119 24 644KB
Polish Pages 182 Year 1999
Philip Athans
Wrota Baldura Baldur's Gate Przełożył Rafał Gałecki
Wydanie oryginalne: 1999 Wydanie polskie: 1999
Moim dwóm córkom dedykuję (wciąż jestem normalny)
Podziękowania
Adela stworzyłem sam, ale każda inna postać w tej książce, czy to pojawiająca się na początku, w środku, czy na jej końcu, powstała na podstawie wspaniałej komputerowej gry Baldur’s Gate, dzieła twórców z BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i całej reszty ekipy BioWare, która opracowała grę. Dzięki wam, chłopaki, grało się naprawdę świetnie! Na koniec muszę też podziękować mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi. (Tak jak chciałeś, umieściłem cię w tej książce. No i gdzie jest obiecane mi pięć dolców?)
Rozdział pierwszy
Ostrza starły się ze sobą aż iskry poszły. Abdel natarł z taką siłą, że jego ramię wpiło się w ciężkie ostrze własnego pałasza. Zignorował ból i pchnął jeszcze mocniej. Był na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytrącić swego przeciwnika z równowagi. Wróg zatoczył się dwa kroki w tył i wyrzucił lewą rękę w bok, by powstrzymać upadek. Abdel natychmiast wykorzystał przewagę i ciął w odsłonięty brzuch napastnika, rozdzierając na strzępy jego kolczugę, ciało i kręgosłup. Abdel rozpoznał dwóch z czterech mężczyzn próbujących go zabić. To byli najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktoś im zapłacił, ale kto i dlaczego – tego Abdel nie wiedział. Minęło jakieś dziesięć czy nawet dwadzieścia sekund, zanim mężczyzna, którego Abdel zabił, pojął, że jest już martwy. Patrzył się w dół, na głęboką ranę w swoim brzuchu, przecinającą go prawie na pół. Krew była wszędzie, czerwień mieszała się z żółto-szarą tkanką rozprutych wnętrzności. Twarz umierającego przybrała niemal komiczny wyraz: była biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawił, że serce Abdela zabiło żywiej; on sam nie wiedział, czy z powodu szoku czy raczej przyjemności. Tę chwilę zastanowienia Abdel niemal przypłacił życiem, kiedy jeden z pozostałych bandytów niespodziewanie zbliżył się, wywijając trzymanymi w obu dłoniach małymi, ostrymi toporkami. – Kamon – zawołał go po imieniu Abdel, jednocześnie cofając się pół kroku w tył, aby uchylić się przed drugim toporkiem. – Dawno się nie widzieliśmy. Pracował z Kamonem jakiś rok temu, strzegąc pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakiś tajemniczy towar leżał na tyle długo, by przyciągać uwagę złodziei. Tylko Kamon walczył dwoma bliźniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, był wojownikiem, którego wielu mniej doświadczonych przeciwników nie doceniało. Każdy, kto siedział w tym fachu tak długo jak Abdel, mógł zobaczyć w jego błękitnych oczach, rzucających szybkie i bystre spojrzenia, jak groźnym rywalem był Kamon. – Abdel – zaczął Kamon – przykro mi z powodu twojego ojca. To był stary trik z odwróceniem uwagi, starszy nawet niż sam Gorion, który kiedyś
wydawał się Abdelowi najstarszym człowiekiem przemierzającym ulice i trakty Faerunu. Abdel zerknął kątem oka na swego ojca. Gorion trzymał się dzielnie, jak zwykle starając się tak walczyć, by nie zabić bandytów, którzy oczywiście nie byli tak łaskawi jak ów starzec. Atakował go szablą bandzior o ciemnej karnacji skóry, z wyszywaną opaską na głowie. Bardzo szybko, ale i trochę niezdarnie. Gorion mógł go przez jakiś czas trzymać na dystans swoją solidną, dębową lagą, ale jak długo? Abdel zaczekał, aż Kamon wysunie w jego stronę prawe ramię i niespodziewanie wyprowadził mieczem cios od dołu, podbijając ostrze toporka z taką siłą i szybkością, iż wytrącona broń zdarła styliskiem skórę wnętrza dłoni rywala. Kamon zaklął i cofnął się trzy kroki w tył. Utrata broni zaskoczyła go, nie na tyle jednak, by się nierozważnie odsłonił. Był doświadczonym wojownikiem i zawsze miał oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwił teraz zaklinowany na ostrzu miecza Abdela. Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyć się nadzianego na miecz toporka, jednak zamarł, kiedy usłyszał za sobą skrzypienie żwiru. Miał nadzieję, że Kamon wykorzysta sytuację i zareaguje właściwie, i Kamon wyświadczył mu tę przysługę. Bandyta rzucił się nań szybko, celując drugim toporkiem w jego pierś. Abdel błyskawicznie podkurczył kolana, zasłaniając się jednocześnie mieczem. Jego stopy straciły oparcie i Abdel runął na plecy w tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzącego go od tyłu przeciwnika miała go przeciąć na pół. Żwir zazgrzytał pod ciężkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytów, którego Abdel rozpoznał, gdy spotkali się na drodze. Eagus wciąż złościł się z powodu tej blizny, którą miał na twarzy, od kiedy jakieś osiem miesięcy temu przegrał z Abdelem zakład w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie się uśmiechnął, nie bacząc na deszcz ciepłej krwi, która szeroką strugą chlusnęła na niego z góry. Cios Eagusa, który mierzył w Abdela, roztrzaskał czaszkę Kamona, od czubka aż po podbródek. Abdel żałował tylko, że nie zdążył wcześniej zapytać Kamona, co takiego strzegli w magazynie w Athkatli. Zwinięty na ziemi Abdel rozprostował nagle nogi i ciął mieczem w tył, wciąż mając nadziany na ostrzu toporek. Liczył, że trafi Eagusa, podczas gdy broń halabardnika wciąż tkwiła w głowie jego przyjaciela. Nagle palący ból w boku zaparł mu dech, a on sam instynktownie rzucił się w lewo. Piąty bandyta, ten który dotąd trzymał się z dala, strzelił z kuszy i jego bełt utkwił w prawym boku Abdela. Abdel chwycił za drzewce i wyrwał je z rany, rozszarpując przy tym kolczugę i wyjąc z bólu. Na chwilę ich wzrok spotkał się i Abdel posłał mu tak złowrogie spojrzenie, że kusznik cofnął się w popłochu. Miał nadzieję, że bandyta przeraził się na tyle, by więcej już nie strzelać. Zresztą Abdel miał bardziej palący problem. Eagus miotał się wściekle, usiłując wyrwać ostrze halabardy z głowy Kamona. Abdel był niebezpiecznie blisko, ale wykorzystał tę chwilę, by sprawdzić, jak radzi sobie ojciec. Szło
mu dobrze, jego przeciwnik męczył się coraz bardziej, wyprowadzając coraz bardziej chaotyczne ciosy. – Możemy się tak bawić bez końca, Calishito – rzekł Gorion, odgadując pochodzenie mężczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oręża, którym się posługiwał. – Albo przynajmniej do czasu, aż mi powiesz, kto i dlaczego was wynajął. Abdel wreszcie uwolnił ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciąż obserwując ojca, drugim zezując na Eagusa. Calishitański najemnik uśmiechnął się, odsłaniając srebrny ząb, dawno już zmatowiały. – Zostaliśmy dobrze opłaceni, sir, szkoda gadać. Lepiej poddajcie się, to może i nie zdechniecie – odpowiedział Gorionowi. Nagle rozległ się odgłos, jakby ktoś zrzucił olbrzymiego arbuza z wysokiej wieży – to Eagus uwolnił swoją halabardę. Podniósł długie drzewce do góry i zatoczył nim, zbryzgując Abdela i drogę wokół siebie krwią Kamona. Abdel rzucił toporkiem, lecz Eagus z łatwością go odbił. Rzut nie miał na celu zabić Eagusa, a jedynie wytrącić go z równowagi. Abdel wiedział, że jest tylko jeden sposób i jedna sekunda na to, by się przekonać, czy jego manewr poskutkował. Zerwał się i szybko skoczył, na straszne pół sekundy tracąc ziemię pod nogami. Poleciał wprost na Eagusa i poczuł, jak ostrze jego miecza zagłębia się w szczelinie przerdzewiałej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknęły ziemi. Zamierzał wstać i wepchnąć miecz głębiej, szatkując flaki Eagusa na sałatkę, lecz ten nie stracił równowagi aż tak, jak oczekiwał Abdel. Bandyta ześliznął się z czubka jego miecza. Buchnęła krew, Eagus wykrzywił twarz w grymasie bólu, lecz stał i walczył dalej. Halabarda świsnęła i Abdel z ledwością zdążył unieść miecz, by zasłonić się przed ciężkim ciosem. Ostrze pałasza wgryzło się głęboko w grube drzewce halabardy i ugrzęzło w nim. Abdel był bezbronny. Eagus wyszczerzył żółte zęby w burej masie paskudnej brody i zastosował dźwignię, wykorzystując długie drzewce halabardy – szarpnął mocno w górę i choć musiało mu to sprawić straszny ból, a jego rana otworzyła się szerzej, to jednak zdołał wyrwać ciężki miecz z dłoni Abdela. Eagus zakrztusił się ze śmiechu, kiedy pałasz Abdela uderzył o ziemię. Miał teraz przewagę nad Abdelem i potrafił ją wykorzystać. Abdel słyszał z boku dźwięk stali, co znaczyło, że jego ojciec wciąż zmagał się z calishitańskim szermierzem. Musiał więc walczyć z Eagusem sam, w dodatku bez broni. Eagus wyraźnie był już zmęczony, może nawet stracił zbyt wiele krwi, bowiem zaatakował tak wolno i niezdarnie, że Abdel aż rozczarował się, z jaką łatwością udało mu się odbić cios halabardy ręką, jakkolwiek siła ciosu niemal nie złamała mu prawego przedramienia. Zabolało, ale Abdel zignorował ból i wymierzył Eagusowi solidnego kopa. Czubek ciężkiego buta trafił bandytę wprost w jego otwartą ranę. Eagus zaskrzeczał i upadł, nogi załamały się pod nim jak zapałki. Abdel wyciągnął
wielki, szeroki sztylet, który dostał od Goriona jako podarunek z okazji osiągnięcia dojrzałości. Srebrne ostrze zalśniło. Podszedł i poderżnął Eagusowi gardło, patrząc jak powoli gasną mu oczy, wraz z uchodzącym zeń życiem. Abdel uśmiechnął się, choć wiedział, że Gorion tego nie lubi. I nagle zdał sobie sprawę, że przecież Gorion wciąż walczy, a poza tym... Był jeszcze kusznik. Stał dalej. Mrużył swe ciemne oczy w porannych promieniach słońca. Jego ćwiekowana, skórzana kamizela skrzypiała przy każdym ruchu. Długie rude włosy falowały ciężko na wietrze. Kusznik celował w Goriona. Z gardła Abdela wydarł się pełen rozpaczy krzyk. – Oj... Spust zwolnił cięciwę, ciężki bełt ze świstem przeciął powietrze... – ... cze... ... i utkwił prosto w oku Goriona. – ... eeee!!! Abdel już wiedział, zanim jeszcze bezwładne ciało Goriona legło na żwirze drogi, że jego jedyny ojciec, którego znał, już nie żyje. W oczach mu poczerwieniało, w uszach zadzwoniło, w ustach czuł jadowity smak miedzi – ogarnęła go wściekłość. Najpierw podbiegł do calishitańskiego szablisty; po prostu dlatego, że był bliżej. Trzymał swój ciężki, srebrny sztylet przed sobą, wyprowadzając szybkie pchnięcia w przód. Zmęczony Calishita zatoczył się w tył i uniósł szablę do góry. Metal brzęknął, a Calishita zdążył wypowiedzieć tylko pierwszą sylabę imienia jakiegoś dawno zapomnianego boga, kiedy ciężkie ostrze Abdela strzaskało klingę wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowało w powietrzu i poleciało gdzieś w bok, ponad drogą, w stronę krzaków. Calishita mógł tylko patrzeć, jak jego broń szybuje łukiem i cofać się przed sztyletem Abdela. Stopa Calishity zapadła się nagle w koleinę wyżartą w drodze przez koła wozów. Stracił równowagę i runął w tył, co ocaliło go przed kolejnym ciosem sztyletu, który teraz niechybnie rozpłatałby mu szyję. Wyjąc z wściekłości, Abdel rzucił się w przód i znów chlasnął. Jego ramię zadrżało pod nagłym oporem, na jaki natrafiło ostrze ciężkiego sztyletu. Calishita prawdopodobnie zdążył jeszcze zobaczyć, jak złamane ostrze jego szabli uderza o ziemię, zanim świat mu zawirował, a coś mokrego i lepkiego zbryzgało twarz. Jego odcięta głowa mogła jeszcze żyć, aby to zobaczyć, ale on sam był już martwy, zanim głowa i ciało dotknęły ziemi. Kusznik nie zamierzał dłużej czekać, by kląć, błagać o litość czy struchleć z przerażenia. Może nie był najbystrzejszym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, ale był bystry na tyle, by w trosce o własne życie rzucić się do ucieczki. Abdel, wciąż ogarnięty niepohamowaną żądzą mordu, gonił go tak długo, aż wreszcie
dopadł i pokrajał na kupę broczącego krwią mięsa. W końcu przybrany syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomności opadł na tę stertę podziurawionej skóry, flaków, strzaskanej kuszy, i zapłakał. *** Abdel od lat sprzedawał siłę swego ramienia i umiejętności wzdłuż i wszerz całego Wybrzeża Mieczy. Ostatnie dziesięć dni tygodnia spędził eskortując karawanę kupiecką od Wrót Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep był jego domem w czasach dzieciństwa, a przynajmniej czymś, co najbardziej przypominało mu prawdziwy dom. To właśnie tam Gorion, dobry, choć przy tym dość surowy mnich, obudził w nim wiarę w Torma, boga śmiałków i głupców. To tam próbował zaszczepić w nim miłość do słowa pisanego, historii i tradycji Faerunu. Abdel dużo się uczył, ale myślami wciąż był gdzie indziej, aż w końcu obaj – syn i jego przybrany ojciec zdali sobie sprawę, że nie jest mu przeznaczone pędzić żywot mnicha zamkniętego w klasztorze, skryby kopiującego ważne dzieła, zachowującego wiedzę i doświadczenia innych. Abdel pragnął zdobyć własną wiedzę i doświadczenia. I znalazł je poza bezpiecznymi murami Candlekeep. Goriona przerażały niektóre potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym zdawał się je rozumieć, jakby spodziewając się tego po swym przybranym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mógł mu tego wybaczyć. Abdel wcale nie był podobny do tego mnicha. Nikogo też, kto ich dobrze znał, nie dziwiło, że ich sposób myślenia także się różni. Gorion był sztywnym chudzielcem, prawdziwym molem książkowym, Abdel natomiast był doskonale umięśniony, miał ostre rysy i atramentowo czarne, długie włosy, które opadały na ramiona z tą samą gracją, jaka kryła się w zwinnych ruchach jego ciała. Był prawie o stopę wyższy niż jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie cięższy. W ciągu ostatnich kilku lat prawie ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyła się okazja eskortować karawanę do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystał i to nie tylko dlatego, że jego sakiewka świeciła już pustkami, ale że znów chciał zobaczyć ojca. Ich spotkanie pełne było emocji już od chwili, kiedy Abdel przekroczył bramę Candlekeep i zobaczył ojca. Gorion ucieszył się na jego widok. Może Abdel spędził zbyt wiele czasu w towarzystwie najemników i płatnych morderców, ale wydawało mu się, że Gorion przesadza z tą radością. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu różnych rzeczach. Gorion zawsze z uwagą przysłuchiwał się opowieściom Abdela o toczonych przez niego walkach i zwycięstwach, o chciwych kupcach i bandach włóczących się orków czy portowych tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawał się jakiś nieobecny, zamyślony. Młody najemnik odniósł wrażenie, że ojciec pragnie mu coś powiedzieć. Abdel, jak to miał w zwyczaju, po prostu zapytał ojca, co chodzi mu po głowie. Gorion
uśmiechnął się i za chwilę już śmiał się na dobre. – I skrył swą twarz za zasłoną nocy? – zapytał Gorion, parafrazując pewnego barda, którego Abdel niezbyt sobie przypominał. – Staey z Evereski? – Pacys – poprawił Gorion. – Jeśli pamięć mnie nie myli. Abdel skinął głową, a Gorion zadał mu proste pytanie. – Czy pójdziesz ze mną w pewne miejsce? Abdel westchnął głęboko. – Dobrze wiesz, ojcze, że nie mogę tu zostać. Dosyć mam już twoich ksiąg i zwojów... – Nie, nie – przerwał mu Gorion, uśmiechając się smutno. – Nic z tych rzeczy. Miałem na myśli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane „Pod pomocną dłonią”. Abdel roześmiał się. Oczywiście, że znał to miejsce. W tej przydrożnej gospodzie bywał już wielokrotnie. Czasem udawał się tam specjalnie – w poszukiwaniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdował przynajmniej jedno. Ale jaką sprawę mógł mieć tam jego ojciec, tego nawet nie mógł się domyślać. – Są tam dwie osoby... muszę się z nimi spotkać – rzekł Gorion. – A droga bywa niebezpieczna. – Czy to ma coś wspólnego z moimi rodzicami? ... Z moją matką? – pod wpływem impulsu zapytał nagle Abdel. Nie widział dlaczego to zrobił, ale nie zdążył powstrzymać słów, które same cisnęły mu się na usta. Gorion zareagował tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytał o swoich rodziców, których w ogóle nie znał. Jego twarz skrzywiła się w grymasie bólu. – Nie – odparł krótko. Na dłuższą chwilę zapadła nieprzyjemna, nienaturalna cisza. – Nie z twoją... nie z twoją matką. On po prostu chciał dotrzeć do „Pomocnej dłoni”, aby spotkać się z pewnymi ludźmi, którzy mieli dla niego jakieś informacje. To wszystko. Życie Goriona zawsze koncentrowało się wokół spraw związanych z pozyskiwaniem od ludzi różnych informacji, dlatego też Abdel nie mógł dziwić się jego prośbie. Oczywiście zgodził się towarzyszyć ojcu, tym bardziej, że sam prawdopodobnie by się tam udał. Perspektywa wspólnej wyprawy wydała mu się o wiele przyjemniejsza. Tak więc następnego ranka po raz pierwszy razem opuścili Candlekeep, podążając Nabrzeżnym Traktem do gospody „Pod pomocną dłonią”. Podróż była przyjemna, aż do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuż przed południem drogę zagrodzili im zabójcy. *** Na pierwszą niespodziewaną oznakę życia Abdel rzucił się w stronę leżącego ojca. Gorion chrapliwie wciągnął oddech, a Abdel podpełzł do niego niczym tonący w
kierunku pływającej deski. Jego ranny bok promieniował falami bólu od pasa po szyję i raz po raz eksplodował w środku głowy. Abdel upadł raczej niż usiadł. Chciał powiedzieć: „Ojcze” albo coś innego jeszcze, ale głos ugrzązł mu w krtani, sprawiając cierpienie. Pomyślał nawet, że samo słowo mogło go zadławić. Ojciec zamrugał zdrowym okiem, źrenica błądziła ślepo po gałce, jego lewa ręka zaczęła wolno sunąć w kierunku kieszeni pasa. Prawa ręka drgała konwulsyjnie, palce zaciskały się na żwirze, jakby próbując zdusić ból. – Mój... – udało się wypowiedzieć Gorionowi. Tylko to jedno, wyraźne słowo. – Tak – szepnął Abdel. Gardło znów mu się zacisnęło, nie pozwalając wydusić ani słowa więcej. W oczach znów stanęły mu łzy na widok broczącego krwią, umierającego ojca. – Powstrzymaj... – rzekł Gorion nadspodziewanie dźwięcznym głosem. Powiedział coś jeszcze, ale co? – tego Abdel już nie zrozumiał. Ręce mnicha wzniosły się w górę. Abdel zdał sobie nagle sprawę, że przygotowuje się on do rzucenia czaru. Gorion dotknął go raptownie, ręce umierającego raczej spadły na niego niż świadomie opuściły. Fala ciepła ogarnęła tułów Abdela i nagle palący ból znikł jak ręką odjął. Gorion z sykiem wciągnął długi, bolesny oddech. Abdel, którego rana już się zasklepiła, prawie całkowicie wyleczony, powiedział: – A teraz twoja kolej. Gorion nie zaczął rzucać następnego leczącego czaru. – Ten był jedyny – wychrypiał mnich. Abdel zapragnął przekląć swego przybranego ojca za to, że zmarnował na niego swą jedyną leczącą modlitwę. – Ty umierasz... – tylko to był w stanie z siebie wykrztusić. – Powstrzymaj wojnę... Ja już nie mogę... Ciało Goriona zatrzęsło się od nagłego, wyczerpującego kaszlu i nagle w gwałtownym spazmie wyciągnął lewą rękę ku Abdelowi, tak że ten aż się wystraszył. Gorion ściskał w dłoni kawałek podartego pergaminu. Wysiłek sprawił, że opierzony bełt zadrżał w jego przebitym oku. Na pergamin padły krople krwi. Abdel sięgnął, by chwycić dłoń ojca i Gorion wypuścił pergamin. – Zabieram cię z powrotem do Candlekeep – powiedział Abdel, głośno rozgarniając żwir, by chwycić ojca w ramiona. – Nie – wycharczał mnich, powstrzymując go. – Nie czas. Zostaw mnie... wróć po mnie... Ciało Goriona skurczyło się w nagłym spazmie bólu, aż Abdel zamarł. – Twój ojciec... – i znów kaszel. Łza spłynęła z oka Goriona, jego jedynego oka, które mogło jeszcze płakać. Znów zmusił się do mówienia – Khalid... Jahe... I zaraz potem wydał swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzało w niebo. Abdel krzyczał nad konającym ojcem tak długo, póki jego ramię nie przestało
konwulsyjnie drżeć. Ręka najemnika mimowolnie chwyciła pergamin, jego dłoń zacisnęła się na nim. Długo jeszcze siedział na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczących wron, aż w końcu wstał i zaczął wygrzebywać ojcu grób.
Rozdział drugi
Tamoko nie wiedziała, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Możliwe, że kiedyś był w niej osadzony jakiś obraz, a może lustro ze srebrzonego szkła, ale teraz została tylko pusta rama wisząca na krótkim łańcuszku z brązu, podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafił gapić się w nią godzinami, czasem mrucząc pod nosem przekleństwa, to znów uśmiechając się do siebie czy też przeglądając gryzmoły w swym kosztownym notatniku oprawionym w wysadzaną klejnotami skórę. Tamoko nie potrafiła czytać w języku Faerunu, miała trudności nawet z odczytaniem liter jej rodzimego języka Kozakury, więc nie wiedziała, co takiego pisał w swym notatniku jej kochanek. Wiedziała jedynie, że Sarevok widział coś w tej ramie, nie przestawał jej śledzić, choć miał wiele innych, ciekawszych przedmiotów zgromadzonych w swym pokoju. Usiadła i podkuliła nogi na miękkim łożu, zaścielanym ogromną pierzyną w jedwabnej poszewce. Spróbowała medytować. Coś ukłuło ją z tyłu w szyję i rozproszyło jej uwagę. Gładki jedwab czarnej piżamy Tamoko ze świstem otarł się o jedwab pościeli, co przyprawiło Tamoko o gęsią skórkę na jej szczupłych ramionach. Była niską kobietą, nie miała nawet pięciu stóp wzrostu, za to mogła pochwalić się gładką skórą księżniczki i siłą berserkera. Życie pełne ćwiczeń uczyniło z niej tą, kim była – zabójczynię, w każdym tego słowa znaczeniu. Nie zamknęła oczu, jedynie przyłożyła język do podniebienia i skoncentrowała się na oddechu, czując jak krew zaczyna żywiej krążyć w jej ciele. W pokoju panował półmrok, powietrze stało, co zwykle pomagało jej w koncentracji, lecz nie dziś. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej pośród labiryntu innych pokoi, które tylko nieliczni mogli oglądać, było ciężkie i martwe. Pomarańczowy, łagodny płomień świecy, z rzadka tylko skaczący w nieruchomym powietrzu, sprawił, że zamrugała. Z powodu wilgoci panującej w pokoju jedwabne ubranie przykleiło się do każdej krągłości jej ciała. Minuty mijały, a ona ciągle usiłowała się skupić na medytacji. Kiedy Sarevok zauważył, co robi i skrzywił się z dezaprobatą, wiedziała już, że jak zwykle zamierza poprosić ją, by kogoś zabiła. Tym bardziej starała się skoncentrować.
– Mój brat – zaczął nagle Sarevok, tak nagle, że mniej doświadczony zabójca mógłby się przestraszyć, ale nie Tamoko – jest na tropie. – Twój brat? – zapytała szybko. Tak szybko, że Sarevok z niepokojem się odwrócił. – Tak, mam co najmniej jednego brata – odpowiedział Sarevok tym swoim głosem, który ona uważała może nie tyle za uwodzicielski, co kuszący... Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, za co zezłościła się na siebie. Z pewnością było coś takiego w Sarevoku, co sprawiało, że w jego obecności zawsze miała się na baczności. Nie był człowiekiem, nie był nawet istotą ludzką, to było pewne. Nawet barbarzyńcy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niż on. Nie wiedziała, kim jest, ale lubiła go. Otaczała go aura władzy w taki sam sposób, jak kobiety z Faerunu otacza woń perfum. Mogła sobie nawet wyobrazić, jak się w niej pławi. Był pewny siebie i pełen determinacji, nie dbał o boże kaprysy ani o jakiś infantylny cel czy brzęk monet. Sarevok pragnął władzy... władzy i czegoś jeszcze. W jego obecności Tamoko czuła się niepewnie, ale nie mogła się powstrzymać, by go nie podziwiać. Ten fakt przypominał jej, że kiedy tak siedzieli razem w mroku pokoju, w którym nic pomiędzy nimi nie zaszło, Sarevok powiedział jej tylko to, co chciał, żeby wiedziała, a wolał, żeby nie wiedziała zbyt wiele. On zawsze potrafił się kontrolować. – Jak ma umrzeć? – zapytała, wiedząc, że jest tu po to, by dla niego zabić i że nie wolno jej pytać dlaczego. Sarevok wybuchnął śmiechem, na co Tamoko uśmiechnęła się. Nie dlatego, że jego śmiech był przyjemny, ale dlatego, że taki w ogóle nie był. Naprawdę, on nie był zwykłym człowiekiem. – Więc ma żyć? Sarevok nadal uśmiechał się tym swoim wilczym uśmiechem, po czym pochylił się i usiadł na łóżku, wolno przysuwając się. W pierwszej chwili instynktownie zapragnęła się cofnąć i uniknąć jego twardego, żelaznego uścisku, który za chwilę miał nadejść, ale jej ciało nawet nie drgnęło. Powstrzymała się; potrafiła panować nad swym ciałem. Przysunęli się do siebie, a jego dotyk był ciepły, przyjemny i pełen groźnego napięcia, które tak ją w nim pociągało, kazało jej zawsze do niego wracać i czyniło z niej jego niewolnicę. Zabijała dla niego dziesięć, dwanaście, piętnaście razy – przestała już nawet liczyć ile razy – i zabiłaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzył na nią tak jak teraz, tak chwycił, wszedł w nią, przeszedł przez nią, obok niej choć ten jeden raz jeszcze. – On akurat... – wyszeptał jej do ucha, a jego głos wydawał się cieplejszy niż jego oddech – będzie żył... Przynajmniej jakiś czas. Cofnął się nagle, a ona usłyszała swoje własne westchnienie. Była na tyle opanowana, żeby się nie zaczerwienić, ale błysk w oku Sarevoka powiedział jej, że zauważył to. On zawsze wszystko widzi. – Tych dwóch Zentharimów – zaczął – także pożyje jeszcze jakiś czas, ale niedługo.
Sprowadzę ich tu z Nashkel. – Byli użyteczni dla ciebie – powiedziała Tamoko i ściszając głos dodała – dlatego umrą szybko. Sarevok znów się zaśmiał i Tamoko z trudem powstrzymała drżenie. Tym razem z podniecenia. – Nie sądźmy po pozorach, dziecinko – powiedział. – Oni mogą mnie jeszcze zawieść, zwłaszcza ten mniejszy.
Rozdział trzeci
Kiedy nasłały dni Awatarów, Czarny Pan spłodził śmiertelne potomstwo. Wśród dzieci tego miotu były zarówno dobre, jak i złe z charakteru, lecz chaos dotknął je wszystkie. Kiedy bękarty Mordercy dorosły, sprowadziły na Wybrzeże Mieczy śmierć i zniszczenie. Jedno spośród tych dzieci musi wynieść się nad pozostałe i przejąć dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni historię Wybrzeża Mieczy na całe przyszłe stulecia. Nonsens. Abdel nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. O czym mówiła ta kartka sztywnego pergaminu, znacząca dla jego ojca tyle, że wydobył ją resztkami swych sił, skąpał we własnej krwi? Może chodziło o jakiegoś martwego boga, jeśli fragment o dniach Awatarów rzeczywiście odnosił się do Czasu Niepokoju, kiedy to wśród ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali. Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzał ten tekst, jeszcze nad ciałem martwego ojca, był pewien, że jest to informacja dla niego, jakiś sekret, który ojciec przed nim taił. Kiedy rozkładał pergamin i zwrócił swe załzawione jeszcze oczy ku szarzejącemu niebu, był niemal pewien, że znajdzie tam coś o swojej matce, może nawet wiadomość od niej, list, który napisała do swego dziecka tuż przed swą śmiercią lub zanim go oddała, gdzieś odesłała, sprzedała, czy cokolwiek innego, co tłumaczyłoby fakt, że nigdy jej nie poznał. Zamiast tego na pergaminie znalazł kilka wyrwanych z kontekstu zdań, układających się w coś na kształt przepowiedni, która może, ale wcale nie musi się sprawdzić, a już na pewno – Abdel był przekonany – nie miała nic wspólnego z jego osobą. – Cokolwiek ma być, to będzie, staruszku – powiedział Abdel do ojca, tuż przed złożeniem jego ciała do grobu, który sam wykopał. – Już cię tu nie będzie, żebyś się przekonał, czy się sprawdzi. Może mnie też nie. Chciał dodać coś jeszcze. Szukał w pamięci i w sercu jakiejś modlitwy, jakiejś frazy, przypowieści czy wspomnienia. Próbował znaleźć właściwe słowa, którymi żegna się bliskich, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Gdy zasypywał grób ziemią i żwirem, rozpadał się deszcz. Abdel pozwolił, by strugi wody zmyły mu z twarzy słone łzy. Skończył pracę, stanął wyprostowany i wystawił twarz wprost na padające, zimne krople. Przejechał dłonią po swych gęstych, czarnych włosach i zamknął oczy, czekając, aż deszcz spłucze z niego brud ziemi i krew. Ojciec wyleczył mu ranę w boku. Choć była głęboka, niemal całkowicie się zagoiła. Próbował zignorować uporczywy ból, ale on nie ustępował. Nie mógł żyć ze zranionym sercem. Jego ojciec zginął z rąk najemnych zbirów. Ktoś zapłacił im, żeby go zabili i to pewnie sowicie. To był interes i tyle, ale że bandytom nie udało się zabić Abdela, był to interes nie dokończony. Dokończyć go musiał teraz sam Abdel. Abdel, syn Goriona, poprawił swą kolczą tunikę, butem odgarnął z grobu błoto, podniósł ramiona, żeby wyważyć swój wielki miecz przewieszony na plecach, po czym w grobowy kopczyk wbił znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju uwiązał złoty łańcuch ze srebrnym symbolem malutkiej rękawicy, noszony przez ojca. Dobrze wiedział, że już niebawem jakiś anonimowy podróżnik znajdzie go i ukradnie. – Wrócę po ciebie – powiedział, po czym odwrócił się i odszedł. *** Trudno orzec, co wywoływało ten przerażający dźwięk, który wyrwał Abdela z niespokojnego snu, czy też jak daleko znajdowało się jego źródło. Młodzieniec momentalnie zerwał się na nogi. Tego dnia pogrzebał swego przybranego ojca, w pobliżu miejsca, w którym Lwi Trakt biegnący z Candlekeep przecina uczęszczaną drogę Nabrzeżnego Traktu. Wznosił się tam kamienny słup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy Abdel mijał go wcześniej, jadąc do Candlekeep, witał go z przyjemnością, teraz ten znak stał się dla niego symbolem tego, co utracił. Po śmierci Goriona Abdel nie był nawet pewien, czy może wrócić do Candlekeep. Ale teraz nie było czasu na przemyślenia. Dźwięk zbliżał się i to coraz szybciej. Przypominało to chór wściekłych psów współzawodniczących z pianiem tysiąca bardów, którym obcięto języki tak, że mogli jedynie wyć, mruczeć, chrząkać i krzyczeć. Hałas przeraził Abdela, co rzadko mu się zdarzało. Musiał zaprzeć się plecami o kamienny słup, żeby powstrzymać chęć ucieczki ze strachu w mrok nocy. Abdel był gotów do walki z tym czymś, co wywoływało ten piekielny harmider. Czymkolwiek zresztą to było, brzmiało tak, jakby było tego wiele. Musiał walczyć nie tylko z tym czymś, ale i ze swoim strachem. Kamień za jego plecami był szorstki i mokry, a Abdel zdał sobie nagle sprawę, że gdy kładł się spać, to zdjął kolczugę. Noc była ciemna, chmurna już od poprzedniego popołudnia. Oczy przystosowały mu się do ciemności i Abdel spróbował przejrzeć mrok, by sprawdzić, czym spowodowany jest ten zbliżający się odgłos, teraz już wprost nieznośny dla jego uszu. Ta diabelska kakofonia sprawiała, że Abdel bliski był obłędu.
