwładnego trzeciego. Niebieski nie zadawał zbędnych pytań. Murzyni czy nie... – Ewakuacja! – zarządził, przerzucając sobie rannego przez ramię. – Bomba! Odwrót! Pognał kłusem w stronę bramy posesji. Jak duchy dołączyli do niego pozostali członkowie brygady. Wypadli za bramę, na szosę. – Zgarnąć ich! – zawył Niebieski, mijając w pędzie jakiegoś krasnala z kamerą i jego kumpla w żółtej kurtce. Policjanci szybko zadbali o bezpieczeństwo przedstawicieli mediów, łapiąc ich pod ramiona i wlokąc ku poboczu drogi. W ślad za nimi skoczyli Kulesza z megafonem oraz porucznik Filipiak z krótkofalówką. Ledwo wszyscy zwalili się na malowniczą kupę, wykorzystując lichą ochronę przydrożnego rowu, gdy powietrzem targnął potworny huk. Ziemia zadrżała. Z okien „Złotego Kota” trysnęły płomienie i dym, posypały się odłamki szkła. Szyby poszły też w okolicznych domach, zasypując asfalt brzękliwym gradem. Włączyły się wszystkie chyba alarmy w promieniu kilku kilometrów i rozszczekały się wszystkie psy. Nad głowami skulonych w rowie ludzi przeleciał z łopotem ogromny kawał blachy falistej. – Koniec? – wystękał mały kamerzysta, usiłując podnieść głowę. – Nie wstawać! – warknął leżący na nim policjant, otworzył usta i zatkał uszy. Prawie wszyscy w rowie poszli w jego ślady. I nie bez powodu. Za chwilę powietrzem targnął kolejny, jeszcze silniejszy wybuch. Kamerzysta poczuł okropny ból w uszach i przestał cokolwiek słyszeć. Przez dach osmalonej willi wystrzelił słup dymu i ognia i zakłębił się rudo-czarną chmurą. Podmuch był tak silny, że stojący najbliżej willi radiowóz przewrócił się na bok.

– Gaz pierdyknął – wyraził opinię jeden z policjantów. – Pewnie koniec. – Moja malutka, moja matka-żywicielka – zakwilił kamerzysta, wypełzając z rowu na jezdnię, ku porzuconej podczas ucieczki kamerze. Facecik ukląkł i delikatnie podniósł sprzęt, tuląc go do piersi i poddając ostrożnym oględzinom. I nagle twarz mu się rozjaśniła. – Żyje, kurwa! Działa! Pani Marysiuuuu! – z okrzykiem na ustach pokłusował w stronę chyba również nieuszkodzonej telewizyjnej furgonetki. Ku swojemu zdumieniu, zastał przy niej jakąś obcą kobietę z mikrofonem w ręku. Dziewczyna uśmiechnęła się. Poruszyła ustami, ale kamerzysta nie słyszał nic. – Nic nie słyszę! – wrzasnął. – Chyba mi bębenki poszły! W odpowiedzi kobieta wskazała na siebie, potem na logo stacji telewizyjnej, wykonała gest prowadzenia samochodu i machnęła ręką w stronę Warszawy. – A, przysłali panią z centrali, tak? A gdzie pani Marysia? – huknął. Kobieta wywaliła język i przewróciła oczami. – Aaa, słabo się jej zrobiło. No dobra! Jedziemy z tym koksem! Ustawił piękny kadr z kobietą na tle dymiącej ruiny i włączył kamerę. – Poszła! – ryknął.

