Hastings 1066 8311096783, 9788311096783 [PDF]


142 96 4MB

Polish Pages 195, [4] s., [16] s. tabl. : mapy, il. ; 20 cm [216] Year 2003

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Hastings 1066
 8311096783, 9788311096783 [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym rabatem od ceny detalicznej. Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona ul. Grzybowska 77 00-844 Warszawa tel.:620-27-01 (Dział Wysyłki) infolinia: 0-801-12-03-67 Internet: www.bellona.pl e-mail: [email protected]

Opracowanie graficzne serii: Jerzy Kępkiewicz Ilustracja na okładce: Bartłomiej Drejewicz Redaktor prowadzący: Kornelia Kompanowska Korektor: Ewa Bojarczuk © Copyright by Jacek Soszyński, Warszawa 2003 © Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003

ISBN 83-11-09678-3

HISTORYCZNE BITWY

JACEK SOSZYŃSKI

HASTINGS 1066

Dom Wydawniczy Bellona Warszawa 2003

WSTĘP

Wydarzenia opowiedziane w tej książce, jak przystało na średniowieczny romans, rozegrały się między władcami sąsia­ dujących państw — Królestwa Anglii i Księstwa Normandii, do których sporadycznie dołączali królowie Danii i Norwegii. Historię tę, być może, trafniej należałoby określić sagą niż romansem. Większość jej bohaterów miała bowiem swe korzenie w Skandynawii, a jej akcja rozwija się wokół odbytej przed prawie tysiącem lat wyprawie po bogactwa, ziemie, znaczenie i chwałę — słowem spełnione są prawie wszystkie warunki, by mówić o sadze. Jak we wszystkich sagach, osnowa konfliktu jest prosta: na północno-zachodnich obrzeżach kontynentu europejskiego leżą Wyspy Brytyjskie, bogate w ziemię orną, lasy i zwierzynę, o łagodnym, sprzyjającym rolnictwu klimacie, zamieszkałe przez pracowitych i wszechstronnie uzdolnionych mieszkań­ ców. Wyspy te, wyposażone przez naturę w łatwo dostępną linię brzegową, od zarania dziejów stanowiły łakomy kąsek dla wszelkiego rodzaju najeźdźcóow. Jedni z nich ograniczali się do zwyczajnego rabunku, inni zaś dążyli do zaboru ziem i podporządkowania sobie rodzimej ludności. Jako pierwsi historyczni agresorzy wystąpili Rzymianie. Po ich odejściu rodzima ludność celtycka przez krótki tylko okres cieszyła się

spokojem. W V i VI wieku z terenów dzisiejszych północnych Niemiec i Półwyspu Jutlandzkiego przybyły germańskie plemiona Anglów, Jutów i Sasów. Gdy ci z kolei zadomowili się na zagarniętych obszarach, w VIII wieku pojawili się nowi napastnicy — mieszkańcy Skandynawii zwani wikingami lub Normanami. Początkowo były to tylko typowe wypady rabun­ kowe, później jednak Ludzie Północy zapragnęli zawładnąć Królestwem Anglii bez reszty. Prób było wiele, ale ostatecznie udało się to dopiero Wilhelmowi, który z tego powodu przeszedł do historii z przydomkiem Zdobywcy. O jego to sukcesie zadecydowała właśnie bitwa pod Hastings. Przedstawmy głównych aktorów opisanych poniżej wyda­ rzeń. Przede wszystkim wymienić należy wspomnianego już wcześniej księcia normandzkiego Wilhelma Zdobywcę, zwy­ cięzcę spod Hastings. W drugiej kolejności pojawi się król Anglii Harold II — syn wszechwładnego możnowładcy Godwina, dominującego na anglosaskiej scenie politycznej od śmierci Kanuta Wielkiego w 1035 r. i wytrwale torującego swym synom drogę do tronu. Harold zasiadł na tronie jako ostatni anglosaski władca wyspy, a jego krótkie panowanie skończyło się nagle na skutek śmierci króla pod Hastings. Następnie wspomnieć należy o królu Anglii Edwardzie Wyz­ nawcy, którego meandry polityczne oraz bezdzietna śmierć na początku 1066 r. uruchomiły całą lawinę wydarzeń. Na koniec pozostaje wymienić norweskiego monarchę-awanturnika Haral­ da Hardradę, którego nieszczęsna wyprawa po tron anglosaski jemu samemu przyniosła śmierć, a jego anglosaskiemu imien­ nikowi, najprawdopodobniej, zgubę pod Hastings. Rok 1066 to jedna z najlepiej znanych dat w dziejach Anglii. Najwięcej wagi przykładają do niej sami Brytyjczycy, traktując ją jako narodową klęskę. W pamięci wyspiarskiego narodu dzień 14 października 1066 roku, kiedy to na polach pod Hastings obcy książę pokonał rodzimego króla, stał się symbolem całego, dużo dłużej przecież trwającego, procesu podboju Anglii, nominalnie przez Normanów, ale tak naprawdę

— przez Francuzów. Dla Anglików Hastings to także punkt zwrotny w ich dziejach. 1 rzeczywiście, podbój dokonany przez Wilhelma nieodwołalnie zmienił historię Wysp Brytyjs­ kich. Przez kolejne wieki, aż do końca wojny stuletniej, jak nigdy przedtem, historia Anglii ściśle wiąże się z dziejami Francji, kontynentu europejskiego i cywilizacji łacińskiej. Związki te, poczynając od dynastycznych, poprzez kulturalne i polityczne, aż do handlowych, są wszechobecne. Z owego amalgamatu u schyłku średniowiecza wykształca się nowożytna Anglia, która odnajduje swój nowy charakter narodowy jako światowa potęga morska. Pięć wieków po Wilhelmie Zdobywcy w jego ślady usiłowali wstąpić Hiszpanie, wysyłając na podbój Anglii Niezwyciężoną Armadę. Mimo zaangażowania całej swej potęgi morskiej, ich wielka flota okazała się niezwyciężoną tylko z nazwy. Była to ostatnia próba desantu na Wyspy Brytyjskie, chociaż ich podbój leżał w planach zarówno Napoleona, jak i Hitlera; obaj jednak odstąpili od przeprowadzenia bezpośredniego ataku mimo, iż poczynili w tym kierunku daleko idące przygotowa­ nia. Tak więc zamorskie królestwo od czasów Wilhelma Zdobywcy nie zaznało już nigdy stopy najeźdźcy, z czego Anglicy są bardzo dumni. Bitwa pod Hastings nie wydarzyła się jednak ani w próżni politycznej, ani kulturowej. Poprzedzał ją długi ciąg wydarzeń i zaszłości, a sama akcja Wilhelma rozegrała się na bogatym tle politycznym, ideologicznym oraz propagandowym. W ksią­ żce tej chciałbym więc naszkicować narastanie konfliktu na tle tych wszystkich czynników, aby pozwolić czytelnikowi, oddalonemu od opisywanych wydarzeń prawie o całe tysiąc­ lecie, zrozumieć je w sposób głębszy i pełniejszy. Historia opowiedziana w tej książce jest niesłychanie skondensowana. W ramach narracji, poświęconej w zasadzie pojedynczej bitwie, trzeba było w bardzo skróconej formie zrelacjonować wydarzenia, które rozegrały się w kilku krajach w ciągu przeszło stu lat. W efekcie tok opowiadania obfituje

w fakty, nazwiska i daty, co nie służy przejrzystości i łatwości odbioru tekstu. Dlatego też autor starał się każdorazowo, jeżeli tylko było to możliwe, zaopatrywać imiona w przydomki. Postępowanie takie jest ahistoryczne, gdyż przynajmniej część owych przydomków nadana została ich właścicielom przez potomnych, nierzadko wiele lat po ich śmierci. Nikt np. za życia nie nazywał króla Edwarda Wyznawcą. Jest to termin zaczerpnięty z kościelnej typologii świętych, która rozróżnia świętych-męczenników, jak np. św. Wojciech, świętychbiskupów (krakowski św. Stanisław), świętych-papieży (św. Grzegorz I Wielki) itd. Dopuszcza ona także łączenie dwóch kategorii, jak np. święty Stanisław — biskup i męczennik. Wyznawcami określa się tych świętych, którzy nie odznaczają się specjalnymi, spektakularnymi tytułami bądź okolicznoś­ ciami śmierci. W ten sposób Kościół zakwalifikował króla Edwarda jako świętego, co z czasem przywarło do jego imienia. Podobnie nie sposób przyjąć, że przydomkiem Stary mógł być określany książę Ryszard 1, gdy za młodu obejmował swe normandzkie władztwo. Inaczej było zapewne, kiedy zbliżał się do końca swego pięćdziesięcioczteroletniego pano­ wania. Jeżeli więc przydomek „Stary” pojawi się tu dla określenia jeszcze zupełnie młodego Ryszarda I, a Edward będzie Wyznawcą, choć nawet jeszcze nie umarł, to nadużycie to popełnione zostanie w trosce o czytelnika, by choć w minimalnym stopniu ułatwić mu orientację w gąszczu obco brzmiących imion, dat i miejsc. Czytelnikowi należy się także kilka słów wyjaśnienia co do pisowni imion, nazw geograficznych i etnicznych oraz two­ rzonych od nich przymiotników i zasad ich używania. Głów­ nych problemów dostarczą bezustannie powtarzające się w tej książce terminy: wiking, Normanowie, Normandczycy, Duń­ czycy, Norwegowie. Za sposób rozwiązania tych problemów autor uznał sięgnięcie do etymologii. Zacznijmy od Normanów, w którym to słowie wyraźnie słyszymy pierwiastek „nor”, wskazujący na północ. Wyraz ten pierwotnie oznaczał „ludzi

północy”. Praktycznie można więc użyć tego terminu w każdej sytuacji dotyczącej Skandynawów lub ich potomków, bez względu na stulecie lub ich miejsce pobytu. Jednak już wyprowadzony z tego słowa termin „Normandczycy” opisuje mieszkańców Księstwa Normandii lub poddanych księcia Normandii. Oznacza to, że o Normandczykach możemy mówić najwcześniej od X wieku. Niemniej, mimo iż powyższy wywód umożliwia nazywanie mieszkańców księstwa normandzkiego Normanami, będziemy się starali używać terminu Normandczycy, by nie wprowadzać dodatkowego zamieszania. Zastrzeżenia te są konieczne, bowiem w polskiej literaturze historycznej panuje pod tym względem zamieszanie, wynika­ jące z faktu, że podstawowa historiografia angielska posługuje się jednym terminem „Normans” zarówno dla Normanów, jak i Normandezyków. Dodatkową trudnością jest brak w języku polskim liczby pojedynczej dla zbiorowego rzeczownika „Normanowie”. Następny termin, który wymaga wyjaśnienia, to „wikin­ gowie”. Oznacza on normańskich rozbójników morskich, którzy pojawili się w VIII wieku. Wraz z upływem czasu i postępującą od IX w. organizacją ludów skandynawskich w organizmy przedpaństwowe i państwowe, napady bliżej nieokreślonych wikingów zostały zastąpione przez wyprawy rozbójników norweskich, duńskich i szwedzkich. Co więcej, ludy najeżdżane szybko nauczyły się rozróżniać napastników, dlatego też w Anglii IX wieku mówi się już o Duńczykach jako głównym elemencie wśród przybyszów oraz o Danelaw jako terenach przez nich zagarniętych. Kolejny problem nastręcza rozróżnienie Franków, Wschod­ nich Franków i Francuzów. Autor niniejszych słów stoi na stanowisku, że o ile w IX wieku mówimy jeszcze o cesarstwie frankijskim, które się rozpada na monarchie wschodniofrankijską i zachodniofrankijską, to w wieku X, a zwłaszcza w drugiej jego połowie, państwo zachodniofrankijskie przeis­ tacza się w średniowieczną Francję i dlatego w szeregach

wojsk normandzkich spotykamy Francuzów. Wyodrębnienie Bretończyków ma inne podłoże. Bretończycy to lud celtycki, który zasiedlił Półwysep Armorykański w V i VI wieku. Przedtem zamieszkiwali oni Wyspy Brytyjskie, skąd wyparli ich Anglowie, Juci i Sasi. Uchodząc ze starego kraju zabrali jednak ze sobą nazwę swej ojczyzny — Brytania, która w nieco przekształconej wersji — Bretonia — do dziś funkcjonuje jako określenie dzielnicy Francji. Wchłonięcie Bretończyków przez francuski element etniczny to problem wykraczający poza ramy niniejszej książki, pozostańmy więc przy stwierdzeniu, że w połowie XI wieku proces ten był jeszcze daleki od ukończenia. Na zakończenie trzeba jeszcze dodać, że w 1066 r. rozpo­ czyna się koniec państwa i społeczeństwa anglosaskiego. Władzę przejmują Normandczycy, którzy pod względem kulturowym daleko odeszli od swych skandynawskich korzeni i są już bardzo blisko Francuzów. Po podboju rolę języka anglosaskiego w literaturze i nauce na Wyspach Brytyjskich przejmują języki łaciński i francuski; zaczynamy wówczas mówić o państwie i kulturze anglo-normandzkiej. Jednak element anglosaski w społeczeństwie anglo-normandzkim, choć politycznie przytłumiony, nadal dominuje ilościowo i w końcu wchłania przybyszów, tworząc społeczeństwo angielskie. Proces ten przebiegał już znacznie później i dlatego na kartach niniejszej książki dla określenia mieszkańców Anglii konsekwentnie używane są: rzeczownik „Anglosas” i przymiotnik „anglosaski”; jedynie sporadycznie, ze względów stylistycznych, może się pojawić „Anglik” i „angielski”.

SKĄD MY TO WSZYSTKO WIEMY?

Zanim przejdziemy do opisu okoliczności, które doprowadziły do bitwy pod Hastings oraz próby odtworzenia przebiegu samego starcia, czytelnikowi należy się kilka słów wyjaśnienia, skąd bierze się tak szczegółowa niekiedy wiedza o wydarze­ niach sprzed prawie tysiąca lat. Historię średniowieczną, jak wiadomo, odtwarza się na podstawie zachowanych kronik, roczników i dokumentów. Obiegowa ta opinia jest jednak skrótem myślowym. Naturalnie, nikt nie lekceważy przekazów pisanych; nadal pozostają one podstawą poznania przeszłości i będą stanowiły główny zrąb dowodowy, na którym oparta jest ta książka. Niemniej, gdybyśmy poprzestali na studiowaniu kronik i dokumentów, nasza wiedza o wydarzeniach minionych byłaby bez porównania skromniejsza. Oprócz więc średnio­ wiecznych tekstów narracyjnych i dyplomów, mediewista usiłujący odtworzyć wydarzenia, które rozegrały się na polach pod Hastings, wykorzystuje szereg innych źródeł. Przede wszystkim badane są wszelkie zachowane wizerunki plastycz­ ne, takie jak ilustracje w księgach, rzeźby zachowane w koś­ ciołach i zamkach lub ozdobne tkaniny. Wielostronnej analizie poddawane są zabytki dawnego uzbrojenia: rekonstruowany jest ich pierwotny wygląd i poznawana charakterystyka użytkowa. Studia z zakresu geografii historycznej pozwalają

„Dokonania Wilhelma, księcia Normandczyków i króla Anglów”, ma się rozumieć — czyny Wilhelma Zdobywcy. Jej autor to postać interesująca. Pochodził z rodziny rycerskiej i za młodu trudnił się wojaczką w szeregach księcia No­ rmandii. W latach późniejszych, ale nie później niż około trzydziestego roku życia, przywdział suknię duchowną i po­ bierał nauki w Poitiers, mieście znajdującym się poza granicami władztwa normandzkiego. Miasto to musiało odcisnąć na nim tak wielkie piętno, że przeszedł do historii nie kojarzony z rodzimymi włościami lub piastowaną funkcją, lecz właśnie jako Wilhelm z Poitiers. Mimo przyjęcia kapłaństwa przyszły kronikarz nadal uczestniczył w wy­ prawach wojennych swego pana, tym razem w charakterze kapelana polowego. Ksiądz Wilhelm w tych latach bardzo zbliżył się do księcia Wilhelma. Identyfikacja z celami książęcymi jest na kartach jego kroniki tak widoczna, iż praktycznie można go uważać za „rzecznika” Zdobywcy. Ku naszemu głębokiemu rozgoryczeniu, z bliżej nieznanych powodów, nie uczestniczył w najważniejszej kampanii swego pana — wyprawie 1066 roku. Na pocieszenie możemy jednak powiedzieć, iż z całą pewnością nasłuchał się o niej niemało i to z pierwszej ręki — od uczestników działań wojennych, nie wyłączając samego księcia. Z racji wojskowej przeszłości autora, z kart kroniki przeziera fachowa znajomość spraw wojennych, a ich opisy charakteryzuje klarowność i trzeźwa ocena sytuacji. Relacja Wilhelma jest także dosyć szczegółowa i co najważniejsze z naszego punktu widzenia — powstała w zaledwie kilka lat po opisywanych wydarzeniach. Niektórzy badacze są przekonani, że kronika była gotowa już w 1071 r„ inni — że spisana została w latach 1072-1074. Najdalsze granice czasowe, określane przez najbar­ dziej sceptycznych badaczy, przypadają na rok 1077. Słowem, nawet jeżeli przyjmiemy najostrożniejszy punkt widzenia, musimy przyznać, że od pamiętnego starcia do spisania relacji przez Wilhelma z Poitiers nie minęło więcej niż jedenaście lat!

Narracja Gesta Gulielmi w partii dotyczącej bitwy cieszy się sporym zaufaniem historyków. Inaczej przedstawiają się sprawy z fragmentami dotyczącymi wcześniejszego rozwoju politycznego konfliktu. Tutaj badacze napotykają dwie prze­ szkody: po pierwsze stronniczość kronikarza, a po wtóre ambicje literackie autora, wyrażające się m. in. w zapożycze­ niach z wzorców klasycznych. Wilhelm pisał wszak dzieło typu gesta, czyli rodzaj panegiryku na cześć swego pana. Dla badacza dociekającego faktycznego stanu rzeczy, rodzi to rozliczne kłopoty. Kto chce na własne oczy przekonać się, jakiego typu są to problemy, niech zajrzy do niewiele młodszej kroniki Galla Anonima, która opiewa czyny polskiego księcia Bolesława Krzywoustego. Drugą relacją, bliską pod względem chronologicznym opisywanym wydarzeniom, a jak uważa część badaczy nawet bliższą niż Gesta Wilhelma z Poitiers są Gesta Normannorum clucum („Czyny książąt Normandczyków”) Wilhelma z Jumieges. Dzieło to, podobnie jak omówione wyżej, za cel stawia sobie sławienie dynastii Rollona, a zwłaszcza Wilhelma Zdobywcy, jednak od kroniki Wilhelma z Poitiers różni je stopień poinformowania oraz brak militarnej „wiedzy facho­ wej” autora, który nigdy nie był wojownikiem. Dziejopis ten był mnichem, żyjącym w zaciszu wielkiego opactwa benedyk­ tyńskiego w Jumieges pod Rouen. Partia dzieła, dotycząca wypadków roku 1066, napisana została około roku 1070, co stawia ją bardzo blisko opisywanych wydarzeń. Niemniej, Wilhelm z Jumieges nie obracał się na co dzień w kręgach głównych bohaterów spod Hastings, tak jak Wilhelm z Poitiers. Zaletą jego dzieła jest fakt, że jako informatora w kwestiach związanych z pierwszymi etapami konfliktu wykorzystał arcybiskupa Roberta — normandzkiego protegowanego Ed­ warda Wyznawcy, który dzięki łasce królewskiej osiągnął najwyższe stanowisko kościelne w Anglii — arcybiskupstwo Canterbury. Robert był głównym sojusznikiem króla w zma­ ganiach z rodem Godwina — ojcem późniejszego króla

Harolda i walnie się przyczynił do banicji potężnego earla w 1051 roku. Gdy w rok później Godwin i jego synowie tryumfalnie powrócili do Anglii, a Edward musiał przyjąć ich na powrót do łask, ofiarą przesilenia padł arcybiskup. Robert pospiesznie opuścił Anglię i wrócił do macierzystego klasztoru w Jumieges, gdzie kilka lat później umarł. W ten sposób jego wersja początków konfliktu, z pewnością zabarwiona niechęcią do Godwina i Harolda, znalazła się na kartach kroniki Wilhelma z Jumieges. Dzieło to spotkało się z szerokim uznaniem współczesnych. Zachowało się prawie pięćdziesiąt jego średniowiecznych odpisów, co jak na warunki powielania w klasztornych skryptoriach jest ilością bardzo dużą. Jej partie dotyczące podboju normańskiego posłużyły także za podstawę wielu późniejszym kronikom. Jedyna relacja spośród branych tu pod uwagę, która wyszła spod pióra przedstawiciela pokonanych to słynna Kronika anglosaska. Faktycznie Kronika anglosaska nie stanowi jedno­ litego dzieła, lecz mamy do czynienia z kilkoma wersjami kroniki o charakterze rocznikarskim, zapoczątkowanej jeszcze w IX w. za życia króla Alfreda Wielkiego, a kontynuowanej równolegle w kilku klasztorach. Kronika anglosaska, co bardzo istotne, spisana została w języku staroangielskim. Wyróżnia się pięć podstawowych wersji tej kroniki. Owe pięć podstawowych wersji określa się w historiografii literami od A do E. Najpeł­ niejszy opis wydarzeń roku 1066 daje wersja D spisana pod koniec XI wieku, chociaż wersja E jest również przydatna, ponieważ operuje nieco innymi materiałami. Niestety, z punktu widzenia wydarzeń związanych z podbojem normandzkim, podkreślić należy, iż obie te wersje spisane zostały w północnej Anglii, co oznacza, że powstały na terenach, które leżały poza głównym teatrem wydarzeń, a wykrwawione w dwóch wcześ­ niejszych starciach z Norwegami, w bitwie z Normandczykami brały udział w stopniu zaledwie marginalnym. Na dodatek były to okolice nie związane z tradycjami Wessex i rodem Godwina,

co również znalazło odzwierciedlenie w treści utworu. Wszystkie jednak wersje solidarnie opisują wydarzenia roku 1066 jako katastrofę, a ich zawartość dramatycznie odbiega od brzmienia źródeł normandzkich. Kronika anglosaska kontynuowana była mniej więcej do połowy XII wieku, a jej zaniechanie dobitnie ilustruje proces zamierania staroangielskiego jako języka literac­ kiego i ostateczne wejście Anglii w krąg średniowiecznej kultury łacińskiej. Swoistym uzupełnieniem Kroniki anglosaskiej jest oparte na niej łacińskie Chronic on ex chronicis (Wybór z kronik) — dzieło benedyktynów z Worcester w zachodniej Anglii, tradycyjnie przypisywane mnichowi imieniem Florencjusz. Wartość tego przekazu, datowanego na początki XII wieku, polega na uwzględnieniu innych, nie zachowanych do dziś źródeł anglosaskiego pochodzenia, mimo iż zostały wcześniej przepuszczone przez sito propagandy normandzkiej. W sumie te dwie kroniki pozwalają nam na przynajmniej częściowy wgląd w zapatrywania strony pokonanej. Ostatni tekst, który traktowany jest przez historyków jako posiadający walory źródłowe dla interesującego nas tematu, to Carmen de Hastingae proelio, czyli „Pieśń o bitwie pod Hastings”. Co do tego utworu, trzeba jednak natychmiast poczynić poważne zastrzeżenia —jego datacja budzi głębokie wątpliwości, co pociąga za sobą problem źródeł i wiarygodno­ ści. Dawniejsza teoria głosi, że Carmen to dzieło Gwidona, biskupa Amiens i że spisane zostało najpóźniej w 1068 r. Byłoby to więc źródło najbliższe chronologicznie przed­ stawianym wydarzeniom, z którego czerpał wiadomości do swej kroniki Wilhelm z Poitiers. Jednak twierdzenie to zostało zaatakowane przez nowszą historiografię. Zwolennicy drugiej teorii twierdzą, że faktycznie było dokładnie odwrotnie: „Pieśń” spisana została właśnie w oparciu o kronikę Wilhelma z Poitiers i to dużo później — najstarszy znany rękopis datowany jest na czasy około 1100r. Dyskusja nad tym problemem trwa nadal, a sprawa wydaje się daleka od

ostatecznego wyjaśnienia. Jedno jest pewne: jeżeli Carmen de Hastingae proelio zostanie ostatecznie zdyskredytowana, runie sporo ustaleń co do przebiegu bitwy, które dotychczas ucho­ dziły za względnie pewne. Byłaby to tym boleśniejsza strata, że jest to jedyna relacja, która wyszła spod pióra sympatyka wyprawy, nie będącego jednocześnie Normandczykiem. Poza wymienionymi utworami, w badaniach nad bitwą pod Hastings wykorzystywane są także niektóre kroniki dwunastowieczne, takie jak dzieła Wilhelma z Malmesbury, Orderyka Vitalisa, Henryka z Huntingdon i Kronika opactwa Battle. Ich wartość zawiera się w wykorzystaniu także innych materiałów niż podane przez cztery podstawowe relacje. Oczywiście, opieranie się na nich jest znacznie bardziej ryzykowne i dlatego nie mogą one stanowić pod­ stawy dla zasadniczych ustaleń; na ogół przywoływane są jako świadectwa uzupełniające. O wyjątkowej wręcz sytuacji bitwy pod Hastings w porów­ naniu z innymi bataliami średniowiecznymi, o których często wiemy jedynie, iż się odbyła oraz kto wygrał, przesądza ostatecznie nieoceniona tkanina z Bayeux. Ten wyjątkowy zabytek sztuki hafciarskiej to tasiemcowych rozmiarów historia obrazkowa — istny komiks średniowieczny, składający się z długiego ciągu scen, wyszywanych wełnianymi nićmi na lnianym płótnie. Tkanina ta, przy szerokości około pół metra, na długość mierzy metrów przeszło siedemdziesiąt, przy czym wiadomo, że kilku ostatnich scen brakuje! Wydarzenia objęte ilustracjami miały miejsce w latach 1064-1066: pierwsza scena przedstawia Harolda wybierającego się w misję dyp­ lomatyczną z polecenia króla Edwarda, a narracja urywa się na ucieczce z pola bitwy anglosaskich niedobitków. Można się domyślać, że ostatni obraz zawierał wizerunek Wilhelma, koronowanego na króla Anglii, zasiadającego na tronie w ka­ tedrze Westminster. Zgodnie z kanonami epoki i propagandowymi intencjami autorów, tkanina z Bayeux jest moralitetem, czyli historią,

zadaniem której jest podbudowanie moralne odbiorców, opo­ wiadającą o przykładnie ukaranym wiarołomstwie Harolda Godwinowica, który mimo iż ślubował wprowadzić na tron angielski księcia Wilhelma, po tę godność sięgnął sam. Tkanina najprawdopodobniej powstała na zamówienie Odona, biskupa Bayeux, a jej treść oparto na relacjach uczestników wydarzeń, które ze względu na propagandowy wymiar przedsięwzięcia, odpowiednio podretuszowano. Historycy nie są zgodni co do dokładnej daty ani miejsca powstania tej olbrzymiej historii obrazkowej. Wymieniane są warsztaty w Normandii i Anglii, a rozpiętość czasu powstania waha się od lat siedemdziesiątych po dziewięćdziesiąte XI wieku. Najwięcej zwolenników ma teoria, lokalizująca powstanie tkaniny w południowej Anglii, w Canterbury, między 1066 a 1082 rokiem. Odon, biskup Bayeux, przyrodni brat Wilhelma Zdobywcy, otrzymał za swe zasługi dzielnicę Kent, gdzie leży Canterbury oraz tytuł earla. Jego identyfikacja jako zleceniodawcy po­ wstania tkaniny opiera się na kilku przesłankach. Przede wszystkim rzuca się w oczy, iż Odon odgrywa prominentną rolę w scenach wyhaftowanych na tkaninie, podczas gdy w kronikarskich opisach bitwy bywa on zaledwie wzmian­ kowany. Pewne jest również, że przez długie stulecia tkanina była corocznie wystawiana na pokaz w katedrze w Bayeux. Jednoznacznie stwierdza ten fakt inwentarz katedry z 1476 r. Za wskazaniem na Canterbury jako miejsca powstania tkaniny przemawia zbieżność niektórych wizerunków na niej przed­ stawionych z ilustracjami zachowanymi w rękopisach, wywo­ dzących się z tamtejszego ośrodka. W żadnym razie jednak, nie można zapominać, iż powiązanie tkaniny z osobą biskupa Bayeux oraz anglosaskimi artystami z Canterbury jest nadal tylko hipotezą. Odrębną historią, zakrawającą niemal na cud, jest fakt, iż tkanina przetrwała do dnia dzisiejszego i to w zupełnie niezłym stanie. Pominąwszy ewentualność zniszczenia wjjcz.-. nych konfliktach wojennych, jakie nawiedzały północna ■'

Francję od XI wieku po drugą wojnę światową, przez tyle stuleci mogło zetleć i rozsypać się w pył samo tworzywo, z którego jest wykonana. Tajemnicę jej przetrwania wyjaśnia zapewne fakt, że ze względu na swe niecodzienne rozmiary nigdy nie weszła w skład stałego wystroju świątyni i większą część swego dziewięćsetletniego trwania spędziła w zaciszu, a co istotniejsze — w stałych warunkach atmosferycznych skarbca katedralnego. W dziejach tkaniny zdarzały się jednak i momenty dramatyczne. W czasach rewolucji francuskiej niewiele brakowało, by została użyta jako plandeka na wóz. Uratowana przed barbarzyńskim zniszczeniem, przewieziona została do Paryża, gdzie przechowy­ wana była do 1812 r. Po powrocie do Bayeux nie trafiła już do katedry; przejęta na własność przez miasto, dziś wystawiana jest w muzeum i niezmiennie stanowi jedną z głównych atrakcji turystycznych okolicy. Technika sporządzenia tkaniny z Bayeux była bardzo prosta. Nie jest to gobelin tkany we wzór, lecz haft na jednolitym podkładzie. Kanwę stanowi wybielone płótno lniane, na którym artysta wykonujący całość projektu szkicował zarysy postaci i obiektów, po czym grupa hafciarek przystępowała do wypełniania konturów wełnianymi nićmi. Zastosowano pięć głównych kolorów oraz trzy pojawiające się sporadycznie. Podkład stanowi osiem kawałów płótna, zszytych ze sobą w tak finezyjny sposób, że trzeba naprawdę dobrze się przyjrzeć, by dostrzec, gdzie się one zbiegają. Przyjmuje się na ogół, że utracone zostało około trzech ostatnich metrów tkaniny. Strata ta tłumaczona jest sposobem przechowywania całości, która normalnie spoczywała zrolowana w belkę — w ten sposób fragmenty stanowiące końcówkę płótna były najbardziej narażone na zniszczenie. Tkanina z Bayeux cieszy się wśród historyków pierwszo­ rzędną opinią jako źródło do badań nad bitwą pod Hastings. Składa się na to kilka powodów. Po pierwsze, została zaprojektowana i wykonana najpóźniej w dwadzieścia kilka lat od dnia stoczenia bitwy, a najprawdopodobniej dużo

wcześniej, czyli w czasach, kiedy pamięć wydarzeń była jeszcze bardzo żywa, a znalezienie uczestnika walk nie stanowiło większej trudności. Po wtóre, powstała w Canterbury, miejscowości oddalonej od miejsca starcia o zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów. Po trzecie zaś, wykonana została w Anglii i to przez anglosaskie ręce, dla Odona biskupa Bayeux — przyrodniego brata Wilhelma Zdobywcy, który również osobiście brał udział w bitwie. Narracja tkaniny jest zbliżona do treści przekazywanej przez kronikę Wilhelma z Poitiers; niemniej posługiwanie się przez to źródło plastycz­ nymi środkami wyrazu powoduje, że przechowały się na nim wizerunki broni, zbroi, statków, szat i różnego rodzaju dóbr użytku codziennego oraz odświętnego prosto z epoki, a także techniki walki, gesty i postawy wraz z symbolicznymi elemen­ tami otoczenia, w których się rozegrały. Mimo iż konwencja plastyczna jest dziś już zupełnie inna, ilustracje te są nadal bardzo sugestywne i tylko potwierdzają stare powiedzenie, że jeden obraz wart jest tysiąc słów. Oprócz wspomnianych pisemnych przekazów źródłowych oraz tkaniny z Bayeux, mamy jeszcze jeden atut w ręku — znamy dokładnie topografię pola walki. Wiedzę tę za­ wdzięczamy samemu Wilhelmowi Zdobywcy, który kazał wybudować opactwo na miejscu zmagań, sytuując ołtarz główny kościoła dokładnie tam, gdzie padł pod swym sztan­ darem król Harold. Kościół ten wzniesiony został w bardzo niedogodnym terenie — na szczycie wzgórza, które wymagało poważnych robót niwelacyjnych, by można było na nim cokolwiek budować. Opactwo to nosiło nazwę Bcittle, czyli „bitwa”. Świątynia wzniesiona wówczas, dzisiaj już nie istnieje; mimo to pozostały ruiny, na podstawie których badacze zdołali odtworzyć jej pierwotny plan i precyzyjnie ustalić miejsce, gdzie stał ołtarz główny. Co jakiś czas wśród historyków pojawia się zwątpienie co do prawdopodobieństwa dokładnego usytuowania ołtarza w miejscu zgonu Harolda. Argumentują oni, że tego rodzaju polecenia traktowane były

swobodnie, a plany architektoniczne modyfikowano zgodnie z wymogami zwyczajów danej kongregacji. Aliści dokumenty historyczne dostarczają bardzo interesującego dowodu na potwierdzenie zlokalizowania ołtarza dokładnie w miejscu śmierci króla. Otóż sprowadzeni pod Hastings mnisi benedyk­ tyńscy, wywodzący się z alzackiego Marmoutier, faktycznie uznali polecenie króla Wilhelma za pomysł chybiony i przenie­ śli lokalizację kościoła nieco na północ. Prace zostały rozpo­ częte i dopiero na gniewne upomnienie monarchy musieli wrócić do pierwotnego planu. Dzięki temu wiemy z całą pewnością, gdzie znajdował się szyk anglosaski, a historycy mogą dokładnie rekonstruować warunki terenowe, w których rozegrała się bitwa.

ANGLIA

Historia Wysp Brytyjskich od czasów rzymskich po ustano­ wienie monarchii anglo-normandzkiej to dzieje bezustannych najazdów i walk mieszkańców z kolejnymi agresorami — wy­ prawa Wilhelma Zdobywcy, jak więc widzimy, znakomicie się wplata w tę nieszczęsną wielowiekową tradycję. W początkach V wieku narastające od dłuższego już czasu kłopoty cesarstwa rzymskiego z ludami napierającymi od wschodu i północy stały się na tyle poważne, że konieczne okazało się ściągnięcie legionów stacjonujących w prowincji Brytania do obrony granic na kontynencie. W ten sposób w 407 r., po trzech stuleciach panowania na Wyspie, Rzy­ mianie ewakuowali swe wojska, mimo iż Brytania również nie była wolna od zagrożenia. Już od III wieku n.e. do stałych kłopotów z celtyckimi sąsiadami, co jakiś czas urządzającymi rabunkowe wypady z terenów dzisiejszej Szko­ cji, dołączyły sporadyczne napady germańskie, przeprowa­ dzane drogą morską z obszarów dzisiejszych północnych Niemiec i Półwyspu Jutlandzkiego. Odejście armii nie ozna­ czało jednak natychmiastowego upadku władzy rzymskiej w Brytanii. Prawdopodobnie struktury administracyjne i spo­ łeczne ustanowione przez Rzymian przetrwały do lat czter­ dziestych V wieku, kiedy to zdecydowany kres położyła

im fala bliżej nieokreślonych najazdów germańskich plemion Anglów, Sasów i Jutów. Niewiele wiemy na temat obrony Wyspy, zachowały się tylko ułamki tradycji ustnej w postaci legend, m.in. na temat celtyckiego króla Artura. Obrona została szybko przełamana. Już około 450 r. Cel­ towie zostali zepchnięci na zachodnie krańce swych dawnych władztw. Przeglądając mapę z północy na południe możemy zauważyć, że utrzymali się w Strathclyde — zachodniej części przewężenia Wyspy u granic dzisiejszej Szkocji, na terenach dzisiejszej Walii i na Półwyspie Dewońskim na południu. Poważna część ludności celtyckiej opuściła Brytanię w ogóle, przeprawiając się na kontynent i zasiedlając Półwysep Armorykański, odtąd zwany Bretanią. Zwycięscy Germanowie wśród swarów i walk zajęli się dzieleniem zdobytych terenów: Jutowie zajęli południowo-wschodni cypel u ujścia Tamizy, Sasi opanowali pas ziem centralnych, a Anglowie osiedlili się na północy. Powstały pierwsze liczne, drobne i nietrwale organizmy państwowe, z których z czasem wyłoniło się osiem większych: Jutowie założyli królestwo Kentu; Sasi podzielili się na zachodnich (Wessex), południowych (Sussex) i wschod­ nich (Essex), a Anglowie na królestwa Wschodniej Anglii, Mercji, Deiry i Bernicji, z których dwa ostatnie w okresie późniejszym połączyły się i utworzyły jedno Królestwo Northumbrii. W ten sposób, w najogólniejszych zarysach, wykształcił się podział Wyspy na dzielnice, trwający kilka najbliższych stuleci. Germanowie, w przeciwieństwie do wypartej lub podbitej ludności celtyckiej, byli poganami, a do tradycji rzymskich nie żywili żadnych sentymentów. Pozostałości z czasów przynależ­ ności do Imperium Romanum, czy to w postaci instytucji, czy też życia miejskiego, uległy likwidacji. Zwycięzcy Germanowie byli ludnością rolniczą, która osiedlała się na wsi; zakładając zresztą własne osady w nowych miejscach przerwali ciągłość osadniczą dawnych osad celtyckich. Zajęcie Wyspy przez Anglosasów spowodowało poważny regres kulturalny i cywilizacyjny.

Po zakończeniu podboju, w nowych warunkach, pierwotny quasi-demokratyczny ustrój społeczny królestw germańskich, składających się z króla-wodza i wolnych chłopów-wojowników, zaczął ewoluować w kierunku feudalnym. Bogacąca się warstwa możnych opanowała powszechne zgromadzenie zbrojnych — witan, które rozstrzygało o sprawach wojny i pokoju, a także funkcjonowało w charakterze sądu apelacyj­ nego. Witan z czasem przekształcił się w zgromadzenie arystokratyczne o cechach rady przybocznej króla. W VI w. pojawiają się na Wyspie pierwsze misje chrześ­ cijańskie, przybyłe z celtyckiej Irlandii. Owe misje iroszkockie zakładały w północnych częściach kraju ośrodki klasztorne, które w późniejszych czasach odegrały również poważną rolę w chrystianizacji Germanów kontynentalnych. Odłączenie Brytanii od Kościoła nie mogło pozostać niezauważone także w Rzymie i nie spotkać się z reakcją papiestwa, jakkolwiek dalekie było ono wówczas od potęgi politycznej, którą reprezentowało pod koniec średniowiecza. Tak więc na przełomie VI i VII wieku pojawiają się w Anglii także misjonarze benedyktyńscy, przysłani przez papieża Grzegorza Wielkiego. W wyniku ich działalności powstają dwie met­ ropolie kościelne: na południu w Canterbury i na północy w Yorku. W królestwie Northumbrii w połowie VI wieku doszło do rywalizacji między mnichami iroszkockimi a bene­ dyktynami, zrodzonej na tle odmienności obyczajów, celebry i organizacji, która rozstrzygnięta została ostatecznie dopiero w 664 r. na synodzie w Whitby, gdzie przeważyły wpływy papieskie. Odtąd wpływ Iroszkotów na chrystianizację Anglii systematycznie maleje. Historia polityczna Wyspy od najazdów germańskich w po­ łowie V wieku po początki wieku IX to dzieje zmagań kolejnych pretendentów do hegemonii. Początkowo najsilniej­ szą okazała się Northumbria, później prymat dzierżyła Mercja, która święciła swe największe triumfy za panowania króla Offy II (757-796), kiedy włączyła w swe granice obszary

Northumbrii, a na południu sięgała po Tamizę. Z początkami IX wieku nadeszły czasy dominacji Wessexu, którego królowie podporządkowali sobie w ten lub inny sposób większość brytyjskich państw germańskich i przyjęli nawet tytuł króla zwierzchniego. Od czasów zajęcia Brytanii przez prymitywne ludy ge­ rmańskie w V stuleciu do końca wieku VIII Anglosasi uczynili olbrzymi postęp cywilizacyjny i kulturalny. Usta­ bilizowali się jako osiadły lud rolniczy, przyjęli chrze­ ścijaństwo i zorganizowali się w ramach mniej więcej stałych organizmów państwowych. W licznych i bogatych klasztorach powstały prężne ośrodki życia duchowego i umy­ słowego o sile oddziaływania sięgającej daleko poza Wyspy Brytyjskie, a imiona takie jak Beda Czcigodny, Alkuin lub Alfred Wielki na trwałe weszły do historii kultury europejskiej. Anglia przezwyciężyła zapaść cywilizacyjną związaną z odejściem Rzymian i pojawieniem się Germanów. I w tym momencie nadszedł kolejny kryzys. Słowo „wiking” wywodzi się ze staroskandynawskiego terminu „wojownik”. W dziejach Europy pod określeniem wikingowie lub Normanowie (Ludzie Północy) zwykło się rozumieć bandy rozbójników rodem ze Skandynawii, grasujące po niemalże całym kontynencie (a sporadycznie sięgające swymi wyprawami nawet do Azji i Afryki) od drugiej połowy VIII po XI wiek. To, co odróżniało wikingów od innych rabusiów nękających w owych czasach Europę, takich jak np. Awarowie lub Madziarowie, to ich związek z morzem. Wikingowie, wywodzący się z Półwyspu Skandynawskiego i Danii, bardzo wcześnie opanowali i udoskonalili rzemiosło żeglarskie i wykorzystali je do handlu i rozboju, wykształcając przy okazji swoistą mentalność i obyczajowość, sławiącą męstwo, siłę fizyczną i zręczność w walce. Najwyżej cenio­ nymi przymiotami duchowymi wikinga były prostolinijność oraz wierność wodzowi i towarzyszom. Celem życia Ludzi Północy było wojowanie, traktowane nie tylko jako sposób

zdobywania środków do życia i wzbogacenia się, lecz także jako rozrywka, źródło poważania i sławy oraz jedyne godziwe zajęcie dla mężczyzny. Wokół wojny, rabunku i zabijania ogniskowały się także sagi nordyckie, epickie pieśni śpiewane przy ogniskach w trakcie wypraw lub w świetlicach dworów wikingowskich wodzów. Najazdy wikingów szybko stały się utrapieniem większości wczesnośredniowiecznych monarchów europejskich, przede wszystkim jednak zmorą zwykłej ludności. Charakterystyczne długie łodzie, którymi wikingowie posługiwali się w swych wyprawach wojennych, dzięki płytkiemu zanurzeniu potrafiły wpływać daleko w górę rzek. Łodzie te dawały się przeciągać lądem w przypadku, kiedy konieczne było ominięcie prze­ szkody na wodzie lub przedostanie się w inne dorzecze. Wikingowie przybywali znienacka, grabili i mordowali, po czym znikali równie nagle, jak się pojawili. Gdy z czasem nabrali pewności siebie, zaczęli zimować na grabionych terenach lub wręcz je zasiedlać. Zorganizowanie skutecznej obrony przed tak działającymi napastnikami było niesłychanie trudne. Nic więc dziwnego, że na kartach ówczesnych kronik znajdujemy bezustanny lament i skargi, a plaga wikingów traktowana jest jako kara boska za grzechy. Spustoszenie i gwałty, jakich dokonywali, zdawały się nie mieć granic. Pierwszy, odnotowany w kronikach, najazd wikingów na Europę zachodnią przypada na dragą połowę VIII wieku i wydarzył się właśnie w Anglii. Trzy statki, pełne dzikich rozbójników, wylądowały na wybrzeżu Wessex. Urzędnik królewski, który przyszedł dowiedzieć się czego chcą, został zamordowany. Wziąwszy łupy wikingowie odpłynęli, zanim ktokolwiek zdołał zorganizować opór. Ofiarą kolejnych napa­ dów padły wybrzeża Northumbrii i Szkocji, a także zachodnie regiony Wysp Brytyjskich: Irlandia i Walia. Na pierwszy ogień poszły klasztory — łatwy i bogaty łup, chroniony jedynie przez bezbronnych mnichów. Usadowione na wysep­ kach, starożytne zasobne domy zakonne, ulegały jeden po

drugim grabieży: klasztor w Lindisfarne został splądrowany w 793 r., Iona podzieliła jego los dwa lata później. Przerażające następstwa, jakie przyniosło bajeczne powodze­ nie tych pierwszych wypadów, nie dały na siebie długo czekać. Ubodzy mieszkańcy Skandynawii i Półwyspu Jutlandzkiego szybko zdali sobie sprawę z faktu, że Wysp Brytyjskich i imperium karolińskiego nie bronią żadne siły morskie. Stosując taktykę błyskawicznego napadu można tam było sięgać po łup bez ograniczeń! Pierwsza połowa IX wieku zatem, to okres stałego narastania częstotliwości i skali zbójeckich wypraw. Wkrótce napastnicy zorientowali się, że ziemia w Anglii jest urodzajna, a klimat dużo łagodniejszy od ich rodzimego; wówczas do zwykłego rabunku dołączyli podbój. Skandynawia od wieków była matecznikiem ludów ger­ mańskich, z którego rozchodziły się one na wszystkie strony świata. Jej ograniczone zasoby rolnicze nie były zdolne wyżywić wielkiej populacji, więc gdy narastał problem zbęd­ nych rąk do pracy i żołądków do wykarmienia, nadmiar ludności był zmuszony szukać nowych siedzib, migrując za morze. W czasach starożytnych opuściły Półwysep Skan­ dynawski ludy zachodniogermańskie, które wyparły Celtów z terenów dzisiejszych północno-zachodnich Niemiec, oraz tzw. Germanowie wschodni, którzy przemaszerowali przez Europę wschodnią, by następnie skierować się na zachód w rejony basenu Morza Śródziemnego, docierając nawet do północnej Afryki. W VIII wieku Skandynawia odbudowała się ludnościowo i znowu dojrzała do migracji. To, co rozpoczęło się jako seria wypraw rozbójniczych, z upływem czasu coraz bardziej przyjmowało charakter wypraw zdobywczych. Narastająca częstotliwość wypraw spowodowała coraz wyższą ich organizację — najazdy przybrały postać nieskoordynowa­ nego podboju. Na czas eskapady kilka lub kilkanaście drużyn łączyło się w jedną siłę pod dowództwem jednego wodza. Wyprawy kierowano najczęściej do północnej Francji albo do Anglii — w zależności od tego, gdzie w danym momencie

napotykano na słabszy opór. Zdarzało się także, iż wyprawa tuka swobodnie przemieszczała się z jednego obszaru do drugiego. W taki sposób, w sytuacji wyniszczenia i wyludnienia się całych obszarów Anglii i Francji, otwierały się także możliwości osadnicze. Normanowie osiedlali się w zwartych grupach, coraz gęściej zasiedlając owe pustki lub podporząd­ kowując sobie pokonaną ludność anglosaską i frankijską. W efekcie powstawały Danelaw — kolonie wikingów — mniej­ sza we Francji, z której z czasem wykształciło się księstwo Normandii i większa w Anglii, obejmująca w szczytowym momencie rozwoju terytorialnego obszary między rzekami Tamizą i Tyne. Ta druga w trakcie X wieku została wchłonięta przez państwo anglosaskie. Losy Normandii potoczyły się inaczej. To małe księstwo podbiło Anglię i stworzyło imperium anglo-normandzkie, po czym roztopiło się etnicznie i kulturowo w masie podbitej ludności, zarówno angielskiej, jak i francuskiej. W IX wieku wikingowie byli jeszcze „na dorobku”. Dosko­ nalili swe umiejętności wojskowe i organizacyjne. Pierwsze wyprawy, które w drugiej połowie VIII wieku przybywały na tereny Anglii, składały się z kilku statków obsadzonych przez bitnych, acz słabo uzbrojonych rabusiów. Ich taktyka sprowa­ dzała się do nagłego, niespodziewanego uderzenia na określony cel i ucieczki z łupem zanim napadnięci zdołali zorganizować obronę. Z upływem czasu wyprawy te przybierały coraz bardziej wyspecjalizowany charakter. Szybko bogacący się napastnicy przywiązywali odpowiednią wagę do swego wypo­ sażenia i techniki; zaopatrywali się w kolczugi i hełmy, doskonalili umiejętność władania bronią, biegle opanowali sztukę oblężniczą. Zapoznawszy się na równinach angielskich z koniem wierzchowym, prędko docenili jego przydatność w zwiększaniu manewrowości armii. W IX wieku w Anglii wikingowie stają się piechotą konną —jeszcze nie kawalerią; ten etap przyszedł dopiero po zetknięciu się z możliwościami bojowymi, jakie zaprezentowało im konne rycerstwo na kontynencie w państwie zachodniofrankijskim.