Zobaczył to najpierw jako wielki cień, który sunął po ziemi w poprzek skrzyżowania, kierując się na południe. Olbrzymi cień napotkał na swej drodze drzewo – może nieduże, ale na pewno spore – i pochłonął je bez wahania. I wtedy wewnątrz tego cienia zaczęły formować się jakieś kształty. Abdel zrozumiał swój strach, gdy pojął, że ta głośna masa cienia była w rzeczywistości hordą wielu małych stworzeń, setek humanoidalnych istot. Abdel otworzył usta i wolno wciągnął oddech, aby nie było go słychać. Chociaż księżyc skrywały chmury i na niebie nie było widać ani jednej gwiazdy, Abdel ucieszył się w duchu, że nie ma na sobie zbroi. Błysk metalu mógł ściągnąć uwagę jednego ze stworów i sprowadzić na niego cały ten ich rój. A nawet on prawdopodobnie nie byłby w stanie obronić się przed masą tych czarnoskórych ciał. Właśnie wtedy Abdel ujrzał błysk stali wśród cieni kryjących hordę. Są uzbrojeni – pomyślał – mają miecze. To przypomniało mu, że jego miecz także jest ze stali i czym prędzej ukrył cicho pałasz za plecami. Nawet nie drgnął, kiedy usłyszał za sobą, po drugiej stronie słupa chrzęst żwiru. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści i spróbował przypomnieć sobie modlitwę do Torma. Chrzęst z tyłu ustał, ale Abdel nie ośmielił się odwrócić. Skupiając swą uwagę na tym, co działo się za nim, Abdel nie usłyszał tego, co zbliżało się od lewej, za to poczuł smród. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, wyciągnął miecz przed siebie, obrócił rękę i uderzył nisko w lewą stronę. Ostrze natrafiło na opór i chociaż Abdel nie mógł zobaczyć swego przeciwnika z powodu ciemności, wiedział, że skoro ten nie wrzasnął, to musiał go na miejscu zabić. Chwilę potem usłyszał z prawej chór jęków i gardłowych porykiwań, i zdał sobie sprawę, że jest ich więcej, o wiele więcej, i że go zauważyli. Choć Abdel z trudem widział coś więcej poza niewyraźnymi konturami swych wrogów, oni nie mieli z tym kłopotu. Zardzewiałe, podziurawione i strzaskane ostrza uderzyły naraz na Abdela, a hałas był ogłuszający. Parował ataki jeden po drugim, zabił jedną istotę, potem drugą i cały czas przywierał plecami do kamiennego słupa. Wywijał mieczem przed sobą, tworząc coś w rodzaju stalowej zasłony, ale niektóre ataki przechodziły przez nią. Rana w boku znów odezwała się bólem, ale musiał ją zignorować i walczyć dalej. Kiedy zabił kolejną małą bestię, zaraz następna zajmowała jej miejsce. Zrozumiał, że tej nocy przyjdzie mu zginąć. W tonacji ryków hordy zaszła drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask zmienił się zupełnie i cała horda, jak jeden mąż ruszyła na północ. Czyli wprost na Abdela. Abdel niestrudzenie wyrzynał nacierających, jednego po drugim, póki cały nie był skąpany we krwi, także własnej. Wydawało się, że trwało to godzinami, całą wieczność, ale minęło zaledwie kilka sekund, gdy nagły błysk światła oślepił najemnika. Nie było huku gromu, ale Abdel był pewien, że to piorun musiał trafić w czubek kamiennego słupa nad jego głową. Miał oczy szeroko otwarte, chwytając każdy promyk światła jaki mógł, kiedy znikąd eksplodował żółty błysk. Zawył z bólu i mocno zacisnął powieki. Łzy pociekły po splamionych krwią policzkach, zakłócił się rytm jego ciosów.
Wrzask, jaki wydała z siebie horda w odpowiedzi na światło, był ogłuszający. Tysiąc wyjących gardeł przyprawiło Abdela o dreszcz. Brzmiało to tak, jakby całą wioskę wyrzynano w pień za jednym zamachem. Stwory zaprzestały ataku i kiedy Abdel mrugając pozbył się czerwonych kręgów spod powiek, zobaczył, że horda się wycofuje. Stwory – brzydkie, półnagie humanoidy, ubrane we wściekle purpurowe szmaty opinające ich gibkie muskuły, z głowami na podobieństwo lwich, o czarnych, splątanych grzywach – uciekały przed światłem, które wciąż świeciło jaskrawo ponad głową Abdela, wcale przy tym nie parząc. Wyczerpany Abdel z ulgą osunął się na kolana, szorstki kamień za plecami podrapał go przez cienką koszulę. Głęboko i łapczywie wciągał powietrze, jego miecz zdawał się ważyć tysiąc funtów. – Styka już – odezwał się szorstki, donośny głos. – No, zgaś to przeklęte światło. Abdel chciał skoczyć na nogi i przyjąć obronną postawę, ale nie był w stanie tego zrobić. Zdecydował się poczekać, aż ten, kto wypowiedział te słowa, zbliży się doń na tyle, by mógł go zabić nie musząc wstawać. – Poszły już, poszły? – zapytał drugi głos. – Przyjrzyjmy się naszemu nowemu... naszemu nowemu przyjacielowi. Abdel usłyszał kroki dwóch osób obchodzących słup i spróbował wstać im na spotkanie, mimo że pierś mu ciążyła. Znów mocno zamknął oczy, oburącz trzymając miecz przed sobą. Patrzył w dół, kiedy otworzył oczy. Gdy zniknęły ostatnie czerwone kręgi, ujrzał parę nagich, szerokich stóp, porośniętych gęstym, kręconym rudym włosiem. Buty, które stanęły obok, były z eleganckiej, lśniącej, czarnej skóry. Jeden z przybyszów chrząknął i zapytał: – Jak tam? Dobrze z tobą, chłopcze? Abdelowi zachciało się śmiać. Wcale nie było z nim dobrze. – To już drugi raz tego dnia – odparł, mrugając załzawionymi oczami, żeby zupełnie odzyskać wzrok – musiałem walczyć o życie. Czy chcecie, aby to był ten trzeci raz? – Ha! – huknął ten z zarośniętymi stopami; Abdel mógł teraz rozpoznać w nim niziołka. – Niczego takiego nie chcemy, młodziaku. – W żadnym razie – dopowiedział drugi, wysoki, chudy człowiek w czarnej szacie. – Spokojnie... uspokój się. Abdel z uwagą przyjrzał się swoim niesamowitym wybawcom. Niziołek jakby różnił się od przedstawicieli swej rasy, choć jak i oni był niski, krępy i o rumianej karnacji. Miał w sobie coś diabolicznego, choć swoją drogą wśród całej galerii znanych Abdelowi najemników, twardzieli, złodziejów i łajdaków mało było niziołków. Ten nosił na sobie czerwono-brązową skórę przerobioną na zbroję chroniącą żywotne organy, za to z obciętymi rękawami. U jego boku w złoconej pochwie wisiał wspaniałej roboty długi miecz – broń imponująca jak na rozmiary jego właściciela. Niziołek pokręcił swym zadartym nosem i
uśmiechnął do Abdela. – Brywieczór, młodziaku – powiedział z obcym akcentem, właściwym dla... Waterdeep? W każdym razie dla miasta, w którym niziołków raczej się nie spotyka. – Jam jest Montaron, a mój kompan zowie się Xzar... On to wymodził to obrzydliwie jasne światło, co to przerwało ten huczny, hehe, bal, który se tu urządzałeś. Abdel skinął niziołkowi i teraz baczniej przyjrzał się człowiekowi imieniem Xzar. Był wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz była w nieustannym ruchu, jakby pod skórą lęgły się robaki, a usta bez przerwy się poruszały, jakby bezgłośnie mówił coś do siebie. Co chwila szarpał głową w bok, jakby chciał odgonić natrętną muchę, której w istocie nie było. – Gibberlingi – rzekł człowiek – w ogóle... – tik twarzy przerwał mu na moment – ... nie znoszą światła... w ogóle. – Gibberlingi? – zapytał Abdel, domyślając się, że chodzi o stwory z hordy. Trafna nazwa dla ich wokalnych możliwości. – A tyś kto? – nacisnął niziołek. – Abdel – odparł, przekładając miecz do lewej dłoni i wyciągając prawą. – Jestem Abdel... syn Goriona. Montaron chwycił rękę Abdela i uścisnął mocno. Zachichotał przy tym, jakby robił swój ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarł twarz, bezwiednie gładząc linie wyraźnego tatuażu, okalającego jego oczy niczym maska. Kiedy niziołek opuścił rękę, Abdel wyciągnął dłoń ku człowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygnął się i wykonał ćwierć obrotu, jakby chciał się oddalić. – Racz wybaczyć memu przyjacielowi. – Powiedział niziołek, kiwając głową na Xzara. – Nie z tych on, co to kumplować się lubują, za to jego czary dają mu niedźwiedzi uścisk. Abdel wzruszył ramionami. Xzar był dziwny, ale przecież był dla niego obcy. – Powinienem wam podziękować – powiedział Abdel do niziołka. – No, jasne żeś powinien – Montaron zakaszlał – jeśli masz dobre maniery. Ja nie mam, więc nie spodziewam się ich po innych... Heh, ciężka ta droga. Może damy ci szansę na rewanż, co? – Zmierzam do gospody „Pod pomocną dłonią”. Xzar chrząknął, ale Montaron wciąż się uśmiechał. – Znajdziesz więcej roboty w Nashkel – powiedział niziołek. – W Nashkel? – No... – zaczął Montaron i urwał, kiedy nagle znów zrobiło się wokół ciemno. Magiczne światło w końcu zniknęło, a wraz z nim ucichły ostatnie wrzaski oddalającej się hordy. – O dzięki ci Panie Trzech Koron – powiedział Montaron, jego głos wyrażał zadowolenie. – Heh, już się obawiałem, że to światło nigdy nie zgaśnie. W ciemności widać lepiej, co nie Abdel?
Młody najemnik zamrugał, obawiając się znów oślepnąć od gwałtownej zmiany warunków świetlnych. – W każdym razie – dodał Montaron – w Nashkel jest robota do odwalenia. – Mam sprawę w „Pomocnej dłoni”. – Heh, więc nie szukasz roboty? W rzeczywistości Abdel chętnie nająłby się do jakiejś roboty, ale dał obietnicę, a poza tym w gospodzie mieli czekać na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda gnomów była trzy dni drogi stąd na północ, podczas gdy do Nashkel szło by się w przeciwnym kierunku cały tydzień, a więc dziesięć dni. – Co to za robota? – Ano, robota z tych, na których dobrze się znasz. Dużo roboty. Mówią, że są jakieś kłopoty w kopalniach. – Najpierw muszę pójść do „Pomocnej dłoni”. Czekają tam na mnie. Ale potem będę potrzebował jakiegoś zajęcia. – Tak więc gospoda najpierw, tak? – stwierdził raczej niż zapytał Xzar. W ciemności Abdel nie mógł zobaczyć, czy kierował te słowa do niego, czy do niziołka. – No, pierw do „Pomocnej dłoni”, potem do Nashkel – Montaron rozstrzygnął jego wątpliwości. – Chętnym przespać się w prawdziwym łożu.
Rozdział czwarty
Po trzech dniach wspólnej drogi Abdel musiał przyznać, że w jakiś sposób polubił prostackiego niziołka. Choć z drugiej strony było dla niego jasne, że jest dziwny. Potrafił przez cały dzień narzekać, że słońce świeci zbyt jasno, mimo że najczęściej niebo przesłaniały deszczowe chmury i było szaro. Jego awersja do światła była czasem zabawna, niekiedy znów irytowała. Montaron wydawał się dobrze bawić w towarzystwie Xzara i często drażnił go podczas marszu, rzucając celnie w jego głowę małymi kamykami i gałązkami. Abdel był gotów zrobić coś więcej niż tylko drażnić Xzara. Zaczął przemyśliwać, jakby go tu zabić. Godziny mijały, niziołek robił sobie żarty, mag nie wyzbywał się swojej dumy, zaś Abdel snuł coraz bardziej wymyślne plany zamordowania Xzara, po prostu dla zabicia czasu. Xzar miał sposób mówienia, który denerwował Abdela i zbijał go z tropu. Potrafił poprawiać i powtarzać słowa bez powodu, nie odzywał się, kiedy powinien i gadał, kiedy nie miał nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo się wiercił i jakkolwiek Abdelowi na początku było go żal z tego powodu, to jednak w końcu nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chce mu przyłożyć. Pierwszego dnia marszu Abdel był skłonny ignorować nerwowego maga, ale kiedy wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedział coś, co Abdel zawsze chciał usłyszeć. – Wiem – zaczaj Xzar – kim jest twój ojciec... twój ojciec. Abdel wyprostował się, a Montaron, który dotąd śmiał się cicho w ciemności, nagle cały zesztywniał. – Co powiedziałeś? – zapytał Abdel. Tylko w ten sposób mógł poprosić Xzara o wyjaśnienie. – Xzar – zaczął niziołek, a po chwili po prostu powtórzył – Xzar... – Twój ojciec – rzekł mag do Abdela, ignorując niziołka – twój ojciec był... – Starczy! – urwał ostro Montaron, aż mag przymknął oczy. – Nie widzisz, że chłopak mocno to przeżywa? – Skąd to wiesz – zapytał Abdel Xzara, nie zwracając uwagi na niziołka. – Nawet mnie
nie znasz. Nie wiesz kim jestem, więc skąd mógłbyś znać mojego ojca? Montaron wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Xzara. Mag strącił ją zeźlony. – Powinien się cieszyć – powiedział Xzar w pustkę. – Powinien się cieszyć, że jest synem boga... boga. Abdel zakrztusił się. Ten człowiek był szalony. – Niby jestem synem boga? – zapytał Abdel, a złość sprawiła, że głos miał twardy i spokojny. – Oh – zaczął mag, ton jego głosu stał się protekcjonalny – oh, tak, oh, tak, najprawdopodobniej nim jesteś. – Mój przyjaciel – zwrócił się niziołek do Abdela – jest, rzecz jasna, szalony, za to potrafi strzelać ogniem z palców, więc się go trzymam. – Zamknij się – obruszył się mag. – Zamknij się... zamknij. On jest synem Bhaala. Abdel westchnął i położył się, szykując do spania. Xzar przez chwilę mruczał coś do siebie, jego głos ściszył się do głosu świerszcza. – Pogrzebałem mojego ojca... – powiedział Abdel bardziej do siebie niż do szalonego maga czy niziołka. – Jedynego ojca, którego miałem... W dniu, kiedy was poznałem. On nie był bogiem ani ja nim nie jestem. – A co, jeśliś nim jest? – zapytał Montaron, nocny wietrzyk poniósł jego miękki głos w mrok nocy. Abdel spojrzał na niego i nawet w ciemności mógł zauważyć powagę malującą się na jego twarzy. To sprawiło, że się roześmiał. – Życzę sobie tysiąc razy tysiąc sztuk złota naraz – odparł Abdel, co rozśmieszyło Montarona. – Zanurzę całe Wybrzeże Mieczy w morzu, aby zobaczyć tylko jak tonie i zamienię w zombi każdego, kto kiedykolwiek powie o mnie złe słowo. – Zrób mnie władcą Waterdeep – zażartował niziołek. – Jasne – powiedział Abdel, naśladując dziwny akcent Montarona – będziesz królem całego świata. Obaj wybuchnęli śmiechem, lecz kiedy Montaron kładł się spać, powiedział: – Czasami, chłopcze, zdarzają się cuda. – Tak – odrzekł Abdel, ziewając – czasami się zdarzają... *** W ciągu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzał gospodę „Pod pomocną dłonią” ponad pół tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwał. Dawno temu była to prawdziwa forteca, zbudowana przez wyznawców martwego już boga Bhaala. Podobno banda gnomów, którzy dotarli w te okolice, wdała się w konflikt z wyznawcami Bhaala. Po latach walk i wzajemnych przepychanek gnomy w końcu ich wypędziły. Historia ta wydawała się Abdelowi mało prawdopodobna, jako że spotkał już w swym życiu kilka gnomów i trudno
było mu uwierzyć, że ktoś, kto z ledwością sięgał mu do kolan, potrafiłby wysłać kogoś na tamten świat. Abdel nie wiedział nic na temat Bhaala, ale jeśli prawdą było, że jego wyznawcy zostali wypędzeni z tak solidnej fortecy przez tych leśnych ludków, to nic dziwnego, że ich bóg nie przeżył Czasu Niepokoju. Abdel nie zapomniał szalonych majaków Xzara. Fakt, że mag skoncentrował swe rojenia na temat pokrewieństwa Abdela z Bhaalem, musiał znaczyć, że i on słyszał historię powstania gospody „Pod pomocną dłonią”. Jeśli więc byliby w Dolinach, jego ojcem według Xzara mógłby być Elminster, a gdyby dotarli do Evermeet, to może nawet sam Corellon Larethian. Gospoda „Pod pomocną dłonią” była nie tylko fortecą, ale i małą wioską. Wewnątrz wysokich murów z szarego kamienia stało wiele budynków o różnym przeznaczeniu, ale wszystkie w ten czy inny sposób służyły podróżnym. Abdel i jego dwóch towarzyszy podeszło do frontowej bramy, czekając aż nad fosą opuści się most zwodzony. Nadeszli od południa i widzieli, że fosa nie otacza całej twierdzy, a wokół niej kręcili się znudzeni kamieniarze i robotnicy. Fosa była nowa i raczej na pokaz niż dla celów obronnych. Brama gospody „Pod pomocną dłonią” zawsze była otwarta, zapraszając do środka wszystkich podróżnych, i trudno było sobie wyobrazić jej oblężenie. Przeszli po moście zwodzonym i gdy tylko minęli kolumnową bramę, ruszyli wprost ku największemu budynkowi wewnątrz murów. Nawet jeśli Abdel nigdy wcześniej by tu nie był, dźwięki wieczornej zabawy powiedziałyby mu, że jest to budynek gospody. Gdy szli przez dziedziniec w kierunku wysokich, dębowych drzwi, minęli po drodze mały oddział gnomiej straży. Na widok tych małych wojowników Abdel uśmiechnął się. Każdy z trzech strażników mierzył nie więcej niż dwie i pół stopy wzrostu i nosił wymyślną choć funkcjonalną kolczugę kółkową. Ich krótkie miecze były mniejsze i bez wątpienia lżejsze niż sztylet Abdela. Jeden trzymał włócznię z chorągwią „Pomocnej dłoni”, bardziej jako reklamę szyldu niż herb. Trzej ludkowie skinęli Abdelowi i odwzajemnili uśmiech, po czym nagle zwrócili swoją uwagę w stronę gospody. Abdel zauważył nagłą zmianę w dźwiękach dochodzących z wnętrza gospody. Montaron zatrzymał się i delikatnie przytrzymał Xzara. – Nie dotykaj mnie – krzyknął mag i wzdrygnął się. – Ciiii – ostrzegł niziołek, a strażnicy wolno zaczęli zbliżać się do gospody. Śmiech i wesołe krzyki przycichły i to właśnie zwróciło wcześniej uwagę strażników. Nagle rozległ się radosny wrzask, a po nim trzask i brzęk tłuczonego szkła, po czym głośny pomruk. Montaron zaśmiał się i powiedział: – Brzmi swojsko. To lubię! Wszyscy trzej skierowali się za strażnikami do drzwi. Abdel stał tuż za gnomami, kiedy jeden z nich otworzył drzwi. Hałas dobiegający ze środka ogłuszył go, a chwilę później trafiło
go w twarz nadlatujące krzesło. Najemnik upadł, nie podejrzewając nawet, że gnomy zdecydują się wkroczyć w tłum. Tymczasem, mimo że ich pięści były małe, to gdy poszły w ruch na poziomie ich oczu, wysocy dla nich ludzie zaczęli padać jak kłody. Abdel wpadł w gniew, wstał i otarł krew z rozbitego nosa, chwycił połamane krzesło i rozejrzał się po mrocznym pomieszczeniu pełnym ludzi. Miał nadzieję wypatrzeć tego, który cisnął weń krzesłem, ale wszyscy spoglądali nań równie obojętnie. Wybuchł śmiech i Abdel poczerwieniał, zanim się zorientował, że ludzie nie śmieją się z niego, lecz z człowieka, którego właśnie wynosiło trzech gnomów. Właściwie bardziej go włóczyli za nogi niż nieśli, a ów wielki, brudny i cuchnący obwieś pojękiwał cicho za każdym razem, kiedy jego głowa odbijała się o twarde deski podłogi. Abdel patrzył na nieprzytomnego z nieskrywaną wściekłością, lecz kiedy ruszył do przodu, Montaron chwycił za krzesło, które trzymał. – Zostaw go – powiedział niziołek. – Wygląda na to, że już zapłacił za swoje. Abdel stanął i czekał, aż gniew opadnie, ale nic z tego. Chętnie by kogoś zabił. Montaron patrzył na niego z troską. – Widzisz? – wyszeptał Xzar. Niziołek odepchnął maga i lekko pociągnął za krzesło. Abdel pozwolił mu je sobie odebrać. – Musisz sobie chlapnąć co nieco – powiedział, a Abdel potaknął. Na ladę baru wspięła się gnomka i głośno zawołała: – Następny, który rzuci krzesłem, zarobi ode mnie w jaja. To jest... – przerwała i czknęła głośno – restauracja pierwsza klasa. Wybuchły gromkie, radosne brawa, a już po chwili wszystko wróciło do normy; wewnątrz „Pomocnej dłoni” zapanował gwar i chaos, jak każdej nocy. *** Ciemne piwo było smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie się uspokoił. Usiadł przy barze i opuścił głowę, ignorując panujący wokół ścisk i harmider. Nie odezwał się od chwili, kiedy oberwał krzesłem i nawet nie otarł krwi z twarzy. Rozejrzał się. Był na tyle ordynarny i zły, że Monatron szybko go opuścił i zniknął w tłumie, co przy jego wzroście nie było trudne. Xzara pozbył się jeszcze szybciej; mag ukrył się w ciemnej alkowie w kącie sali, gdzie usiadł i mruczał coś do siebie. Abdel wiele nie myślał, po prostu usiadł i pił. Nie był z tych, co to rozczulają się nad sobą, ale też ostatni tydzień był dlań prawdziwym piekłem. Myśl o kolejnym wspólnym poranku z niziołkiem i tym przeklętym, mamroczącym magiem wcale nie wydawała mu się przyjemna. Jego sakiewka była nieznośnie lekka i nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie przybrała na wadze. Już decydował się porzucić towarzystwo Montarona i Xzara – niech idą swoją drogą, a on poszuka jakiegoś zajęcia tu, „Pod pomocną dłonią”, kiedy nagle
przypomniał sobie, po co tu przybył. Gorion ostatnim swym tchnieniem wysłał go tu, aby kogoś odnalazł, ale Abdel nie pamiętał imion tych dwojga. – Niech to Otchłań porwie – wymruczał pod nosem. – Jakie to ma znaczenie? Abdel zamówił czwarty kufel u barmanki, która była przyjemną, niską gnomką. Za każdym razem płacił jej miedziakami, których miał już coraz mniej. – Trzym – powiedziała gnomka, kiedy rzucił na mokrą ladę kolejne cztery miedziaki. – Ten stawia firma za twój nochal. Abdel skinął, dziękując za darmowe piwo i wziął od niej mokrą szmatkę, którą mu wręczyła. Otarł szmatką krew z twarzy i wybuchnął krótkim śmiechem, kiedy zauważył, że barmanka dalej przed nim stoi i się na niego patrzy. – Powinniście umieścić okno w drzwiach – powiedział – żeby goście mogli zobaczyć, co dzieje się w środku, zanim je otworzą. Gnomka roześmiała się. – Przekażę twą uwagę wyżej – powiedziała. Zaczekała, aż duszkiem wypił kufel do dna, po czym nalała mu piąty. Tym razem wzięła monety z lady. – Co za spotkanie, drogi panie – odezwał się obok głos z wyraźnym amniańskim akcentem. Abdel spojrzał w prawo i zobaczył pochylonego nad nim Amnianina, bez wątpienia spoglądającego na niego życzliwym wzrokiem. Amnianin zmieszał się pod jego spojrzeniem. – Nazywasz się Abdel – powiedział. – Abdel Adrian. – Bogowie – zachłysnął się Abdel. Czyżby to był człowiek, z którym miał się spotkać Gorion? – Ty jesteś. A gdzie Gorion? – Nie żyje – odparł krótko Abdel i nagle gardło zacisnęło mu się, lecz nie uronił ani łzy. – Kim jest ten Adrian? – Czyż to nie ty nazywasz się Abdel Adrian? – Jestem Abdel, syn Goriona, ale nie mam drugiego imienia. W odpowiedzi Amnianin jedynie spojrzał na niego zagadkowo. Z pewnością był półelfem. Jego smukła twarz i zbyt okrągłe uszy, żeby nazwać je spiczastymi były wystarczającym dowodem, ale jego jasne fioletowe oczy były pewnym znakiem krwi elfów płynącej w jego żyłach. Drugim z rodziców z pewnością był Amnianinem, czego dowodził jego wielki, długi nos i ciemno oliwkowa karnacja skóry. Był ubrany jak do bitwy, jego powgniatana zbroja z pewnością musiała go uwierać i cisnąć. Na głowie miał hełm, co – biorąc pod uwagę okoliczności – wydawało się dobrym pomysłem. Usta wykrzywiał mu nerwowy grymas. – W każdym razie przybyłeś tu, żeby się ze mną spotkać – rzekł Amnianin. – Nazywam się Khalid.