Epilog

Dzień był cichy i spokojny, aż tu nagle pod wieczór w mieszkaniu zaroiło się od obcych ludzi. Była jakaś umazana sadzą dziewczyna i gapowaty blondyn, podobno agent Interpolu na wakacjach. Ten fajny, kichający Adam powiedział, że jak spotka jeszcze jednego agenta Interpolu na wakacjach, to nie ręczy za siebie. – Nie lepiej jeździć, powiedzmy, zwiedzać kopalnie uranu na Słowacji? Albo uprawiać nocne czuwania w Transylwanii? – biadał. I był też ten wspaniały, wonny komisarz. Wyraźnie odbiło mu na punkcie Malwiny i na mnie nie zwracał uwagi. Głupi. Poradziłbym mu, żeby dziewczynie pięknie zaśpiewał zamiast niezrozumiale bełkotać i przestępować z nogi na nogę. A, towarzyszyła mu jakaś krępa koleżanka. Byłaby całkiem w porządku, gdyby nie to, że oblepiała ją dokumentnie psia sierść. Trochę to było, moim zdaniem, nie na miejscu, jeśli wiecie, co mam na myśli. A potem Adam skończył wreszcie opatulać kołdrą Ewę, siłą oderwał komisarza od Malwiny, skinął na psiarę i wyszli. Chcieli też zabrać tego blondyna, ale on już rozłożył się na kanapie i słodko sobie spał, więc dali spokój. Szkoda. Ja tam zamierzałem spać! Ale ostatecznie – gość w dom... Została też ta nowa dziewczyna. Malwa odstąpiła jej pół swojego łóżka, naturalnie po tym, jak się mała doszorowała z sadzy. W domu przybyło mnóstwo nowych zapachów. Noc minęła bez rewelacji, ale rano... Wszyscy spali i spali, aż zacząłem się o nich serio niepokoić, gdy nagle u drzwi zaterkotał dzwonek. Malwina i Ewa nieprzytomnie zderzyły się w przedpokoju, po krótkiej szamotaninie udało im się jednak otworzyć drzwi. Zobaczyliśmy dwie pachnące pociągiem kobiety. – Marianna! Babcia! – zawołała Ewa. – Elwira! Pani mecenas! – zawtórowała jej Malwina. – Nie przyjechała góra do Mahometa, to Mahomet się pofatygował... – ta Marianna śmiała się, ale oczy miała pełne łez. – Na odwrót, córeczko! – poprawiła ją łamiącym się głosem ta nazwana Elwirą. – Nie przyszła góra do Mahometa, to Mahomet poszedł do góry! Malwinka do nas zadzwoniła i wszystko nam opowiedziała – zwróciła się do Ewy. – Przyjechałyśmy tak wcześnie, żeby was nie obudzić... – Mariannie trochę się plątał język. Pewnie z emocji.

Długo ściskały Ewę, wydzierając ją sobie z ramion. Spora porcja uścisków dostała się przy okazji Malwinie. Na wszelki wypadek oddaliłem się w bezpieczne miejsce. – Rozpłaszczcie się i wejdźcie! Tylko uprzedzam, mamy dziś gościa – zastrzegła Ewa. Gościa? Chyba dwójkę gości, jeśli umiem liczyć. – Zróbcie sobie kawę i w ogóle, zaraz się doprowadzimy do stanu używalności. Elwira udała się do kuchni, a Marianna do salonu. Poszedłem za nią i trafiłem akurat na moment, jak przerzucała torbę przez oparcie kanapy. Z kanapy dobiegł pełen protestu hurgot. Do licha, jak można tak bezceremonialnie przerywać komuś sen? Też bym się wkurzył. – Och, najmocniej przepraszam... – Marianna obiegła mebel i zobaczyła na nim tego blondyna. Jeśli się nie mylę, był całkowicie goły. – Nic się panu nie stało? – zapytała, przyglądając mu się z zainteresowaniem. – Gdzie ja jestem? – chłopak przeszedł na angielski. Też się jej przyglądał, ale raczej z przerażeniem. – A, u mojej córki, znaczy bratanicy. U Ewy Wiśniewskiej! – A Jola? Gdzie Jola? – Pojęcia nie mam. Ale na pewno się znajdzie – Marianna poklepała go uspokajająco po ręce i wycofała się do kuchni. Zastała tam Malwinę wbijającą mnóstwo jajek na patelnię. I mnie. – Zje pani z nami, pani mecenas? – Malwinko, ile razy prosiłam, żebyś mówiła mi po imieniu. Jak