W pierwszym półwieczu najazdów Anglosasi, zaskoczeni pojawieniem się zamorskich rozbójników oraz gwałtownym narastaniem częstotliwości napadów, byli bezradni. Okaz­ jonalnie odrywani od zajęć rolniczych okoliczni tanowie anglosascy i ich naprędce zwoływani oracze, uzbrojeni w naj­ lepszym wypadku we włócznie i tarcze, chronieni wełnianymi koszulami, nie stanowili wielkiego niebezpieczeństwa dla osłoniętych kolczugami i hełmami, zbrojnych w straszliwe topory bojowe, zawodowych wojowników przybyłych w dłu­ gich łodziach. Danelaw rosło, zajmując coraz to większe tereny i spychając Anglosasów na południe. Pod ciosami owego nieskoordynowanego, a tym samym nieprzewidywal­ nego najazdu, padały kolejne królestwa anglosaskie. W drugiej połowie IX wieku broniły się już tylko Northumbria na północy i Wessex na południu. Gdy w latach siedemdziesiątych duński wódz Guthrum wyruszał naprzeciw młodemu królowi imieniem Alfred, wydawało się, że dni Wessex są już policzone. Ów uczony młodzieniec przeszedł do historii jako jedyny w dziejach Anglii monarcha z przydomkiem Wielki (871-899). Okazał się jednak nie tylko myślicielem, pisarzem i mecenasem, lecz także wybitnym wodzem na polu bitwy, strategiem skutecznie planującym wieloletnie kampanie, spraw­ nym organizatorem i wytrawnym dyplomatą. Guthrum kilka­ krotnie uległ Alfredowi w polu, granica Wessex została przesunięta na północ, a wikingowski wódz i jego podwładni musieli przyjąć chrzest. Sukces Alfreda opierał się na przemyślanej i konsekwentnej polityce administracyjnej i wojskowej. Podstawą jego powo­ dzenia było wprowadzenie organizacji grodowej oraz rotacyj­ nego systemu służby wojskowej. Odbijane terytoria pokrywano siecią grodów — drewniano-ziemnych umocnień, dających okolicznej ludności schronienie na wypadek najazdu. Jedno umocnienie tego typu znajdowało się w odległości nie większej niż dzień drogi od drugiego. Grody te, obsadzone stałymi załogami (co zdecydowanie utrudniało ich opanowanie przez

Wroga niespodziewanym atakiem), stanowiły jednocześnie ostoję władzy królewskiej wobec okolicznej ludności jako Centra władzy sądowniczej i jednostki administracji skarbowej — tu gromadzono wszelkiego rodzaju daniny i powinności. Rotacyjny system służby wojskowej — stróżę w grodach pełnili chłopi z okolicznych wsi według ustalonej kolejności — dawał królowi pewność, że dysponuje siłami zbrojnymi gotowymi w każdej chwili, zależnie od okoliczności, zarówno do obrony, jak i do ataku. Panowanie Alfreda stanowi moment przełomowy w dziejach anglosaskiej Brytanii. Pomimo faktu, iż u schyłku IX wieku — w chwili, kiedy umierał Alfred, posiadłości wikingów nadal obejmowały znaczną część Wyspy i stanowiły potężną siłę, to jednak Anglosasi byli w ofensywie, a dynastia Wessex nie miała poważniejszych konkurentów do przywództwa. Przywrócona została wiara w zwycięstwo i znalazł się ród o pradawnych korzeniach, który zdobył uznanie sięgające poza granice własnej dzielnicy. Walki z wikingami poważnie przyczyniły się do umocnienia poczucia jedności kraju. Położone zostały podwaliny pod jednolite królestwo anglosas­ kie. Od początków X wieku, pod rządami zdolnych potomków Alfreda, Anglia zaczyna przeobrażać się ze skupiska mniej­ szych i większych państewek w jedną monarchię. Syn i następca Alfreda, Edward Starszy (900-924), kon­ tynuował dzieło ojca i systematycznie odzyskiwał tereny Danelaw, włączając je do królestwa Wessex. Wielce pomocne w tym procesie okazało się rozbicie polityczne wikingowskich osadników, którzy z chwilą osiedlenia się na Wyspie bardzo szybko tracili solidarność najeźdźczą i wtapiali się w kon­ glomerat partykularnych interesów swych okolic. Edward mógł się już szczycić władaniem obszarem Anglii na południe od rzeki Humber. Ostateczna likwidacja Danelaw przypada na rządy kolejnego władcy z dynastii Wessex — Athelstana (924-940). W ten sposób dopiero o Athelstanie możemy powiedzieć, iż był władcą całej Anglii; wszyscy poprzedni

monarchowie władali mniejszymi lub większymi terytoriami, podporządkowywali sobie bliższych i dalszych władców ościennych, czasami rozciągając swą władzę nad większością terytoriów anglosaskich. Żaden jednak nie był jedynym królem, władającym swymi ziemiami za pomocą mianowanych urzęd­ ników, a nie lokalnych dynastii. Jedność anglosaska powstała w obliczu groźby skandynaw­ skiej. Dopóki trwały walki dochodziło do straszliwych okru­ cieństw: palono, ścinano, zabitych wrogów obdzierano ze skóry, którą potem przybijano do wrót kościołów. Kiedy jednak Dcinelaw przestało istnieć, a pokonani potomkowie wikingów przyjęli chrześcijaństwo i przywrócono dzielnice 0 mianach nawiązujących do dawnych królestw East Anglii, Mercji, Northumbrii itd., wrogość zaczęła szybko zanikać 1 element skandynawski zaczął się wtapiać w anglosaską większość, a Anglosasi zaakceptowali jego obecność. Niewąt­ pliwie zjawisku temu sprzyjała bliskość etniczna i językowa między obydwoma społecznościami. Język anglosaski w X w. nadal był jeszcze zupełnie zrozumiały dla Skandynawów i wzajemnie: dialekty skandynawskie nie odbiegały zasadniczo od mowy pokonanych. Obyczajowość wspomnianych ludów również okazała się bliska, zwłaszcza kiedy wikingowie porzucili swe zbójeckie rzemiosło i stali się ludnością osiadłą. Jednak mimo postępującej asymilacji pamiętać należy, iż społeczeństwo anglosaskie nie było jednolite, co wyraźnie dało o sobie znać w pierwszej połowie XI wieku i ułatwiło podboje duńskie i normandzkie. Ubocznym skutkiem najazdów było odrodzenie się życia miejskiego na Wyspie. Anglosasi z czasów przedwikingowskich byli przede wszystkim rolnikami i zamieszkiwali wsie luźno rozrzucone po kraju. Wikingowie od początku łączyli w sobie dwa, zdawałoby się przeciwstawne, zajęcia: rozbój i handel — to, co zrabowali w jednym miejscu, chętnie sprzedawali w drugim. Przyczynili się zresztą do rozwoju miast nie tylko poprzez osiedlanie się w nich. Alfred Wielki szybko zrozumiał

ich wagę, ponieważ były silnymi centrami oporu Dane law. Co się zaś tyczy miast nadmorskich — stanowiły one punkty, poprzez które mogły swobodnie napływać rzesze nowych Skandynawów. Król nakazał więc odbudować zniszczony w toku Wojen Londyn, opasał go fortyfikacjami i zasiedlił anglosaskim mieszczaństwem, przez co zamknął główną bramę napływu Duńczyków do południowej Anglii. Po śmierci Athelstana nastąpił krótki okres niestabilności, który jednak szybko został przezwyciężony wewnętrznymi lllami monarchii. Panowanie następcy Athelstana, Edgara (956-975), stanowiło nawrót do tradycji umacniania wewnęt­ rznego państwa. Z czasów Edgara pochodzą pierwsze dowody na regularne funkcjonowanie kancelarii królewskiej, posługi­ wanie się pieczętowanymi dokumentami oraz ustabilizowanie kompetencji namiestników, zarządzających poszczególnymi dzielnicami. Okres ten uchodzi w historiografii za szczytowy w dziejach anglosaskich. Chociaż Alfred i jego potomkowie, podbijając całe Danelaw i przyłączając je do swej monarchii, zjednoczyli pod swoim panowaniem całość dawnych terenów anglosaskich, przez co królestwo Wessex przekształciło się w Anglię, nie udało im się jednak w pełni zintegrować podbitych obszarów z resztą kraju. W owej niejednolitości społeczeństwa anglosaskiego tkwiło zarzewie tzw. drugiej fazy najazdów normańskich. Gdy w 979 r. na tronie angielskim zasiadł Ethelred II, któremu potomność nadała wątpliwej chwały przydomek Bezradnego, dotychczasowa dobra passa królestwa została przerwana. Ethelred okazał się bardzo nieudolnym monarchą, którego panowanie na dodatek trwało względnie długo, bo aż trzydzie­ ści siedem łat. Czasy jego rządów charakteryzowały się słabością władzy monarszej, narastaniem anarchii i odnowie­ niem kłopotów z Normanami. Duńczycy rychło zorientowali się, że w Anglii otworzyły się wrota dla rabunku i ekspansji. Spowodowało to ponowne pojawienie się u brzegów kraju długich łodzi, obsadzonych przez brodatych wojów, tym

razem wywodzących się głównie z Danii. Ów drugi okres normański tym się różnił od pierwszego, że najazdy przestały mieć charakter rabunkowych wypadów — stały się wy­ prawami, których celem był podbój Wyspy. I faktycznie, długie pasmo niepokojów i działań wojennych, które otworzył napad wikingów na Southampton i inne okolice w 980 r., zakończyło się w początkach drugiej dekady XI wieku podbojem Anglii przez Duńczyków Swena Widłobrodego i jego syna Kanuta. Problem normański, podobnie jak za pierwszym razem, narastał stopniowo — w latach osiem­ dziesiątych X w. monarcha stał w obliczu zaledwie rozbój­ niczych napadów, prowadzonych przez niewielkie oddziały. Mimo, iż były one dokuczliwe, nie stanowiły jeszcze za­ grożenia dla państwa jako całości. Powodzenie wypraw rozbójniczych, z którymi Ethelred i jego administracja sobie nie radzili, zachęciło jednak Skandynawów do większych przedsięwzięć. W 991 r. doszło do regularnego najazdu pod wodzą króla norweskiego Olafa Tryggvasona. Sprawujący w imieniu Ethelreda dowództwo wojsk anglosaskich earldorman Byrthnoth zagrodził drogę Norwegom pod Maldon i sromotnie przegrał. Choć Olaf ostatecznie wycofał się z Wyspy, jednak tama runęła. Jakby na potwierdzenie starego porzekadła o mnożeniu się nieszczęść, odtąd jakby w wyniku zmowy, Anglia zaczyna regularnie przegrywać z wrogami zewnętrznymi i rozpadać się od wewnątrz. Sypią się wszystkie możliwe plagi: nieudolne rządy monarsze, mnożące się zdrady wśród dostojników królewskich, zarazy, głód i ponawiające się coraz częściej najazdy, przeciwko którym najczęściej stosowaną obroną staje się składanie okupu. Opłacanie się napastnikowi jednak, jak wiadomo, nie przynosi trwałego pokoju. Zamęt się pogłębia. Ethelred mimo swej „bezradności” utrzymuje się na tronie aż do śmierci w 1016 r. W tym samym roku syn polańskiej księżniczki Swiętosławy i wnuk Mieszka I, Kanut zwany Wielkim, ostatecznie pokonuje synów Ethelreda i zasiada na tronie angielskim, kończąc okres przeszło trzech

dekad postępującego rozkładu państwa. Kanut zdobył tron wyspiarskiej monarchii nie tylko w wyniku podboju zewnęt­ rznego i opierania się na malkontentach anglosaskich. Istotną rolę w jego zwycięstwach odegrali także potomkowie miesz­ kańców Danelaw, którzy w czasach walk z Ethelredem i jego synami niejednokrotnie odegrali rolę „piątej kolumny”. Wikingowskie tradycje sporego odłamu poddanych królów anglo­ saskich znakomicie ułatwiły Duńczykom podbój. W historio­ grafii ten okres upadku łączony jest bardzo często z najazdem normandzkim i raptownym końcem państwowości anglosaskiej, mimo iż oddziela je względnie stabilne panowanie Edwarda Wyznawcy (1042-1066). Zwolennicy tej interpretacji uważają, że trzy stulecia infiltracji normańskiej w końcu dokonały swego: w 1066 r. Anglia była już zbyt nadwątlona trzema stuleciami zmagań, by raz jeszcze stawić skuteczny opór. Tak więc Wilhelm Zdobywca, podbijając Anglię, był nie tyle genialnym wodzem i znakomitym organizatorem, ile kroplą, która ostatecznie przepełniła czarę. W trakcie walk anglo-skandynawskich u schyłku X wieku na porządku dziennym stanął jeszcze jeden problem. Skan­ dynawscy najeźdźcy mogli, co prawda, uciekać w razie potrzeby za morze, jednak ich ojczyzna znajdowała się dosyć daleko. Znacznie bliżej natomiast była niedawno powstała kolonia Skandynawów w Normandii. Tak więc wystarczyło przepłynąć Kanał La Manche, by najeźdźcy mogli znaleźć przyjazną i bezpieczną przystań. Sytuacja ta, naturalną koleją rzeczy, była bardzo nie w smak Anglosasom i powodowała ciągłe zaognienie stosunków między królem Ethelredem a księciem normandzkim Ryszardem I. Napięcia były na tyle ostre, że niezbędna stała się mediacja legata papieskiego. Niemniej jednak obie strony dążyły do porozumienia i w 991 r. doszło do ugody między zwaśnionymi stronami: król Anglii i książę Normandii zobowiązali się wzajemnie nie popierać wrogów drugiej strony. W rezultacie ugody z 991 r. stosunki anglo-normandzkie zaczęły się systematycznie poprawiać

i w jedenaście lat później, w 1002 r., owdowiały król Ethelred poszukał nowej małżonki w Normandii — tym samym zawarte zostało formalne przymierze. Emma, córka nieżyjącego już księcia Ryszarda I i siostra panującego Ryszarda II, odegrała doniosłą, choć tylko pośrednią rolę w genezie konfliktu z 1066 r. Zawarty poprzez to małżeństwo alians Anglii i Normandii nie przyniósł Ethelredowi poważniejszych korzyści politycznych. Jednakowoż, gdy przegrywał on wojnę 0 swój tron z Duńczykami Swena Widłobrodego, dzięki owej koneksji miał gdzie wysłać żonę i synów z drugiego małżeństwa. Emma, Edward i Alfred schronili się u Ryszarda II w Normandii, a sam Ethelred wkrótce do nich dołączył. Król niedługo musiał korzystać z gościny szwagra, ale po powrocie do kraju nie odegrał już poważniejszej roli politycznej; opozycji przeciwko Duńczykom przewodzili teraz jego synowie z pierwszego małżeństwa: Athelstan 1 Edmund Zelaznoboki. Emma również wróciła do kraju, by po śmierci Ethelreda i triumfie duńskiego Kanuta poślubić nowego władcę Anglii. Mimo to, dla jej synów Edwarda i Alfreda, zabrakło miejsca w ojczyźnie i musieli oni nadal pozostawać w Normandii. Los młodszych książąt był doprawdy niezbyt godny pozazdroszcze­ nia: najpierw nie potrafili znaleźć dla siebie miejsca u boku przyrodnich braci walczących z Duńczykami, a po ich śmierci i związku matki ze zwycięzcą znów okazał się niewygodny w powstałym układzie politycznym. Emma wszakże przeżyła i drugiego męża, któremu urodziła syna Hartheknuta, króla Danii w latach 1028-1042 i Anglii od 1040 do 1042. Ta ambitna niewiasta, po śmierci Kanuta nadal wdawała się w intrygi i dokonywała błyskawicznych zmian aliansów. Gdy w 1042 r. tron anglosaski, na skutek wymarcia innych potomków Ethelreda, objął jej najstarszy syn Edward Wyznawca, Emma wciąż starała się odgrywać ważną rolę polityczną. Jednakże Edward okazał się mało pobłażliwy dla pretensji matki i szybko ograniczył jej wpływy. Emma zmarła w 1052 r. Historycy postrzegają dwojaką rolę Emmy w utorowaniu drogi do podboju 1066 r. Po pierwsze jej małżeństwa z Ethel-

redem i Kanutem dały normandzkiemu domowi panującemu

poważne prawa do sukcesji po bezdzietnej śmierci jej syna Wilhelm był wszakże jej bratankiem. Po wtóre, wraz Z Emmą rozpoczęła się infiltracja Normandczyków do angloSuskiej elity władzy, która za panowania wychowanego na normandzkim dworze Edwarda nabrała większego rozmachu, wywołując wyraźne oznaki niezadowolenia wśród rdzennego możnowładztwa. W ten sposób w Anglii pojawił się kolejny obcy element o podejrzanej lojalności, który — aczkolwiek jeszcze nieliczny — mógł się za to poszczycić poważnymi majętnościami i wpływami. Śmierć Kanuta Wielkiego w 1034 r. rozpoczęła kolejny okres zamętu. Do współzawodnictwa o tron stanęli dwaj jego synowie: starszy — Harold I, zrodzony z anglosaskiej arystokratki, poślubionej przez Kanuta more Danico, czyli bez błogosławieństwa kościelnego oraz młodszy, Hartheknut, syn Emmy, który już wcześniej z ramienia ojca sprawował władzę królewską w Danii. Obaj pretendenci panowali krótko i nie cieszyli się przywiązaniem poddanych. W 1041 r. bezdzietny Hartheknut, mimo iż liczył niewiele ponad dwadzieścia lat, w trosce o następstwo tronu sprowadził z Normandii swego przyrodniego brata Edwarda. Nie ulega wątpliwości, że zdrowie jego musiało już poważnie szwankować — w niecały rok później zmarł, najprawdopodobniej na skutek wylewu krwi do mózgu. Choroba dosięgła go w trakcie przyjęcia weselnego, gdy wstał, by spełnić toast. Kiedy wychylał kielich, nagle padł na ziemię, wstrząsany straszliwymi konwulsjami. Nastąpił paraliż, który przejawiał się także, co odnotowali kronikarze, utratą mowy. Śmierć nastąpiła niedługo potem. Tym razem obsadzenie tronu odbyło się bez niepokojów i kontrkandydatur. Nie licząc przebywającego gdzieś na drugim krańcu Europy syna Edmunda Zelaznobokiego — Edwarda Wygnańca, Edward Wyznawca był jedynym żyjącym przed­ stawicielem dynastii. Co prawda, władający Norwegią król Magnus i wojujący o panowanie nad Danią Swen Estrithsson

chętnie sięgnęliby po sukcesję po Hartheknucie, ale szczę­ śliwym dla Edwarda zbiegiem okoliczności, ich uwaga i siły były zajęte wzajemnymi animozjami. W ten sposób przejęcie władzy w Anglii przez przyszłego świętego Ko­ ścioła katolickiego Edwarda Wyznawcę nie zostało zakłócone przez nikogo. Rozpoczął się dwudziestoczteroletni okres ciszy przed burzą. Kluczowym zagadnieniem do zrozumienia pasma wy­ darzeń, których punktem kulminacyjnym stała się bitwa pod Hastings, są mechanizmy i zwyczaje związane z na­ stępstwem tronu w dobie anglosaskiej. Od czasów Alfreda i jego potomków w Anglii panowała dynastia Wessex. Zmarły w początkach 1066 r. Edward Wyznawca — ostatni jej przedstawiciel był osiemnastym z kolei władcą, wy­ wodzącym się z tego rodu. Według tradycji przekazanej przez Kroniką anglosaską założycielem tej najdłużej pa­ nującej rodziny królewskiej we współczesnej sobie Europie był Cerdyk — wódz saski, który przybył do Anglii w 494 lub 495 r. na czele flotylli składającej się z pięciu statków. Co się tyczy pochodzenia samego Cerdyka, ta sama tradycja utrzymywała, że był potomkiem Wodena w dziewiątym pokoleniu. Tak więc za Edwardem Wyznawcą stało osiem stuleci historii (z czego co najmniej pięć wiarygodnie poświadczonych przez źródła historyczne); osiemset lat ciągłości dynastycznej to bardzo długo. Trudno się więc dziwić, że Anglosasi wykazywali przywiązanie do swych „przyrodzonych” panów. Ale sama przynależność do dynastii nie wystarczała. Wymagane były jeszcze inne kwalifikacje, których wysokie urodzenie samo w sobie nie gwarantowało. Opat Elfryk, uczony mnich anglosaski, który żył na przeło­ mie X i XI wieku, wypowiadając się na temat następstwa tronu i charakteru władzy monarszej w swoim kraju stwierdził, że nikt nie może się sam wybrać królem — wybór monarchy należy do ludu. Pod pojęciem ludu miał na myśli tanów (thegns) czyli ludzi wolnych, dzierżących majątki ziemskie

w zamian za służbę wojskową oraz możnowładców. Elfryk zastrzegł jednak, że kiedy wybór już nastąpi, decyzja jest ostateczna — króla odwołać nie można, jego władza jest dożywotnia. Jak więc widzimy, pogląd ten pod każdym niemal względem odbiega od teorii i praktyki, obowiązującej w formującym się właśnie zachodnioeuropejskim porządku

feudalnym, według którego prawo do tronu było dziedziczne, ale poddani mieli prawo do wypowiedzenia posłuszeństwa, gdy król nie wywiązywał się ze swych obowiązków lub nadużywał uprawnień. Anglosaski model władzy monarszej wykształcił się w toku niespokojnej historii Wysp Brytyjskich poprzedzającego pięćsetlecia. Liczba plemiennych „królów” w dobie najazdu Anglów, Jutów i Sasów w V wieku była ogromna i najprawdopodobniej sięgała setek. Niewiele wiemy o charakterze ich władzy; możemy jedynie się domyślać, że pełnili przede wszystkim rolę przywódców wojskowych. Jak wielką wagę przywiązywano wówczas do zdolności króla do obrony własnego terytorium i podboju sąsiadujących ziem, ukazuje fakt, iż na każdym monarsze angielskim aż do czasów nowożytnych spoczywał obowiązek osobistego prowadzenia swych wojsk do boju, a ci spośród nich, którzy przegrywali bitwy, natychmiast stawali w obliczu niebezpieczeństwa utraty tronu. Przekonali się o tym Etelred II i Jan bez Ziemi. Drugi podstawowy obowiązek króla to stanowienie prawa. Niektórzy historycy sugerują, iż w tej funkcji monarchy anglosaskiego przetrwały ślady wpływów rzymskich. Jakkol­ wiek wydaje się to wątpliwe, to jednak przyznać musimy, iż bardzo wcześnie, bo już na przełomie VI i VII wieku, został spisany pierwszy zwód anglosaskiego prawa zwyczajowego. Prawodawstwo króla Kentu Etelberta, o którym tu mowa, było pierwszym, spisanym w języku germańskim, wśród wszystkich państw powstałych na gruzach cesarstwa zachodniego. Lektura tego zwodu nie pozostawia wątpliwości co do inspiracji ze strony religii chrześcijańskiej i prawa rzymskiego. Przedstawiona na tkaninie z Bayeux ceremonia koro­ nacyjna Harolda II z 1066 r. miała już za sobą długą tradycję. Monarcha anglosaski łączył w sobie element doczesny z uświęconym. Sw. Kolumban, założyciel słyn­ nego klasztoru na wyspie łona, sam będąc krwi królewskiej, jako pierwszy wprowadził rytuał poświęcania króla w trakcie koronacji. W ten sposób monarcha anglosaski stawał się

pod względem pozycji społecznej osobą zbliżoną do stanu

kapłańskiego; do elementu wywyższenia przez sprawowanie władzy wśród świeckich dodano drugi czynnik — wy­ wyższenia w porządku duchownym. Proces sakralizacji władzy został w późniejszych wiekach wzmocniony poprzez dołączenie namaszczenia. Poprzez sakrę monarszą król wchodził do rodziny władców chrześcijańskich, cieszącej się szczególną protekcją i łaską Niebieskiego Króla Królów, /.upewniającą powodzenie w wojnie i pokoju. Władcy dbali więc o ścisły związek monarchii z Kościołem. Król Mercji Offa (757-796) przewodniczył synodom diecez­ jalnym, a arcybiskupi i biskupi należeli do najściślejszego otoczenia królewskiego. Dynastie pielęgnowały związki ze szczególnymi miejscami kultu, takimi jak wspomniana już wspólnota pustelnicza na łonie, licznie powstającymi innymi klasztorami oraz zwykłymi świątyniami diecezja­ lnymi, dbając o powiększanie uposażenia, potwierdzając posiadane już przywileje i ustanawiając nowe. Niekiedy, chociaż nie tak często jak to miało miejsce w późnym Średniowieczu lub czasach nowożytnych, zdarzało się, że najwyższe godności kościelne przypadały członkom rodziny królewskiej, tak jak w przypadku Egberta — arcybiskupa Yorku, który był bratem władcy Northumbrii, Eadberta. Odrębnym zagadnieniem było prawo do tronu. Jak już wcześniej zaznaczono, tron angielski w XI wieku uważany był nie za dziedziczny, lecz elekcyjny. Nie oznaczało to jednak, że każdy miał prawo zostać wybranym w drodze wolnej elekcji. W pierwszym rzędzie jako kandydaci postrzegani byli członkowie dynastii Wessex, męskich potomków której okreś­ lano terminem etheling. Analiza etymologiczna tego wyrazu rzuca interesujące światło na ową dynastyczną zdolność do bycia królem. Termin etheling nie jest bynajmniej nazwą dynastii, tak jak polscy Piastowie lub czescy Przemyślidzi. Słowo to wywodzi się ze źródlosłowu starogermańskiego, wskazującego na szlachetność rodu. Z tego samego pierwiastka

wywodzi się rodzina dzisiejszych niemieckich słów, zawiera­ jących rdzeń „adel-” (np. Adel — szlachta, adelig — szlachecki itp.) W czasach anglosaskich w Anglii termin etheling w zna­ czeniu ogólnym oznaczał męża szlachetnego rodu, jednak w znaczeniu szczegółowym określał męskiego potomka dynas­ tii Wessex, zdolnego do sprawowania władzy królewskiej. Jak widzimy, akcentowana jest szlacheckość, a nie element dynastyczny. Następstwo tronu, mimo całego nacisku na związek monarchii z Kościołem, nie wiązało się ani z pierworództwem, ani z pochodzeniem ze związku zawartego przed ołtarzem. Przykładów wyboru na króla kandydata nie posia­ dającego jednej lub obydwu z wymienionych cech, można by mnożyć wiele. Wiązało się to przede wszystkim z względami praktycznymi — w niespokojnych czasach koronowanie małoletniego chłopca, aczkolwiek pierworodnego syna lub pierwszego zrodzonego ze związku zawartego zgodnie z pra­ wem kościelnym, groziło katastrofą dla całego państwa. Nowy monarcha natychmiast po wyborze musiał być zdolny po­ prowadzić swe wojska w pole. Dlatego też naturalnymi kandydatami byli wszyscy męscy potomkowie dynastii, ale kandydaci będący już w latach sprawnych mieli zdecydowanie większe szanse. Na tym jeszcze nie koniec wyjątków — elekcja nie była ograniczona wyłącznie do członków dynastii. Któż więc oprócz członków rodziny panującej miał prawo kandydować? W X wieku najprawdopodobniej zgłoszenie się pretendenta spoza grona ethelingów uchodziłoby jeszcze za uzurpację. Jednak wypadki, jakie zaszły w niespokojnych pierwszych czterech dziesięcioleciach XI wieku, zburzyły tę ekskluzywność. W wyniku najazdów, walk i zwykłych nie­ szczęśliwych zbiegów okoliczności sprawnych członków dy­ nastii zaczynało niebezpiecznie brakować. Poza tym tron zdobywali najeźdźcy, tacy jak Swen Widłobrody lub Kanut Wielki, a ten ostatni okazał się znacznie sprawniejszym władcą niż panujący przez ostatnie dziesięciolecia rodzimy Ethelred II, który nie darmo przeszedł do historii z przydom­

kiem Bezradny. Mimo, iż po kolejnych perturbacjach tron wrócił do dynastii Wessex w osobie Edwarda Wyznawcy, przeświadczenie o konieczności szukania następcy pośród ethelingów było już mocno nadwątlone. Na odczuciach tych skorzystali pretendenci spoza dynastii — najpierw Harold, u następnie Wilhelm. I w tym miejscu dochodzimy do ostatniego elementu mozaiki, składającej się na mechanizmy rządzące następstwem tronu anglosaskiego — desygnacji przez odchodzącego władcę. Edward Wyznawca umierał bezdzietny. W kraju znajdował się, co prawda, jeszcze jeden etheling — Edgar, syn Edwarda Wygnańca, ale był on małoletni — nie znamy dokładnej daty jego urodzenia, ale wydaje się, że w 1066 r. nie mógł liczyć więcej niż czternaście lat. Wyznawca wskazał więc na Harolda, swego pierwszego dostojnika, doświadczonego i sprawdzonego wodza i administratora, jako swego następcę. Wybór ten został przyjęty przez większość możnych, a niezadowoleni zostali wkrótce albo usatysfakcjonowani koncesjami ze strony Harolda, albo zastraszeni. Wszystko wydawało się być na najlepszej drodze, kiedy pojawili się inni pretendenci. Kłopot w tym, że Edward na wcześniejszym etapie swych meandrów politycznych najprawdopodobniej poczynił przyrzeczenia co do następstwa po sobie Wilhelmowi normandzkiemu, który potraktował je bardzo poważnie. Widzimy więc, że wyznaczenie Harolda nie było odosobnionym wypadkiem, lecz uprawnioną praktyką, akcepto­ waną przez poddanych i samych zainteresowanych. Praktyka desygnowania następcy przez aktualnego monarchę pojawiła się w Anglii pod koniec VIII wieku i wywodziła się, podobnie jak unikanie wyboru nieletniego, z przyczyn prag­ matycznych. W chwili, kiedy władca umierał, najczęściej dochodziło do sporów. Pretendentów, przy tak szeroko za­ krojonych regułach wybieralności, z reguły bywało kilku, a o ostatecznym wyniku decydowała potęga osobista kan­ dydatów i popierających go możnych. W efekcie ktoś rywaliza­ cję przegrywał. Jedni godzili się ze swoim losem, inni nie.

W tym drugim przypadku malkontent najczęściej uciekał za granicę i szukał sprzymierzeńców, by ponownie postawić swoje roszczenia na porządku dziennym; nierzadko kończyło się to najazdem zewnętrznym. Desygnowanie następcy było wiec próbą zapobieżenia takim sytuacjom. Na ile było środ­ kiem skutecznym, pozostaje odrębnym zagadnieniem. Z publiczno-prawnego punktu widzenia, w przypadku desygnowania następcy, państwo anglosaskie było traktowane jako prywatna własność panującego, który miał prawo legować ją temu, kogo uznał za najodpowiedniejszego kandydata do spadku. Zjawisko to nie jest niczym odosobnionym i występuje współcześnie w innych krajach. Polskie państwo wczesnopiastowskie również traktowane było przez dynastię jako własność prywatna. Mieszko I, przeczuwając zbliżający się kres, naj­ pierw wyodrębnił dzielnicę dla najstarszego Bolesława, a pozo­ stałą — główną część swego władztwa zapisał drugiej żonie Odzie i jej nieletnim synom. Żeby dodatkowo zabezpieczyć interesy żony i młodszych dzieci przed zakusami Chrobrego, oddał „państwo gnieźnieńskie” w lenno św. Piotrowi, czyli Stolicy Apostolskiej. Taka była faktyczna geneza słynnego dokumentu znanego w historiografii jako „Dagome iudex”.

MILITARIA

Dawni historycy zgodnie przypisywali druzgocące zwycięstwo Normandczyków w bitwie pod Hastings ich przewadze technicz­ nej i taktycznej. W myśl owych poglądów na zboczach Wzgórza Senlac naprzeciw słabo uzbrojonym i kiepsko zorganizowanym wojskom anglosaskim stanęła nowocześnie wyposażona, karna i świetnie przygotowana armia Wilhelma. Co więcej, siły Wilhelma składały się z pocztów feudałów normandzkich i północnofrancuskich oraz wszelkiego autoramentu niespokoj­ nych duchów, słowem — ludzi żyjących z wojny, a więc profesjonalistów. Wojska Harolda natomiast złożone były głównie z amatorów — chłopów powołanych pod broń w ra­ mach pospolitego ruszenia hrabstw. Przewagę Normandczyków najdobitniej ilustrował fakt, iż ich główną siłą była ciężkozbrojna konnica, której obrońcy wyspy przeciwstawili staroświeckie zastępy piesze. W tej sytuacji uważano, że wynik zmagań był przesądzony już przed rozpoczęciem bitwy, a fakt, że trwała ona tak długo, przypisać należy nadzwyczajnej dzielności Anglosasów, do końca broniących swej ojczyzny. Argumentację uzupeł­ niało stwierdzenie, że zupełność klęski, która w końcu nastąpiła, tylko potwierdziła nierówność szans przeciwników. Rozumowanie to, zarówno z punktu widzenia historyków, jak i szerokiej publiczności, zwłaszcza angielskiej, miało

wiele zalet. Przede wszystkim w racjonalny sposób wyjaśniało zagadkę załamania się państwowości anglosaskiej w wyniku praktycznie jednej bitwy; po wtóre tłumaczyło, jak mogło dojść do paradoksalnego wydarzenia, kiedy małe księstwo normandzkie skutecznie podbiło wielokrotnie je przewyż­ szające powierzchnią, zasobami i liczbą ludności królestwo anglosaskie; po trzecie oddawało honor pokonanym, którzy stając do nierównej walki wykazali niebywałe męstwo i wy­ trwałość. Niestety, podobnie jak w przypadku wielu innych prostych i sugestywnych wyjaśnień skomplikowanych wyda­ rzeń historycznych, rozumowanie to nie wytrzymało krytyki. Zapatrywania współczesne dalece odbiegają od owych trady­ cyjnych poglądów. Drobiazgowe badania doprowadziły do stanowczego zaprzeczenia większości wyżej przedstawionych twierdzeń. Przede wszystkim okazało się, że różnice między obydwoma stronami nie były aż tak głębokie, jak wcześniej twierdzono. Jedenastowieczna sztuka wojenna Anglosasów pozostawała pod przemożnym wpływem doświadczeń i zwyczajów wojs­ kowych Skandynawów. Przywiezione z kontynentu obyczaje wojenne Anglów, Jutów i Sasów, które w V wieku zapewniły im zwycięstwo nad celtycką ludnością Wysp Brytyjskich, u schyłku VIII stulecia okazały się zupełnie nieskuteczne wobec powtarzających się najazdów wikingów i w ciągu następnego wieku uległy na tyle skutecznym modyfikacjom, że mieszkańcy wyspy nie tylko zdołali się obronić, ale także doszło do zjednoczenia Anglii pod berłem dynastii Wessex. Z drugiej strony obyczaje wojenne, taktyka i uzbrojenie ich przeciwników pod Hastings wywodziły się z tych samych źródeł. Normandczycy to przecież potomkowie tych samych najeźdźców, którzy napadali na Wyspy Brytyjskie od trzech stuleci. Różnicę w ich przypadku stanowiło wzbogacenie wikingowskiego dziedzictwa o doświadczenia zdobyte w zma­ ganiach z Frankami — przede wszystkim szerokie zastosowa­ nie konnicy jako siły uderzeniowej, operowanie szerokimi

Zagonami kawaleryjskimi na terytorium wroga i budowanie drewniano-ziemnych grodów na zdobytym terenie. Jednakże, jak poświadczają kroniki, żadna z tych technik nie była całkowicie obca Anglosasom. W wojaczce posługiwali się oni końmi, choć częściej walczyli pieszo i potrafili budować umocnienia, a za czasów Edwarda Wyznawcy wzniesiono w Anglii co najmniej kilka prywatnych zamków. Różnice między obydwoma armiami w uzbrojeniu, wyszkoleniu i tak­ tyce nie były więc zasadnicze; w każdym razie nie na tyle duże, by o zwycięstwie na polach pod Hastings zadecydowała sama przewaga techniczna jednej ze stron. Pamiętajmy ponad­ to, że elita bojowa zarówno normandzka, jak i anglosaska należała do tej samej klasy społecznej i hołdowała podobnej obyczajowości, a związki rodowe i towarzyskie nadal były silne w owym świecie ludzi północy, do którego coraz luźniej, ule nadal zaliczały się i Anglia, i Normandia. Pośredni dowód na podobieństwa w wyposażeniu walczących po obydwu stronach odnajdujemy także na tkaninie z Bayeux — dla odróżnienia obrońców od najeźdźców autor projektu plastycz­ nego musiał się uciec aż do stylizacji fryzur — Anglosasi noszą włosy krótkie, a Normandczycy długie; ci drudzy są także zawsze gładko ogoleni, podczas gdy np. król Harold nosi wąsy. Gdyby zabrakło tego elementu identyfikacyjnego, walczący na poszczególnych obrazach zlaliby się w nie­ zrozumiałe kłębowisko tak samo wyglądających postaci! W rezultacie tylko dwa rzeczywiste elementy różniły wrogie armie na polach pod Hastings: zastosowanie przez Normand­ czyków walki z konia oraz powszechne posługiwanie się przez piechotę normandzką łukami. Skąd owe różnice się wzięły — zaraz postaramy się wyjaśnić. Na czele anglosaskich sił zbrojnych stał król. Dowodzenie wojskiem należało do niezbywalnych atrybutów, a zarazem obowiązków monarchy. Obyczaj wymagał od króla, by w ra­ zie potrzeby osobiście prowadził swe wojsko do boju. Król, który z jakichkolwiek powodów rezygnował z tej funkcji,

automatycznie tracił respekt w oczach swych poddanych; i odwrotnie — pan wojenny, szczęśliwy wódz, którego imię otaczał urok zwycięstwa, cieszył się większym poważaniem i posłuchem. Ponieważ jednak państwo anglosaskie było rozległe terytorialnie, a niektóre jego granice były stale zagrożone, król nie mógł się obyć bez lokalnych zastępców i dowódców niższego szczebla, a także systemu mobilizowa­ nia armii. Tradycyjnie monarcha anglosaski dysponował kilkoma rodzajami wojska: drużyną, pospolitym ruszeniem i flotą wojenną, które wykorzystywał w zależności od lokalizacji konfliktu i stopnia zagrożenia. Trzon sił zbrojnych stanowiła drużyna, składającą się z doborowych wojów, od czasów Kanuta Wielkiego nazywanych housecarls. Drużyna — kon­ tyngent zawodowych żołnierzy pozostających na utrzymaniu króla, z natury rzeczy była nieliczna; gros armii stanowiło więc pospolite ruszenie zwane jyrcl, powoływane pod broń terytorialnie. Oprócz tego, w zależności od potrzeb króla i możliwości skarbu, utrzymywano mniejszą lub większą flotę wojenną. W skład sił zbrojnych królestwa wchodziły też ufortyfikowane miasta. Królestwo Anglii, pod względem administracyjnym, składało się z kilku dzielnic zwanych earlcloms (w 1. poj.: earldom), na czele których stali urzędnicy tytułowani earlami'. W połowie XI wieku wywodzili się oni z kręgów najbardziej wpływowych możnowładców, jednak nie było tak zawsze. Urząd earla wykształcił się w X i XI wieku z ealdormanów („starszych”) z czasów króla Alfreda, którzy byli zwierzchnikami po­ szczególnych hrabstw. Władza ecddormana rosła stopniowo wraz z ekspansją Wessex, a w początkach XI wieku, za rządów duńskich, przekształciła się w stanowisko earla — na1

W

polskojęzycznej

skandynawskim

literaturze

odpowiednikiem

godność

„jarl”.

earla

Autorowi

sienie tego terminu na grunt angielski pozostawione zostało określenie oryginalne.

wydaje

określa niniejszej się

się

niekiedy

książki

nieuprawnione,

jego

przenie­ dlatego

miestnika królewskiego, odpowiedzialnego za całą wielką dzielnicę. Powód owej błyskotliwej kariery tkwił w charakterze państwa Kanuta Wielkiego. Król ów rządził wielkim imperium północnoeuropejskim, składającym się z Anglii, Danii i Nor­ wegii, co wymagało posługiwania się zastępcami, reprezen­ tującymi władzę monarszą na większych terytoriach. Podzielił więc swe angielskie posiadłości na cztery dzielnice, nawiązu­ jące do historycznych królestw anglosaskich: Wessex, Mercia, East Anglia i Northumbria, na czele których ustanowił mianowanych earlów. O ile za czasów Kanuta Wielkiego Carlowie nierzadko rekrutowali się z grona wybitniejszych rycerzy i w razie potrzeby w każdej chwili mogli zostać odwołani, o tyle w latach niepokojów targających królestwem po śmierci duńskiego władcy oraz za panowania nieudolnego Edwarda Wyznawcy, earlowie umocnili swą pozycję, a ich urzędy faktycznie stały się dziedziczne, jeżeli nie zawsze z ojca na syna, to przynajmniej w obrębie rodu. Władanie dzielnicą stanowiło źródło wielkich dochodów i splendoru, dawało także możliwość obsadzania pośledniejszych stanowisk. Dlatego też ród, którego przedstawiciel osiągał earlostwo, szybko wzrastał w potęgę i wpływy. Zjawisko to najlepiej ilustruje kariera rodu Godwina, który przez dwa pokolenia stał się na tyle wielki, że Harold odważył się sięgnąć po koronę królewską. Obsada urzędów earlowskich stanowiła więc poważny i drażliwy problem dla każdego monarchy. Od chwili, kiedy urzędy te stały się domeną możnowładztwa, królowie przy nominowaniu nowych earlów usiłowali utrzy­ mywać równowagę między czołowymi rodami. W tym celu chętnie korzystali z prerogatywy, uprawniającej ich do prze­ prowadzania zmian kształtu terytorialnego poszczególnych dzielnic, powiększając albo uszczuplając znaczenie danego earla lub jego rodu. W roku 1066 Anglia była podzielona na siedem jednostek administracyjnych, z których tylko cztery były obsadzone: w Northumbrii urzędował Morcar, w Mercji — Edwin, Wschodnią Anglią (East Anglia) zawiadywał Gyrth,

a wschodnią częścią Midlands administrował Leofwine. Pozo­ stałe trzy dzielnice: Wessex oraz północne i zachodnie Midlands podlegały bezpośrednio władzy samego monarchy. Na powierzonym im terytorium earlowie sprawowali w zasa­ dzie pełnię władzy wykonawczej, dlatego też każdy z nich dowodził pospolitym ruszeniem ze swojej dzielnicy oraz miał przyboczną drużynę wojów, także nazywanych housecarls. Housecarls byli zawodowymi żołnierzami o bardzo wysokiej wartości bojowej, a drużyna królewska stanowiła w wypadku konfliktu zewnętrznego podstawę wojsk anglosaskich. Forma­ cja ta w Anglii powołana została do życia przez Kanuta w 1018 r., który na jej wyposażenie i utrzymanie przeznaczył wpływy z danegeld, czyli podatku ziemskiego, ustanowionego przeszło sto lat wcześniej jako trybut na rzecz najeźdźców wikingowskich oraz heregeld — daniny pobieranej na opłace­ nie duńskich najemników w służbie monarchy angielskiego. Podatki tego rodzaju były rzadkością w Europie w owym czasie i umożliwiały królowi Anglii utrzymywanie stosunkowo licznej armii stałej. W czasach pokoju stacjonowała ona w mniejszych oddziałach na obszarze całego kraju, ale ze względu na wyposażenie wojów w konie, można ją było w razie potrzeby szybko skoncentrować. Najemny charakter służby drużynników i ich osobisty związek z panującym podkreśla ich nazwa: houseccirl w staroangielskim oznacza domownika. Drużynnicy z reguły żyli skoszarowani i poddani dyscyplinie, chociaż źródła mówią także o drużynnikach wyposażonych w ziemię — ewidentnie rozpoczął się już proces feudalizacji państwa i w tej dziedzinie. Generalnie jednak można stwierdzić, że większość drużyny żyła ze stołu pańskiego. W zamian za utrzymanie houseccirl zobowiązany był do bezwzględnej lojalności względem władcy. Wierność monarsze, obok męstwa i sprawności bojowej, urastała u niego do rangi kwestii honorowej. Gdy w królestwie panował pokój, oddziały housecarlów pełniły różnorakie funkcje — od mili­ tarnych i policyjnych po ściąganie podatków. Wojacy wypo-

Sażeni byli w dekorowane hełmy, kolczugi i tarcze dla osłony Oraz włócznie, miecze i topory bojowe jako broń zaczepną. Obok housecarls istniała formacja o charakterze pospolitego ruszenia, zwana fyrd. Były to zwykłe w ówczesnej Europie kontyngenty terytorialne, wystawiane przez poszczególne hrabstwa, dowodzone przez earlów i lokalnych szeryfów. Pospolite ruszenie, teoretycznie składające się ze wszystkich wolnych mężczyzn danego okręgu, nosiło nazwę „wielkiego fyrd’ i stanowiło główny zrąb armii w stanie pełnej mobilizacji. Pamiętać jednak należy, że do pełnej mobilizacji nie do­ chodziło nigdy. Powszechny obowiązek obronny dotyczył tylko własnego hrabstwa, dzielnicy, a w najgorszym wypadku sąsiednich dzielnic. W skali ogólnokrajowej siły te nigdy nie były powoływane pod broń, najwyżej hrabstwo wysyłało określony kontyngent. Tak więc lokalny i powszechny charak­ ter fyrd był jego siłą i słabością zarazem — powodował, że „wielki fyrd' był istotnym elementem sił zbrojnych jedynie w momentach obrony przed najazdem zewnętrznym. Dlatego leż do celów prowadzenia wojny w innej części królestwa lub za granicą powoływano drugą odmianę wojsk terytorialnych, którą historycy określają jako ,fyrd wyborowy”. Składała się ona z tanów, czyli posiadaczy majątków ziemskich, a więc ludzi dosyć zamożnych, choć niekoniecznie bogatych. W razie wezwania królewskiego każdy tan miał obowiązek wystawić poczet o określonym składzie, ustalanym na podstawie wiel­ kości posiadanego majątku. Żołnierze wchodzący w skład owych wybranych sił terytorialnych byli zdecydowanie lepiej uzbrojeni niż zwykli członkowie pospolitego ruszenia. Poza tym, wyposażeni byli w konie, co dawało im kapitalną zdolność do szybkiego przemieszczania się, a monarsze możliwość przeprowadzenia szybkiej koncentracji sił i prze­ rzucenia ich w pożądany region. „Fyrd wyborowy” gromadził feudalną elitę anglosaską oraz grupę średniozamożnych posesjonatów o wysoko wykształconym poczuciu własnej godności. Zapewne ustępował wartością bojową drużynom króla i earlów,

jednak nie mogła to być różnica zasadnicza. Większość wojów powoływanych do tej formacji musiała mieć jakieś doświadczenie bojowe, pochodzące chociażby z cyklicznie wybuchających konfliktów na pograniczach walijskim i szkoc­ kim lub z czasów wojen domowych. „Fyrd wyborowy” był prawdopodobnie bliski wartością bojową pocztom północnofrancuskich feudałów, z których w głównej mierze składało się wojsko Wilhelma. Istotnymi elementami obronnymi królestwa anglosaskiego były także warowne miasta oraz flota wojenna. Obrona miast spoczywała zasadniczo na ich mieszkańcach, co powodowało dwojakie konsekwencje. Jeżeli miasto stawało wobec chwilo­ wego lub niewielkiego niebezpieczeństwa, obrońcy na ogół spisywali się znakomicie. Inaczej sprawy wyglądały w wypad­ ku pojawienia się pod danym ośrodkiem poważniejszych sił, jak np. zagrożenie Yorku przez Haralda Hardradę lub Dover przez Wilhelma Zdobywcę w 1066 r. Kiedy mieszczanie nie mogli liczyć na szybką odsiecz, załoga często wolała się poddać, ratując głowy i przynajmniej część mienia, niż stawiać opór i narażać na nieobliczalne konsekwencje. Normanowie jako napastnicy cieszyli się ponurą sławą — łupiestwo, mordowanie, gwałty i zniszczenie to zwyczajny w owych czasach los zdobytego miasta. Nic więc dziwnego, że miesz­ kańcy wybierali mniejsze zło. Dla monarchy kierującego całokształtem obrony owa nieobliczalność miast jako punktów oporu stanowiła jednak poważny problem. Flota anglosaska funkcjonowała zwykle na zasadzie zaciągu kaperskiego, tzn. wynajmu prywatnych jednostek i ich załóg na określony czas. Jednostki te, poza działaniami wojennymi na służbie królewskiej, w większości najprawdopodobniej trudniły się procederem pirackim. Nie ulega wątpliwości, że wartość bojowa floty anglosaskiej dalece przewyższała normandzką, niemniej gdy uzgodniony termin wypłaty upływał, a monarcha nie dysponował pieniędzmi, flota rozpierzchała się albo, co gorsze, sama odbierała należność plądrując

spokojnych mieszkańców wybrzeży. Nierzadko też podnosiła bunt i wtedy sytuacja mogła bardzo łatwo wymknąć się całkowicie spod kontroli. W 1066 r. najazd nastąpił w chwili rozpuszczania floty na zimę lub wkrótce potem. Harold więc, chociaż posiadał zasobny skarbiec i nie bał się buntu, jednocześnie dysponował i nie dysponował siłami morskimi. Najprawdopodobniej wydał rozkaz ponownej koncentracji, zaatakowania Wilhelma od tyłu i odcięcia mu odwrotu; ewidentnie jednak eskadra anglosaska nie przybyła na czas. W 1066 r. wojsko normandzkie pod względem organizacyj­ nym odbiegało od tego, czym zazwyczaj dysponował książę Wilhelm. Wynikało to z wyjątkowych warunków, które wytworzyły się ze względu na przygotowanie wyprawy zakrojonej na tak wielką skalę. Generalnie, siły zgromadzone przez Wilhelma można podzielić na zastępy wystawione przez niego samego i jego wasali, czyli wojska, które miały obowiązek wystąpić na jego wezwanie oraz ochotników, którzy z tych lub innych powodów zaciągnęli się pod jego sztandary. Odrębną kwestię stanowiła flota. Tradycyjnie zainteresowania książąt normandzkich koncentrowały się na lądzie i dlatego nie utrzymywali oni floty. Jednak ich związki z północnymi pobratymcami powodowały, że żeglowanie nie było im zupełnie obce. Z tych też powodów Wilhelm bez zahamowań wydał rozkaz budowy floty. Mimo to, podkreślić należy, iż było to przedsięwzięcie jednorazowe o charakterze wyraźnie transportowym. W planach Wilhelma nie leżało szarpanie Harolda, obyczajem wikingów, napadami wzdłuż wybrzeża, lecz jednorazowy desant w określonym punkcie wraz z końmi, ciężkim uzbrojeniem i zapasami. Rozstrzyg­ nięcia szukał w bitwie na lądzie. Na wodzie siły Wilhelma czuły się niepewnie, co wyraźnie rzuca się w oczy w trakcie przeprawy i lądowania. Struktura wojsk normandzkich wynikała z feudalnego charakteru tego księstwa. Europa Zachodnia w pierwszej połowie XI wieku znajdowała się w okresie intensywnego

umacniania stosunków lennych. Normandia jednak, jako państewko młode i bardzo jeszcze nieokrzesane, weszła w ten proces opóźniona, a Wilhelm będąc człowiekiem inteligentnym i energicznym rozumiał owe procesy i potrafił wykorzystać swoją pozycję, by pokierować nimi zgodnie z własnymi potrzebami. Wybrał więc z anarchicznych w gruncie rzeczy tendencji feudalnych te, które w rezultacie umocniły jego władzę oraz potęgę księstwa. Przede wszystkim po opanowaniu niepewnej sytuacji politycznej, jaka wytworzyła się w począt­ kach jego panowania, systematycznie nadaje swym rycerzom posiadłości ziemskie, dzięki czemu hamuje odpływ ludzi do tworzących się nowych normańskich posiadłości w połu­ dniowych Włoszech. Majątki, które rozdaje należą jednak do średnich wielkością. Książę nie pomnaża grupy wielkich feudałów, woli powiększać grono wasali łatwiejszych do skontrolowania. Pilnuje, by wakujące lenna powracały pod jego opiekę. Konsekwentnie przestrzega zakazu budowy zamków przez lenników bez jego zgody. W skomplikowanej drabinie feudalnej, gdzie jeden człowiek mógł z racji dzierżenia ziem od różnych suzerenów być zobowiązany do wierności wrogim sobie panom, wprowadza obyczaj przysięgi hołdow­ niczej szczególnej wierności względem jednego z nich. Powołując się na uchwały kościelne o tzw. pokoju bożym, ogranicza także walki lokalne. Księstwo normandzkie składało się z domeny książęcej, lenn feudalnych oraz alodiów; ziemie należące do Kościoła w owych czasach w Normandii traktowane były najczęściej jako lenna. Obszary bezpośrednio zależne od księcia stanowiły podstawę jego potęgi ekonomicznej i przewagi militarnej. Dobrami tymi administrowali w jego imieniu wicehrabiowie, do obowiązków których należało także przygotowanie i po­ prowadzenie na wojnę określonej ilości żołnierzy na wezwanie księcia. Ilość i jakość owych kontyngentów określana była okresowo i zależała od powierzchni oraz liczby ludności zamieszkującej dane włości lub miasto. Większość armii

stanowiły jednak poczty lenników i tutaj odnotować należy zasadniczą zbieżność systemów wojskowych Anglii i Nor­ mandii — w obydwu krajach główny zrąb armii tworzyli rycerze dzierżący ziemię w zamian za posługę wojskową. Pozostawał jednak jeszcze problem właścicieli alodiów. Alo­ diami określamy własność ziemską, wywodzącą się z czasów przedfeudalnych. Były to ziemie rodowe, których posiadanie nie wiązało się z obligacjami na rzecz pana feudalnego. Ponieważ ludność z tych terenów wymykała się z systemu militarnego księstwa, zwłaszcza w przypadku walki poza granicami Normandii, Wilhelm mógł jedynie zachęcić właś­ cicieli alodiów do dobrowolnego przyłączenia się do jego sprawy i — jak zobaczymy dalej — poświęcił bardzo wiele czasu i energii, by stworzyć atmosferę przychylności i entuz­ jazmu wokół wyprawy. Najważniejszą formacją w wojsku normańskim była cięż­ kozbrojna konnica. Gdy oddziały tej kawalerii atakowały w pełnym pędzie, szyki przeciwnika były poważnie zagrożone. Typowy rycerz, wchodzący w skład tej formacji miał na sobie kolczugę, czyli zbroję kolczą. Kolczuga była powszechnie używana przez bogatych wojów, zarówno anglosaskich, jak i normańskich konnych i pieszych. Zbroja ta składała się z tysięcy malutkich żelaznych obrączek, splecionych w swoistą długą koszulę, rozciętą od dołu dla umożliwienia wygodnego chodzenia i zasiadania na koniu. Istniała także odmiana kolczugi posiadająca nogawice, co wyraźnie widać na tkaninie z Bayeux. Stosowali ją chętniej wojownicy walczący pieszo; w przypadku jeźdźca siedzenie na metalowej siatce w twardym siodle zapewne okazałoby się nie do wytrzymania. Techniki splatania ogniw kolczugi, podobnie jak wielkość kółek, były różne. Niektóre zbroje posiadały dwie, a niekiedy aż trzy warstwy plecionki. Obok kolczug istniały także zbroje zrobione z metalowych łusek przyczepionych do — najpraw­ dopodobniej — skórzanej kurty. Zbroje takie skutecznie chroniły przed razami ciętymi. Gorzej było z odpornością na