Rzeczywiście. Khalid – tak brzmiało ostatnie słowo, które wypowiedział jego umierający ojciec. I wówczas Abdel przypomniał sobie, że było jeszcze jedno. – Jah – powiedział. – Miałem spotkać się z Khalidem i Jahem. – Z Jaheirą, tak – poprawił Khalid, uśmiechając się od ucha do ucha, ale wciąż zdradzając zdenerwowanie. – To moja żona. Ona też jest tutaj. Amnianin mimowolnie spojrzał w kierunku stołu po drugiej stronie sali, ale tłum zasłaniał widok. – Chodź – zaprosił Abdela. – Siądź z nami i opowiedz, co się stało z twoim ojcem. Był wielkim człowiekiem, bohaterem na swój sposób i nie może zostać zapomniany. – Co ty o nim wiesz? – zapytał Abdel, a żółć go zalała. Jego głos pełen był goryczy. – Kim on był dla ciebie? – Był moim przyjacielem – odparł Khalid. – I tyle. Nie miałem na myśli nic złego. Abdelowi zachciało się nagle obrazić Amnianina, ale jakoś nie mógł. Zamiast tego sięgnął do sakiewki po pieniądze na szósty kufel. Wyjął tylko trzy miedziaki. – Niech to Bhaal! – zaklął głośno, wstał i rzucił miedziaki w tłum. Jakiś pijaczek oburzył się, gdy dostał jedną z mocno ciśniętych monet w skroń. Abdel nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, za to inni goście wycofali się pośpiesznie w ciemniejsze kąty. Na górnej wardze Khalida pojawiły się krople potu. – Bogowie! – powiedział Amnianin. – Co on ci powiedział? Abdel spojrzał na niego, lecz nie odezwał się. – Miło mi będzie postawić ci kufelek. – powiedział Khalid. – Proszę, chodź ze mną. Chyba nie chcemy zwracać niczyjej uwagi, nie? Abdel chrząknął i pozwolił przeprowadzić się przez tłum. Na chwilę wpadł mu w oko Montaron. Niziołek trzymał jedwabną sakiewkę. Abdel był przekonany, że do niego mrugnął. Abdel wziął kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić, kiedy Khalid powiedział: – Tu jest. Abdel ujrzał ją i wstrzymał oddech. Jaheira była piękna. Podobnie jak jej małżonek, była półelfem, a jeden z jej rodziców musiał być Amnianinem. To połączenie wypadło nieco dziwnie, ale przysłużyło się urodzie Jaheiry. Jej twarz była szeroka i ciemna, jej usta pełne, oczy jasne i niemal tak fioletowe jak Khalida, z błyskiem wyraźnej inteligencji. Gdyby była czystej krwi człowiekiem, jej gęste włosy okalające twarz byłyby czarne, lecz elfia krew sprawiła, że ich czerń przetykały jasne, miedziane pasemka. Mimo że siedziała, Abdel mógł zauważyć, iż była postawna, a nawet krzepka. Miała na sobie kamizelkę ze sztywnej skóry, porysowanej jakby od uderzeń ostrzy. Kamizelka służyła jej za zbroję. Kiedy ich oczy spotkały się, zobaczył raczej niż usłyszał, jak westchnęła. Abdel opadł na krzesło, nie patrząc nawet gdzie siada. Nie mógł oderwać wzroku od jej oczu, a ona wcale się przed tym nie wzbraniała. Jej pełne usta drżały, podobnie jak u jej męża. Ona także musiała
być zdenerwowana i choć Abdel nigdy by nie wszedł pomiędzy męża i żonę, to jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż powód jej zdenerwowania był zupełnie inny niż u Khalida. – Dlaczego zostałem tu wysłany? – zapytał Abdel ich oboje, nie przestając patrzeć na Jaheirę. – Mój ojciec nie zdążył mi tego powiedzieć. – Gorion umarł? – zapytała Jaheira. – To byli najemnicy – odpowiedział Abdel. – Tacy jak ja. Wpadliśmy w zasadzkę na Lwim Trakcie. Zabiłem ich, ale się spóźniłem. – Są siły, które nie chciały dopuścić do naszego spotkania – rzekł Khalid. – Dlatego właśnie... – Amnianin zawahał się i Abdel pomyślał, że może kłamie. – ... dlatego Gorion chciał, żebyś mu towarzyszył. – Mój ojciec był mnichem – stwierdził Abdel. – Kapłanem, człowiekiem od ksiąg i takich tam. Co takiego zrobił, że miał owe siły przeciw sobie? O czym wy w ogóle mówicie? Abdela znów zaczął ogarniać gniew. Nie mógł obwiniać najemników za śmierć Goriona. Oni po prostu wykonywali swoją pracę, którą on sam parał się przez całe swoje dorosłe życie. Ktoś im zapłacił i to spore pieniądze, by nająć pięciu doświadczonych zabójców do zasadzki na drodze. – Są... siły – zaczęła Jaheira, jej dźwięczny głos przebił się przez harmider tłumu – które pragną wszcząć wojnę. W tym momencie do stołu podeszła służąca dziewka z dwoma kuflami piwa. Gdy Abdel wychylał kufel, znów całą jego zawartość na jeden raz, nie odrywał wzroku od Jaheiry. – Jeszcze jakieś nowiny? – zapytał sarkastycznie. – Ja żyję z tych czy innych „sił” pragnących wojny. Inni też. Jaheira wyraźnie się zmieszała po jego ostatnim stwierdzeniu, ale kiedy zwróciła swój pytający wzrok na męża, Abdel był pewien, że chce zapytać o coś innego, coś ważniejszego i bardziej ją przerażającego. Khalid skinął jej i Jaheira znów spojrzała na Abdela. – To co innego – rzekła tak cicho, że Abdel musiał wytężyć słuch. – To twój bra... Nagle na potylicy Abdela roztrzaskała się butelka, a Jaheira uchyliła się przed odłamkami szkła. Abdel nie dbał o to, by wytrzeć z pleców rozlane wino czy strząsnąć z włosów szklane okruchy, tylko wstał i odwrócił się, a tłum przed nim rozstąpił się. Daleko, przy drzwiach stał człowiek, którego wcześniej wyniosły gnomy. Ten, który rzucił weń krzesłem. Wielki, cuchnący mężczyzna był tak pijany, że z ledwością stał na nogach. Abdel patrzył na niego twardym wzrokiem, a świat wokół niego zdawał się oddalać i znikać. Usłyszał jedynie, jak pijak rzucił tępo: – Czego? Sztylet najemnika śmignął poprzez salę niczym srebrna błyskawica. Krew uderzyła Abdelowi do głowy w momencie, kiedy jego sztylet z ciężkim mlaśnięciem zagłębił się piersi pijaka. Siła uderzenia obaliła mężczyznę i choć drgawki dwukrotnie przeszły jego ciało, był martwy, zanim jego głowa uderzyła o podłogę. Abdel uśmiechnął się i dopiero teraz ekstaza zabójstwa zmyła z niego gniew i pozwoliła
widzieć normalnie. Kiedy trans minął, znów znalazł się wewnątrz gospody, która teraz jakby przemieniła się w pandemonium. Khalid pchnął go w plecy i powiedział coś w stylu: – Co ty zrobiłeś? Klienci rozproszyli się, kelnerki upuściły tace, rozlewając piwo i wino na uciekających lub zamarłych w bezruchu gości. Co dziwne, kelnerki skierowały się w stronę Abdela, który nagle pomyślał, że może prawdą jest, jakoby służące tu dziewki były w rzeczywistości przebranymi golemami. Uśmiechnął się szeroko. Wcale się tym nie martwił. – Stop! – usłyszał znajomy głos. Gnomka zza baru zagwizdała przeraźliwie i kelnerki stanęły. Nawet Abdel zatrzymał swoją rękę sięgającą po miecz na plecach. Głos należał do Montarona. – Złodziej! – krzyknął znowu niziołek. Montaron klęczał nad martwym ciałem pijaka, wyciągając mu zza pasa sakiewkę za sakiewką. – Musiał kroić tu wszystkich całą no... ta je moja! – oznajmił głośno niziołek, tak że wszyscy doskonale go słyszeli. – Masz szczęście – wyszeptał Khalid do Abdela, który wciąż uśmiechał się beztrosko.– W przeciwnym razie uznano by to za morderstwo. Ciarki przeszły po plecach Abdela na dźwięk słowa: „morderstwo”. Pochylił głowę i podszedł do niziołka, tuż za nim szli Khalid i Jaheira. – Lepiej chodźmy – powiedział Montaron, kiedy Abdel zbliżył się doń na tyle blisko, że tylko on mógł usłyszeć jego szept. – Jasne – odparł Abdel. – Tylko mój sztylet... Montaron uśmiechnął się słabo i wręczył Abdelowi szerokie ostrze. Nie było na nim ani kropli krwi, choć Abdel nie pamiętał, by widział, jak Montaron wyciąga sztylet z piersi zabitego, a tym bardziej ociera go z krwi. Abdel, mimo iż był pijany, zamroczony zabójstwem, potrafił docenić finezję Montarona. Młody najemnik był jeszcze na tyle trzeźwy, żeby uświadomić sobie, że teraz nie znajdzie tu żadnej pracy, nawet pomimo faktu, że pijak był złodziejem i że on sam rzucił swoje trzy ostatnie miedziaki w tłum. – Nashkel? – zapytał Abdel. – Tak – powiedział Khalid z niedowierzaniem – tak, Nashkel. Czyżby Gorion wiedział, że tam właśnie zamierzamy się udać? Abdel odwrócił się i spojrzał na Amnianina, a następnie na niziołka, który patrzył na Khalida z kamienną twarzą. Khalid oddał mu spojrzenie pytającym wzrokiem. Nagle pojawił się skądś Xzar. – Teraz pięcioro? Kim jest ta dwójka... ci dwoje? Goście gospody powoli zaczęli zbliżać się do rozłożonych przy zakrwawionym ciele złodzieja sakiewek, a Abdel dał się wyprowadzić na zewnątrz. Uśmiechał się, choć chciało
mu się płakać. Płacąc za swój grzech pozwolił się ciągnąć i pchać całą drogę do Nashkel.
Rozdział piąty
– Nie tylko my pragniemy pomóc – powiedziała Jaheira Abdelowi, kiedy maszerowali do Nashkel. Droga wydawała się nie mieć końca. – Powiedziałem nie – zareagował ostro Montaron. Jaheira odwróciła się do śmiałego niziołka, wyraźnie nie pochwalając już jego wtrącania się, co czyniła względem jego i Xzara przez ostatnie siedem i pół dnia wspólnej podróży. Montaron jedynie uśmiechnął się do niej i powiedział: – Ale dziś słońce daje, nie dziecinko? Abdel starał się nie zauważać ogników w oczach niziołka. Wierzył, że Montaron jest na tyle bystry, by trzymać swe łapy z dala od Jaheiry. – Brak żelaza – kontynuowała Jaheira, próbując ignorować Montarona – może doprowadzić do wojny pomiędzy moim ludem a twoim. Abdel zatrzymał się, pozostali zwolnili, ale tylko Jaheira stanęła wraz z nim. – Mój lud? – zapytał Abdel. Spojrzał na Jaheirę, prosto w oczy, po raz pierwszy odkąd opuścili gospodę. Przy tej silnej, ślicznej kobiecie Abdel tracił całą pewność siebie, krępował się tym bardziej, że podróżowała wraz z mężem. – Amn i... – przerwała, zdając sobie sprawę, że nie była pewna, skąd on naprawdę pochodzi. – Gorion był z Candlekeep. Tam wziął cię za syna, nieprawdaż? – Tak – odpowiedział Abdel i znów poczuł się zakłopotany, choć nie wiedział dlaczego. – Więc prawdopodobnie... – podjęła znowu – wybuchnie wojna pomiędzy Amnem i Wrotami Baldura... A Candlekeep znajdzie się między młotem a kowadłem. – Candlekeep potrafi zatroszczyć się o siebie – stwierdził Abdel. Odwrócił się i podjął marsz, choć wolno, tak by Jaheira towarzyszyła mu z boku. Szli kilka kroków za resztą i Abdel uświadomił sobie, jaką stanowili załogę. Xzar co chwila machał ręką, jakby odganiając owady, których prawie wcale nie było. Mruczał do siebie nieustannie, choć odkąd dołączyła do nich Jaheira, Abdel bardziej był zajęty nią, niż obserwowaniem nerwowego maga. Montaron od czasu do czasu rzucał im do tyłu spojrzenie,
czując się opuszczony lub – z powodów znanych tylko jemu – przerażony. Khalid szedł dziarsko przed siebie, prawie się nie odzywając. Kiedy mówił coś w ciągu ostatnich dni, dotyczyło to tylko ich „misji”, jak ją nazywał. Abdel, Montaron i Xzar szli do Nashkel, by nająć się do ochrony kopalni rudy żelaza. Z kolei Khalid i Jaheira najwidoczniej mieli tam jakiś bardziej szczytny cel, a w miarę jak kobieta starała się zwrócić ku niemu serce Abdela, ten nie mógł zrozumieć dlaczego jej na tym zależy. – Ludzie walczą – powiedział, ignorując jej protest. – Amn z Wrotami Baldura, Amn z Tethyrem, Tethyr z samym sobą... tak to już jest, a ja z tego żyję. Jaheira westchnęła. – Wcale nie musi tak być. – Co nie musi być? – zapytał ze śmiechem. – To, że tak jest czy, że z tego żyję? Montaron zaśmiał się i Abdel uświadomił sobie, że niziołek ich słyszał. Uśmiechnął się do siebie. – Ktoś celowo niszczy zapasy żelaza w Nashkel i innych kopalniach – powiedziała z naciskiem Jaheira, a coś w tonie jej głosu jasno mówiło, że powiedziała nieco więcej. Od Nashkel dzieliło ich jeszcze ponad pół tygodnia drogi. Montaron zatrzymał się, odwrócił do nich i uśmiechnął. – No i co, słodka Jaheiro? Niech se niszczy, mówię, a kiedy tam dotrzem, znajdziem drania i zgarniem za niego śliczną nagrodę. Jaheira bez słowa minęła niziołka. – Nagrodę? – zapytał Abdel. – Jasne, chłopcze – potwierdził Montaron i klepnął najemnika po ramieniu. – A co myślisz, że leziem tam tyle czasu ino by sprawiedliwości stało się zadość? Jaheira spojrzała na niziołka i rzuciła: – A co ty możesz wiedzieć o sprawiedliwości, złodzieju? Na ułamek sekundy oczy Montarona stały się zimne i Jaheira cofnęła się krok w tył. Jakby przeczuwając konflikt, Khalid zatrzymał się i odwrócił, jednak nie podszedł do nich. Abdel patrzył na niziołka. – Spoko, panienko – powiedział Montaron i chrząknął. – To ino interes, nie? – A jaki jest twój interes, Montaronie? – zapytała. – Jeśli idzie ci o te sakiewki w „Pomocnej dłoni” – odparł jowialnie – to może winnaś mi podziękować, że wybawiłem chłopaka z opresji. – Wybawiłeś chłopaka z opresji? – zapytał Khalid, jego głos był tak cichy, że ginął na wietrze i pośród krakania wron. Montaron spojrzał na niego z uśmiechem. – Jasne – rzekł. – Jak i nas wszystkich. – Śpij piorunie – krzyknął nagle Xzar. – Piorunie śpij!
Abdel, Montaron, Jaheira i Khalid – wszyscy spojrzeli w kierunku bełkoczącego maga. Xzar był już jakieś pięćdziesiąt metrów od nich i z pewnością nie mógł słyszeć ich rozmowy. Abdel wybuchnął śmiechem, zaraz po nim Montaron, Khalid też do nich dołączył, jedynie Jaheira w milczeniu ruszyła naprzód. – W każdym razie dzięki – powiedział Abdel do Montarona. – Nie ma za co, dzieciaku – odparł Montaron. – Jeszcze mi się odwdzięczysz. Jestem tego pewien. *** Odkąd wyruszyli z „Pomocnej dłoni” zatrzymali się po drodze tylko w Beregoście i nawet przespali się w gospodzie, za co zapłacił Montaron. Ich odpoczynek był jednak krótki, nawet dla Abdela, który przywykł już do spania pod rozgwieżdżonym niebem, dlatego wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wreszcie dotarli do górniczego miasteczka Nashkel. Abdel nie wiedział, czy to szczęście czy pech, że akurat na polach przed miastem odbywał się jakiś festyn. Podczas drogi słyszał od Jaheiry i Khalida, nawet od Montarona jedynie złe wieści na temat Nashkel tak, że zaczął już je sobie wyobrażać jako jakieś upiorne miasto. Wyobraził sobie zdesperowanych górników żebrających na ulicach, wszystkie sklepy zamknięte, rodziny pakujące się do wozów w poszukiwaniu zieleńszych pastwisk, i ponurych pijaków, których tak wielu widział w tawernach Wybrzeża Mieczy. Zamiast tego małe miasteczko tętniło życiem i kolorami. Wozy stały wszędzie, gdzie się dało, a przyjezdni kupcy wystawiali swój towar na sprzedaż. Trzech mężczyzn w kolorowych strojach żonglowało pochodniami. Jakiś gnom grał harmonijnie na czymś, co przypominało skrzyżowanie dud z wozem, a rumiane dzieci biegały po całej okolicy, nie czując zmęczenia. Na ulicach kręcili się żołnierze w barwach Amnu. Montaron trącił łokciem Abdela, zwracając jego uwagę na grupkę młodych kobiet, które niziołek najwyraźniej uznał za atrakcyjne. – Chciałoby się sprawdzić ich kopalnie, nie, dzieciaku? – zażartował niziołek, pękając ze śmiechu. Abdel doskonale wiedział, co mały złodziej ma na myśli, ale nic nie odpowiedział. Jaheira chrząknęła i powiedziała do niziołka: – Kiedy w mieście jest tylu żołnierzy, takie kobiety są bardzo zajęte. – Takie kobiety – sprecyzował Montaron – są zawsze zajęte. A poza tym w pobliżu nie ma zbyt wielu żołnierzy. – Wygląda na to, jakby cieszyło cię, że maszerują na północ, niziołku – odparła Jaheira. – A może już wiesz, co złego tu się dzieje? Montaron zaśmiał się w sposób, jaki Abdel słyszał u niego często w ciągu ostatnich trzynastu dni. – Nie wiem nic, dziecinko. Mniej nawet niż ty, jeśli te gadki o wojnie są prawdziwe.
– Ktoś pragnie rozlewu krwi pomiędzy Wrotami Baldura a Amnem. To wiem. – A co, jeśli to Amnianin tego chce, dziecinko? – zapytał niziołek, wykrzywiając usta. – Będziesz na tyle głupia, by go powstrzymać? Jaheira wciągnęła głęboko powietrze i właśnie zamierzała coś odpowiedzieć, kiedy nagle powstrzymała się i spojrzała na Abdela. Młody najemnik usiłował powstrzymać się od śmiechu i to było widać. – To bardzo poważna sprawa – powiedziała. Abdel uśmiechnął się i pokiwał głową. – Powinniśmy poszukać gospody – włączył się Khalid do dyskusji, próbując załagodzić sytuację. – Prześpimy się w wygodnych łóżkach, a rankiem wyruszymy do kopalni. Jaheira przyznała mu rację i poszła za nim w tłum rozbawionych ludzi. Abdel popatrzył za nią, a Montaron na niego. Niziołek także zniknął w tłumie. – Idziemy, synu Bhaala – odezwał się nagle Xzar. Młody najemnik odwrócił się do maga i powiedział – Idź za Khalidem, magu. Xzar zawahał się, a Abdel chwycił go za ramię. – Dotknął mnie! – zaskrzeczał Xzar. – Nie dotykaj mnie! Ze dwa tuziny osób oderwało się od swoich zajęć i spojrzało na Abdela, choć to Xzar był przecież szalony. Abdel wciągnął głęboki oddech, opanowując żądzę zabicia denerwującego maga, po czym odszedł. *** Abdel wiedział, gdzie wszyscy poszli, ale nie skierował się za nimi do gospody. Już wcześniej pracował i podróżował z różnymi osobami; niektórych lubił, innych nie. Podróżował też z kobietami, ale żadna z nich nie poruszyła go tak, jak Jaheira. Spotkał z tysiąc mężczyzn pokroju Khalida, jak sobie przypominał, spokojnych i poważnie traktujących powierzone im zadanie. Montaron jako niziołek raczej nie liczył się na Wybrzeżu Mieczy; zręczny złodziej, który wiedział, co kryje się w cudzych kieszeniach i za zamkniętymi drzwiami. Xzar stanowił dla niego zagadkę. Spotykał już szaleńców, ale ten był zarazem szalony i inteligentny, obłąkany i zarazem zdolny na tyle, by parać się magią. Abdel włóczył się po terenie festynu i zastanawiał się, co właściwie tutaj robi. Przyłączył się do dwóch... nawet czterech przypadkowo spotkanych obcych osób w misji, której celu nawet nie rozumiał i za którą prawdopodobnie nie otrzyma zapłaty. Szczęśliwie Montaron potrafił ukraść tyle, by mogli nocować w gospodach i pić piwo, ale nie był to sposób na życie, który preferował Abdel. Sam potrafił zarobić na siebie i chciał, żeby tak właśnie było. Ciekawe, czy w tutejszych kopalniach wciąż mają kłopoty? Festyn zdawał się maskować jakiekolwiek problemy mieszkańców Nashkel, co dla Abdela było oczywiste już na pierwszy rzut oka. Wszędzie stały wozy przyjezdnych kupców, a mieszczanie z uwagą przyglądali się ich towarom, lecz prawie nikt nic nie kupował.
Mężczyźni wyglądali na zdenerwowanych, a kobiety zachowywały powagę. – Piwo wietrzeje – odezwał się nagle z tyłu głos Montarona. – Idziesz ze mną? Abdel odwrócił się zaskoczony i zarazem rozbawiony łatwością, z jaką niziołek potrafił znikać w tłumie, to znów nagle się pojawiać. Abdel nigdy nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest być o dwie stopy niższym niż wszyscy wokół; jego problem był zupełnie odwrotny. – Źle się dzieje, nie? – Jeśli idzie ci o kopalnie rudy – odparł Montaron – to tak. – No to gdzie nasz pracodawca? Kto nam zapłaci za ochronę kopalni? Montaron uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Pójdziem tam jutro z rańca i się dowiem. A tymczasem – zmienił temat niziołek, wyciągając zza pazuchy skórzaną sakiewkę – masz tu trochę grosza. Jak festyn się skończy, idź do gospody, to napijem się piwka. – Nie mogę przyjąć tych pieniędzy. – To one cię żywiły całą drogę – przypomniał mu Montaron, nie spodziewając się po Abdelu poczucia winy. – Weź je i obacz, co se możesz kupić. Montaron kiwnął głową w stronę jednego z kupieckich wozów, roześmiał się i po raz wtóry rozpłynął w tłumie. Abdel przyglądał się wozowi i jego właścicielowi. Mężczyzna był ubrany jak Calishitanin, choć jego rysy wyraźnie wskazywały na to, że pochodził z północy. Może z Waterdeep, może z Luskan, zgadywał Abdel. Człowiek sprzedawał różne buteleczki, być może perfumy. Kupiec zauważył, że Abdel mu się przygląda i posłał mu szeroki, wystudiowany uśmiech, odsłaniając szczerbate zęby. – Mikstury – zawołał mężczyzna, a jego akcent potwierdził jego północne korzenie – eliksiry, olejki, maści na wszystkie dolegliwości i na każdą okazję. Abdel podszedł, ściskając w dłoni małą, pobrzękującą sakiewkę od Montarona. – Szanowny panie – powiedział kupiec. – Widzę, że jesteś w potrzebie. Abdel zmieszał się. – Naprawdę? – zapytał. – A co takiego potrzebuję? Kupiec roześmiał się. – Walczysz – zaczął, oceniając Abdela po wyglądzie – i walczysz dobrze, to pewne. Potrafisz się obronić z pewnością, ale i tak jesteś narażony na pechowy cios w plecy albo przypadkowe trafienie. Jeden łyk tego – podniósł do góry srebrną fiolkę – i nie będziesz czuł żadnego bólu. – Za cztery miedziaki mam piwo, które działa tak samo. – Och, to prawda – nie zrażał się kupiec – ale widzisz panie, następnego ranka wciąż będziesz miał ranę, jeśli byś ją leczył tylko piwem, a za sprawą tego cudeńka rana zniknie raz na zawsze. Sekret sprzed wieków, ale może być twój, jeśli zapłacisz. – Sekret czy napój?
– Och, napój oczywiście – powiedział kupiec i spojrzał na małą sakiewkę w dłoni Abdela. – Chyba że masz o wiele większy trzos gdzieś za pasem. Abdel wybuchnął śmiechem i podszedł bliżej. Zapytał o kilka innych buteleczek i usłyszał historie, w które tylko szaleniec mógłby uwierzyć. Było coś w tym targowaniu się z uśmiechniętym kupcem, co uspokajało Abdela. Przez ostatnie dziesięć i pół dnia był tak podenerwowany, jak nigdy wcześniej w całym swoim życiu. Nagle wszystko się zmieniło, choć nadal wydawało się biec powoli. – Kwas? – zapytał Abdel, nie znając tego słowa. – Tak, wielki wojowniku, tak – potwierdził kupiec. To niebezpieczna mikstura, która pali jak płynny ogień. Wynalazek szalonego geniusza z Netheril, dzisiaj w cenie, którą tak uczciwy człowiek jak ty, panie, uzna za niską. Właściwie owa cena, którą uczciwy człowiek uznałby za niską, była dyskusyjna, ale po godzinie Abdel wmieszał się w tłum, ściskając w ręku sakiewkę, w której tym razem znajdowały się mała srebrna buteleczka, nieco większa szklana i cztery miedziaki.
Rozdział szósty
– Oh, proszę, dziecinko – westchnął Montaron. – Nie chcę cię przecie truć, w imię Urogalan. Jaheira jedynie chrząknęła w odpowiedzi, ale Khalid sięgnął po bukłak, który niziołek proponował. Uniósł bukłak tak delikatnie, jakby miał wybuchnąć i powąchał. Wzdrygnął się. – Cuchnie jak piwo. – Boż to piwo, mój przyjacielu – potwierdził Montaron. – Golnij sobie... Na szczęście. Khalid uśmiechnął się i obrzucił spojrzeniem Xzara i Abdela. Obaj wypili już pokaźną ilość specjału Montarona i jak na razie trzymali się na nogach, cali i zdrowi. – Khalid... – zaczęła Jaheira, ale urwała widząc, jak jej mąż unosi bukłak do ust i pije. Przez chwilę smakował piwo w ustach, zanim je przełknął, przymykając przy tym oczy. Kiedy je otworzył, powiedział do Jaheiry: – Napij się, daj tę satysfakcję niziołkowi. Może to rodzaj rytuału. – Idziemy, gdzie tylko Oghma wie, co tam jest, dziecinko – dodał Montaron. – Odrobina szczęścia ci nie zaszkodzi. – Piwo szczęścia – zirytowała się Jaheira, ale chwyciła bukłak i szybko przełknęła płyn, byle tylko mieć już to za sobą. – To co, możemy ruszać? – zapytał Abdel, drapiąc się w szyję pod kolczugą. Odkąd wyszli z Nashkel, maszerowali już cały poranek, ale wciąż nie dotarli do kopalni. Montaron zatrzymał wszystkich w miejscu, w którym od głównej dróżki odchodziła wąska ścieżynka, i oznajmił, że to jest skrót, który zaprowadzi ich do kopalni bez marnowania czasu. Wypicie „piwa szczęścia” na rozstaju było zabawnym rytuałem, który zaproponował, by uchronić się od niebezpieczeństwa na nowej drodze. Abdel wypił zaraz po Xzarze, bez wahania. Widział już, jak obcy ludzie potrafią przynosić szczęście. Teraz był trochę drażliwy z powodu wyprawy do kopalni. Jaheira oddała niziołkowi bukłak i cała piątka ruszyła nową ścieżką. Gęsta trawa okalająca ścieżynkę przeszła w rozległą łąkę czarnych kwiatów. Wszędzie było ich pełno i choć Abdel nigdy nie zwracał uwagi na coś takiego jak kwiaty, to jednak odniósł wrażenie, że
w przypadku tych jest coś dziwnego. Wszystkie były takie same, rosło ich bardzo dużo i było w nich coś takiego, co trudno było określić. – Wszyscy za mną, bardzo ostrożnie – powiedział Montaron niskim i pełnym powagi głosem. – Na szczęście? – zadrwiła Jaheira. – Czy może obawiasz się zdeptać te piękne kwiatki? Abdel schylił się i zerwał jeden. Zamierzał wręczyć go Jaheirze, nawet wyobraził sobie, jak wkłada go jej za ucho, odgarniając kosmyk jej czarnych włosów i... – To twój ogród – zapytał Khalid, przerywając Abdelowi jego fantazje. – Czyż nie, Montaronie? Abdel zarumienił się i zesztywniał zmieszany, ale nikt tego nie zauważył. – Niebezpieczeństwo czai się wszędzie, mój amniański przyjacielu – odparł Montaron. – Nawet na tej łące pełnej pięknych kwiatuszków, choć w ciemności mogą one być nieco mniej kuszące. Niziołek zamilkł na chwilę, idąc ostrożnie z uszami przy ziemi i nasłuchując. Wiódł ich przez łąkę zygzakiem, na pozór bez sensu. Jednolity dywan kwiatów, ich kolor i zapach działały na wszystkich kojąco. Abdel zapomniał o swoim zakłopotaniu, Xzar przestał odganiać niewidzialne owady i mruczeć pod nosem, zaś Khalid i Jaheira podążający za Montaronem w ogóle się nie odzywali. – Przeklęte słońce – przerwał ciszę Montaron. Abdel pierwszy dostrzegł stojącą pośrodku łąki starą, rozwalającą się chałupę. Był to prosty budynek z desek pokrytych złuszczoną, szarą warstwą czegoś, co kiedyś musiało być białym wapnowaniem. Dach zapadał się i porastał go mech. Okiennic nie było, może wypadły całe lata temu, pozostawiając po sobie jedynie cienie na wapnie ścian. Okna ziały czarną pustką. Abdel westchnął na widok domu. Dom rodzinny, pomyślał, dom, w którym kiedyś mieszkała rodzina. – Bogowie! – krzyknął Montaron i stanął jak wryty. Wszyscy zatrzymali się. Jaheira wpadła na plecy Abdela i młody najemnik usunął się w bok, unikając dłuższego kontaktu. Kiedy odwrócił się do tyłu, aby coś jej powiedzieć, jego wzrok napotkał spojrzenie jej męża. Khalid zmusił się do uśmiechu i odwrócił wzrok. Abdel znów się zaczerwienił. – Co to? – zapytał najemnik Montarona, usiłując pokryć swoje zmieszanie. – Ciało – rzekł krótko Xzar. – Martwe ciało. Abdel otworzył szeroko oczy ze zdumienia i postąpił naprzód, depcząc kilka kwiatów. Montaron drgnął, kiedy to zobaczył, a Abdel zignorował niziołka, który gapił się na niego przez następne kilka minut, jakby spodziewając się czegoś, co się z nim mogło stać. Abdel spojrzał na ciało leżące u stóp Montarona. Mężczyzna nie żył już od kilku dni, ale nie było widać specjalnych oznak rozkładu. Nie było też much, co Abdel uznał za najbardziej dziwne. Martwe ciało leżące na powietrzu przez kilka dni musiało zwabić muchy. Mężczyzna był
człowiekiem, odzianym w prostą kolczugę kółkową, jaką noszą zwykle niedoświadczeni najemnicy lub szeregowi piechurzy. Jogo oczy były białe, przechodzące w odcień szarozielony. Z ust wystawał mu czarny, spuchnięty język. Wokół nie było widać krwi, a ciało nie nosiło śladów obrażeń. – Co go zabiło? – zapytał Abdel, nie wierząc, że usłyszy odpowiedź. – Trucizna, czy tak? – zaproponował Xzar, unikając kontaktu wzrokowego z Abdelem, jak zwykle zresztą. Abdel pokiwał głową, uznając to za sensowne. Montaron uklęknął przy martwym ciele i zaczął przeszukiwać jego pas. – Montaron! – oburzyła się Jaheira. – Dlaczego nie zostawisz martwego w spokoju? – Ona ma rację, Montaron – potwierdził Abdel. – Zostaw go. Montaron zignorował ich i wstał dopiero wówczas, gdy coś znalazł. – Klucze? – zapytał Abdel, widząc, co niziołek trzyma w dłoni. Było ich kilka, pół tuzina wielkich kluczy z brązu na prostym, żelaznym kółku. – Jeśli dowiesz się, gdzie on mieszkał – zadrwił Khalid – z pewnością będziesz bogatym złodziejem. Montaron uśmiechnął się i rzucił przez ramię spojrzenie na rozpadającą się chałupę. – Wystarczająco blisko? – zapytał. Lodowaty dreszcz przebiegł Abdelowi wzdłuż kręgosłupa na myśl o tym, jak łapczywie złodziej grabi wspomnienia, które kryły się w tym doskonałym domu, domu, w którym on sam mógłby dorastać. Młody najemnik potrząsnął głową, jakby starając się odrzucić te dziwne, melancholijne myśli, które go naszły, będące oznaką słabości. Złowił przypadkiem spojrzenie Xzara, przywracając mu na usta znajomy grymas. Abdel wyrwał Montaronowi pęk kluczy i zacisnął je w swej wielkiej, twardej dłoni tak mocno, że prawie przebiły mu skórę. – Zostaw to – powiedział Abdel – i jego też. Mieliśmy iść do kopalni i tam właśnie pójdziemy. Abdel odwrócił się i ruszył przed siebie, a Montaron puścił go przodem i wymienił z Xzarem długie, porozumiewawcze spojrzenie. Mag kiwnął głową i ruszył za Abdelem. *** Abdel nigdy nie był w kopalni, a ta wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażał. Prosty tunel o kwadratowym przekroju i nisko zawieszonym stropie, wspartym co jakieś piętnaście, dwadzieścia stóp wielkimi drewnianymi stemplami. Ściany były topornie wykute w skale, zaczynającej się już u wejścia w głębokim, górniczym szybie. Kopalnia znajdowała się tylko parę godzin drogi od łąki czarnych kwiatów. Idąc skrótem Montarona, natknęli się na grupę zmęczonych górników zmierzających z powrotem do Nashkel. Ludzie nieśli kilofy i łopaty, ale nie ciągnęli ani jednego wozu z rudą.
Górnicy obrzucili ich obojętnym spojrzeniem. Wyraźnie wyglądali na nieszczęśliwych. Grupa amniańskich żołnierzy kręciła się przy wejściu do kopalni. Wielki, umorusany na czarno mężczyzna wydawał się tu rządzić. Z wyraźną irytacją marszczył brwi na widok żołnierzy, a młody amniański sierżant starał się tego nie zauważać. – Stanowczo dzieje się tu coś niedobrego – powiedział później Abdel, a jego głos poniósł się echem w głąb tunelu. – Jasne, dzieciaku – odpowiedział mu równie dźwięczny głos Montarona skrytego w mroku za jego plecami. – A ten wielki, gruby Emerson zapłaci nam, żeby to powstrzymać. Kiedy wcześniej dotarli do szybu, Emerson, szef kopalni sięgnął ręką do wagonika i wyciągnął bryłę szaro-brązowej skały. Ścisnął ją w dłoni i gruda rozpadła się w pył. Szef zaklął i cisnął bezwartościowy pył na suche podłoże, zaściełane takim samym. Odwrócił się od wagonika i odszedł. Górnicy, którzy stali obok, wcale nie wyglądali lepiej niż ich zwierzchnik, a twarze ściskał im strach. Ten pył niegdyś był ich źródłem utrzymania. A raczej ruda żelaza. – On wcale nie musi nam zapłacić, Montaronie – rzekła Jaheira. – Ta kopalnia oznacza dla tych wszystkich ludzi życie. – Jasne, damulko. – Montaron chrząknął. – Ale jest kilka rzeczy równie drogich jak życie. Emerson przyjrzał im się uważnie, oceniając ich wygląd i ubiór, zanim zdecydował się wpuścić ich w głąb korytarza. Górnicy zdążyli już sprawdzić ten tunel w ciągu ostatnich kilku godzin i Emerson raczej już nie liczył na to, że ta dziura w ziemi, która kiedyś utrzymywała całe Nashkel, znów będzie zdatna do eksploatacji. – Jesteś bardzo humanitarny, Montaronie – powiedział Khalid z sarkazmem. Tylko Montaron roześmiał się na ten komentarz. – Przecie żyją... – Tędy – odezwał się Xzar, głośniej niż kiedykolwiek. – Tędy, tak? Tędy. Montaron skinął i ruszył za Xzarem. Abdel postąpił krok za nimi, ale zatrzymał go lekki dotyk Jaheiry. Abdel w sekrecie ucieszył się, że go dotknęła i nawet nie drgnął. – Dlaczego tędy? – zapytała, spoglądając w drugi korytarz. Stali w miejscu, w którym tunel rozwidlał się. – A bo tak – odparł Montaron i wzruszył ramionami. – Tędy jest równie dobrze jak tamtędy. – Tędy – dodał Xzar. – Na pewno. Montaron westchnął i popatrzył na przyjaciela. Mag szarpnął głową wściekle. – Tędy, Montaronie, tak? – Równie dobrze jak tędy? – zapytała Jaheira z nutą sarkazmu w głosie. – Skąd wiecie którędy iść? – zapytał Khalid, groźnie postępując naprzód. Abdel spojrzał na Montarona, czekając na odpowiedź.