tak mnie tytułujesz, czuję się jak stara purchla. – Ale ja nie potrafię... Dla mnie jest pani najlepszym prawnikiem w Polsce i tyle. Czytałam tyle pani publikacji... To jak, jajeczniczka? – Nie, dzięki. Tylko kawa. Aha, w salonie jakiś młody nudysta szuka Joli. Chyba nie ma na myśli Joli Płockiej? – Ależ tak! To Gerd. Przyjechał z Amsterdamu z polecenia pana Gagosiana, żeby wymienić za nią jakieś dokumenty... Mówiłam pani wczoraj, Jolę porwano, i... – I Jola tu jest? – przerwała Marianna. – Jasne, śpi w moim pokoju! – Ależ to się świetnie składa! – klasnęła w ręce babcia Ewy. – Co za wspaniały zbieg okoliczności! Słyszysz, Marianna!? Nie mogłaś tego lepiej zaplanować! – Zaplanować czego? – zainteresowała się Malwina, poganiając jajka widelcem. – Śniadaaaanieeee! – krzyknęła w głąb mieszkania. „Ależ po co krzyczeć? Jestem tu!” – chciałem wtrącić, ale zmuszono mnie do zejścia ze stołu. – Malwinko, zjedzcie spokojnie, a my wam potem wszystko powiemy, zgoda? Święte słowa. Przy konsumpcji wskazany jest spokój. – Tak jest – poparła Elwira. – O, chyba salon się zwolnił! W drzwiach kuchni stał bardzo

rumiany i kompletnie już ubrany nocny okupant kanapy. – Najmocniej panią przepraszam, madame. Mam tak od dzieciństwa, że przez sen rozbieram się do rosołu. – Obyś nigdy nie trafił do więzienia, synku – westchnęła Marianna. – To raczej mało prawdopodobne, pracuję dla Interpolu, droga pani. Nazywam się Gerd Traki. Ale tu jestem na... wakacjach. Na szczęście zanim zdążył zakłamać się na śmierć, zatkał się jajecznicą. Zaraz dołączyły do niego Jola z Ewą. – Dzień dobry wszystkim! Jaki piękny dzień! – Ta Jola była naprawdę sympatyczna, a w dodatku cała delikatna jak z atlasu i ślicznie pachniała. Gerd zachował się po chamsku, zaczerwienił się, wypchał gębę chlebem i coś tam wymamrotał. – Skorzystałam z telefonu, zadzwoniłam do Gośki, że się znalazłam – dodała Jola. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? – uśmiechnęła się do Malwiny. Malwina odpowiedziała uśmiechem. Towarzystwo pośpiesznie zjadło i przeniosło się do salonu. Ku mojemu niezadowoleniu (nie cierpię przemeblowań!), dwie damy przestawiły fotele tak, że tworzyły z kanapą półkole. Naprzeciw zasiadała na krześle starsza z nich. Na kolanach trzymała teczkę. Zająłem największy fotel, ale mnie przeproszono. Udałem się więc na krzesło. Nie było bardzo wygodnie, ale i tak szybko zapadłem w półsen. Nudziła mnie ta sytuacja. Słuchałem jednym uchem. – Siadajcie! – Marianna wskazała przybyłym miejsca i sama zajęła jeden z foteli. – Tłumaczcie Gerdowi, proszę – zaczęła Elwira. – Słabo u mnie z angielskim, trzeba to będzie nadrobić. A wiem, że nie wszyscy znają niemiecki – mrugnęła do Ewy. – Moi mili. Sprawa, która nas tu sprowadza, dotyczy po trosze każdego z was, dlatego cieszę się niezmiernie, że spotykamy się tu w takim gronie. Powiem krótko: chodzi o ostatnią wolę mojego siostrzeńca, Antraniga Henryka Gagosiana. I, kurczę blade, chciałam sprawdzić, czy tej wariatce, mojej wnuczce, nic się nie stało. – Mamo... – Marianna spojrzała na nią z wyrzutem. – Dobrze, miało być bez dygresji... – zmitygowała się Elwira. – A więc... – Zaraz, pan Gagosian to mój cioteczny wujek? – przerwała jej Ewa. – Coś w tym rodzaju. – Czy on... nie żyje? – zapytała Malwina. – Niestety. Wczoraj wieczorem zadzwonił do nas jego prawnik. Henryk popełnił samobójstwo. Zapadła cisza. – Jak to... Jak to się stało? – wyjąkała Jola. – Nie żyje? – Gerd wyglądał na bardzo poruszonego.