przebicia. Bezpośrednie trafienie strzałą z łuku albo bełtem z kuszy, ukłucie włócznią lub kopią dawało duże szanse przebicia osłony. Zbroja pozostawiała także niezabezpieczoną twarz oraz dolną część nóg. Kolczuga zakładana była przez głowę i spinana pasem. Dla zabezpieczenia głowy, szyi i ramion nakładano często kaptur, na który dopiero szedł hełm. Kaptur z kolczugi mógł być albo integralnym elementem zbroi, albo był zakładany niezależnie; w tym drugim przypadku rycerz był zabezpieczony na ramionach podwójną warstwą pancerza. Hełm najczęściej miał kształt stożka, niekiedy zaopatrzonego w osłonę na nos zwaną nanośnikiem. Zrobiony mógł być albo w formie stożkowej konstrukcji z pasków żelaznych lub brązowych, do których przynitowane były trójkątne płaty blachy, albo wykuty z jednolitego kawałka metalu. Ten drugi typ miał zde­ cydowanie większą wytrzymałość. Niestety, nie zachowały się do dziś żadne egzemplarze jedenastowiecznych kolczug. Najstarsza znana badaczom zbroja tego typu pochodzi z XII wieku i przechowywana jest w skarbcu katedry św. Wacława na Hradczanach w Pradze czeskiej; jest już jednak bardzo zniszczona przez korozję i niewiele można na jej podstawie powiedzieć. Większość informacji technicznych czerpiemy więc z mozolnych rekon­ strukcji, dokonywanych przez historyków uzbrojenia. Z prze­ kazów historycznych wiemy, że kolczuga była dosyć ciężka. Tkanina z Bayeux dostarcza kilku wizerunków zbroi kolczych, przenoszonych przez służących na drągach przewleczonych przez obydwa rękawy. Dla wygodnego przenoszenia jej z miejsca na miejsce trzeba było aż dwóch ludzi. Dysponujemy także relacją kronikarską, według której Wilhelm zademonst­ rował podwładnym swą wytrzymałość i determinację, niosąc przez dłuższy czas zbroję swoją i jednego ze swoich wasali Wilhelma Fitz Osberna, który znużony upałem i długotrwałym marszem zdjął kolczugę, a potem nie miał siły jej nieść. Musiał więc być to poważny ciężar nawet dla wyćwiczonego

mężczyzny. Próby rekonstrukcji kolczug potwierdzają tę konstatację — ciężar samej zbroi wynosił ok. 14 kilogramów; jednakże, jak twierdzi James Bradbury, angielski badacz najazdu normańskiego, po założeniu okazuje się, że zbroja kolcza znacznie mniej ciąży i ogranicza ruchy niż tego można by się spodziewać. Zbroja, oprócz funkcji ochronnych, pełniła jeszcze jedną rolę — była oznaką bogactwa i znaczenia, przez co paradok­ salnie narażała swego właściciela na niebezpieczeństwo. Powalenie rycerza w zbroi na polu bitwy lub z zasadzki gwarantowało nie byle jaki łup. Dlatego też Hugon z Maine, gdy w bitwie pod Dreux stracił konia, skrył się pospiesznie przed niepożądanymi oczyma i błyskawicznie zakopał swą zbroję w ziemi, po czym przywdziawszy okrycie pasterza przedarł się z powrotem do swoich. Oprócz zbroi i hełmu wojownika chroniła również tarcza. Używano dwóch rodzajów tarcz: starszego typu okrągła, stosowana była chętniej przez wojów pieszych (aczkolwiek tkanina z Bayeux dostarcza dowodów, że nie była to reguła); nowsza, podłużna o kształcie latawca — szeroka i zaokrąg­ lona u góry, zwężająca się w szpic ku dołowi, preferowana była przez konnych. Tarcze wykonywano zazwyczaj z drew­ nianych desek pokrytych twardą skórą, niekiedy jej obrzeża wzmacniano paskiem blachy. Tarcze okrągłe miały średnicę około jednego metra, pośrodku znajdował się metalowy uchwyt na rękę, z zewnątrz ustylizowany na rodzaj dużego guza i rzemienie umożliwiające przerzucenie jej na plecy. Grubość tarcz wahała się w granicach od półtora do trzech centymetrów. Tarcza nowego typu była najprawdopodobniej zapożycze­ niem z południa Europy. Swój specyficzny kształt zawdzięczała warunkom walki z wierzchowca: wąska, podłużna część miała chronić nogę, podczas gdy szeroka, górna zasłaniała korpus jeźdźca. Od tarczy okrągłej odróżniała się także nieco za­ krzywioną do wewnątrz powierzchnią, która z jednej strony

pozwalała skuteczniej osłonić walczącego, z drugiej zaś lepiej wytrzymywała ataki. Tarcze podłużne na ogół nie posiadały także metalowego guza i uchwytu. Trzymane były na przed­ ramieniu dzięki przytwierdzonym od wewnątrz rzemieniom. Tarcze skutecznie chroniły przed strzałami z łuku i razami miecza; jednakże belt z kuszy bez trudu przebijał je na wylot, podobnie jak silne uderzenie włócznią. Rzecz charakterys­ tyczna — świadectwo tkaniny z Bayeux zdaje się przeczyć używaniu przez rycerzy obydwu stron znaków rodowych o charakterze heraldycznym na tarczach. Spostrzeżenie to potwierdza także relacja kronikarza, że Normandczycy mieli trudności z rozpoznaniem zmasakrowanego ciała Harolda po bitwie — gdyby herby nawet w pierwotnej postaci były już w użyciu, problem by nie powstał. Ewidentnie znaki heral­ dyczne pojawiły się dopiero później — najprawdopodobniej na terenach Francji, skąd rozpowszechniły się na całą Europę. Używano natomiast chorągwi, które pełniły bardzo praktyczne zadanie w czasie bitwy, umożliwiając wojownikowi zorien­ towanie się, gdzie skupione jest jądro jego oddziału, a dowódcy głównemu pozwalając śledzić kierunki natarć i odwrotów poszczególnych hufców. Najważniejszą i najbardziej cenioną bronią rycerza był miecz. Wczesnośredniowieczny miecz wykształcił się w wy­ niku ulepszeń dokonywanych od czsu wynalezienia tej broni głęboko w starożytności. Udoskonalenia w technologii obróbki kowalskiej żelaza, jakie wprowadzono w Europie około 900 r. spowodowały, że klinga mogła być dłuższa i lżejsza. W XI wieku najdoskonalszym spośród używanych był tzw. miecz normandzki. Jego klinga mierzyła około siedemdziesięciu pięciu centymetrów i była dosyć szeroka; można nią było zarówno siec, jak i kłuć. Jelec, zazwyczaj prosty i niezbyt szeroki, czasami minimalnie wygięty ku dołowi, miał za zadanie chronić dłoń przed uderzeniem. W rękojeści wyróż­ niała się duża, znacznie większa niż w późniejszych wiekach, spłaszczona od góry głowica, która równoważyła ciężar klingi,

dzięki czemu broń lepiej „leżała w dłoni”, a zadawanie ciosów wymagało mniej siły. Mimo to miecz normandzki w użyciu bardzo przypominał tasak, fechtowanie nim było możliwe tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Miecze stanowiły najwszechstronniejszy z używanych wów­ czas rodzajów broni i jednocześnie najkosztowniejszy. Cena tego narzędzia niejednokrotnie przewyższała wartość całej wsi poddańczej, a rzemieślnicy wykuwający je na zamówienie wkładali w nie cały kunszt i dumni ze swej pracy, uwieczniali swe imię na klindze, jak to było w przypadku mistrza Ingelri od miecza wikingowskiego wydobytego z dna Tamizy. Niejed­ nokrotnie miecz otrzymywał także własne imię, które było wygrawerowane na głowni. Podobnie więc jak zbroja, tak i miecz, oprócz funkcji bojowych, wskazywał poziom szlachec­ twa i zamożności. O ile posiadanie miecza było sprawą prestiżową, o tyle bronią najbardziej rozpowszechnioną i to zarówno wśród konnych, jak i pieszych, była włócznia. Pod Hastings mamy do czynienia z dwoma podstawowymi rodzajami włóczni — krótką, używaną przez piechurów i kawalerzystów oraz długą, stosowaną tylko przez wojowników konnych. Włócznią krótką można było rzucać lub kłuć, ale uważne przestudiowanie wizerunków na tkaninie z Bayeux dowodzi, że wojowie konni posługiwali się także włóczniami długimi w sposób nawiązu­ jący do zastosowania kopii w późniejszych wiekach. Od razu jednak dodajmy, że broń ta tylko w bardzo niewielkim stopniu przypominała typową średniowieczną kopię. Włócznie były dosyć długie i cienkie, zakończone żelaznym grotem; tuż przed grotem przywieszany był prostokątny lub trójkątny proporczyk. Nie znamy dokładnie długości ówczesnych włó­ czni, ale były one zdecydowanie dłuższe od konia, musiały więc mierzyć od trzech do czterech metrów. Nie mogły być przesadnie ciężkie, bowiem bronią tą kawalerzyści posługiwali się w trojaki sposób: kłuli znad głowy lub z ramienia opuszczonego wzdłuż tułowia, a także uderzali włócznią

trzymaną pod pachą, wykorzystując impet szarży. Ten ostatni sposób był najważniejszy w ataku. Na nowy sposób użycia włóczni przez kawalerzystę wska­ zuje jeszcze inny szczegół na tkaninie z Bayeux — konstrukcja uprzęży, kształt siodła i wychylona do przodu pozycja jeźdźca w trakcie ataku. Siodła, przeznaczone do ataku z włócznią trzymaną jak lanca pod pachą, skonstruowane były w inny sposób niż zwykłe siodła jeździeckie — posiadały podwyż­ szone i wzmocnione oparcie na plecy. Charakterystyczny jest także inny element oporządzenia końskiego: rzemienie strze­ mion są niezwykle długie (jeździec ma praktycznie wypros­ towane nogi) i przyczepione do szerokiego pasa, który obejmuje konia od przodu poniżej szyi i łączy się z siodłem tak, by nie mogło się ono przesuwać do tyłu. Taka konstrukcja uprzęży, strzemion i siodła umożliwiała jeźdźcowi z jednej strony wykorzystanie wagi konia w momencie uderzenia grotem lancy w przeciwnika, z drugiej zaś przeniesienie na wierzchowca maksymalnej części siły zwrotnej uderzenia. Użycie długich włóczni z wykorzystaniem impetu konia w ataku było niesłychanie skuteczne. Posiadamy interesujące, niemal współczesne świadectwo źródłowe na ten temat, które chociaż wywodzi się z przeciwległej części Europy, dobrze ilustruje omawiany tu problem. Księżniczka bizantyjska Anna Komnena po zetknięciu się w trakcie pierwszej krucjaty z rycerstwem zachodnioeuropejskim (wśród którego poważny odsetek stanowili Normandczycy) odnotowała, że rycerz „na koniu ... może przebić nawet mury Babilonu”2. Obok broni ogromną rolę w walce odgrywał sam wierz­ chowiec. Świadczy o tym pieczołowitość, z jaką Normand­ czycy przewieźli swe rumaki przez Kanał La Manche mimo monstrualnych kłopotów, z jakimi musiało się wiązać okrę­ towanie, transport i rozładunek tych zwierząt przy pomocy niewielkich jednostek morskich, którymi dysponowali i pry2

Anna

Komnena,

Aleksjasa,

przekł.

Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1972, t. II, s. 181.

O.

Jurewicz, ks.

XIII,

8,

mitywnych warunków portowych. Wierzchowiec bojowy nie był zwykłym koniem. Jak zaświadczają źródła, były to wybrane ogiery odpowiedniej rasy, specjalnie hodowane w tym i tylko tym celu, od źrebięcia tresowane do posłuszeństwa jeźdźcowi, który musiał panować nad koniem przy pomocy nóg, ostróg i tylko jednej ręki oraz do umiejętnego zachowywania się na polu walki. Wartość wyszkolonego wierzchowca bojowego wielokrotnie przewyższała cenę zwykłego konia, do tego dochodziła uprząż i siodło, ale też wartość bojowa rycerza konnego, zwłaszcza w ataku, wielokrotnie przewyższała wartość piechura, a sam rycerz strącony z konia stawał się znacznie mniej groźny. Wspomina o tym także przywołana już Anna Komnena, opisując jak to jej ojciec, cesarz Aleksy I Komnen, gdy walczył z normańskimi siłami księcia Antiochii Beomunda w północnej Grecji, rozkazał swym łucznikom celować nie w ludzi, lecz w wierzchowce, bowiem wiedział, że tak bardzo groźny rycerz zachodnioeuropejski kiedy „zejdzie z konia, staje się igraszką w rękach pierwszego lepszego człowieka”3. Chociaż główna siła uderzeniowa wojska normandzkiego składała się z ciężkozbrojnych konnych rycerzy z długimi włóczniami używanymi jak kopie, to bardzo wątpliwe, by wykształciła się już wówczas umiejętność natarcia szarżą kawaleryjską. Konnica nie umiała jeszcze atakować zwartym szykiem, który wysuniętymi daleko do przodu ostrzami lanc oraz samym ciężarem potężnych ogierów bojowych miał w przyszłości rozrywać linie obrońców jak rozpędzony taran. Chociaż do boju ruszały na jedną komendę cale hufce, wysiłek żołnierzy nie był zsynchronizowany i każdy wojownik atakował na własną rękę w wybrany przez siebie sposób. O ile indywidualne umiejętności militarne stały zapewne na wysokim poziomie, o tyle dyscyplina i zgranie wojska pozostawiały wiele do życzenia. Niemniej, rycerstwo normandzkie zdobyło 3

Ibidem.

już pierwsze szlify w taktyce walki pododdziałami, potrafiło bowiem sprawnie i skutecznie wykonać skądinąd skompliko­ wany manewr pozorowanej ucieczki, czyli symulowania bezładnego odwrotu w panice i tym samym zachęcenia wroga do pościgu i złamania własnych linii, by następnie wykonać nagły zwrot i zaatakować przeciwnika już w szyku roz­ proszonym. Manewr ten był z powodzeniem zastosowany co najmniej jeden raz pod Hastings, ale znane są wypadki posłużenia się przez Normandczyków pozorowaną ucieczką także w innych bitwach. Anglosasi do walki pod Hastings stanęli pieszo. Wynikało to nie z braku koni czy nieumiejętności walki z wierzchowca, ale ze specyficznego etosu, nawiązującego swymi korzeniami do egalitaryzmu zbójeckiej drużyny wikingów: towarzysze broni walczyli ramię w ramię, zgrupowani wokół wodza. Walka z konia postrzegana była jako mniej honorowa, ponieważ posiadanie wierzchowca w razie przegranej w sposób zasadniczy zwiększało prawdopodobieństwo uratowania się ucieczką. Dlatego też nieustraszeni wojowie, chociaż na miejsce starcia dojeżdżali konno, na samym polu walki zsiadali ze swych rumaków i odganiali je na znak pogardy dla niebezpieczeństwa oraz solidarności z resztą drużyny. Do boju formowali gęsty szyk pieszy, określany w kronikach jako „mur tarcz”. Miejsca krytyczne szyku — ich usytuowanie wynikało każdorazowo z innej konfiguracji terenu i posunięć wroga — były wzmacniane najlepiej uzbrojonymi i najbardziej doświadczonymi wojownikami. W większości opisów bitew z czasów anglosaskich wyłania się dosyć prosty obraz taktycz­ ny. Przeciwnicy ruszali do natarcia pieszymi hufcami ustawio­ nymi w szyk zwany „murem tarcz”. Polegał on na ustawieniu jeden za drugim kilku gęstych rzędów wojowników tak, że każdy chronił swą tarczą także lewy bok sąsiada z prawej. Przestrzeń między kolejnymi rzędami była zredukowana do minimum, przez co wojowie z drugiego szeregu mogli kłuć włóczniami zza pleców towarzyszy lub natychmiast zamienić

rannego z czoła szyku. Zanim doszło do zwarcia, starano się osłabić przeciwnika miotanymi włóczniami, strzałami z łu­ ków i pociskami z proc. Ścierające się hufce usiłowały rozerwać i rozproszyć szyk przeciwnika. Jeżeli nie do­ chodziło do tego szybko, hufce potrafiły się od siebie chwilowo odrywać dla złapania oddechu, po czym dochodziło do kolejnego starcia aż do momentu, kiedy jedna ze stron nie wytrzymywała, jej szyk pękał, a poszczególni wojowie zaczynali uciekać do koni. Ulubioną bronią anglosaskiego wojownika był topór bojowy. Topór w rękach doświadczonego piechura potrafił być nie­ słychanie efektywnym narzędziem w walce. Przede wszystkim pozwalał na uzyskanie olbrzymiej siły uderzenia skoncent­ rowanej na niewielkiej płaszczyźnie kontaktu, której niewiele tarcz zdołało się oprzeć, a z pewnością żadna kolczuga. Poza tym, jego prosta i solidna konstrukcja wytrzymywała wielo­ krotne użycie — nie szczerbił się tak łatwo jak miecz i nie łamał jak włócznia. Topory bojowe miały kształt zbliżony do trójkąta o zakrzywionych bokach; długość ostrza dochodziła do dwudziestu pięciu centymetrów, a drzewca do półtora metra. Na tkaninie z Bayeux można wyróżnić dwa rodzaje topora bojowego: długi, dwuręczny — walczył nim Leofwine, brat króla Harolda oraz krótki jednoręczny, którym w razie potrzeby można było także rzucać na odległość. Wadą topora był bardzo niewielki zasięg rażenia, mniejszy nawet niż sztych mieczem (by nie wspomnieć o pchnięciu włócznią) oraz konieczność posiadania sporej ilości miejsca wokół siebie dla wzięcia zamachu, co w warunkach gęstego szyku było bardzo trudne. Oddziały piesze, w armii normandzkiej rekrutujące się z niższych sfer społecznych, odgrywały rolę drugoplanową w stosunku do ciężkiej jazdy. Sytuacja ulegała zmianie w chwili, gdy dochodziło do ataku na fortyfikacje lub do działań oblężniczych, kiedy to nawet rycerstwo musiało zsiąść z koni i nacierać pieszo. W warunkach bitwy polowej piechota

normandzka miała za zadanie wspierać uderzenia jazdy pociskami miotanymi na odległość oraz angażowaniem wroga w walkę bezpośrednią w chwili, gdy kawaleria odpoczywała lub dokonywała przegrupowania. Piechurzy posługiwali się także mniej dystyngowaną bronią niż rycerze. W skład ich zasadniczego uzbrojenia wchodziły włócznie, tarcze, topory, łuki oraz kusze. Niektórzy z nich zapewne mieli hełmy, lecz bardzo wątpliwe, by którykolwiek miał miecz. Na tkaninie z Bayeux widać czasami wśród wojów pieszych rycerzy w zbrojach. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, by znajdowali się oni w szeregach piechoty przez całą bitwę. Byli to zapewne rycerze, którzy utracili w walce swe wierzchowce. Nie ulega wątpliwości, że Normandczycy pod Hastings z dobrym skutkiem posługiwali się łukami; bardziej zadziwia fakt, że ich przeciwnicy z broni tej nie skorzystali. Łucznictwo w historii Europy zazwyczaj kojarzy się z Anglią. Wspaniałe zwycięstwa chłopskich łuczników angielskich nad ciężko­ zbrojnym rycerstwem francuskim w czasach wojny stuletniej i legendarne, choć oparte na faktycznej popularności łucznictwa wśród społeczeństwa angielskiego, wyczyny Robin Hooda, należą jednak do czasów późniejszych. W XI wieku łucznicy angielscy nie zasłynęli jeszcze w Europie — nie oznacza to jednak, że łuk był w Anglii nieznany. Wręcz przeciwnie, był znany i jak zaświadczają źródła uchodził za broń stosowaną nie tylko do polowania, ale przede wszystkim wojenną. Wzmianki o lukach znajdujemy w kronikach, sagach i na wielu wizerunkach plastycznych. Dlaczego więc na nacierającą konnicę i piechotę normandzką nie posypał się grad strzał? Przyczyn tego możemy się jedynie domyślać. Najczęściej podnoszone przez historyków wyjaśnienie odwołuje się do zbiegu w czasie niewiele dłuższym od miesiąca trzech wielkich bitw: Gate Fulford, Stamford Bridge i Hastings. Chodziłoby tu po prostu o kłopoty aprowizacyjne — po dwóch wielkich starciach na północy wojsko nie miało już dalszych zapasów strzał, a wyprodukowanie lub sprowadzenie nowych wymagało

czasu. Wysunięto też inną hipotezę. Łueznietwo w Anglii zawsze było umiejętnością szczególnie popularną i uprawianą w wybranych okolicach, a źródła wydają się wskazywać na północe części królestwa jako miejsce rekrutacji mistrzów łuku i cięciwy. Pochód Harolda na południe przebiegał w wielkim pośpiechu, a łucznicy rekrutujący się z niższych warstw społecznych nie dysponowali końmi. Harold mógł zabrać ze sobą tylko tych żołnierzy, którzy dotrzymywali tempa marszu. Łucznicy zostali więc na północy. Trzeba jednak przyznać, że obie powyższe hipotezy wydają się bardzo mało przekonujące. Brak łuczników po stronie anglo­ saskiej pod Hastings pozostaje nadal wielką zagadką! Jakkolwiek tkanina z Bayeux nie dostarcza na to dowodów bezpośrednich, to jednak źródła pisane nie pozostawiają wątpliwości, że Normandczycy posługiwali się pod Hastings także kuszami. Broń ta, po raz pierwszy wynaleziona przez Chińczyków, była już znana starożytnym Rzymianom, a we wczesnym średniowieczu Frankom. Nie ma więc powodów, dla których można by zadać kłam kronikarzom. Niestety, nie zachowały się przykłady ani opisy jedenastowiecznych kusz. Możemy się jedynie domyślać, że były to jeszcze dosyć prymitywne, aczkolwiek niezwykle skuteczne na­ rzędzia: jeden z kronikarzy przestrzega, że na nic tarcza, gdy nadlatuje bełt z kuszy! Na zakończenie przeglądu spraw związanych z prowa­ dzeniem wojny przez Anglosasów i Normandczyków należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt ówczesnej wojaczki, a mianowicie na ogromną zależność walczących od osoby przywódcy. Rola wodza na polu bitwy była wyjątkowo ważna, nie tylko z powodu decyzji przez niego podejmo­ wanych, lecz także dlatego, że lojalność wojska była zo­ gniskowana w osobie przywódcy. W takich warunkach ewen­ tualność śmierci wodza w trakcie bitwy, jak to się wydarzyło pod Maldon w 991 r., groziła natychmiastową paniką i ucie­ czką większości wojowników z pola walki. Jak ważną była

obecność wodza naczelnego i jego zdrowie, widać z reakcji księcia Wilhelma, gdy w trakcie bitwy pod Hastings usłyszał, że w szeregach normandzkich rozchodzi się pogłoska o jego śmierci. Natychmiast, nie zważając na niebezpieczeństwo trafienia przygodnym pociskiem, zdjął hełm i przejechał się wzdłuż swych szeregów, by okazać swe oblicze i zlikwidować problem w zarodku. Wkrótce też udało mu się przywrócić porządek w szeregach. Kto wie jednak, jak potoczyłyby się losy starcia, gdyby nie wykazał przytomności umysłu, a woj­ sko ogarnęła panika i rozpoczął się bezładny odwrót.

Strona z Kroniki anglosaskiej

Edward Wyznawca, Harold II i Wilhelm Zdobywca — wizerunki na współczesnych monetach

Srebrny denar Etelreda II

Srebrny denar Kanuta Wielkiego

Srebrny denar Wilhelma Zdobywcy

Przywilej Wilhelma Zdobywcy dla Londynu

Wilhelm Zdobywca przyjmuje egzemplarz dedykowanej mu kroniki Ordericusa Vitalisa

Królowa Emma — matka Edwarda Wyznawcy

Dromore Castle — typowy gród normański

Długie łodzie wikingów

Houscarl

WILHELM

Praojczyzną ludów germańskich są półwyspy Skandynawski i Jutlandzki. Ponieważ ubogie pod względem rolniczym ziemie Skandynawii nie były zdolne wyżywić bezustannie wzrastającej liczby mieszkańców, co jakiś czas z obszarów tych ruszały na wschód, zachód i południe kolejne fale migracyjne. Wędrówki przybierały czasami postać marszów całych plemion, ciąg­ nących wraz z rodzinami i dobytkiem, czasami zaś wypraw niewielkich drużyn wojowniczych, wyspecjalizowanych w na­ głych napaściach na osiadłą i nie spodziewającą się niebez­ pieczeństwa ludność w bliższych i dalszych okolicach. Migra­ cje, bez względu na ich liczebność, zawsze wiązały się z rozbojem, rabunkiem i podbojem, ale czasami też z pokojo­ wym osadnictwem. Ta, o której mowa poniżej, w podręcz­ nikach historii nazywana „normańską” albo „wikingowską”, rozpoczęła się w wieku VIII i trwała po X z naturalnym przedłużeniem, jakie stanowiła ekspansja państw normańskich w XI i XII w. Efekty owych zbrojnych wędrówek — państwa założone przez skandynawskich rozbójników na obszarach od Lewantu po Islandię — określane są przez niektórych histo­ ryków jako „imperium normańskie”. „Ludzie północy” odcisnęli na historii Europy niezatarte piętno. Między końcem VIII a XII wiekiem Normanowie byli

trwale obecni na całym kontynencie europejskim, a zwłaszcza w jego północnej części. Spójrzmy przez chwilę na mapę. Na dalekim zachodzie skolonizowali Islandię, założyli osady na Grenlandii i prawdopodobnie sięgnęli aż po wybrzeża Ameryki Północnej. Rabowali wielokrotnie Wyspy Brytyjskie i na nich się osiedlali, w Anglii tworząc swą luźno zorganizowaną kolonię zwaną Danelaw oraz liczne państewka w Irlandii i na wyspach rozsianych wokół północnych i zachodnich wybrzeży Brytanii. Na południe od Wysp Brytyjskich, po drugiej stronie Kanału La Manche, rozciągało się państwo zachodniofrankijskie. Na jego północnym obrzeżu, w ciągu mniej więcej stu pięćdziesięciu lat od 91 l r., czyli momentu pierwszego nadania im ziemi nad dolnym biegiem Sekwany, stworzyli Księstwo Normandii — dobrze zorganizowany, prężny i agresywny organizm państwowy, który swą potęgą po niedługim czasie przewyższył siły nie tylko innych wielkich feudałów francus­ kich, ale i samego króla. Jeśli przeniesiemy wzrok na północny wschód okaże się, że w pierwotnych siedzibach Normanów na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia również zaszły wielkie zmiany — powstały trzy trwałe państwa narodowe, królestwa: norweskie, szwedzkie i duńskie. Państwa te wy­ trzymały próbę czasu i trwają w podobnych granicach do dziś. Posuwając się dalej na południowy wschód, docieramy do ziem między Odrą i Wisłą i tu także stwierdzamy pojawienie się elementu normańskiego, aczkolwiek przyznać należy, że rola wikingów w początkach państwa polskiego nie została jak dotąd zadawalająco wyświetlona przez naukę. Ich obecność jednak bezspornie poświadczają odkrycia archeologiczne. Wreszcie jeszcze dalej na wschodzie Normanowie przyczynili się bezpośrednio do powstania państwa ruskiego, a dynastia Rurykowiczów, choć szybko zatraciła swój skandynawski charakter, długo jeszcze poczuwała się do łączności ze światem wikingów. Ale to nie wszystko. Szlakami rzecznymi Dźwiny i Dniepru wikingowie sięgnęli daleko na południe, docierając do Bizancjum i krajów arabskich. W Bizancjum obecność swą

zaznaczyli m.in. dostarczając najemników do elitarnej wareskiej1 gwardii cesarskiej — istotnego czynnika nie tylko w bizantyjskim systemie militarnym, ale także życiu politycz­ nym. Warto także dodać, że na zachodzie kontynentu, wyko­ rzystując szlaki morskie i oceaniczne, wikingowie docierali do świata arabskiego na Półwyspie Pirenejskim i w Afryce Północnej. A zatem między VIII a X wiekiem północna część Europy stanowiła właściwy świat Normanów, skąd jednak skutecznie przenikali oni na południe ku basenom Morza Czarnego i Morza Śródziemnego. W XI wieku na północnym zachodzie dochodzi do drugiej fazy ekspansji ludów północy, określanej w historiografii mianem „normańskiej”. W 1066 r. rozpoczyna się ponowny podbój Wysp Brytyjskich. Najszybciej ulega Anglia, której główny opór przełamany zostaje pod Hastings. Następnie utworzone na gruzach monarchii anglosaskiej państwo anglonormandzkie rozpoczyna systematyczny podbój Walii, zakoń­ czony dwieście lat później przez Edwarda I. Równolegle rusza anglo-normandzka ingerencja w wewnętrzne rozgrywki w Szkocji, a w sto lat po Hastings pierwsza wyprawa na Irlandię. Na kontynencie Normanowie również nie próżnują. Około roku 1000 rozpoczyna się seria awanturniczych wypraw, prywatnych przedsięwzięć najezdniczych, prowadzonych czę­ sto nawet wbrew woli księcia, przez indywidualnych feudałów normandzkich, gromadzących wokół siebie niespo­ kojne duchy, w które aż nadto obfitował świat wikingów. W wyniku tych wypraw dochodzi do wyparcia Arabów z Sycylii i południowej Italii. Normanowie zakładają tam swoje własne państwo, z którego następnie zagrażają Bi­ zancjum na Półwyspie Bałkańskim i w Anatolii, a w końcu w trakcie pierwszej wyprawy krzyżowej u schyłku XI wieku, udaje im się uchwycić przyczółek na Bliskim Wschodzie 1

Waregami nazywano Normanów szwedzkich.

w postaci Księstwa Antiochii. To właśnie w tym momencie historii Normanów mówi się o ich „imperium” i chociaż z pewnością jest to przesada — nigdy nie istniał jeden, zwarty normański organizm państwowy lub choćby system państw i państewek uznających zwierzchność jednego przywódcy — to jednak przyznać musimy, że funkcjonowało poczucie swoistej wspólnoty na obszarach przekraczających granice kontynentu europejskiego. Charakterystyczną cechą państw i państewek normańskich jast fakt, iż Normanowie zadziwiająco szybko roztapiali się w masie podbitych przez siebie ludów, tracąc swą odrębność etniczną, a ich księstwa i królestwa, za wyjątkiem ustanowio­ nych w Skandynawii, rychło asymilowały się i stawały jedynie etapem historii narodowych danych terytoriów. Znakomitym przykładem może być tutaj Ruś, której nie sposób traktować jako kolonii normańskiej. Tak pokrótce streścić można dzieje migracji normańskiej; pozostaje pytanie o jej znaczenie w dziejach Europy. W tym miejscu historycy nie mogą jednak dojść do porozumienia. Część badaczy jest skłonna ograniczać rolę Normanów do krwawego epizodu, który doprowadził do wstrząsów w po­ szczególnych regionach, przemieszania narodów i kultur oraz wyzw'olil siły, które ów kryzys przezwyciężyły. Istnieje też inne stanowisko, które przypisuje migracji normańskiej zna­ czącą rolę w rozpadzie cesarstwa karolińskiego, a tym samym przerwaniu ciągłości historii europejskiej. Od czasu podziału państwa Karola Wielkiego na trzy odrębne organizmy — kró­ lestwo wschodnich Franków, które z czasem przekształciło się w Niemcy, królestwo zachodnich Franków, czyli późniejszą Francję oraz Włochy — Europa już nigdy nie stanowiła jedności politycznej. W ten sposób idea cesarstwa zachodniorzymskiego, mimo iż wielokrotnie do niej wracano lub nawiązywano, została pogrzebana na zawsze. Niemniej, bez względu na to, którą z powyższych interpretacji uznamy za bardziej uzasadnioną faktem pozostaje, że piętno, które

Normanowie odcisnęli na dziejach naszego kontynentu, po dziś dzień nie zostało zatarte: mamy tu na myśli zarówno jego element niszczycielski z czasów najazdów i podbojów, jak i twórczy, który ujawnił się w momencie budowy nowych organizmów państwowych. Nie sposób zaprzeczyć, że migracje z północy spowodowały daleko sięgające zmiany tak w dzie­ dzinie społecznej, jak i gospodarczej: dzisiejsza Europa byłaby zapewne czymś zupełnie innym, gdyby w jej historii zabrakło epizodu wikingowsko-normańskiego. *** Wikingowie pojawili się jako postrach wybrzeży angielskich w ostatnim dziesięcioleciu VIII wieku. Niedługo potem zawitali do Europy kontynentalnej. Chociaż tradycja niezmiennie przekazuje obrazy zbójeckich najazdów, okrucieństw i gwał­ tów, badania historyków wykazują, że prawdziwy obraz był nieco bardziej zróżnicowany. Faktycznie, pierwsze uderzenia zawsze były skierowane w najbogatsze ośrodki i wiązały się głównie z rabunkiem. Niemniej nie wolno zapominać, że te najbogatsze, a tym samym najbardziej narażone na napady obiekty to bogate ośrodki kościelne, które jednocześnie były głównymi, a często jedynymi twórcami piśmiennej tradycji historycznej. W ten sposób potomności przekazany został bardzo jednostronny obraz wydarzeń. Tymczasem badania historyków wykazały, że po pierwszych gwałtownych i bardzo lukratywnych dla napastników zdobyczach, przechodzili oni ze względów praktycznych (główne źródła bogactwa były już wyczerpane) do innej polityki — wymuszania okupów od miejscowej ludności. Ta średniowieczna forma gangsterskiego wyłudzania pieniędzy „za opiekę” nazywała się Danegeld. Proceder początkowo stosowany jedynie sporadycznie w Anglii w końcu X wieku, podczas drugiej fazy najazdów normańskich przybrał postać systematycznego wyzysku całego społeczeńs­ twa anglosaskiego. Poza wymuszaniem okupów wikingowie

chętnie osiedlali się na nowych terenach, gdzie dosyć szybko wtapiali się w istniejące środowisko. O ile w Anglii, w czasach „pierwszego najazdu”, po kilkudziesięciu latach bezustannego ustępowania, udało się Alfredowi z Wessex postawić wikingom skuteczny opór, a następnie przejść do kontrofensywy, w państwie Franków sytuacja wyglądała inaczej. Tutaj, w drugiej połowie IX wieku, na skutek postępującego rozkładu imperium ka­ rolińskiego, nie stworzono żadnego skoordynowanego sy­ stemu obrony. Narastające rozdrobnienie feudalne i bez­ ustanne wojny wewnętrzne stworzyły wymarzone warunki dla praktyk wikingów. Państwo zachodniofrankijskie faktycznie nie istniało. Po wspaniałych dniach monarchii Karola Wielkiego pozostały już tylko wspomnienia. Władza królewska przez cały wiek IX stopniowo traciła siłę i prestiż. Na czoło arystokracji zachodniofrankijskiej wysunął się ród Robertynów, włada­ jący terytorium między Sekwaną a Loarą, tzw. księstwem Francji, który z powodzeniem konkurował z ostatnimi zasiadającymi na tronie przedstawicielami dynastii Karolin­ gów, by w 987 r. ostatecznie przejąć tytuł królewski. W początkach X wieku królem był jeszcze potomek Karola Wielkiego, Karol III o przydomku Simplex; dosłownie: Prosty lub Prostak2. U boku Karola III stał znacznie od niego potężniejszy książę Francji Robert I. Osaczony ze wszystkich stron król miotał się, bezskutecznie próbując znaleźć sposób na zagrażającego mu księcia Roberta, plagę najazdów wikingów na północy oraz atakujących raz po raz z północnego-zachodu Bretończyków. Pośród wikingowskich rozbójników, siejących postrach na wybrzeżu, wyróż­ niał się zuchwały herszt imieniem Rollon. Prawdopodobnie był to banita norweski, wygnany z kraju przez króla Haralda 2

Historycy

nie

tradycyjne, pejoratywne linijny” lub „Uczciwy”.

mogą

się

zgodzić

rozumienie

co

do

interpretacji

przeciwstawiane

jest

tego

znaczeniu

przydomka; „Prosto­

Pięknowłosego i wiodący żywot wikinga między Szkocją, Northumbrią, Irlandią i północną Francją. Na przełomie IX i X wieku watażka ten zbrojnie opanował obszary w okoli­ cach ujścia Sekwany. Król Karol i książę Robert, którego księstwo najbardziej cierpiało z powodu napadów wikingów, od dawna borykali się z problemem, w jaki sposób na trwałe poradzić sobie z zagrożeniem na północy. Zbyt słabi, by zabezpieczyć swe domeny siłami wojskowymi, po­ stanowili z konieczności usankcjonować prawnie posiadanie przez Rollona zagarniętych ziem w nadziei, że czując się prawowitym władcą i odpowiedzialnym za swe ziemie panem, powstrzyma się on od dalszych gwałtów, a jako lojalny wasal osłoni domenę królewską od napadów innych wikingów. Król po cichu liczył także na to, że w osobie nowego władcy Normandii rychło znajdzie sojusznika przeciwko księciu Robertowi. Rollon przystał na propozycję i został lennikiem królewskim. Akt nadania ziem, połączony z chrztem Normanów, miał miejsce w 911 r. i nosi nazwę pokoju z Saint-Clair-sur-Epte. Rollon i jego drużyna otrzy­ mali ziemie nad dolnym brzegiem Sekwany oraz miasto Rouen. W latach 924 i 933 król Raul nadał Normanom dwa kolejne terytoria. Nadania te określiły ogólnie granice przyszłego Księstwa Normandii. Nie należy wszakże wnios­ kować, że Karol, nadając ziemie Rollonowi, życzył sobie powstania trwałego władztwa normańskiego na północny, a tym bardziej ekspansjonistycznego Księstwa Normandii, które faktycznie w efekcie jego nadania z czasem tam wyrosło. Niedługo przed 911 r. wikingowie Rollona ponieśli dotkliwą porażkę pod Chartres, tak więc Karol III w pokoju z Saint-Clair-sur-Epte występował w charakterze dobro­ dzieja i dyktował im warunki z pozycji siły. Rollon nie otrzymał władzy książęcej i wątpliwe jest nawet, czy otrzymując uprawnienia hrabiowskie, dostał sam tytuł. Większość ziem mu nadanych znajdowała się pod władzą Bretanii i to jej kosztem mieli się pożywić wikingowie.

Jednak historia potoczyła się inaczej niż to planował Karol fil. Systematyczne umacnianie władzy centralnej w Normandii i stworzenie księstwa, które z upływem czasu nie tylko podbiło Bretanię, lecz także Anglię i zagroziło samemu Królestwu Francji, wypłynęło już z inicjatywy Rollona i jego potomków. Pod tym względem wikingowie nieco wyrwali się spod kontroli i wykroczyli poza przyznane im uprawnienia oraz wiązane z nimi plany. Historia Księs­ twa Normandii, zastrzegając wszelkie różnice wynikające z czasu, miejsca oraz charakteru tego organizmu politycz­ nego, przypomina karierę państwa Zakonu Krzyżackiego w Prusach, które wyrosło wbrew intencjom, odpowiedzial­ nych za ich sprowadzenie, książąt mazowieckich. Początkowo jednak chytry plan króla powiódł się znakomi­ cie: z jednej strony Rollon ustatkował się, z drugiej zaś monarsze udało się stworzyć państewko stale skonfliktowane z Robertynami. Na dodatek Rollon, a później jego syn Wilhelm Długi Miecz, swój sojusz z Karolingami traktowali bardzo poważnie. Rollon bowiem natychmiast dostrzegł korzyści płynące z aliansu wymierzonego przeciwko swemu najpotęż­ niejszemu sąsiadowi — księstwu Francji i gdy w latach 922-923 wybuchały kolejne bunty wielkich feudałów, wielo­ krotnie czynnie występował po stronie monarchy. Rollon jako władca Normandii okazał się sprawnym ad­ ministratorem i bezwzględnym stróżem prawa. Zabójców i złodziei tępił z niesłychaną surowością, co musiało niewątp­ liwie budzić ironiczne uwagi sąsiadów, pamiętających gwałty, jakich jeszcze niedawno sam dokonywał. Legenda głosi, że w swym księstwie zaprowadził taki porządek, iż gdy zawiesił na drzewie klejnot, nikt nie śmiał go nawet dotknąć. Bez wątpienia jest to jednak tylko legenda. Następcy Rollona: Wilhelm Długi Miecz (927-943), Ryszard I (943-996), Ry­ szard II (996-1026) i Robert Wspaniały (1027-1035) kon­ tynuowali dzieło założyciela, systematycznie umacniając księs­ two i utwierdzając władzę książęcą.

Tak przedstawia się tradycyjny pogląd na początki państwa normańskiego w północnej Francji. Ostatnio jednak podniosły się głosy, że owa „ewolucyjna” teoria opiera się na niedo­ statecznie krytycznym stosunku do źródeł. Historycy zwrócili uwagę na wielce wątpliwy charakter przekazów kronikarskich i przedstawili nową interpretację, w myśl której podczas pierwszego półwiecza sytuacja Normanów była bardzo płynna i niepewna. Dopiero przybycie drugiej potężnej grupy Duń­ czyków, którzy sprzymierzyli się z władcą Normandii (a nie podporządkowali mu), spowodowało ustabilizowanie państwa normandzkiego. W ten sposób w połowie X wieku faktycznie można mówić o powtórnym „założeniu” Normandii. Odtąd, w ciągu kolejnych stu lat, książęta poddali swej władzy kawałek po kawałku całość Normandii, a proces ten zakoń­ czył dopiero Wilhelm Zdobywca. Jednak bez względu na to, która z owych dwóch interpretacji ostanie się w historiografii, przyznać należy, że od połowy X wieku Normandia była państwem, z którym coraz bardziej musieli się liczyć wszyscy sąsiedzi. Powstanie i utrzymywanie się potęgi militarnej Księstwa Normandii możliwe było dzięki stałemu napływowi ludzi z północy. Większość członków drużyny Rollona, aczkolwiek on sam był Norwegiem, pochodziła z Danii. Chociaż w kate­ goriach wojennych Normanowie stanowili nie lada siłę, to jednak w porównaniu z ludnością nadanych im terytoriów stanowili zdecydowaną mniejszość, której przewaga wywodziła się z faktu, iż osiedlali się na nadanych im ziemiach głównie jako panowie ziemscy. Ludności poddana pod względem etnicznym była frankijska. W tej sytuacji zależność normańskiej kolonii od dalszego przypływu ludności skandynawskiej była oczywista. Owa migracja, trwająca z mniejszym lub większym nasileniem przez cały X wiek, nie była typową migracją ludów z rodzinami i dobytkiem (aczkolwiek i takiej wykluczyć nie można), lecz urządzaniem się wojowników na zdobytym terenie. Żon szukali najpierw na miejscu pośród

branek, a później na drodze wynegocjowanych normalną drogą małżeństw z miejscowymi kobietami. W efekcie normańscy najeźdźcy bardzo szybko się asymilowali. Nie ozna­ czało to naturalnie zerwania więzi z pobratymcami z północy. Wręcz przeciwnie — były one kultywowane przez cały wiek X; dopiero ustabilizowanie się organizmów państwowych w Skandynawii położyło kres stałemu przypływowi wojaków i stworzyło warunki do ostatecznego zerwania wspólnoty kulturowej. Asymilacja językowa i kulturowa Normanów nie przebiegała zresztą jednolicie. Ludność zamieszkująca wschodnią część księstwa, okolice bliskie stołecznemu Rouen, szybciej się wynaradawiała i zlewała z elementem francuskim. Inaczej wyglądało to na zachodzie, gdzie dłużej kultywowano odrębno­ ści i utrzymywano bliższe stosunki z pobratymcami w Skan­ dynawii i Anglii. Niemniej jednak i w tych stronach asymilacja przebiegła nadzwyczaj szybko, bowiem już w pierwszej połowie XI w. język germański zanikł całkowicie. W kręgach związanych z dworem w Rouen porzucenie dawnego narzecza nastąpiło dużo wcześniej. Następca Rollona, Wilhelm Długi Miecz jeszcze uważał za potrzebne, by jego syn Ryszard posługiwał się językiem przodków obok francuskiego. Aby jednak młody książę nauczył się ojczystej mowy, ojciec musiał go wysłać do zachodniej części swego władztwa, do Bayeux, na dwór jednego ze swych wasali. Tak oto normańska kolonia u ujścia Sekwany przeistaczała się w Księstwo Normandii. Jakkolwiek Normanowie szybko wtapiali się w otoczenie, nie oznacza to jednak, że sąsiedzi zapomnieli, kim faktycznie byli ich dziadowie i nie wypominali im ich pochodzenia; jeszcze pod koniec X wieku kronikarz francuski Ryszard z Reims nazywał księcia Ryszarda I pogardliwym mianem dux pyratorum (książę piratów). Sami Normanowie, chociaż za czasów Wilhelma Zdobywcy wszyscy już mówili po francusku, wyraźnie odczuwali i podkreślali swoją odrębność. Z dziedzictwa wikingów zachowali ducha ekspansji, skłonność

do wdawania się w ryzykowne awantury, uwielbienie dla przygody i kult wojaczki. Każdy wasal księcia Normandii musiał być rycerzem; jedynym godziwym zajęciem dla syna rycerskiego poza rzemiosłem wojennym była kariera duchow­ na. Od swych francuskich poddanych i sąsiadów Normanowie zaczerpnęli jednak znacznie więcej. Przede wszystkim przyjęli religię chrześcijańską, ale także kontakt z odradzającą się kulturą intelektualną i materialną oraz obyczaj rycerski, a wraz z nim umiejętność walki konnej. Wszystkie te elementy, szczęśliwie połączone i udoskonalone, dały w efekcie fenomen ekspansji normandzkiej. Doniosłym etapem w procesie asymilacji okazało się przyjęcie chrztu w 912 r., mimo iż źródła pozwalają wątpić w szczerość tego aktu. Chrzest przyjęty przez Rollona był posunięciem czysto formalnym, narzuconym mu wśród warunków pokoju z SaintClair-sur-Epte i wynikał z wyrachowania politycznego. Rollon do końca swych dni pozostał wyznawcą starych bogów germańs­ kich. Nie zapominajmy jednak, że jest to interpretacja oparta na przekazach pisanych z chrześcijańskiego punktu widzenia. Sam Rollon najprawdopodobniej nie widział nic złego w łączeniu kultu Boga chrześcijan i dawnych bóstw skandynawskich — mentalność religijna wikingów dopuszczała zabiegi o przy­ chylność różnych sił nadprzyrodzonych. Swemu synowi i dzie­ dzicowi jednak, Wilhelmowi Długiemu Mieczowi, za piastuna obrał rycerza Bothę, który wyróżniał się głęboką pobożnością na modłę chrześcijańską. Tak więc następcę Rollona można już uważać za prawdziwego chrześcijanina. Ponieważ przyjęcie danego wyznania przez panującego na ogół sprzyja rozprzestrze­ nieniu tej samej wiary wśród poddanych, za panowania Wilhel­ ma chrystianizacja Normandii poczyniła wielkie kroki. Za Ryszarda I Starego, syna Wilhelma Długiego Miecza, zdecydo­ wanie już dominowała. Mimo to stare przyzwyczajenia długo jeszcze kołatały się na marginesach życia: gdy w drugiej połowie X w. w zachodniej części księstwa wybuchały bunty, przybierały niekiedy charakter reakcji pogańskiej, a jeszcze w sto lat po

przyjęciu chrztu przez Rollona, zdarzało się wojom norman­ dzkim wzywać Thora na polu walki. Jeżeli w szczerość przyjęcia chrześcijaństwa przez wodza wikingów osadzonego nad Sekwaną możemy zasadnie powąt­ piewać (Rollon na łożu śmierci zarządził oprócz, obdarowania szeregu kościołów także złożenie ofiar z ludzi), to jego potomkowie wyznawali już chrześcijaństwo prostolinijnie, czyniąc to z gorliwością neofitów. Nikt inny, jak tylko sami władcy Normandii energicznie zabrali się do odbudowy organizacji kościelnej na terenie swego państwa. By w pełni zdać sobie sprawę z tego, co osiągnęli do czasów wyprawy Wilhelma Zdobywcy, trzeba koniecznie określić punkt wyjścia. W 911 r. na skutek niszczycielskiej działalności wikingów organizacja kościelna na terenach położonych w dolnym biegu Sekwany praktycznie nie istniała. Biskupi przetrwali co prawda w Rouen, ale tylko tam. Wszystkie domy zakonne prowincji leżały w gruzach, mnisi zaś albo zginęli, albo uciekli na południe, unosząc ze sobą wszystko, co się dało unieść, a nieobsadzone klerem świeckim kościoły po mias­ teczkach straszyły ruinami. Tak więc Wilhelm Długi Miecz musi dokonać ponownej fundacji Jumieges, a Ryszard 1 odbudowuje opactwa Saint-Ouen w stołecznym Rouen, w Saint-Wandrille oraz słynne Mont Saint Michel — nie­ zdobytą twierdzę na skalnej wyspie atlantyckiej, dostępnej suchą nogą jedynie w czasie odpływów. Tradycję tę kon­ tynuowali z coraz większym rozmachem następni władcy normandzcy, a wśród nich oczywiście Wilhelm Zdobywca. Arystokracja normandzka, wzorując się na rodzinie książęcej, fundowała kolejne klasztory i kościoły, hojnie je uposażając. Budowane wówczas kościoły i klasztory, charakteryzujące się potężnymi rozmiarami i bogatym wystrojem, dorównywały największym współczesnym budowlom sakralnym na całym chrześcijańskim Zachodzie. Odbudowa Kościoła w Normandii nie ograniczała się jednak tylko do wznoszenia budowli. Dla obsadzenia mnichami odbudowywanych domów zakonnych

sięgano do najlepszych klasztorów zreformowanych benedyk­ tynów z kongregacji kluniackiej. W efekcie, w domach tych wkrótce powstały silne ośrodki pracy intelektualnej, skryptoria oraz liczące się szkoły. Zwłaszcza szkoła w Bec, gdzie nauczali Lanfranc, a potem jego uczeń Anzelm — uczeni i myśliciele o międzynarodowej sławie, którzy wnieśli znaczą­ cy wkład w dzieje nauki średniowiecznej, cieszyła się szcze­ gólnym rozgłosem. Poziom kleru świeckiego również był znacznie wyższy niż w innych krajach, a zwłaszcza w Anglii. Ryszard Stary (942-996) jako pierwszy zerwał z tradycyjną polityką ojca i dziada i przeszedł do obozu antykarolińskiego, składając hołd lenny Hugonowi Wielkiemu z dynastii Robertynów i walnie się przyczyniając do osadzenia na tronie francuskim syna Hugona Wielkiego, również Hugona o przy­ domku Kapet, założyciela dynastii Kapetyngów, która władała Francją do końca średniowiecza. Za czasów Ryszarda Starego w łonie społeczeństwa normandzkiego wyraźnie pogłębiło się rozwarstwienie wewnętrzne. Źródła podkreślają, że Ryszard otaczał się wyłącznie ludźmi wysokiego rodu. Tradycyjny swoisty egalitaryzm rozbójniczej drużyny odszedł w niepamięć. Poza tym Normanowie ze statków przesiedli się już na konie i wkrótce zyskali opinię najlepszej jazdy w tej części Europy. Jednak tradycja morska, wrodzona żyłka do ryzyka, żądza nowych podbojów, a przede wszystkim zupełnie niechrześ­ cijański kult wojny spowodowały, że Normandia jej wikingowskim panom szybko przestała wystarczać. Przyczyniał się do tego problem młodszych synów, dla których zaczynało brakować lenn i groziła im pauperyzacja. Pojedynczy baro­ nowie zaczęli więc zbierać własne drużyny i z braku awantur w żelazną dłonią trzymanym księstwie, ruszali w świat w poszukiwaniu przygód, wojny i łupu. Celem ich ataków stały się południowe Włochy i Sycylia. Największe powodzenie zdobyła wyprawa Tankreda de Hauteville. Legendarny ten zawadiaka zdobył przyczółek na południu Półwyspu Apenińs­ kiego, po czym w trakcie długotrwałych bojów umocnił