– Mój przyjaciel jest magiem – odrzekł niziołek – tak więc... jest wyczulony na tego rodzaju rzeczy. – Jakiego rodzaju? – zapytała Jaheira. – Trujące żelazo? – Trujące żelazo? – zdziwił się Abdel. – Co za głupota. Czy to możliwe? – Zapytaj swego małego kumpla – zaszydził Khalid. – Jeśli chcecie iść tamtędy, Amnianie – odparł Montaron, z widocznym wysiłkiem starając się zachować uprzejmość – to pozwólcie nam iść tędy, ale najpierw wytłumaczcie się, dlaczego chcecie iść właśnie tamtędy. – Oskarżasz nas – stwierdziła Jaheira wściekle – to oskarż też cały Amn. Ta kopalnia zaopatruje... zaopatrywała w żelazo tak samo Amn, jak i Wrota Baldura, ale myślę, że wszyscy wiemy, kto tu kim jest, niziołku. Montaron uśmiechnął się i pokiwał głową. – Acha, już kapuję, malutka. – To nie moja sprawa – odezwał się Abdel – i z pewnością nie ma nic wspólnego z Gorionem, który nie był ani górnikiem, ani hutnikiem, ani kowalem. Po co my tu w ogóle jesteśmy? – Aby powstrzymać wojnę – odpowiedziała Jaheira, nie spuszczając wzroku z niziołka. Montaron odwrócił się i zagłębił się kilka kroków w mroku sztolni, tuż za Xzarem. – Udowodnij to – powiedział, a jego głos odbił się głośno echem w rozwidleniu korytarzy. – Dostaniesz wtedy wystarczającą nagrodę i we Wrotach Baldura, i w Amnie. Xzar zamruczał coś i nad jego głową pojawiło się małe źródło żółtego światła, podążające wraz z nim w dół sztolni. Abdel westchnął, patrząc jak się oddalają, magiczne światło oświetlało ich w ciemności korytarza. Zaczekał, aż Montaron odwrócił się, by zobaczyć, czy za nimi idą. Jaheira i Khalid nie ukrywali, że pójdą jedynie zmuszeni siłą. Nie minęła minuta, jak Abdel ich dogonił, a wówczas Xzar nagle się zatrzymał. Mag pochylił się, a wraz z nim obniżyła się świetlista kula, zawieszona cały czas zaledwie kilka cali nad jego głową. Błysk odbitego światła przykuł uwagę Abdela do małej srebrnej buteleczki leżącej na podłożu korytarza. Xzar chwycił ją pomiędzy kciuk a palec wskazujący i bardzo powoli i ostrożnie uniósł, jakby wyciągał za ogon martwą mysz z pułapki. – Amniański wyrób – powiedział Xzar, pokazując buteleczkę Abdelowi. – Czy tak? – Oto jest – zaczął Montaron – dowód. Leżał na ziemi, tak że każdy głupiec – bez obrazy, Xzar – mógł go zauważyć. Amniański wyrób, na pewno. – Co to jest? – zapytała Jaheira szorstko. – Amniański – rzekł Xzar, wstrząsając dłońmi i podnosząc je do góry. – Nithrik glah – zaczął mamrotać mag. Abdel chwycił dłonie maga i krzyknął: – Nie rób tego Xzar! Krzyknął tak głośno, że Montaron i Jaheira zatkali uszy. Mag spojrzał na Abdela z wściekłością i zaskrzeczał: – Nie dotykaj mnie!
Montaron wyciągnął miecz, więc Abdel puścił ręce maga i sam sięgnął po swój. Zanim wydobył swe wielkie, szerokie ostrze z pochwy, zdążył zauważyć, że niziołek skierował swą broń nie przeciwko niemu, lecz półelfom. Zanim Abdel zdał sobie sprawę z sytuacji, cała czwórka była już uzbrojona, a Xzar właśnie rozpoczynał rzucanie następnego czaru. – Amniańska zdrada – powiedział Montaron i splunął. Nawet Abdel uznał, że niziołek przesadza. – Spójrz na tę buteleczkę, Abdel. Jest taka sama jak ta, którą kupiłeś w Nash... – urwał nagle i popatrzył na Abdela. – Jaką niby buteleczkę kupiłem w Nashkel? – zapytał Abdel, zaciskając palce na rękojeści miecza. Xzar drgnął i podniósł ręce. Abdel zareagował szybko, ale może było coś w tym nienaturalnym magicznym świetle, pochyłości korytarza czy martwym, pełnym kurzu powietrzu, że okazał się niewystarczająco szybki. Khalid zamachnął się mieczem i Abdel instynktownie odbił jego ostrze pałaszem i skontrował cios. Poczuł, jak jego broń zatapia się w piersi Amnianina i usłyszał krzyk, który mógł należeć równie dobrze do Khalida, jak i Jaheiry, a może nawet obojga. Xzar wymamrotał coś, a Abdel usłyszał wyraźnie, jak Montaron mówi: – Nie! Krew trysnęła Abdelowi na twarz i na sekundę przymknął oczy. Okazało się to dla niego szczęśliwe, bo właśnie w tym momencie magiczne światło Xzara rozjarzyło się, a Jaheira i Montaron zaklęli. Abdel poczuł, że Khalid pada. Jego pałasz wciąż tkwił w boku półelfa. Abdel, trzymając rękojeść lewą ręką, sięgnął prawą po sztylet, ale zanim zdążył wyciągnąć go z pochwy, coś małego, twardego i szybkiego podcięło mu nogi. Stracił na chwilę oddech i runął w tył. Sztylet wyśliznął mu się z dłoni i usłyszał brzęk metalu uderzającego o skałę. Nie czekał aż umilknie echo, chwycił prawą ręką za miecz i wyciągnął go z ciała leżącego Amnianina. – Za nią! – wrzasnął Montaron i Abdel, mrugając powiekami, by oczyścić oczy zalane krwią, podniósł się i podążył za nim. Kiedy echo kroków niziołka i najemnika ucichło w oddali mrocznej kopalni, Xzar schylił się i podniósł ciężki, srebrny sztylet. Przez chwilę podziwiał jego grawerowane ostrze, nie podejmując pościgu. W końcu odwrócił się w stronę wyjścia i schował sztylet do wielkiej skórzanej sakwy zawieszonej u pasa. – Tak – zamruczał do siebie – tak, tak daleko, tak.
Rozdział siódmy
Światło pochodni drażniło Montarona. Niziołek protestował, kiedy najemnik zatrzymał się, by ją zapalić, ale oddalili się już od mruczącego maga na tyle, że Abdel zaczynał tracić widoczność w ciemności. Biorąc pod uwagę szybkość, z jaką uciekała Jaheira, Abdel domyślił się, iż ma w sobie wystarczająco dużo elfiej krwi, by móc widzieć w ciemnościach. Montaron nie tylko potrafił widzieć w ciemności, ale też wolał ją od nawet słabego światła. Sporo było różnych sztolni odchodzących od głównego korytarza, więcej niż ich się Abdel spodziewał. Zdał sobie sprawę, że będzie potrzebował sporo szczęścia, by znaleźć wyjście czy Jaheirę. Wyprzedził Montarona i wtedy uświadomił sobie, że bez niziołka będzie jeszcze gorzej. Zwolnił więc, ciężko dysząc i w końcu się zatrzymał. – Zapomnij... dzieciaku... – wysapał Montaron, kiedy stanął wreszcie przy Abdelu, opierając obie dłonie o kolana. – Ona... uciekła. Abdel otarł ramieniem czoło z potu i pokiwał głową, chociaż nienawidził przyznawać się do porażki. Pochodnia rozjarzyła się nagle i Abdel poczuł w powietrzu zapach, którego wcześniej tu nie było. Coś cuchnęło niczym mokra psia sierść, może wilgotna skóra... może pot. – Czujesz to? – wyszeptał. Montaron rozejrzał się, potwierdził i wejrzał w mrok. Założywszy, że Abdel ruszy za nim, niziołek zaczął pełznąć w kierunku bocznej sztolni. Abdel rzeczywiście poszedł za nim, wciąż trzymając w prawej dłoni miecz, a w lewej pochodnię, którą zrobił z brudnych szmat i kawałka drewna ze stempla podpierającego strop. Kiedy podeszli na skraj tunelu, Montaron wyjrzał zza rogu i natychmiast przytrzymał Abdela, żeby nie szedł dalej. – Koboldy – wyszeptał niziołek, a od strony korytarza doleciał odgłos kamienia uderzającego o skałę. Abdel uznał, że koboldy ich zauważyły, więc ruszył naprzód. Były tam trzy brudne, małe stworzenia. Jeden z koboldów stał na straży, ale nie on pierwszy ujrzał Abdela wypadającego zza rogu. Abdela zobaczył stwór, który stał obok wagonika z rudą. Trzeci kobold stał mu na ramionach i wlewał coś do środka wagonika, na
skalny miał z rudą żelaza. Kobold na dole zapiszczał, niczym mały dworski piesek, a nogi mu zadrżały, czy to ze strachu czy z chęci ucieczki. Strażnik odwrócił się, lecz nie w stronę Abdela. Ten głupiec spojrzał na piszczącego towarzysza, który zapiszczał jeszcze raz, gdy Abdel uciął strażnikowi głowę. Kobold na spodzie nie czekał dłużej i rzucił się do ucieczki, a stojący mu na ramionach wpadł głową do wagonika. Rozległ się szczekliwy jazgot i brzdęk tłuczonej butelki, która wypadła koboldowi z ręki. Mały stwór, który pierwszy zauważył Abdela, pędził w dół tunelu na łeb, na szyję. Abdel zatrzymał się tylko na chwilę, by rozpłatać gardło siedzącemu w wagoniku koboldowi końcem skrwawionego pałasza. W tym samym momencie pojawił się Montaron, podnosząc rękę, by powstrzymać Abdela przed pościgiem za uciekającym w ciemność stworem. – Co oni robili? – zapytał Montaron. Abdel odpowiedział po upływie jednej czy dwóch sekund. Krew znowu uderzyła mu do głowy i chciał pognać za uciekinierem, dorwać go i zabić. – Nie wiem – odrzekł w końcu. – Wylewali coś na te kamienie. Abdel machnął ręką w stronę wagonika i ciał dwóch martwych koboldów, ale wciąż patrzył w mrok korytarza przed sobą, starając się usłyszeć choćby echo drobnych nóżek. – Paskudne bestyjki, nie, dzieciaku? – skomentował Montaron i kopnął odciętą głowę, która potoczyła się po pochyłości sztolni w ślad za uciekającym koboldem. Koboldy okazały się małymi, psowatymi humanoidami z wielkimi łapami o długich palcach, długich, zakrzywionych, szpiczastych uszach jak u nietoperza i krótkich, ostrych różkach niczym u jaszczura. Ich pomarszczona skóra wydawała się w świetle pochodni pomarańczowa, choć naprawdę była pewnie brązowa. Były ubrane w brudne szmaty zakrywające tors i biodra. Strasznie cuchnęły. Montaron przysiadł obok bezgłowego ciała i koniuszkiem palca dotknął rozbitej butelki. – Co to? – zapytał Abdel. – Co co? – Ta butelka – wyjaśnił Abdel. – Co oni wylewali na te kamienie? – Na rudę – poprawił Montaron. – To nie kamienie, ino ruda żelaza. Moje zdanie jest takie, że cokolwiek to jest, to właśnie to daje tę żelazną zarazę. – Koboldy? – zapytał Abdel pełnym powątpiewania głosem. Słyszał wiele historii o koboldach, a nawet przypadkiem spotkał kilka z nich, kiedy zrobiły podkop do piwniczki gospody „U Liama”. Ale to nie były stwory, które byłyby w stanie opracować jakiś międzynarodowy spisek, zatruwając rudę żelaza i wywołując wojnę pomiędzy dwoma potężnymi państwami na powierzchni. Koboldy, o ile Abdel wiedział, były tchórzliwymi kanaliami żyjącymi pod ziemią, które swój brak inteligencji nadrabiały zdecydowanym brakiem etyki. – Mało prawdopodobne, przyjacielu – wybuchnął śmiechem Montaron. – Ale może
zostały opłacone? Opłacone przez Amnianów, żeby zaszkodzić ludziom z Wrót Baldura? – Jesteś pewien, że nie ma innego rozwiązania? – powiedział Abdel, wskazując na gliniane skorupy po rozbitej butelce. – Buteleczka, którą kupiłem w Nashkel i której nigdy ci nie pokazywałem, była srebrna i doskonałej roboty. Jeśli więc mówisz, że jest ona wyrobem amniańskim, to dobrze, ale z pewnością ta tutaj nie pochodzi z tego samego miejsca. Montaron wzruszył ramionami, ale się nie odwrócił. Kiedy Abdel czekał na odpowiedź, usłyszał w ciemności korytarza szmer żwiru. Dwoma wielkimi susami skoczył w głąb tunelu. Światło pochodni wyłowiło z mroku oczy kobolda, jego dwie wielkie rozżarzone pomarańczowo źrenice powiększyły się z zaskoczenia i strachu. Rozległo się krótkie szczeknięcie i stwór rzucił się do ucieczki. Tym razem Abdel nie wahał się, tylko pomknął jak strzała za uciekinierem. Biegł kierując się zarówno wzrokiem jak i słuchem. W miarę jak kobold co chwila zmieniał kierunek, wskakując do bocznych korytarzy, Abdel zaczynał czuć się nieswojo w zdradliwym, migoczącym świetle pochodni. W końcu udało mu się dostrzec plecy uciekającego stwora. Abdel zakładał, że Montaron podąża za nim, bowiem nie wyobrażał sobie, by mógł bez niego trafić z powrotem do miejsca z wagonikiem rudy. I nagle wokół niego zaroiło się od koboldów, które wyłoniły się z ciemności, wchodząc w zasięg światła pochodni ze wszystkich stron. Abdel nie był głupi, żeby liczyć, ilu wrogów ma przeciwko sobie, tylko od razu podjął walkę o życie. Prawą ręką wywijał swym wielkim pałaszem, lewą z równą skutecznością szerzył pogrom wśród koboldów płonącą pochodnią. Koboldy umierały, krwawiąc lub płonąc, co dla Abdela było bez różnicy. Czasem któremuś stworowi udało się zadrasnąć Abdela zardzewiałym sztyletem, kamiennym toporkiem lub skradzionym narzędziem górniczym czy też ukłuć prymitywną włócznią z ostrym kamieniem zamiast ostrza. Abdel otrzymał może z tuzin lekkich ran, nie zagrażających jego życiu, i zabił tyle samo koboldów. Pozostałe przy życiu straciły cały swój rezon i wycofały się poza oświetlony pochodnią krąg. Walka stanowiła jedną wielką kakofonię pisków, szczęknięć i warknięć, i choć od tego hałasu dzwoniło już Abdelowi w uszach, był pewny, że głos, który przyniosło do niego echo z głębi korytarza, należy do Jaheiry. Nie dosłyszał słów, lecz ton głosu był oczywisty. Jaheira wzywała pomocy. Pochodnia już przygasała, lecz Abdel nie zwracał na to uwagi, tylko pognał naprzód, wiedziony głosem Jaheiry, co zdawało się trwać godzinami, a zajęło zaledwie kilka minut. Biegnąc, słyszał czasem poruszające się w ciemności koboldy, wciąż czuł wokół smród mokrej psiej sierści, lecz nie zatrzymywał się. Musiał ją znaleźć, nawet gdy uświadomił sobie, że może ona wcale tego nie chciała – z pewnością kogoś wzywała, ale nie jego. Każda kobieta, której zabito by męża, czułaby tak samo. Abdel odsunął od siebie także tę myśl, że już od dłuższego czasu nie widział Montarona. Dotarł do sporej groty, z której promieniście odchodziło pięć korytarzy. Strop wciąż
znajdował się na tyle wysoko, by mógł stać wyprostowany. Na środku pomieszczenia znajdowała się dziura, którą Abdel uznał za naturalny uskok. Ziemia nagle urywała się, otwierając w mroczną czeluść otworu. Abdel usłyszał teraz wyraźnie, jak Jaheira woła: – Jest tam kto?! Głos bez wątpienia dochodził z dziury. Abdel skoczył do krawędzi i krzyknął: – Jaheira! – tak głośno, że echo krzyku zagłuszyło tumult tuzina koboldów, które nagle rzuciły się na niego z tyłu. Stwory mierzyły jakieś trzy stopy wzrostu, sięgając Abdelowi najwyżej do pasa i z pewnością były około sześciokrotnie od niego lżejsze, ale w szóstkę stanowiły razem wystarczającą siłę, by popchnąć go ułamek cala w przód – akurat tyle, by stracił równowagę i runął w dół. Spadając, Abdel przeklinał swą własną głupotę. Dwa koboldy zapiszczały, a trzeci zawył. Cała ta trójka była na tyle głupia, a może nie na tyle szybka, by uniknąć wpadnięcia tuż za nim. Abdelowi w jakiś sposób udało się wylądować na jednym z nich. Mały stwór nie był zbyt miękki i kiedy Abdel przeleciał jakieś siedem metrów w dół, wyraźnie poczuł siłę uderzenia, a tym bardziej kobold pod nim, co potwierdził głośny chrzęst pękających kości. Abdel nie poruszył się i nie otworzył oczu. Z obu stron słyszał jęki umierających po upadku koboldów. Z góry dochodziły piski i szczeknięcia – prymitywny język ich żywych współtowarzyszy. Abdel był zły na siebie, co wcale nie pomagało mu odzyskać tchu. Przez pierwsze kilka sekund od uderzenia w twardą skałę podłoża mógł jedynie wypuszczać powietrze z płuc. Zaczerpnięcie tchu wydawało mu się dawno zapomnianą sztuką. – Abdel! Głos Jaheiry był teraz bliżej i na ten dźwięk Abdelowi udało się wreszcie wciągnąć powietrze do płuc. Jeszcze miał kłopoty z oddychaniem, ale przynajmniej czuł, że kiedyś znów będzie normalny. W tym samym momencie uzmysłowił sobie, że w trakcie upadku zgubił pochodnię i że musiała ona już zupełnie zgasnąć. Dysząc ciężko pełzał w kółko po dnie jamy w kompletnej ciemności, aż natrafił dłonią na pochodnię. Powtórne jej zapalenie zajęło mu tyle czasu, że Jaheira przestała już go wołać, ale on wciąż nie oddychał na tyle dobrze, by móc jej odpowiedzieć. Kiedy pochodnia wreszcie się rozpaliła, Abdel zauważył, że znajduje się w pomieszczeniu jeszcze większym niż to na górze, i że nie jest sam. W tym samym momencie, w którym ujrzał mężczyznę, dotarł do niego jego smród. Widok zatkał go na moment. Mężczyzna biegł na niego, unosząc w górze solidną maczugę z grubego konaru drzewa. Twarz atakującego nie była w pełni ludzka, zadarte nozdrza i sterczące kły zdradzały, że jest półorkiem. Półork ryknął wściekle i opuścił maczugę. Abdel zasłonił się mieczem i z łatwością odbił uderzenie, jednocześnie podnosząc się na nogi. Zanim półork zdążył się powtórnie zamierzyć,
Abdel zdążył przyjąć obronną postawę. Uznając, że półork jest zbyt wolny, by odbić cięcie w krtań, Abdel wziął duży zamach i uderzył szerokim łukiem, celując w gardło. Ostrze napotkało opór. Maczuga półorka była na tyle solidna, by wytrzymać uderzenie, on sam na tyle silny, by zatrzymać cios i o wiele szybszy, niż Abdel podejrzewał. Abdel cofnął się ostrożnie jeden krok w tył, a półork pięć. Świńskie oczka półorka wyrażały niemy strach. Na ten widok Abdel przerwał walkę i zapytał: – Kim jesteś? – Jestem tym, którego Tazok wysłał, by cię zabił – burknął półork. – Spotkałeś Mulaheya. Dźwięk jego głosu sprawił, że Abdel zapragnął go zabić. Był jednocześnie niski i świergoczący, i pełen strachu. Półork spojrzał w otwór w sklepieniu i wydał z siebie serię pisków i warknięć, brzmiących jak szczekliwa mowa koboldów. Dźwięki te miały w sobie moc rozkazu. Półork wydobył z siebie jeszcze jeden dźwięk, który niemal rozśmieszył Abdela, lecz smród, który po chwili się pojawił, wcale nie był śmieszny. Mulahey rozejrzał się dookoła i Abdel zdał sobie sprawę, że półork czeka na posiłki od koboldów. Najemnik zdecydował się nie dawać mu szansy, czekając wraz z nim. Szybko i ostro rzucił się na Mulaheya, który przyjął postawę obronną. Półork był silny, ale Abdel bystrzejszy. Przyparł go do ściany i brał na zmęczenie. Mulahey coś do niego mówił, ale Abdel nie słuchał. Chciał go zabić i cokolwiek ten cuchnący, gruby osiłek miał do powiedzenia, nie interesowało go. Abdel poczuł nagle ohydny smród dochodzący z brudnych spodni półorka. Fala obrzydzenia dodała mu sił i chwilę później Mulahey już nie żył, brocząc krwią z dwóch tuzinów ran.
Rozdział ósmy
– Otwórz to! – wrzasnęła Jaheira. Jej głos pełen był paniki i tylu innych konfliktowych emocji, że Abdel niemal ugiął się pod jego ciężarem. – Nie jestem pewien... – zaczął, rozglądając się za czymś, co mogło posłużyć mu do otwarcia solidnych dębowych drzwi. Grube drewno było obite żelazem. Przez mały, wycięty w drzwiach otwór Abdel mógł zobaczyć w środku czoło Jaheiry. Drzwi były zamknięte na żelazny zamek i choć Abdel nie znał się na tym, to jednak ocenił na oko, że zamek jest naprawdę solidny. Mimo całej swej siły, Abdel nie był stanie otworzyć drzwi. – Nigdy nie uda ci się ich otworzyć, sir – odezwał się miękki męski głos. Abdel zatrzymał się i zajrzał przez okienko w drzwiach. W celi było ciemno i widział jedynie głowę Jaheiry przyciśniętą do drzwi od środka. – Kto tam jeszcze jest oprócz ciebie? – Elf – odparła, wyraźnie poirytowana jego dygresją. – Ale nie obawiaj się, tylko otwórz te przeklęte drzwi! – Mam nadzieję, że zostanie, by nas karmić i dawać wodę – rzekł sucho elf. – Jeśli zabił naszych strażników i nie uda mu się otworzyć drzwi, umrzemy tu z pragnienia, zanim zdążymy umrzeć z głodu. – Uda mu się – powiedziała Jaheira, choć w jej głosie zabrzmiała nutka zwątpienia. – Abdel, znajdź klucz. Gdzieś musi być klucz do tych drzwi. Abdel przeszukał teren, lecz znalazł jedynie kilka innych drzwi prowadzących do pustych cel i wielką, drewnianą skrzynię okutą żelazem, zamkniętą na stalowy zamek. Na podłożu leżał ostry żwir, rosły małe grzyby, a gdzieniegdzie stała w kałużach woda. – Nie ma klucza. – A co z Mulaheyem? – zapytał elf. – Z kim? – Strażnikiem – wyjaśniła Jaheira. – Półork. Gdzie on jest? – Ubiłem tego cuchnącego bękarta – pochwalił się Abdel. – Nie uwierzylibyście, co on zrobił, gdy...
– A gdzie jego ciało? – przerwała mu Jaheira. – Pewnie przy nim znajdziesz klucz. Abdel myślał dłuższą chwilę, zanim wreszcie powiedział: – Nie jestem pewien, jak tam wrócić... Myślę, że go nie znajdę. – Z deszczu pod rynnę – powiedział elf. – Oto wybawca, którego nam sprowadziłaś, moja ty pobratymko. – Zamknij się! – krzyknęła Jaheira, jej głos zdradzał narastającą panikę. – Złodziej! Gdzie jest Montaron? – Nie wiem – odparł Abdel, próbując wyrwać żelazne pręty z okienka w drzwiach. – Nie poszedł za mną. – Nie dziwne – westchnęła. – A czego dowiedziałeś się od Mulaheya? – Co masz na myśli? – zapytał, dając sobie spokój z wyrywaniem prętów. Zaczął przeszukiwać swój ekwipunek, starając się znaleźć coś, co mogłoby mu się przydać do otwarcia drzwi. – Kiedy wypytywałeś półorka – zaczęła gniewnie Jaheira – to co ci powiedział? – O nic nie wypytywałem tej pierdzidupy – odparł. Chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł na dźwięk metalu uderzającego o metal, dobywający się z kieszeni pasa. – Zabiłeś Khalida, czyż nie? – powiedziała zmienionym głosem, gorzkim i ciężkim. – Czy on nie żyje? Abdel nie miał pojęcia, co ma odpowiedzieć. Starał się o tym nie myśleć. Nie chciał zabić Khalida, to był przypadek, ale wiedział, że nie ma co liczyć na wyrozumiałość Jaheiry. Abdel westchnął, kiedy zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy musi rozmawiać z żoną kogoś, kogo zabił. Właściwie dopiero teraz uświadomił sobie, że wszyscy jego bezimienni przeciwnicy mogli mieć w swoim domu kogoś, kto... – Słyszę, że opanowałeś sytuację – zadrwił elf, przerywając Abdelowi tok jego myśli. Zignorował więźnia i wyjął z sakiewki pęk kluczy, znaleziony przy ciele martwego mężczyzny na łące czarnych kwiatów. Nie wiedział, co kazało mu spróbować. I oto ślepa desperacja spotkała ślepe szczęście. Trzeci klucz, który włożył do zamka, przekręcił się z głośnym szczękiem i nagle drzwi uderzyły go w twarz tak silnie, że upuścił klucze i niemal nie stracił pochodni. Jaheira pchnęła drzwi i wyskoczyła z celi na sztywnych nogach. Abdel widział, jak w ten sposób dzieci uciekały przed pająkami. – Montaron i Xzar odeszli? – zapytała, kryjąc swój strach. – Gdziekolwiek są. – powiedział elf – są roztropni. Mam na imię Xan. Elf był o jakiś cal niższy od Jaheiry i raczej chudy. Wyglądał na wygłodzonego i taki też miał wzrok. Policzki mu się zapadły, co tylko podkreślało obcość jego wielkich, szpiczastych uszu, odstających za bardzo nawet jak na pełnej krwi elfa. Nie pachniał za ładnie, był bezbronny, brudna brązowa koszula wisiała na nim luźno jak na szkielecie, podobnie bryczesy.
Jaheira nie miała broni i też wyglądała kiepsko. Na szyi i na lewym przedramieniu miała sińce, ale przynajmniej była cała i zdrowa. – Zabierz mnie do Khalida – powiedziała, jej głos był już bardziej miękki, mniej przerażony, ale jeszcze drżał. – Zabierz mnie do męża. Abdel skinął, chcąc coś powiedzieć, ale ugryzł się w język i jedynie to pomyślał. Uklęknął przy skrzyni i wypróbował cztery klucze, zanim zamek się otworzył. Jaheira rozpoznała swój ekwipunek i Abdel odstąpił na bok, by mogła wziąć swoje rzeczy. – Skąd te klucze? – zapytał Xan. – Były przy trupie otrutego mężczyzny, na łące dzikich kwiatów, obok starej chaty – wyjaśnił Abdel. Elf sapnął i odwrócił się, a w jego spojrzeniu było coś... – Co? – zapytała Jaheira, zaciągając swój pas z mieczem. – Te klucze, które Montaron znalazł przy trupie, pasują do tych zamków. – Cholera – wyszeptała. – Montaron – i głośniej – którędy? Abdel wskazał na chybił trafił jeden z tuneli i powiedział: – Wydaje mi się, że tędy. – Gdzie padł twój towarzysz? – zapytał Xan Jaheiry. Abdel i Jaheira starali się najlepiej jak umieli opisać swą drogę po kopalni, a Xan słuchał i kiwał głową, wreszcie wskazał korytarz po przeciwnej stronie pomieszczenia niż ten, który proponował Abdel. Choć Jaheira była podejrzliwa, to jednak pragnęła wyjść z kopalni i podążyła za elfem. Abdel, zmieszany i zawstydzony, ruszył za nią. *** W drodze do wyjścia nie napotkali ani jednego kobolda, choć czasem wyczuwali unoszący się w powietrzu smród mokrej psiej sierści. Blisko godzinę zajęło im dotarcie, tylko przy blasku pochodni, do miejsca, w którym leżał Khalid. Kiedy Jaheira ujrzała jego ciało spoczywające na zimnej skale podłoża, wciągnęła głęboko powietrze, aż zadzwonił jej schowany w pochwie miecz i kółka u paska. Abdel odwrócił się, Xan westchnął i wtedy rozległ się jeszcze jeden dźwięk – spazmatyczny oddech. Abdel początkowo pomyślał, że z Jaheirą jest coś nie tak. – Khalid – szepnęła kobieta, jej głos był mieszaniną nadziei, strachu i zaskoczenia. – Khalid? Podbiegła do niego, upadła przy nim i Khalid się poruszył. Abdelowi zaparło dech – co rzadko zdarza się takiemu jak on wojownikowi – i dołączył do Jaheiry. Poczuł ukłucie rozczarowania z powodu tego, że Khalid, choć niewinny, żyje. Abdel nigdy nie walczył, aby ranić, tylko zabijać. Leżący półelf nie mógł mówić, z ledwością się ruszał, ale na widok Abdela odsunął się.
Najemnik odskoczył, kiedy Jaheira dotknęła go w pierś, by się odsunął, i powiedziała: – Mój drogi... Abdel początkowo pomyślał, że powiedziała do niego i zaczerwienił się, kiedy uzmysłowił sobie, że mówiła do Khalida. – Musisz żyć – powiedziała. – Cokolwiek było między nami, chcę żebyś żył. – Przynajmniej... – spróbował odpowiedzieć Khalid. – On umiera – stwierdził Xan, a Abdel zapragnął mu w tym momencie uciąć język. – Nie – zaprzeczył najemnik. – Daj mu to – powiedział do Jaheiry, wyjmując z sakiewki srebrną buteleczkę, którą nabył u kupca w Nashkel. Kiedy jego dłoń przypadkiem zawadziła o mniejszą, pustą pochwę u pasa, zorientował się, że jego sztylet zniknął. Serce mu załomotało, na czoło wystąpił pot. – Trucizna? – zapytała Jaheira, ale zaraz się z tego wycofała. – Przepraszam. Po prostu nie możesz nic poradzić na swoją naturę. Abdel nie wiedział, co miała na myśli, ale wcisnął jej w dłoń buteleczkę. Była ciepła i drżąca, więc mimowolnie ją puścił. Zaczął rozglądać się po ziemi w poszukiwaniu sztyletu. – Wierzę człowiekowi, który mi to sprzedał – powiedział jej Abdel, nie przerywając poszukiwań. – Zresztą nie masz wyboru... Przeklęty Xzar. Jaheira przytaknęła i spojrzała na Khalida, który stracił przytomność. Oddychał, ale bardzo wolno i płytko. Palcem delikatnie otworzyła mu usta i stopniowo wlała całą zawartość buteleczki – gęsty, pachnący słodko płyn. Kilka sekund później oczy Amnianina otworzyły się i spróbował się uśmiechnąć. – Miód – powiedział – i kwiat drzewa pomarańczowego. Abdel zaklął pod nosem, a Xan wydał gniewny pomruk. Jaheira odwróciła się i Abdel zauważył łzę spływającą jej po policzku. Khalid zamknął oczy i wyszeptał: – Przepraszam... Mówiłem ci... – A zaraz potem zapadł w głęboki sen. Jego oddech znów był równomierny, a rana przestała krwawić. – Damy radę go unieść? – zapytał Xan Abdela. Najemnik wzruszył ramionami. – Myślę, że powinien teraz spać, ale mogę go ponieść. Już nie krwawi. Abdel jeszcze raz rozejrzał się za swoim zagubionym sztyletem. – Wygląda na to, że ten szalony czarodziej ukradł mój sztylet... jakbym potrzebował jeszcze jednego powodu, by go zabić. – Ruszajmy – powiedziała Jaheira. – Wracajmy do Nashkel i połóżmy Khalida do prawdziwego łóżka. *** – Chyba nie zamierzasz iść tamtędy? – zapytał Xan, doskonale wiedząc, gdzie się znajdują.