– Otworzył sobie żyły w wannie. Tak. To bardzo smutne. Ale taki był jego wybór. Zaplanował i przygotował swoje odejście. Zawsze mówił, że czuje w sobie śmierć. Nie możecie o tym wiedzieć, ale jego rodzice zmarli, kiedy miał zaledwie czternaście lat To był 1942 rok. Uciekali z Łodzi do Ameryki. Ojciec Henryka, Ata, był Ormianinem. Hitlerowcy wysłaliby ich do obozu koncentracyjnego. Gagosianowie dotarli jednak tylko do Amsterdamu. Tam moja siostra, Helena, zmarła na gruźlicę. Choroba wybuchła nagle i zabiła ją w ciągu paru tygodni. A Ata jakby oszalał. Podobno zaprowadził syna do przytułku, powiedział, że za chwilę wraca, i nigdy więcej go nie widziano. Podejrzewano, że utopił się w kanale. Ale to zamierzchłe dzieje i nie będę się teraz nad tym rozwodzić – Elwira ukradkiem otarła oczy. – W każdym razie Henryka adoptowała rodzina bogatych Ormian, Norayanów. Ich syn, Hagop, został jego najbliższym przyjacielem. – On był przyjacielem Hagopa Norayana? – zawołał Gerd, któremu Jola przekładała wszystko na niemiecki. – Więcej. Był jego bratem – odpowiedziała Elwira. – Jako chłopcy złożyli sobie przysięgę braterstwa. Wśród Ormian to świętość. – Zaczynam rozumieć... – szepnął Gerd. – Henryk miał wielkie zdolności matematyczne. Norayanowie dostrzegli to i kiedy skończył szkołę, posłali go do swojego znajomego finansisty, Van Peebelsa do terminu. Dziś powiedziałoby się: na staż. – Ale on był właścicielem firmy Gagosian i Van Peebels! – nie wytrzymała Jola. – Stał się nim. Ożenił się z córką właściciela, Lotte Van Peebels. Zawsze był bardzo przystojny i czarujący. Ale małżeństwo nie należało do udanych. Nie powiedział mi tego wprost, ale dało się to wyczuć ze sposobu, w jaki mówił o swojej żonie... Może dlatego, że nie mieli dzieci. W tym samym czasie Hagop też się ożenił. I szybko doczekał się potomstwa. Pierworodny, Bedrosian, miał kiedyś przejąć po nim firmę. A właściwie wiele firm. Norayanowie po wojnie jeszcze się wzbogacili. Henryk został ojcem chrzestnym małego i przysiągł Hagopowi opiekować się nim jak własnym synem. – Ale co to ma wspólnego z nami? – zdziwiła się Ewa. – Ma. Bo kiedy umarł stary Van Peebels i Henryk został formalnie właścicielem spółki, Hagop wymógł na nim pomoc w prowadzeniu finansów swojego przedsiębiorstwa. Sęk w tym, że większość jego firm to były przykrywki dla różnych nielegalnych interesów. Henryk opisał mi to w liście. Twierdził, że z początku nie miał pojęcia, w co się pakuje. Ale kto to wie – może wiedział i nie przyznawał się nawet przed sobą? – Norayanowie zajmowali się handlem bronią – oznajmił nagle Gerd. – Półtora miesiąca temu Hagop Norayan został zamordowany. Firmę przejął jego syn, Bedo. – Tak jest, ale nie uprzedzajmy faktów. Teraz mamy rok 1978. Zgłasza się do mnie stara znajoma, Zofia. Pyta, czy nie mogłabym pomóc jej córce, Wandzie, która chce się wyrwać z Polski. Wtedy wielu ludzi wyjeżdżało. Tu naprawdę było dość okropnie.

– Moja mama ma na imię Wanda! – wtrąciła się znowu Jola. – A babcia Zosia! – Bo to chodziło o twoją mamę, dziecinko. Dobrze znałam i ją, i twoją babcię. Przyjaźniłyśmy się jako dzieci, jeszcze przed wojną. Ech, gdybym wiedziała... Tak czy owak, dzięki mojej protekcji Wanda znalazła pracę u Henryka. Pojechała do Amsterdamu. Reszta dotycząca ciebie, Jolu, zawarta jest pewnie w twoim liście. A ten list jest dla ciebie, Ewo – starsza dama wręczyła im po kopercie z dobrego gatunkowo papieru. – Zgodnie z ostatnią wolą mojego krewnego miałam wam je przekazać. Przeczytajcie. Trzeci list jest przeznaczony dla Interpolu. Nie ma konkretnego adresata... Panie Gerd, czy dla formalności zechce się pan wylegitymować? – Naturalnie... – Gerd przeszukał kieszenie bluzy i wyjął portfel. – Na szczęście taksówkarz się nim nie interesował. Dziwne, nie? – Podał legitymację starszej pani, która uważnie się jej przyjrzała. – Dziękuję. W obecności świadków, składam go na pana ręce. Malwinko, dla ciebie jest tylko ta opowieść. – Zrobię herbaty – zaofiarowała się Malwa. – Zaschło mi w gardle z emocji. Zaszeleściły rozdzierane koperty. – Marianna... – zaczęła Ewa, zanim zabrała się za lekturę. – Czy ty wiesz, że Henryk jednak kłamał? Joli z nim nie było. Cały czas siedziała w piwnicy w „Złotym