i rozszerzył swoje władztwo do tego stopnia, że jego syn Robert Guiscard tytułował się już księciem Apulii i wojował z cesarzem bizantyjskim o Durazzo oraz inne posiadłości na Półwyspie Bałkańskim. W dalszych pokoleniach, na przełomie XI i XII wieku, Normanowie licznie zasilili szeregi pierwszej wyprawy krzyżowej, a po drodze do Ziemi Świętej założyli Księstwo Antiochii. Powróćmy jednak do Normandii, gdzie w 996 r. po śmierci Ryszarda Starego sukcesję po nim objął syn Ryszard II Dobry. Władca ten, jak wszyscy jego poprzednicy, charakteryzował się zdecydowaniem i bezwzględnością. W roku, w którym przejął władzę po śmierci ojca, wybuchł bunt chłopski, krwawo stłumiony — kronikarze odnotowali, że aby sterroryzować ludność — wieśniakom, którzy odważyli się artykułować wobec hrabiego Ivry żądania poprawy warunków bytu, ob­ cinano dłonie i stopy. Ryszard II pod pewnymi względami jednak różnił się od ojca i dziada — władca ten raczej unikał czynnego angażowania się w konflikty zbrojne; chętniej sięgał po narzędzia dyplomatyczne, którymi posługiwał się ze sporym powodzeniem, zwiększając znaczenie Normandii wśród sąsia­ dów. Pacyfistyczna polityka księcia zaowocowała stabilnością wewnętrzną i przyspieszonym rozwojem gospodarczym. Za czasów Ryszarda II ustalił się wreszcie zwyczaj tytułowania władcy Normandii księciem. Miało to związek z okrzepnięciem systemu lennego. Odkąd wśród dostojników dworu pojawili się hrabiowie i wicehrabiowie, ich zwierzchnik musiał po­ sługiwać się tytułem wyższej rangi. Następca Ryszarda II, jego najstarszy syn Ryszard III, panował zaledwie rok. Zmarł nagle, co stało się powodem licznych pogłosek, iż został otruty, a ponieważ ludzie za­ zwyczaj upatrują sprawcy zbrodni w osobie, której przynosi ona bezpośrednią korzyść, Normandczycy wskazywali po cichu na młodszego brata i następcę zmarłego księcia, Rober­ ta I, zwanego w jednych przekazach Wspaniałym, a w innych Diabłem. Krótkie panowanie Roberta nie przyniosło ani

spektakularnych sukcesów, ani specjalnych klęsk. Decyzja księcia udania się w 1035 r. z pielgrzymką do Grobu Świętego na ogół interpretowana jest jako wynik wyrzutów sumienia i potwierdzenie plotek o jego zaangażowaniu w śmierć brata. Nie da się wykluczyć takiej ewentualności, ale brak także dowodów winy. Faktem pozostaje jedynie, iż książę Robert udał się do Ziemi Świętej. Zanim jednak wybrał się w tak długą i niebezpieczną podróż, uznał za swój obowiązek uregulowanie spraw związanych z dzie­ dziczeniem władzy na wypadek własnej śmierci. Ponieważ nie miał legalnego potomstwa, kwestia kto zostanie wy­ znaczony jego następcą wcale nie była taka oczywista, kandydatów zaś było sporo. Robert zadecydował, że za­ szczyt ten przypadnie jego małemu synkowi, zrodzonemu z kobiety imieniem Harleva lub Herletta, córki rzemieślnika z Falaise. Chłopiec miał na imię Wilhelm. Książę, nie bez oporów, przekonał swych głównych wasali do zaak­ ceptowania tej decyzji. Wybór Wilhelma świadczy przede wszystkim o dwóch sprawach: po pierwsze, Robert nie był aż tak całkowicie nieodpowiedzialny i choć troskę o swe życie wieczne uważał za priorytet, to jednak zadbał także o Księstwo Normandii na wypadek swej śmierci; po wtóre, książę był w pełni sił, bowiem wyznaczenie następcy liczącego mniej niż dziesięć lat w świecie brutalnych i bezwzględnych obyczajów dowodzi, że nie przewidywał faktycznego oddania steru rządów następcy w niedalekiej przyszłości. A jednak Robert Wspaniały nie powrócił ze swej pielgrzymki, zmarł w Azji Mniejszej latem 1035 r., licząc nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Wilhelm nie był jedynym dzieckiem Roberta i Harlevy; miał siostrę imieniem Adelaida. Po śmierci księcia Roberta Harleva poślubiła rycerza Herlwina z Conteville, któremu urodziła dwóch synów Odona i Roberta oraz córkę Muriel. Wilhelm nigdy nie wstydził się ani zapierał niskiego po­

chodzenia swej matki. Nie odwrócił się także od swego przyrodniego rodzeństwa — będąc już księciem Normandii awansował braci do wysokich godności, a ich imiona jeszcze kilkakrotnie będziemy wspominali na kartach tej książki. Ale to nastąpiło znacznie później. Tymczasem z racji tego, że rodzice małego Wilhelma nigdy nie stanęli na ślubnym kobiercu, dziedzic Księstwa Normandii powszechnie nazywany był Bastardem i trwało to aż do czasów, kiedy własnym męstwem i rozumem zaskarbił sobie nowy przydomek Zdoby­ wcy albo Wielkiego. Chociaż wielmoże normandzcy z zastrzeżeniami przyjęli decyzję księcia Roberta o wyznaczeniu Wilhema na swego następcę, nie wynikało to z oporów moralnych względem nieślubnego pochodzenia dziedzica. Tego rodzaju względy nie przeszkadzały świeżo ucywilizowanym potomkom wikingów. Jeżeli spojrzymy na tablice genealogiczne książąt normandzkich okaże się, że aż się na nich roi od nieprawych dzieci, a przecież ponad wszelką wątpliwość kroniki odnotowały tylko część owego potomstwa. Anglosasi, jak pamiętamy, również nie mieli pod tym względem specjalnych zahamowań — bez trudu można wyliczać ważne postacie historyczne posiadające jedną małżonkę iure Danico i jedną poślubioną przed ołtarzem. Nieślubne pochodzenie dziecka nie odbierało mu więc praw, aczkolwiek sam fakt, że Wilhelmowi to wytykano, świadczy o dostrzeganiu tej kwestii. On sam musiał to odczuwać bardzo boleśnie. W późniejszych latach, gdy na ulicach miasta Alenęon doszło do publicznego wy­ szydzania jego nieprawego pochodzenia, reakcja księcia była błyskawiczna i brutalna: rozkazał chwytać prześmiewców i obcinać im dłonie i stopy. Okaleczonych zostało aż trzy­ dziestu dwóch ludzi! Kiedy więc baronowie nie chcieli Wilhelma za księcia, szkopuł nie tkwił w braku kościelnej legalizacji związku między jego rodzicami, lecz w młodo­ cianym wieku kandydata, który liczył wówczas dopiero około siedmiu lat. Robert postawił jednak na swoim i jego wasale

musieli złożyć przysięgę na wierność młodemu księciu. Zabezpieczywszy w ten sposób swe władztwo, Robert opuścił Normandię na zawsze. Po śmierci Roberta Wspaniałego w Normandii zapanował chaos. Co najmniej kilku krewnych Wilhelma uważało, że posiada lepsze prawo do tytułu książęcego niż on, a na dodatek byli dorośli. Normańskich wasali niełatwo było utrzymać w karbach dorosłemu władcy, a cóż dopiero mówić o dziecku! Sytuacja Wilhelma była bardzo trudna, miał on jednak kilku wiernych opiekunów; wierność tę niektórzy, jak jego opiekun rycerz Gilbert z Brionne, piastun Turold lub seneszal Osbern, opłacili życiem, a sam młody książę niejednokrotnie ocierał się o zdradziecką śmierć. W kraju panowała anarchia; bezkarni baronowie, na modłę możnowładców z innych regionów Francji, nie pytając nikogo o zgodę, zaczęli budować obronne grody i zamki, by zza wysokich murów pozwalać sobie na lekceważenie słabej władzy książęcej. Za czasów księcia Ryszarda i jego poprzedników byłoby to nie do pomyślenia. Wkrótce cała Normandia pokryta została siecią prywatnych grodów, któ­ rych oczywistym zadaniem było utwierdzenie bezkarności ich posiadaczy. Co więcej, osadzeni na zamkach książęcych kasztelanowie niejednokrotnie wypowiadali posłuszeństwo albo ignorowali rozkazy opiekunów Wilhelma. Osłabienie władzy w Normandii bardzo szybko zaczęli wykorzystywać także sąsiedzi. W 1040 r. książę Bretanii doszedł do wniosku, że to przecież on powinien być opiekunem Wilhelma i obiegł Vimoutiers. Szczęśliwie dla młodocianego księcia akcja ograniczyła się do spustoszenia kraju, bowiem najeźdźca nagle umarł. Wśród niebezpieczeństw i upokorzeń Wilhelmowi przyby­ wało lat. Owo trudne dzieciństwo wcześnie ukształtowało z niego dojrzałego mężczyznę o stanowczym, lecz cierpliwym charakterze. W pierwszej połowie lat czterdziestych, według ówczesnych obyczajów, doszedł do lat męskich i opieka

zaczęła mu się przykrzyć. Kiedy i w jakich okolicznościach się usamodzielnił, nie wiemy. Możemy jedynie określić, że musiało się to wydarzyć w latach 1042-1044. Jednak przejęcie władzy we własne ręce nie oznaczało automatycznego końca kłopotów. Bunty i zagrożenie zewnętrzne nieustannie dawały o sobie znać. Najczarniejsze chwile Wilhelm przeżył w 1047 r., kiedy to zachodnia część jego księstwa chwyciła za broń przeciw niemu. Bunt ten skierowany był nie tyle przeciwko księciu osobiście, ile miał na celu wyzwolenie się od władzy zwierzchniej jako takiej — niesforni baronowie doszli po prostu do przekonania, że najlepiej nie mieć zwierzchnika w ogóle. Bunty w Normandii zdarzały się i wcześniej, za panowania Wilhelma; groza obecnego położenia polegała jednak na tym, że przedtem wasale buntowali się w pojedynkę, a teraz zawiązali spisek. Oprócz motywów anarchicznych historycy wskazują jeszcze na drugi element, który praw­ dopodobnie odegrał wówczas istotną rolę w przebiegu wyda­ rzeń. Zachodnia część Księstwa Normandii była podbita i zasiedlona później niż leżące na wschodzie okolice stołecz­ nego Rouen. Zachód przez to dłużej utrzymał swój duński charakter, mowę ojczystą i wierzenia pogańskie. W połowie XI wieku hrabstwa zachodnie na pewno były już schrystianizowane, ale język i tradycje pozostawały bardziej wikingowskie niż francuskie. Inaczej rzecz się miała we wschodniej części księstwa. Tu francuska kultura zawitała wcześniej i poczyniła dużo większe postępy. Był to więc także bunt o podłożu etnicznym i kulturowym. Spisek przygotowano w najgłębszej tajemnicy, a wybuch zaplanowano na czas, kiedy Wilhelm znajdzie się w zasięgu mocy sprzysiężonych. Od wpadnięcia w ręce wrogów i nie­ chybnej śmierci uchronił księcia jego błazen, który pod­ słuchawszy nieostrożną rozmowę, doniósł w porę swemu panu o zagrożeniu. Ostrzeżony Wilhelm w środku nocy zbiegł do Falaise, gdzie był pewny swego bezpieczeństwa i szybko mógł podjąć kroki w celu stłumienia rewolty.

Mimo natychmiastowego zgromadzenia wokół siebie wiernych wasali i ich pocztów, Wilhelm nadal nie czuł się dostatecznie silny, by zmierzyć się z buntownikami. Wezwał więc na pomoc króla Francji Henryka, który nie odmówił wsparcia. Do walnej bitwy z rebeliantami doszło pod Val-es-Dunes w okolicach Caen, gdzie połączone siły króla Francji i księcia Normandii pokonały buntowników. Bitwa pod Val-es-Dunes ostatecznie położyła kres nadziejom, że młodego księcia można będzie łatwo pozbawić dziedzictwa. Po swym pierwszym wielkim zwycięstwie Wilhelm zachowywał się zresztą bardzo powściągliwie. Nie mścił się na wrogach, a niektórzy z przywódców po jakimś czasie otrzymali nawet przebaczenie. W jego życiu po raz pierwszy pojawił się element stabilizacji — Wilhelm był faktycznym panem swego księstwa. Sytuacja Wilhelma istotnie musiała się zasadniczo poprawić, ponieważ pozwolił on sobie na nieprzyjazne posunięcia wobec króla francuskiego. Spowodowało to wycofanie się Henryka z tradycyjnego sojuszu z Normandią. Monarcha przypomniał sobie nagle, że ziemie te niegdyś należały do jego przodków i podjął nieprzyjazne kroki w stosunku do Normandii, wyko­ rzystując w tym celu bunt stryjów Wilhelma, hrabiego Wilhelma z Arques i Maugera, biskupa Rouen. Możnowładcy ci, tak naprawdę, nigdy nie pogodzili się z książęcą godnością nieprawego syna ich starszego brata. W 1053 r. hrabia Wilhelm otwarcie zbuntował się przeciwko Wilhelmowi. Książę zarea­ gował, oblegając jego zamek w Arques. Na odsiecz hrabiemu wyruszył król Henryk, ale drogę zagrodziły mu oddziały księcia normandzkiego. Doszło do bitwy, w której Normandczycy z powodzeniem zastosowali manewr pozorowanej ucieczki. Kiedy Francuzi złamali szyki w pogoni za, jak się wydawało, pokonanym wrogiem, rycerze Wilhelma w cał­ kowitym porządku dokonali niespodziewanego zwrotu i natarli na rozproszonego przeciwnika. Sukces był całkowity; pobite wojska królewskie wycofały się na południe, zamek w Arques wkrótce musiał się poddać, hrabia Wilhelm zaś udał się

na wygnanie. Rok później znów doszło do spisku i buntu oraz najazdu zewnętrznego. I tym razem Wilhelm stanął na wysokości zadania, pokonując nieprzyjaciół w polu pod Mortemer. Warto odnotować, iż schwytany w trakcie tej bitwy hrabia Guy z Ponthieu, jeden z nieprzyjaciół Wilhelma, został następnie zmuszony do złożenia księciu Normandii hołdu lennego. Wilhelm nie ograniczał swej działalności wyłącznie do sfery wojennej. Równolegle do zwycięstw w polu budował trwałe podwaliny swej władzy wewnętrznej, wywyższając wiernych sobie ludzi, nadając im urzędy i majątki. Do tej nowej elity feudalnej w pierwszym rzędzie należeli: przyrodni bracia księcia, Robert hr. Mortain oraz Odo biskup Bayeux, ale także ludzie, którzy wyróżnili się wiernością wobec Wilhelma tacy, jak: Wilhelm Fitz Osbern, Robert Montgomery, Wilhelm z Warenne lub Roger z Beaumont. Jego rządy charakteryzował także ścisły sojusz z reformatorsko nastawio­ nym stronnictwem w Kościele. Powiązania te pozwoliły sprowadzać do Normandii najświatlejsze umysły epoki, ludzi takich jak wspomniani już Anzelm z Aosty i Lanfranc z Pawii, a w opactwie Bec powstało żywe centrum ruchu umysłowego, promieniujące nie tylko na Normandię. W owych latach względnej stabilizacji książę znalazł również czas, by zadbać o swój własny ożenek, a tym samym zdobyć ważnego sojusznika i zapewnić swemu księstwu widoki na następcę. W roku 1050 lub 1051 poślubił Matyldę, córkę Baidwina V, hrabiego Flandrii. Panna młoda, zgodnie z zapew­ nieniami kronikarza, była wyjątkowo piękna i pochodziła z bardzo dostojnego rodu. Jakkolwiek niewiele wiemy o przy­ miotach jej urody (mamy jedynie przesłanki do stwierdzenia, iż była bardzo niska, bowiem liczyła sobie niewiele więcej niż metr dwadzieścia wzrostu, co nawet na standardy ówczesne nie było dużo), to na temat dostojeństwa jej rodu mamy bardzo dokładne wiadomości. Ojciec Matyldy, hrabia Baldwin V, lennik zarówno króla francuskiego, jak i cesarza

niemieckiego, był władcą najsilniejszego z sąsiadujących z Normandią państw — bogatej i silnej Flandrii. Jego pozycja w Niemczech i Francji była na tyle potężna, że po śmierci króla francuskiego Fłenryka I został regentem, czyli sprawu­ jącym władzę w imieniu małoletniego Filipa I. Sprzymierzenie się będącego jeszcze „na dorobku” Wilhelma z wpływowym hrabią Flandrii świadczy, iż musiał już wówczas być uważany za godnego tak zaszczytnego ożenku; nie trzeba dodawać, iż dla księcia normandzkiego małżeństwo z córką hrabiego Baldwina oznaczał poważne wzmocnienie prestiżu i nie lada atut polityczny. Małżeństwo Wilhelma i Matyldy, mimo zakazu wydanego przez papieża Leona IX z uwagi na zbyt bliski stopień pokrewieństwa, zostało zawarte i okazało się bardzo udane. Wilhelm, niespokojny duch i awanturnik na skalę mię­ dzynarodową, nie zapisał się jednak w annałach jako po­ gromca serc niewieścich. Kronikarze nie notują jego ekscesów erotycznych, od których aż się roi w biografii jego ojca. Skwapliwie jednak wyliczają szereg synów i córek zro­ dzonych ze związku z Matyldą, a wśród nich postacie takie, jak: Wilhelm Rudy i Henryk I, przyszli królowie Anglii, dzieckiem oddana do klasztoru Cecylia lub krewka Adela, żona Stefana, hrabiego Blois, który zginął na wyprawie krzyżowej w Lewancie. Co się zaś tyczy gniewu papieskiego z tytułu nieusłuchania zakazu, młodzi małżonkowie dokonali stosownego zadosyćuczynienia w postaci ufundowania dwóch nowych domów zakonnych w Caen, św. Stefana dla mężczyzn i św. Trójcy dla kobiet. Tym samym odzyskali łaskę Namiestnika św. Piotra, o którą Wilhelm zawsze potrafił zabiegać równie gorliwie, co skutecznie. W 1057 r. książę Normandii stanął w obliczu najazdu połączonych sił króla Francji i hrabiego Anjou (Andegawenii). Potęga militarna i polityczna Hrabstwa Andegawenii była zupełnie niedawnej daty. Ród hrabiów andegaweńskich doko­ nał jeszcze bardziej spektakularnego awansu niż potomkowie

Rollona. W latach 1040-1060 hrabstwem władał najwybit­ niejszy przedstawiciel tej rodziny — Galfryd Martel, który postrzegał w Wilhelmie naturalnego rywala w dążeniach do podporządkowania sobie hrabstwa Maine oraz w planach interwencji w Bretanii. W celu wyeliminowania konkurenta normandzkiego, Galfryd sprzymierzył się z królem Henrykiem i razem uderzyli na Wilhelma. Książę po raz kolejny udowodnił jednak swą wyższość w polu, atakując przeciwników w trakcie przeprawy przez bród na niewielkiej rzece Dives pod miejs­ cowością Varavilie, w pobliżu dzisiejszego Le Havre. Moment uderzenia był wybrany po mistrzowsku — w chwili, kiedy połowa armii przeciwnika była już na drugiej stronie i rozpo­ czynał się przypływ pobliskiego morza. Gdy oddziały zamy­ kające kolumnę podjęły walkę z napastnikami, czoło pochodu będące już na drugim brzegu, zostało odcięte przypływem. Pod Varavilie Wilhelm odniósł kolejne sławne zwycięstwo. Mimo to nie zaznał spokoju, ponieważ zarówno król, jak i Galfryd Martel przeżyli klęskę i dalej starali się wszelkimi środkami umniejszać wpływy księcia Normandii. Zdecydowa­ ny zwrot przyniósł dopiero rok 1060. Jeśli przyjrzeć się panowaniu Wilhelma z odpowiednio odległej perspektywy łatwo dostrzec, iż rozpada się ono na kilka wyraźnie odrębnych okresów. Do około roku 1066 można wyróżnić dwa takie okresy, rok 1060 stanowi cezurę je oddzielającą. Przed 1060 r. Wilhelm zajmował się przede wszystkim utwierdzeniem swej władzy w odziedziczonym księstwie: administrował, porządkował sprawy wewnętrzne, organizował zaplecze polityczne, gasił lokalne bunty i bronił granic swego władztwa przed zakusami sąsiadów, ewentualnie dokonywał niewielkich aneksji terytorialnych ich kosztem. W latach 1060-1066 nastąpiła w życiu Wilhelma faza uspo­ kojenia, którą wykorzystał na przygotowanie następnego etapu, obejmującego ekspansję zamorską, ukoronowaną zdobyciem tronu angielskiego i podporządkowaniem sobie wyspiarskiej monarchii. Okres 1060-1066 zapewne nie był świadomym

przyczajeniem się w celu zebrania sil do walki; o tym. że przez kilka wcześniejszych lat Wilhelm nie uczestniczył w większych konfliktach zadecydował zapewne przypadek. Niemniej owe lata spokoju z pewnością zdecydowanie ułatwiły wielką wyprawę 1066 r. A wszystko to umożliwił szczęśliwy zbieg okoliczności — w 1060 r. niemalże ró­ wnocześnie zmarli hrabia Andegawenii Gotfryd II Młot i król Francji Henryk I. W ten sposób znikło wszelkie zagrożenie ze strony królewskiej, bowiem tron po Henryku przypadł jego synowi Filipowi I, który był wówczas jeszcze dzieckiem — liczył zaledwie osiem lat, a regencję, czyli sprawowanie władzy w imieniu młodocianego króla do chwili osiągnięcia przez niego pełnoletności, objął Baldwin, hrabia Flandrii, teść przyszłego Zdobywcy. Równie korzystnie dla Wilhelma ułożyła się, a w zasadzie ugrzęzła, sprawa sukcesji po potężnym Godfrydzie Młocie. Zgłosiło się dwóch pretendentów do spadku: Gotfryd IV Brodaty i Ful­ ko IV le Rechin, co zaowocowało długotrwałymi walkami, w które z powodzeniem mieszał się książę Normandii, wyciągając największe z nich korzyści dla siebie. W trakcie wspomnianych walk Wilhelm ewidentnie wyrastał na najwybitniejszą indywidualność polityczną północnej Fran­ cji; jego władztwo się powiększało, a on sam wyrobił sobie reputację niestrudzonego żołnierza i zwycięskiego wodza, która ściągnęła tyle niespokojnych duchów pod jego skrzydła w 1066 r. Z perspektywy historii można stwierdzić, że przyszły Zdobywca należał do tej kategorii wielkich wodzów, którzy sukcesy swe zawdzięczali nie tyle geniuszowi taktycznemu na polu bitwy, ile umiejętności organizowania i prowadzenia wojny. Jak nikt inny spośród współczesnych posiadł on zdolność przekształcania różnorodnych i niesfornych pocztów feudalnych w sprawne jednostki bojowe, zdolne do przygoto­ wania, przeprowadzenia i wygrania kampanii wojennej. Wo­ jując od wczesnych lat w samym sercu rozdartej konfliktami feudalnymi Francji, był na bieżąco obeznany z najnowszymi

osiągnięciami techniki wojennej. Na dodatek, w przeciwieńst­ wie do późniejszego obyczaju rycerskiego, Wilhelm nie gardził takimi metodami jak podstęp i oddziaływanie psychologiczne na żołnierzy wroga, czego dał dowody, wciągając w zasadzkę siły francuskie w 1053 r. i siejąc w nocy panikę pośród wojów króla Henryka rok później. Tak więc od 1060 r. w północnej Francji wytworzyły się warunki umożliwiające Wilhelmowi podjęcie poważniejszych planów ekspansjonistycznych. Początkowo nie myślał jeszcze o Anglii; jego wzrok padł najpierw na Mayenne, następnie na Bretanię. Pierwszą ze wspomnianych ziem zdobył już w 1063 r., gdy poprzez wzniecenie ognia wewnątrz jego twierdzy udało mu się zmusić do poddania Gotfryda de Mayenne. Bretania niedługo później również musiała uznać zwierzchnictwo Wilhelma. W ten sposób drogą systematycz­ nego wysiłku zbrojnego i korzystania ze szczęśliwych zbiegów okoliczności, Wilhelm wyczerpał bezpośrednie możliwości ekspansji. Gdy w styczniu 1066 r. stanęła na porządku dziennym kwestia objęcia tronu angielskiego przez Harolda, to abstrahując od tego, czy rzeczywiście Wilhelm już wcześniej zamyślał o tronie anglosaskim dla siebie, czy też nie, trafiła ona do właściwego adresata i we właściwym czasie. A dla szanującego się normańskiego wojownika nieskorzystanie z nadarzającej się okazji walki, sławy, łupu i ziemi byłoby więcej niż niewłaściwe.

HAROLD

Harold należy do grona tych postaci w dziejach, którym sprawiedliwość oddała dopiero historiografia dwudziestego wieku. Manipulacje propagandowe wokół pamięci o jego osobie zaczęły się bardzo wcześnie, bo już nazajutrz po zwycięstwie pod Hastings, kiedy Wilhelm nie zezwolił na wydanie zwłok rodzinie, by nie dopuścić do powstania kultu Harolda, i kazał pokonanego wroga pochować gdzieś na nadmorskich wydmach. Wkrótce po umocnieniu się Wilhelma na tronie angielskim nastąpił akt drugi zemsty. W kronikach normandzkich, o czym była już mowa wcześniej, daje się zauważyć istna kampania propagandowa, skierowana przeciw Haroldowi, celem której jest rzucenie na jego osobę odium uzurpatora i wiarołomcy; Wilhelm z Poitiers pozwala sobie nawet na ton obraźliwy. Ale i tego nie dosyć. Normańskie kręgi rządzące postanowiły wręcz wymazać jego imię z listy władców Anglii. Widać to wyraźnie w dokumentach królews­ kich Wilhelma. Dyplomy pochodzące z czasów tuż po 1066 roku odnoszą się do Harolda jako króla Anglii, Wilhelmowego poprzednika. Tymczasem dokumenty późniejsze, w tym Do­ nie sday Book, słynna księga katastralna spisana około 1086 roku, tytułują go jedynie earlem, a za monarchę bezpośrednio poprzedzającego Zwycięzcę uznają Edwarda Wyznawcę.

Strona przegrana nie dysponowała rozbudowanym aparatem propagandowym, a co gorsza, znajdowała się ciągle w od­ wrocie. Kronika anglosaska wyraża się o Haroldzie w sposób ciepły i pełen szacunku, ale świadectw anglosaskich pojawiało się coraz mniej. Ponadto niecodzienne zmasowanie ataku nowych sfer rządzących na człowieka, który nie żył już od dłuższego czasu, zdaje się wskazywać, że osoba ostatniego anglosaskiego władcy Anglii musiała być postrzegana jako probierz stosunku do tychże sfer. Nie sposób wykluczyć, że relacje przychylne dla Harolda były po prostu niszczone. W pierwszych pokoleniach po klęsce nie powodowało to większej szkody. Nikogo zapewne nie trzeba było przekony­ wać, kto był reprezentantem sprawy anglosaskiej. Z upływem czasu jednak, gdy pamięć przyblakła, górę wzięły popularne kroniki odzwierciedlające sentymenty zwycięzców. W czasach nowożytnych, gdy zaczęto odczytywać krytycz­ nie teksty średniowiecznych kronik i dokumentów, sytuacja się odwróciła. Harold był wielokrotnie gloryfikowany jako rodzimy władca broniący swej ojczyzny przed obcymi, prawdziwy Anglosas, mężny i prawy, pobity jedynie za sprawą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności w postaci dwóch równoczesnych najazdów, norweskiego i normandzkiego. Faktycznie jednak Harolda rozpatrywać należy w kategoriach mu współczesnych, jako ambitnego możnowładcę, który wykorzystując swą pozycję majątkową oraz pomyślną koniun­ kturę polityczną, z powodzeniem sięgnął po najwyższą władzę w swym kraju, lecz zdobytej pozycji nie zdołał utrzymać i utrwalić. Jednocześnie podkreślić należy, iż imputowanie jedenastowiecznym Anglosasom nowożytnych sympatii, an­ typatii i sentymentów nacjonalistycznych jest z gruntu fałszywe i nie wytrzymuje konfrontacji ze źródłami. Dopiero z takim nastawieniem mamy szansę zbliżyć się do autentycz­ nej postaci historycznej, która sama znakomicie się broni jako polityk, wódz i człowiek; nie trzeba jej zupełnie jakichkolwiek późniejszych insynuacji.

Ród Harolda nie należał do szczególnie starożytnych i szacownych. Wywodził się z Sussex, a pierwszym antenatem późniejszego króla, którego odnotowują źródła jest dziad Harolda Wulfnoth Cild, jeden z dwóch dowódców floty zbudowanej przez króla Ethelreda Bezradnego w 1008 r. dla obrony przed spodziewanym najazdem duńskim. Wiadomości zachowane na temat dziada przyszłego króla nie są zresztą specjalnie budujące: między Wulfhothem a drugim z dowód­ ców floty, Brithrykiem doszło do sporu, który zamienił się w bratobójczą walkę podległych im oddziałów. Wulfthoth, co prawda, zmusił Brihryka do ucieczki, ale zwycięstwo to kosztowało zniszczenie większości okrętów. Tak więc poko­ nawszy konkurenta, Wulfnoth poczuł się zmuszony do opusz­ czenia swego posterunku, ułatwiając tym samym atak Duń­ czykom. W efekcie król skazał go na banicję i utratę majętności. Urażony możnowładca w rewanżu wykonał na czele swych okrętów zbójecką wyprawę wzdłuż południowego wybrzeża Anglii i jeszcze raz pokonał ścigającego go Brithryka. Dalsze jego losy skrył mrok dziejów. Fortuna Godwina, ojca Harolda, jest już znacznie lepiej znana. Na arenie historii pojawił się on wkrótce po popadnięciu ojca w niełaskę jako ceniony towarzysz najstarszego syna królewskiego, Athelstana. W 1014 r. na mocy testamentu królewicza otrzymał z powrotem rodowe dobra w Sussex, co jednocześnie oznaczało, iż Wulfnoth musiał już wówczas nie żyć. Jak widać, powrót do łask Godwin zawdzięczał życz­ liwości królewicza, po śmierci którego szybko należało się rozejrzeć za nowym protektorem. Sytuacja w rodzinie królew­ skiej była skomplikowana. Ethelred, oprócz synów z pierw­ szego małżeństwa — zmarłego w 1014 r. Athelstana, Ed­ munda i Eadwiga, miał jeszcze potomków męskich z drugą małżonką: Edwarda i Alfreda. Było oczywiste, że po śmierci ojca wśród synów rozgorzeje walka o następstwo tronu i że młodzi pretendenci już się do tych zmagań szykowali. Chociaż nie mamy żadnej pewności, wiele wskazuje na to,

że sympatie monarchy kierowały się ku młodszemu potoms­ twu, a zwłaszcza ku Edwardowi, który wówczas osiągnął pełnoletność. Naturalnymi sprzymierzeńcami Athelstana, a później Edmunda, byli więc wszyscy ci, którzy mieli powody do obaw przed królem. Godwin dokonał też tego wyboru, wiążąc się ze spadkobiercą roszczeń starszych królewiczów, Edmundem Zelaznobokim. Gromadzenie wokół siebie malkontentów przez Edmunda nie uszło uwagi króla. W 1015 r. zdecydowanym ruchem zlikwidował on Siegefertha i Morcara — dwóch głównych popleczników królewicza i skonfiskował ich posiadłości. Akcja ta spowodowała jawny bunt Edmunda. Tymczasem z zamie­ szania w Anglii zdecydował się skorzystać królewicz duński, siostrzeniec Bolesława Chrobrego, Kanut Wielki. Gdy jego wojska wylądowały na wschodnich wybrzeżach wyspy, wrogie obozy króla i królewicza bezzwłocznie ruszyły do walki z najeźdźcą, ale oddzielnie. Na domiar złego, ponieważ stary król od dłuższego czasu był poważnie chory, w szeregi jego popleczników wdała się obawa o ich los w przypadku ewentualnego zwycięstwa Edmunda. Eadric, prawa ręka monarchy, był na tyle nienawistny Edmundowi, że nie mógł liczyć na żadną łaskę. Postanowił więc nie czekać biernie na rozwój wypadków i opuścił króla, przechodząc wraz ze swoimi wojami na stronę Kanuta. Zdrada ta uczyniła sytuację monarchy bardzo trudną; jego śmierć w kwietniu 1016 r. i koronacja Edmunda, która nastąpiła zaraz potem, nie stanowiła zatem żadnego przełomu. Zmagania Edmunda i Kanuta trwały dalej. W tym samym 1016 r. król Anglii przegrał decydującą bitwę pod Ashingdon i musiał pójść na kompromis z Duńczykiem, oddając mu w posiadanie północną część Anglii wraz z Londynem. Władztwo Edmunda zostało w ten sposób boleśnie okrojone, ale majątki Godwina pozostały w jego domenie. Podział Anglii nie trwał długo. 30 listopada 1016 r. Edmund zakończył swe krótkie, bo niespełna dwudziestoczteroletnie życie, być

może na skutek ran odniesionych pod Ashingdon. Los Godwina po raz kolejny zawisł w próżni. Dla anglosaskich notabli nadeszły ciężkie dni. Mimo, iż cały kraj poddał się Kanutowi, nowy monarcha tylko pozornie przyjął wszystkich do łask. W ciągu następnych czterech lat pod różnymi zarzutami Kanut rozprawił się z prawie wszyst­ kimi byłymi dostojnikami Ethelreda, nawet tymi, którzy bardzo szybko przeszli na jego stronę. Na miejsca opuszczone przez Anglosasów awansowani zostali Duńczycy oraz wybrani rodzimi mieszkańcy wyspy, a pośród nich Godwin! Powodów nagłego awansu Godwina — w 1018 r. występuje już z tytułem earla — możemy się tylko domyślać. Niewątp­ liwie musiał być miły nowemu władcy, a jedno ze współczes­ nych źródeł jego nagły awans wyjaśnia stwierdzeniem, że Godwin wyróżnił się w oczach Kanuta lojalnością do końca względem Edmunda, podczas gdy inni możnowładcy wykazy­ wali wahania lub wręcz przechodzili ze strony na stronę, niekiedy kilkakrotnie. Wytłumaczenie to, aczkolwiek możliwe, wydaje się jednak tylko częścią prawdy. Godwin zapewne musiał zasłużyć się jeszcze czymś więcej, ale czym, tego się już zapewne nigdy nie dowiemy. Awans Godwina na earla środkowego Wessex wiązał się z poważnym powiększeniem jego majątku. Jego nowe posiad­ łości znajdowały się na zachód od Londynu w Hampshire i Wiltshire. Wszystkie te ruchy wiązały się z chęcią trwałego przywiązania nowomianowanego earla do króla i dynastii; i faktycznie Kanut nie zawiódł się na Godwinie, który wiernie służył nowemu władcy aż do jego śmierci. Kariera Godwina u boku Kanuta postępowała szybko. W 1020 r. jego namiestnictwo objęło całe Wessex, aż po zachodnie wybrzeża Anglii. Alians z królem umocniło wkrótce małżeństwo z Gythą, przedstawicielką duńskiego rodu możnowładczego, skoligaconego z rodziną królewską. Tym samym Godwin został przyjęty w szeregi arystokracji skandynawskiej. Około 1023 r. pod władzą szybko awansującego earla znaj-

dowala się już cała Angłia na południe od Tamizy — naj­ bogatsze i najbardziej ludne obszary królestwa. Godwin był teraz pierwszą zaraz po królu, osobą w państwie. Widać to wyraźnie po listach świadków w dokumentach królewskich, na których earl Wessex nieodmiennie zajmuje pierwsze miejsce. Wraz z potęgą polityczną i znaczeniem w państwie rósł jego majątek osobisty. Pozostali dwaj earlowie, Leofric władający Mercją i Siward osadzony na Northumbrii, nie mogli się nawet równać z Godwinem ani pod względem wpływów politycznych, ani potęgą gospodarczą. Awans Godwina był zaiste niebotyczny. Zachowały się legendy, wyjaśniające przyczyny tej kariery w kategoriach baśniowych. Miał on być synem chłopskim, który dał schro­ nienie zagubionemu w lasach na polowaniu wielkiemu panu. Według jednej wersji owym wielkim panem miał być sam król Ethelred, według innej — duński earl króla Kanuta, który z wdzięczności zaprotegował go u monarchy. Nawiasem mówiąc, jest to częsty motyw w średniowiecznych legendach; niedawno wykorzystał go w swej powieści Baudolino Umberto Eco. O ile możemy spokojnie przejść do porządku dziennego nad treścią tych podań, o tyle charakterystyczne jest samo ich pojawienie się. Zdaje się, że awans syna saskiego tana do rangi earlowskiej musiał już współcześnie wydawać się bardzo niezwykłym wywyższeniem, a wspomniane legendy odzwier­ ciedlają te odczucia. Godwin, niezależnie od niewątpliwych przymiotów umysłu i charakteru, swe wywyższenie zawdzięczał łasce królewskiej. Jak bardzo earl Wessex cenił sobie te związki i jak starannie o nie dbał, dobitnie ilustruje analiza imion jego dzieci. Najstarszy syn, Swen imię swe dostał na cześć ojca Kanuta; drugi syn Harold — po dziadku i bracie królewskim; trzeci Tostig — po sławnym wojowniku i żeglarzu szwedzkim w służbie Kanuta; młodsza córka Gunhilda — po córce monarchy. Jedynie imiona najmłodszych dzieci Godwina są unglosaskie i nie potrafimy ich powiązać z królem i jego

otoczeniem, co naturalnie nie oznacza, iż takich związków nie było. Dwie pierwsze dekady po śmierci Edmunda Żelaznobokiego to najstabilniejszy okres w życiu Godwina. Jego prestiż osobisty i znaczenie w państwie systematycznie rosło dzięki poparciu królewskiemu, za które odpłacał stałą lojalnością, trzymając w ryzach Anglię, podczas gdy Kanut budował swe północne imperium, obejmujące jeszcze Danię i Norwegię. Układ ten runął z dnia na dzień 10 listopada 1035 r., kiedy Kanut zmarł, licząc zaledwie czterdzieści lat. Godwin po raz kolejny w życiu stanął przed koniecznością wyboru nowego pana. Wybór ten był tym trudniejszy, gdyż dokonywał go nie średniozamożny tan, lecz wielki możnowładca, pierwsza po monarsze osoba w państwie. Waga tego wyboru snadnie mogła się okazać decydująca dla pretendenta. Kanut pozostawił dwóch synów, zrodzonych z dwóch różnych matek. Starszy Harold Harefoot był synem Aelfgifu z Northampton — potomkini możnego rodu anglosaskiego, młodszy Hardecnut pochodził ze związku z księżniczką normandzką Emmą. Hardecnut jeszcze za życia ojca został ustanowiony królem Danii. Logika wskazywałaby, iż intencją Kanuta było przekazanie tronu angielskiego drugiemu synowi, zrodzonemu na dodatek z matki, wywodzącej się z tego kraju. Nie mamy jednak na to żadnych dowodów, a wręcz przeciwnie, wiele wskazuje, że Hardecnut był przewidziany na następcę ojca w całości jego władztwa. Jedno jest pewne: żaden z synów nie zamierzał zrezygnować z dziedzictwa angiels­ kiego, które uważał za przeznaczone mu przez ojca. Sytuacja uległa dalszemu pogorszeniu, gdy zebrany w Oksfordzie witan — zgromadzenie możnych królestwa — podzielił się na dwa przeciwne, ale nie walczące jeszcze ze sobą zbrojnie, obozy. Earlowie północni, Leofric i Siward oraz najemna flota duńska stacjonująca w Londynie, opowiedzieli się za Haroldem Harefoot i jego matką Aelfgifu, natomiast Godwin, arcybiskup Canterbury Ethelnoth i południe kraju stanęli po stronie

Hardecnuta i Emmy. Wojna domowa zawisła na włosku; na domiar złego Hardecnut przez kolejne lata przebywał cały czas w Danii, nie mogąc sobie pozwolić na podróż do Anglii, co uniemożliwiało zlikwidowanie rozbicia. Obie strony rozpoczęły zwalczanie przeciwnika od kroków formalnych. W obydwu częściach kraju ogłoszono wstąpienie na tron popieranych pretendentów i zaczęto bicie monety w ich imieniu. Tymczasem przewaga z wolna zaczęła się przechylać na stronę „rodzimego” królewicza. Hardecnut napotkał na dywersję z zupełnie innej strony na tyle skuteczną, iż uniemoż­ liwiającą mu osobiste udanie się po koronę angielską; posunięcie, dodajmy, niesłychanie ważne w staraniach o umocnienie się na wyspie. Okazało się bowiem, że nowy władca szwedzki, Magnus, który niewiele wcześniej uwolnił swój kraj spod kurateli duńskiej, otwarcie szykował się do najazdu na Danię. Hardecnut nie mógł więc sobie pozwolić na opuszczenie swego głównego władztwa w pogoni za mirażem angielskim. Tak więc, wraz z upływem czasu stawało się coraz bardziej oczywiste, iż Godwin znajduje się w systematycznie pogar­ szającej się sytuacji politycznej. Harold Harefoot nie wszczynał otwarcie wrogich posunięć, zdobywał jednak powoli coraz większe poparcie na pozbawionym obecności wybranego władcy południu. Ewidentnie wielu pierwotnie zadeklarowanych zwo­ lenników Hardecnuta dręczyły wątpliwości i coraz więcej ich znajdywało się w obozie Harolda. Proces ten zobaczymy wyraźnie, gdy prześledzimy działalność mincerską na południu kraju. Mennice, które na początku wszystkie biły monety w imieniu Hardecnuta, zaczynają produkować pieniądze z wi­ zerunkiem i imieniem Harolda. Godwin nie mógł pozostać głuchy na rozwój wypadków; dalsze pozostawanie na nie­ przejednanych pozycjach groziło nieuchronną katastrofą. W koń­ cu, łamiąc swą wieloletnią zasadę lojalności aż do ostatka, podjął rokowania z Haroldem. Na decyzję Godwina wpłynąć musiała postawa królowej Emmy, która porzuciła sprawę Hardecnuta i wezwała na

pomoc swych synów z pierwszego małżeństwa z królem Ethełredem Bezradnym, Edwarda i Alfreda. Dwaj królewicze niezwłocznie przeprawili się przez Kanał La Manche. Edward, który wylądował w Southampton z zamiarem udania się do matki w Winchester, napotkał na wybrzeżu na silny opór i zawrócił do Normandii. Alfred, który zmierzał do Londynu, obrał Dover za punkt lądowania, gdzie nie napotkał obrony. Siły jego musiały być jednak niewielkie, bowiem w Guildford jego hufiec uległ rozbiciu, a on sam został aresztowany przez wojów Godwina. Wydarzenie to dostarczyło Godwinowi wymarzonego pre­ tekstu dla pojednania z Haroldem. Z ethelingami nie łączyły go żadne związki lojalności — wystąpienie przeciwko nim nie wiązało się więc z żadnymi kompromisami z własnym sumieniem, z drugiej zaś strony pojmanie i przekazanie Haroldowi poważnego konkurenta do tronu angielskiego powodowało, iż Godwin stawał nagle w rzędzie najbardziej zasłużonych popleczników starszego syna Kanuta. Tymczasem los, który spotkał nieszczęsnego syna Emmy, pojmanego przez Godwina, był nie do pozazdroszczenia. Po przewiezieniu do Ely został on z rozkazu Harolda brutalnie oślepiony, w wyniku czego wkrótce zmarł. Sytuacja się wyjaśniła. W 1037 r. Harold Harefoot został uznany przez ostatnich zwolenników Hardecnuta za króla Anglii. Królowa Emma zbiegła do Flandrii; Hardecnut nadal ze zmiennym powodzeniem walczył z Magnusem szwedzkim w Danii, a Godwin, dzięki w porę wykonanej wolcie, utrzymał się na earlostwie Wessex. Natomiast królewicz Edward, starszy syn Emmy z pierwszego małżeństwa, który w porę zdążył zawrócić do Normandii, dzięki czemu uniknął losu Alfreda, nigdy nie zapomniał Godwinowi jego roli w tragedii brata. Tymczasem w 1039 r., wbrew przewidywaniom wszystkich, Hardecnut uporał się ze Szwedami i postanowił upomnieć się o swe dziedzictwo angielskie. Skontaktowawszy się z przeby­ wającą w Brugii matką, całkiem otwarcie zaczął szykować się

do najazdu na Wyspy Brytyjskie. Wiosną niechybnie doszłoby do wojny, gdyby nie przedwczesna śmierć Harolda Harefoot w marcu 1040 r. W efekcie wojna okazała się niepotrzebna, a Hardecnut objął tron angielski w sposób pokojowy. W życiu Godewina kolejny raz nastał czas balansowania nad przepaścią. Hardecnut rozpoczął swe rządy burzliwie. Najpierw sprofanował grób przyrodniego brata. Rozkazał wydobyć zwłoki Harolda z grobowca w katedrze Westminster i wrzucić je do pobliskiego bagna. Następnie, by ukarać anglosaskie możnowładztwo, zarządził pobór olbrzymiego podatku, a właściwie kontrybucji na opłacenie najemnej floty sześćdziesięciu statków, którą zgromadził w celu inwazji na Anglię. Na koniec przeszedł do porachunków osobistych. Godwin został oskarżony o współudział w zamordowaniu przyrodniego brata Hardecnuta, Alfreda. Los earla Wessex zawisł na włosku. Dwie pierwsze osoby w państwie: król i jego matka, były mu wrogie. A jednak Godwin był nadal na tyle potężny, że monarcha, który swymi mściwymi pociąg­ nięciami po przybyciu do Anglii bynajmniej nie zjednał sobie powszechnej popularności, musiał się poważnie liczyć z kon­ sekwencjami doprowadzenia pierwszego możnowładcy w kraju do desperacji. Ostatecznie spór został rozwiązany polubownie. Godwin oczyścił się z zarzutu współudziału w zbrodni na Alfredzie przysięgą, a na dodatek złożył królowi dar w postaci wspaniałego statku, czym jednocześnie podkreślił zarówno swą potęgę i bogactwo, jak i związki z morzem jako earl Wessex. Niebezpieczeństwo konfrontacji, zapewne ku obopól­ nej uldze, zostało zażegnane. Ściąganie kontrybucji na opłacenie floty Hardecnuta napot­ kało w niektórych częściach kraju na opór. Pomimo, iż król odpowiadał natychmiast brutalnymi represjami, musiał się jednak czuć zagrożony, ponieważ sięgnął po wypróbowaną praktykę skandynawską podzielenia się władzą z innym członkiem dynastii, czerpiącym swe prawa do panowania z innych źródeł niż on sam, przez co ograniczył pole manewru

malkontentom. W ten sposób do powrotu do Anglii wezwany został jego przyrodni brat, Edward. Zanim jednak miał on czas znaleźć się w nowej sytuacji, 8 czerwca 1042 r. Hardecnut zmarł nagle w trakcie uroczystości weselnych w Lambeth i przed Edwardem stanęła otworem upragniona droga do tronu. Pozycja Edwarda w chwili sięgnięcia po koronę angielską była zupełnie różna od tej, jaką zajmowali w tych okolicznoś­ ciach jego przyrodni bracia Harold i Hardecnut. Nie dys­ ponował on żadną własną silą wojskową, zamorskim władzt­ wem lub poparciem wypróbowanego stronnictwa w kraju. Musiał zawierzyć trzem najpotężniejszym możnowładcom, earlom Godwinowi, Leofricowi i Siwardowi, wśród których Godwin grał pierwsze skrzypce. Wkrótce, bo już w początkach 1045 r., pozycja Godwina uległa dalszemu wzmocnieniu, kiedy król poślubił jego najstarszą córkę Edytę. Z obydwu stron musiało to być małżeństwo z wyrachowania i trudno przypuszczać, by inicjatywa związku wyszła od króla. Mał­ żeństwo to z pewnością zostało mu narzucone. Bliskie związki Godwina z kolejnym monarchą natychmiast zaowocowały dalszym umocnieniem pozycji rodu. Jego najstarsi synowie Swen i Harold otrzymali tytuł earlowskie i namiestnictwo wyodrębnionych dzielnic: Swen terytoriów graniczących na zachodzie z Walią, a Harold — Wschodnią Anglię (East Anglia). Był to początek kariery politycznej Harolda, która ostatecznie miała zawieść go aż na tron angielski, choć wówczas jeszcze traktowany był zaledwie jako młodszy syn pierwszego możnowładcy w państwie. Harold urodził się około 1020 r., czyli w czasach, kiedy jego ojciec rozpoczynał dopiero wielką karierę. Jego matka, Gytha, pochodziła z Danii i należała do możnowładczej rodziny skoligaconej z tamtejszym domem panującym. O jego dzieciństwie i młodości nie wiemy nic. Możemy jedynie domniemywać, że spędził je w dostatku zapewnionym przez wysoką pozycję ojca i że od najmłodszych lat wdrażany był do rzemiosła rycerskiego, zaprawiając się w posługiwaniu

mieczem, włócznią i toporem, często uczestnicząc ze starszymi w łowach. Chociaż to jedynie spekulacja, zapewne nie zmuszano go do nauki czytania i pisania, gdyż umiejętności te stanowiły raczej atrybut stanu duchownego, Harold zaś przeznaczony był od początku do wojaczki i polityki. Wraz z objęciem stanowiska earla, które wiązało się z nadaniem szeregu dóbr w zarządzanej dzielnicy, Harold wykazuje dbałość o dalsze powiększanie własnych majątków ziemskich oraz o nawiązanie właściwych koneksji rodzinnopolitycznych. W tym samym mniej więcej czasie pojmuje za żonę Edytę Swanneck („o łabędziej szyi”), córkę lokalnego wielmoży, która wniosła mu w posagu dobra usytuowane w regionach Cambridge, Suffolk i Essex. Po objęciu tronu Edward, naturalną koleją rzeczy, musiał dokonać wyboru ludzi, na których miał opierać swe rządy. „Odziedziczona” hierarchia dostojników państwowych mu nie odpowiadała, nie mógł jednak pozbyć się wszystkich z dnia na dzień, a wątpliwe, czy bez zbudowania własnego zaplecza politycznego, mógł tego dokonać nawet w dłuższej perspektywie. Mimo wszelkich ograniczeń, pozostawała mu zawsze pewna swoboda ruchu, gdyż elita możnowładcza była jawnie podzielona. Godwin, ze względu na przyłożenie ręki do niesławnego końca jego rodzonego brata, nie należał w oczach króla do miłych sprzymierzeńców, ale jego pozycja w państwie była zbyt silna, by można było zaczynać od zerwania z pierwszym magnatem w kraju. Na istnienie zadrażnień między królem a earlem Wessex wskazuje fakt, iż Godwin już na samym początku panowania składa w darze nowemu monarsze taki sam wspaniały statek, jak kilka lat wcześniej ofiarował Hardeknutowi. I tym razem doszło do łaskawego przyjęcia podarunku. Nie wszystkim jednak udało się tak łatwo zdobyć łaski króla, a wręcz przeciwnie, w pierwszych latach panowania Edwarda odnotowujemy rozprawę z niektórymi dostojnikami jeszcze z nadania kanutowego i zastąpienie ich Normanami, wśród których

król przez tyle lat przebywał na wygnaniu. Akcja ta była na tyle konsekwentna, że w historiografii, zwłaszcza dawniejszej, pojawiły się głosy, że Edward od samego początku panowania celowo przygotowywał grunt pod przyszłe normandzkie przejęcie władzy w Anglii. Dzisiaj już raczej nikt nie bierze takich opinii poważnie. Dopatrywanie się w otaczaniu się przez Edwarda Normandczykami świadomego tworzenia czegoś na kształt piątej kolumny jest grubą przesadą. Król po prostu chciał mieć na stanowiskach swoich ludzi, którzy jemu zawdzięczaliby wyniesienie i odpłacaliby lojalnością. A ponieważ większą część dotychczasowego życia spędził w Normandii, nic dziwnego, że tam miał przyjaciół i ludzi, którym chciał odpłacić za gościnę i pomoc udzieloną w trud­ nych chwilach jego życia. Godwin i jego synowie niewątpliwie musieli się trzymać na baczności. Ze nie należeli do wybrańców królewskiego serca, pierwszy przekonał się Swen. Młody ów możnowładca popełnił błąd poczucia bezkarności, podczas gdy Edward zapewne tylko czekał na odpowiedni pretekst, który pozwoliłby mu na zademonstrowanie swej roli zwierzchniej w stosunku do rodu Godwina. Swen, w trakcie powrotu z wyprawy odwetowej na pogranicze walijskie — normalnej w owych czasach awantury sąsiedzkiej — pozwolił sobie na porwanie Edyty, opatki Leominster. Trzymał ją w swej mocy przez przeszło rok i jak donosi plotkarski kronikarz, miał zamiar się z nią ożenić. Jeżeli nawet rzeczywiście tak było, zamiary te spełzły na niczym. Potęga rodu Godwina na niewiele się tu zdała. Przywołany do porządku ostrym rozkazem królewskim oraz groźbą ekskomuniki, Swen musiał uwolnić Edytę, zrezygnować ze wszelkich uczciwych i nieuczciwych zamiarów względem niej, a samemu ustąpić ze stanowiska i udać się na wygnanie. Jeżeli protekcja ojca cokolwiek znaczyła w jego przypadku, to jedynie złagodziła karę; Godwin nie zamierzał stawiać na ostrzu noża bytu swego rodu w obronie nieodpowiedzialnego wybryku najstarszego syna.