Abdel zatrzymał się, trzymając Khalida przewieszonego przez ramię. – Dlaczego nie? – Tędy właśnie przyszliśmy – wyjaśniła Jaheira, zatrzymując się. W gasnącym świetle wieczora skraj łąki czarnych kwiatów wydawał się jarzyć miękkim, szarym blaskiem. Xan wyraźnie starał się trzymać z daleka od łąki i już wchodził na szerszą, częściej uczęszczaną drogę do Nashkel. – Nie wiem, jak wam to się udało – rzekł Xan – ale to pewna śmierć wchodzić na pole tych kwiatów. To kwiaty czarnego lotosu, śmiertelnie trujące, zasadzone tu przez Zhentarimów. Abdel odwrócił się do elfa, po czym postąpił krok naprzód. Xan otworzył szeroko oczy i cofnął się dalej. – Zhentarimowie? – zapytał najemnik. – Montaron – przypomniała sobie Jaheira. – Jak mogłam być tak ślepa? Tylko Zhentarimowie mogą być odpowiedzialni za to świństwo. Abdel spojrzał na nią zdziwiony. – Jeśli twój zaginiony przyjaciel jest Zhentarimem – powiedział Xan – to może mieć coś na... – Piwo szczęścia – dodała Jaheira. Abdelowi zachciało się splunąć. Zapragnął zabić niziołka. Zapragnął przywalić komuś w twarz, ale nie było nikogo do bicia. – Nie pracuję z Zhentarimami – powiedział przez zaciśnięte zęby, uświadamiając sobie jednocześnie, że przez ostatnie półtora tygodnia właśnie to robił. – Zasadzili te kwiaty, aby odciąć drogę do kopalni – wyjaśnił Xan. – Próbowali pobierać myto od przechodzących przez łąkę, ale po niedługim czasie szefowie kopalni zdecydowali się wynająć... drużynę poszukiwaczy przygód, jak sądzę, że tak się kazali nazywać... aby przegnać Zhentarimów. Nie było już problemów z mytem, ale nikt nie potrafił pozbyć się tych cholernych kwiatów. – Montaron... – wyszeptała Jaheira. – Zamierzam go zabić – powiedział Abdel, nie patrząc na Jaheirę. – Ten niziołek umrze i nie będzie to ładny widok. Abdel popatrzył na Jaheirę, kiedy usłyszał, że zaczęła coś bełkotać, jakby pomieszały jej się sylaby w słowach. Wzniesione do góry ręce trzymała przed sobą na wysokości twarzy, końce palców obu rąk stykały się ze sobą, oczy miała przymknięte. Abdel pomyślał, że rozpoznaje jedno ze słów, imię, które wcześniej być może słyszał. Jaheira wyciągnęła ręce na boki i otworzyła oczy. – Musimy jak najszybciej zabrać Khalida z powrotem do Nashkel – powiedziała, zachęcając Abdela i Xana, by się zbliżyli. – Chodźcie za mną, lecz nie dalej niż dwa kroki ode mnie, to kwiaty wam nie zaszkodzą.
– Khalid oddycha w porządku – powiedział Abdel. – To będzie długa droga, ale wolę nieść go dłużej niż leźć przez trujące... – Służysz...? – zapytał Xan, ignorując Abdela. – Mielikki – odpowiedziała. I to było właśnie to imię, które Abdel rozpoznał w jej dziwnej pieśni. Mielikki była jakąś boginią natury i nie interesowała Abdela... przynajmniej do teraz. Xan pokiwał głową i zbliżył się do półelfki. Jaheira popatrzyła na Abdela i przymknęła oczy, jakby zamierzała mu coś powiedzieć. Abdel odwrócił i stanął obok Xana. – Za pół miesiąca dowiem się, że jesteś druidką. Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? Nie spodziewał się odpowiedzi i nie otrzymał jej przez całą drogę, kiedy tak szli przez łąkę trujących kwiatów, chronieni magią Jaheiry.
Rozdział dziewiąty
Montaron wzdrygnął się, kiedy na twarz spadła mu kropla krwi. Za chwilę druga i trzecia, po której uzmysłowił sobie, że będą następne, więc uspokoił się. Dziewczyna była nadzwyczaj silna i chociaż Montaron wytrzymał jej uścisk, to nie był w stanie się z niego wyzwolić. – Xzar – zawołał niziołek, patrząc w górę z przerażeniem i niesmakiem. Mag wisiał do góry nogami, zawieszony na łańcuchu uczepionym do wysokiego sufitu, niknącego w ciemności pieczary. Światło, które dawało pół tuzina wysokich, stojących na ziemi kandelabrów, było przyćmione, migoczące i niepewne, ale Montaron mógł wyraźnie zobaczyć wytatuowaną twarz Xzara. Martwe oczy maga były wytrzeszczone, a z jego ust spadały krople krwi wprost na twarz Montarona. Nie miał jednego ucha, a jego ramiona i jedna noga wisiały na innych łańcuchach w odległym rogu jaskini. Na stojącym w pobliżu stoliku znajdował się szklany słój, którego zawartość niemal przyprawiła Montarona o wymioty. Z pępka maga wystawał duży stalowy hak. Drugiej jego nogi nigdzie nie było. – Gratulacje za dobrze wykonane zadanie, mój mały przyjacielu. – Sarevok – powiedział Montaron głosem pełnym histerii. – Dzię-dzięki ci, och, panie. Sarevok miał na sobie czarną, metalową zbroję zdobioną srebrem, pełną ostrych, niepotrzebnych, choć wzbudzających strach kolców. Mężczyzna był nieprzeciętnie wielki, a jego oczy lśniły nienaturalną żółcią. Jego głos wywoływał u Montarona ciarki i niziołek z ledwością powstrzymywał się przed zsikaniem się w spodnie. – To była ironia – odpowiedział Sarevok, a Tamoko kopniakiem podcięła niziołkowi nogi. Rozległ się głośny trzask i piskliwy wrzask. Montaron runął na ziemię, uświadamiając sobie, że to on sam wrzeszczał. – Zrobiłem, o coś prosił – wykrzyczał Montaron, będąc na tyle głupi, by myśleć, że dzięki temu zapewni sobie odrobinę litości. Nie usłyszał ani nie zobaczył, jak Sarevok zbliża się do niego, po prostu nagle wyrósł nad nim w całej swej okazałości. Trzymał sztylet, który Montaron rozpoznał – szerokie, srebrne, grawerowane ostrze, którym Abdel uśmiercił pijaka w gospodzie „Pod pomocną dłonią”.
– On miał klucze – zapłakał Montaron. – On miał klucze... Wysłałem go w kierunku... Mul-Mulaheya. On tam poszedł, pan... Końcówka słowa przeszła w głośny, ostatni charkot Montarona na tym planie egzystencji. Sarevok przejechał mu po gardle sztyletem Abdela, a następnie wyciągnął palec, aby dla zabawy zakrzywić strumień krwi tryskającej z przeciętej tętnicy. *** – Ktokolwiek wypowie tę nazwę, ten zawsze ma odmienne zdanie na temat tego, czego oni właściwie chcą – powiedział Xan w trakcie powrotnego marszu do Nashkel. Elf wyglądał na zmęczonego, nogi zaczynały mu się już plątać. Abdel również ciężko dyszał, niósł przecież śpiącego Khalida. – Powinniśmy odpocząć – oznajmiła Jaheira. Abdel i Xan nie potrzebowali dalszej zachęty. Najemnik oparł nieprzytomnego półelfa o pień drzewa rosnącego przy drodze i sam uwalił się obok. Jakąkolwiek ochroną otoczyła ich Mielikki za sprawą modlitwy Jaheiry, udało im się przejść przez łąkę trujących czarnych kwiatów bez szwanku. Xan usiadł ciężko w gęstej, brunatnej trawie u brzegu ścieżki. Jaheira uklękła przy mężu i delikatnie pogładziła go po twarzy. Nie wyglądała na zmartwioną, raczej jakby zawstydzoną. Zauważyła, że Abdel jej się przygląda i zaraz zwróciła się do Xana. – Żelazny...? – zapytała. – Tron – dokończył elf. – Żelazny Tron. – Więc oni są odrębną grupą Zhentarimów – doszła do wniosku Jaheira – próbującą przejąć kontrolę nad kopalniami rudy, podobnie jak wcześniej przez trujące kwiaty. Xan wzruszył ramionami. – Może. Ja jednak nie kładłbym tego na karb tych bękartów. Jest w tym coś... dziwnego. Przejęcie kontroli nad kopalniami to jedno, niszczenie żelaza tak, że kruszy się, rdzewieje w przeciągu dnia, staje się miększe niż glina... No i jest jeszcze amniański problem. – Wojna. Wojna z Wrotami Baldura. – Co Zhentarimowie by z tego mieli? – zapytał Xan. – Wojna przynosi wiele korzyści – zaoponował Abdel. – Ja na przykład z tego żyję... Urwał raptownie, gdy Xan drgnął i spojrzał w lewo. Abdel był na tyle bystry, by nie pytać, co się dzieje, tylko wyciągnął swój miecz i zaczął nasłuchiwać. Słychać było ćwierkanie ptaka, bzyczenie pszczoły lub dużej muchy i szelest liści na wietrze. Wysokie krzaki zasłaniały Abdelowi widok na południową stronę dróżki, a tam właśnie spoglądał elf. Xan wstał powoli i wyszeptał: – Ktoś nas śledzi. Xan wskazał głową kierunek, lecz choć Abdel wytężył słuch, nadal niczego podejrzanego nie słyszał. Elf cicho przeszedł dwa kroki i przyklęknął obok Khalida i Jaheiry. Abdel usłyszał szept i zobaczył, jak usta elfa układają się w słowo „miecz”, a Jaheira wręcza mu
broń męża. Xan przeszedł ponad ciałem śpiącego Khalida i zaczął wspinać się na drzewo. Wtedy właśnie Abdel usłyszał coś w krzakach, choć równie dobrze mógłby to być ptak lub jakieś zwierzę. Xan dotarł do pierwszych konarów i wspinał się wyżej. Abdel widział, jak mięśnie nóg elfa drżą z wysiłku i wyczerpania. Z pewnością przysłużył mu się w tym pobyt w celi Mulaheya. Abdel zerwał się na nogi i ścisnął oburącz rękojeść pałasza, gdy usłyszał szelest gałęzi. Jaheirze zaparło dech, gdy zobaczyła, że to elf spada z drzewa. Xan nie spadł na ziemię. Jakaś postać wyskoczyła z krzaków i chwyciła go jak niemowlaka, być może ratując mu życie. Wybawca elfa roztaczał wokół siebie silny smród zgnilizny. Jaheira zasłoniła usta, otwarte w panicznym zdumieniu. Drżała na całym ciele. Abdel chrząknął i odwrócił się. Xan powiedział coś po elficku i zeskoczył z ramion wybawcy na ziemię. Odszedł na bok i zwymiotował. – Dobrze – odezwał się ponury, wibrujący głos – miło mi poznać... spotkać was. – Odejdź ode mnie, dziwaku – ostrzegł gniewnie Xan i odskoczył w tył, wyciągając miecz Khalida. Człowiek – jeśli w ogóle można go było tak nazwać – który ocalił Xana, był niski, krępy i ubrany w szmaty. Skóra na twarzy tej istoty była popielato biała z czarnymi plamkami. Na głowie miała tylko kłaki szarych włosów. Głęboko osadzone oczy świeciły bladożółtymi źrenicami otoczonymi siateczką cieniutkich, czerwonych żyłek. Powieki były spuchnięte i sączyła się z nich czarna, skażona krew. – Bogowie – zdumiał się Abdel, zasłaniając się mieczem. – To gorsze niż ten półork. – Korak – przedstawił się stwór. – Jestem Korak. Wyglądam inaczej? – Korak? – zapytał Abdel z niedowierzaniem, potrząsając przecząco głową. Ale znał tego... człowieka. – Na wszystkich bogów, byłem na twoim pogrzebie. – Ale później już nie – odparła kreatura, szczerząc w uśmiechu poczerniałe zęby i odsłaniając przy tym dziąsła pełne pełzających po nich larw. Xan cofnął się dalej, a nogi zadrżały mu jeszcze bardziej. – Zostaw nas – powiedział. – Odejdź albo cię zabijemy. Xan spojrzał na Abdela, szukając w nim poparcia, lecz zmieszany najemnik jedynie wzruszył ramionami. – Przyłączę się do was – oznajmił Korak. – Pójdę z wami. – Nie... – zaczęła Jaheira, lecz znów zrobiło jej się niedobrze. Wyraźnie chciałaby się cofnąć, ale zdecydowała się nie zostawiać męża. – Nie sądzę, Korak – dokończył za nią Abdel. – Nie jesteś zbyt... – urwał, nie potrafiąc znaleźć właściwego słowa, aby dyplomatycznie zakończyć rozmowę. – Pomogę ci – naciskał Korak. Postąpił krok w przód. – Jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. Xan wzdrygnął się, wyprostował i wyciągnął miecz przed siebie.
– Ani kroku bliżej, ghulu! – Ghul? – zdziwił się Abdel. – Znasz to to? – Przyjaźniliśmy się dawno temu – odparł Abdel – w Candlekeep, kiedy byliśmy dziećmi. On umarł trzy lata temu. – Ghule nie... – zaczęła Jaheira, ale urwała nagle na widok nieludzkiego, długiego, wąskiego, ostro zakończonego języka Koraka. Istota chlasnęła jęzorem niczym wąż, zlizując ropę spod oka. – Bogowie – wyszeptała kobieta. Abdelowi zrobiło się żal Koraka, a uczucie to było silniejsze niż obrzydzenie malujące się na twarzy Xana czy strach widoczny w oczach Jaheiry. – Idź już, Korak – poprosił najemnik. – Wracaj w krzaki. – Pomogę ci – nalegał Korak, ale już się nie zbliżał. – Pomogę ci w drodze... niebezpiecznej drodze. – Abdel! – zawołał Xan. – Pomóż mi to zabić! – Nie, nie – odparł Abdel. – Korak pójdzie swoją drogą. Czy nie tak, Korak? – Pomogę... Abdel nagle ruszył naprzód, aż ghul przewrócił się na plecy, po czym wpełzł w wysokie krzaki. – Zostań tam, Korak – krzyknął Abdel. – Nie możesz z nami iść tam, dokąd zmierzamy. – Zabijemy cię, jeśli za nami pójdziesz – dodał Xan głosem drżącym ze strachu i wyczerpania. Ghul wycofał się, ale niezbyt daleko.
Rozdział dziesiąty
Mężczyzna był zbyt niski, by udało mu się trafić Abdela z byka w czoło, więc uderzył w podbródek. Miał twardy łeb i siłę w karku, więc cios zabolał. Abdel zaklął i przywalił murarzowi w szczękę. Rozległ się trzask i mężczyzna runął znokautowany na ziemię. Abdel zaklął, uchylając się przed ciśniętym właśnie przez kogoś w jego głowę stołkiem. Dał krok naprzód, nadeptując na brzuch leżącemu murarzowi i chwycił mężczyznę, który w niego rzucił. Mały, dziecinnie wyglądający chłop myślał, że uda mu się wyrwać, był tego taki pewien, że nawet się uśmiechał. Abdel przytrzymał go lewą ręką za koszulę, a prawą uderzył w gardło. Chłop zacharczał i zwalił się na podłogę. – Złaź ze mnie! – zawył murarz. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Abdel kopnął go w głowę i mężczyzna zamilkł. – Abdel! – krzyknęła Jaheira ostrzegawczo i najemnik uchylił się przed następnym stołkiem. Abdel spojrzał na nią i zobaczył, jak z całej siły uderza kolanem w krocze jednego z osiłków. Mężczyzna zawył i osunął się skulony w dół. Na ten widok Abdel zaczął się śmiać, lecz zaraz przestał, gdy kolejny stołek roztrzaskał mu się na potylicy. – Jeszcze jedno krzesło – ryknął Abdel, odwracając się do stojącego za nim mężczyzny. Był to najmłodszy spośród bandziorów i zarazem najwyższy, choć i tak mniejszy od Abdela. W jego oczach nie było strachu, co tylko rozdrażniło Abdela. Chłopak spróbował go uderzyć, lecz Abdel zdążył chwycić jego pięść. Młody blondyn zapiszczał niczym dziewica, kiedy Abdel zmiażdżył mu kości dłoni. – Jeszcze jedno krzesło mnie trafi, a potoczą się ucięte głowy! Ostatnie słowo wykrzyczał, aż zadrżało szkło stojące na półkach za barem. Strach, którego oczekiwał Abdel, wreszcie pojawił się wyraźnie w oczach młodzieńca. – Nie zabijaj go, Abdel – krzyknęła Jaheira. – Nie chcemy przecież, by ktoś to wykorzystał przeciw nam. Młodzieniec zapłakał i powiedział: – Wynajął na-najemników... najemników dla Żelaznego Tronu.
– Tazok? – zapytał Abdel. Wrócili do Nashkel tylko z jedną informacją: imieniem. Kiedy przybyli do gospody, zaraz po położeniu do łóżka Khalida i wyczerpanego Xana, natknęli się na bandziorów. – T-Tazok – załkał młodzieniec. Abdel wciąż trzymał w uścisku jego dłoń i chłopak zapiszczał, słysząc kolejną serię chrupnięć. – Wynajął też innych – orków i bogowie wiedzą kogo jeszcze. On nie dba o to, kto... kto pra-pracuje dla niego. – Gdzie go znajdziemy? – zapytała Jaheira, przestępując ponad kulącym się z bólu mężczyzną, którego przed chwilą pozbawiła męskości. – Beregost – wyjęczał chłopak. – Tazok... a-a-a... jest ogrem... pracuje w okolicach Beregostu... *** – Przeklęte zhentańskie świnie – wymruczał Abdel. – Nienawidzę tych potrójnie przeklętych bękartów... – Dlaczego to robią? – przerwał mu Khalid. Abdel spojrzał na niego pusto. – Żeby manipulować ludźmi – powiedział. – Drażnili mnie często, zabili jedynego ojca, którego znałem... Abdel przerwał i uderzył pięścią w cienką gipsową ścianę pokoju Khalida i Jaheiry, przebijając ją na wylot. Usłyszał, jak ktoś z sąsiedniego pokoju zawołał: – hej! Nie odpowiedział, tylko wyciągnął rękę z dziury i popatrzył na pozostałych. Cała trójka wyglądała tak, jakby byli gotowi pójść za nim w ogień albo zabić wszystkich, którzy staną im na drodze. Odwrócił się i usłyszał, jak Khalid przełyka nerwowo ślinę. – Ten Żelazny Tron niewątpliwie jest jakimś odłamem Zhentarimów starającym się przerwać żelazny szlak i wywołać wojnę pomiędzy Amnem i Wrotami Baldura. Bardziej mnie zastanawia pytanie „dlaczego”, niż znalezienie sposobu na powstrzymanie wojny – wyjaśnił nerwowo półelf. – Dlatego właśnie zostaliśmy wysłani... – zaczęła Jaheira, lecz przerwała pod ostrzegawczym spojrzeniem Khalida. Abdel zignorował to, lecz Xan nie popuścił. – Wysłani gdzie? – zapytał elf. – Przez kogo? Xan wyglądał już lepiej. Kolory wróciły mu na twarz, choć wciąż jeszcze poruszał się wolno, z trudem, a gdy chodził, czasem trzeszczały mu stawy. Spał długo, ale wyglądało, że jeszcze potrzebuje snu. Khalid wyglądał odrobinę lepiej. Magiczny napój i długi odpoczynek wyraźnie przywróciły mu siły. Abdel patrzył na niego i starał się wymyślić sposób, jak go przeprosić za to, że nieomal go nie zabił. – Mój ojciec wiedział coś, czyż nie? – zapytał Abdel Jaheirę. – Spotykał się z wami... – Tak, coś wiedział – odpowiedziała Jaheira. – Ale my nie wiemy co. Znał kogoś... lub coś... kto... co mogło... pomóc nam.
Kłamała. Abdel doskonale potrafił rozpoznawać kłamstwo. Tych dwoje miało jakąś własną tajemnicę, tak jak Montaron i Xzar. – Dla kogo pracujecie? – powtórzył pytanie Xan. Khalid i Jaheira unikali odpowiedzi na tyle zręcznie, że w końcu elf dał im spokój. – Wszyscy powinniśmy się porządnie wyspać tej nocy – powiedziała Jaheira, wpatrując się w Xana. – Jutro wyruszamy do Beregostu. Jeśli Tazok tam jest, powinniśmy z nim porozmawiać. *** Gospoda w Nashkel była stara i zatęchła, ale wystarczająco wygodna dla Abdela, który spał już w gorszych warunkach. Nie mógł przypomnieć sobie jej nazwy – „Krwawa Kura” albo „Krwawa Pasza”. „Krwawa coś-tam”. Wśród wielu wygód, których tu brakowało, były dobrze naoliwione zawiasy. To zaniedbanie Abdel właśnie docenił, jako że długi skrzypiący odgłos otwieranych drzwi był na tyle nieprzyjemny, by go obudzić. Ktoś wszedł nocą do jego pokoju. Nie otworzył oczu ani się nie poruszył. Nie oczekiwał żadnych nocnych gości i chciał, żeby ten ktoś się do niego zbliżył. Abdel nasłuchiwał. Liczył kroki i mierzył dystans, jaki dzielił od niego intruza. Miał nadzieję, że to Montaron. Chciał, żeby to ten mały Zhent przyszedł tu, aby go zabić czy okraść. Chciał znów zobaczyć tego małego bękarta. Jego pałasz był pod łóżkiem. Mógł po niego sięgnąć, ale wtedy stałoby się oczywiste, że sięga po broń, a poza tym zajęłoby to trochę czasu. Jeśli to był Montaron, Abdel nie wątpił, że ten cwany złodziej zdąży go zasztyletować, zanim on wyciągnie miecz. Abdel spał tylko w koszuli, kolczuga leżała pod łóżkiem obok miecza. A sztylet z łatwością przebije bawełnę. Abdel nie zaciskał jeszcze pięści, aby nie zdradzić się przed intruzem, że już nie śpi. Jeszcze dwa kroki, wyliczył Abdel. Liczył je: jeden... dwa – i był gotów. Błyskawicznie przekręcił się i zsunął z łóżka na nogi, jednocześnie wyciągnął lewą rękę, chwycił za miękki, luźny materiał i zamachnął się prawą. Nie uderzył z całej siły. Starał się postępować zgodnie ze wskazówkami Jaheiry. Po tym, jak zabił Mulaheya, nauczyła go czegoś, co nazywała „przesłuchaniem”, a co było metodą na zadawanie pytań wrogom przed ich uśmierceniem. Cios napotkał ciało, które okazało się zaskakująco miękkie. Nie poczuł drapiącego zarostu i zdał sobie sprawę, że uderzył kobietę. Odprężył się nieco, kobieta szarpnęła w tył, ale jej nie puścił. Poznał już kobiety, które mogły go zabić równie łatwo jak mężczyzna. Oczy przystosowały mu się do mroku i wreszcie mógł dojrzeć w ciemności zarys twarzy intruza. Jej szczęka była silna, twarz szeroka, a nos... To była Jaheira. – Abdel – wyszeptała chłodno. – Puść. – Jaheira? – upewnił się, także szeptem, choć zrobił to podświadomie. Puścił ją, a jego dłonie nagle stały się wilgotne od potu. Tkanina była jedwabna, miękka i droga. Przeszedł pokój na drżących nogach i zapalił stojącą na stoliku w rogu pokoju
zardzewiałą lampę, stanowiącą jedyny element wyposażenia pokoju poza łóżkiem. Pokój zalało żółte światło i teraz zobaczył Jaheirę wyraźnie, jak stała przy drzwiach, odwrócona do niego plecami. Podniosła dłoń do twarzy i powoli odwróciła się, nie patrząc mu w oczy. Abdel zauważył, że z nosa cieknie jej krew. – Jaheira – powiedział jeszcze raz, zaskoczony delikatnym zmieszaniem usłyszanym we własnym głosie. Przełknął ślinę i poczuł się absurdalnie. – W porządku – wyszeptała. – W porządku. – Co tutaj robisz? Spojrzała mu w oczy tak, jakby myślała, że powinien znać odpowiedź na to pytanie. – Khalid i ja... – zaczęła i nagle odwróciła się do drzwi. – Przepraszam. Idź spać – wymamrotała. Obserwował, jak jej ciało porusza się pod jedwabną koszulą nocną i ten widok sprawił, że go zatkało. Wymknęła się przez drzwi, a on pozwolił jej odejść. Zdmuchnął lampę i wrócił do łóżka, ale tej nocy już nie zasnął.
Rozdział jedenasty
Poranek nad umierającym z wolna miasteczkiem Nashkel był dżdżysty i szary. W gospodzie panował nawet mniejszy ruch niż godzinę po świcie. Goście płacili swoje rachunki, wyprowadzali konie ze stajni i wychodzili na niepospolicie zatłoczony Nabrzeżny Trakt. Mila za milą ciągnęły się zamieszkane przez ludzi tereny, od skalistych, nieprzystępnych klifów Wybrzeża Mieczy na wschodzie, po Chmurne Szczyty na zachodzie. Każdy, kto nie był na tyle odporny, by pozostać w Nashkel, miał tylko jedną alternatywę. Niektórzy kierowali się do Amn, licząc na to, że znajdą tam coś dla siebie, zanim wyruszą dalej na południe do Tethyru i Calimshanu. Inni, podobnie jak Abdel i jego towarzysze, ciągnęli na północ, mijając po drodze Twierdzę Cragmyr, do Beregostu. Abel sądził, że większość uchodźców będzie dalej kontynuować podróż na północ, do Wrót Baldura, a może nawet do Waterdeep. Abdel, zmęczony marszem, próbował zdobyć konie, jeszcze zanim pozostali się obudzili, ale bez powodzenia. Owszem, były konie na sprzedaż, ale odkąd rozpoczął się ten spowodowany żelazną zarazą exodus, ceny skoczyły do góry i za dobrego wierzchowca musiałby zapłacić dziesięć razy więcej niż cała ich czwórka mogła prawdopodobnie uzbierać. Abdel nie miał niczego na zbyciu, choć zastanawiał się nad sprzedażą kwasu, dla którego jak dotąd nie znalazł żadnego zastosowania. Xan był bez grosza przy duszy, nie miał nawet miecza, a Abdel nie miał pojęcia, jakimi funduszami dysponują półelfy, choć nie przypuszczał, żeby mieli aż tyle. Wrócił do gospody piechotą, już zmęczony i wyczerpany przyszłą drogą, która teraz wydawała mu się bez sensu. Najpierw zobaczył Xana, który wciąż kulał, ale już nadawał się do marszu. Abdel odwzajemnił ciepły uśmiech swemu nowemu przyjacielowi i zapytał: – A pozostali? – Tu – odezwał się zza jego pleców Khalid. Xan odchylił się, by ich zobaczyć, gdyż olbrzymia postać Abdela zasłaniała mu widok, a jego twarz skrzywiła się w wyrazie dezaprobaty. Abdel odwrócił się i ujrzał półelfy ubrane w swoje świetnie dopasowane zbroje. Piękną twarz kobiety szpecił fioletowy siniak, a jej i tak
niemały nos był wyraźnie spuchnięty. Musiała obmyć twarz, ale mimo to w jednej z dziurek nosa było widać zaschniętą krew. Xan westchnął i powiedział do Abdela: – Nie będę podróżował z mężczyzną, który bije swoją kobietę. Abdel zawstydził się i zaczerwienił, zastanawiając się, skąd Xan się o tym dowiedział. – Xan, nie – odezwała się Jaheira, a w jej głosie dało się słyszeć zmieszanie, takie samo jak to, które odczuwał Abdel. – To nie to, o czym myślisz... – To jest właśnie to – powiedział Xan i przeniósł swe ciężkie spojrzenie na Khalida – o czym myślę. Czyż nie tak, bracie? Abdel potrząsnął głową i uniósł rękę do góry. Słyszał już, jak elfy nazywały się „braćmi”, po czym zawsze następowała walka... zawsze. Jednak Khalid uśmiechnął się. – Spokojnie, przyjacielu, pomyliłeś się. Xan wyprężył się i odparł: – Nie wyjadę z tym amniańskim pół-bratem. – A to niby czemu w ogóle miałbyś z nami jechać? – odciął mu się Khalid. – Wystarczy – rzekła Jaheira. – Xan, Khalid nie uderzył mnie. Nigdy tego nie zrobił i nawet by się nie ośmielił... – Oboje wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. – Mój nos, jak cała reszta mojego ciała... to mój własny interes. Xan wysłuchał jej słów i przyjął z nich tylko tyle, ile był w stanie zrozumieć. – Jak chcesz – zgodził się z nią. – Powinniśmy jechać. – Jak na razie – poprawił go Abdel – tylko maszerować. – Do Beregostu? – zdziwił się elf. – Jesteś szalony? To zajmie cały tydzień! – Może nie cały – powiedział Khalid. – Ale może kupimy... – Nic z tego – uciął Abdel. – Będziemy iść pieszo. Spojrzał na Jaheirę i skinął jej głową, mając nadzieję przekazać jej tym gestem: „dzień dobry” oraz „przepraszam” i jeszcze „dlaczego przyszłaś do mojego pokoju w środku nocy?” – wszystko naraz. Po spojrzeniu, które mu oddała, zorientował się, że mu się udało. – Więc wyruszamy – powiedziała i wyszli na Nabrzeżny Trakt, kierując się na północ. – A właściwie dlaczego idziesz z nami? – powtórzył pytanie Khalida Abdel, kiedy razem z Xanem zostali kilka kroków w tyle za parą półelfów. Abdel chciał wypełnić czymś nieprzyjemną chwilę, podczas której Khalid i Jaheira zaczęli coś do siebie gorąco szeptać. – Ten Tazok – odpowiedział elf – ten ogr... czy kimkolwiek on jest, więził mnie w jaskini, zamkniętego jak bydło rzeźne, zmuszając do niewolniczej pracy na rzecz Żelaznego Tronu. Dlaczego więc nie miałbym iść z wami, by pomóc wam go zabić? – Ja nie mówiłem, że zamierzamy go zabić. Xan roześmiał się. – Jak sobie życzysz, mój przyjacielu, ale...