Kocie”. Czy on miał coś wspólnego z tym porwaniem? – Nie mam pojęcia, dziecinko – odrzekła Marianna, rozkładając ręce. – Może któryś z tych listów przyniesie odpowiedź? Czytanie trochę trwało. Wreszcie Ewa skończyła. – No tak. Mój list jest krótki. Pan Gagosian przeprasza, że mnie okłamał. Pisze, że zrobił to dla dobra Joli i mojego. Nie chciał, żebym zaalarmowała policję albo, nie daj Boże, sama jej szukała. Pisze, że jest dumny z takiej wspaniałej rodziny i takiej niezwykłej siostrzenicy. I ma nadzieję, że poznam kiedyś Jolę i ją polubię. I żegna się ze mną. No, tośmy się poznały! – uśmiechnęła się do Joli. – I staruszek niewątpliwie przyłożył do tego rękę! Jola nie odwzajemniła uśmiechu. Wolno złożyła kartkę i schowała ją starannie do koperty. – To jest dosyć... niespodziewane – powiedziała wreszcie. Przez chwilę milczała. – Według Henryka mój ojciec nie był moim ojcem. – A jednak! – szepnęła Ewa. Malwina stanęła w drzwiach i wstrzymała oddech. – Henryk pisze, że darzył moją matkę głęboką miłością, że pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Niestety, był już wtedy żonaty. Nie brał nawet pod uwagę rozwodu. Pisze, że to by było niehonorowe. Adorował więc moją mamę z daleka. – Jak to...? – zapytała cicho Ewa.

– Ja nie jestem jego córką – Jola podniosła na nią oczy pełne łez. – Choć Henryk pisze, że niczego by bardziej nie pragnął. Pisze, że Bedrosian Norayan... wziął... moją mamę siłą! – łzy popłynęły jej po policzkach. – Kochanie, nie musisz nam tego mówić – Marianna usiadła przy niej i przytuliła. – W końcu jesteśmy dla ciebie obcymi ludźmi, to są twoje prywatne sprawy... – Ja... ja się czuję, jakbym was znała od dawna – odparła cicho Jola. – Jakbyście byli moją... Odnalezioną rodziną. Teraz znów Marianna była bliska płaczu, a Ewie i Elwirze też wiele nie brakowało. Nawet Malwina zapachniała wzruszeniem. – No, nieważne – Jola otarła policzki wierzchem dłoni i mówiła dalej, już pewniejszym głosem. – Henryk pisze, że Wanda wyznała mu prawdę i poprosiła o pomoc. A on... w pierwszej chwili chciał zabić Bedrosiana. W drugiej – iść na policję i wsadzić go do więzienia. Ale ostatecznie nie zrobił nic. Zatuszował sprawę. Bo Bedrosian był zepsutym, głupim smarkaczem, ale Hagop ślepo go uwielbiał. Gdyby dowiedział się o postępku syna – pękłoby mu serce. Więc nie dowiedział się o niczym. Tymczasem ciąża Wandy wzbudziła podejrzenia Lotte, która zmusiła Henryka, by odesłał mamę do Polski. – Biedna Wanda... – szepnęła Elwira, potrząsając głową. – Henryk pisze, że zawiódł jej przyjaźń i swoją własną miłość. I że nigdy sobie tego nie wybaczył. Wanda potrzebowała jego wsparcia, pomocy, a dostała jałmużnę. Zresztą, pieniędzy nie chciała. Wmusił w nią jakąś drobną sumę. Wróciła do Pasłęka i poślubiła swojego dawnego chłopaka ze szkoły. Mojego tatę... Wysyłał do niej listy, ale nigdy nie dostał odpowiedzi. Dalej prosi mnie o wybaczenie, że nie mówi mi tego osobiście. Bardzo pragnął mnie poznać. Niestety, los zrządził inaczej. To przez niego mnie porwano. Zrobili to ludzie, którzy chcieli wymusić na nim dostęp do ksiąg firm Norayana. Wcześniej ci ludzie zabili Hagopa. Teraz naciskali Bedo... Henryk nie wie, jak wpadli na mój ślad, ale pokazali mu zdjęcia zmasakrowanego przyjaciela i moje, jak śpię na jakimś brudnym materacu. – Byłem tam tego dnia! – zawołał Gerd. – Zajmowałem się tą sprawą! Widziałem, jak Schmidt wychodzi od Gagosiana, i zaproponowałem mu swoją pomoc... – A więc to ty! – Jola spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. – Henryk pisze, że starał się grać na zwłokę. Nie mógł wydać ksiąg – to byłaby zdrada wobec Bedrosiana i wobec pamięci Hagopa. Nie mógł zawiadomić policji, bo ostrzegali go, że zginę, jeśli to zrobi. Wymyślił więc bajeczkę, że nie może dostarczyć ksiąg wcześniej niż piątego marca. Że tylko raz w miesiącu, piątego, może wejść do banku i wydobyć je z sejfu. Inaczej prezes banku zaalarmuje policję. Powiedział porywaczom, że to zabezpieczenie ustalone jeszcze z Hagopem na wypadek szantażu. – A oni uwierzyli? – zdziwiła się Ewa. – Tak! Henryk twierdzi, że kiedy chce, potrafi kłamać w sposób doskonały. Nawet aparatura by tego nie wykryła. A w tym czasie młody detektyw miał mnie szukać...