Incydent ten miał jednak doniosłe znaczenie dla Harolda osobiście. Niełaska brata wyniosła go jednym ruchem na pierwsze miejsce po ojcu w rodzie. Odtąd to on był głównym dziedzicem dóbr i ambicji Godwina; teraz potęga całego rodu pracowała przede wszystkim na jego wywyższenie. Poza tym król podzielił dzielnicę wygnanego Swena i przyznał Harol­ dowi część dawnych ziem brata, zapewne by osłodzić Godwinowi gorycz banicji pierworodnego. Przy okazji wyszło jednak na jaw, że potęga Godwina nie jest nieograniczona. Narzucenie mu woli królewskiej w sprawie syna było możliwe przede wszystkim dlatego, że pozostali earlowie zgodnie poparli monarchę. Wyraźnie nie była im w smak rosnąca pozycja Godwina i chętnie wykorzystali okazję, by upokorzyć dumnego magnata. Król natomiast przekonał się, że z Godwinem można wygrać, jeżeli się odpowiednio zawczasu przygotuje po temu grunt. Kolejny incydent między królem a Godwinem wydarzył się w 1047 r., kiedy to wbrew naciskom earla monarcha odmówił pomocy Swenowi duńskiemu, siostrzeńcowi God­ wina, zaatakowanemu przez Magnusa norweskiego. Wysłanie posiłków Swenowi leżało jak najbardziej w interesie Anglii. Magnus jako władca Norwegii, nawet bez posiadania Danii, był dostateczną groźbą dla wyspiarskiej monarchii. Odmowy nie można było także uzasadnić zagrożeniem z innej strony, gdyż takowego nie było. Chodziło więc wyłącznie o wybór odmienny od zalecanego przez Godwina. Edward znów zagrał na zawiść pozostałych earlów i znowu wygrał. Godwin musiał raz jeszcze przełknąć gorzką pigułkę, a pozbawiony angielskiej pomocy Swen szybko uległ Magnusowi i zbiegł za granicę. Tymczasem w 1049 r. pojawił się na powrót w Anglii wygnany wcześniej przez Edwarda Swen Godwinowic, który po nieudanym pobycie w Danii uznał, że najlepszym wyjściem będzie pojednanie się z królem i odzyskanie swej pozycji i władztwa. Godwin niewątpliwie musiał odegrać czynną rolę

w powrocie syna; zapewne szukał częściowego chociaż rewanżu za doznane upokorzenia. Tymczasem na drodze do sukcesu stanęli mu rodzony syn Harold i bliski kuzyn Beorn, który wraz z Haroldem został obdzielony dzielnicą Swena. Odmówili oni zwrotu ziem należących poprzednio do Swena, co Edward skwapliwie wykorzystał i odmówił przywrócenia Godwinowica do łaski. Owo złamanie solidarności rodowej to pierwsza znana nam, samodzielna decyzja polityczna Harolda. Swoje szanse ostatecznie jednak pogrzebał sam Swen, który okazał się człowiekiem okrutnym i mściwym. Wkrótce jeszcze raz postanowił spróbować powrócić do łask królewskich. Zabrał się jednak do tego w sposób nad wyraz niecodzienny, bowiem porwał swego kuzyna Beorna i namawiał go do pośrednictwa między nim a królem. Kiedy ów odmówił, Swen zgładził go i kazał pochować w nieoznaczonym grobie. Zbrodnia ta spotkała się z jednoznacznym potępieniem nawet wśród członków zbrojnego orszaku Swena, a szanse na powrót do łask monarchy znów się zmniejszyły. Harold natomiast twardo stał po stronie króla. Godwin jednak nie poddawał się łatwo i w końcu osiągnął zamierzony cel. W 1050 r. Swen znów występuje w dokumen­ tach królewskich. Nie znamy bliżej warunków, na których został ułaskawiony. Edward, na którym Godwin wymusił zgodę na powrót syna, miał już dość uciążliwej kurateli nad swoją osobą i tylko czekał na okazję ostatecznego pozbycia się niewygodnego teścia. Na dodatek trwające już prawie dziesięć lat małżeństwo z Edytą nie przyniosło żadnego potomstwa. Królowa najprawdopodobniej była bezpłodna. Chociaż Edward potrzebował następcy tronu, to jednak bezdzietność Edyty była mu poniekąd na rękę, bowiem królewicz — wnuk Godwina — utrwaliłby potęgę magnata ponad wszelką nadzieję obalenia go. Natomiast w sytuacji bezdzietności Edyty, potrzebą chwili okazywał się rozwód z Godwinówną i poślubienie innej kobiety, która dałaby Edwardowi syna, a królestwu naturalnego następcę tronu. Argumentacja

była poważna i z pewnością trafiała do wielu chętnych uszu. By tego dopiąć, monarcha musiał wpierw pozbyć się Godwina. Pierwszym krokiem na drodze do złamania potęgi Godwina było rozpuszczenie floty najemnej w 1050 r. Cios wymierzony był celnie. Godwin i jego synowie mieli wiele do powiedzenia w dowodzeniu tą siłą, a na dodatek byli popularni wśród żeglarzy. Odebranie im tego atutu efektywnie pomniejszało wpływy earla. Posunięcie to miało także tą dobrą stronę, że utrzymanie w stanie gotowości bojowej sporej masy ludzi i sprzętu obciążało społeczeństwo wysokimi podatkami. Popu­ larność decyzji o rozpuszczeniu floty była zagwarantowana. Następnym elementem gry było osadzenie na arcybiskupstwie Canterbury własnego protegowanego, Roberta z Ju­ mieges, zamiast kandydata wybranego przez kanoników i popieranego przez Godwina. Nowy arcybiskup, wybrany zgodnie z wolą króla, wkrótce po objęciu swej archidiecezji udał się do Rzymu, gdzie pod wpływem papieża Leona IX stał się gorącym orędownikiem reformy Kościoła. Po po­ wrocie do Anglii ostro zabrał się do porządkowania kościoła anglosaskiego, którego stan wiele pozostawiał do życzenia. W trakcie tych porządków arcybiskup szybko stwierdził, że Godwin dzierży pewne dobra należące do archidiecezji Canterbury i nie zamierza ich zwrócić. Robert zaczął więc podburzać króla przeciwko earlowi, przypominając mu rolę, jaką odegrał Godwin w okaleczeniu i śmierci jego brata. Edward chętnie słuchał tych oskarżeń, gdyż sam miał już dosyć panoszenia się earla Wessex; doświadczenia ostatnich kilku lat pouczały, że mądrze poprowadzona akcja przeciwko Godwinowi ma szanse powodzenia, rozglądał się więc już tylko za sposobem najskuteczniejszego przeprowadzenia rozprawy. Latem 1051 r. Edwarda odwiedził hrabia Eustachy z Boulogne, jego były szwagier i człowiek bliski mu z czasów wygnania normandzkiego. Gdy wizyta dobiegła końca, goście ruszyli z powrotem do Francji. Tuż przed przeprawą na kontynent

świta hrabiego zatrzymała się na noc w Dover. Przybysze bezceremonialnie zażądali od mieszczan noclegu, zachowywali się butnie i wyzywająco. Krewcy mieszkańcy Dover nie dali sobie dmuchać w kaszę i doszło do awantury, w której przybysze mocno ucierpieli. Poszkodowany hrabia Boulogne zwrócił się o zadośćuczynienie do króla, a ten nie wchodząc w szczegóły, rozkazał Godwinowi w odwecie splądrować miasto. Postępowanie takie, jakkolwiek nas szokuje, całkowicie mieściło się w zwyczajach epoki i nie było niczym wyjąt­ kowym, niemniej Godwin, czy to ze względu na swe powią­ zania rodzinnie z Kentem, czy też na zrozumiałą niechęć do niszczenia poddanych mu ziem lub wreszcie w przekonaniu, że zamieszki sprowokowali dworzanie Eustachego, odmówił wykonania rozkazu. Istnieje też inna interpretacja tych wydarzeń. Zachowały się źródła pozwalające domniemywać, że hrabia Eustachy przybył do Dover z zamiarem wywołania zamieszek. Wskazuje na to fakt, iż przybysze wkraczając do miasta byli już ubrani w kolczugi — dosyć wątpliwej wygody strój podróżny! Byłaby to więc prowokacja ukartowana przez króla i hrabiego w celu sprowokowania earla? Jeżeli tak, to plan powiódł się doskonale. Sytuacja stała się delikatna, bowiem odmowę wykonania rozkazu królewskiego kwalifikowano w owych czasach jako bunt, czyli zdradę główną. Król natychmiast wykorzystał tą jawną niesubordynację, by pozbyć się dokuczliwej kurateli i opierając się na zawistnych Godwinowi możnowładcach, ogłosił earla buntownikiem, skazując go na banicję. Godwin, od początku świadom niebezpieczeństwa, był gotów na próbę sił. Zmobilizował wojska pozostające w jego własnej dys­ pozycji oraz pod komendą synów, i na przełomie sierpnia i września ruszył na Gloucester, gdzie przebywał król. Podszedłszy pod miasto przedstawił żądanie wydania hrabiego Eustachego i jego ludzi, a także kilka innych roszczeń, równie kłopotliwych do spełnienia. Edward, który dotychczas zawsze rozgrywał swą kartę bezbłędnie, tym razem ewidentnie dał się

zaskoczyć. Mimo to próba otwartego zastraszenia króla okazała się błędem. Edward otrzymał jawne dowody buntu. Przed upokorzeniem przez butnego magnata uchroniła króla szybka interwencja earlów z północy, Leofrica i Siwarda, którzy usłyszawszy o rozwoju wypadków, natychmiast przybyli do Gloucester na czele sił, jakie mieli pod ręką i wezwali dalsze posiłki. Wkrótce w dyspozycji króla znalazła się pokaźna armia, która mogła z powodzeniem stawić czoła Godwinowi. Wojska stały naprzeciw siebie, ale żadna ze stron nie miała ochoty na walkę. Wojowie Godwina wzdragali się przed podniesieniem ręki na monarchę, a po drugiej stronie panowało przekonanie, że dopuszczenie do walki między głównymi siłami politycznymi królestwa doprowadzi do niepowetowa­ nych szkód. W wyniku rokowań strony rozeszły się do domów, a spór miał być rozstrzygnięty na forum witemu. Odwleczenie rozstrzygnięcia było w efekcie porażką Godwina, bowiem nie udało mu się narzucić monarsze swej woli. W efekcie spora część jego zwolenników musiała się poczuć rozczarowana co do potęgi protektora i niepewna swych dalszych losów. Na skutek kolejnych zręcznych posunięć króla siły Godwina raptownie zaczęły topnieć i do żadnego sądu przed witanem nie doszło. Król odmówił dania zakład­ ników, poręczających bezpieczeństwo buntowników, na co pozwani odmówili stawiennictwa. Ambitny earl i jego synowie zaocznie zostali skazani na wygnanie i konfiskatę majątków. W następstwie wyroku Godwin i Swen wraz z większością rodziny schronili się we Flandrii, a Harold i jego młodszy brat Leofwine udali się do Irlandii z zamiarem zaskarbienia sobie życzliwości tamtejszych wikingów i przygotowania przy ich pomocy zbrojnego powrotu do ojczyzny. Królowa Edyta została pozbawiona dóbr i odesłana do klasztoru. Arcybiskup Robert rozpoczął starania o unieważnienie małżeństwa królew­ skiego. Urzędy i ziemie wygnanych zostały rozdysponowane wśród popleczników monarchy. Edward gratulował sobie zwycięstwa nad klanem Godwina.

Wersja D Kroniki Anglosaskiej odnotowuje, że w drugiej połowie 1051 r. do Anglii przybył z wizytą jeszcze jeden gość — Wilhelm, książę Normandii. Prawdopodobieństwo, że faktycznie doszło to tej wizyty, wydaje się jednak bardzo niewielkie. Według wspomnianej wersji w trakcie tej wizyty Edward, przekonany już o bezdzietności swego małżeństwa, obiecał Wilhelmowi następstwo tronu. Ta druga informacja sprawia wrażenie jeszcze mniej prawdopodobnej. Edward w owym czasie usilnie zabiegał o separację od Edyty i unie­ ważnienie małżeństwa właśnie po to, by ożenić się powtórnie i doczekać następcy tronu. Jaki sens miałoby więc obiecywanie korony królewskiej Wilhelmowi? Jeżeli do takiej wizyty i obietnic następstwa tronu w ogóle doszło, nie mogło to mieć miejsca w 1051 r., lecz dużo później. Najprawdopodobniej jednak jest to refleks propagandy normandzkiej wprowadzony do kroniki ex post. Konflikt z Godwinem i jego synami jeszcze się jednak nie zakończył. Miejsca, które wybrali na schronienie zarówno Godwin, jak i Harold dowodzą, że od samego początku planowali powrót — zarówno Brugia, jak i Dublin były pełne wszelkiego autoramentu awanturników, czekających tylko na okazję wynajęcia swych usług bogatemu oferentowi, a na dodatek z obu miast łatwo i szybko można się było przeprawić z powrotem do Anglii. Dla ułatwienia nadchodzącej rozprawy w Anglii, Godwin dokonał jeszcze jednego posunięcia — usu­ nął na jakiś czas ze sceny politycznej swego najstarszego syna Swena, wysyłając go z pielgrzymką pokutną do Jerozolimy. Ku utrapieniu ojca, który dał tyle dowodów przywiązania do swego pierworodnego syna, Swen z pielgrzymki tej już nie wrócił; zmarł we wrześniu 1052 r. w trakcie drogi powrotnej w okolicach Konstantynopola. Jego śmierć usunęła z jednej strony pretekst w rokowaniach z Edwardem, z drugiej zaś rozdźwięk w rodzinie. Edward był świadom przygotowań swych wrogów i zawczasu podjął kroki, by im się przeciw­ stawić. Zmobilizował nową flotę, stawiając na jej czele

earlów Ralpha i Oddę, których lojalności był pewien, gdyż obaj osobiście skorzystali na wygnaniu klanu Godwina. Latem 1052 r. Godwin na czele swych najemników dokonał rozpoznawczego rajdu na Wyspę. Niedoświadczeni Ralph i Odda próbowali go osaczyć, ale dzięki umiejętnemu wyko­ rzystaniu współdziałania swej floty i sprzyjających mu daw­ nych poddanych, Godwin łatwo wymknął się z sieci. Król niezadowolony z floty, której marynarzy posądzał o potajemne sprzyjanie Godwinowi, a której dowództwo słusznie uważał za nieudolne, zdecydował się rozpuścić siły morskie. Wybrzeże stanęło otworem dla Godwina, który natychmiast wrócił i wezwał do powrotu Harolda. Edward nie dość, że pozbawiony floty, musiał na dodatek walczyć na dwa fronty. Sytuacja rozwijała się niekorzystnie dla króla, do którego tymczasem zdążyli się zrazić północni earlowie Leofric i Siward. Wylądowawszy na zachodnich wybrzeżach pod Porlock, Harold pokonał w pierwszym w życiu starciu, w którym dowodził osobiście, lokalne siły monarchy, po czym połączył się z flotą Godwina. Razem pustoszyli wybrane okolice na południowym wybrzeżu, a następnie popłynęli w górę Tamizy aż do Londynu. I tym razem zgromadzone wojska nie były skłonne walczyć ze sobą. Rozpoczęły się negocjacje, ale ponieważ obóz królewski był zdecydowanie słabszy, niektórzy stronnicy monarchy, jak arcybiskup Robert z Jumieges, woleli nie czekać na wyniki rozmów, obawiając się, że zostaną poświęceni w ramach kompromisu. W rezultacie Godwin wymusił przywrócenie przywilejów i majątków sprzed 1051 r. sobie i swoim synom oraz powrót królowej Edyty na dwór (tym samym porzucenie wszelkich planów rozwodowych króla). Jedyne ustępstwo ze strony Godwina, jakie zostało najprawdopodobniej uczynione, to wyłączenie z układu Swena, którego i tak wcześniej ojciec wysłał na Wschód. Zapewne Godwin liczył, że po jakimś czasie sprawa ta ułoży się sama; tymczasem zgon najstarszego Godwinowica w trakcie pielg­ rzymki rozwiązał cały problem ostatecznie.

Ugoda, zapośredniczona przez witan, zakończyła wojnę domową. Rozstrzygnięcie to okazało się możliwe, ponieważ Leofric i Siward zdystansowali się wobec monarchy. W ich poczynaniach niektórzy historycy widzą głębokie poczucie odpowiedzialności za kraj. Jednak interpretacja taka wydaje się projekcją idei nowożytnych wstecz. Ich postępowanie daje się wytłumaczyć w znacznie prostszych i bardziej przy­ stających do epoki kategoriach. Obaj ci earlowie w począt­ kowym stadium konfliktu ostro przeciwstawili się uzurpatoro­ wi, kiedy jednak okazało się, że Edward dążył nie tyle do ograniczenia wybujałych ambicji Godwina, ile do prywatnej zemsty — likwidacji rodu Godwina w ogóle — najpraw­ dopodobniej zatrwożyli się o swój własny los; nie chcieli takiego precedensu. Bunt zakończył się więc kompromisem, który faktycznie oznaczał wygraną Godwina. Ofiarą ugody między Edwardem a Godwinem padli „źli” doradcy króla, m.in. arcybiskup Robert z Jumieges. Prałat, przeczuwając swój los lub ostrzeżony przez monarchę, już wcześniej opuścił kraj i udał się do ojczystej Normandii. Prawdopodobnie wtedy też zawiadomił księcia Wilhelma, że Edward, który w wyniku powrotu Edyty stracił nadzieję na własnego syna, uważa go za swego następcę. Na ile Robert działał w imieniu króla, a na ile na własną rękę, pozostanie nierozstrzygnięte. Jedno jest pewne, z późniejszego postępo­ wania Wilhelma wynika, iż był on szczerze przekonany co do swych praw do spadku po Edwardzie. W Anglii kryzys został przezwyciężony. Wieści o śmierci Swena w trakcie pielgrzymki musiały także wpłynąć tonizująco na nastroje — perspektywa jego roszczeń i nieobliczalnych wybryków została usunięta raz na zawsze. Jednakże wysiłek fizyczny i napięcie psychiczne związane z konfrontacjami z królem, wygnaniem, walkami, niełatwymi rokowaniami i wreszcie śmiercią pierworodnego syna podkopały zdrowie niemłodego już Godwina. 15 kwietnia 1053 r. stary earl zmarł. Decyzją króla jego stanowisko i dobra otrzymał Harold.

Aczkolwiek w teorii stanowisko earla nie było dziedziczne, to jednak istniał już pewien zwyczaj co do przekazywania tej godności w obrębie określonych rodzin. Drugi czynnik, który niewątpliwie wpłynął na mianowanie Harolda, to potęga jego rodziny — był on wszak głównym spadkobiercą Godwina. Jeżeli jednak Harold otrzymał stanowisko earla Wessex po ojcu, stało się tak dlatego, że pragnął tego król. Stosunki łączące Harolda z Edwardem tylko częściowo były pochodną relacji między królem a Godwinem. Harold co najmniej raz zdystansował się wobec ojca w konflikcie z królem. Do myślenia daje także fakt, iż Harold nie udał się z resztą rodziny na wygnanie do Flandrii, lecz do Irlandii. Edward, jak zaświadczają kroniki, a także analiza wydarzeń historycznych, miał słabość do Harolda. Ten, zapewne z zupełnie innych pozycji traktował króla niż jego ojciec; wypadki ostatnich dwóch lat zresztą wiele go nauczyły. Z punktu widzenia monarchy pozostawał jednak nieroz­ wiązany problem następstwa tronu. Pogodzenie się z Edytą, początkowo wymuszone przez kompromis z Godwinem, a teraz utrzymywane w mocy przez alians z Haroldem, odsuwało w nieokreśloną przyszłość ponowne małżeństwo króla, a nawet ze względu na wiek monarchy poddawało je w wątpliwość. Wyznaczenie następcy tronu stało się więc potrzebą chwili. Dlatego też, prawdopodobnie za namową arcybiskupa Canter­ bury Stiganda, postanowiono odszukać Edwarda, syna króla Edmunda Żelaznobokiego, który od 1017 r. przebywał na wygnaniu i zawędrował aż na Węgry. W 1054 r. wysłano na kontynent poselstwo z misją zaoferowania korony królewiczo­ wi, o którym praktycznie nic konkretnego nie wiedziano. Wysłannicy królewscy, nie wiedząc nic bliżej na temat odległych Węgier, uznali za logiczne udanie się do cesarza niemieckiego, by za jego pośrednictwem nawiązać kontakt. Na nieszczęście Cesarstwo pozostawało właśnie w konflikcie z Królestwem Węgier, więc po rocznym oczekiwaniu w Ko­ lonii posłowie wrócili do Anglii z niczym. Sprawy jednak nie

zaniechano, lecz odłożono na później — po unormowaniu stosunków niemiecko-węgierskich. Tymczasem w 1055 r. zmarł earl Northumbrii Siward. Gdyby nie fakt, że rok wcześniej jego starszy, dorosły już syn padł w bitwie ze Szkotami, byłby niechybnie odziedziczył władzę na północy po ojcu, tak jak Harold po Godwinie. Młodszy syn Siwarda był jeszcze dzieckiem, dlatego też rada królewska doszła do wniosku, że niespokojnej dzielnicy północnej nie można powierzyć dziecku. Wybór padł więc na Tostiga, młodszego brata Harolda. Spowodowało to rozczarowanie Elfgara, earla East Anglii, który sam liczył na objęcie tej dzielnicy. Gdy jego nadzieje okazały się płonne, Elfgar zbuntował się i uciekł do Irlandii. Zebrawszy tam własną drużynę wylądował w Walii, gdzie z powodzeniem poparł jednego z lokalnych władców przeciw drugiemu. W dowód wdzięczności Walijczycy postanowili pomóc mu w ataku na Anglię. Earl Ralph, w kompetencjach którego leżała obrona pogranicza walijskiego, zebrał swe siły i za­ grodził drogę napastnikom, lecz został pobity. Sytuacja stała się poważna; do rozprawy z Elfgarem i Walijczykami zebrano większe wojska, a na ich czele stanął Harold. Była to pierwsza większa kampania Harolda, który korzystając z prze­ wagi swych sił energicznym marszem wkroczył do Walii i wymusił pokój bez staczania bitwy. Nie był to więc oszałamiający debiut wielkiego wodza, niemniej cele wy­ prawy zostały osiągnięte. Harold okazał się bardziej cierp­ liwym i spokojnym politykiem niż genialnym dowódcą. Konstatacja ta idzie w parze z charakterystyką jego osobowo­ ści zachowaną w kronikach — zrównoważonego i nie poddającego się emocjom statysty, ałe też i wiek skłaniał ku takiej ocenie — Harold nie był już młodzieńcem, liczył około trzydziestu pięciu lat, a w rządzeniu, dowodzeniu i polityce zaprawiał się od przeszło dekady. W 1056 r. zmarł cesarz Henryk III, a władzę w Niemczech w imieniu małoletniego Henryka IV objęła regencja. Zgodnie

z przewidywaniami dworu angielskiego, konflikt z Węgrami został szybko załagodzony, co otworzyło możliwości rokowań z królewiczem Edwardem. Na czele drugiego poselstwa stanął tym razem earl Harold. Do rokowań z Andrzejem węgierskim i Edwardem doszło w Ratyzbonie w święta Bożego Narodzenia 1056 r. Niewykluczone, że w trakcie tej podróży Harold dotarł także do Rzymu — kronikarz, który o tym wspomina, jest bardzo niejasny w sformułowaniach. Rokowania przyniosły pozytywne efekty i latem 1057 r. królewicz Edward powrócił do dawno nie widzianej ojczyzny. Nieszczęśliwie niefortunny następca tronu nie zdążył się nacieszyć świetlanymi perspek­ tywami — zmarł wkrótce po powrocie do Anglii, jeszcze tego samego lata. Zostawił jednak młodocianego syna Edgara, który po dojściu do lat sprawnych mógł z powodzeniem kandydować do korony angielskiej. W 1057 r. zaszły także inne ważne zmiany na scenie politycznej. We wrześniu zmarł earl Mercji Leofric, którego dzielnicę objął buntownik sprzed dwóch lat, Elfgar. Opusz­ czone przez niego stanowisko earla East Anglii dostało się kolejnemu młodszemu Godwinowicowi, Gyrthowi. W grudniu z kolei zmarł earl Ralph, a jego dzielnica została podzielona tak, że niespokojne pogranicze walijskie włączono do dzielnicy Harolda, a z reszty wykrojono dzielnicę dla kolejnego Godwinowica, Leofwina. W następstwie tych zmian pozycja rodu Harolda została poważnie wzmocniona. Już tylko jedna dzielnica pozostawała pod bezpośrednim władaniem Godwinowiców. Elfgarowi wzrastająca potęga Godwinowiców coraz bar­ dziej przeszkadzała. Czuł się okrążany, dlatego też po­ stanowił poszukać sojusznika za granicą. Jego wzrok ponow­ nie padł na Walię i na króla Gruffydda ap Lewellyna, za którego wydał swą córkę Aldithę. Dzięki temu związkowi Elfgar zabezpieczył swą zachodnią granicę oraz stworzył dla siebie miejsce schronienia na wypadek kłopotów w An­ glii. Pojawiły się one zresztą natychmiast, gdyż jego związki

z Gruffyddem zostały potraktowane w Londynie jako zdrada. W 1058 r. został powtórnie skazany na banicję. Elfgar musiał uciekać do Walii, gdzie nawiązał kontakty ze znajdującą się na Morzu Irlandzkim flotą królewicza nor­ weskiego Magnusa. Wkrótce zawiązana została koalicja Elfgara z Walijczykami i Norwegami, która postawiła sobie za cel przywrócenie siłą jego władzy w Mercji. Przebieg działań wojennych w 1058 r. jest znany w ogólnych zary­ sach. Kronikarze przekazali nam bardzo niewiele wiadomo­ ści, pewne jest tylko, że zachodnia Anglia została zaatako­ wana w kilku miejscach równocześnie i że cała kampania zakończyła się rokowaniami, które przywróciły władzę Elfgarowi w Mercji. Następne lata ubiegały we względnym spokoju. Harold i jego bracia w tych czasach zajmowali się utwierdzaniem swej władzy w podległych im dzielnicach i oczekiwaniem na rozwój wypadków. Król Edward był już niemłody i zaczynał podupadać na zdrowiu. Kwestia następstwa tronu wydawała się rozstrzygnięta, ale etheling Edgar był jeszcze małym dzieckiem. Nie sposób stwierdzić, czy Harold już wówczas myślał o koronie dla siebie. Okres relatywnego pokoju został przerwany śmiercią earla Elfgara. Nie wiemy dokładnie, kiedy to nastąpiło, ale sporo wskazuje na koniec 1062 r. Harold musiał wiedzieć wcześniej o zbliżającym się końcu Elfgara, bowiem w chwili jego zgonu natychmiast uruchomił niespodziewany atak na północną Walię. Wypad skierowany był na zamek Rhuddlan na wy­ brzeżu, główną siedzibę Gruffydda. Anglosasi zebrali potajem­ nie swe siły konne i dokonali nagłego ataku na niczego nie podejrzewającego wroga. Spośród trzech celów uderzenia: zdobycia Rhuddlan, zniszczenia floty walijskiej znajdującej się w tamtejszym porcie i pojmania Gruffydda, dwa pierwsze zostały osiągnięte. Trzeci, mimo pełnego zaskoczenia, nie powiódł się. Gruffydd zdołał zbiec na statek i wypłynąć w morze. Cechą charakterystyczną tej wyprawy było nagłe

przerzucenie wojska na dużą odległość (prawie 200 kilomet­ rów) w całkowitej tajemnicy i zaskoczeniu przeciwnika. Warto zwrócić uwagę na ten aspekt taktyki Harolda, bowiem w kam­ panii 1066 r. będzie on stosował ten sam schemat. Mimo niepełnego powodzenia ataku na Rhuddlan, Edward i Harold byli zdeterminowani kontynuować działania, by ostatecznie złamać zuchwałego sąsiada lub przynajmniej dać mu solidną nauczkę, którą by popamiętał na długie lata. Dalsza część wojny musiała jednak poczekać na lepszą pogodę. W maju Harold rozpoczął drugi etap działań zbrojnych przez poprowadzenie ataku morskiego na odsłonięte wybrzeża Walii. Była to bardziej wyprawa pacyfikacyjna niż wojna: Harold palił, mordował i uprowadzał brańców. Z drugiej strony, poprzez granicę lądową do Walii wkroczył Tostig i robił to samo. Taktyka Harolda polegała na wysadzaniu w różnych punktach lotnych oddziałów pieszych, które atakowały nie­ spodziewanie, likwidowały opór czynny, dewastowały co mogły i wracały na morze, zostawiając kamienie z wyrytym napisem Hic fuit victor Haroldus (Zwycięzcą tu był Harold!) Taktyka ataku z dwóch stron i wyniszczania lotnymi od­ działami zaplecza bez przyjmowania walnej bitwy, okazała się druzgocąca. Gruffydd musiał wkrótce wycofać się w góry i przejść do walki szarpanej. Jednocześnie wyczerpywała się wytrzymałość jego popleczników. Doprowadzone do rozpaczy społeczeństwo walijskie straciło wiarę w swego króla i jego agresywnej polityce przypisywało ściągnięcie na kraj gehenny angielskiej. Gruffydd w rezultacie zginął z ręki jednego z własnych poddanych, a jego głowę dostarczono anglosas­ kiemu wodzowi. Opór Walijczyków został złamany i Harold mógł podyktować warunki pokoju. Walię podzielono na kilka księstw, które nadano przedstawicielom dawnych dynastii lokalnych w zamian za hołd i daniny. Kampania walijska 1063 r. przyniosła kilka efektów. Po pierwsze, Anglia pozbyła się wreszcie kłopotliwego sąsiada, który przedtem przez długie lata z powodzeniem ingerował

w jej wewnętrzne sprawy, szarpał pogranicze i kilkakrotnie, wykorzystując alianse z malkontentami oraz zwycięstwa militarne, powiększył swe państwo o przygraniczne terytoria angielskie. Pogranicze zachodnie można więc było uznać za zabezpieczone na dłuższy czas. Po wtóre, wzrósł prestiż oręża angielskiego, które w trakcie jednej, precyzyjnie zaplanowanej i przeprowadzonej wojny, zlikwidowało prężne i liczące się w regionie państewko. Po trzecie, wojna ta dała Haroldowi pole do zademonstrowania swych niepospolitych zdolności jako stratega i taktyka. Jego osobista sława szczęśliwego i zwycięskiego wodza zdecydowanie wzrosła zarówno w kraju, jak i za granicą. Zdawałoby się, że Harold w sposób spokojny, acz stanowczy kontrolował sytuację i oczekiwał na wybicie swojej godziny, kiedy to będzie mógł niezagrożony sięgnąć po koronę. Tymczasem jednak zaszły wypadki, których dziś nie jesteśmy w stanie ani dobrze zrozumieć, ani w sposób satysfakcjonujący wyjaśnić. Chodzi o hołd złożony przez Harolda Wilhelmowi normandzkiemu. Wszystkie relacjonujące to wydarzenie prze­ kazy kronikarskie, jakimi dysponujemy, pochodzą z czasów po bitwie pod Hastings oraz są normandzkiego pochodzenia. Różnią się one poważnie, zarówno co do ważkich, jak i trywialnych szczegółów, a na dodatek mają posmak propagan­ dy politycznej. Opinie uczonych też są bardzo różne, wszyscy jednak zgadzają się co do faktu, że Harold musiał mieć względem Wilhelma jakieś zobowiązania, a to znaczy, że cała historia nie została od początku do końca wyssana z palca. Istnieje na dodatek jeszcze jedna przesłanka popierająca mniemanie o faktyczności zobowiązań Harolda. Otóż po podboju Anglii cały, jak na owe czasy bardzo sprawny i rozbudowany normański aparat propagandowy, starał się metodycznie zohydzić osobę pokonanego króla Anglii. Między innymi nagłaśniane było wiarołomstwo Harolda względem Wilhelma. Polityka ta, gdy nie można już było inaczej, spotykała się z cichą, acz konsekwentną kontrakcją ze strony

uczonych z kręgów anglosaskich. W swych nielicznych pismach Anglosasi bardzo starannie zbijają kalumnie rzucane na pamięć Harolda, milczą tylko na ten jeden temat. Na dodatek w źródłach angielskich istnieje luka co do działalności Harolda między chwilą śmierci Gruffydda ap Lewellyna w sierpniu 1063 r. a budową dworu myśliwskiego w Portskewet w lipcu 1065, co daje więcej niż wystarczającą ilość czasu na ową nieszczęsną podróż na kontynent. Historycy podają cztery rekonstrukcje tego wydarzenia. Pierwsza wersja utrzymuje, że Harold wypłynął z Bosham w hrabstwie Sussex po prostu na ryby, a nieprzychylne wiatry zepchnęły jego statek w okolice Ponthieu. Brzmi to banalnie, ale wielcy tego świata też mają prawo do mało dostojnych rozrywek pod warunkiem, że łowienie ryb było wówczas uważane za rozrywkę. Za interpretacją tą przemawia jednak fakt, iż wypłynąć miał z Bosham, który to port nie jest oczywistym miejscem, z jakiego najczęściej płynęło się do Normandii. Z drugiej rekonstrukcji wynika, że Harold udał się na własną rękę lub został wysłany do Normandii przez Edwarda Wyznawcę w celu spowodowania zwolnienia dwóch zakład­ ników anglosaskich, z których jeden był młodszym bratem earla Wessex, a drugi jego kuzynem. Przebywali oni w Nor­ mandii od co najmniej dziesięciolecia, a ich przybycie tam wiązane jest przez historyków z ucieczką z Anglii arcybiskupa Roberta z Jumieges w 1052 r. Według trzeciej hipotezy Harold popłynął na kontynent w sprawie zawarcia aliansu z bliżej nieokreślonym panem francuskim. Na poparcie tej tezy przy woły wany jest niezamęż­ ny stan jego siostry Elfgiwy, której pora już była znaleźć małżonka. W tym wypadku Wilhelm, co prawda, nie wchodził w grę jako żonaty, ale nie wykluczało to któregoś z członków jego rodziny. Według czwartej teorii Harold miał być wysłany przez Edwarda dla potwierdzenia przysięgi, uczynionej przez króla

na rzecz Wilhelma jeszcze w 1051 r., obiecującej księciu normandzkiemu następstwo tronu. Tylko dlaczego zgodziłby się to uczynić, jeżeli sam zamierzał zasiąść na tronie? Jaki by nie był prawdziwy powód podróży Harolda, źródła są zgodne co do faktu, że w trakcie rejsu po Kanale La Manche niesprzyjające warunki meteorologiczne zepchnęły statek earla na wybrzeże francuskie w okolicy Ponthieu, gdzie jednostka wraz z pasażerami została zatrzymana przez tamtej­ szego hrabiego imieniem Guy. Hrabia Ponthieu, zgodnie z obyczajami epoki, niewątpliwie uznał wpadnięcie Harolda w jego ręce za znakomitą okazję do wzbogacenia się poprzez wymuszenie odpowiednio wysokiego okupu. Z jednej strony Harold był na tyle bogaty, by zapłacić każdą sumę zażądaną przez rozbójniczego hrabiego, z drugiej jednak Guy nie wziął pod uwagę faktu, że wdał się w awanturę zbyt wysoko sięgającą nad jego głowę. Ponthieu znajdowało się w orbicie wpływów Wilhelma normandzkiego, który bez trudu wymógł wydanie zatrzymanego jeńca na swym słabszym sąsiedzie na przemian obietnicami wynagrodzenia i groźbami. Harold, znalazłszy się na dworze w Rouen, został potraktowany nie jako jeniec, lecz jako dostojny gość, którego Wilhelm bardzo się starał przekonać o swej przyjaźni. Razem odbyli wyprawę wojenną przeciwko księciu Bretanii Conanowi, po czym Harold obiecał pod przysięgą Wilhelmowi wspierać jego pretensje do tronu angielskiego po śmierci Edwarda. Na tkaninie z Bayeux Harold ukazany jest w momencie składania przed ołtarzem przysięgi na relikwie. Cała historia jest niesłychanie zawiła i trudna do wyjaś­ nienia. Najtrudniej jest jednak odpowiedzieć na pytanie, co skłoniłoby Harolda do zaakceptowania tak niekorzystnego dla niego rozwiązania kwestii następstwa tronu w 1064 r. Być może uczynił to pod wpływem groźby? Może przysięgał w złej wierze? Jedno jest pewne, nawet jeżeli zobowiązanie to było wymuszone, w owych czasach przysięga na relikwie święte uważana była za obowiązującą mimo wszystko. Pamię­

tajmy, że Harold nie byłby pierwszą osobą, na której Wilhelm wymusił hołd — już wcześniej, w 1054 r., taki sam los spotkał hrabiego Ponthieu. Z pewnością tego rodzaju praktyki należały do stałych posunięć Wilhelmowego repertuaru poli­ tycznego. Harold nie dotrzymał tego zobowiązania, jednak jeżeli Wilhelm wymusił ową przysięgę, to z pewnością na jej dotrzymanie nie liczył, osiągnął bowiem atut propagandowy na potrzeby przyszłego starcia — argumentację moralną przeciw Haroldowi, którą mógł się posługiwać zarówno wobec świata zewnętrznego, Anglosasów, jak i własnych wasali na wypadek, gdyby mieli oni wątpliwości, czy udać się z nim na wyprawę do Anglii. Ale możliwe jest jeszcze jedno rozwiązanie tej zagadki. Wszystkie poprzednio wymienione teorie opierają się na milczącym założeniu, że Harold już wówczas myślał o koronie królewskiej dla siebie, a to wcale nie jest takie pewne. Jeszcze niedawno zaakceptował bez zastrzeżeń sprowadzenie z dale­ kich Węgier Edwarda Wygnańca i jego syna Edgara. Chociaż starszy etheling już nie żył, niemniej jego syn miał się znakomicie i powoli zbliżał się do dorosłości, a król był daleki od zgrzybiałej starości i wcale nie zdradzał objawów podupa­ dania na zdrowiu. Nie można wykluczyć, że decyzja o sięg­ nięciu po tron zapadła dopiero jesienią 1065 r. wobec gwał­ townego pogorszania stanu zdrowia króla przy nadal bardzo młodzieńczym wieku ethelinga. A konsekwencją tego rozu­ mowania jest wniosek, że półtora roku wcześniej Harold mógł w dobrej wierze złożyć mu obietnicę popierania jego kan­ dydatury ! Przecież, gdyby uznał kandydaturę Edgara za lepszą, zawsze mógł poprzeć Wilhelma nieskutecznie! O ile nawet odrzucimy to rozumowanie, przyznać musimy, iż paradoksalnie Wilhelm nie był jedyną osobą, która odniosła korzyść z nieszczęsnej wyprawy morskiej Harolda. Drugim beneficjentem tych wydarzeń był sam Harold. Dzięki konfron­ tacji, jaka się mu przytrafiła w Normandii, earl Wessex wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że Wilhelm bardzo

poważenie traktuje swe roszczenia do tronu angielskiego, że zamierza zgłosić swą kandydaturę po śmierci Edwarda i że wykorzysta wszelkie środki, by ją przeprowadzić. Harold otrzymał wczesne ostrzeżenie. Być może nawet dzięki temu w dalszej perspektywie zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiś­ cie Wilhelm jest najlepszym kandydatem do tronu angielskiego i na pytanie owo odpowiedział negatywnie, uznając swoją osobę za optymalny wybór. Pytanie brzmi w tym wypadku, czy uczynił wszystko, co było w jego mocy, by przygotować się do roszczeń księcia Normandii?

ROK 1066

Król Edward 1 zmarł 5 stycznia 1066 r. we wzniesionym przez siebie pałacu Westminster. Jego śmierć okazała się kamykiem, który uruchomił lawinę wydarzeń, zmieniających bieg historii Anglii. Wypadki od razu potoczyły się szybko. Przygotowania musiały być przeprowadzone jeszcze za życia króla, bowiem już następnego dnia po śmierci Edward został pochowany, a możni zebrali się i zgodnie z wolą zmarłego monarchy obrali earla Harolda na króla Anglii. Nie wiemy, czy kan­ dydatura Harolda była przez kogokolwiek kontestowana, czy na przykład wysunięto roszczenia Edgara i czy zebrani byli świadomi przysięgi elekta złożonej wobec księcia Wilhelma. Jeżeli nawet tak, to musieli uważać ją za zupełnie nie wiążącą. Siódmego stycznia Harold został namaszczony i koronowany w katedrze westminsterskiej. Ponieważ nie wszyscy mieli pewność co do ważności urzędu arcybiskupa Stiganda, koro­ nacji dokonał arcybiskup Yorku Eldred. Harold został prawo­ mocnym królem Anglii. Pewien kronikarz anglosaski, rekapitulując dziewięciomie­ sięczne panowanie Harolda napisał, że były to czasy „wielkich niepokojów”. Zaiste, trudno o bardziej lapidarną i trafną charakterystykę owych dni. Na kłopoty nowy monarcha nie

musiał długo czekać. O ile południe kraju pogodziło się bez większych oporów z jego błyskawiczną elekcją i koronacją, o tyle mieszkańcy dzielnic północnych, Mercji i Northumbrii, okazali zdecydowaną wrogość. Kłopoty z Northumbrią zaczęły się już pół roku wcześniej, obecnie był to jedynie logiczny ciąg dalszy. Dzielnicą tą od 1055 r. władał Tostig, a rządy sprawował ciężką ręką. Kroniki odnotowują, że kilkakrotnie dla poskromienia odruchów opozycyjnych i osiągnięcia doraźnych celów politycznych posuwał się aż do skrytobójstwa. Na dodatek w sposób mało zręczny mieszał się do rozgrywek między lokalnymi możnowładcami. Nic cieszył się wielką popularnością mimo, iż jak podkreślają kroniki, dokładał starań, by w dzielnicy panował spokój i poszanowanie prawa. Jednak, kiedy w 1065 r. nałożył na swą dzielnicę wysoki podatek, jesienią doszło do spon­ tanicznego wybuchu niezadowolenia. Rebelia okazała się tym groźniejsza, że nie był to bunt pojedynczego możnowładcy czy grupy ludzi zawiedzionych w swych ambicjach bądź rachubach, lecz wystąpienie większości podległych mu tanów. Bunt wybuchł, kiedy Tostig znajdował się poza granicami dzielnicy, na południu kraju na dworze królewskim. Rebelianci, wyładowawszy swą wściekłość na schwytanych urzędnikach i podzieliwszy między siebie zdobyty skarbiec earlowski, stanęli przed problemem, jak pokierować dalej wydarzeniami, by uchronić się przed zemstą Harolda i jego rodu. Na wszelkie kroki pojednawcze było już za późno, postanowili więc znaleźć potężnego sojusznika, który dysponowałby własnymi niezależnymi siłami oraz koneksjami i oferować mu stanowisko earla, a następnie przy współudziale „swojego” earla roz­ wiązanie to siłą narzucić Edwardowi i Haroldowi. Wybór ich padł na Morcara, wywodzącego się z tradycyjnie niechętnego Godwinowicom rodu earlów Mercji. Morcar naturalnie wybór ten przyjął i przyłączywszy się do buntowników, razem z nimi pomaszerował na południe. W Northampton dołączył do nich earl Mercji Edwin ze swoimi siłami — bunt rozlał się w ten

sposób już na dwie wielkie dzielnice. Rozwój wypadków zdecydowanie wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli; Edward i Harold stali w obliczu zasadniczego kryzysu. Harold uznał, że wojna domowa wisi na włosku i że konflikt należy zażegnać na drodze rokowań i kompromisów. W kwestii tej wzorem musiały być dla niego wspomnienia kryzysu, do jakiego doszło między jego ojcem a królem kilkanaście lat wcześniej, kiedy problem został rozwiązany również bez poważniejszego rozlewu krwi. W Northampton postawił więc na rokowania. Były to z pewnością najtrudniejsze rokowania w jego życiu — musiał spacyfikować nastroje, zachować twarz i zminimalizować straty swej rodziny. Usatys­ fakcjonowanie wszystkich było niemożliwe, a na dodatek musiał się poruszać w taki sposób, by jak najmniej osób do siebie zrazić; chociaż nie liczył się jeszcze z ewentualnością bliskiej śmierci monarchy. Jesienią 1065 r. zdrowie Edwarda nie zapowiadało rychłego zgonu. W trakcie negocjacji w Northampton Harold dosyć szybko się zorientował, że powrót do warunków sprzed buntu jest niemożliwy. Przeciwna powrotowi Tostiga była nie jakaś frakcja możnowładcza, którą stosunkowo łatwo można by zneutralizować faworyzując inną, lecz zdecydowana wię­ kszość tanów northumbryjskich. Narzucenie im z powrotem Tostiga możliwe byłoby jedynie na drodze podboju. Król, królowa Edyta i — ma się rozumieć — sam Tostig opowiadali się za restytuowaniem niechcianego earla. Harold byl jednak temu przeciwny, przez co naraził się na oskarżenie ze strony brata, że celowo spowodował ruchawkę na północy, by się go pozbyć. Stosunki wewnątrz rodziny zaogniły się do tego stopnia, że Harold musiał się oczyścić przysięgą z tej oczywistej insynuacji. W efekcie król i jego rada pogodzili się z przykrą rzeczywistością nie tyle pod wpływem namów Harolda, ile pod brutalnym naciskiem faktów. Wybór był prosty: kompromis lub wojna; a partia królewska wojny nie chciała. Harold zawarł więc kompromis z rebeliantami

w imieniu monarchy. Tostig został zdjęty ze stanowiska earla. Jego dzielnicę podzielono na dwie części, z których północnozachodnią oficjalnie objął Morcar, a południowo-wschodnia albo została chwilowo pod bezpośrednim zarządem króla, albo przypadła Waltheofowi. Sprawa jest nie do końca jasna ze względu na luki w materiałach źródłowych. W każdym razie, dzielnica ta przypadła Waltheofowi najpóźniej w pierw­ szej połowie 1066 r. W Northampton ogłoszona została także powszechna łaska królewska dla buntowników, a podatek, który wywołał pożogę, anulowano. Tanowie Northumbrii i Mercji zadowoleni wrócili na północ i pokój został uratowa­ ny. Jedyną osobą, która nie pogodziła się z kompromisem z Northampton, był Tostig. Ponieważ konsekwentnie od­ mawiał uznania swej depozycji, król — mimo iż był mu życzliwy — musiał skazać go na banicję. Tostig, załadowaw­ szy swych bliskich i bezpośrednie otoczenie na statek, udał się za morze szukać schronienia u swego szwagra, hrabiego Baidwina V we Flandrii. W listopadzie 1065 r. Edward zachorował. Siły opuszczały go w tak szybkim tempie, iż wkrótce stało się jasne, że szanse na powrót monarchy do zdrowia maleją z dnia na dzień. Harold kolejno przejmował w swoje ręce wszystkie sprawy dotyczące państwa, rozważał sytuację i zastanawiał się nad swoimi następnymi krokami. A miał się czym martwić: w Normandii szykował się do wysunięcia swych roszczeń książę Wilhelm; we Flandrii zbierał drużynę do rozprawy z Haroldem jego własny brat Tostig; lojalność earlów północnych, Edwina i Morcara, co najmniej budziła wątpliwości, a naturalny kandydat do korony, etheling Edgar, był nadal dzieckiem. Wnioski narzucały się Haroldowi same; jeżeli do tej pory targały nim jeszcze jakiekolwiek rozterki, teraz pozbył się ich ostatecznie. Pozycja wszechwładnego ministra u boku nieletniego monarchy dawała znacznie mniejsze szanse obrony stanu posiadania własnego i całego rodu, a być może nawet przetrwania. Niepoślednią rolę

odegrała zapewne także ambicja. Postanowienie zapadło: Harold sięgnie po koronę sam! Grudzień, a zwłaszcza tradycyjny zjazd wielmożów na dworze królewskim na święta Bożego Narodzenia upłynął Haroldowi pod znakiem przekonywania do swojej kandydatury wszystkich, którzy liczyli się w państwie ze względu na piastowane dostojeństwo świeckie lub kościelne. Arcybiskupi nie stanowili problemu. Stigand z Canterbury był człowiekiem światowym, wielokrotnym i wypróbowanym mediatorem w sporach wewnętrznych, a na dodatek całkowicie zależnym od monarchy, gdyż swą godność objął w sposób nie do końca zgodny z prawem kanonicznym, co wielokrotnie mu wypomi­ nano. Eldred z Yorku od dawna należał do zaufanych współpracowników Harolda. Sytuacja wśród pierwszych do­ stojników królestwa — earlów była tylko połowicznie opano­ wana. Południe kraju nie budziło obaw. Własna dzielnica Harolda i dzielnice jego dwóch młodszych braci, którzy wykazali niezłomną lojalność w chwili kryzysu związanego z Tostigiem, pozwalały mu spokojnie budować na tej pod­ stawie. Earlowie Edwin i Morcar, mimo iż niepewni, nie żywili osobistej niechęci do Harolda — wszak to jego mediacja zapewniła pokojowe wzmocnienie pozycji ich rodu. Gdyby udało się dojść z nimi do porozumienia, można by liczyć na to, że ewentualne wzburzenie wśród nieprzychylnych Godwinowicom tanów na północy rozejdzie się po kościach. Kroniki milczą co do szczegółów tajnych rokowań, jakie musiały się wówczas odbyć między earlami. Wiemy natomiast, że Harold poślubił Aldithę, siostrę Edwina i Morcara. Małżeń­ stwo owo zapewne przypieczętowało zawarty wówczas alians. Nie znamy dokładnej daty ślubu. Alditha była przedtem żoną księcia walijskiego Gruffydda, pokonanego przez Harolda. Nie mogła więc wyjść za niego przed 5 sierpnia 1063, czyli dniem śmierci swego pierwszego męża. Z drugiej strony 14 października 1066, czyli data śmierci Harolda pod Hastings, wyznacza dzień jej powtórnego owdowienia. Jeżeli więc

przyjrzymy się implikacjom wydarzeń politycznych tego okresu, wydaje się, że gdyby doszło do aliansu między zainteresowanymi stronami potwierdzonego małżeństwem dynastycznym przed latem 1065 r., Edwin i Morcar nie wmieszaliby się w konflikt northumbryjskich tanów z Godwinowicami. Małżeństwo takie w okresie między sierpniem a październikiem 1065, kiedy to wojna domowa wisiała na włosku, jest w ogóle nie do pomyślenia! Z kolei podjęcie tego rodzaju kroków po styczniu 1066, kiedy Harold przywdział już koronę królewską, też wydaje się mało prawdopodobne. Zadzierzganie więzów rodzinnych z własnymi poddanymi na ogół nie leży w interesie monarchy. Znacznie bardziej wzmac­ niały splendor i potęgę władcy międzynarodowe koneksje dynastyczne, by nie wspomnieć, że dawały odskocznię w po­ staci schronienia za granicą na wypadek kłopotów we własnym państwie. Co innego w okresie listopad-grudzień 1065. Wówczas Harold nie znajdował się w bezpośrednim konflikcie z earlami północnymi, ale miał powody by im nie ufać, nie był jeszcze królem, a pragnął nim zostać; stąd alians przypie­ czętowany małżeństwem, który neutralizowałby Edwina i Morcara w newralgicznym okresie przejmowania władzy by 1 z punktu widzenia Harolda bardzo pożądany. Podobnie druga strona, mimo iż wyszła zwycięsko z konfliktu jesiennego, miała poważne podstawy do obaw, że Harold może za jakiś czas zwrócić się przeciwko niej. W niedawnej rozprawie ucierpiał brat Harolda. Edwin i Morcar zdawali sobie sprawę z tego, że kwestia Tostiga może w każdej chwili wrócić na porządek dzienny. Harold już raz im udowodnił, że jest cierpliwy i że ciosy zadaje wtedy, gdy jest pewien ich skuteczności. Rozsądek nakazywał dojść z nim do porozumie­ nia. Z tych więc powodów wydaje się, że jeżeli nawet do samego ślubu nie doszło w grudniu 1065, to wówczas właśnie nastąpiły oficjalne zaręczyny. Na marginesie tego małżeństwa wypada uczynić jeszcze jedną uwagę — otóż według nowożytnych standardów Harold

był bigamistą. Jak pamiętamy, po objęciu stanowiska earla East Anglii, młody Harold wziął sobie za żonę córkę lokalnego możnowładcy Edytę, która w kronikach występuje z wdzięcz­ nymi przydomkami Łabędzioszyja lub Piękna. Był to praw­ dopodobnie związek polityczny — młody earl szukał wzmoc­ nienia swej pozycji poprzez zbliżenie z miejscowymi możnymi oraz mariaż obliczony na zysk materialny, bowiem Edyta oprócz podkreślanej we wszystkich kronikach urody wniosła mu również piękny posag w postaci rozległych dóbr ziemskich. Chociaż tego rodzaju związki są na ogół emocjonalnie średnio udane, w wypadku Edyty i Harolda wydaje się, że z czasem wykształciła się między nimi silna więź uczuciowa — Edyta urodziła Haroldowi co najmniej siedmioro dzieci, a na dodatek dysponujemy wzruszającym świadectwem kronikarskim, że to właśnie Edyta, a nie Aldytha pospieszyła po śmierci Harolda na pole bitwy rozpoznać i pogrzebać zmasakrowane zwłoki męża. Niemniej Harold i Edyta nie ślubowali przed ołtarzem; było to małżeństwo zawarte more Danico, tzn. według zwyczaju duńskiego. W sferze społecznej, z której się wywo­ dzili, mogło to oznaczać tylko jedno: Harold zostawiał sobie furtkę na przyszłość, by w razie potrzeby politycznej móc jeszcze raz się ożenić. Tak też uczynił, biorąc sobie za żonę Aldythę i poślubiając ją zgodnie z nauką Kościoła. Nie wiemy, czy Edytę odsunął, czy też odtąd żył z dwoma kobietami, co ewidentnie mieściło się w obyczajach epoki — podobnie postąpił przecież król Kanut Wielki kilkadziesiąt lat wcześniej. Była to tradycja wikingowska i nikogo specjalnie nie dziwiła. Dopiero po śmierci Harolda Edyta wstąpiła do klasztoru, zapewne by uchronić się przed represjami zwycięs­ kiego Wilhelma. Na koniec pozostał Haroldowi problem nakłonienia do swej kandydatury pary królewskiej. Królowa Edyta, jak pamiętamy, była orędowniczką sprawy Tostiga i musiała czuć żal do Harolda za poświęcenie brata. Niemniej jednak była już niemłoda i co gorsza, nie dała Edwardowi potomstwa. Musiała

więc zdawać sobie sprawę z faktu, że jej los zależeć będzie wyłącznie od przyszłego monarchy; narażanie się w tej sytuacji Haroldowi zupełnie nie leżało w jej interesie. Wspierając natomiast jego kandydaturę, jednocześnie zabezpieczała swój los i mogła sobie tłumaczyć, iż kiedy sprawa Tostiga stanie znów na porządku dziennym, z pozycji królowej-wdowy i siostry panującego będzie mogła wygnanemu bratu znacznie skuteczniej pomagać. Edyta była więc naturalnym sojusznikiem Harolda. Co się tyczy Edwarda, trudno odpowiedzieć na pytanie, co skłoniło go do desygnowania earla Wessex na swego następcę. Tutaj możemy już snuć wyłącznie bardzo luźne przypuszczenia. Oprócz zwykłej ludzkiej sympatii do Harolda można wymienić tylko zdroworozsądkowe argumenty, iż zarówno sytuacja międzynarodowa, jak i wewnętrzna była niepewna, co stanowiło przeciwwskazanie przy kandydaturze młodocianego Edgara. Nie wiemy na dodatek, jak ów chłopiec prezentował się w oczach umierającego monarchy. Jego przyszłe dzieje — a dożył sędziwego wieku umierając w latach dwudziestych następnego stulecia — wskazują, iż nie był osobowością obdarzoną wyjątkowymi zaletami ducha i umysłu; to bardziej wypadki kierowały nim niż on wypadkami. Edward umierając wskazał na Harolda; jest to pewna wiadomość, potwierdzona przez kilka niezależnych od siebie źródeł. Z jakich powodów faktycznie to uczynił, pozostanie w sferze domysłów. Koronacja, przeprowadzona na drugi dzień po śmierci poprzedniego monarchy, dowodzi pośpiechu. Harold natych­ miast wprowadzał w życie uzgodnione w ostatnich tygodniach ruchy, by wszystkich ewentualnych konkurentów postawić przed faktem dokonanym. Zdecydowanie udało mu się to w stosunku do Wilhelma normandzkiego, który z zaskoczeniem i gniewem dowiedział się obydwu ważnych nowin — o śmierci Edwarda i o koronacji Harolda — równocześnie. Wyrachowa­ nie Harolda było proste: każdy, kto od chwili koronacji podnosi na niego rękę, nie stoi już obok niego, konkurując