– Nie mów mi, że dbasz! – krzyknęła nagle Jaheira na Khalida i pobiegła do przodu. Khalid zatrzymał się, pozwalając jej oddalić się. Półelf nie odwrócił się do nich, ale zobaczyli, że kark mu poczerwieniał. Jaheira wyprzedziła go o kilkanaście kroków, a on nie przyspieszył, by ją dogonić. – Ech – zamruczał cicho Xan, że tylko Abdel go usłyszał. – Coś mi się wydaje, że będzie to o wiele dłuższa podróż niż myślałem. *** – Beregost – oznajmił Abdel dziewięć dni później, kiedy wchodzili do zakurzonego, zatłoczonego miasteczka o złej reputacji. – Co za dziura. – W rzeczy samej – przyznał mu Xan. – A dokładniej dziura, w której można znaleźć ogra najmującego koboldy do sabotowania kopalni rudy żelaza. Abdel odwzajemnił uśmiech. – Dwa dni, Xan, nie dłużej. – Rozumiem, Abdel – odparł Xan. – Tyle właśnie powinno wystarczyć mi na zdobycie złota, za które kupię dobry miecz, może trochę dłużej, aby znaleźć miecz warty tego złota... ludzkie miecze, sądzę... – I tyle zajmie nam odnalezienie Tazoka – wtrąciła się Jaheira. Wyglądała na smutną, może nawet przerażoną, że Abdel zamierza ich opuścić, ale nie próbowała go powstrzymać. – Nie zabijajcie go – powiedział do niej Abdel, po czym spojrzał na dwóch mężczyzn – dopóki nie wrócę. *** Szerokie ostrze pałasza wysunęło się z zawieszonej na plecach Abdela pochwy z metalicznym brzękiem, który echo poniosło wskroś płaskich równin na północ od Lwiego Traktu. Przybył na grób Goriona, by w końcu zabrać jego ciało do Candlekeep, gdzie być może za łaską Oghmy jego ojciec znów zacznie oddychać lub przynajmniej znajdzie godne miejsce wiecznego spoczynku. To, co tam zastał, przyprawiło go o mdłości i o gniew. Może gniew był tu niewłaściwym słowem. Czuł nienawiść i to nienawiść zżerającą go do cna. Spodziewał się, że nie zobaczy już świętego symbolu Goriona – nawet przeklinał się za własną głupotę i pochopność, że go tam zostawił. Zamiast tego ujrzał grób nie tyle sprofanowany, ile całkowicie rozgrzebany. Ciało Goriona zniknęło. Została tylko krew i strzępki wnętrzności, tkanki i ścięgna... a czy tam na dole nie leżał przypadkiem kawałek stawu, tuż obok nogi jednego z ghuli? Abdel całkowicie stracił panowanie nad sobą i poddał się, jak zdarzało mu się to już wiele razy, wściekłej, morderczej furii. Każdy inny człowiek na powierzchni Torilu przynajmniej by się zawahał, zanim skoczyłby do jamy rozkopanego grobu, w którym siedziały dwa cuchnące zgnilizną od rozkładu, żywiące się ludzkim mięsem ghule. Abdel nie tylko się nie
zawahał, ale skacząc w dół jeszcze rozwścieczył na słabą siłę grawitacji, że spada tak wolno. Jeden z ghuli wydał z siebie piskliwy wrzask na widok tego śmiertelnie zdeterminowanego młodego człowieka, mierzącego blisko siedem stóp wzrostu, o nabrzmiałych muskułach, praktycznie lecącego wprost na nich ze swym wielkim pałaszem wirującym mu nad głową w zabójczym tańcu. Jeden z ghuli stracił rękę. Koziołkując poszybowała wysoko w górę, a gdy spadała, została jeszcze raz przypadkiem przecięta na pół kolejnym machnięciem miecza. Najemnik nieludzko zawył z wściekłości i natarł na wycofującego się raptownie ghula. Ostrze rozpłatało pierś ożywieńca, który zajęczał i chybił swoimi skrwawionymi pazurami. Abdel poczuł woń gnijącego ciała ojca w oddechu ghula i jego krzyk przerodził się w ryk. Ghul również krzyknął, ale będąc na granicy przerażenia, nie dorównał Abdelowi. Stworowi udało się w końcu trafić Adela w lewą rękę, która od siły ciosu odskoczyła w bok, prawa jednak wciąż trzymała miecz. Ghul chwycił Abdela za lewy nadgarstek z szybkością zrodzoną ze śmiertelnego strachu. Nie chciał umierać po raz drugi. Abdel przekręcił miecz w dłoni i cofnął rękę w tył. Był zbyt blisko i wiedział o tym. Ghul przyciągnął jego lewą dłoń do ust i mocno ugryzł. Abdel poczuł ból i chłód ugryzienia, po czym zaryczał raz jeszcze. Pchnął mieczem mocno i szybko na wprost, zagłębiając ostrze w brzuchu ghula. Z rozprutego brzucha wypadło jedno oko Goriona, razem z mięsem i wnętrznościami, i Abdel zawył z nienawiści do ghuli i zarazem przerażenia na widok szczątków zmarłego ojca. Ghul upadł bez ruchu, z twarzą pogodną i błagającą o litość, której nie otrzyma, niezależnie od tego, do jakiego piekła z powrotem trafi. Mięśnie Abdela zaczęły niespodziewanie tężeć i choć wyjście z grobu zajęło mu tylko kilka sekund, dla niego wydawało się to trwać godzinami. Drugi ghul uciekł i kiedy Abdel wyjrzał przez krawędź grobu, zobaczył tylko jego oddalające się plecy. Ożywieniec uciekał na północ, z dala od drogi, w kierunku drzew, które sięgały aż po grób Goriona, niczym macki odległej Kniei Otulisko. Abdel podążył za nim, ale każdy następny krok był coraz cięższy. Dwukrotnie już się przewrócił, ale wciąż parł naprzód na chwiejnych nogach, ile tylko miał sił. Wciąż zaślepiała go furia, nie pozwalająca dojść do świadomości informacji o ogarniającym ciało paraliżu. Szedł za uciekającym ghulem, a każdy krok sprawiał ból. Wreszcie potknął się i upadł twarzą w gęstą, mokrą trawę. W uchu słyszał bzyczenie muchy albo pszczoły, stęknął z wysiłku, próbując wyciągnąć spod siebie rękę. Skaleczył się nieznacznie o własny miecz, próbując wstać, a ból podziałał na niego niczym kubeł zimnej wody, budząc w nim resztki energii. Wstał powoli i podjął pościg. Przeszedł może ze sześć kroków nim znów runął na ziemię. Tym razem musiał się zatrzymać i zastanowić. W ogóle nie mógł się ruszać. Wydawało mu się, że leży tak całą wieczność, pragnąc tylko wstać i ruszyć za tym ohydnym, cuchnącym stworem, który popełnił to nieopisane świętokradztwo. Ta straszliwa
kreatura zjadła ciało Goriona. Gorion – człowiek, który wiódł klasztorny żywot w służbie Torma, w klasztorze Candlekeep i który przygarnął osierocone dziecko tylko dlatego, iż uważał, że będzie to dla niego dobre – stał się teraz pożywieniem dla bezproduktywnych padlinożerców, dwóch przedstawicieli podłego gatunku pijawek, które powinny zostać spalone, zgładzone z powierzchni Torilu. Abdel był teraz sparaliżowanym kłębkiem świętego oburzenia. Zawył tak głośno, że przestraszył ptaki w promieniu trzech mil. Dziecko w Candlekeep zaczęło płakać, a jego rodzice nie wiedzieli dlaczego. Wieloryb przepływający obok skalistego klifu Wybrzeża Mieczy usłyszał krzyk i odpowiedział mu swoim, uciszając na chwilę społeczność sahuaginów. Jakiś bóg spojrzał w dół i Abdel wstał, wskrzeszając w sobie całą siłę woli. Wrzask – słabszy, ale bardziej przeraźliwy – doleciał z rosnącej kilkanaście metrów przed nim gęstej kępy drzew, na tyle dużej, by nazwać ją laskiem. Wyciągając ciężkie nogi, jakby obute w ołów, Abdel podążył za cichnącym głosem w stronę drzew. W lasku było ciemno i musiał zamrugać oczami, by przyzwyczaić je do mroku, ale podobnie jak nogi, reagowały wolno. Trzymał miecz mocno, ale nie mógł się odprężyć. Wątpił, czy będzie mógł walczyć, ale zdolny był zabić i to uczucie dodawało mu siły. Potknął się o coś mokrego, ciężkiego i tak cuchnącego, że zaczął wymiotować, zanim jeszcze upadł na ziemię. Przekręcił się na bok, co zajęło mu tyle czasu, że posiłek, który jadł tego ranka, zapaskudził mu twarz. Zakrztusił się z gniewu i obrzydzenia, ale nie na siebie. Potknął się o ghula i doznał silnego rozczarowania. Stwór nie żył. – Mówiłem im – usłyszał nad sobą znajomy, nieludzki głos. – Mówiłem im, żeby jego nie jedli... nie jego. – Korak – wykrztusił raczej Abdel niż wypowiedział imię ghula. Spróbował się podnieść, a kiedy zaczął ocierać twarz z wymiocin, doszedł go smród ghula, więc zaprzestał. – Korak, tak, to ja – potwierdził ghul. Siedział na drzewie tuż ponad nim, więc Abdel uniósł miecz, spodziewając się, że zaraz się na niego rzuci. – Bękart – wydyszał Abdel. – Ty bękarcie... – Nie ja – zaprzeczył ghul z oburzeniem. – To nie ja! Ja wiedziałem! Wiedziałem, że nie można go jeść. Powiedziałem im, żeby go nie jedli. Zabiłem jednego dla ciebie. – Co? – wymruczał Abdel. – Kto zabił...? Przyłożył rękę do czoła i zachwiał się. Chciałby upaść i zasnąć – upaść i umrzeć, ale wiedział, że musi ustać. Jak zwykle, jak każdego dnia swego życia, musiał dokonać zemsty. Musiał wyrównać rachunki. Musiał zabić. Był zmęczony. – Zabiłem tego, który jadł mojego starego nauczyciela, twojego ojca, chociaż nie pamiętam jego imienia... twojego ojca. Abdel potrząsnął głową i odszedł na bok. – Zrobiłem to – powtórzył Korak. – Wiem, wiem.
– Iść z tobą? – wybełkotał Korak. – Idziesz do Kniei Otulisko. Znam Knieję Otulisko. – Wcale nie idę do żadnej kniei. – Znam Knieję Otulisko. Zaprowadzę cię. Pójdę z tobą. – Nie – rzekł Abdel. – Nie, ghulu. Zabiję cię, jeśli za mną pójdziesz. Masz szczęście, że teraz cię nie zabiłem, nawet jeśli to ty załatwiłeś tego zgnilca. Powinienem zabić każdego z was. Taki już jestem. – Po prostu się odżywiamy – spróbował wyjaśnić Korak. – Tylko to robimy. Tak jak wy jecie krowy i świnie. My też musimy jeść. Abdelowi zachciało się śmiać i zarazem płakać, ale się powstrzymał. Korak siedział jeszcze przez chwilę na drzewie i patrzył, jak Abdel odchodzi. Wielki najemnik nie odwrócił się już, więc Korak poczuł się bezpiecznie, przeszedł na drugą stronę drzewa i wyciągnął schowaną tam rękę. Wgryzł się w rozkładające się ciało, którego smak wywołał na jego twarzy uśmiech. – Po prostu jemy – wymamrotał, kiedy Abdel zniknął z pola widzenia. Uśmiech poszerzył mu się z kolejnym kęsem zepsutego mięsa ręki Goriona.
Rozdział dwunasty
Fakt, iż Tazok wciąż się trzymał, bawił Sarevoka bez końca. Uwięziony w skórzanych pasach ogr sapał gniewnie i podskakiwał, usiłując nawet uchylać się przed opadającymi nań ostrzami. Zabijanie ogra zajęło Sarevokowi dobrych kilka godzin, ale za to Tazok czuł każde dźgnięcie i cięcie. Szczękę miał połamaną i rozwartą szeroko za pomocą wstawionej między zęby pękatej, metalowej „gruchy”, nie pozwalającej mu mówić. Sarevok nie dbał o to, co Tazok miał do powiedzenia. Wcale nie przesłuchiwał ogra, tylko z zimną krwią popełniał morderstwo, czyste morderstwo dla chwały ojca i dla Żelaznego Tronu. – Bardzo dobrze – powiedział Sarevok, przenosząc wzrok z ofiary na takiego samego ogra – Tazok w każdym calu, tyle że bez krwawiących cięć i broczących ran, stał przy stole. Drugi Tazok uśmiechnął się i zaczął się rozmywać. Sarevok nie czuł potrzeby zamknięcia oczu, jak czyniła to często większość ludzi widzących przemianę sobowtórniaka. Wrócił do pracy, czyli powolnego uśmiercania prawdziwego Tazoka. Spojrzał jeszcze raz na stwora dopiero wówczas, gdy powrócił on do swej własnej dziwacznej postaci. Sobowtórniak był szary, miał gładkie ciało i wielkie, szerokie oczy. Sarevok nie pamiętał jego imienia, choć rozpoznał go po malutkiej bliźnie na czole, przypominając sobie, że ten kiedyś już dla niego służył. Pozostałe sobowtórniaki, stojące dotąd w zacienionym kącie sali tortur podeszły bliżej w obszar ciepłego, pomarańczowego światła żarzących się w kominku węgli. Sarevok błysnął żółcią swych oczu w zadowoleniu i uśmiechnął się do swej tajnej armii. – Dobrze to zrobiłeś – powiedział syn Bhaala. – Beregost się zmieni. Na razie nie potrzebuję aż tylu z was. Otrzymacie nowe zadania, wszyscy, nowe... wszystkich zatrudnię, tym razem bliżej domu. A teraz idźcie, zabawcie się w mieście tej nocy, a potem wróćcie rankiem po wasze... Sarevok przerwał i spojrzał w dół. Tazok otworzył szeroko oczy i wydał z siebie ostatnie tchnienie. Z rozwartych „gruchą” ust pociekła mu krew. Sarevok uśmiechnął się i kontynuował dalej: – ... rozkazy. Przy drzwiach będzie czekała wasza nagroda. Sobowtórniaki ukłoniły się uniżenie i wyszły. Niektóre z nich zaczęły się transformować
już w trakcie wychodzenia. Tej nocy będą piły ramię w ramię ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Ta myśl rozbawiła Sarevoka, choć nie tak bardzo, jak widok martwego ogra. Sobowtórniak, który miał zająć miejsce Tazoka, odwrócił się, chcąc wyjść za pozostałymi, ale Sarevok zatrzymał go podnosząc rękę. – Ty nie. Sobowtórniak stanął, ukłonił się, lecz nic nie powiedział. – Wrócisz do Beregostu w postaci, której dziś się nauczyłeś. Sobowtórniak znów się ukłonił, a jego skóra zaczęła porastać włosami. To nie były prawdziwe włosy, lecz gra światła na jego magicznie zmieniającej się formie. Sarevok zaśmiał się krótko na ten groteskowy widok. Kiedy przemiana się dokonała, przy stole stał niski, lecz solidnie zbudowany człowiek. Był przystojny na swój prymitywny sposób. Blizny przecinały jego twarz, miał na sobie ubiór charakterystyczny dla najemników Wybrzeża Mieczy – utwardzana skóra ze stalowymi płytkami. Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając krzywe, żółte zęby, a w jego ciemnopiwnych oczach pojawił się złośliwy błysk. Głowę porastała mu ruda szczecina. – Doskonale – westchnął Sarevok w zachwycie. – Tamoko. Sobowtórniak odskoczył, kiedy z cienia wyłoniła się szczupła kobieta. Stała tam cały czas, obserwując plecy Sarevoka i coraz bardziej zobrzydzona widokiem tortur, jakim poddawany był ogr. Żaden z sobowtórniaków jej nie widział. Sarevok zauważył, że ten, który przyjął teraz postać krępego najemnika, zwrócił na nią uwagę. Tamoko skłoniła się nisko, nie patrząc ani na sobowtórniaka, ani na martwego ogra. – Przyprowadź Tranziga z celi – polecił jej Sarevok. – Zobaczy swojego sobowtóra, zanim go zabiję. *** – Jeśli to koniec, to koniec – odezwał się Khalid – ale nie dam z siebie robić rogacza, kiedy... – Przestań, Khalid – przerwała mu Jaheira. – Nie ma nic... Abdel... – Oszczędź sobie trudu, Jaheira, twoje uczucia są oczywiste dla nas wszystkich. Jaheira błysnęła gniewnie oczami w słabym świetle niemal pustej tawerny. Byli w Beregoście już trzy dni, nie dowiedzieli się prawie niczego na temat Żelaznego Tronu, ale oboje mieli okazję na przemyślenia. – Ja nie... – zaczęła i nagle urwała, bo zdała sobie sprawę, że nie wie, jak zakończyć to zdanie. – Kochasz go? – A kochałeś Charessę? – zrewanżowała się. Khalid westchnął, przymknął oczy i potrząsnął głową. – To było dawno temu.
– Khalid, to było trzy miesiące temu – zaprzeczyła – i jeszcze wcześniej. – Lubię... – teraz Khalid nie wiedział, jak ma zakończyć. – Ona jest Harfiarzem, Khalid – powiedziała Jaheira, choć on z pewnością już o tym wiedział. – Nie możesz nawet przypomnieć sobie tych twoich... twoich... – Zalotów? – podpowiedział jej, uśmiechając się z mieszaniną humoru i poczucia winy. Jaheirze wcale nie było do śmiechu i nie zamierzała ustępować. – Pracowaliśmy z nią. – Wcale się z tego powodu nie szczycę, moja żono... – Nie nazywaj mnie tak. – Przecież to prawda, czyż nie? Przynajmniej do teraz? – Do teraz, może. Khalid spoważniał, uniósł się i pochylił się nad stołem, by spojrzeć jej w oczy. – Abdel jest odmieńcem, Jaheiro – powiedział cicho. – Jest synem Pana Mordu. – Wiem o tym – wyszeptała, przenosząc spojrzenie na cynowy kieliszek z winem, stojący przed nią na stole. Zapragnęła się napić, ale ręce jej drżały i nie chciała, aby Khalid to zauważył. Jej mąż usiadł z powrotem, a jego spojrzenie nieco zelżało. – Czy mogę obwiniać Harfiarzy? Jaheira potrząsnęła głową. – Byliśmy szczęśliwi, zanim do nich przystaliśmy. – Byliśmy szczęśliwi, dopóki pozostawałeś mi wierny – odrzekła Jaheira i popatrzyła mu w oczy. – No dobrze – powiedział Khalid tonem oznajmiającym koniec dyskusji. – Może... – wyszeptała Jaheira, a Khalid znowu się do niej przysunął, aby słyszeć, co mówi. – Może to Harfiarze. Wykorzystujemy Abdela, wiesz o tym? Jak mogę nie mieć dla niego współczucia? – To nie współczucie ciągnie cię do niego, Jaheiro – oskarżył ją Khalid. – Nie, pewnie nie – zgodziła się z nim – ale czyż jesteśmy lepsi od Zhentarimów, manipulując tym prostym człowiekiem w celu... bogowie tylko wiedzą w jakim? – Wszyscy mamy swoje przeznaczenie – rzekł Khalid, wzruszając ramionami. – Przeznaczenie Abdela jest bardziej... zagmatwane niż większości. Jaheira wyśmiała go. – On nawet o tym nie wie. – Czy to by mu w czymś pomogło, gdyby wiedział? – Ale ma do tego prawo, czyż nie? – zapytała, naprawdę chcąc poznać jego odpowiedź. – Tak – rzekł Khalid – i nie zarazem. Powtórzę jeszcze raz: co by mu to dało? Czy to pomogło któremukolwiek z dzieci Bhaala? – Nic nie wiem na temat innych, ale Abdel ma w sobie dobro. Może za sprawą swej matki – kimkolwiek była, a może Goriona... z pewnością Goriona. Jest w nim... konflikt. Zabijanie
przychodzi mu z łatwością, tak... ten człowiek w gospodzie „Pod pomocną dłonią”... ale też jest ufny. W przeciwnym razie nie moglibyśmy nim manipulować... Urwała, by załkać, ale szybko wzięła się w garść. Pociągnęła nosem i spojrzała w dal. – Powinniśmy mieć dzieci – powiedział Khalid. – Ty i ja. To by wiele zmieniło. Byłabyś dobrą matką. Byłaś dobra dla... Abdela. *** Xan potarł obolałe przedramię. Pozwolił pokonać się orkowi na rękę, co było równie bolesne, jak i owocne. Właśnie zamierzał postawić mu kolejkę, kiedy paskudny stwór, nazywający siebie Forikiem, sam zaczął mówić. – Tazok to śmieć – wychrząkał Forik – wciąż wisi mi siedemnaście miedziaków. – Naprawdę? – powiedział Xan – więc pomożesz mi go znaleźć? Ork sapnął. – Gdybym ino wiedział, gdzie on jest, sam bym odebrał mój dług, elfie. – On prowadzi zaciąg ludzi i humano... orków i innych... wojowników. Musi mieć coś w rodzaju... – Nieee, nieee – przerwał ork. – Tazoka od dawna tu nie było. Wynajął gościa, jest w „Czerwonym Liściu”. – Gospoda? – zapytał Xan. – Co ty se myślisz? – wychrypiał ork. Wielki humanoid obejrzał Xana od góry do dołu. – Nienawidzę elfów. Xan uniósł brwi: – Co? – Nienawidzę elfów – powtórzył Forik, po czym uśmiechnął się i dodał – ale ty jesteś w porząsiu. – Więc Tazok jest w „Czerwonym Liściu”? – Nieee – zaprzeczył ork. – Wynajął gościa w Beregoście... Nazywa się Tranzing albo Tazing czy jakoś tak. Ten Tanzazing jest w „Czerwonym Liściu”... Pracuje dla Tazoka. – Będziesz próbował odzyskać swoje pieniądze od tego... Tranzinga? Ork spojrzał gdzieś w bok i potrząsnął ramionami, starając się nie wyglądać na przestraszonego. – To nie on mi je wisi. *** – Jak długo będziemy tylko siedzieć na tyłkach – krzyknął potężny stary górnik do z wolna gromadzącego się tłumu na środku rynku w Beregoście – i pozwalać Amnowi robić z nami, co zechce? Jak długo będziemy tylko patrzeć, jak nasi bracia tracą pracę, nasze kopalnie są skażone, nasze domostwa zrujnowane? Nie jadę do Waterdeep! Tam nie mam czego szukać! Tu jest mój dom, ja tu kopię rudę i Amn nie odbierze tego ani mnie, ani moim
synom! Xan delikatnie dotknął ramienia Khalida i małżeństwo półelfów odwróciło się do niego i przywitało. – Coś się szykuje? – zapytał elf, wskazując głową na mówcę. – Za chwilę zacznie nawoływać do wojny – zawyrokowała Jaheira, a potężny górnik spełnił jej oczekiwania. – Jeśli będę musiał unieść mój kilof na amniańską głowę, zanim zagłębię go w żyle rudy, to niech tak będzie! W rosnącym ciągle tłumie rozległ się pomruk aprobaty i ktoś krzyknął: – Ruszajmy! Człowiek ubrany na amniańską modę powoli opuścił rynek, wiedząc, kiedy należy się wycofać. – Tazok ma pomocnika – rzekł Xan. – Człowieka imieniem Tranzing czy Tanzing, który przebywa w „Czerwonym Liściu”. – To możliwe – powiedział Khalid i pokiwał głową. – Słyszeliśmy, że Tazok miał tam wcześniej swoją siedzibę – dodała Jaheira. – A obcy z południa odwiedzali tę gospodę, szukając jego albo jego prawej ręki. Ale nie poznaliśmy jego imienia. – Czy damy się zdusić Amnowi? – wrzasnął górnik, a tłum, liczący już dobrą setkę osób, odpowiedział mu gromkim pomrukiem. Ponad głowy wzniosły się zaciśnięte pięści. – Powinniśmy stąd iść – powiedział Xan, obrzucając wzrokiem tłum i swych towarzyszy o amniańskich rysach. Khalid skinął głową, chwycił drżącą Jaheirę pod ramię i ruszył za Xanem do gospody. Kiedy minęli tłumek podróżnych szykujących się do marszu na północ i weszli frontowymi drzwiami, zastąpił im drogę gospodarz. – Pani, panowie! – zawołał. Był tęgim, łysym, bezzębnym mężczyzną o brzydkiej cerze. – Wrócił wasz wysoki przyjaciel. Poprosił mnie, abym poprosił was, abyście poprosili... Poprosił mnie, żebym poprosił... – Spokojnie – powiedział Xan, kładąc uspokajająco rękę na ramieniu wzburzonego mężczyzny. – On czeka na was w pokoju. Xan uśmiechnął się, a gospodarz wytłumaczył się: – Każdy płaci i odjeżdża! – Obawiam się, że my też – odparł Xan. Gospodarz jęknął, spuścił głowę i odszedł. *** – Wejść – powiedział Abdel w odpowiedzi na pukanie do pokoju. Stare drzwi skrzypnęły i uchyliły się na tyle, by wśliznęła się przez nie Jaheira. Skinął jej głową na powitanie i znów pochylił się nad miską do mycia stojącą na małym stoliku. Zdążyła się wcześniej przebrać. Miękka zielona jedwabna bluzka i prosta bawełniana spódnica sprawiały, że nie wyglądała
już na wojowniczkę, którą w istocie była. Nie chciał patrzeć na Jaheirę jak na kobietę... żonę. Wolno podeszła do niego, choć niezbyt blisko. – Mamy trochę... wiemy więcej – powiedziała cicho. – Jak się czujesz? Abdel spróbował się uśmiechnąć, ale nie mógł. Od paru godzin starał się zmyć z siebie brud drogi i smród ghuli, raz po raz zanurzając brudną szmatę w misce zimnej wody. Nie miał koszuli i czuł na sobie wzrok Jaheiry. Jej spojrzenie rozgrzewało go. – Tazok ma swojego człowieka w Beregoście – powiedziała, domyślając się, że jego niechęć do rozmowy bierze się po odwiedzinach grobu Goriona. – Mieszka w jednej z tutejszych gospód, ma na imię Tranzig i pomaga Tazokowi rekrutować najemników i humanoidy dla Żelaznego Tronu. Xan poszedł go poszukać, by mieć go na oku. Khalid przyjdzie do nas, gdy Tranzig opuści „Czerwony Liść”. Abdel pokiwał głową, choć prawie jej nie słuchał. – Ja... – zaczął. Podeszła bliżej. Wyciągnął rękę i dotknął miękkiej tkaniny spódnicy Jaheiry, czując pod spodem przyjemne ciepło jej uda. Stanęła przed nim, a on zupełnie nieświadomie zaczął całować jej brzuch przez cienki jedwab jej bluzy. Przeszył go dreszcz, wciągnął głęboko powietrze i usłyszał, że Jaheira zrobiła to samo. Było coś w ich wspólnym zbliżeniu, co było doskonałe... i zarazem doskonale złe. Delikatnie ją odsunął i Jaheira westchnęła. – Khalid i ja... – zaczęła, lecz przerwała, widząc, że kręci głową. – Czuję, że... – rzekł spokojnie Abdel. Przełknął ślinę i kontynuował – ...są w moich myślach dwa głosy. Jeden z nich każe mi zabijać, kocha zabijanie, natomiast drugi chce... Nie wiem, czego chce, bo słyszę go bardzo rzadko. Ten głos, który pragnie zabijać, pragnie także ciebie. Łza potoczyła się po opalonym policzku Jaheiry. Położyła dłoń na głowie Abdela, wsunęła mu ją we włosy. Podniósł swą wielką rękę, chwycił jej dłoń i zdjął ją sobie z głowy. Kiedy odsunął się, zostawiła go samego.
Rozdział trzynasty
– Mamy konie – powiedział Khalid. – Dzięki Abdelowi. – Siłowanie się na rękę – rzekł wielki człowiek. – Co za dziwny sport. Khalid uśmiechnął się i popatrzył groźnie na Jaheirę, która właśnie podziwiała potężne mięśnie ramienia Abdela. Złowiła wzrok męża i zaczerwieniła się, posyłając mu spojrzenie, które mówiło: zamilcz! – Dobrze – odparł Xan. – Akurat ich potrzebujemy. Elf wskazał na niskiego, krępego wojownika, którego szczeciniaste rude włosy lśniły w słabym świetle poranka. To był Tranzig, stał na ulicy przed ciągle jeszcze śpiącą gospodą „Czerwony Liść” i właśnie dosiadał szybkiego z wyglądu konia. Cała czwórka stała niby przypadkiem, zakładając, że Tranzig nie wie kim są i że go obserwują. Rudzielec odjechał wolniutko zakurzoną drogą wychodzącą z Beregostu na północ, w kierunku Wrót Baldura. – A więc jedziemy – rzekł Abdel i dosiadł swego nowego konia, narowistego kasztanowego ogiera. Tranzig zdążył opuścić Beregost przed nimi tak, że nie zobaczyli, czy pojechał dalej na północ i stracili go z oczu, zanim dogonili. Xan i Abdel potrafili z łatwością czytać ślady końskich podków pozostawione na błotnistej drodze przez Tranziga. Kiedy wyjechali poza miasto, Abdel poczuł się szczęśliwy, że zostało już za nimi, z wielu powodów. Patrzył na drogę, na konia, na drzewa tu i tam, i na jastrzębia szybującego po niebie – wszędzie, tylko nie na Jaheirę. Ona także na niego nie patrzyła. Jechali tak w ciszy przez dobrą godzinę, zanim zobaczyli kogoś innego. Kiedy Xan zauważył ich i pokazał innym, byli tylko punkcikami daleko przed nimi na otwartej równinie. Sześciu ludzi szło wolno przez wysoką trawę w kierunku drogi. – Spotkamy ich na drodze – odezwał się Abdel, obserwując obcych i mając złe przeczucia w związku z tym spotkaniem. Xan wzruszył ramionami. – Towarzysze podróży.