– I prawie znalazłem! – wykrzyknął podniecony Gerd. – Byłem tak blisko! Wiedziałem, że jest w jednym z miast, które odwiedził ostatnio Schmidt. Przeszukałem Berlin, Amsterdam i miałem pewność, że musisz być w Warszawie. Ale było już za późno... – Tak. Henryk dał ci dokumenty, żeby wymienić je za mnie, prawda? – Spotkanie miało się odbyć w „Złotym Kocie”... – A „Złoty Kot” to kupa zgliszcz – skwitowała pogodnie Ewa. – Schmidt nie żyje. Zginęli obaj z Hansem w wypadku, Kulesza opowiadał. Ich samochód miał przewód hamulcowy załatany kawałkiem puszki po coli. Mocniej przygrzali i cześć pracy! – A dokumenty... Hm. Taksówkarz je ukradł. Ale nie szkodzi. To były kopie – Gerd potrząsnął listem. – Tu jest numer skrytki bankowej i hasło, na które zostaną mi wydane oryginały. Wszystko o Trixter Inc. i innych firmach. – Więc zdecydował się jednak zdradzić tego Bedrosiana – zauważyła poważnie Marianna. – I dlatego odebrał sobie życie. Przez jakiegoś... bandytę – dodała Malwina. – Nie nam to sądzić – rzekła filozoficznie Elwira. – Dziękuję wam. To ja chyba już... pójdę – powiedziała cicho Jola i wstała. – Koleżanki czekają... – Zaczekaj, dokąd to! – zawołała Elwira. – Siadaj i słuchaj, moja panno!! Mam tu kopię testamentu Henryka. Oryginał znajduje się w kancelarii prawnej w Amsterdamie. Elwira odchrząknęła i zaczęła czytać: – „Ja, Antranig Henryk Gagosian, syn Aty i Heleny z Wiśniewskich, pozostając w pełni władz umysłowych, oznajmiam, co następuje: Akcje firmy Gagosian i Van Peebels oraz należącą do mnie nieruchomość mieszczącą biura firmy zapisuję Gunterowi Van Peebels. Dom przy Apollolaan 12 zapisuję Jolancie Marii Płockej, córce Wandy i Władysława...” – Co takiego? Mnie? Dom? – Jola patrzyła zdumiona po zebranych. – To najdroższa dzielnica w Amsterdamie! – klepnął się po udach Gerd, uśmiechając od ucha do ucha. – Jesteś bogata! – O Boże... – Jola z emocji złapała go za rękę. Gerd nie cofnął dłoni. – Cicho, słuchajcie dalej: „...Pozostałe akcje, ruchomości i nieruchomości mają zostać zlicytowane i spieniężone, a dochód rozdzielony w następujący sposób: dziewięćdziesiąt procent wartości przeznaczam na powołanie fundacji dla walki z nowotworem sutka, pięć procent ma otrzymać moja ciotka Elwira Wiśniewska, dwa procent moja sekretarka i przyjaciółka Mathilde Swanson, trzy procent ma zostać równo podzielone między cały personel firmy Gagosian i Van Peebels”. Dalej podpis i data – Elwira popatrzyła po wszystkich jasnym wzrokiem. – Myślę, że był w życiu bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Niech znajdzie spokój po śmierci. – Niech znajdzie – powtórzyli wszyscy. Zapadło milczenie. W powietrzu wyczułem dziwną mieszaninę smutku, ulgi i radości.