Miecze średniowieczne

Hełmy śreniowieczne

Król Edward Wyznawca

Harold przysięga wspierać starania Wilhelma o koronę angielską

Harold królem Anglii

Budowa floty Wilhelma

Przeprawa przez Kanał La Manche

Scena z bitwy: konnica normandzka atakuje anglosaski „mur tarcz”

Śmierć Harolda

o tron jak równy z równym, lecz jest uzurpatorem lub buntownikiem, zamierzającym się na pomazańca bożego. Interpretację tę potwierdza ton późniejszej propagandy normandzkiej. Po pierwsze, wszystkie kroniki normandzkie podkreślają krzywoprzysięstwo Harolda, co miało na celu nie tyle zdyskredytowanie go, lecz poddanie w wątpliwość legal­ ności koronacji — wiarołomca, który złamał obietnicę za­ przysiężoną na relikwie świętych stał poza Kościołem i nie miał moralnego prawa do korony królewskiej, a wszelkie jego poczynania winny być zawieszone do momentu uzyskania absolucji. Po wtóre, kronikarze normandzcy twierdzą, że koronacji dokonał arcybiskup Stigand, a ponieważ osiągnął on swą stolicę w sposób niekanoniczny, jego urzędowanie było nieważne, czyli koronacja z jego rąk również nie miała mocy prawnej. Ów drugi argument byłby rzeczywiście ważył w świe­ tle prawa kanonicznego, gdyby nie miał drobnej skazy -— że opierał się na nieprawdzie, bowiem koronacji nie dokonał Stigand, lecz Eldred, którego sakry nikt nie kwestionował. Jednak mistyfikacja Normandczyków była zręczna. Królów angielskich tradycyjnie koronuje arcybiskup Canterbury. Po­ nieważ jednak co do legalności sprawowania tego dostojeństwa przez Stiganda były od początku wątpliwości, z których w Anglii znakomicie sobie zdawano sprawę, Stigand przez cały czas swego okupowania arcybiskupstwa Canterbury nie wyświęcał biskupów poza dwoma wyjątkami (w tym czasie jednak Stigand miał paliusz 1 od papieża Benedykta X; kiedy Benedykt X został zdetronizowany, Stigand znów przestał konsekrować). Tym bardziej Stigand nie mógł dokonać koronacji królewskiej — wszyscy wrogowie natychmiast uznaliby ją za nieważną. Dlatego też koronacji Harolda dokonał arcybiskup Yorku Eldred, co zgodnie poświadczają 1

Paliusz to element stroju liturgicznego, oznaka wyższej władzy kościelnej,

przede wszystkim arcybiskupiej. Jest to wełniana taśma z wyszytymi sześcioma krzyżami, noszona na ornacie. Paliusz arcybiskup mógł otrzymać tylko od papieża.

wszystkie źródła anglosaskie. Nieważność koronacji Harolda była więc jedynie insynuacją propagandy normandzkiej! Kiedy już uroczystości pogrzebowo-koronacyjne się zakoń­ czyły, Harold musiał zająć się bieżącymi sprawami obecnie już swojego królestwa. Najprawdopodobniej wkrótce po koronacji przybyło poselstwo normandzkie, domagające się w imieniu Wilhelma wypełnienia przez Harolda zobowiązań, podjętych w trakcie pobytu na kontynencie i potwierdzonych uroczystą przysięgą. Odpowiedź Harolda mogła być tylko jedna: przysięga wymuszona gwałtem na przysięgającym nie ma mocy wiążącej. Poselstwo wróciło więc do Normandii z niedobrymi wieściami; Harold, spodziewając się wojny ze strony Wilhelma, musiał szybko uspokoić kraj i przygotować się do obrony. Kłopoty pojawiły się także w Northumbrii. Zrewoltowana niedawno prowincja obawiała się Godwinowica na tronie. Tanowie nie brali przecież udziału osobiście w rokowaniach i nie wiedzieli, jaką rolę odegrał w nich Harold. Wydawało im się, że porozumienie zostało zawarte z samym królem Edwar­ dem, a Harold był dla nich przede wszystkim bratem Tostiga. Spodziewali się, że w pierwszym odruchu będzie myślał o restytucji brata i o zemście za upokorzenie. Nieporozumienie to Harold musiał natychmiast wyjaśnić. Wyruszył więc po­ spiesznie na północ, ale nie pod osłoną potężnych wojsk, by łamać opór i się mścić, lecz jedynie z ograniczonym orszakiem, koniecznym dla celów reprezentacyjnych. W orszaku tym jedno z czołowych miejsc zajmował Wulfstan, biskup Worcester, osoba powszechnie szanowana w kraju ze względu na świątobliwy tryb życia. Nie znamy szczegółów tej podróży. Wiemy jedynie, że pojednanie doszło do skutku. Dodać można tylko, że wówczas najprawdopodobniej formalnie zawarte zostało małżeństwo z Aldithą; hipotezę tę potwierdza fakt, że pod koniec roku Alditha urodziła nieżyjącemu już Haroldowi syna. Przed 16 kwietnia Harold był już z powrotem w Westminster, by spędzić tam święta Wielkanocne.

Pierwszy etap — przejęcie i zalegalizowanie swej władzy Harold przeprowadził nad wyraz szybko i pomyślnie; co więcej, proces ten przebiegł nie tylko sprawnie, ale także bezkrwawo, a nawet bez większych perturbacji. Krótkie panowanie Harolda, w świetle przekazów życzliwych mu kronikarzy i prac historyków, jawi się jako zapowiadające silne, stabilne i sprawiedliwe rządy. Czy wnioski te są uzasadnione, nie dowiemy się nigdy. Harold nie wprowadził większych zmian organizacyjnych w państwie: nie wyznaczył earla na swe miejsce w Wessex, a w pozostałych dzielnicach utrzymał dotychczasowych na­ miestników. Być może zatrzymanie pod osobistymi rządami Wessex wiązało się z wyborem strategicznego kierunku obrony — obrał pozycję na południu, gdzie spodziewał się wroga. W poniedziałek 24 kwietnia, jeszcze w trakcie wielkanoc­ nego zjazdu, zaszło wydarzenie, które odnotowały wszystkie współczesne kroniki. Na niebie ukazała się dziwaczna gwiazda z ogonem — kometa Halleya. Komety to drobne ciała niebieskie, składające się z jądra otoczonego mgiełką pyłów; wyróżniają się tym, że przebiegając po nieboskłonie ciągną za sobą charakterystyczny ogon, przez astronomów zwany war­ koczem, nadając im niepowtarzalny i niesamowity wygląd. Podobnie jak planety, komety okrążają Słońce, z tą jednak różnicą, że ich orbity są bardzo spłaszczonymi elipsami. Kometa określana nazwiskiem siedemnastowiecznego brytyjs­ kiego astronoma pojawia się nad nami bardzo rzadko — z Zie­ mi daje się zaobserwować jedynie co 76 lat; ostatnio na przełomie 1985 i 1986 roku. W średniowieczu ludzie nie zdawali sobie jeszcze sprawy z cykliczności ruchu komet, a ich ukazanie się na niebie było tak niecodzienne, że przypisywano mu znaczenie nadprzyrodzone. Z reguły uzna­ wano to za zapowiedź wielkich i na ogół niedobrych wydarzeń. W świadomości potocznej przekonanie to przetrwało zresztą znacznie dłużej — wystarczy choćby porównać odpowiednie ustępy ósmej księgi Pana Tadeusza! Nie inaczej było w 1066 r.

Z całą pewnością fakt, że walka o tron angielski dopiero się rozegra, nie był żadną tajemnicą. Wśród ludzi szeptano, że wkrótce upadnie wielki władca, nie było jedynie pewności, do kogo odnoszą się te przepowiednie. Kłopoty znów nie dały na siebie długo czekać. Na przełomie kwietnia i maja z pretensjami zawitał Tostig. Wygnany jesienią z Anglii, udał się do swego szwagra Baidwina V flandryjskiego, który wyposażył go w pokaźną flotę. Tostig rozkazał więc rozwinąć żagle i wkrótce pojawił się u południowych wybrzeży Anglii. Posuwał się szlakiem swego ojca sprzed czternastu lat. Najpierw napadł wyspę Wight, gdzie zdarł z mieszkańców okup i zaopatrzenie. Następnie popłynął na wschód aż do Sandwich, dokonując okazjonalnych rajdów i zbierając tych, którzy zaciągając się pod jego znaki, upatrywali swej życiowej szansy. Wieści o pojawieniu się Tostiga i jego floty dotarły do Harolda w Londynie 3 maja. Król natychmiast rozesłał wici dla pospolitego ruszenia wojsk lądowych i floty. Zaraz po zgromadzeniu sił — a musiała być to siła nie lada, gdyż jeden z kronikarzy odnotował pojawienie się największej armii, jaką kiedykolwiek zgromadzono w An­ glii — ruszył na czele wojsk na spotkanie napastnika. Nie doszło jednak do starcia, gdyż Tostig nie dotrzymał pola. Jego flota rozwinęła żagle i popłynęła na północ w nadziei znalezienia szerszego oparcia na obszarach niegdyś pod­ porządkowanych jego władzy. Na próżno! Niewielu chętnych garnęło się pod wodzę niepopularnego, pozbawionego stano­ wiska earla. Na wschodnim wybrzeżu Tostig również dał się nieco we znaki rabując i paląc, ale wkrótce pokonany przez siły Morcara i Edwina, opuszczony przez większość pod­ komendnych zbiegł na czele już tylko dwunastu statków dalej na północ do Szkocji, gdzie znalazł schronienie u króla Malkolma. Zebranego wojska i floty Harold już nie rozpuścił do domów. Przeprawa floty Tostiga przez Kanał pouczyła go, że pora roku, pogoda i wiatry są już odpowiednie dla ruchów

dużych zgrupowań statków, co oznaczało, że w każdej chwili może się pojawić znacznie poważniejszy przeciwnik — Wilhelm normandzki. Harold nie lekceważył tego nie­ bezpieczeństwa; mimo, iż średniowieczne kampanie toczone były na ogół przy pomocy wojsk zwoływanych na daną okoliczność, po czym pośpiesznie rozpuszczanych do domu, utrzymał siły skoncentrowane i w pełnej gotowości bojowej. / Świadczy to, oprócz doceniania niebezpieczeństwa, także o tym, że miał dostatecznie duży autorytet wśród poddanych, by utrzymać w ryzach pospolite ruszenie, ale przede wszy­ stkim, iż rozporządzał środkami, które pozwalały na utrzy­ manie armii w polu przez dłuższy czas. Siły anglosaskie rozmieszczone zostały w kluczowych punktach wzdłuż południowego wybrzeża, a flota pod dowództwem Eadrica zakotwiczyła przy wyspie Wight. Na drugą stronę Kanału La Manche wysłano wywiadowców. Wojska anglosaskie stały w pogotowiu przez całe lato. Haroldowi faktycznie udało się utrzymać zmobilizowane siły w gotowości bojowej przez cztery miesiące! Był to niewątp­ liwie wielki wyczyn logistyczny. Inwazja (o gotowości Wil­ helma do niej Harold był całkowicie pewien dzięki swym szpiegom) przez ten czas jednak nie nadeszła. Historycy na ogół stwierdzają, że flotę Wilhelma powstrzymały niesprzyja­ jące wiatry. Niemniej w pewnym momencie, między połową lipca a 27 września, flota Wilhelma wypłynęła ze swego punktu koncentracji na rzece Dives i przemieściła się do St. Valery-sur-Somme na Kanale La Manche. Niektórzy historycy, powołując się na wersję E Kroniki anglosaskiej twierdzą, że nie było to żadne przemieszczenie sił, lecz pierwsza próba przeprawy przez Kanał, która się nie powiodła za względu na pojawienie się floty Harolda u brzegów Normandii. Wilhelm, całkiem rozsądnie, miałby zrezygnować z przeprawy statkami załadowanymi końmi i ciężkozbrojnym rycerstwem w warun­ kach walki z szarpiącymi go lekkimi jednostkami anglosaskimi. Spotkanie to miałoby nastąpić właśnie około 8 września,

kiedy rozpuszczone zostało anglosaskie pospolite ruszenie, a flota odpłynęła z wyspy Wight. Harold, stając w obliczu pozostawienia południowego wybrzeża bez obrony, zdecydo­ wałby się na wypad. Z punktu widzenia wojskowego wypad taki byłby posunięciem logicznym i celowym. Niestety, świadectwo źródłowe są tutaj bardzo niejednoznaczne i nie poparte przez żaden inny przekaz. Ewentualności takiego obrotu spraw nie możemy wykluczyć; hipoteza jest kusząca, niemniej podkreślić należy, iż jest to tylko hipoteza i to bardzo mizernie udokumentowana. W każdym wypadku, bez względu na to, czy wypad pod wybrzeże normandzkie miał miejsce, czy też jest to twór fantazji historyka, Harold i jego flota około połowy września zawinęli do Londynu. Perspektywa najazdu Wilhelma ze względu na zbliżającą się jesień i pogarszającą się pogodę musiała się oddalać. Wnioski takie byłyby tym bardziej uzasadnione, gdyby faktycznie doszło do spotkania flot u brzegów Normandii i Harold miałby poczucie, że zapobiegł przeprawie. Wydawało się, że chwilowo nic mu nie zagraża. Niebezpieczeństwo jednak czyhało tuż za progiem. Na północy, całkiem niespodziewanie, pojawił się inny pretendent do tronu angielskiego. Harald Hardrada był najsławniejszym wojownikiem wikin­ gów, żywą legendą całej północnej Europy. Wywodził się ze skandynawskiego rodu królewskiego. Jego przyrodni brat św. Olaf był królem Norwegii, a bratanek Magnus królem Norwegii i Danii. On sam w końcu sięgnął po koronę norweską, usiłował podbić Danię, a zginął starając się wywalczyć Królestwo Anglii. Jego życie to bezustanne pasmo awantur i wojen. Za młodu walczył przewodząc wojskom swego brata Olafa. Po włączeniu Norwegii do północnego imperium Kanuta Wielkiego musiał się udać na wygnanie. Wędrował w po­ szukiwaniu przygód, służąc jako najemnik na Rusi, a następnie w wareskiej gwardii cesarzy bizantyjskich. W barwach cesarza odznaczył się na Sycylii, w północnej Afryce i wielu innych

miejscach. Hojnie opłacany w służbie cesarskiej oraz dzięki łupom wojennym zdobył bajeczne skarby, które wydatnie wspomogły jego dalszą karierę. Już współcześnie krążyły o nim opowieści, że walczył ze smokami i lwami, porywał księżniczki itd. Na przełomie 1042-1043 znowu pojawił się na Rusi, gdzie ożenił się z Elżbietą, córką kniazia Jarosława Mądrego. Wsławiony swymi wyczynami na południu i wscho­ dzie Europy, po śmierci synów Kanuta powrócił do Skan­ dynawii, gdzie wywalczył tron norweski, po czym wdał się w wojny ze Swenem duńskim. Zmagania o podbój Danii trwały z przerwami szesnaście lat. Harald z reguły wygryw;ał bitwy, lecz nie potrafił doprowadzić do ostatecznego pokonania Swena i usunięcia go z kraju. W efekcie w 1064 r. zawarty został pokój, który stanowił raczej kompromis niż zwycięstwo Haralda. Wojny duńskie przyniosły natomiast jeden niewątp­ liwy efekt w postaci doszczętnego wyczerpania legendarnego skarbu królewskiego. Źródła pochodzące z drugiej połowy panowania Haralda nie wspominają już nawet o jego bogactwie i hojności. Pośrednim dowodem na to jest także systematycznie obniżająca się jakość monet bitych w Norwegii w trakcie jego panowania. W chwili śmierci Edwarda Wyznawcy w Skan­ dynawii panował spokój; stan ten być może kłócił się z awanturniczym duchem Haralda i dlatego postanowił on podjąć wyzwanie i ruszyć na podbój nowego królestwa, lecz niewątpliwie drugim powodem, dla którego to zrobił, była paląca konieczność uzupełnienia niedoborów w skarbcu, a Anglia stanowiła tradycyjne miejsce dla wikingowskich wypraw łupieskich. Tostig, schroniwszy się w Szkocji, szybko się zorientował, że nie ma co liczyć na wydatniejszą pomoc króla Malkolma, który miał zbyt poważne problemy we własnym kraju, by porywać się na kosztowne i niebezpieczne awantury za­ graniczne. Godwinowic musiał się więc rozejrzeć za potęż­ niejszym i bardziej wojowniczym sojusznikiem. Wzrok jego, jak zapewnia Saga o Haraldzie, padł na kuzyna, Swena

duńskiego, ale ów również nie był skory do wyprawy przeciw Anglii. Tak więc pozostawał już tylko Harald norweski. Wybór ten był właściwy z kilku względów: Harald byt sławnym awanturnikiem, skłonnym do tego rodzaju eskapad, utalentowanym i doświadczonym dowódcą o znakomitej przeszłości wojskowej, rozporządzał silną i utwardzoną w bo­ jach drużyną, miał też w dyspozycji wypróbowaną flotę, dla której przerzucenie wojska przez morze nie stanowiło prze­ szkody. Nie wiemy, w jaki sposób Tostig i Harald nawiązali kontakt i jakie uzgodnili warunki współpracy. Niektórzy badacze dopatrują się tu pośrednictwa Wilhelma normandzkiego, z punktu widzenia którego Tostig wraz ze swoimi roszczeniami stanowił doskonałą dywersję na tyłach Harolda. Faktem pozostaje, że po zgromadzeniu potężnej floty liczącej trzysta okrętów Harald ruszył na Anglię, u drogę swą obrał szlakiem północnym. Najpierw gościł na Szetlandach i Orkadach, gdzie wikingowscy książęta wysp przyłączyli się do niego. Na wezwanie Haralda przybyli również inni wikingow­ scy władcy z Irlandii i Islandii. Następnie zawitał do Szkocji, gdzie namówił do współpracy króla Malkolma. 15 września monarcha norweski pojawił się na czele swej floty u wybrzeży Anglii. U ujścia rzeki Tyne do sił Haralda dołączył swą niewielką eskadrę Tostig. Połączone siły, korzystając z tych samych północnych wiatrów', które uniemożliwiały przeprawę Wilhelmowi normandzkiemu, pożeglowały na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii. Mniej więcej w połowie drogi do Kanału La Manche okręty wykonały zwrot na zachód i wpłynęły w głąb lądu, w górę rzeki Ouse. Po drodze napastnicy starli się kilkakrotnie z rozpaczliwym oporem lokalnych oddziałów i spalili kilka miasteczek. Zasadnicze lądowanie nastąpiło 18 września w Riccal, niedaleko Yorku. Edwin i Morcar już wiedzieli o niebezpieczeństwie. Mieli zapewne tylko tyle czasu, by pospiesznie zebrać pospolite ruszenie ze swych dzielnic i zagrodzić drogę wrogowi do

Yorku. Harald, starodawnym obyczajem wikingów, okręty zostawił pod siłną obstawą, dowódcami której ustanowił swego syna Olafa oraz książąt Orkadów i Szetłandów. Główny trzon armii pod wodzą Haralda i Tostiga podążył na roz­ strzygającą bitwę z wojskami anglosaskimi. Earlowie Mercji i Northumbrii dysponowali mniejszymi siłami niż Harald. Wysłali już, co prawda, gońców do króla z prośbą o pomoc, do jego przybycia jednak musieli polegać na własnej ocenie sytuacji. Zajęcie Yorku pozwoliłoby Haraldowi na obsadzenie poważnego punktu oporu i zdobycie przyczółka w Anglii. Uznali więc za stosowne stawić najeźdźcom czoła, na miejsce starcia wybrali Gate Fulford, majątek earla Morcara, gdzie Anglosasi obsadzili zarówno drogę, jak i rzekę, a ich flanki chroniły bagna. Do starcia doszło w środę 20 września. Rozgorzała gwałtowna i krwawa bitwa. Początkowo obrońcy odnieśli sukces, lecz w miarę upływu czasu górę zaczęło brać doświadczenie wojsk Haralda. Pole bitwy, jak donosi kronikarz, zasłane już było gęsto trupami, kiedy Anglosasi nie wytrzymali naporu Norwegów i rzucili się do ucieczki. Zwycięzcą pod Gate Fulford został Harald, a Morcar i Edwin wraz z niedobit­ kami swych sił schronili się w Yorku. Harald nie zwlekał ze zbieraniem owoców swego zwycięs­ twa. Szybko podszedł pod miasto i zażądał kapitulacji. York się nie bronił. Mieszczanie przyjęli upokarzające warunki Norwegów; woleli nie ryzykować oblężenia i ewentualnego zdobycia miasta — los mieszkańców byłby wówczas nie do pozazdroszczenia. W historiografii można spotkać przykłady potępienia ich małodusznej postawy oraz oskarżenia o zdradę. Jednak od obawy o swój los i mienie do chętnego przyjęcia zwierzchnictwa najeźdźcy jest jeszcze bardzo daleko. Wypadki następnych dni pozwalają powątpiewać w entuzjazm mieszczan względem Norwegów. Po swym kolejnym tryumfie król norweski opuścił York i wycofał się kilkanaście kilometrów na północny-wschód do Stamford Bridge, gdzie zapewne postanowił dać swemu wojsku

oddech i przygotować się spokojnie do rozprawy z Haroldem. Nie jest do końca jasne, dlaczego wybrał akurat Stamford Bridge, odległe zarówno od Yorku, jak i od miejsca postoju jego floty w Ricali. Być może Hardrada spodziewał się kilku tygodni wypoczynku przed decydującym starciem, a nieopodal Stamford Bridge znajdowała się wygodna rezydencja królews­ ka w Aldby. Harold otrzymał wiadomość o pojawieniu się floty norwes­ kiej około połowy września; Edwin i Morcar wysłali gońców kiedy tylko dowiedzieli się, co się święci. Król natychmiast postawił na nogi drużynę i rozesłał wici, zwołując fyrd pod swe sztandary już po raz trzeci w tym roku. Wbrew opiniom często spotykanym w opracowaniach, popieranych pieszymi wyczynami hobbystów, którzy w ten sposób pragną dowieść, iż możliwy był przemarsz z Londynu do Yorku w danym czasie, przemieszczenie wojsk Harolda na północ musiało się odbyć konno; marsz pieszy tak dużej formacji wymagałby więcej czasu niż zezwala na to kalendarium wydarzeń zapisane przez kroniki. Posuwając się na północ Harold zbierał po drodze kontyngenty z poszczególnych dzielnic. W trakcie pochodu musiał również dowiedzieć się o klęsce pod Gate Fulford. Dwudziestego czwartego stanął w Tadcaster, nieopo­ dal Yorku. Tam dowiedział się, że Norwegowie wycofali się dwanaście kilometrów za York do Stamford Bridge, przez co oddalili się prawie dwadzieścia kilometrów od swych okrętów. Musieli się czuć spokojni i bezpieczni, zupełnie się nie spodziewając tak rychłego przybycia przeciwnika z południa. Harold postanowił wykorzystać atut zaskoczenia i natychmiast wyruszył w kierunku wroga. Plan ten opierał się jednak na całkowitym zachowaniu tajemnicy przed wrogiem. Harold, kierując się na Stamford Bridge, musiał przemaszerować przez York — tędy wiodła najkrótsza droga. Tak też uczynił, a mimo to nikt z mieszczan (którzy niby tak mieli sprzyjać Hardradzie!) nie powiadomił Norwegów o nadciągającym niebezpieczeństwie. Zaskoczenie było zupełne.

Bitwa pod Stamford Bridge to największe zwycięstwo Harolda. Na przedpolach Yorku król wykazał swoje najlepsze cechy dowódcy: zdecydowanie w obliczu nieprzyjaciela, odwagę podjęcia słusznego ryzyka i znakomity zmysł ta­ ktyczny. Wszystko to ukoronowane zostało wspaniałym zwycięstwem, które na stulecia zapadło w pamięci Skan­ dynawów, czego najlepszym dowodem jest spisana aż w XIII w. saga Snorriego Sturlussona, zawierająca opis tego starcia. Ale bitwa ta przyniosła jeszcze jeden efekt — odciągnięcie Harolda i jego wojsk na północ w decydującej chwili najazdu normańskiego i nadwątlenie jego sił zbrojnych; zwycięstwo to opłacone zostało krwawymi stratami. Naj­ prawdopodobniej gdyby nie dywersja norweska, Wilhelm poniósłby sromotną klęskę. Historycy oceniają, że Harald Hardrada wylądował w Nor­ thumbrii z siłami około siedmiu i pół tysiąca wojów. Szacunki te opierają się na przekazanej przez kronikarzy informacji o liczebności floty najeźdźczej. Biorąc pod uwagę krwawą bitwę pod Gate Fulford oraz wyłączenie sporego kontyngentu dla ochrony floty oczekującej w Riccall, pod Stamford Bridge, do boju najprawdopodobniej stanęło około czterech tysięcy Norwegów i ich sprzymierzeńców. Harold angielski zapewne dysponował nieco większym wojskiem, ale nie mogła to być druzgocąca przewaga ze względu na konieczność podjęcia błyskawicznego marszu na północ i brak czasu na zgromadze­ nie wszystkich sił. Naprzeciw siebie stanęły więc armie dosyć wyrównane pod względem ilości żołnierzy, ale nierównej wartości bojowej. Przewaga doświadczenia i wyćwiczenia z pewnością należała do Norwegów, Harold jednak w sposób mistrzowski wykorzystał atut zaskoczenia. Konfiguracja terenu między Yorkiem a Stamford Bridge (czyli Mostem Stamford, gdzie istotnie znajdował się drewnia­ ny most na rzece Derwent) jest taka, że wojsko Harolda mogło zbliżać się zupełnie niezauważone aż do ostatniej chwili. Norwegowie obozowali po obu stronach rzeki i rzeczywiście

dali się zaskoczyć. Niektóre ze źródeł wręcz podają, w co doprawdy trudno uwierzyć, iż Norwedzy byli tak pewni swego bezpieczeństwa, że zostawili kolczugi na statkach w Riccall. Wojowie przebywający na brzegu, od którego przybył Harold, zginęli wszyscy niemal natychmiast. Według późnego przekazu kronikarskiego towarzyszy znajdujących się z drugiej strony rzeki uratował od natychmiastowej zagłady pewien dzielny wojownik, który sam zagrodził Anglosasom przejście przez most i bronił go w pojedynkę, kładąc trupem czterdziestu napastników. Padł dopiero od razów zadanych od dołu przez ludzi, którzy wkradli się pod most. Przekaz ten to zapewne legenda; co jednak można poczytać za prawdę, to rozpaczliwą obronę przeprawy przez most, która umożliwiła reszcie wojów przywdzianie kolczug i hełmów oraz sformowanie szyku. Obrona mostu w końcu się załamała i Anglosasi przeszli na drugą stronę rzeki; teraz dopiero rozpoczęła się prawdziwa bitwa. Nor­ wegowie stawili twardy opór i walka trwała wiele godzin. Gdy jednak padli w boju Harald Hardrada i Tostig, szyki norweskie załamały się i pojedynczy wojowie lub niewielkie ich grupki starały się ratować na własną rękę, uciekając w kierunku statków. Anglosasi natychmiast urządzili pościg, który wkrótce przeobraził się w rzeź. 25 września 1066 r. Harold odniósł druzgocące zwycięstwo. Do rozwiązania pozostał już tylko problem floty pod Riccall. Siły tam zgromadzone, nawet powiększone o niedobitki głównej armii, nie stanowiły poważniejszego zagrożenia (po zawarciu pokoju resztki wojsk Hardrady odpłynęły na zaledwie dwudziestu czterech okrętach!), ale otoczone i przyparte do muru, wyposażone w długie łodzie, mogły stawiać przez dłuższy czas rozpaczliwy opór. Zamiast więc kontynuować rozlew krwi, którym już nikt nie był zainteresowany, doszło do rokowań. Harold paktował z pozycji siły i mógł sobie pozwolić na wielkoduszność względem Olafa, syna pokona­ nego króla Norwegii. Olafowi pozwolono w spokoju powrócić

do domu, satysfakcjonując się jedynie obietnicą utrzymania pokoju i przyjaźni między dwoma królestwami oraz wzięciem odpowiedniej liczby zakładników. Zwycięstwo było więc całkowite i kompletne: obaj główni wodzowie i inicjatorzy najazdu nie żyli, ich wojsko wracało zdziesiątkowane bez łupów, chwały i korzyści politycznych, królewicz Olaf ocalił głowę z łaski zwycięzcy i za cenę przekazania odpowiednich zakładników. Tak zakończył się ostatni najazd wikingów na Anglię. Kilka dni później, kiedy Anglosasi odpoczywali, leczyli rany i nadal jeszcze świętowali wspaniałe zwycięstwo, Harold otrzymał wiadomość o lądowaniu Wilhelma na południu. Jak na huśtawce, sytuacja z euforycznej nagle stała się dramatycz­ na: w drugim końcu państwa pojawiło się niebezpieczeństwo, które wcześniej uznano za minione. Wieści o pojawieniu się nowego wroga dotarły w momencie, kiedy król albo przygo­ towywał się do rozpuszczenia wojska po odpłynięciu Nor­ wegów, albo może był już w trakcie demobilizacji. Reakcja Harolda mogła być tylko jedna — po raz czwarty w tym samym roku rozesłał wici, wzywając pod broń fyrcl i nakazując koncentrację drużynie. Wezwanie to widocznie spotkało się z pozytywnym odzewem, bowiem w ciągu kilku dni Harold ponownie zebrał pokaźne siły. Świadczy to z jednej strony o zdyscyplinowaniu anglosaskich tanów, z drugiej zaś o tym, że nowy władca silną ręką dzierżył ster władzy w kraju. Niedawne druzgocące zwycięstwo nad Norwegami niewątp­ liwie przydało nowego uroku jego imieniu. W literaturze podniesiona została kwestia nieobecności earlów Edwina i Morcara pod Hastings. Niektórym historykom wydało się to kolejnym argumentem za istnieniem rywalizacji pomiędzy północnymi earlami a królem, ale rozumowanie to nie wytrzymuje krytyki. Przede wszystkim małżeństwo Harolda z ich siostrą dobitnie świadczy o ścisłym aliansie obu stron. Po wtóre, dwukrotne wystąpienie Harolda przeciw rodzonemu bratu, w wyniku czego pod Stamford Bridge Tostig stracił

życie, jest również wystarczająco wymowne. Po trzecie, nieobecność wydzielonych kontyngentów z Mercji i Northumbrii pod Hastings daje się wytłumaczyć w znacznie prostszy sposób: earlowie Edwin i Morcar samodzielnie stawili czoła Haraldowi Hardradzie i ponieśli druzgocącą klęskę pod Gate Fulford. Straty, jakie tam ponieśli, zwłaszcza wśród houscarli, czyli trzonu swej armii, musiały być bardzo poważne, nawet wziąwszy pod uwagę przesadę wynikającą z emfazy retorycz­ nej kronikarzy. Odbudowa wojska praktycznie z dnia na dzień — wszak między bitwami pod Gate Fulford i Hastings upłynęło zaledwie trzy i pół tygodnia — nie była możliwa. Na dodatek Mercja i Northumbria były najmniej ludnymi i naj­ biedniejszymi dzielnicami królestwa. W świetle powyższego to nie brak Edwina i Morcara pod Hastings dziwi, lecz dziwiłaby ich obecność! Zgromadziwszy kogo się dało, Harold podjął kolejny forsowny marsz, tym razem na południe. W Londynie stanął około 8-9 października. Koncentracja wojska była naznaczona pod „Starodawną Jabłonią” w Sussex, miejscem dzisiaj bliżej niezidentyfikowanym mimo różnych hipotez, lecz z pewnością oczywistym w owych czasach. Popas w Londynie trwał nie dłużej niż dwa — trzy dni, po czym Harold skierował się wraz z przybocznymi siłami na południe, a połączywszy się w umówionym miejscu ze zwołanym fyrdem z poszczególnych dzielnic, ruszył już bezpośrednio na spotkanie Normanów. Zachowane kroniki stawiają nas w tym miejscu przed zasadniczej wagi pytaniem — otóż część przekazów zarówno anglosaskich, jak i normańskich stwierdza, że Harold wyruszył w pole, nie czekając na zakończenie koncentracji swych wojsk, tzn. stanął do bitwy, kiedy część jego sił nie zdążyła jeszcze przybyć na miejsce. Wobec zgodności źródeł proste zaprzeczenie nie wydaje się możliwe; natychmiast jednak rodzi się pytanie: dlaczego miałby się zachować aż tak lekkomyślnie? Przecież czas był po jego stronie; Normanowie i tak już przerzucili całość swych wojsk przez Kanał i nie

mieli skąd upatrywać posiłków. Naturalną koleją rzeczy zwycięstwo ma wielu ojców — w chwili, kiedy Wilhelm pokonał Anglosasów pod Hastings pod jego sztandary rzuciło się wielu nowych ochotników, chętnych do udziału w podboju Anglii wówczas, gdy najgorsza część roboty była już wyko­ nana. Ale dopóki losy wyprawy się jeszcze ważyły, nikt nie kwapił z posiłkami. Tak więc przed rozstrzygającą bitwą każdy dzień spędzony na wyspie oznaczał dla Wilhelma uszczuplenie sił w tej czy innej formie, chociażby na skutek chorób lub rozpaczliwego oporu stawianego przez chłopów napadanych i grabionych przez normańskie podjazdy ściąga­ jące prowiant dla armii. Jeżeli Harold rzeczywiście wyruszył nie czekając na całość swych sił, musiał mieć po temu ważne powody. Niektórzy historycy sugerują, że przyspieszał bieg wypadków, by zapo­ biec dewastacji swych rodowych posiadłości w Sussex, jednak wydaje się to wysoce wątpliwe. Człowiek, który wraz z tytułem monarszym objął olbrzymie majątki ziemskie należące do domeny królewskiej i rozsiane po całej Anglii, nie stawiałby na szalę wszystkiego w obronie kilku kluczy, jakkolwiek by nie były bogate. Nie przekonuje również argumentacja, że chodziło tu o jego dobra rodowe, dziedziczone z dziadapradziada. Swe sentymenty rodzinne Harold, jak wiadomo, również potrafił utrzymać na wodzy, jeżeli chodziło o najwyż­ szą stawkę, by przypomnieć jego zachowanie względem braci Swena i Tostiga bądź pierwszej żony! Tym bardziej trudno go posądzać o użalanie się nad włościami. Sentymenty więc z pewnością nie wchodziły w grę. W historiografii znaleźć można także teorię, wspartą auto­ rytetem kronik normandzkich, wyjaśniającą postępowanie Harolda pośpiechem dyktowanym przez zapalczywość i lek­ komyślność — król anglosaski miałby wyruszyć w pole, nie dokończywszy przygotowań w nadziei powtórzenia wyczynu spod Stamford Bridge; chciał zaskoczyć Wilhelma, który jakoby miał być przekonany, że przeciwnik znajduje się

jeszcze daleko na północy. Rozumowanie także również nie przekonuje. Po pierwsze, wysoce wątpliwe wydaje się poczucie bezpieczeństwa Wilhelma. Po wylądowaniu na Wyspie okopuje się w Hastings i wcale się nie kwapi do ruchów ofensywnych. Uważa, że zdobył i umocnił przyczółek, w odwodzie trzyma swoją flotę i stara się zdobyć maksimum informacji zanim podejmie dalsze kroki. Harold od samego początku dysponuje dokładnymi danymi na temat przeciwnika; już sam fakt, że z Londynu ruszył prosto w kierunku Hastings świadczy o tym, że bardzo dobrze wiedział, co robi. Z drugiej strony warowny obóz pod Hastings odwiedzały różne osoby — kroniki nawet wspominają o poselstwie Harolda. Gdzież tu więc pole do jakiegokolwiek zaskoczenia? Po wtóre, cała dotychczasowa kariera Harolda świadczy przeciwko argumentowi o brawurze i lekkomyślności. W dotychczasowej swej działalności jako wódz i polityk Harold zachowywał się zawsze bardzo ostrożnie, by nie powiedzieć asekurancko. Uderzał na przeciwnika tylko wówczas, kiedy udało mu się zapewnić maksimum warunków powodzenia; jeżeli sytuacja wyglądała ryzykownie, wykonywał krok wstecz, podejmował rokowania, zwlekał z rozstrzyg­ nięciem i szedł na kompromisy, a do problemu wracał dopiero wtedy, gdy był lepiej przygotowany lub gdy przeciwnik nie spodziewał się ataku. Tak wyglądał scenariusz jego zmagań z Walijczykami i z buntami na północy. Co się tyczy niespodziewanego ataku pod Stamford Bridge, to podkreślić trzeba, że chociaż z pewnością forsowny marsz na północ świadczyć może o chęci zadania ciosu zanim przeciwnik umocni się na lądzie, to jednak w żadnym wypadku wyruszając z Londynu Harold nie mógł liczyć na zaskoczenie nie­ przyjaciela, chociażby z tego powodu, że nie wiedział jeszcze o klęsce pod Gate Fulford i złudnym poczuciu bezpieczeństwa wśród Norwegów. Ów pośpiech dowodzi raczej, iż Harold obawiał się samodzielnego wystąpienia Edwina i Morcara i dania przeciwnikowi możliwości pokonania armii anglosas­ kiej fragment po fragmencie, zanim zdoła ona dokonać

koncentracji. Dalszy rozwój wypadków potwierdza te obawy: Hardrada pokonał siły północne i kto wie, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby nie uśpiło to jego czujności. Haroldowi w danym wypadku nie pozostawało wiele do wyboru. Gdy przybył do Yorku i dowiedział się o korzystnym dla niego oddaleniu sił norweskich od floty i ich przeświadczeniu o bezpieczeństwie, musiał działać bezzwłocznie. W decyzji o natychmiastowym ataku nie było jednak ani krzty lekko­ myślności; wręcz przeciwnie — dobre rozpoznanie, połączone z trafną oceną sytuacji i śmiała decyzja. Czyż to nie podręcz­ nikowe wręcz cechy dowódcy?! Tak więc, jeżeli nie wchodziła tu w grę ani chęć osłony rodowych dóbr przed dewastacją z rąk najeźdźców, ani chęć powtórzenia rzekomego brawurowego rozstrzygnięcia z Nor­ wegami, motywów kierujących Haroldem należy szukać gdzie indziej. Jego postępowanie i związany z nim pośpiech wynikały najprawdopodobniej z doświadczeń zebranych w czasie „goś­ ciny” u Wilhelma w Normandii przed dwoma laty i udziału w działaniach księcia normandzkiego przeciwko Bretończykom. Taktyka Wilhelma polegała wówczas na wykorzys­ tywaniu przewagi w sile zaczepnej i manewrowości, jaką dawało posługiwanie się ciężką konnicą w polu. Kawaleria normańska bez większej obawy o możliwości przeciwdziałania słabszego przeciwnika zamkniętego w zamkach i miastach bezkarnie dokonywała szerokich zagonów po zapleczu wroga, obracając w zgliszcza i łupiąc całe okolice, a w razie zagrożenia wycofywała się za palisady pospiesznie wznoszo­ nych grodów. W ten sposób najechany mógł decydować się albo na wojnę na przetrwanie — w warunkach kiedy on chronił się za murami, a jego własny kraj podlegał bezlitosnej dewastacji — albo szukać rozstrzygnięcia w polu w nierównej walce pieszego z kawalerzystą. Tego rodzaju taktyka najazdów okazywała się w średniowiecznych zmaganiach wojennych niesłychanie skuteczna, by przywołać tu jedynie przykład Krzyżaków, podbijających ziemie Prusów w dwa wieki

później. Nawiasem mówiąc, dokładnie w taki sposób potoczyły się wypadki po bitwie pod Hastings. Harold zdawał sobie sprawę z faktu, że tradycyjny anglosaski sposób wojowania opierał się na piechocie — huscarlowie przemieszczali się po kraju na koniach, dlatego mogli w kilka dni przybyć z Yorku na południowe wybrzeże, ale walczyli swymi straszliwymi toporami bojowymi pieszo. Kalkulacja Harolda była więc następująca: dopóki Wilhelm trzyma się morza i własnej floty, jest znacznie mniej niebezpieczny niż gdyby się przedarł przez pasmo przybrzeżnych wzgórz i wydostał na równiny centralnej Anglii. Tam jego konnica mogłaby się okazać bezkonkurencyjna w porównaniu z piechotą anglosaską, a zni­ szczenia dokonywane przez ataki niewielkich nawet oddziałów wręcz rujnujące. Bezczynność Normanów, podyktowana nie­ pewnością w nowych warunkach, była korzystna dla strony anglosaskiej, w każdej chwili jednak mogła się zamienić w poczynania agresywne, a wtedy sytuacja strategiczna z punktu widzenia Harolda uległaby niekorzystnemu od­ wróceniu. Harold zrozumiał więc, że po raz wtóry musi działać pośpiesznie pod naporem wymogów chwili. Ponieważ dysponował już pokaźnymi siłami, uznał za mniej ryzykowne wyruszenie naprzeciw wrogowi niż bierne oczekiwanie na jego ocknięcie się z letargu, w nadziei powiększenia swego wojska o jeszcze kilka setek wojów z bardziej oddalonych części królestwa. Decyzja Harolda w tym świetle jawi się jako zupełnie rozsądna i uzasadniona. Podjął on ryzyko zupełnie świadomie, oceniwszy je jako najmniejsze. Zagrał kartą ofensywną i przegrał całą stawkę. Losami wojny bowiem, a zwłaszcza w dawnych czasach nie kieruje wyłącznie bilans sił i uzdolnień dowódczych; wielu badaczom wydaje się, że przegrana Harolda pod Hastings — wydarzenie tak brzemienne w konsekwencje historyczne — przesądzone zostało za sprawą jednej niefortunnej (lub fortunnej) strzały z łuku. Harold zabrał się więc do zablokowania najeźdźców na półwyspie, na którym leży Hastings i gdzie okopali się

Normanowie. Od północy miały tego dokonać siły lądowe pod jego osobistym dowództwem, od strony morza zaś wysłana została flota anglosaska z zadaniem zaatakowania i zniszczenia statków normańskich, zapewniających ewentualną ewakuację przez Kanał. Metodycznie przemyślana likwidacja Wilhelma miała na celu zwycięstwo całkowite i bezdyskusyjne, takie jak nad Haraldem Hardradą kilka tygodni wcześniej, by już nikt więcej nie odważył się wystąpić z roszczeniami do korony angielskiej.