– Może – odparł Abdel – ale widziałem już na tej drodze rzeczy, które... Tak czy inaczej powinniśmy zachować czujność. – Powiedziałbym, że idą do tamtego budynku – zasugerował Khalid i wskazał na sypiącą się konstrukcję w oddali. Rozpadający się budynek z białego kamienia zarośnięty był bluszczem, chwastami i jeżynami. Wąska dróżka wskazywała miejsce, gdzie kiedyś od drogi wiodła ścieżka prowadząca wprost ku kolumnowej konstrukcji, która niegdyś mogła być świątynią. – Jeśli możemy ich uniknąć – powiedziała Jaheira – to powinniśmy to zrobić. Nie możemy pozwolić, aby Tranzig zbytnio się oddalił. Pamiętajcie, że jesteśmy tu po to, aby odnaleźć Żelazny Tron i przy odrobinie szczęścia Tranzig nas do niego zaprowadzi. Jeśli kilku pielgrzymów zmierza do tej świątyni na modły, to niech idą. Rozumowanie Jaheiry było rozsądne, ale Abdel jakoś nie bardzo w nie wierzył. *** Pierwszy dostał koń Abdela i z kwikiem runął na ziemię. Abdel zaskoczył z grzbietu upadającego zwierzęcia, przeturlał po ziemi i wstał już z dobytym mieczem. Wierzchowiec Jaheiry stanął dęba i zrzucił ją z siodła. Jęknęła uderzając o ziemię i z trudem wyjęła miecz, jednak nic się jej nie stało. Xan zsunął się z siodła i klepnął swego konia w zad, by odbiegł z miejsca ataku. Abdel nie potrafił nazwać tych ohydnych, człekopodobnych stworów. Były pokryte, jeśli nie złożone z jakiegoś przezroczystego oliwkowozielonego, gęstego płynu. Niedoszłych pielgrzymów było sześciu. Abdel dostrzegał ich szkielety poprzez galaretowate ciało. Nie widział żadnych wnętrzności. Wyglądało to tak, jakby ci ludzie w jakiś sposób rozpuścili się i trzymali się prosto jedynie dzięki ocalałym szkieletom, drwiąc z praw natury. Stwory atakowały zgraną zgrają, niczym stado dzikich psów i Abdel obawiał się, iż mogą mieć kłopoty. Xan chlasnął jednego, posyłając na drogę strugę oliwkowego śluzu. Stwór zachwiał się, ale walczył dalej. Potwory rzucały się na nich z szeroko wyciągniętymi ramionami, jakby chciały objąć swoją ofiarę. Abdel nie miał pojęcia jaki efekt może wywrzeć zetknięcie się tego śluzowatego, cuchnącego wodorostami lepiszcza z ludzkim ciałem, ale wolał nie sprawdzać tego na własnej skórze. Na Abdela rzuciły się aż trzy stwory, jakby czując, że stanowi dla nich największe zagrożenie. Najemnik bronił się przed nimi z wściekłą pasją. Ciął nieludzkie stwory, dbając jedynie o to, by nie chlapnął na niego ich śluz, zapominając o jakiejkolwiek finezji. Jaheira nacierała na swego przeciwnika tak, iż ten się wycofywał, podobnie Xan, lecz jeden rzut oka na Khalida wystarczył Abdelowi, by się zorientować, iż półelf ma kłopoty. Khalid wycofywał się w stronę własnego, spanikowanego konia. Abdel uciął jednemu ze stworów głowę i ten padł. Nie runął jak zabity człowiek, lecz dosłownie rozchlapał się na ziemi, jakby nagle stracił wszystkie kości. I rzeczywiście,
wewnątrz półprzeźroczystej galarety Abdel nie widział już szarego zarysu szkieletu. Jednemu z dwóch pozostałych, usiłujących stale go dotknąć, w końcu się to udało i Abdel szybko odrzucił lewą rękę w bok, gwałtownie potrząsając ją na wszystkie strony. Nieco śluzu padło na rękaw jego kolczugi i najemnik szybko cofnął się trzy duże kroki wrył, próbując pozbyć się świństwa z rękawa. Śluz ściekł na ziemię i zaczął pełzać w kierunku amorficznych stóp swego właściciela. Rękaw był czysty, został na nim tylko lśniący ślad, a Abdel zerkał nań, jakby spodziewając się, że za chwilę coś przepali mu skórę. Mógł patrzeć tylko sekundę, ale to wystarczyło, by stwierdzić, że stwory nie były kwasowe. Mimo to starały się usilnie oblepić go swoim śluzem, choć Abdel nie mógł sobie wyobrazić, co by się wówczas stało i co by im to dało. Jaheira wrzasnęła, bardziej z gniewu niż ze strachu, lecz Abdel nie mógł na nią spojrzeć. Był zajęty dwoma stworami, które desperacko starały się go trafić. Kolejny potwór padł i wtedy Abdel uświadomił sobie, że ostrze jego miecza pokryte jest lepkim, cuchnącym świństwem, wyraźnie obciążającym broń. Abdel zmienił chwyt na rękojeści, uwzględniając zmianę wagi i zajął się swoim ostatnim przeciwnikiem. Wyglądało, że ten nauczył się czegoś po śmierci swych kompanów i starał się teraz unikać ciosów Abdela, jednocześnie próbując trafić go w nogi. – Khalid! – krzyknęła Jaheira. Abdel usłyszał kroki – ciężkie, szybkie, choć nieregularne – w trawie po swojej prawej stronie. Musiał pilnować swego potwora, stale próbującego sięgnąć jego kolan. Usłyszał ciężkie, bąblowate chlapnięcie i domyślił się, że ktoś ze współtowarzyszy powalił kolejnego śluzowca. – Khalid! – krzyknął Xan. W jego głosie zabrzmiała desperacja, czego Abdel tak nie lubił. Abdel, wiedząc, że z Khalidem jest coś nie tak, wziął więc duży zamach nad głową, chcąc wykonać pionowe i decydujące cięcie wprost na czoło przeciwnika. Potwór wykorzystał chwilową odsłonę, klapnął tyłkiem na ziemię i wymierzył kopniaka w jego łydkę. Abdel spodziewał się tego ataku i skoczył do góry ponad śluzowatymi nogami, obrócił się w powietrzu i zwalił w tył. Zdążył tylko przesunąć miecz na bok, kiedy wylądował dokładnie obok stwora – zbyt blisko, jak zauważył, ale zbyt późno, by powstrzymać upadek. Miecz przeszył ciało potwora i jego kości zaczęły się rozpływać. Abdel odetchnął i odturlał się szybko, pozostawiając swój miecz wbity w kupę zielonkawej galarety. Wstał i bez zastanawiania obejrzał się cały, czy nie ma na sobie śluzu. – Khalid – znowu zawołała Jaheira. – Abdel... Najemnik skoczył, lecz nie na głos Jaheiry. Kałuża lepkiej galarety pełzła w jego kierunku. Z masy wystrzeliwały raz po raz macki lepkiego syropu niczym języki węży. Abdel cofnął się, podniósł ręce i zawahał się. Jego miecz wciąż wbity był w to pełzające świństwo i chociaż czułby się lepiej będąc uzbrojony, nie był pewien, czy mu to pomoże. Wyglądało na
to, że uderzenia mieczem jedynie niszczą humanoidalną postać potworów, ale nie zabijają i wcale nie uniemożliwiają im dalszych ataków. To musiała być ich pierwotna, naturalna forma. Czy w ogóle można było to zabić? Jaheira zaczęła swoje magiczne murmurando i Abdel, a z nim i Xan wycofali się. Kałuża śluzu ciągle pełzła w jego kierunku, uformowała grubą mackę i zamierzyła się do ataku. Abdel zacisnął pięści, ciągle nie będąc pewny, jak ma z tym czymś walczyć. Wtedy Jaheira zakończyła czar, a stwór zatrzymał się. – To rośliny – powiedziała. – Pomyślałam tak, bo śmierdziały jak rośliny. – Co zrobiłaś? – zapytał ją Abdel. – Dzięki łasce Mielikki przez kilka minut nie będą mogły się poruszyć. Abdel pochylił się i chwycił za swój miecz. Musiał mocno szarpnąć, by wyrwać go z lepkiej masy. – Khalid – odezwała się Jaheira. – Gdzie jest Khalid? Abdel rozejrzał się dookoła, ale zobaczył tylko wycofującego się Xana. – Tam! – zawołał elf. *** – To zrobiły elfy – powiedział Xan, przyglądając się zatartym żłobieniom w kamieniu zrujnowanej świątyni. – Bardzo dawno temu. – Khalid! – zawołała jeszcze raz Jaheira. Płakała i choć na początku trochę się tego wstydziła, teraz już o to nie dbała. Abdel usłyszał szelest liści po drugiej stronie zrujnowanego muru i zatrzymał się na chwilę, by wytrzeć śluz z miecza, co wystarczyło mu, by się zorientować, że była to tylko wiewiórka, która wspięła się po kolumnie i zniknęła w gęstwinie bluszczu. – Dlaczego uciekła? – zastanawiał się głośno Xan, nie oczekując na odpowiedź. – Oblazło go – odezwała się Jaheira drżącym głosem. – To coś... oblazło go. Co to było? Co to były za stwory? Abdel potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć. Widząc Jaheirę w stanie emocjonalnej paniki poczuł, że dobrze zrobił, odsuwając ją od siebie, ale wcale mu nie ulżyło. – Khalid! – zawołał Abdel, maskując swe emocje dłońmi przyłożonymi do ust. Znów usłyszeli szelest liści. Abdel westchnął. – Przeklęte wiewiórki – zamruczał i postąpił naprzód, na popękane kamienne płyty chodnikowe. Płyta zapadła się w tym samym momencie, w którym Khalid – albo raczej to, co było Khalidem – wyskoczyło spośród krzewów i rzuciło się na niego. Abdel zgiął się w pół, instynktownie uchylając się przed atakiem podczas upadku, i runął w tył, w dal od Khalida, na resztę popękanych kamieni. Jaheira wrzasnęła. Był to bolesny, desperacki, przerażony, czysto kobiecy głos, który sprawił, że serce Abdela niemal
wyskoczyło z piersi. Khalid zmienił się. Nie było wątpliwości, że przeistaczał się w jednego z tych stworów. Abdel mógł widzieć przez to, co pozostało ze skóry półelfa. Mógł zobaczyć cienie żeber. Wewnętrzne organy kurczyły się tak szybko, że było to wyraźnie widać. Lewe oko Khalida zniknęło, prawe rozpuszczało się szybko, rozpływając w masie śluzowatej galarety, która kiedyś była jego głową. Nie było widać mózgu i Abdel już wiedział, że jego przyjaciel jest martwy. Xan zaklął po elficku i zamilkł. Jaheira w kółko powtarzała szeptem: nie... nie... nie... Coś, co było kiedyś Khalidem, znów ruszyło na Abdela, jego rozpuszczone stopy chlupały na nierównych kamieniach. Abdel nie myślał, tylko od razu zareagował, podnosząc swój miecz przed siebie. Ostrze z łatwością przeszło przez ramię Khalida. Odcięta ręka chlapnęła na kamieniach obok Abdela. Najemnik musiał odturlać się w tył i wstać, aby uniknąć zetknięcia z odciętą kończyną. – Abdel... – zaszlochała Jaheira proszącym głosem, ale Abdel nie miał pojęcia, czego od niego chce. Khalid szedł na niego, a on się cofał. Blokował ciosy stwora i starał się go nie zabić, choć z pewnością to coś nie stanie się z powrotem Khalidem. Zadawał stworowi małe cięcia, licząc, że spanikuje i ucieknie, ale on zdawał się nie czuć bólu. – Abdel, na miłość wszystkich bogów... – odezwał się Xan. Abdel zamknął oczy i pchnął mieczem, przebijając ciało Khalida. Poczuł, jak masa rozpływa się i dopiero wtedy otworzył oczy. Jaheira wydała z siebie pełen bólu okrzyk: – Nie! Khalid rozpadł się na kupkę rozpływających się kości. Stawy palców jednej dłoni poruszały się w mazi, kurcząc raz po raz, jakby próbując coś złapać lub czegoś się chwycić. – Och, na... – zaczął Xan, ale urwał, cofnął się sztywno kilka kroków w tył i ciężko usiadł na ziemi. Elf zamknął oczy, a Abdel popatrzył na Jaheirę. Utkwiła wzrok w jego oczach. Jej twarz była maską bólu. Jej śliczne, czyste rysy były ściągnięte i okropne. Nigdy więcej nie chciałby oglądać jej w takim stanie. Spojrzała z powrotem na to, co zostało z jej męża, po czym wzniosła głowę ku niebu i zawyła. Abdel sięgnął do sakiewki drżącą dłonią i wyjął butelkę, którą kupił w Nashkel. Odrzucony miecz, upadł z brzękiem na kamienie. Zdrapał wosk i odkorkował butelkę. Wylał zawartość butelki na galaretowatą masę, która nawet teraz próbowała go chwycić. Spojrzał w bok, wstrzymując oddech. – Och – wyjęczała Jaheira – och nie, Khalid... Rozległ się syk i w górę buchnął gęsty dym o ostrej woni. Abdel usiadł z zamkniętymi oczami, słuchając płaczu Jaheiry. – Skąd wiedziałeś, że to zadziała? – zapytał go Xan. – Znaczy kwas. – Abdel wzruszył ramionami. Westchnął głęboko i nie patrząc elfowi w oczy odpowiedział:
– Wiem jak zabijać. Zawsze wiedziałem jak zabijać.
Rozdział czternasty
Trop konia Tranziga odchodził od błotnistej drogi mniej niż milę na północ od zrujnowanej świątyni. Abdel szukał z uporem swojego konia, pamiętając, że trafił go jeden ze śluzowatych potworów i w końcu wziął konia Khalida. Dosiedli wierzchowców i odjechali w ciszy. Zimny wiatr szumiał w suchej trawie. Jedyne odgłosy życia pochodziły od ptaków, pszczół i komarów. Nawet Jaheira przestała płakać. Abdel zerkał na nią czasem, zakłopotany uczuciami, które okazywała. Miała zaczerwienione oczy i spuchniętą twarz. Obawiał się, że może zaraz wybuchnąć. Tak przynajmniej wyglądała. Jechali szybko, wiedząc, że stracili sporo cennego czasu w walce ze stworami. Tranzig musiał wyprzedzić ich już o całe mile, a w dodatku zapadał zmrok. Słońce chowało się za czarnym pasmem odległej Kniei Otulisko. Ślad Tranziga wiódł wśród wzgórz wąską, błotnistą dróżką wydeptaną przez zwierzęta, co utrudniało Abdelowi, który jechał przodem, tropienie, a i tak widział ślad nie dalej niż na kilka metrów przed sobą. Tak czy inaczej jechał szybko. Cała trójka chciała jak najszybciej zostawić za sobą koszmar popołudnia i dogonić Tranziga. Abdel miał nadzieję, że już więcej nie zobaczy podobnej obrzydliwej, bezsensownej śmierci. Nie w taki sposób powinni umierać mężczyźni, zredukowani do galarety, a następnie spaleni kwasem wylanym nań przez ich żony... kogo? Nie kochanka, ale coś w tym stylu. Ona coś dla niego znaczyła. Rodzaj łączącej ich więzi miałby swoją nazwę na cywilizowanych dworach miejsc takich jak Waterdeep, ale zgodnie z doświadczeniem Abdela byli oni tylko... Myśli układały mu się w ciąg i rozbiły, gdy szarpnął nagle uzdą konia, zatrzymując go w miejscu. Pozostali uczynili to samo, tylko zaabsorbowana myślami Jaheira minęła go, zanim udało jej się opanować konia. Jeden z koni – Abdel pomyślał, że to wierzchowiec Xana – chrapnął głośno i Abdel go uciszył. Ześliznął się z siodła, położył palec na ustach i zaczął wspinać się na niewysokie, łagodne wzgórze. Xan chyba chciał coś powiedzieć, ale zastosował się do polecenia Abdela i siedział cicho. Elf i Jaheira zsiedli z koni i ruszyli za Abdelem. Na szczycie przykucnęli za niskim, ciernistym krzewem i Abdel wskazał na samotną postać stojącą obok dobrze wypoczętego
konia na krańcu szlaku. Tranzig unosił końskie kopyto i chyba usuwał coś, co utkwiło w podkowie. – Prawie na niego wpadliśmy – wyszeptał Xan. Abel pokiwał głową, a Jaheira cicho westchnęła. Patrzyła na Tranziga z nienawiścią, niezbyt dobrze maskującą kryjący się pod spodem ból. Obserwowali na Tranziga przez kilka minut, dopóki nie usłyszeli rżenia jednego ze swoich koni w krzakach po drugiej stronie wzgórza. Tranzig spojrzał ostro w górę, a Xan zaklął cicho po elficku. Tranzig stał przez chwilę, po czym dosiadł konia i wolno ruszył. Abdel popatrzył w dal, chcąc wykorzystać fakt, że jest na wzgórzu i zorientować się, w którym kierunku zmierza Tranzig. Zobaczył trzy cienkie smużki dymu unoszące się w powietrzu po drugiej stronie czterech wyższych wzgórz. – Ogniska – wyszeptał. Podążył wzrokiem za spojrzeniami przyjaciół i zobaczył gwiazdę, która pojawiła się w szczelinie gęstych chmur. Zmrok zapadał szybko, więc Abdel pomyślał, że najlepiej będzie zejść na dół i rozbić obozowisko. *** Jaheira drżała i Abdel zapragnął ją objąć. Pomyślał, jakby to było i westchnął, gdy jego umysł zbłądził w kierunku, który go zakłopotał. Jaheira podkurczyła nogi, dotknęła kolanami podbródka i z zimna objęła je ramionami. Tego dnia Abdel zabił jej męża i myśl, że ona czy zawsze uważny, sarkastyczny Xan mogliby pomyśleć, że próbuje się do niej zbliżyć, wywołała u niego mdłości. Noc robiła się coraz chłodniejsza wraz z każdym, coraz silniejszym podmuchem wiatru. Gwiazdy mrugały na niebie, przesłaniane co chwila pędzącymi chmurami. Nie rozpalili ogniska, gdyż Xan nalegał, aby tego nie robić. Obawiał się, że obóz Żelaznego Tronu, do którego pojechał Tranzig, może mieć patrole, które zainteresowałyby się ogniskiem rozpalonym tak blisko ich tajnej kryjówki. – Więc to są Zhentowie – odezwał się Abdel, słowa z trudnością przecisnęły mu się przez zaciśnięte zęby. Nie chciał rozmawiać. – Tak sądzimy – rzekł Xan. – Ale chciałbym to sprawdzić, żeby się upewnić. – Chyba nie sam – powiedziała Jaheira głosem schrypniętym od płaczu i jego powstrzymywania. – Możemy pójść wszyscy – zadecydował Abdel. – Cała trójka, wykorzystując element zaskoczenia... – ... zostanie otoczona przez setkę zbrojnych Zhentarimów – dokończył za niego Xan. – Nie, dziękuję. – Skąd wiesz? – zapytał Abdel. – Może jest tam tylko Tranzig i trzy czy cztery cuchnące orki. Jak wiesz, zabiliśmy już wielu członków Żelaznego Tronu, wliczając w to koboldy.
– Ale tego nie wiemy – powiedziała Jaheira. – I to właśnie miał na myśli Xan. Tam mogą być ich setki – armia bandytów zgromadzona po to, by zlikwidować kopalnie... Nie wiem. – Próbują wywołać wojnę – rzekł Abdel. – Jeśli mają armię, to po co skradają się i leją jakieś płyny na rudę żelaza? – Mogę tam pójść – zaproponował Xan – w ciemności, po cichu rozejrzeć się i dowiedzieć. – I dać się zabić – szepnęła Jaheira – albo gorzej. – Byłem już więźniem Żelaznego Tronu. – I właśnie dlatego się obawiam – powiedział Abdel. – Bez obrazy, Xan, jesteś dobrym wojownikiem, dzielnym mężem, ale... – Ale co? – Potrzebujemy cię – odpowiedziała Jaheira za Abdela. – Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Xan uśmiechnął się sympatycznie i złowił zmęczone płaczem spojrzenie Jaheiry. – Jestem elfem – odparł po prostu. Abdel westchnął i wzruszył ramionami: – Chyba szaleńcem. Jaheira podeszła do Xana wolno i z trudem, po czym zdjęła z lewego nadgarstka złotą bransoletę i podała elfowi. – Na szczęście – powiedziała. – A czy tobie przynosiła szczęście? – zapytał elf z wymuszonym uśmiechem. – Zwykle tak – odparła twardo. Xan uśmiechnął się i przyjął bransoletę. Przez chwilę oglądał ją z podziwem. Wokół bransolety wiły się pnącza dzikiego wina wygrawerowane na jej wierzchniej stronie. Spojrzał na Abdela, po czym uniósł bransoletę do czoła w geście salutu, wstał i zniknął w ciemności. Abdel usłyszał tylko trzy pierwsze jego kroki, a potem nastała cisza. – Jest dobry – powiedział Abdel – widziałem już wystarczająco wiele, by to wiedzieć. Nic mu nie będzie. Jaheira kiwnęła głową, nie wierząc mu, ale i nie wierząc, że mieli inny wybór. – Zimno mi – odezwała się po długiej ciszy. – Kiepsko się przygotowaliśmy na tę wyprawę – odpowiedział Abdel. Jego głos zabrzmiał głośno i niezręcznie. Przełknął ślinę i powiedział już ciszej: – Xan miał rację, żeby nie rozpalać ogniska. – Obejmij mnie – poprosiła tak szybko, jakby chciała mieć te słowa już za sobą. – Usiądź obok, Abdel. Siądź przy mnie. Zaczęła płakać, więc Abdel zbliżył się. W jego wielkich ramionach wydawała się bardzo malutka. Przestała płakać i Abdel, siedząc już przy niej i obejmując ją, poczuł się zaskoczony, że
to uczucie jest tak znajome, jakby było dla niego całkiem naturalne trzymać ją w swych objęciach. – Okłamywaliśmy cię – wyszeptała. – Wiem – powiedział, choć wcale o tym nie myślał. – Wszyscy. – Wiem – szepnął i Jaheira zapłakała raz jeszcze. *** Abdel otworzył oczy i ujrzał nad sobą błękit nieba, czego już od dawna nie widział. Natychmiast poczuł ciepło ciała Jaheiry u swego boku. Głowę miała położoną na jego prawym ramieniu i chociaż wcale nie była ciężka, ciepło jej ciężaru sprawiło, że Abdel poczuł się tak, jakby przygniatał go cały świat. Jej łzy zaschły mu na barku, a koc, którym ich przykryła na noc, zsunął się. Luźna bluza, którą nosiła pod utwardzaną skórzaną zbroją, zsunęła się jej z ramienia, odsłaniając delikatne, gładkie ciało. Miała głęboki, regularny oddech. Abdel zamknął oczy i po prostu leżał, czując dotyk jej ciała i miękki szept jej oddechu na swym zarośniętym policzku. Wciąż śpiąca, przekręciła się i podkurczyła nogę, przesuwając ją wzdłuż nogi Abdela. Jego ciało zareagowało i otworzył oczy. Przełknął ślinę i uniósł się, budząc ją. Wydawała się zaskoczona ich bliskością, więc delikatnie się odsunął, podobnie jak i ona. Zaczerwieniła się. Była piękna – Gdzie Xan? – zapytała. Jej głos był równie miękki jak jej skóra. – Ja... – Abdel chciał powiedzieć, że nie wie i wtedy przeszedł go dreszcz. Choć poranek był chłodny, zaczął się pocić. – Niech mnie Torm porwie – wychrypiał. – Nie wrócił? Jaheira, jeszcze zaspana, potrząsnęła głową i powiedziała: – Myślę, że on... – urwała, gdy też zdała sobie sprawę – ...że on nigdy nie wróci. – Na bogów i ich krewnych – zaklął Abdel, rozglądając się za swym mieczem. – Zasnąłem. Nie mogę uwierzyć, że zasnąłem, podczas gdy on jeszcze nie wrócił. – Oboje zasnęliśmy – powiedziała Jaheira, choć też nie poczuła się z tego faktu zadowolona. – Powinien już wrócić. Abdel odnalazł miecz i zaczął zakładać kolczugę tak pośpiesznie, że aż się w nią zaplątał. – Cholera! – krzyknął, zbyt głośno, biorąc pod uwagę, że znajdowali się blisko obozu Żelaznego Tronu. – Abdel – wyszeptała uspokajająco Jaheira – pozwól mi pomóc. Położyła swe dłonie na jego, chłodne i delikatne i pokierowała tak, aby kolczuga opadła w dół. – Znajdę go – powiedział jej Abdel. – Znajdę go, choćbym miał...
– ... zabić wszystkich na Torilu? – dokończył za niego Xan. Abdel i Jaheira podskoczyli na dźwięk jego głosu. Zirytowany Abdel odetchnął mocno, co zabrzmiało jak huragan w ciszy poranka. Ptaki zaćwierkały w odpowiedzi. – Albo pocałować Umberlee w... – Xan! – przerwała mu Jaheira. – Gdzie ty byłeś? – Spałem spokojnie z piękną kobietą u boku – zażartował elf. – Och, nie, to nie ja, to... – Xan – wtrącił się Abdel. – Czego się dowiedziałeś? Elf roześmiał się, a Jaheira odwróciła się, żeby podnieść swą zbroję i broń. – Czego się dowiedziałem, w rzeczy samej – rzekł Xan, sięgając po mały, skórzany plecak, który Khalid kupił mu w Beregoście. Zajrzał do środka i włożył tam rękę. – Sądzę, że to nie są Zhentarimowie. Wyglądają mi bardziej na bandytów – zabijaków i osiłków – nikogo więcej, choć są zorganizowani, a poza tym jest ich tam zbyt wielu, jak na nas troje... Przykro mi, przyjacielu. – Xan uśmiechnął się do Abdela i ten się zaczerwienił. – Spróbowałem dostać się do środka i trochę pomyszkować – kontynuował elf. – I znalazłem to – wyjął z plecaka dwa przedmioty: starannie złożoną kartkę pergaminu i raczej pokaźną książkę, która przykuła wzrok Abdela. Wyciągnął w kierunku elfa swą wielką dłoń i Xan wręczył mu księgę. Książka była dziwna w dotyku, oprawiona jakby w skórę, ale gładszą niż zwykła skóra, bardziej suchą. Miała niezwykły, szaro-zielony kolor i w dotyku wywoływała u Abdela dziwne uczucie, jak dotyk Jaheiry. Przypomniał sobie wrażenie, jakiego doznał, gdy dotknęła go nogą i wziął głęboki wdech. Na wierzchu był symbol, który Abdel rozpoznawał, ale nie mógł go umiejscowić. Była to przednia część ludzkiej czaszki, przytwierdzona na środku koła, wewnątrz którego było coś na kształt kropli łez lub krwi, „rozpryśniętych” wokół czaszki. Księgę zamykały dwie długie i nadzwyczaj delikatne stalowe klamry. Otworzył księgę i zobaczył starannie napisany, umiejętnie iluminowany tekst w języku, którego nie znał. Odwrócił stronę i zobaczył rysunek przedstawiający kobietę przywiązaną do drewnianego koła i... Abdel z trzaskiem zamknął księgę i gwałtownie wyprostował ramię, jakby chciał ją odrzucić, ale palce nie wypuściły jej z dłoni. Nie chciał jej się pozbyć, ale też nie chciał jej więcej oglądać. – W porządku? – zapytała Jaheira, a kiedy nie odpowiedział – Abdel? – W porządku – odpowiedział. – Xan, gdzie znalazłeś tę książkę? Xan wydawał się zmieszany, zaskoczony pytaniem. – Leżała na stojaku w jednym z namiotów. Wyglądała na ważną, cenną, nie wiem. W pobliżu nikogo nie było, więc ją wziąłem. Co to jest? – Zło – odparł Abdel krótko. Jaheira i Xan wymienili zdumione spojrzenia. – To... Powinna się znaleźć w bezpiecznym miejscu. Powinienem zabrać ją do Candlekeep. – Świetnie – zgodził się Xan szybko. – Jesteś pewny, że...
– Tak – rzekł Abdel, chowając księgę do swojego plecaka. – Dobrze – powiedział elf. – Mam też złą wiadomość. Obawiam się, Jaheira, że bransoleta, którą mi dałaś, ześliznęła mi się z ręki. Zgubiłem ją. Xan podniósł do góry rękę i pokazał swój cienki nadgarstek, jakby chciał powiedzieć, że nie odzyskał jeszcze swej formy. Jaheira uśmiechnęła się. – Nie szkodzi, nie sądzę, iż... Abdel zerwał się do skoku i w tym samym momencie gęste krzaki kilka metrów od ich obozowiska gwałtownie zaszeleściły. Coś wielkiego przeciskało się przez nie, uciekając i Abdel rzucił się w pościg z mieczem w dłoni. Wpadł w cierniste krzewy, przebił się przez nie i natychmiast znalazł ścieżkę. Przedzierał się wielkimi susami i w przeciągu trzech uderzeń serca dogonił uciekającego człowieka. Nie patrząc nawet, kim on jest, pchnął mieczem w plecy biegnącego. Ostrze przebiło mu ciało i wyszło ustami. Uciekinier nie zdążył nawet krzyknąć. Jego ostatnie tchnienie było bulgotem krwi. Abdel przeskoczył w pędzie upadające ciało i wyhamował pół kroku za głową trupa. Jaheira i Xan wyłonili się z krzaków tuż obok. Na widok tej okropnej sceny Jaheira cofnęła się. Abdel czekał, aż opanuje go to uczucie, które zawsze się pojawiało, kiedy zabijał tak szybko, bez wahania czy skrupułów. Uznawał je za nagrodę za uleganie swemu instynktowi zabijania. To była brudna przyjemność, ale jego jedyna przyjemność od dawien dawna. Tym razem jednak jej nie było. Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Jaheiry. – Kierował się do obozu – odezwał się Abdel, nie będąc pewny, dlaczego zaczyna się tłumaczyć. Xan przysiadł obok ciała i sapnął, przewracając je na plecy. – To jeden z bandytów – powiedział. – Powinniśmy iść – rzuciła Jaheira. – Może być ich tu więcej. – Mapa pokazuje, gdzie powinniśmy się udać, jak myślę – rzekł Xan. – Mapa? – zapytał Abdel. – Kiedy ty czytałeś książkę – wyjaśniła Jaheira – Xan pokazał mi mapę, którą znalazł... Ten pergamin. Abdel kiwnął głową. – Pokazuje ona miejsce górniczego obozu – powiedział mu Xan. – Górniczego obozu Żelaznego Tronu, głęboko w Kniei Otulisko. – Więc oni wydobywają własną rudę – domyślił się Abdel – żeby potem sprzedawać po wyższej cenie, kiedy kopalnie w Nashkel staną. Wygląda mi to na robotę Zhentarimów. – A tutaj składują żelazo – powiedział Xan. – Widziałem tu wozy pełne rudy. – A wszystko – rzekła Jaheira – dla złota. – Ludzie robią gorsze rzeczy – rzekł Xan – za mniej.
Abdel, znający tę prawdę, pokiwał głową. – Nie uśmiecha mi się wcale perspektywa wyprawy do Kniei Otulisko – odezwała się Jaheira. – Słyszałam o niej historie... – Ja też – odparł Abdel. – Ale gdybyśmy mieli przewodnika... – Przewodnika? – zdumiał się Xan. – Pomóżcie mi podnieść to ciało – powiedział Abdel. – Idzie z nami...
Rozdział piętnasty
– Bardzo wiele przeciwko temu przemawia – odezwała się Jaheira. – Nie mam pojęcia, jak zacząć... Przerwała, gdy Abdel przyłożył palec do ust i przechylił głowę. Wiedziała, że powinni być cicho – w końcu przecież mieli się kryć. Minęły dwa dni odkąd zostawili za sobą wzgórza i obóz bandytów, i odkąd bez powodzenia starała się odwieść Abdela od jego szalonego planu. Xan głośno wyrażał swoją dezaprobatę dla tego przedsięwzięcia. Przeprosił i odmówił ciągnięcia drewnianych noszy z ciałem martwego bandyty, które dotaszczyli aż tutaj, na skraj Kniei Otulisko. Cuchnący już trup wisiał teraz na drzewie, gdzie powiesił go Abdel, a cała trójka obserwowała go ukryta za pniem także gnijącego, powalonego drzewa. – Abdel – spróbowała znowu, tym razem szeptem. – Po prostu zakopmy... Urwała, widząc, że Abdel drgnął i spojrzał w półmrok lasu. Ona także usłyszała kroki, należące do kogoś, kto wcale nie zamierzał się kryć. Xan przygryzł usta i kiedy napotkał wzrok Jaheiry, wolno pokiwał głową. Przymknęła oczy i westchnęła. – Och, mój, tak – powiedział Korak, wyłaniając się z krzaków i łapczywie przyglądając się wiszącemu trupowi. – Tak, to będzie dobre. Jaheira ujrzała, jak Abdel bezgłośnie wypuszcza powietrze z płuc. Ona sama starała się nie oddychać przez nos. Choć ghul był od zawietrznej, woń jego gnijącego ciała dochodziła aż tutaj. Zasłoniła usta, powstrzymując odruch wymiotny. – Jak ty tam wlazłeś na górę? – zapytał ghul milczące ciało. – Ja mu pomogłem – powiedział Abdel. Korak jęknął, odskoczył ze strachu w tył i wywrócił się w kolczaste zarośla. – Wyłaź, Korak. Zmieniłem zdanie. – To ty?– zapytał ghul, wystawiając z gąszczu tylko czubek swej szarej, martwej głowy. – Wyłaź – powtórzył Abdel i wstał z mieczem w dłoni. Xan wysapał jakieś elfickie przekleństwo, ale nie wychodził z ukrycia. Jaheira w ogóle nie miała zamiaru wstawać, obawiając się fali ghulowego smrodu i nie mając chęci oglądać Koraka.