Nagle nastrój prysł, bo ktoś gwałtownie załomotał do drzwi. Ewa pobiegła otworzyć, a po chwili do pokoju wpadł mój fajny kumpel Adam. Pod pachą miał pełno zieleniny, ale rzucił ją na kuchenny stół i pognał wprost do telewizora. – Dzień dobry wszystkim! Przepraszam za najście, ale musicie to zobaczyć! Zaraz będzie Kulesza! Ekran rozjarzył się blaskiem pożaru. Zmrużyłem oczy. – Jaki Kulesza! Rany! To Barrakuda! – wrzasnęła Ewa. – Pogłośnij, dawaj tego pilota! Co ona tam robi? – ...straszliwy wybuch zniszczył doszczętnie perłę nowoczesnej architektury... – mówiła z ekranu Nina Kalergis, mając za plecami dymiące zgliszcza. – Jaki tupet! – zachłysnęła się Ewa. – Pewnie myślała, że zginęliśmy! Udała spikerkę telewizyjną! Sama mówiła, że najlepiej się ukryć, ujawniając! Jezu, nie zatrzymali jej? Adam, to ona zabiła Amandę! Ma kastet, taki sam, jak ten, którym ją pobito. I to ona jest tym Rekinem Mahira! A Mahir leży w szpitalu z odrutowaną szczęką! Adam bez słowa wyciągnął komórkę i wyszedł z pokoju. – Kim ona jest? – zainteresował się Gerd. – Barrakuda? – Mahir szukał szefa międzynarodowego gangu o pseudonimie Der Hai. To właśnie ona. Ona była szefową Schmidta i Hansa, i całej reszty! Gerd bez słowa wyciągnął swój telefon i poszedł w ślady Adama. – Ech, chłopcy... – westchnęła Elwira. – Czekajcie, pokazują komisarza Kuleszę! – zawołała Jola. Pożar na ekranie zgasł. Usłyszałem znajomy głos. – ...Niestety, ze względów formalno-prawnych nie mogę zdradzić szczegółów zajścia – nie pachniał, ale i tak był super. – Powiem tylko, że zostaliśmy zaalarmowani telefonem od nieznajomej kobiety. Poinformowała nas, że w hotelu „Złoty Kot” przetrzymywani są ludzie. Słyszała śpiewy i głosy dochodzące z piwnicy. Podejrzewamy, że była to jedna z kobiet z zatrzymanego w drodze do niemieckiej granicy mikrobusu. – Ale jak przestępcy zamierzali przemycić przez granicę mikrobus pełen kobiet? – zapiszczała jakaś panienka, po fatalnej dykcji sądząc, gospodyni programu. – Polsko-niemieckie służby graniczne zatrzymały cysternę sprytnie przerobioną dla przewozu ludzi – odparł godnie komisarz. – To jedno z możliwych wyjaśnień. Dodam, że to kolejna wspólna akcja i że sąsiedzka współpraca zaczyna przynosić owoce... Na kilka chwil straciłem wątek. Reaguję narkolepsją na politykę. Kiedy się znów ocknąłem, na ekranie niemo poruszał ustami lider zespołu „Nas Czworo”. Nic dziwnego, że wyłączyli dźwięk. – ...Kulesza jest w studiu, ale złapałem porucznik Filipiak – mówił Adam. – To bardzo konkretna osoba. Cała policja będzie szukać tej... Kalergis. Nawet gdyby udało jej się przekroczyć granicę, Gerd zawiadomił Interpol. Schwytanie jej to kwestia czasu. A teraz...