WIELKA WYPRAWA

Wiadomość o śmierci Edwarda i następstwie Harolda dotarła do Wilhelma, kiedy zabawiał się on polowaniem w okolicach Rouen. Wysłannika, który przybył z wieściami, wysłuchał na osobności, po czym natychmiast przerwał łowy i nie tając objawów gniewu wrócił na zamek w Rouen, gdzie popadł w głęboką zadumę. Szczegóły zachowania Wilhelma przeka­ zane przez kronikarza mają świadczyć o jego zaskoczeniu i głębokim oburzeniu postępkiem Harolda. Historyk jednak ma prawo powątpiewać zarówno w zaskoczenie, jak i oburze­ nie Wilhelma — dowodziłoby to głębokiej naiwności życiowej księcia Normandii, co w świetle znajomości jego wcześniejszej biografii raczej trudno przyjąć za prawdopodobne. Ale istnieje też inna możliwość interpretacyjna: być może Wilhelm liczył na kłopoty Harolda przy przejmowaniu tronu i szybkość oraz skuteczność, z jakimi zadziałał Godwinowic, zaskoczyła go i przyprawiła o złość. A denerwować się Wilhelm faktycznie miał czym: stawał wobec przedsięwzięcia, które bynajmniej nie zapowiadało się ani łatwo, ani bezpiecznie. Zamierzał dokonać najazdu zamorskiego na kraj wielokrotnie większy od jego własnego księstwa zarówno powierzchnią, jak i liczbą ludności; chciał podbić królestwo bogate, władane przez dojrzałego mężczyznę, doświadczonego i rozsądnego polityka,

a na dodatek sprawdzonego wodza. Zaiste przedsięwzięcie karkołomne! Z drugiej strony jednak nie wolno zapominać, że w owych czasach najazdy na Anglię nie były czymś zupełnie nie do pomyślenia, wszak sztuka ta powiodła się zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej Kanutowi Wielkiemu, a przed nim — Swenowi Widłobrodemu. Co więcej, można zaryzykować stwierdzenie, że tego rodzaju awanturnicze wyprawy, na pierwszy rzut oka zupełnie bez szans po­ wodzenia, były chlebem powszednim w świecie wikingów, a sam fakt, że tak często się zdarzały dowodzi, iż wielokrotnie musiały się kończyć przynajmniej częściowym powodzeniem — w przeciwnym wypadku nie byłoby tak wielu chętnych do narażania życia w przedsięwzięciu z góry skazanym na przegraną. Jednakże Wilhelm zdawał sobie sprawę z tego, że nie organizuje typowej wyprawy wikingowskiej, która miałaby za zadanie dokonać szybkiego napadu o charakterze łupieżczym, po czym równie szybko wycofać się tak, jak się pojawiła, zanim lokalne władze zdążą zorganizować opór. Podejmował ekspedycję zdobywczą, która miała za­ prowadzić trwałe zmiany w geografii politycznej regionu. Podbicie Anglii mogło się powieść jedynie przy współudziale posiłków z innych krajów i w ramach szerzej zakrojonej akcji polityczno-propagandowej. Musiał zgromadzić pod swymi skrzydłami maksymalną liczbę własnych żołnierzy, lenników i ich hufce, sprzymierzeńców, poszukiwaczy przy­ gód, wszelkiego rodzaju awanturników i kogo jeszcze się tylko dało. Na dodatek potrzebna mu była flota do prze­ wiezienia potężnej armii na drugą stronę Kanału La Manche, którą jednak nie dysponował. Ponadto zdawał sobie doskonale sprawę, że powodzenie u celu wyprawy natychmiast pomnoży jego zastępy niebywale, ale niewielka nawet porażka spo­ woduje, że od razu opuszczą go wszyscy. Wilhelm jednak był zdecydowany i natychmiast zabrał się do dzieła. Do Harolda zostaje wysłane poselstwo, które przypomina mu o przysiędze i wynikających z niej obowiązkach; możliwe,

iż mowa jest także o poślubieniu siostry Wilhelma. Harold odrzuca argumentację posłów; przysięga złożona była pod przymusem, nie ma więc mocy obowiązującej, a co do małżeństwa, to właśnie zawiera inne — z siostrą Edwina i Morcara. Wszelkie pretensje Wilhelma zostają oddalone. Równocześnie z poselstwem do Anglii Wilhelm wysyła drugie — do papieża Aleksandra II, które odmalowuje Harolda jako krzywoprzysiężcę, a podejmowaną przeciw niemu wojnę jako sprawiedliwą wyprawę karną; przypomniane jest także niekanoniczne objęcie arcybiskupstwa Canterbury przez Stiganda. W Rzymie poselstwo to uzyskuje poparcie wpływowego kardynała Hildebranda, późniejszego papieża Grzegorza VII, słynnego z upokorzenia cesarza niemieckiego pod Canossą w 1077 r. Wilhelm cieszy się ponadto pozytywną opinią w kurii; nie licząc niesubordynacji związanej z jego ożenkiem, co zresztą odpowiednio załagodził, przez reformatorsko na­ stawione kręgi na dworze papieskim postrzegany jest jako władca popierający w swym państwie ruch odnowy Kościoła i pielęgnujący instytucje kościelne. W rezultacie poselstwo normańskie osiąga pełen sukces: Harold zostaje obłożony klątwą, a Wilhelm otrzymuje od papieża dary w postaci relikwii i chorągwi świętego Piotra, która ma prowadzić jego wojska do zwycięstwa. Przyczyna sukcesu dyplomatycznego Wilhelma w kurii papieskiej jest prosta do wytłumaczenia. W owych czasach papiestwo dopiero wyzwalało się spod kurateli cesarskiej, a jego pozycja polityczna w Europie daleka była jeszcze od tej, którą będzie zajmować niecałe półtora wieku później, w czasach Innocentego III. W połowie XI w. papież nie tylko nie miał, ale nawet nie rościł sobie żadnych praw do wyrokowania w sprawach następstwa tronu w Anglii. Dlatego też zwrócenie się Wilhelma do Namiestnika Piotrowego w tej sprawie faktycznie więcej znaczyło dla wzmocnienia autorytetu papieskiego niż poparcie papieża mogło pomóc Wilhelmowi i to bez względu na ostateczny wynik zmagań o koronę angielską. Nic więc dziwnego, że

papież chętnie wysłuchał rady kardynała Hildebranda i udzielił błogosławieństwa Normandczykowi. Akcja dyplomatyczna rozwija się dalej. Aby Wilhelm mógł spokojnie opuścić Normandię, ogołociwszy ją uprzednio z obrońców, musiał zabezpieczyć sobie tyły. Jak pamiętamy, książę Normandii nie cieszył się specjalną sympatią sąsiadów, niemniej Wilhelm zdołał już nauczyć swych wrogów, iż zadzieranie z nim nie jest bezpieczną zabawą. Cesarz Henryk, który ma kłopoty, a którego niewiele łączy zarówno z odległą Anglią, jak i Haroldem, łatwo obiecuje nie mieszać się w rozgrywkę normandzko-angielską. Baldwin V, hrabia Flandrii i teść Wilhelma, a jednocześnie szwagier Tostiga, zachowuje neutralność; dla nikogo jednak nie jest tajemnicą, że jego sympatie są po stronie przeciwników Harolda. Baldwin, w ramach pomocy Wilhelmowi, pośredniczy w na­ wiązaniu rokowań z królem Francji. Na zjeździe w Beauvais Ludwik VII ostatecznie zgadza się nie interweniować. Stawia jednak warunek, że po śmierci Wilhelma przyszłe królestwo anglo-normandzkie zostanie rozdzielone między jego dwóch synów i państwa te ponownie staną się odrębnymi organiz­ mami politycznymi — jakkolwiek odległe (wszak były to jeszcze tylko plany!) tego rodzaju wzmocnienie księcia normandzkiego nie mogło się podobać królowi Francji. Żadne posunięcia dyplomatyczne Wilhelma nie zdołały wyjaśnić stanowiska króla Danii Swena Estridsena, syn siostry Kanuta Wielkiego miał własne roszczenia do korony anglosaskiej i nie zamierzał ani wspierać innego pretendenta, ani mu przeszkadzać. Z punktu widzenia Wilhelma należało także wykorzystać wszelkie możliwości posiania niezgody wewnątrz samej Anglii. Nic dziwnego, że w Normandii pojawił się Tostig, który już wcześniej zdołał namówić swego szwagra, księcia flandryjskiego Baidwina V, do udzielenia mu pomocy. Tostig okazał się jednak albo zbyt niecierpliwy, by czekać na wyprawę Wilhelma, albo Wilhelmowi bardziej zależało na dywersji na

tyłach wroga niż na przyłączeniu szczupłego kontyngentu Tostigowego do swych sił. Poza tym, zwada między braćmi potrafi się równie łatwo skończyć, jak łatwo wybuchła, dlatego też lepiej było nie mieć w swym obozie sojusznika, który łatwo mógł się okazać koniem trojańskim. W każdym razie młodszy brat Harolda wyruszył szukać szczęścia wcześniej i niezależnie od Wilhelma, niewątpliwie jednak z wilhelmowym błogosławieństwem; a bardzo prawdopodobne, że również z jego wsparciem. Tak przygotowawszy grunt zewnętrzny oraz zadbawszy o dywersję ze strony Tostiga, Wilhelm zabiera się do rozgrywki z własnymi poddanymi. Pod koniec zimy w Lillebonne zwołany zostaje zjazd głównych lenników księcia. Zjazd ten jest konieczny z prostego względu: zwyczajowe prawo normandzkie ściśle określało powinności poddanych względem panującego — książę może w każdej chwili wezwać swych poddanych do obrony kraju, jednak wyprawa zamorska wy­ kracza poza ramy obrony i musi się opierać na zaciągu ochotniczym. Argumentacja Wilhelma opiera się na następu­ jących tezach: Harold to krzywoprzysiężca, który wielokrotnie znieważył księcia Normandii — po raz pierwszy, łamiąc złożony mu przed ołtarzem hołd; po raz wtóry, sięgając po obiecaną Wilhelmowi koronę; po raz trzeci, gardząc propozycją małżeństwa z siostrą Wilhelma. Zniewaga seniora rzutuje na honor wasala, który ma obowiązek udzielać swemu zwierzch­ nikowi pomocy. Argumentacja księcia jest mocna! Poza tym Wilhelm licząc na wrodzoną żyłkę awanturniczą poddanych, stara się rozbudzić w nich dawne instynkty wikingowskich rozbójników i osiąga, co zamierzał. Na zjeździe podnoszą się, co prawda nieliczne głosy sprzeciwu — zebrani są w pełni świadomi ogromu zadania, do którego namawia ich książę — niemniej dzięki poparciu kilku bezwzględnie wiernych towarzyszy Wilhelm przełamuje opory i uchwalona zostaje wyprawa. Każdy z wasali, proporcjonalnie do swojej fortuny, ma dostarczyć odpowiednią liczbę żołnierzy i statków. Na­

stępuje moment, w którym baronowie i dostojnicy kościelni deklarują liczbę lodzi wraz z załogami. Wilhelm steruje obradami tak, by uwypuklić kwestie prestiżu osobistego. Dochodzi więc do swoistej licytacji: kogo na ile stać. Padają liczby rzędu stu jednostek (Robert z Mortain, jego brat Odo), kilkudziesięciu (hrabia Evreux, biskup Le Mans), księżna Matylda obiecuje wyposażyć dla swego męża specjalny okręt imieniem „Mora”. Dla wszystkich staje się jasne, że będzie to poważne przedsięwzięcie oraz że udział w bogatych łupach będzie zależał od obecnego wkładu. Wilhelm jest usatysfakc­ jonowany, jego wyprawa nabiera rumieńców. Budowa floty rusza pełną parą. Tkanina z Bayeux dostarcza sporo scen, na których drwale wycinają dziesiątkami drzewa, a szkutnicy obrabiają drewno i budują statki. Było to przed­ sięwzięcie zakrojone naprawdę na wielką skalę. O ile spekuluje się, że armia Haralda Hardrady była liczniejsza od wilbelmowej, a przybyła na przeszło trzystu okrętach, to jednak Norwegowie nadal walczyli pieszo na modłę wikingów. Nie zabierali więc zc sobą na statki wierzchowców bojowych. Armia Wilhelma, o ile rzeczywiście była mniej liczna od norweskiej, to jednak, ze względu na transportowanie koni, musiała dysponować dużo większą flotą; być może nawet w dwójnasób! Około Wielkanocy w Normandii również zauważono na niebie kometę Halleya. W atmosferze podniecenia i en­ tuzjazmu związanego z szykowaną wyprawą, odczytana została jednak jako pozytywny omen na przyszłość: nastąpi starcie między wielkimi tego świata — niewątpliwie między Wilhelmem i Haroldem — i zwycięstwo przypadnie Normandczykom! Wieść o szykowanej wyprawie szybko rozchodzi się po świecie i do Normandii zaczynają ściągać pojedyncze osoby i całe grupy wojowników. Wilhelm przyjmuje wszystkich pod swoje skrzydła, daje im żołd i wyżywienie. Wymaga jednak bezwzględnego podporządkowania i ćwiczeń wojskowych

— systematycznie pracuje nad zamianą pstrego tłumu w regu­ larne wojsko. Naczelne dowództwo należy wyłącznie do niego, a zaprowadzona dyscyplina jest surowa. Zanim przygotowania do wyprawy Wilhelm uzna za za­ mknięte, musi uregulować jeszcze jedną sprawę: ewentualne następstwo po sobie na wypadek nieszczęścia na morzu bądź w trakcie działań wojennych. W początkach lata zwołany zostaje kolejny zjazd rycerstwa normandzkiego, tym razem do Bonneville. Na zjeździe tym Wilhelm ogłasza, że jego następcą będzie najstarszy syn Robert, a regencję ma sprawować księżna Matylda — żona Wilhelma. Zjazd ten połączony był z uroczystościami religijnymi. Wilhelm uczestniczył w poświęceniu kościoła Świętej Trójcy w Caen, odbyło się także uroczyste złożenie ślubów zakonnych przez jego córkę Cecylię. Zwyczaj przyjmowania ślubów zakonnych przez nieletnich, a w przypadku Cecylii praktycznie jeszcze dziecka, był szeroko rozpowszechniony wśród warstw uprzywilejowanych w średniowieczu. Naturalnie trudno tu było mówić o jakimkolwiek poczuciu powołania do życia duchownego samego oblata — decyzję podejmowali rodzice. Był to uznany sposób zapobiegania podziałom dóbr rodowych, zabezpieczania wybranego syna przed roszczeniami do tytułu i władzy ze strony młodszych lub nawet starszych braci w przypadku rodzin królewskich lub książęcych (znakomitym przykładem jest tu oddanie Bezpryma — najstarszego syna Bolesława Chrobrego do klasztoru, by utorować drogę Miesz­ kowi II do następstwa tronu). W przypadku córek, oblekano je w suknię zakonną, jeżeli nie można było znaleźć dla nich odpowiedniego kandydata na męża — wszak królewnę za żonę i połowę królestwa ubogi rycerz dostaje tylko w bajkach — lub kiedy rodziców nie było stać na zgromadzenie od­ powiednio wysokiego posagu. Na losie Cecylii niewątpliwie zaważyła wyprawa zamorska ojca. Zbieżność terminów zjazdu rycerstwa, poświęcenia kościoła i ślubów zakonnych córki nie była przypadkiem. Tak jak uprzednio, wysyłając poselstwo do

Rzymu, Wilhelm zabiegał o przychylność namiestnika Chrys­ tusowego na ziemi, tak obecnie usilnie starał się zaskarbić sobie łaski w niebie, oddając na służbę Bożą to, co miał najbliższego — własne dziecko. Lecz jego starania nie ograniczyły się do tego; książę, jeżeli wyprawa się powiedzie, ślubował także wybudować całe opactwo w Anglii. Koncentracja floty naznaczona zostaje w naturalnym basenie u ujścia rzeki Dives. Wojska stają na wysokim brzegu, podczas gdy statki powoli gromadzą się poniżej. Szerokie łodzie zostają systematycznie załadowane prowiantem, mate­ riałami wojennymi takimi jak zbroje, pociski, tarcze itp.; w ostatniej chwili przed odpłynięciem mają zostać zaokręto­ wane konie, a na końcu ludzie. Całe to ogromne przedsię­ wzięcie trwa kilka miesięcy. Jeżeli decyzja o wyprawie zapadła w styczniu, a flota była gotowa do podniesienia kotwic w początkach lipca, to statki musiały zacząć się gromadzić na Dives już od samych początków wiosny. Historycy szacują wielkość floty na około tysiąca jednostek, a liczebność wojska wilhelmowego na dziesięć do dwunastu tysięcy. Załadunek ręczny takiej ilości sprzętu, materiałów, aprowizacji, zwierząt i ludzi, prowadzony w jakże prymityw­ nych warunkach technicznych, musiał trwać bardzo długo. Odległość, którą miała pokonać flota wynosiła około dwustu kilometrów. Ten niewielki, jak na dzisiejsze czasy, rejs w warunkach średniowiecznych stanowił nie lada wyczyn organizacyjny i żeglarski. Formacji Wilhelma groziło przede wszystkim rozproszenie, co w przypadku pojawienia się floty anglosaskiej mogło się zakończyć totalną katastrofą. Flocie potrzebny był więc sprzyjający wiatr, który umożliwiłby wykonanie przeprawy jednym skokiem. W lipcu, kiedy przy­ gotowania zostały już zamknięte, książę stanął w pobliskim zamku i czekał już jedynie nie zmianę warunków atmo­ sferycznych. A wiatr wciąż wiał z północy... Nastąpiły długie miesiące oczekiwania; tym dłuższe, że powoli mijało lato, a tym samym najsposobniejszy czas do wypraw wojennych.

Zgromadzeni żołnierze również musieli Wilhelmowi spędzać sen z powiek. Utrzymanie w ryzach niespokojnych duchów, jakich z pewnością nie brakło wśród żołnierzy, wymagało nie lada sprawności aprowizacyjnej oraz bezustannej czujności i brutalnej bezwzględności w traktowaniu przypadków łamania dyscypliny i rozbojów. A jednak książę sobie poradził — kro­ nikarze normandzcy ze zdziwieniem piszą o panującym spokoju, bezpieczeństwie okolicznej ludności i kościołów oraz udanych żniwach. W drugiej połowie sierpnia lub początkach września miał miejsce jakiś ruch floty normandzkiej. Źródła są jednak zbyt lakoniczne, by można było na ich podstawie wyciągnąć zdecydowane wnioski. Jak już wcześniej zostało powiedziane, Wilhelm albo próbował przeprawy i cofnął się na skutek pojawienia się floty anglosaskiej, albo prze­ mieścił swe wojska na północny zachód w okolice St. Valery-sur-Somme, by mieć krótszą i łatwiejszą przeprawę. W obu wypadkach był to tylko ruch przegrupowujący; ani przeprawa, ani ostateczne zwycięstwo nie zostało przy­ bliżone ani na jotę. Wrzesień zbliżał się ku końcowi, a kierunek wiatru nadal się nie zmieniał. Pora roku dogodna dla dokonania przeprawy w zasadzie już minęła. Po drugiej stronie Kanału Harold uznał groźbę najazdu w bieżącym roku za minioną i rozpuścił fyrd do domów. Czyżby całe przygotowania miały spełznąć na niczym? Tymczasem nocą z 27 na 28 września kierunek wiatru uległ wreszcie upragnionej zmianie i zaczęło wiać z południa. O tym, w jakim napięciu żył przez te dni Wilhelm, świadczy fakt, że jeszcze tego samego świtu wydał rozkaz ładowania zwierząt i ludzi na okręty. W ciągu tego samego dnia, mimo zaskoczenia i zamieszania, jakie nagle zapanowało wśród wojska, udało się zakończyć załadunek i już po zmierzchu wyprawa wyruszyła ku swemu przeznaczeniu. Na czele floty płynęła „Mora”, flagowy statek Wilhelma. By nie pogubić się w nocy, wszystkie jednostki wyposażone

zostały w lampy. Uzgodniono także, że ze względu na ewentualność pojawienia się sił anglosaskich w trakcie lądo­ wania, statki mają się najpierw zebrać wszystkie u wybrzeży angielskich, po czym dopiero nastąpi wyładunek na znak dany przez Wilhelma. W trakcie nocnej przeprawy „Mora”, która miała większą wyporność od pozostałych okrętów, oderwała się od całości floty i wysunęła mocno do przodu. Gdy o świcie znalazła się u wybrzeży Sussex okazało się, że wódz jest bez armii. Wilhelm, by nie dopuścić do paniki na pokładzie, nadrabia miną i ukazuje towarzyszom spokojną twarz. By zabić czas oczekiwania na nadciągnięcie reszty floty, zarządza podanie sutego śniadania. Po jakimś czasie okazuje się, że szczęście go nie opuściło: na horyzoncie pojawiają się rozpostarte żagle floty. Przeprawa udała się nadspodziewanie dobrze — w trakcie rejsu zaginęły tylko dwa statki; straty tego rzędu można było uznać za nieistotne. Nigdzie nie było widać ani śladu obroń­ ców, flota wpłynęła więc do zatoki między Eastbourne a Hastings. Gdy zaraz potem nastąpił odpływ, statki osiadły na mieliźnie. Lekkozbrojni żołnierze szybko obsadzili pobliskie wydmy i rozpoczął się nerwowy wyładunek koni. Nieopodal wznosiły się puste fortyfikacje Pevensey, sięgające swoją historią czasów rzymskich. Wysiadając z „Mory”, Wilhelm poślizgnął się i upadł na piasek. Żeglarze zamarli z przerażenia — upadek przy pierw­ szym wysiadaniu oznacza złą wróżbę. Wilhelm też był tego świadom. Wytrawny znawca zabobonnej psychologii wojowni­ czej nie mógł jednak dopuścić do podkopania ducha wojska. Po raz wtóry tego ranka Wilhelm poczuł, że spoczywa na nim odpowiedzialność za morale żołnierza; tym razem obrócił całą sytuację w żart: wziął garść piachu w rękę i pokazując ją najbliżej stojącym towarzyszom stwierdził, że oto objął w posia­ danie królestwo Anglii. Napięcie zostało rozładowane. Tak samo jak Harold nie wiedział o lądowaniu Wilhelma, podobnie ów nie miał żadnych wiadomości o śmiertelnych

przeprawach swego wroga na północy. Wilhelm nie mógł wiedzieć, że dopiero mniej więcej o tej porze pewien Anglosas, zorientowawszy się w sytuacji, pospieszył, powiadomić króla. Ale Harold znajdował się w okolicach Yorku, o kilkaset kilometrów na północ! Normandczycy w każdej chwili spodziewali się ataku anglosa­ skiego. Dla zabezpieczenia statków, wyładowanych zapasów i samego wojska linia brzegowa została zabezpieczona od lądu pospiesznie usypanym wałem, a naprędce obsadzone fortyfikacje Pevensey stanowiły pierwszy gród Wilhelma w Anglii. Niedługo potem w głąb lądu wysłane zostały pierwsze podjazdy z rozka­ zem rozpoznania najbliższych okolic i zdobycia prowiantu. Do obozu pospiesznie spędzono stada bydła i nierogacizny, zabrane z okolicznych pastwisk i zagród. Chociaż Wilhelm prowiantu miał w bród, od początku postanowił prowadzić taktykę prowokowania Harolda. A poza tym, jak wiadomo, wojna żywi się sama! Ponieważ do popołudnia nie nastąpiła żadna zmiana sytuacji, Wilhelm zwołał radę, która podjęła decyzję o przemie­ szczeniu wojska na wschód do miasteczka Hastings. Nazajutrz rano flota podniosła kotwicę, a żołnierze konni i piesi wyruszyli w szyku, gotowi w każdej chwili do odparcia ataku. Statki płynęły wzdłuż wybrzeża, a wojowie posuwali się plażą — obie formacje nie traciły się ani na chwilę z oczu. Pochód ubezpieczały podjazdy rozesłane wzdłuż kierunku marszu. Jedną z tych wypraw rozpoznawczych osobiście dowodził Wilhelm. Odległość około osiemnastu kilometrów armia przebyła bez większych przygód i zajęła miasteczko Hastings, gdzie założono tymczasową bazę. Nowa baza Normandczyków była większa i położona w dogodniejszym punkcie niż odcięte przez zatokę Pevensey. Stąd łatwiej było organizować wypady po prowiant, a na wypadek pojawienia się Anglosasów otwarte, choć pofalowane tereny od północy, dawały lepsze możliwości rozwinięcia szyku konnego. Problem główny stanowił całkowity brak wiadomości o położeniu wojsk anglosaskich.

Tymczasem rąbek tajemnicy zaczął się uchylać. Podobnie jak Harold dowiedział się o lądowaniu Wilhelma w ciągu trzech lub czterech dni od momentu desantu normandzkiego, tak do Wilhelma, już na Wyspie, zaczęli przybywać z wieś­ ciami różni ludzie, od których książę dowiedział się o wielkim zwycięstwie króla Anglii pod Stamford Bridge. W relacjach kronikarzy okres między wylądowaniem a bitwą aż roi się od wymiany posłów i utarczek słownych, które oczywiście zawsze wygrywał Wilhelm. Jakkolwiek nie ulega wątpliwo­ ści, że dochodziło do jakichś kontaktów Normandczyków z poddanymi Harolda — najczęściej byli to Normandczycy osiadli w Anglii — poselstwa między stronami konfliktu wydają się mało prawdopodobne. Mamy tu zapewne do czynienia z retorycznymi ozdobnikami dopisywanymi ex post przez uczonych mnichów i autorów kronik dla wypeł­ nienia wydarzeniami bezczynnych dni, spędzonych w ocze­ kiwaniu na wroga. Faktycznie dni te wojsko normandzkie spędziło pilnie rozpoznając okoliczny teren i wypatrując nadejścia wroga, a także rabując i siejąc terror wśród okolicznej ludności. Wilhelm celowo starał się dokonać jak największej ilość szkód licząc, że spowoduje to naciski na Harolda, by ów wyruszył w pole i stawił czoła najeźdźcy. Tak jak Harold obawiał się konnych zagonów Normand­ czyków, tak Wilhelm bał się, że Anglosasi nie zechcą przyjąć otwartej bitwy i zamkną się za murami grodów i miast. Książę rozumiał, że jego główną bronią jest konne rycerstwo, które choć znakomite w otwartej bitwie, nie na wiele się zdaje przy oblężeniach. Jego obawy jednak wkrótce zostały rozwiane, gdy zwiadowcy donieśli mu o nadciąganiu wojsk Harolda. Normandczycy czuwali i nie dali się za­ skoczyć. Gdy Anglosasi rozkładali się na nocleg na którymś ze wzgórz nieopodal przyszłego pola walki, książę Wilhelm już o tym wiedział. O świcie następnego dnia wojsko było gotowe do rozprawy. Wysłuchano krótkiej mszy; Wilhelm wygłosił przemowę, w której podkreślił, że każdy z wojów

musi tego dnia zebrać w sobie całą odwagę, bowiem odwrotu nie ma — odwrót oznacza śmierć. Książę zawiesił sobie na szyi relikwiarz z tymi samymi relikwiami, na które zaprzysiągł mu wierność Harold, po czym dał rozkaz do wymarszu. Normandczycy, uprzedzając wroga, wycho­ dzili mu naprzeciw. Wybiła godzina próby i Wilhelm postawił wszystko na jedną kartę.

WZGÓRZE SENLAC

Harold najprawdopodobniej dotarł w okolice Hastings przed wieczorem trzynastego października. Rozstawiwszy czujne straże, rozłożył się na noc, starając się nie dawać przeciwnikowi niepotrzebnie znać o swojej obecności. Osiągnął pierwszy cel swego planu strategicznego — udało mu się wojskiem zabloko­ wać Normanom drogę do wnętrza kraju. Teraz należało umocnić odpowiednio pozycję i spokojnie wzmacniać siły spodziewanymi posiłkami do momentu całkowitego zamknięcia nieprzyjaciela w pułapce przez nadpływającą flotę. Wówczas można byłoby albo spróbować rokowań, albo w najgorszym przypadku, przyjąć bitwę. W każdym jednak razie przewaga Anglosasów byłaby bezdyskusyjna. Kronikarze normandzcy donoszą, że noc poprzedzającą bitwę wojsko anglosaskie spędziło na pijatyce i weseleniu się przy ogniskach, podczas gdy żołnierze Wilhelma modlili się, spowia­ dali i wypoczywali. Z co najmniej kilku względów opowieść ta wydaje się nieprawdziwa. Przede wszystkim podejrzane wydaje się kontrastowanie dobrych, pobożnych Normandczyków ze złymi, rozpustnymi Anglosasami. Tak się jakoś zawsze składa w historii, że zwycięzcy są pokorni i pobożni, a przegrani pyszałkowaci i zadufani w sobie. Przypomnijmy, że według piętnastowiecznych propagandzistów polskich pod Grunwaldem,

gdy Krzyżacy wysyłali królowi Jagielle dwa miecze, on zdał sprawy wojskowe na swych zastępców, a sam udał się do kaplicy polowej, by wysłuchać aż dwóch mszy! Ale są także inne powody, dla których weselenie się Anglosasów przed bitwą wydaje się mało prawdopodobne. Jeżeli Haroldowi naprawdę chodziło o zaskoczenie — a wszystko na to wskazuje — to palenie ognisk i hulanki byłyby najmniej stosownym sposobem ukrycia swej obecności. Poza tym, po forsownym marszu z Londynu, poprzedzonym pochodami na północ i z powrotem oraz dwoma bitwami, wojsko potrzebowało każdej chwili odpoczynku. Zaprzeczałby temu także sam charakter Harolda, który we wszystkich swoich dotychczaso­ wych posunięciach wydawał się człowiekiem przede wszystkim zrównoważonym i rozsądnym. Opowieść ta zawiera jednak także ziarno prawdy. Atmosfera w przeciwnych obozach najprawdopodobniej była różna. Harold, podejmując ryzyko wymarszu z niepełnym składem armii, musiał uwzględniać atuty psychologiczne. Stał przecież na czele wojska, które zaledwie kilka tygodni temu odniosło wielkie zwycięstwo i czuło się z tego dumne. On sam zapewne bardzo dbał o wizerunek szczęśliwego wodza. W pogańskiej tradycji wojskowej Germanów szczęście od­ grywało ogromną rolę, zwłaszcza jeżeli chodzi o dowódcę. Te relikty starodawnej mentalności religijnej co jakiś czas przebi­ jają przez zewnętrzną powłokę chrześcijańską zarówno u An­ glosasów, jak i Normandczyków. W obozie anglosaskim nie było więc miejsca na sentymenty. Inaczej wyglądała sytuacja wśród Normandczyków. Wielotygodniowe bierne oczekiwanie na wypłynięcie, brak przeciwnika po wylądowaniu, pląd­ rowanie okolicy w celu sprowokowania Anglosasów oraz umacnianie pozycji obronnych na wypadek porażki musiały podsycać atmosferę niepewności. Potwierdza to anegdota przytoczona przez jednego z kronikarzy, który opowiada, że Wilhelm w pośpiechu przygotowując się rankiem czternastego października do bitwy, założył kolczugę tył na przód, po czym

natychmiast obrócił całą sytuację w żart, by jego otoczenie nie odczytało tego jako zły omen. Owe przeczulenie księcia normandzkiego na tle wróżb jest wręcz uderzające: najpierw kometa, potem upadek przy wysiadaniu z okrętu, a teraz założenie kolczugi tył na przód. Jednak wnioskowanie na tej podstawie, iż Wilhelm był człowiekiem zabobonnym, wydaje się pochopne. Wręcz przeciwnie — Wilhelm był trzeźwym realistą i wytrawnym znawcą psychiki żołnierskiej, a ponieważ dostrzegał, że atmosfera wśród jego żołnierzy jest napięta, starał się ją umiejętnie rozładowywać. Nagłe pojawienie się rankiem wojsk normańskich zasko­ czyło Harolda. Nie było to jednak zaskoczenie kompletne. Harold miał nadal dość czasu, by postawić swe siły na nogi, sformować szyk i posunąć się przeszło pół kilometra do przodu w celu zajęcia dogodnej pozycji na szczycie wzgórza Senłac. Jego wojsko stanęło w gęstym zgrupowaniu wokół proporca królewskiego. Hufiec uformowany był w tradycyjny angielski szyk bojowy, zwany murem tarcz. Harold zdecydował się więc na walkę defensywną. Co do tej fazy bitwy przekazy kronikarskie nie dają dostatecznie klarownego obrazu. Głównym problemem jest, czy Harold postępował już naprzód w kierunku wybrzeża i czy doszło do boju spotkaniowego, czy też oczekiwał na przybycie reszty swych sił. Kronika anglosaska wspomina o nielojalności pewnych oddziałów tuż przed bitwą; słowem musiało dojść do jakiejś dezercji. Problem stanowi także wspomniana już wcześniej „Starodawna Jabłoń”, którą część badaczy lokalizuje na wzgórzu nieopodal miejsca bitwy; ale czyżby Harold naznaczył miejsce spotkania sił pod samym nosem Wilhelma? Pamiętajmy, że pole bitwy pod Hastings jest odległe zaledwie o około dwunastu kilometrów od wybrzeża! Byłoby to więc bardzo lekkomyślne. Wydaje się raczej, że było to naznaczone miejsce spotkania, ale z siłami, które nie przybyły na wcześniejszy punkt koncentracji i otrzy­ mały polecenie dołączyć tutaj. Siły te prawdopodobnie nie

pojawiły się w ogóle i stąd w kronice wzmianka o nielojalności. Wariant zaskoczenia Anglosasów na punkcie zbornym wydaje się bardziej prawdopodobny jeszcze z dwóch innych powodów. Tego typu oczekiwanie w bliskości wroga jest zawsze ubez­ pieczane przez podjazdy, które z kolei powiadomiwszy na czas o zbliżaniu się sił normandzkich, dawały Haroldowi czas na zajęcie pozycji obronnej. A Anglosasi zdążyli przecież zająć dogodną pozycję obronną i to przemaszerowawszy najpierw jeszcze pół kilometra w kierunku wroga! Poza tym, w przypadku boju spotkaniowego można by się spodziewać, że walkę rozpoczęłaby nie piechota normandzka, lecz kawa­ leria, by uderzenie wyprowadzić jak najszybciej i nie dać wrogowi czasu na dokończenie formowania szyków; tym­ czasem pierwsza zaatakowała piechota. Pole bitwy, na którym dziś rozpościera się miasteczko Battle, stanowiło kompleks wzgórz wznoszących się na wysokość około stu metrów nad poziom morza. Różnice wysokości względnych sięgały czterdziestu metrów na odcin­ kach nie dłuższych niż kilometr, czasami znacznie krótszych. Harold obsadził szczyt wzgórza o eliptycznym kształcie, dosyć stromo spadającego szerokim bokiem w kierunku południowym. Pozycję dobrał w ten sposób, że atakujący musieli pokonywać stok długości od czterystu na zachodzie do dwustu metrów na wschodzie, gdzie różnica wzniesień wynosiła od dziesięciu do piętnastu metrów. Trudno tu więc mówić o urwisku, ale też nie sposób nie zauważyć, że droga atakujących mogła wieść wyłącznie pod górę. Naturalna obronność wzgórza Senlac, poważna zaleta z pun­ ktu widzenia Harolda, miała też jednocześnie dla niego poważną wadę. Wycofać się z tej pozycji można było wyłącznie wąskim grzbietem, łączącym Senlac z następnym wzgórzem na północy, zupełnie odkrytym od strony wschodniej na ataki, zwłaszcza kawaleryjskie. Obsadzenie wzgórza, dzisiaj zwanego Bitewnym, od dziewięciuset lat niezmiennie uważanego za pole bitwy pod

Hastings, budzi także pewne wątpliwości. Angielski badacz J. Bradbury zwrócił ostatnio uwagę na fakt, iż lokalizacja pola walki opiera się wyłącznie na miejscowej tradycji, spisanej w dwunastowiecznej kronice opactwa. Jak dotychczas, nikt nie poddał w wątpliwość tej tradycji. Nazwa Senlac pojawia się u jednego z kronikarzy, po czym niknie. Odtąd zawsze mówi się o Wzgórzu Bitewnym. Tymczasem wizja lokalna, przeprowadzona przez Bradbury’ego, niezbicie prowadzi do wniosku, że sąsiednie wzgórze Calbeck, przez które wojska anglosaskie musiały przemaszerować jest wyższe, łatwiejsze do obrony, a jego północny stok opierał się o las, co stanowiło atut na wypadek konieczności odwrotu. Na dodatek niektóre twierdzenia kronikarzy, według Bradbury’ego również lepiej pasują do wzgórza Calbeck. Czyżby więc historyczne wzgórze Senlac to dzisiejsze Calbeck, a obecne Wzgórze Bitewne to mistyfikacja albo pomyłka dwunastowiecznych mnichów? Wątpliwości Bradbury’ego nie zostały jednak podjęte przez innych badaczy. On sam podaje je jedynie w formie dyskusyj­ nej i nie upiera się przy swej hipotezie. Odnotujmy więc jego tezę, ale dopóki nie zostanie przedstawiona solidniejsza argumentacja — być może dostarczą jej kiedyś, dotychczas nie prowadzone tam jeszcze wykopaliska archeologiczne — powróćmy na tradycyjnie uznane pole bitwy. Harold rozłożył swe siły wzdłuż południowego stoku wzgórza, ustawiając „mur tarcz” w łagodnym łuku nieco poniżej szczytu pagórka. Jego front nie przekraczał długości siedmiuset metrów, co pozwoliło mu na osiągnięcie szyku głębokiego na co najmniej kilka rzędów. Jeden z kronikarzy normańskich komentując gęstość linii anglosaskiej stwierdził, iż stali w tak gęstym stłoczeniu, że ranni nie mieli nawet miejsca padać. Zdanie powyższe charakteryzuje niewątpliwa przesada — podstawowa broń wojów angielskich, dwuręczny topór bojowy, wymagała miejsca do zamachu — niemniej, nawet licząc się z pewną poprawką retoryczną musimy stwierdzić, że powierzchnia wierzchołka wzgórza nie pozwalała na specjalne rozluźnienie

szyku. Sam król zajął miejsce na szczycie pod swym sztandarem. Jak więc widzimy, przedwczesne przybycie wroga nie przeszkodziło Haroldowi w zajęciu najlepszej możliwej pozy­ cji. Topografia terenu była mu zapewne znana z doświadczenia osobistego — nie zapominajmy, że posiadał on dobra w nie­ odległych Whatlington i Crowhurst. Pośpiech w obsadzaniu pozycji najprawdopodobniej przeszkodził mu jednak w staran­ niejszym rozmieszczeniu wojska i ustawieniu najbardziej doświadczonych i zaprawionych do boju housecarls w miejs­ cach szczególnego zagrożenia. W pośpiechu być może leży także odpowiedź na pytanie Bradbury’ego, dlaczego Aglosasi zajęli Wzgórze Bitewne, a nie dogodniejsze Calbeck. Harold, chociaż zmuszony do przyspieszonego obsadzania zaplanowanej pozycji przez wroga posiadającego przewagę manew'rową, nadal górował strategicznie. Jego siły zajmowały dogodną do obrony pozycję, zmuszając Normanów do atako­ wania pod górę. Harold mógł spokojnie planować bitwę obronną, ponieważ czas działał na jego korzyść. Przetrwanie dnia dawało poważne nadzieje na nadciągnięcie dalszych posiłków nazajutrz, a wróg nie miał aż tak druzgocącej przewagi. Na dodatek jego armia była podbudowana psychicz­ nie świeżo odniesionym zwycięstwem nad Norwegami, a on sam cieszył się wśród żołnierzy opinią szczęśliwego wodza. Król angielski miał więc powody do spokojnego spoglądania w przyszłość. Zagadnienie liczebności obydwu armii zaprząta umysły historyków już od czasów bliskich samej bitwie. Ponieważ kronikarzom średniowiecznym, podobnie jak niekiedy dzisiej­ szym historykom, nie zawsze przyświecało umiłowanie praw­ dy, w traktowaniu przekazywanych przez nich liczb zaleca się bardzo umiarkowane zaufanie; zwłaszcza gdy w Carmen de Hastingae proelio napotykamy oszacowanie sił Harolda na 1,2 mln ludzi! Źródła, którymi dysponujemy są bardzo mało precyzyjne i przedstawienie jakichkolwiek wyliczeń napotyka

na trudności nie do przezwyciężenia, możemy jednak prze­ prowadzić pewne ostrożne spekulacje szacunkowe. Zacznijmy od możliwości mobilizacyjnych Anglii i stanu drużyny królewskiej. Pewne jest, że jej liczebność nie była wielkością stałą i że zależała najprawdopodobniej od dwóch czynników: stopnia poczucia bezpieczeństwa monarchy — do­ dajmy, bezpieczeństwa zarówno zewnętrznego, jak i wewnęt­ rznego — oraz zasobności skarbu. Tak więc szacuje się, że podczas gdy Kanut Wielki utrzymywał około dwóch i pół tysiąca zawodowych wojowników, to za panowania Edwarda Wyznawcy liczba ich wahała się w okolicach tysiąca lub nawet jeszcze mniej. Oszacowanie liczebności housecarls w trakcie krótkiego panowania Harolda napotyka na spore trudności. Można jedynie przyjąć, że ze względu na stale zagrożenie najazdem, liczba ta wraz z upływem roku 1066 musiała wzrastać. Nie sposób jednak stwierdzić w jakim stopniu. Oszacowanie ilości housecarls pod Hastings jest jeszcze trudniejsze. Na przeszkodzie stoi tutaj nie tylko brak źródeł, ale także fakt, iż w trzech bezpośrednio po sobie następujących bitwach, w których uczestniczyły anglosaskie siły zbrojne we wrześniu i październiku 1066 r., formacja ta musiała ponieść dotkliwe straty. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie wydaje się możliwe, by Anglosasi wystawili więcej niż tysiąc drużynników, a i ta liczba może być zawyżona. Większość sił Harolda pod Hastings stanowił ,,fyrd wybo­ rowy”. Liczebność tej formacji w połowie XI wieku historycy szacują na nie więcej niż kilkuset wojów z każdego hrabstwa, co oznacza jednak, że w skali całego kraju można było zgromadzić od piętnastu do dwudziestu tysięcy ludzi. Natural­ nie, znów należy tu uwzględnić straty, poniesione w dwóch wcześniejszych bitwach oraz pośpiech, z jakim król wyruszył na południe przeciw drugiemu wrogowi, co spowodowało, iż nie wszystkie poczty zdołały dotrzeć do niego na czas. Wiemy przecież, że Harold pod Hastings spodziewał się rychłego

nadciągnięcia posiłków. Jego wojsko nie mogło więc być specjalnie liczne. Z drugiej strony jednak, gdyby nie dys­ ponował dostateczną siłą, opóźniłby wymarsz o dzień lub dwa. Jeżeli wyruszył z siłami jakie miał, musiał czuć się wystarczająco mocny. Historycy szacują liczebność „fyrdu wyborowego” w jego dyspozycji na około pięciu tysięcy, co wraz z tysiącem drużynników oraz innymi formacjami lokal­ nymi daje rząd wielkości siedmiu tysięcy wojów. Oszacowanie sił Wilhelma natrafia na jeszcze większe przeszkody. Relacjonowanie długich i szczegółowych sporów specjalistów nie ma tu większego sensu; trzeba się zadowolić stwierdzeniem, że biorąc pod uwagę wysoce dyskusyjną liczbę sześciuset dziewięćdziesięciu sześciu statków podaną przez jednego z kronikarzy czas, który zajęło wyładowanie armii na ląd i powierzchnię, jaką zajmowały oddziały w trakcie bitwy itp., historycy szacują siły te między pięcioma a dziesięcioma tysiącami żołnierzy. O żadnej większej precyzji nie może być mowy! Teza ta znajduje interesujące potwierdzenie w jednym ze źródeł, gdzie powiedziane jest, że stosunek sił walczących stron wynosił jeden do jednego! Jak więc widzimy, liczebność wojska po obu stronach była bardzo zbliżona, ale zważywszy, że Anglosasi byli zmęczeni odbytymi bitwami, odniesionymi ranami i pospiesznymi marszami, podczas gdy Normandczycy stawali wypoczęci i wyposażeni w konie i łuczników, niewielka przewaga była po ich stronie. Harold zdawał sobie w pełni sprawę z tego wszystkiego i dlatego wybrał bitwę obronną, zajął dogodną pozycję na szczycie wzgórza, zmuszając wroga do ataku pod górę. Wydaje się, że to mądre posunięcie króla całkowicie zniwelowało atuty napastników. Stojące naprzeciwko wojska księcia Wilhelma ustawione zostały w trzy rzędy. Na czele stanęli łucznicy i kusznicy. W drugiej linii ustawiła się ciężkozbrojna piechota, spośród której przynajmniej część wojów miała kolczugi. W trzeciej linii stanęło konne rycerstwo, którego zadaniem było wy­

prowadzenie w odpowiednim momencie druzgocącego ataku, który samym ciężarem galopujących koni zmiótłby nadwątlone szyki anglosaskie. Wilhelm, oprócz uszeregowania wojska w zależności od jego przeznaczenia, musiał także uwzględnić jego skład etniczny. I tak, w centrum ustawił własne, najliczniejsze siły normandzkie. Na lewym (zachodnim) skrzydle stanęły kon­ tyngenty bretońskie, Francuzom zaś kazał zająć prawą flankę (wschodnią). Front jego wojsk, przy porównywalnej liczebno­ ści, był zdecydowanie dłuższy od anglosaskiego, być może nawet dwukrotnie. Ale też szerokość pozycji wyjściowej przy ataku koncentrycznym z natury rzeczy jest szersza od obrony. Pomiędzy poszczególnymi hufcami Wilhelma najprawdopo­ dobniej znajdowały się także dosyć szerokie przerwy. Walka rozgorzała około dziewiątej rano. Wilhelm wydał rozkaz ostrzału pozycji anglosaskich z łuków, kusz i proc. Po przeprowadzeniu tego swoistego „przygotowania arty­ leryjskiego” do ataku ruszyła piechota normandzka. Nad­ biegających piechurów przywitały pociski ze strony bro­ niących się Anglików: kamienie, topory, włócznie i nieliczne strzały. Nieprawdą jest, że wśród wojowników Harolda nie było w ogóle łuczników. Przeczy temu tkanina z Bayeux, gdzie pokazany jest jedyny łucznik anglosaski. Niemniej już samo pokazanie pojedynczego łucznika anglosaskiego podczas, gdy z drugiej strony jest ich dwudziestu ośmiu, świadczy o proporcjach tej formacji po obydwu stronach. Kiedy doszło do starcia, wkrótce okazało się, że nacierająca pod górę piechota nie jest zdolna przełamać „muru tarcz”. Dotkliwe straty poniesione przez atakujących natychmiast ostudziły ich wolę walki i nastąpiła przerwa. Ważne jest, by zdać sobie sprawę, że bitwa pod Hastings nie była jednym nieprzerwanym pasmem walki. Zapewne rzadko która bitwa średniowieczna tak wyglądała. Walka wręcz ma to do siebie, że w momencie zwarcia jest nie­ słychanie zacięta i bardzo szybko wyczerpuje. Dlatego też

wojowie, po obydwu stronach, potrzebowali co jakiś czas przerwy dla złapania oddechu. Wilhelm ewidentnie próbował wyczerpać obrońców stosując ataki falowe kolejnych swych formacji, ale mimo to, przy względnie wyrównanej liczebności wojsk nie mógł uzyskać efektu ciągłego angażowania przeciw­ nika. Poza tym, pod Hastings sytuacja dla atakujących była o tyle niekorzystna, że każde natarcie szło pod górę, co zdecydowanie spowalniało jego impet. Gdy tylko piechota oderwała się od wroga Wilhelm, by nie dać wytchnienia broniącym się Anglosasom, kazał ruszyć swe główne siły. Do ataku wkroczyło ciężkozbrojne rycerstwo na koniach. Nastąpiło drugie zwarcie. Rozległy się okrzyki nacierających, przemieszane ze zgrzytem angielskich toporów i jękiem rannych. Mimo naporu atakujących rycerzy, angielscy piechurzy utrzymali swą pozycję. Z tego etapu bitwy w pamięć normańskich kronikarzy zapadło krwawe żniwo zebrane przez straszliwe topory bojowe Anglosasów. Wilhelm z Poitiers wspomina o „morderczych toporach”, które z łatwością rozłupywały tarcze i rozdzierały kolczugi. Z upływem czasu przewaga przeciągającego się starcia zaczęła przechylać się na stronę Anglosasów. Zwłaszcza lewe skrzydło najeźdźców, obsadzone przez Bretończyków, ucier­ piało dotkliwie. W pewnym momencie doszło wręcz do załamania się ataku, a nagła pogłoska o śmierci Wilhelma spowodowała paniczny odwrót. Cale lewe skrzydło rzuciło się w popłochu do ucieczki, a za nim ruszyli tryumfujący Anglosasi. Część sił Harolda rozłamała szyk i puściła się w bezładną pogoń za cofającymi się najeźdźcami. Kontratak ten różnie jest interpretowany. Niektórzy badacze sądzą, że był to „rzut na taśmę” Harolda, który postanowił jednym stanowczym posunięciem wygrać bitwę. Przeważa jednak pogląd, że to niezdyscyplinowani i niedoświadczeni wojowie z formacji terytorialnych dali się ponieść entuzjazmowi i porzucili swą dogodną pozycję obronną, pędząc za ucieka­ jącym lewym skrzydłem armii normańskiej.