Adam podniósł swój wiecheć, trochę zbyt aromatyczny jak na mój gust, i zaczął go rozdzielać między zebrane w pokoju kobiety. Nie wiedzieć czemu, wydawały się zachwycone. – Wszystkiego najlepszego! – Adam odbierał w zamian całusy i uściski. – Nie znoszę walentynek, ale Dzień Kobiet to co innego! – O rany, Adasiu... – Ewa rzuciła mu się na szyję i tak pozostała. Długo. Oczywiście my z Gerdem nie dostaliśmy nic. Ja przywykłem, że się mnie zawsze pomija, ale on chyba był trochę niezadowolony. Zrobiło się zamieszanie i z tego wszystkiego zgłodniałem. Kiedy wróciłem z kuchni, oni znowu siedzieli na fotelach i opowiadali sobie na wyścigi różne historie. – Nie mogę w to uwierzyć, że ty tam poszłaś bez żadnej ochrony! – złapała się za głowę Marianna, wysłuchawszy opowieści Ewy. – To był ostatni raz, zapewniam panią – odpowiedział za Ewę Adam, czule głaszcząc ją po włosach. – Zaraz, ale jak właściwie wydostaliście się z tej piwnicy? – zapytał Gerd. – To okazało się śmiesznie proste – odparła Jola. – Siedzieliśmy nie w piwnicy, tylko w kotłowni. Kiedyś przez otwór w suficie zsypywano węgiel, znajdowała się nawet taka specjalna pochylnia, tylko że przysypana miałem. Kiedy ten... Hans... strzelił w powietrze, żeby nas uciszyć, kula przebiła sufit i zobaczyłam promień światła. Ale sama bym nie dała rady. Nie sięgałam. Jak przyprowadzili z powrotem Ewę i Mahira, oni mnie podsadzili i udało mi się otworzyć przejście. To była normalna klapa, tyle że przykryta darnią. Ale mało brakowało. Mahir próbował użyć tego swojego... komunikatora... ale bateria siadła. – Z narażeniem życia ściągnęłam go Ninie! – nadąsała się Ewa. – Zastanawiam się, skąd o tobie wiedzieli, Jolu? – zamyśliła się Marianna. – Jarek, mój były narzeczony, pokazał im pewnie listy od Henryka. Zginęły mi, sądzę, że Jaro je sobie przywłaszczył. Jak mogłam być taka głupia... – O, nie byłaś jedyna – wtrącił Adam. – Jaro od dawna był podejrzewany o sutenerstwo. Z całą pewnością zajmował się werbowaniem kobiet i prawdopodobnie ich przerzutem na Zachód, do domów publicznych. Zapewne początkowo chciał cię porwać, tak jak inne. Sposób „na narzeczonego” to popularna metoda. A potem znalazł te listy... – Wiedziałam! – zawołała Ewa. – Od początku mi się nie podobał! Dziennikarska intuicja! – Też coś! Wzięłaś mojego przyjaciela, agenta Interpolu, za alfonsa! – Adam żartobliwie poczochrał jej włosy. – A Rekina miałaś za swoją najlepszą przyjaciółkę! Ewa spojrzała na niego wrogo. – Ciekawe, co się stało z tym Jaro. I z tym podłym szpiclem, Maciejakiem – Elwira nieświadomie zażegnała konflikt. – To przecież oni byli w tym mikrobusie! – zaśmiał się Adam. – Stanęli na skrzyżowaniu

i zaczęli się kłócić, w którą stronę jechać. Patrol ich zgarnął. Ich numer rejestracyjny rozesłano po całym kraju. Spisali go funkcjonariusze stale obserwujący „Złotego Kota”. Jarek próbował uciekać i został ranny. Maciejak się poddał. Oj, nie będzie mu lekko w pierd... To znaczy w więzieniu. – A te kobiety? – zapytała Jola. – Co się z nimi stanie? – Cóż. Większość z nich to cudzoziemki. Bułgarki, Białorusinki, Ukrainki. Czeka je deportacja. – To kretyńskie! Tak nie powinno być! – obruszyła się Jola. – Wrócą do swoich krajów i znowu zapłacą jakiemuś Hansowi, żeby je zabrał na Zachód. Trzeba by zapewnić im pomoc, opiekę... – Święte słowa. Ale takie jest prawo – odparł Adam. Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać i tylko ja słyszałem, jak Jola pociągnęła Gerda na bok. – Powiedz, dlaczego mnie szukałeś? – zapytała, patrząc mu uważnie w oczy. – Każdy czegoś szuka w życiu – odparł Gerd, czerwieniejąc jeszcze bardziej. Szczycę się subtelną duszą. Łatwo się wzruszam. A gdy się wzruszę, zazwyczaj morzy mnie sen. Zamykałem właśnie oczy, gdy Ewa podeszła do mnie, podrapała za uchem. – Co jest, Błażej? – zapytała. – Minę masz okropnie chytrą. Wyglądasz, jakbyś wszystko rozumiał. A ja tradycyjnie zachowałem dyplomatyczne milczenie.