Wilhelm jednak nie został zabity, nie był nawet ranny, aczkolwiek trzykrotnie w trakcie bitwy musiał zmieniać wierzchowca. Prawdopodobnie w kolejnej szarży albo koń pod nim został zabity, albo — co wydaje się bardziej prawdopodobne ze względu na rozprzestrzenienie się pogłoski o jego śmierci — odebrał cios i sam spadł z konia. Rozejście się wśród armii pogłoski o śmierci wodza mogło mieć nieobliczalne konsekwencje dla dalszego przebiegu walki. Wilhelm zrozumiał to natychmiast i pospiesznie ruszył za­ trzymywać uciekających. Zabiegł im drogę, zerwał z głowy hełm ukazując swe oblicze i wołał na cały głos: „Patrzcie! Żyję i z bożą pomocą wygram! Opamiętajcie się, cóż za szaleństwo w was wstąpiło?!” Nie tylko Wilhelm pojął w lot grozę sytuacji, błyskawicznie ruszyli mu w sukurs uspokajać przerażonych giermków hrabia Eustachy z Boulogne i biskup Odo z Bayeux. Po chwili panika została opanowana. Ustępujący pola Bretończycy zawrócili do walki, a z drugiej strony Wilhelm zarządził zwrot w lewo części jednostek znajdujących się w centrum i szybkim manewrem odciął powrót na wzgórze zapędzonym za Bretończykami wojom anglosaskim. Chwilowe niebezpieczeństwo zostało teraz obró­ cone w tryumf. Pieszy wojownik w rozproszonej formacji nie miał szans opierać się atakującym od tyłu i przodu kawalerzystom, zbrojnym we włócznie i miecze. U stóp wzgórza wkrótce rozgorzała rzeź. Ten moment bitwy, który miał miejsce około południa, uznawany jest przez część historyków za punkt przełomowy. Czy jednak na pewno słusznie? Harold utracił fragment swych sił na prawym skrzydle, ale niepowodzenie to było kompen­ sowane stratami zadanymi Bretończykom. Jeżeli wynik bitwy byłby przesądzony już wówczas, walka nie przeciągnęłaby się aż do późnych godzin popołudniowych. Wydaje się, że faktycznie w południe bliżej klęski był Wilhelm. Gdyby nie opanował sytuacji na lewym skrzydle, panika mogła się łatwo udzielić pozostałym hufcom, co groziłoby przegraną. Ale

nawet gdyby centrum i lewa flanka po ucieczce prawego skrzydła z pola walki utrzymały się w dyscyplinie, to szanse na ostateczne zwycięstwo Normandczyków zmalałyby drama­ tycznie. Najprawdopodobniej wówczas musieliby się wycofać spod wzgórza, co praktycznie oznaczałoby zwycięstwo Harol­ da. Wilhelm jednak okazał się godnym dowództwa, które sprawował. W chwili, gdy zakończyła się walka u stóp wzgórza obie strony uznały, że potrzebują dokonać niezbędnego prze­ grupowania. Nastąpiła przerwa w zmaganiach. Harold po­ spiesznie skrócił front na szczycie i przywrócił zwartość „muru tarcz”. Wilhelm zaś potrzebował czasu, by zrekon­ struować swe lewe skrzydło. Kronikarz Wilhelm z Poitiers potwierdza, że mimo strat Anglosasi nadal trzymali się mocno, a ich szyk wyglądał na równie silny, co na początku bitwy. Po przegrupowaniu i odbudowaniu lewego skrzydła Wilhelm ponowił natarcie. Chwilowe niepowodzenie i wyjście z niego „z ciosem” pozwoliło mu się zorientować, iż mimo dzielnej postawy i dobrego uzbrojenia wojsko Harolda w swej masie składa się z ludzi o ograniczonym doświadczeniu bojowym — efekt wyniszczenia kadr przez dwie poprzednie bitwy. Podsunęło mu to pomysł zastosowania taktyki fingowanych ucieczek i prób wciągania w zasadzkę kolejnych wojów anglosaskich. Podstęp ten, kilkakrotnie następnie zastosowany, przyniósł pewne powodzenie. Za każdym razem napastnikom udawało się wyciągnąć pewną ilość wrogów poza „mur tarcz”, ale za każdym razem była to tylko niewielka liczba tych mniej karnych, choć bardziej zapalczywych żołnierzy. Przyczyniło się to niewątpliw-ie do rozmiękczenia przeciwnika, ale nadal nie doprowadziło do przełomu. Bitwa przeciągała się już do późnego popołudnia, a sytuacja Wilhelma stawała się coraz bardziej dramatyczna. Anglosasi nadal trzymali się mocno. Jeżeli dotrwaliby do zmierzchu, można się było spodziewać dramatycznego odwrócenia karty. Wilhelm zdawał sobie sprawę, że Harold dlatego przyjął

bitwę obronną, ponieważ czekał na posiłki i pojawienie się floty. Jeśli bitwa nie zakończyłaby się wygraną, nazajutrz mógł się spodziewać znacznego pogorszenia swej sytuacji — następnego dnia to on by się bronił z tą różnicą, iż bez żadnej nadziei na pomoc skądkolwiek. Wilhelm zdecydował się więc zmienić taktykę systematycznego wyczerpywania przeciwnika i rzucić wszystkie swe siły do ostatecznego rozstrzygnięcia. Montuje więc atak składający się z połączenia wszystkich rodzajów wojsk: konnicy, piechoty i łuczników. Łucznicy, ustawieni z obu flank, dostają polecenie ostrzeliwa­ nia sił anglosaskich, podczas gdy konnica i piechota zaatakuje równocześnie. Rusza ostatnia nawałnica. Normandczycy czują, że teraz albo nigdy i uderzają z determinacją bliską rozpaczy. Nagle nowa taktyka przynosi skutek. Anglosaski „mur tarcz” zaczyna się chwiać i wreszcie pęka. Król Harold nie żyje! Dziś już raczej nikt nie ma większych wątpliwości, że to nie Harold zginął w wyniku przegranej bitwy, lecz że to bitwa została przegrana na skutek niefortunnej śmierci Harolda. Jakkolwiek ironicznie to brzmi w uszach polskiego czytelnika, przyzwyczajonego przez całe lata do wysłuchiwania wypo­ wiedzi negujących rolę jednostki w procesie dziejowym, w świetle dostępnych nam źródeł faktycznie wygląda na to, że bitwa pod Hastings została wygrana przez Normandczyków (nie mylić z podbojem Wyspy!) na skutek jednego szczęś­ liwego strzału z łuku! Ale jak naprawdę zginął Harold? Czy padł od strzały z łuku, czy też został zarąbany mieczem przez jeźdźca normańskiego? Kronikarze piszący najbliżej rozgrywających się wypadków niewiele potrafią wyjaśnić, gdyż wypowiadają się w tej materii nadzwyczaj lakonicznie. Wilhelm z Poitiers w ogóle pomija okoliczności śmierci Harolda. Podaje jedynie, że po bitwie, odarte z oznak monarszych zwłoki króla rozpoznano nie po twarzy — była zbyt zmasakrowana — lecz po znamionach na ciele. Wilhelm z Jumieges wyraża się:

„padł ... przeszyty śmiertelnymi ranami”. Kronika anglosaska również nie wdaje się w szczegóły, stwierdzając jedynie fakt śmierci; podobnie Florencjusz z Worcester. Kwiecisty opis Carmen de Hastingae proelio, zgodnie z którym czterech głównych dowódców sił normandzkich zadało po ciosie królowi Anglii, jest ewidentną konfabulacją. Pozostaje nam niezawodne świadectwo tkaniny z Bayeux. Scena śmierci królewskiej przedstawiona jest następująco: jeden wojownik ginie od strzały w oko, a obok drugi pada od ciosu mieczem. Tradycyjnie historycy przyjmują, że rycerz ze strzałą musi być królem Haroldem, bowiem bezpośrednio nad jego głową na tkaninie widnieje napis „Harold”. Wymowa napisu zdaje się być przesądzająca. Jednak co jakiś czas podnoszą się głosy historyków, iż to wcale nie jest Harold, lecz jeden z jego rycerzy przybocznych. Król natomiast przedstawiony jest w chwili kiedy pada od ciosu mieczem, nad jego głową bowiem widnieje napis „został zabity”. Argumentacja zwolenników tej teorii sprowadza się do następujących punktów: przede wszystkim wojownik ze strzałą wcale nie umiera, lecz stoi starając się wyrwać strzałę z oka. Niewątpliwie jest ciężko ranny, ale to nie jest sposób pokazania śmierci głównego wroga. Obrazek na tkaninie, z powodów dydaktycznych, musiał być jednoznaczny. Śmierć wiarołomcy ma być śmiercią i nie pozostawiać niczego domysłom. Kolejna sprawa to strzała w oku. Motyw ten w przekazach kronikars­ kich pojawia się późno, bo dopiero w poemacie opata Bourgueil imieniem Baudri, napisanym około przełomu XI i XII wieku dla Adeli z Blois, córki Wilhelma Zdobywcy. Treść tego poematu daje się powiązać ze scenariuszem tkaniny z Bayeux. Tak więc byłby to pierwszy wypadek mylnego zinterpretowania tego obrazu. Zwolennicy „wojownika ze strzałą w oku” mają, zdaje się, mocniejszy grunt pod nogami. Przede wszystkim, jeżeli spojrzeć na scenę śmierci, jest ona dosyć dokładnie określona graficznie poprzez napis „HIC HAROLD REX INTE-

REFCTVS EST” (tu Harold król został zabity), widniejący nad walczącymi figurami. Napis ten jest rozmieszczony w bardzo dziwny sposób. Otóż między „hic” a „Harold” jest wyraźna przerwa, przez co druga połowa napisu jest do tego stopnia ściśnięta, że jej końcówkę trzeba było przenieść do wiersza niżej. W jakim celu autor projektu dokonał zabiegu tak nieuzasadnionego estetycznie? Odpowiedź jest prosta: napis stanowi ramy kompozycyjne. Słowo „hic” znajduje się dokładnie na lewym brzegu sceny, przeniesienie wyrazowe wyznacza prawą krawędź, a postać centralna to król Harold, co podkreślone zostało opleceniem jego głowy napisem „Harold”. Nie do końca prawdziwy jest także argument o późnym rodowodzie motywu strzały w oku. Dekorowanie ścian haftowa­ nymi opończami nie było niczym niecodziennym w XI i XII wieku i mamy przekazy o istnieniu innej tkaniny, obrazującej podbój Anglii. Właścicielką jej była ta sama Adela z Blois. Baudri wcale nie musiał więc oglądać właśnie tkaniny z Bayeux. Przegląd relacji kronikarskich z pierwszej połowy XII wieku dostarcza już bardzo szczegółowych opisów śmierci Harolda. Według Wilhelma z Malmesbury Harold najpierw został ugodzony strzałą, a następnie, gdy już leżał na ziemi, został cięty mieczem w udo, za który to niechwalebny uczynek Wilhelm owego woja pozbawił stanu rycerskiego. Lecz jak zawierzyć temu, zdawałoby się rzeczowemu opisowi, kiedy ewidentny nacisk położony jest na podkreślenie szlachetności księcia? „Nie da się ukryć — natychmiast ironizuje każdy czytelnik kroniki — że najważniejszą rzeczą, której wodzowie pilnują w najgoręt­ szych momentach bitwy, to rycerskość postępowania względem pokonanego wroga!” Podobną wersję śmierci Harolda można znaleźć w kilku innych kronikach. Ów szczegółowy opis dostarczony przez XII-wiecznych dziejopisów bezpieczniej jednak uznać za późniejszą fabrykację. Zdaje się, że dyskusję, która trwała już kilkadziesiąt lat, ostatecznie rozstrzygnął ostatnio amerykański historyk David

Bernstein. Na podstawie drobiazgowych oględzin oryginału tkaniny z Bayeux stwierdził obecność linii dziurek w kanwie, odchodzących od głowy drugiej postaci, która ma przedstawiać Harolda — tej padającej od ciosu mieczem. Oznacza to, że owa druga postać pierwotnie miała wyhaftowaną strzałę tkwiącą w oku. Z biegiem lat nić musiała puścić i wypaść albo usunięta została przypadkowo w trakcie którejś z reperacji. Tak więc racja przyznana została zwolennikom śmierci ukazanej w dwóch etapach. Król Harold najprawdopodobniej, tak jak to opisał Wilhelm z Malmesbury, wpierw został ugodzony przygodną strzałą z łuku w głowę, a dopiero w następnej kolejności — nie sposób stwierdzić, w jaki czas potem — odebrał cios mieczem. W tej sytuacji przestaje dziwić, dlaczego kronikarze chronologicznie najbliżsi wyda­ rzeniom, a więc ci, którzy musieli dokładnie znać okoliczności śmierci Harolda, nie uznali jej za wartą specjalnego opisywa­ nia. Było to wydarzenie mało spektakularne, a na dodatek rozpowszechnianie go, z punktu widzenia propagandy normandzkiej, byłoby najzwyczajniej szkodliwe, niewiele bowiem chwały przydaje zwycięstwu świadomość, że osiągnięte zostało dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Powróćmy jednak na pole bitwy. Król Harold chwieje się trzymając ręką strzałę tkwiącą mu w oku i obficie krwawi. Przez szeregi jego wojów przechodzi dreszcz paniki: „Wódz poległ! Szczęście nas opuściło! Ratuj się, kto w Boga wierzy!” O ile zaprawieni housecarls, wierni wpajanemu im poczuciu godności, które pouczało, że przeżycie swego wodza na polu walki przynosi hańbę, być może chcieli walczyć do końca, 0 tyle mniej kamy element kontyngentów terytorialnych postanawia szukać szczęścia w ucieczce. „Mur tarcz” pęka 1 rozsypuje się na wszystkie strony. Jedni uciekają pieszo, inni starają się zdobyć normańskie wierzchowce. Bitwa w oka­ mgnieniu z regularnych zmagań dwóch formacji staje się chaosem. Konni rycerze normandzcy kłusują po zboczach przyległych pagórków i wycinają w pień bezładnie uciekają­

cych Anglików. Na szczycie wzgórza Senlac trwa jeszcze końcówka regularnej walki. Zgromadzeni wokół sztandaru królewskiego ostatni housecarls rozpaczliwie się bronią. Po kolei giną bracia królewscy Ciyrth i Leofwine. Wyeliminowany wcześniej z walki Harold, być może już wówczas śmiertelnie ranny, zostaje dobity. Bitwa dobiega końca. Opis przebiegu bitwy w zasadzie powinien zostać w tym momencie zakończony, gdyby nie jeden szczegół — incydent Malfosse, z którym historycy borykają się bezskutecznie od wielu lat. Rzecz sprowadza się do historii, opowiadanej w dwóch podstawowych wersjach przez dwunastowiecznych kronikarzy. Według pierwszej z nich, części wojów angielskich udało się zbiec z pola bitwy, a za nimi pospieszyła pogoń. Uciekający, albo przez przypadek, albo celowo zdołali wpro­ wadzić swych prześladowców w miejsce, gdzie nie spodzie­ wający się niczego Normanowie powpadali do głębokiego rowu lub bagna, zwanego Malfosse, gdzie niemal wszyscy potonęli. Według drugiej wersji incydent wydarzył się w trakcie bitwy, kiedy grupa kiepsko uzbrojonych sług obozowych i chłopów (być może niedobitki spośród tych, którzy wyłamali się z szyków i pobiegli za uchodzącymi Bretończykami, a później zostali zmasakrowani przez kontratak Wilhelma) broniła się na wzgórzu, u stóp którego miało się znajdować bagno. Do tego bagna wpadło wielu ścigających ich kawalerzystów, wielu też tam zginęło. Incydent ten, zarówno w pierwszej, jak i drugiej wersji, można by spokojnie przypisać bujnej wyobraźni kronikarskiej, gdyby nie fakt, że wersja pierwsza znajduje pewne potwier­ dzenie w kronice Wilhelma z Poitiers, a druga w tkaninie z Bayeux. Zapewne więc faktycznie doszło do jakieś porażki Normandczyków w trakcie pogoni za uchodzącymi Anglosasami, związanej z wpadnięciem do rowu lub bagna większej liczby jeźdźców, ale jakkolwiek była dotkliwa, nie wpłynęła ona na ostateczny wynik starcia. Historykom udało się nawet z dość dużą dozą prawdopodobieństwa ustalić lokalizację

Malfosse. Jest to wąwóz usytuowany mniej więcej pół kilo­ metra na północ od wzgórza Calbeck, czyli o dobry kilometr od centrum zmagań. Tymczasem na polu bitwy zapadał zmierzch. Król Harold leżał martwy pośród swych żołnierzy. Pod Hastings poległ także kwiat możnowładztwa anglosaskiego. Oprócz braci królewskich kronikarze wymieniają trzech innych wielkich panów królestwa: Aelfryka z Yelling, Aelfwiga, opata New Minster, Eadryka Diakona i wielu innych niższych rangą. Drużyna królewska, mocno już uszczuplona pod Stamford Bridge, 14 października przestała zupełnie istnieć. Po polu bitwy uwijała się czeladź triumfujących zwycięz­ ców. Zbierano i opatrywano rannych, obdzierano zwłoki pokonanych Anglosasów z przedmiotów posiadających jaką­ kolwiek wartość — na tkaninie z Bayeux widać, jak na polu porzucane są nagie ciała — chwytano spłoszone konie i wiązano jeńców. Rycerze, chociaż straszliwie zmęczeni całodziennymi zmaganiami, głośno przechwalali się swą przewagą, a w myślach każdy przymierzał się już do nowych godności i tytułów oraz przeliczał wartość spodziewanych nadań. Anglia stała otworem.

ZAKOŃCZENIE. NORMAŃSKI PODBOJ ANGLII

Bitwa pod Hastings to zaledwie pierwszy akt dramatu, jaki rozegrał się na Wyspach Brytyjskich w związku z na­ jazdem normańskim. Chociaż wydarzenia, które nastąpiły po tym starciu nie należą już bezpośrednio do tematu niniejszej książki, Czytelnikowi należy się jednak kilka słów wyjaśnienia dalszych losów wyprawy Wilhelma i bro­ niących się Anglosasów. Katastrofa pod Hastings dla Anglosasów oznaczała znacznie więcej niż przegraną bitwę, stratę kwiatu arystokracji, głów­ nego zrębu zawodowych sił zbrojnych oraz licznych rzeszy żołnierzy fyrdu. Przede wszystkim kraj postawiony /.ostał po raz wtóry w ciągu jednego roku przed koniecznością wyboru władcy i to w sytuacji, kiedy faktycznie zabrakło poważnych kandydatów. Harold zostawił po sobie co prawda kilku synów, którzy na dodatek byli już w latach sprawnych do rządzenia, niemniej śmierć króla na polu walki oznaczała coś więcej niż tylko przegraną; oznaczała negatywny wynik Sądu Bożego, którego nie wolno było lekceważyć. Co więcej, obok Harolda pod Hastings padli również dwaj jego bracia — ewidentnie cały ród Godwina zasłużył na gniew Boży. W tym świetle jedynym sensownym wyjściem oraz nakazem chwili wydawało się natychmiastowe przywrócenie tronu przyrodzonej dynastii

Wessex — czyli oddanie korony ethelingowi, a jedynym żyjącym wówczas członkiem anglosaskiego domu panującego był młody Edgar, syn Edwarda Wygnańca. Na czele partii wysuwającej kandydaturę Edgara stanął arcybiskup Eldred, wsparty przez siły zbrojne stacjonujące w Londynie. W sytu­ acji, jaka zapanowała po bitwie pod Hastings, gdy zabrakło króla, będącego jednocześnie earlem Wessex, nie było komu organizować dalszej obrony. Harold, w przeciwieństwie do Wilhelma, nie wyznaczył następcy lub wicekróla, który objąłby rządy na wypadek śmierci władcy. Earlowie Edwin i Morcar znajdowali się daleko na północy i nadal odbudowywali siły po klęsce pod Gate Fulford. Teoretycznie można by argumen­ tować, że zwierzchnik kościoła w Anglii, arcybiskup Canterbury, powinien byl wziąć sprawy w swe ręce, ale autorytet duchownego w owych czasach nie był automatycznie akcep­ towany w sprawach państwowych, a zwłaszcza wojskowych. Mimo to kandydatura Edgara wyglądała całkiem poważnie: zgłosił ją jeden z czołowych ludzi w państwie, a poparli wojowie broniący Londynu, najpoważniejszej twierdzy w kró­ lestwie. Po jego stronie wypowiedzieli się również arcybiskup Stigand oraz earlowie Edwin i Morcar. Edgar, pomny swej królewskiej krwi — był wszak wnukiem i prawnukiem królów — przyjął wybór i rozpoczął rządy, chociaż zapewne nie zdążył odbyć koronacji. Znamy tylko jeden przykład wykony­ wania przez niego prerogatyw królewskich, a mianowicie zatwierdzenie wybranego przez mnichów nowego opata klasz­ toru w Peterborough, który to akt nieco później ściągnął na nieszczęsnego opata represje ze strony Wilhelma Zdobywcy. Tymczasem książę Normandii grzebał zabitych i starał się oszacować rozmiary swego zwycięstwa. Z całą pewnością wiedział o śmierci swego głównego adwersarza i jego dwóch braci na polu walki. Zwycięstwo wydawało się więc pełne, a jednak Anglosasi nie garnęli się do niego. Pod tym względem poprzedni pretendent do tronu, Harald Hardrada, miał zupełnie inną sytuację, bowiem od razu znalazł na północy potomków

założycieli Danelaw, którzy byli skłonni uznać go za króla Anglii. Zwycięzcę czekała więc jeszcze długa droga. Wilhelm, pozostawiwszy załogę w Hastings — chodziło mu o pilnowanie floty i zapasów — pomaszerował na wschód wzdłuż wybrzeża morskiego na Dover. Po drodze, w odwecie za wybicie załogi jednej z łodzi należącej do jego floty, spalił miasteczko Romney. Dover mimo fortyfikacji było przepeł­ nione wystraszoną okoliczną ludnością, która za jego murami szukała schronienia przed podjazdami normańskimi i nie stanowiło poważniejszej przeszkody dla rozochoconej powo­ dzeniem armii księcia. Mieszczanie natychmiast rozpoczęli pertraktacje, co nie przeszkodziło części wojska normandzkiego podpalić zabudowań na przedmieściu. Ten akt samowo­ li żołnierskiej naraził na szwank reputację księcia i Wilhelm, dla zachowania twarzy, wypłacił odszkodowanie za spalone budynki. Owa niesubordynacja w obliczu wroga stawia również pod znakiem zapytania tak opiewaną przez kronika­ rzy żelazną kontrolę, jaką miał sprawować nad dyscypliną Wilhelm jeszcze w trakcie oczekiwania na pomyślne wiatry w Normandii. Objąwszy w posiadanie pierwsze większe miasto oraz klucze do drogi morskiej ku Normandii, książę natychmiast kazał wybudować w obrębie murów gród drewniano-ziemny, który obsadził swoją załogą. Było to już drugie z rzędu posunięcie zabezpieczające ewentualny odwrót za morze — dowodzi ono ponad wszelką wątpliwość, że Wilhelm na tym etapie wojny nadal nie był jeszcze pewien swego sukcesu tym bardziej, że w jego wojsku, na skutek niewłaściwego żywienia i picia zlej wody, wybuchła epidemia czerwonki. Pojawił się jeszcze jeden ważny powód, dla którego zabez­ pieczenie portów było niesłychanie istotne — otóż wieści o świetnym zwycięstwie nad królem Haroldem lotem błys­ kawicy obiegły sąsiednie kraje i przyniosły pierwsze efekty w postaci nowego kontyngentu zabijaków i żołnierzy fortuny, którzy być może już wcześniej mieliby ochotę przyłączyć się

do wyprawy, ale uznali, że eskapada Wilhelma jest zbyt ryzykowna. Teraz — po pierwszym wielkim sukcesie i śmie­ rci głównego przeciwnika, kto żyw ciągnął pod znaki zwycięzcy! Gród zbudowany w Dover dawał więc nie tylko schronienie chorym i zabezpieczał ewentualny odwrót, ale także stanowił gwarancję, że miasto to będzie spokojną przystanią dla spóźnialskich, których Wilhelm bardzo jednak potrzebował. Po załatwieniu najpilniejszych spraw w Dover Wilhelm uznał, że nadeszła wreszcie pora ruszyć w głąb kraju i poma­ szerował na odległe o około trzydziestu kilometrów na północny zachód Canterbury, siedzibę pierwszego arcybiskupstwa w Anglii. Pod nieobecność arcybiskupa Stiganda miesz­ czanie nie byli skłonni narażać się na gniew zwycięskich Normanów. Delegacja miejska wyszła księciu naprzeciw, złożono mu przysięgę wierności i dano zakładników. Wilhelm zebrał kolejny owoc swej wygranej pod Hastings. Kapitulacja Canterbury bez symbolicznego nawet oporu, wywarła jak najgorsze wrażenie w Londynie. Stronnicy Edgara poczuli, iż ziemia zaczyna im się usuwać spod stóp. Wokół Wilhelma narastała aura niezwyciężoności, a młodociany król nie miał najmniejszego nawet doświadczenia wojennego, które mógłby przeciwstawić sile najeźdźcy. Jego dwaj najważniejsi świeccy poplecznicy, earlowie Edwin i Morcar, w rękach których w tej chwili spoczywały losy anglosaskiej monarchii, również nie na wiele się zdali. Chociaż ściągnęli do Londynu, ich własne siły zostały zdziesiątkowane przez Norwegów pod Gate Fulford i nie stanowili oni poważniejszego zagrożenia dla Wilhelma, a co najgorsze, ich autorytet jako wodzów, w wyniku tej samej bitwy legł w gruzach. Obecnie możnowładcy oraz wojowie z innych dzielnic nie bardzo kwapili się pod ich komendę. Tak więc jedyną szansą obozu Edgara było wycofanie się Edwina i Morcara na północ, gdzie w swych rodzinnych okolicach mieliby szansę zorganizowania armii, spośród tanów od pokoleń związanych z ich rodem i armii,

która by przyszła z odsieczą oblężonej stolicy. Tymczasem Edwin i Morcar pozostali w Londynie. W Canterbury Wilhelm zapadł na czerwonkę. Przebieg choroby był ciężki i niemoc księcia na cały miesiąc wstrzymała dalsze postępy kampanii. W pewnym momencie najbliżsi obawiali się nawet o jego życie. Mimo to, w trakcie postoju w tym mieście Wilhelm odniósł kolejny sukces — oto przybyło poselstwo od królowej Edyty z powiadomieniem, że wdowa po Edwardzie Wyznawcy oddaje się wraz z miastem Win­ chester pod jego protekcję. Wilhelm, gdy wróciły mu siły, wyruszył dalej na zachód. Jego przednia straż prędko podeszła pod południowe przed­ mieścia Londynu, gdzie napotkała na wypad obrońców miasta. Wywiązał się krótki bój spotkaniowy, który wygrali Nor­ manowie. Pobici Anglosasi schronili się za umocnienia miasta, a Normanowie podłożyli ogień pod zabudowania Southwark. Przedmieście paliło się na oczach obrońców, których wola oporu słabła z godziny na godzinę. Niemniej jednak Londyn nadal stanowił potęgę, z którą Wilhelm nie mial ochoty się mierzyć. Odstąpił od pomysłu oblegania miasta, obszedł je od południa i w odległości osiemdziesięciu kilometrów na zachód od stolicy, w okolicach Wallingford, przeprawił się przez Tamizę. Teraz Londyn był odcięty od ewentualnej odsieczy z północy, ale Wilhelm nadal nie zdradzał ochoty oblegania go, za to jego podjazdy siały spustoszenie na odległość wielu kilometrów w każdym kierunku. Ziściły się najgorsze obawy Harolda — konne zagony Normanów rozpoczęły wojnę wyniszczającą. Pierwszy nie wytrzymał arcybiskup Stigand. Ten stary wyga polityczny przetrwał już niejeden zwrot i niejednego monarchę. Nie zamierzał stawiać wszystkiego na jedną kartę w obronie tronu młodziutkiego Edgara. Na dodatek jego arcybiskupia siedziba była zajęta przez wroga, a włości systematycznie niszczone. Stigand pojawił się w obozie normańskim, wyparł poprzednich poglądów i złożył przysięgę

wierności księciu Wilhelmowi. Od tej chwili dni oporu Edgara były policzone. Ilość jego popleczników topniała w oczach, a najbliżsi namawiali do poddania się. Zachowanie Edwina i Morcara od samego początku było dwuznaczne. Co prawda, przybyli do Londynu i poparli kandydaturę Edgara, ale zaraz dla zapewnienia bezpieczeń­ stwa odesłali swą siostrę, królową-wdowę Aldythę, daleko na północny zachód, do Chester. Północni earlowie liczyli, że Wilhelm, wzorem dawnych najeźdźców, zadowoli się podporządkowaniem Wessex i dzielnic centralnych, zosta­ wiając nicwyklarowaną sytuację na północy, a przynajmniej, że w sytuacji niepewności Normandczyków na nowo zdo­ bytym południu, wynegocjują sobie dostateczny margines swobody. Aldytha była w zaawansowanej ciąży. Jej odesłanie do Chester z pewnością wynikało więc nie tyle z troskliwości braterskiej, ile z wyrachowania, że oto ich siostra wkrótce urodzi prawowitego dziedzica korony anglosaskiej, który stanie się atutem w ich rękach; stąd też ich ostrożne angażowanie się po stronie Edgara. Ostateczna kapitulacja nastąpiła w miejscowości Berkhamstead, czterdzieści kilometrów na północny zachód od Lon­ dynu, najprawdopodobniej w początkach grudnia. Arcybiskup Yorku Eldred, niekoronowany król Edgar oraz earlowie Edwin i Morcar wraz z czołowymi mieszczanami londyńskimi złożyli hołd Wilhelmowi oraz przekazali mu zakładników. Opór Anglosasów był złamany, droga do Londynu i do koronacji na króla Anglii została otwarta. Pierwszą rzeczą, którą zrobił Wilhelm po wkroczeniu do Londynu, podobnie jak w Dover, było rozpoczęcie budowy fortu. Budowa warowni na zajmowanym terenie stanowiła zresztą fundament taktyki normandzkiej i tak, jak we wcześ­ niejszych wojnach na kontynencie, w Anglii również okazała się niezwykle skuteczna. Nie ulega jednak wątpliwości, że w tym wypadku oprócz zasad strategicznych znaczącą rolę odegrała obawa przed wielką masą uzbrojonych i zorganizo­

wanych mieszkańców miasta. Poza tym Wilhelm upatrzył sobie Londyn na przyszłą rezydencję królewską, chciał więc mieć tu pewny punkt oparcia. Koronacja, której termin wybrano dla podkreślenia donios­ łości chwili na święto Bożego Narodzenia, odbyła się w opac­ twie Westminster, czyli poza obrębem ówczesnego miasta. Wilhelm wybrał kościół zbudowany przez króla Edwarda z kilku względów. Przede wszystkim chciał podkreślić swój bezpośredni związek z Wyznawcą. Harold był w jego oczach nędznym wiarołomcą i uzurpatorem (jak pamiętamy, w póź­ niejszym okresie kronikarze normandzcy odmawiali mu nawet tytułu królewskiego), którego pamięć należałoby wymazać z historii. Po wtóre, niedawno ukończony budynek katedry westminsterskiej byl wykonany w stylu architektonicznym dominującym w Normandii i niewątpliwie ucieleśniał w oczach Wilhelma nowy porządek w Anglii. Po trzecie, przeprowadze­ nie koronacji w katedrze św. Pawła w Londynie wiązało się z ryzykiem tumultu i osaczenia w ciasnych uliczkach przez wrogi tłum. Westminster niebezpieczeństwo tego typu było znacznie mniejsze. Same uroczystości koronacyjne nie odbyły się zresztą bez skandalu. Opis tych wydarzeń w kronikach jest niejasny i pozostawia pole do domysłów. Na ogół przyjmuje się, zgodnie ze słowami kronikarza, że w trakcie ceremonii doszło do tragicznego nieporozumienia. Dokonujący koronacji arcy­ biskup Eldred, zgodnie ze starodawnym obyczajem, wezwał zebranych Anglosasów do aklamacji nowego władcy poprzez okrzyk na jego cześć. Asystujący mu biskup Geoffrey z Coutances z tym samym wezwaniem zwrócił się do obecnych Normandczyków. Wrzawa, która powstała w odpowiedzi na wezwanie biskupów przez pilnujących na zewnątrz porządku żołnierzy normandzkich, została zinterpretowana jako tumult, na co odpowiedzieli podkładając ogień w pobliskich zabudo­ waniach. Tyle kronikarz, ale nie sposób oprzeć się refleksji, że podkładanie ognia w okolicznych budynkach słabo pomaga

w tłumieniu rebelii! Dlatego też bardziej prawdopodobne wydaje się, że faktycznie na zewnątrz doszło do jakiejś demonstracji niezadowolenia ze strony gawiedzi, co spowodo­ wało odruch gniewu obstawy w postaci podłożenia ognia w okolicznych budynkach. Zaiste, panowanie Wilhelma roz­ poczęło się pod złowrogimi auspicjami. Koronacja Wilhelma stanowiła niewątpliwie rezultat jego przewagi militarnej, ale nie wyłącznie. Decyzja o poddaniu się Normanom nie była wymuszona beznadziejną sytuacją wojskową. Zasoby kraju, zarówno ludzkie, jak i aprowizacyjne, były jeszcze dalekie od wyczerpania. Najeźdźcy faktycznie nie zmierzyli się z żadną większą fortecą, nie zdobyli ani jednego większego miasta, a na dodatek nad­ ciągała zima. Gdyby Anglosasi byli zdeterminowani bronić się dalej, sytuacja Wilhelma nie wyglądałaby dobrze. A jed­ nak opór zamarł. Decyzja o kapitulacji wynikała przede wszystkim z chęci dostosowania się arystokratycznych krę­ gów anglosaskich do nowej sytuacji politycznej. Podyk­ towały ją nie tyle sympatie czy antypatie polityczne, lecz chęć utrzymania swej uprzywilejowanej pozycji w społe­ czeństwie, władzy nad poddanymi oraz majątków. W świetle śmierci monarchy pod Hastings, wyczerpania gotowych sił militarnych kraju w wyniku krwawych bitew pod Gate Fulford, Stamford Bridge oraz Hastings — wszystkich trzech rozegranych w ciągu kilku tygodni, zwycięskiego marszu Normanów od wybrzeża do stolicy i ich niszczycielskich zagonów, kapitulacja wydawała się rozsądnym posunięciem. Anglosasi dysponowali przecież doświadczeniem pokoleń współistniejących z najeźdźcami duńskimi i norweskimi, kiedy to, prędzej czy później, zawsze dochodziło do swoistej ugody i wzajemnej akceptacji. Tak było za Swena i Kanuta Wielkiego; spodziewali się więc, że i tak będzie za Wilhel­ ma. Harold już nie żył, a Wilhelma otaczał nimb zwycięzcy. Po co więc niepotrzebnie narażać się na represje, a kraj na zniszczenia? Lepiej dojść do porozumienia. Jednak w tym

wypadku historia zadrwiła z nich okrutnie, kiedy się okaza­ ło, że z punktu widzenia samych możnych anglosaskich kapitulacja okazała się najgorszym możliwym wyborem. Podkreślmy, że zamiarem Wilhelma było zdobycie korony angielskiej, a nie wcielenie Anglii do Normandii. A jednak w wyniku podboju wyspy w latach od 1066 do ok. 1080, angielska klasa możnowładcza została fizycznie wyelimino­ wana i zastąpiona przez francuskojęzycznych przybyszów z kontynentu. Wszak Wilhelm przyjął hołd lenny od swych anglosaskich poddanych. A hołd lenny, warto tutaj przypo­ mnieć, składał się z dwóch zobowiązań: wasal zobowiązywał się do wierności względem suzerena, który z kolei przyrzekał wasalowi opiekę. Jak więc nowokoronowany król rozumiał swe zobowiązanie do opieki nad swymi wasalami? Czyżby obłuda i żądza zemsty kierowała nim od początku? Wilhelm przyjął hołd Anglosasów najprawdopodobniej bez nieszczerych intencji. Niemniej jego panowanie nad sytuacją było możliwe tylko do określonych granic. Gdy przystępował do przygotowywania wyprawy, pozaciągał niezliczone zobo­ wiązania względem swych normańskich rycerzy-feudałów, prostych w'ojów i tłumnie przyłączających się do jego armii awanturników. Kościołowi za wsparcie moralne i duchowe obiecał nadania, prałatom i księżom nowe prebendy i do­ stojeństwa. Ten dług został zaciągnięty na poczet spodziewa­ nych zdobyczy w Anglii — to Anglia miała spłacić i spłaciła zobowiązania księcia Normandii. Dana godność, urząd, do­ stojeństwo i związane z nim majątki mogły przypaść tylko jednej osobie i jak się bardzo szybko okazało, Anglosasi musieli ustąpić zwycięskim przybyszom. Już pod koniec 1067 r. nikt nie miał wątpliwości, że najważniejsze i najbardziej lukratywne godności kościelne przypadają w pierwszej kolejności Normandczykom. Wydane zostały prawa, które ustalały główszczyznę za przybyszów na dużo wyższym poziomie niż Anglosasów. W ten sposób, w wypadkach lokalnych buntów lub zwykłych awantur, w których dochodziło do zabójstwa

woja normandzkiego, sprawcy nie tylko byli narażeni na zemstę, lecz także ponosili wysokie kary pieniężne. Wszystko to diatego, że Wilhelm miał długi nie tylko rozumiane przenośnie, ale i także bardzo dosłownie. Potrzebował olb­ rzymich kwot na opłacanie utrzymywanych w stałej gotowości bojowej wojsk. Pieniądze te mógł zdobyć tylko w jeden sposób — opodatkowując nowych poddanych; przystąpił więc bardzo szybko do nakładania nowych podatków. Tyle, że daniny przez niego zażądane, przypominały bardziej zbójecki haracz niż opodatkowanie. Niejeden możnowładca i tan, by uiścić nowe zobowiązania, musiał zastawić lub wręcz sprzedać sw'e dobra, a wielu zostało zrujnowanych. Dobra ziemskie przechodziły więc w ręce przybyszów z kontynentu nie tylko w drodze konfiskat, lecz także w zupełnie legalny sposób, wykupywane za bezcen przez zwycięzców. W początkach 1068 r. ogłoszony został nowy pobór wysokich danin, który spowodował ruinę kolejnych rzeszy nieszczęśników. Kiedy rodzima arystokracja wyspiarska zorientowała się, że nowi najeźdźcy nie wtopią się wzorem Duńczyków, Swena i Kanuta, w ich szeregi, ale bezwzględnie będą ich eksploatować, Anglosasi poczuli się oszukani i zagrożeni. Rozpoczął się ciąg mniej lub bardziej skoordynowanych buntów, które w efekcie przynosiły niezadowolonym tylko zagładę, wygnanie lub upokorzenie. W marcu 1067 r. Wilhelm uznał, że sytuacja w jego nowym królestwie jest na tyle uporządkowana, że może się udać do Normandii, by teraz tam doglądać swych interesów, nieco zaniedbanych przez półroczną nieobecność. W podróż tę zabrał ze sobą licznych zakładników anglosaskich; wśród nich arcybiskupa Stiganda, ethelinga Edgara oraz earlów Edwina, Morcara i Waltheofa. Tym samym w Anglii zabrakło na wiele miesięcy głównych przedstawicieli elity anglosaskiej. Tymczasem na północy, w nie dotkniętej jak dotychczas przez zniszczenia wojenne Mercji, Edryk Szalony z rodu Edryka Streony, earla tej dzielnicy i królewskiego zięcia

z czasów Ethelreda Bezradnego, stanął na czele buntu przeciw Normanom. Niemal jednocześnie wybuchła rewolta mieszczan w Exeter, w południowo-zachodnim krańcu Anglii. W Kencie możnowładcy anglosascy konspirowali z hrabią Eustachym z Boulogne, starając się zachęcić go do przejęcia tronu angielskiego. Były to prawdopodobnie elementy spisku przy­ gotowywanego przez synów Harolda, którzy nieco później, bo w połowie 1068 r., osobiście przybyli do Anglii na czele floty zebranej w Dublinie. Wilhelm, który zdążył już wcześniej wrócić z Normandii, zdusił po kolei wszystkie ogniska buntu. Przyczyną niepowodzenia powstańców był brak sensownej koordynacji ruchów i klarownego określenia celu. O ile wszyscy zgadzali się co do tego, że Wilhelm powinien zostać wygnany z Anglii, o tyle różnili się co do tego, kto ma go zastąpić na tronie. Ród Godwina zapewne upatrywał następcy tronu w którymś z synów Harolda; wspomniano już o kan­ dydaturze Eustachego z Boulogne. Ze Szkocji operował etheling Edgar, który w owym czasie działał z pomocą króla Malkolma II. W połowie 1068 r. earlowie Edwin i Morcar przeszli do otwartej opozycji. Sprzymierzyli się z walijskim Gwyneddem Bleddynem i poderwali całą północ Anglii do powstania przeciwko Normandczykom. Po całym kraju roze­ słani zostali tajni emisariusze, którzy starali się wzniecić bunt także w innych dzielnicach. Nie doszło jednak do skoor­ dynowania wysiłków na szeroką skalę. Na południu powstanie nie ogarnęło szerszych obszarów, a Wilhelm zdołał skoncen­ trować swe wojska i wkroczyć do Mercji. Zastosował po raz kolejny swą dobrze wypróbowaną taktykę budowania warowni i pacyfikowania okolicznych terenów zagonami ciężkiej ka­ walerii w oparciu o dzierżoną twierdzę. Anglosasi, po raz kolejny, okazali się bezradni. Poza tym wydaje się, że od samego początku nie dążyli do ostatecznego wygnania najeź­ dźców z powrotem na kontynent, lecz jedynie do wywalczenia jak najlepszej pozycji wyjściowej do podjęcia negocjacji. Wilhelm jednak żadnych negocjacji nie chciał. Systematycznie

tępił opór, gasząc jedno ognisko zapalne po drugim. Taktyka ta powoli przynosiła pożądane efekty. W 1069 r. od zachodu Wilhelma zaatakowali synowie Harolda, którzy zdołali przekonać do swej sprawy tanów zamieszkujących południowy zachód Anglii, u wschodnich wybrzeży zaś pojawiła się flota duńska — król Swen po­ stanowił również dochodzić swych pretensji do tronu angiel­ skiego. Siły zgromadzone pod Dover, Sandwich i Ipswich nie dopuściły do lądowania Duńczyków. Flota popłynęła więc na północ, by połączyć się z powstańcami w Zatoce Humber. Wilhelm zastosował inną taktykę niż Harold i wygrał. Nie dał przeciwnikowi pola w jednej walnej bitwie o wszystko, lecz z powodzeniem manewrował, wykorzystywał twierdze jako punkty oparcia i cały czas dążył do podzielenia sił przeciwnika w celu likwidowania poszczególnych zgrupowań. W początkach 1070 r. Wilhelm był już na tyle panem sytuacji, że na Wielkanoc wycofał się na południe do Win­ chestera, gdzie przyjął legatów papieskich. Na odbytym wówczas synodzie obsadzono, zwolnione przez niedawną śmierć Eldreda, arcybiskupstwo Yorku oraz usunięto z arcybiskupstwa Canterbury Stiganda. Obie godności przypadły Normandczykom — najwyższym dostojnikiem kościoła an­ gielskiego został przeor klasztoru w Caen, uczony Lanfranc. Poważną rolę w tej wojnie, jak i w tłumieniu opozycji anglosaskiej w ogóle, odegrało bezwzględne okrucieństwo, z jakim Wilhelm dławił wszelkie wybuchy niezadowolenia. Szczególnie zapadła w pamięć jego akcja pacyfikacyjna, przeprowadzona w 1069 r. na północy kraju, w Yorkshire i Cheshire. Zniszczenia i wyludnienie całych regionów, które wówczas spowodowały wojska normandzkie, były widoczne przez kilka następnych pokoleń, a opisane zostały jako gehenna nawet przez kronikarzy nastawionych całkiem życzliwie do Normandczyków, takich jak Orderyk Vitalis. Opór wygasał. Hrabina Gytha, matka Harolda, wycofała się z czynnego popierania buntów już w 1068 r., udając się

najpierw na wyspę Flatholme u zachodnich wybrzeży Anglii, a następnie przenosząc się pod opiekę hrabiego Baidwina VI do klasztoru St. Omer we Flandrii. W trakcie 1070 r. większość przywódców powstańczych albo zginęła, albo zbiegła za granicę, albo poprosiła o łaskę. W rezultacie represyjnych posunięć Wilhelma z końcem 1071 r., spośród wszystkich głównych anglosaskich bohaterów wydarzeń roku 1066, na wolności pozostawał już tylko Edgar. Wilhelm postępował z nim bardzo ostrożnie i wyrozumiale; uznał, że bezpieczniej będzie neutralizować potencjalnego rywala niż prześladując go, wspomagać w dążeniach do objęcia przywództwa ruchu oporu. W 1067 r. obdarował go pokaźnym majątkiem ziems­ kim. Mimo to naciski na ethelinga okazały się zbyt silne, by mógł on spokojnie żyć, nie angażując się w politykę. W 1068 r. Edgar opuścił Anglię, tym samym dystansując się od reżimu Wilhelma. Bezskutecznie szukał oparcia w Szkocji u króla Malkolma 11. Rok później przyłączył się do powstańców w Northumbrii, którzy jednak również nie byli zainteresowani popieraniem jego kandydatury do tronu. Kiedy w 1070 r. powstanie upadło, Edgar ponownie znalazł się w Szkocji, ale nie cieszył się tam szczególniejszymi względami. Dwa lata później Wilhelm wymusił zbrojnie na Malkolmie wycofanie się z popierania malkontentów angielskich i Edgar musiał poszukać schronienia we Flandrii. Kilka lat później etheling, za pośrednictwem króla Szkocji, poddał się Wilhelmowi i przyjął pozycję na jego dworze; odtąd do końca życia był członkiem arystokracji anglo-normandzkiej i uczestniczył w koteriach i rozgrywkach dworu królewskiego. Utrata znaczenia, nieudane bunty i powstania, ponawiane represje oraz brak perspektyw powodowały z jednej strony rezygnację, pogodzenie się z losem i włączanie się An­ glosasów w nowe życie na Wyspie, z drugiej zaś ucieczkę i tułactwo, spora część tanów anglosaskich wolała bowiem opuścić kraj niż biernie znosić upokorzenie. Tradycyjnym miejscem, gdzie chętnie przyjmowano wszelkiego rodzaju

rozbitków i awanturników z północy, oferując im gościnę i zatrudnienie, było Bizancjum. Wojownicy wstępowali tam w szeregi wojska Basileusa, rekrutowani do cesarskiej gwardii wareskiej, średniowiecznego odpowiednika współczesnej Le­ gii Cudzoziemskiej. Po 1066 r. liczne rzesze wojów anglosas­ kich zasiliły szeregi tej formacji. Około 1080 r. z Ely wypłynęła do Bizancjum flota, licząca w zależności od szacunków, od dwustu trzydziestu do trzystu pięćdziesięciu statków. W ten symboliczny sposób, można by rzec, skoń­ czyła się przeszło pięćsetletnia historia anglosaskiego pano­ wania na Wyspie Brytyjskiej.

ANEKS.

ZESTAWIENIA PANUJĄCYCH I TABLICE GENEALOGICZNE KRÓLOWIE ANGLII (975-1087) 975-978/9 978-1016 1013-1014 1016 1016-1035 1035-1040 1040-1042 1042-1066 1066 1066 1066-1087

Edward Męczennik Etelred II Bezradny Swen Widłobrody Edmund II Ironside Kanut Wielki Harold I Hartheknut Edward Wyznawca Harold II Edgar II Wilhelm Zdobywca

KSIĄŻĘTA NORMANDII 911-927 927-943 943-996 996-1026 1026-1027 1027-1035 1035-1087

Rollo Wilhelm Długi Miecz Ryszard I Ryszard II Ryszard III Robert Wspaniały Wilhelm Zdobywca

Ród Godwina (Higham N. JThe Dcaih ofAnglo-Saxon England, s. 126)

WSKAZÓWKI BIBLIOGRAFICZNE

Bloch Marc, Społeczeństwo feudalne, tłum. Eligia Bąkowska, War­ szawa 1981. Brown Allen R., Historia Normanów, tłum. Jerzy Jarniewicz, Gdańsk J996. Higham Nick J., Podbój Anglii przez Normanów, tłum. Sławomir Bartosiak, Warszawa 2001. Le Goff Jacques, Kultura średniowiecznej Europy, tłum. Hanna Szumańska-Grossowa, Warszawa 1994. Lipoński Wojciech, Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich, Poznań 1995. Trevelyan George Warszawa 1967. Zumthor Paul, szawa 1994.

Macaulay,

Wilhelm

Historia

Zdobywca,

Anglii,

przekł.

tłum.

Eligia

A.

Dębnicki,

Bąkowska,

War­

WYKAZ ILUSTRACJI

Strona z Kroniki anglosaskiej Edward Wyznawca, Harold II i Wilhelm Zdobywca — wizerunki na współczesnych monetach Srebrny denar Etelreda II Srebrny denar Kanuta Wielkiego Srebrny denar Wilhelma Zdobywcy Przywilej Wilhelma Zdobywcy dla Londynu Wilhelm Zdobywca przyjmuje egzemplarz dedykowanej mu kroniki Ordericusa Vitalisa Królowa Emma — matka Edwarda Wyznawcy Dromore Castle — typowy gród normański Długie łodzie wikingów Houscarl

Miecze średniowieczne Hełmy śreniowieczne Król Edward Wyznawca Harold przysięga wspierać starania Wilhelma o koronę angielską Okolice Hastings — uksztaktowanie terenu Harold królem Anglii Budowa floty Wilhelma Przeprawa przez Kanał La Manche Scena z bitwy: konnica normandzka atakuje anglosaski „mur tarcz” Śmierć Harolda

SPIS TREŚCI

Wstęp ..................................................................................................................... 3 Skąd my to wiemy? ................................................................................................ 9 Anglia .................................................................................................................. 21 Militaria ............................................................................................................... 43 Wilhelm ............................................................................................................... 65 Harold .................................................................................................................. 90 Rok 1066 ........................................................................................................... 121 Wielka wyprawa ................................................................................................ 148 Wzgórze Senlac ................................................................................................. 161 Zakończenie. Normański podbój Anglii ........................................................... 179 Aneks. Zestawienie panujących i tablice genealogiczne .................................. 193 Wskazówki bibliograficzne ............................................................................... 196 Wykaz ilustracji ................................................................................................ 197

Druk i oprawa: WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o. ul. Św. Piolra 12, 81-347 Gdynia tel. (58) 660-73-10, tel./fax (58) 621-68-51

W popularnonaukowej serii pt. „Historyczne bitwy” ukazały się dotychczas: Z. Stąpor, BERLIN 1945 • L. Podhorodecki, WIEDEŃ 1683 • W. Majewski, GROCHÓW 1831 • K. Kaczmarek, BUDZISZYN 1945 • W A. Serczyk, POŁTAWA 1709 • A. Wolny, OKINAWA 1945 • A. Karpiński, KURSK 1943 • K. Sobczak, LENINO 1943 • T. Malarski, WATERLOO 1815 • T. Jurga, BZURA 1939 • I. Rusinowa, SARATOGA-YORKTOWN 1777-1781 • J. Sikorski, KANNY 216 p.n.e. • R. Tomicki, TENOCHTITLAN 1521 • R. Dzieszyński, LENINGRAD 1941-1944 • E. Potkowski, CRECY-ORLEAN 1346-1429 • K. Kaczmarek, STALINGRAD 1942-1943 « L. Podhorodecki, KULIKOWE POLE 1380 • B. Brodecki, SZYPKA I PLEWNA 1877 • A. Murawski, AKCJUM 31 p.n.e. • L. Wyszczelski, MADRYT 1936-1937* J. W. Dyskant, ZATOKA ŚWIEŻA 1463 • H. Wisner, KIRCHOLM 1605 • W. Biegański, BOLONIA 1945 • W. Wróblewski, MOSKWA 1941 • T. Konecki, SEWAS­ TOPOL 1941-1942, 1944 • A. Toczewski, KOSTRZYN 1945 • L. Podhorodecki, CHOCIM 1621 • E. Dąbrowa, GAUGAMELA 331 p.n.e. • J. Odziemkowski, NARWIK 1940 • R. Bielecki, SOMOSIERRA 1808 • B. Brodecki, DIEN BIEN PHU 1954 • J. W. Dyskant, CUSZIMA 1905 • J. Nadzieja, LIPSK 1813 • R. Bielecki, BEREZYNA 1812 • M. Nagielski, WARSZAWA 1656 • S. Leśniewski, MARENGO 1800 • J. Wojtasik, POD­ HAJCE 1698 • B. Borucki, VALMY 1792 • W. Mikuła, MACIE­ JOWICE 1794 • E. Potkowski, WARNA 1444 • W. Król, WIELKA BRYTANIA 1940 • G. Swoboda, GETTYSBURG 1863 • R. Bielecki, BASTYLIA 1789 • R. Bielecki, NORMANDIA 1944* L. Wyszczelski, NIEMEN 1920» M. Klimecki, GORLICE 1915 • M. Borkowski, MIDWAY 1942 • P. Ölender, LISSA 1866 • L. Podhorodecki, LEPANTO 1571 • A. Nadolski, GRUNWALD 1410 • R. Bielecki, AUSTERLITZ 1805 • Z. Kwiecień, TOBRUK 1941-1942« S. Leśniewski, WAGRAM 1809 • Z. Flisowski, BITWA JUTLANDZKA 1916 • R. Romań­ ski, BERESTECZKO 1651 • J. Nadzieja, ZAMOŚĆ 1813 • M. Wagner, KLISZÓW 1702 • Z. Flisowski, LEYTE 1944 •

M. Plewczyński, OBERTYN 1531 • R. Kulesza, MARATON 490 p.n.e. • W. J. Długołęcki, BATOH 1652 • T. M. Gelewski, JALU 1894 • J. Naziębło, SYCYLIA 1943 • L. Wyszczelski, WAR­ SZAWA 1920 • S. Leśniewski, JEROZOLIMA 1099 • M. Winid, SANTIAGO 1898 • R. Romański, CUDNÓW 1660 • J. Maron, LEGNICA 1241 • J. W. Dyskant, PORT ARTUR 1905 • J. Wojtczak, ALAMO-SAN JACINTO 1836 • S. Czmur, EL ALAMEIN 1942 • M. G. Przeździecki, KUNERSDORF 1759 • R. Romański, RASZYN 1809 • R. Kulesza, ATENY-SPARTA 431-404 p.n.e. • G. Swoboda, LITTLE BIG HORN 1876 • M. Klimecki, LWÓW 1918-1919 • J. Wojtczak, MEKSYK 1847 • T. Strzeżek, WARSZAWA 1831 • J. W. Dyskant, KO CHANG 1941 • L. Wyszczelski, KIJÓW 1920 • T. Rogacki, EGIPT 1798-1801 • K. Olejnik, GŁOGÓW 1109 • T. Strzeżek, IGANIE 1831 • P. Szabó, LUK DONU 1942-1943 • J. Wojtczak, NASEBY 1645 • P. Derdej, ZIELEŃCE, MIR, DUBIENKA 1792 • P. Drożdż, ORSZA 1514 • M. Klimecki, CZORTKÓW 1919 • J. Wojtczak, QUEBEC 1759 • R. Kłosowicz, NOWY ORLEAN 1815 • W. Włodarkiewicz PRZEDMOŚCIE RUMUŃSKIE 1939 • D. Kupisz, SMOLEŃSK 1632-1634* S. Augusiewicz, PRO­ STKI 1656 • C. Grzelak, SZACK-WYTYCZNO 1939 • R. Kisiel, STRZEGOM, DOBROMIERZ 1745 • K. Kęciek, BENEWENT 275 p.n.e. • M. Sowa, BUDAPESZT 1944-1945 • E. Koczorowski, OLIWA 1627 • C. Grzelak, WILNO-GRODNO—KODZIOWCE 1939 • K. Kęciek, KYNOSKEFALAJ 197 p.n.e. • J. Wojtczak, BIG HOLE 1877 • S. Czerep, ŁUCK 1916 • P. Rochala, CEDYNIA 972 • J. W. Dyskant, TRAFALGAR 1805 • P. Drożdż, BORODINO 1812 • J. Wojtczak, BANNOCKBURN 1314 • W. Włodarkiewicz, LWÓW 1939 • R. Romański, FARSALOS 48 p.n.e. • K. Kęciek, MAGNEZJA 190 p.n.e. • G. Swoboda, BATOCHE 1885 • A. Dmochowski, WIETNAM 1962-1975 W przygotowaniu: R. Kisiel, PRAGA 1757