– Nie zabijesz mnie? – zapytał ghul z nadzieją w głosie. – Pójdę z tobą? – Potrzebujemy przewodnika – odparł Abdel. – Potrzebujemy przewodnika w Kniei Otulisko. – Wiedziałem – odpowiedział Korak. – Poprowadzę. *** Pająk był brązowy, miał czarne plamy na odwłoku i osiem opancerzonych nóg. Był prawie tak wielki jak kciuk Jaheiry. Nie był największym pająkiem w Faerunie, ale dla Jaheiry wydawał się ogromny. Zapiszczała przestraszona, kiedy nagle opuścił jej się na ramię. Podskoczyła i to przestraszyło pająka, który postanowił schować się w najbliższym ciemnym schronieniu, jakie mógł znaleźć – wchodząc Jaheirze między jej krągły biust. Jaheira zaczęła stukać w swój gorset zbroi z utwardzanej skóry. – Och, na chwałę Mielikki – zajęczała drżącym, przestraszonym głosem. – Niech to szlag... Cholera. Abdel odwrócił się, uchylając przed cienką gałązką, która prawie trafiła go w oko. Zarośla i drzewa rosły tak gęsto, że nie widział twarzy Jaheiry, ale widział, że macha ręką. Kobieta cofnęła się w tył i znów zapiszczała. Abdel przedarł się do niej przez gąszcz i zapytał: – Co jest? Jaheira nie odpowiedziała mu od razu. Właśnie zdejmowała swą skórzaną zbroję. – Co ty robisz? – zapytał jeszcze raz, rozbawiony. Jaheira wydusiła z siebie: pająk, i gdy zdjęła stanik, zaczęła podskakiwać w miejscu. Bluzkę miała wypuszczoną luźno i zaczęła nią potrząsać. Wyglądało to jak taniec calishitańskich dziewcząt. Abdel uśmiechnął się mimo niepokoju, wciąż nie będąc pewnym, co się dzieje. – Hej, wy tam z tyłu, w porządku? – odezwał się gdzieś z gąszczu głos Xana. – Wydaje mi się, że Jaheira spotkała się z... – zaczął Abdel, ale przerwał, gdy Jaheira głośno pisnęła z bólu. – Bogowie – krzyknęła – ugryzł mnie... Gryzie mnie! Z oka pociekła jej łza i Abdel przestał się śmiać. Jaheira zaczęła pośpiesznie zdejmować bluzkę, więc pomógł jej. Tkanina rozerwała się z głośnym trzaskiem, a Abdel wyciągnął pająka spomiędzy obnażonych piersi Jaheiry, zanim oboje zdążyli się zorientować, co robi. Pająk przeskoczył chyżo na prawą dłoń Abdela i wojownik klasnął go lewą, zamieniając w brązową plamę z połamanymi nogami. – Udało się... – zaczęła Jaheira. Abdel spojrzał na nią, nagą do pasa i otworzył usta. Nigdy nie widział czegoś tak... Jaheira skrzyżowała ręce na piersiach i odwróciła się. Nawet przez jej długie do ramion włosy Abdel mógł zauważyć, że poczerwieniała jej szyja. – Przepraszam – powiedział.
– Nic... – Co tam się dzieje z tyłu? – zapytał Xan. Abdel usłyszał, jak się zbliża. Nawet Xan nie mógł iść cicho przez tę gęstwinę. – Wszystko w porządku – zawołała Jaheira i kroki zatrzymały się. Abdel zorientował się, że wciąż trzyma rozdartą bluzkę Jaheiry. Podał jej nieśmiało. Zatrzymała się, zwróciła głowę ku niemu, ale nie widział jej oczu. – Chodźcie już, proszę – powiedział Xan niecierpliwie. Chociaż Abdel wciąż nie widział elfa, usłyszał, że zawrócił i zaczął się oddalać w kierunku, w którym prowadził ich ghul. Jaheira zaczekała parę sekund, także przysłuchując się oddalającym krokom Xana, po czym odwróciła się i sięgnęła po bluzkę. Wyciągnęła ręce przed siebie i ich oczy spotkały się. Stali tak, zdawałoby się że całe życie, ich palce splecione razem, oddzielone tylko gładkim jedwabiem rozdartej bluzki. Jaheira pierwsza puściła jego dłoń, mimowolnie, a on, może nawet bardziej mimowolnie, odwrócił się i ruszył naprzód, zostawiając ją samą, aby się ubrała. – Xan – zawołał. – Uważaj na pająki. – Tak – odezwał się Korak blisko, nawet zbyt blisko. – Pająki, pewno. Abdel obejrzał się i zobaczył ghula. Straszliwy smród nie wydawał się już taki straszliwy. Nigdy by nie przypuszczał, że może się do niego przyzwyczaić, ale widocznie tak się stało. Ghul odwrócił się w kierunku Jaheiry i polizał swym długim językiem ociekający ropą wrzód na zapadniętym policzku. Abdel dał dwa kroki naprzód i chwycił ghula za podartą koszulę. – Jesteś tutaj jako przewodnik, ghulu – powiedział Abdel głosem ciężkim i groźnym – więc prowadź nas z przodu albo pająki będą twoim najmniejszym problemem. Korak chrząknął i ruszył przodem w gąszcz. Abdel poczuł, że coś usiadło mu na karku i strzepnął jakiegoś owada. Tormie – westchnął, spoglądając w niebo, zasłonięte gęstymi koronami drzew. Zobaczył też nad sobą migotanie pajęczyn. Obejrzał się na Jaheirę, która już ruszyła za resztą, kończąc poprawiać gorset zbroi. Nic nie powiedział, ale poczuł nagle wielką ochotę na wydarcie z brzucha Koraka jego martwych flaków. Ile zobaczył? Te trupie oczy nie zasłużyły, by widzieć to, co widział Abdel. Zdumiał się na swą następną myśl – oczy żadnego mężczyzny na to nie zasługiwały. Zaledwie dwa dni temu zabił jej męża, a już czuł, że on i Jaheira... Odepchnął te nieczyste myśli od siebie i przeniósł swą frustrację na gałęzie zagradzające mu drogę. Szli tak przez następną godzinę w tej gęstwinie niemal nie do przejścia, aż w końcu zza kurtyny krzaków wyłonił się Xan i zaczął maszerować u boku Abdela. Jaheira szła tylko kilka kroków za nimi. Abdel wpadł twarzą w pajęczynę, która oblepiła mu nieogoloną brodę. Przywykł już do życia w terenie takim jak ten nawet, ale teraz fantazjował na temat gospody, ciepłego kominka, garnca piwa i Jaheiry...
– Przyznanie się do tego, że plan zawiódł – odezwał się Xan, przerywając Abdelowi marzenia – jest mniejszym grzechem niż dalsze podążanie kursem, który może prowadzić tylko do katastrofy. – Na Torma, Xan – odparł gniewnie Abdel. – Własnoręcznie zabiję tego cuchnącego syna ślimaka gołymi rękami, jeśli miałoby ci to zamknąć usta, ale to wcale nie pomoże nam wydostać się z tego zapomnianego przez bogów lasu ani trochę szybciej. – Ten twój Korak – zaczął znów Xan – jest ożywieńcem. Jak możesz mu ufać? – Nie ufam – odparł najemnik. – Nie ufałem mu nigdy, nawet kiedy żył, ale nie jestem pewien, czy mam inny wyb... Cholera! Abdel nagle stanął. Pająk był wielkości prawie obu małych pięści Jaheiry i siedział w środku starannie rozplecionej pajęczyny nie dalej niż cal przed nosem Abdela. Pająk ani drgnął, kiedy Abdel cofnął się i wyciągnął miecz. Ostrze przecięło gałąź ponad nim, Xan powiedział – Czekaj! – ale Abdel bez wahania przeciął pająka na pół jednym, dobrze wymierzonym cięciem. Chitynowy pancerzyk pająka rozpadł się i ze środka wybiegły setki, może nawet tysiące malutkich pajączków, rozpraszając się po ściółce i pajęczynie. – Och, na Torma... Jaheira wzdrygnęła się i powiedziała: – Wynośmy się stąd. Lepiej wynośmy się stąd. – Już niedługo – wymruczał Korak, wystawiając głowę zza pnia ogromnego, powalonego drzewa. Jaheira obróciła się w stronę ghula. – Nie zjesz mnie, ghulu. Nie będziesz już żył, żeby posmakować... – urwała, uskakując przed jednym z pajączków. Wrzasnęła głośno i przeciągle z frustracji, gniewu i obrzydzenia. Włożyła palce we włosy i zaczęła je przeczesywać i potrząsać, aż jej się palce zaplątały. Przynajmniej jeden pajączek wypadł jej z włosów. Abdel wciągnął powietrze, kiedy Jaheira spojrzała na niego z dziko potarganymi włosami. Przeraził go ten widok i szybko się odwrócił, kiedy zobaczył, że Jaheira to zauważyła. Pająk wylądował mu na policzku i Abdel trzepnął go silnie, rozsmarowując go sobie na twarzy. – Mielikki odwróciła się od tego lasu – powiedziała Jaheira raczej do siebie niż do pozostałych. – Pająki to po prostu... pająki – rzekł niewyraźnie Abdel. – Tak, to prawda – odparła Jaheira – i zarazem część porządku natury jak wszystko inne, ale wolałabym, aby nie miały nic wspólnego... z moją... naturą. Abdel uśmiechnął się i Jaheira także posłała mu słaby uśmiech. – Jeśli prowadzisz nas w jakąś zasadzkę – powiedział Xan do Koraka, nie zauważając sceny, jaka rozegrała się pomiędzy Abdelem i Jaheirą – umrę dopiero, gdy zapewnię ci doznania drugiej śmierci. – Nieustanne straszenie mnie – odparł Korak, obrzucając elfa pogardliwym spojrzeniem
swych pożółkłych oczu – wcale nie sprawi, że dotrzemy do tej waszej kopalni szybciej. – No właśnie – rzekł Xan, wyciągając miecz. – Miałem... Abdel popchnął mocno elfa w plecy tak, że ten prawie upadł. – Idziemy – powiedział najemnik do Xana, po czym zwrócił się do ghula. – Zaprowadź nas tam. Już. Ghul kiwnął głową, odwrócił się i podjął marsz. Xan, oddychając ciężko, tylko patrzył, jak Abdel i Jaheira idą za ghulem, raz po raz uchylając się przed pajęczynami. Elf stał chwilę, strącając natrętne pająki, aż w końcu ruszył za nimi. *** – No właśnie – odezwał się Abdel szorstko – wracamy. Korak zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na najemnika. – Wracamy? – Właśnie – potwierdził Abdel. – Prowadzisz nas do jakiegoś pajęczego... pajęczego... – zaciął się Xan, szukając właściwego słowa – ... pajęczego piekła. – Lepiej idźmy – powiedziała Jaheira, głosem słabym i drżącym. Zaczęła robić się nerwowa i Abdel przypomniał sobie zhentarimskiego maga Xzara. Dlatego zapragnął nagle wyprowadzić ją i całą ich grupę z Kniei Otulisko. Od momentu, kiedy pająk wlazł pod zbroję Jaheiry i ugryzł ją, ich liczba nieustannie się zwiększała. Choć w Kniei Otulisko już było ciemno, wszyscy wiedzieli, że niedługo zajdzie słońce. Cienie stawały się coraz głębsze i mogły kryć nawet więcej i większych pająków. Jaheira podrapała się w piersi przez zbroję i jeszcze raz przetrząsnęła włosy. Strzepnęła coś z karku. – Lepiej idźmy – powtórzyła. – Już niedaleko – zaprotestował ghul. – Prowadzę was. Prowadzę was. – Ciągniesz nas przez morze pająków – zaoponował Xan. – Dokąd nas prowadzisz? – Do kopalni – powiedział ghul. – Prowadzę was do kopalni. Za mną... Za mną... Ghul pomachał ręką, aby szli za nim. Abdel miał już dosyć i nie poruszył się. Usiadł, jak czynił to już setki razy w ciągu ostatniej godziny i otarł twarz z lepkiej pajęczyny. – Starczy, Korak – rzekł Abdel. – Wyprowadź nas stąd, albo zabiję cię i wtedy sami spróbujemy się stąd wydostać. – Jak sobie życzysz – odparł ghul, kłaniając się. – Jak sobie życzysz, dobry panie. – Korak odwrócił się i podążył w tym samym kierunku, co przedtem. Xan westchnął głośno. – Pozwól mi. Proszę, Abdel. Pozwól mi go zabić. Jaheira ruszyła za ghulem. – Lepiej idźmy – powiedziała znowu. Xan wciągnął powietrze do płuc, zatrzymał się i wolno je wypuścił.
– Tam coś jest – wyszeptał ledwie słyszalnym głosem. Abdel już zdążył ruszyć za Jaheirą i Korakiem, którzy głośno przedzierali się przez opanowany przez pająki las. Najemnik wolno się odwrócił i położył prawą dłoń na rękojeści pałasza. – Gdzie? – Za nami – odparł elf – i z boku... z obu stron. – Ilu? – Wystarczająco – rzekł elf i szybko ruszył za Jaheirą. – Idźmy. Abdel zawahał się, pragnąc zostać i walczyć. – Abdel – zawołał go Xan. Elf musiał czuć, że cokolwiek za nimi idzie, wie gdzie się znajdują. Abdel ruszył się, ale zaraz cofnął. – Widzisz ich? – zapytał Xan cicho. – Co to? – zapytała Jaheira. – Czy ktoś nas... – ... tropi? – dokończył za nią Xan. – Tak. Nie zatrzymujmy się. – Powinniśmy się rozdzielić – wyszeptał Abdel do elfa. – Spróbować zajść ich po łuku od tyłu. – Śmierdzą – powiedział elf i Abdel zdał sobie sprawę, że Xan się boi. – Nie wiem, kim lub czym są, Abdel, ale na pewno nie są to ludzie ani elfy. Nie chcę się rozdzielać. – Zaganiają nas gdzieś? – zapytała Jaheira. – Tak – odpowiedział Xan. – Naprowadzają nas gdzieś, gdzie... prowadzi nas ghul. – Mogę przyznać się do pomyłki wystarczająco wcześnie, Xan – powiedział Abdel, zmuszając się do uśmiechu. – To będzie trudne – odparł elf – być w porządku wobec... Tam! Abdel zatrzymał się i spojrzał, gdzie Xan pokazywał palcem. Zobaczył tylko kawałek rdzawo-brązowego boku jakiejś istoty. Była kosmata. – Coś jakby pająk – odezwała się Jaheira, kończąc myśl Abdela. – Pająki umierają – odparł Abdel, starając się ją pocieszyć. – Jak wszystko inne. – Nie zatrzymujmy się – rzekł Xan. Zaczął się pocić obficie i dobył miecza. – Musimy iść stale naprzód. Jeśli staną się zbyt pewne siebie... – Zbliżą się wystarczająco, by... Tfu! – Abdel wypluł pająka z ust i oczyścił twarz z pajęczyny. – Idziesz prosto ku temu – Powiedziała Jaheira, jakby trzeba to było Abdelowi mówić. W zaroślach za nimi rozległ się głośny trzask. Jaheira chwyciła Abdela pod ramię i wrzasnęła: – Ruszajmy! Abdel nie zamierzał się opierać. Strzepnął resztki lepkiej pajęczyny i pobiegł za Jaheirą, która zniknęła w pogoni za Xanem i Korakiem. Szelest towarzyszył im z tyłu, lecz stwór, czymkolwiek był, nie atakował ich.
Abdel zdążył oczyścić sobie twarz do końca, zanim ujrzał plecy uciekającego Xana i nadepnął mu na pięty. – Co się dzieje? – powiedział Abdel, rozejrzał się, usłyszał, że Jaheira powstrzymuje się od krzyku i niemal sam nie wrzasnął. Drzewa otwierały się na polankę. Polankę pełną pajęczyn wszystkich rozmiarów, kształtów i stopni złożoności, od prostych nici rozpostartych pomiędzy gałęziami, po niewiarygodne konstrukcje linowe, przypominające Abdelowi legendy o miastach Evermeet. W czymś, co wyglądało na gniazda, roiło się od malutkich pająków, a w jednej z pajęczyn, zbudowanej z nici grubszej niż najgrubsza lina, jaką Abdel widział, siedział pająk wielkości krowy. Jego bulwowate ciało było czarne, nakrapiane czerwienią. Dymiący zielony jad skapywał z jego drgającej żuchwy. Jaheira stała tak z otwartymi ustami i wytrzeszczała oczy. Strach obezwładnił ją, nie mogła ani uciekać, ani krzyczeć. Xan mruczał coś po elficku, pewnie modlitwę i łza pociekła mu po policzku. Korak wiercił się w miejscu, nie wiedząc w którym kierunku ma uciekać i powiedział jedynie: – Ops! Na środku polanki stało coś, co Abdel mógł nazwać tylko budynkiem.
Rozdział szesnasty
Olbrzymi pająk zobaczył ich i wrzasnął. Odpowiedział mu świergoczący, bezmyślny krzyk Jaheiry. Abdel niemal sam nie wrzasnął, gdyż strach pełzał mu pod skórą w dół, aż skurczyły mu się jądra. Spojrzał na Jaheirę i prawie nie wrzasnął po raz drugi. Kobieta traciła zmysły. Ettercapy – porośnięte kępkami sierści humanoidy – wybrały tę chwilę na atak, a może wrzask olbrzymiego pająka był dla nich rozkazem. Kiedy wypełzły z zarośli, Abdel szybko wysunął z pochwy miecz i natarł na nie z grymasem determinacji, który zawsze pojawiał się u niego w podobnych chwilach. To wytrąciło ettercapy z równowagi i pierwszy, który był najbliżej, musiał atakować sam. Istoty były niższe od Abdela, choć wyższe od Jaheiry i Xana. Nie poruszały się szybciej niż zwykli ludzie, ale ich chude, pająkowate kończyny wywijały dziko i sprawiały, że wyglądały na szybsze. Ten, który atakował Abdela, otworzył usta z kłami i Abdel niemal nie zakrztusił się wonią jego jadu. Ciął mieczem, lecz odrobinę za wysoko i ostrze odcięło stworowi tylko czubek jego długiego, szpiczastego ucha. Ettercap zawył, ale kontynuował atak. Abdel usłyszał, że Xan walczy z drugim, który wyskoczył z zarośli tuż przed nim. Wrzecionowata ręka o długich, zakończonych ostrymi pazurami palcach trafiła Abdela w lewe ramię, upuszczając nieco krwi i przekleństw z ust najemnika. I w tym momencie Abdel przestał myśleć o otaczającym go świecie, nawet zapomniał o Jaheirze, którą ostatnio widział sparaliżowaną ze strachu. Odciął ettercapowi rękę i stwór z piskiem wycofał się, a jego miejsce zajęły dwa inne. Abdel przebił jednemu oko, podczas gdy drugi próbował chlasnąć go w prawą nogę swymi ostrymi jak igła pazurami. Abdel chrząknął i kopnął stwora lewą nogą wprost w jego obwisłą pierś. Od siły uderzenia zarośnięta klatka stwora zapadła się, ettercap zipnął z płuc całym swoim smrodem i upadł na kolana. Abdel uniósł miecz i opuścił na prawy bark klęczącego potwora. Ettercap nawet nie zajęczał, ale Abdel wiedział, że musiał trafić w tętnicę. Krew trysnęła fontanną, pulsując gwałtownie, a potem coraz wolniej wraz z każdym coraz słabszym uderzeniem serca. Stwór przyłożył rękę do rany, jego szare oczy wywróciły się i runął na
ziemię. Abdel poczuł ostry ból w lewym barku i odskoczył w tył – akurat w dobrym momencie. Jedyny cały stwór drapnął go po raz drugi, ale nie zdążył go ugryźć swymi jadowitymi kłami. Abdel pchnął mocno oburącz i ostrze zagłębiło się w ciele ettercapa, roztrzaskując mu kręgosłup i z wyraźnym chlupnięciem wyszło plecami. Zanim stwór zwalił się na ziemię, Abdel lewą nogą zepchnął go z ostrza swego miecza. W tym momencie rozległ się za nim krzyk i Abdel odwrócił się. Jaheira wołała Khalida i Abdel drgnął zarówno na dźwięk imienia, które wołała, jak i śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji, w której się znajdowała. Rzucała się zaplątana w czymś w rodzaju pajęczej sieci, zrobionej z grubych, solidnych nici. Sieć ciągnęły po ziemi dwa ettercapy, od jednego gniazda malutkich pająków przez następne. Jaheira dyszała, by złapać oddech i znowu krzyczeć. Abdel postąpił naprzód, ignorując Xana walczącego o życie i wpadł w pułapkę. Kostka przylgnęła mu do lepkiej, grubej liny. Abdel potknął się i wywinął fikołka, dostrzegając jednocześnie, jak po linie biegnie w jego stronę ettercap. Najemnik podjął próbę przecięcia liny, która przylepiła mu się do kostki, wziął zamach, jednak zbyt szeroki, gdyż bał się uciąć sobie nogę, i zamiast trafić w linę, trafił nadbiegającego ettercapa w jego pękaty brzuch. Nić wychodziła właśnie z podbrzusza stwora, a kiedy z rozpłatanego brzucha trysnęła krew, nić straciła swoje przylepne właściwości, a stwór z piskiem zdechł. Krew wymieszana z lepką substancją pajęczynowatą chlusnęła z rany potwora na nogi Abdela i najemnikowi udało się niemal całkowicie uwolnić stopę z nici, nim spadła na niego z góry cała sieć – z nici grubszych i jeszcze bardziej lepkich. Jego prawe ramię przylgnęło przylepione do boku, więc zaryzykował przerzucenie swego miecza do lewej dłoni. Kiedy go chwycił, przekręcił się na plecy i zasłonił mieczem twarz. Olbrzymi pająk, którego wcześniej zobaczyli siedzącego w środku swej gigantycznej pajęczyny, zmierzał teraz szybko po swych niciach do pobliskiego drzewa, wprost na Abdela, z jego otwartych szczęk sączył się jad. – Tormie, chroń mnie! – zawołał Abdel i ciął mieczem z lewa na prawo. Pająk zatrzymał się na chwilę, a Abdel przeturlał się na bok, starając się wyrwać z sieci. Poczuł bolesne szarpnięcie za włosy, wokół szyi owinęła mu się lepka nić sieci. Teraz był jak mucha, smakowity kąsek dla ośmionożnego drapieżcy, i jak mucha szarpał się w desperackiej próbie uwolnienia, grzęznąc w sieci coraz bardziej. – Uspokój się – powiedział pająk. Abdel wzdrygnął się na dźwięk jego słów. Jakby ktoś przejechał szkłem po stali. Włosy stanęły mu dęba, nie tylko z powodu zgrzytliwego dźwięku, ale i przerażenia, że taki stwór potrafi w ogóle mówić. – Nie ruszaj się, człowieku i daj, aby Kriiya mogła cię wyssać. Kriiya osuszy cię do cna. Abdel krzyknął i rzucił się naprzód. Wykonał fintę i pająk dał się nabrać, uskakując w
bok. Abdel nakarmił potwora ostrzem swego miecza, wpychając mu ostrze prosto w rozwarty pysk. Miecz zagłębił się na całą stopę, nim napotkał opór. Krew i trucizna chlusnęły z pyska umierającego potwora. Jego konwulsje były tak silne, że Abdel prawie stracił chwyt na rękojeści pałasza. Nogi potwora ugięły się pod nim z głośnym trzaskiem, który zagłuszył krzyk Jaheiry tak, iż Abdel jedynie pomyślał, że wołała: „Tato!”, ale nie był pewny. Potwór spadał wprost na niego, więc Abdel, zamykając oczy i usta przed śmiertelną trucizną, szarpnął się i odturlał, a potwór – ważący lekko tonę – zwalił się z konaru drzewa na ziemię. Jego odwłok pękł, wylewając fale śluzu, trucizny i kwasów żołądkowych syczących na pajęczynie i roślinności ściółki. – Jaheira! – krzyknął Abdel, ale nie otrzymał odpowiedzi. Leżąc na ziemi prawie nic nie widział, spróbował więc wstać, ale nie udało mu się. Wciąż był zaplątany w lepkie, grube nici pajęczyny i miał ograniczoną swobodę ruchów. Wciąż jednak trzymał w lewej dłoni ociekający posoką miecz i po krótkich zmaganiach i kilku cięciach udało mu się usiąść. Słyszał, że Xan walczy, oddychał ciężko, ale spokojnie. Kiedy Abdel w końcu dojrzał Xana, natychmiast docenił jego umiejętności w posługiwaniu się mieczem. Jakkolwiek podróżowali razem już od jakiegoś czasu, Abdel nie miał zbyt wiele okazji widzieć go w akcji. Zwykle, kiedy Xan walczył, Abdel również walczył, a kiedy walczył, rzadko się rozglądał. Miecz elfa wirował przed nim w oślepiającym tańcu i dla Abdela zdawał się być niczym jakaś magiczna tarcza. Ale nie było w tym żadnej magii, elf był po prostu bardzo dobry. Na ziemi u stóp elfa leżały już dwa martwe ettercapy, a Xan zawzięcie męczył ostatniego. Stwór broczył już z tuzina ran i w jego oczach było widać wyraźną desperację, ale nie wahanie. Walczył uparcie i Abdel, nie ośmielając się krzyczeć dla zachęty, by nie rozpraszać elfa, tylko patrzył z nadzieją na zwycięstwo Xana. Niedługo później Xan wykonał dwa szybkie celne cięcia i stwór, zachłystując się własną krwią, padł. – Xan! – zawołał Abdel. Elf spojrzał na niego szybko, nie puszczając gardy. Abdel zobaczył pająka wielkości monety biegnącego po piersi elfa i sam poczuł jak jeden taki wchodzi mu na nogę. – Xan, pomóż mi się uwolnić! Musimy pomóc... Wielki pająk skoczył Xanowi na plecy. Wyskoczył znikąd i Abdelowi aż dech zaparło z zaskoczenia, podobnie jak elfowi, którego siła pchnięcia powaliła na kolana. Xan spojrzał z zakłopotaniem Abdelowi w oczy. Abdel pociągnął sieć przylepioną do kostki, zdzierając sobie skórę. Wrzasnął z bólu, ale nie przestał ciągnąć, dopóki się nie uwolnił, pozostawiając przylepiony do nici kawałek skóry. Pająk siedzący Xanowi na plecach otworzył żuchwę tuż nad karkiem elfa, a Xan, wciąż patrzący na Abdela, dopiero teraz zdał sobie sprawę, co się za chwilę stanie. – Xan! – krzyknął Abdel, ciągle wyrywając się z sieci. – Nie! Żuchwa pająka zamknęła się i głowa elfa z głośnym chrzęstem odpadła. – Nie! – krzyknął Abdel po raz drugi i uwolnił prawe ramię, ciągnąc ślad krwi i strzępki
nici. Wrzasnął i wstał. Pająk skoczył na niego i Abdel przeciął go na pół jeszcze w powietrzu. Krew pająka była tak gorąca, że parzyła wszędzie tam, gdzie oblała jego ciało. Stwór rzucał się przez chwilę po ściółce i drgał. Abdel odwrócił się. – Jaheira – powiedział – już idę. – Ona jest tam – odezwał się Korak. Abdel spojrzał na ghula. Zapomniał o nim. – One zaciągnęły panią tam – Korak pokazał ręką kierunek, a Abdel rzucił się na niego. Ghul uciekł, a Abdel, dysząc ciężko, skąpany we krwi i jadzie, poparzony, broczący krwią i drżący, pozwolił mu się oddalić. Popatrzył w kierunku wskazanym przez ghula, na środek diabelskiej polanki. Stał tam budynek. Budynek wyglądał jak masywna chata w kształcie rotundy, tak duża, jak budynki na Wybrzeżu Mieczy. Była biała z fragmentami jasno szarymi, gładka w wielu miejscach, w innych wypukła. Została skonstruowana z pajęczych sieci i jeszcze czegoś, czego Abdel nie mógł rozpoznać, dopóki nie podszedł bliżej. Były to ciała, ludzkie ciała, w większości pozbawione krwi i wnętrzności, osuszone i zawinięte w kokony z pajęczej sieci, służące niczym wsporniki dla tej nieludzkiej budowli. Abdel nie miał czasu brzydzić się tym widokiem. Jaheira była w środku, Xan nie żył, a ghul uciekł. Ona potrzebowała go, a on czuł, że nie może jej zostawić. W każdych innych okolicznościach Abdel może by się zatrzymał, by rozważyć sytuację, może nawet opierałby się swoim emocjom. Ale kochał ją. Ona tam była i tylko sam Szalony Cyric wiedział, co jej się mogło stać. Jeśli nie udałoby mu się jej uratować, wolałby umrzeć. Nie chciał żyć bez niej. *** Pająki i coś, co mogło być dziećmi ettercapów, rozproszyły się, kiedy Abdel wtargnął do pomieszczenia. Dwa dorosłe ettercapy, które wciągnęły Jaheirę do domu, odwróciły się i bez zastanowienia zaatakowały. Abdel rzucił się na nie niczym dziki zwierz i wybuchnął śmiechem, kiedy wreszcie położył trupem drugiego. Oba stwory leżały u jego stóp, wijąc się w śmiertelnych konwulsjach. Abdel rozejrzał się. To, co zobaczył, sprawiło, że cofnął się dwa kroki w tył. Kolana mu zadrżały i poddały się. Uklęknął na nierównej podłodze tej koszmarnej komory i spróbował powstać raz, drugi, aż zauważył, że nawet podłoga w tym miejscu była zrobiona z wyssanych, wysuszonych ludzkich trupów. Zwymiotował wprost w otwarte do niemego krzyku usta zmumifikowanej kobiety, włosy stanęły mu dęba i zaczął w pośpiechu się wycofywać, powtarzając pod nosem: – Tormie, Tormie, Tormie... Jaheira jęknęła i Abdel wstał tak szybko, że niemal jej nie minął. Żyła, zobaczył ją, zaplątaną w lepką pajęczynę, w której została tu zaciągnięta. Była odwrócona do niego
plecami. Oddychała. Plecy jej drżały. Bezpośrednio nad kokonem z Jaheirą było coś, co Abdel mógł opisać jako „królową”. Sieci zwisały w luźnych pasmach, udrapowane na ścianach z martwych ciał. Zawieszone w środku rozpostartej na suficie pajęczyny było coś, co niegdyś musiało być kobietą, może ludzką kobietą. Teraz była potwornie, nienaturalnie gruba, rozdęta i purpurowa. Masywne ciało składało się z bladych fałdów ciała, jeden na drugim. Było zbyt ciemno, by Abdel mógł dostrzec, co porusza się po tych fałdach w górę i w dół – z pewnością pająki, ale też jakieś małe, futrzane, humanoidalne postacie. Abdel zdał sobie sprawę, że pająki i ich humanoidalni kuzyni wykorzystują tę kobietę, aby dawała im potomstwo, jak żłobek, inkubator... Abdel zwymiotował jeszcze raz. – Czy jestem aż tak obrzydliwa? – zapytała kobieta głosem, przypominającym chrząkanie świni. – Tak, myślę, że muszę być taka. Jaheira wrzasnęła i powiedziała: – Nie, och nie. Tysiące pełzających po ciele królowej poczwar odrywały kawałki jej tłustego, spuchniętego ciała i zjadały je. Twarz kobiety była pomarszczona, purpurowa, skąpana jadem, drwiąc jakby z ludzkiej natury, której kiedyś była dziełem. Płat ciała zwinął jej się na czole, zasłaniając jedno oko. Utrzymywali ją tu przy życiu, żywą, choć unieruchomioną, paraliżując ją może swoimi jadami, aby wykorzystywać jako matkę i żywicielkę. Abdel nie miał już czym wymiotować i niewiele brakowało, by wypluł swoje wnętrzności. Nie mógł sobie wyobrazić, aby Otchłań była gorsza i zastanawiał się, czy przypadkiem ghul nie wyprowadził ich poza Toril, do jakiegoś innego, koszmarnego wymiaru. Jak to nazwał Xan? Pajęcze Piekło. – Jaheira – odezwał się Abdel, wyrywając swój umysł z okowów strachu. – Abdel – wydyszała – Abdel, pomóż mi... Podszedł do niej, spoglądając na rozdętą kobietę, której jedno oko śledziło jego drogę. – Jestem tu – powiedział jej i te dwa słowa sprawiły, że się odprężyła. Była ciasno owinięta lepką siecią i Abdel nie miał pomysłu, jak ją uwolnić. – Ogień – powiedziała rozdęta kobieta. – Przyłóż ogień do pajęczyny, to ją uwolnisz. – Czym jesteś? – zapytał Abdel, nie patrząc istocie w twarz. – Ofiarą – odpowiedziała. – Nazywam się Centeol. – Co zrobiłaś? – zapytał jej Abdel. – Co takiego mogłaś zrobić, aby na to zasłużyć? – Zakochałam się – odpowiedziała smutno – i to wystarczyło. Abdel poczuł, że łka. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy, nigdy w życiu tego nie robił. – Czy muszę błagać? – zapytała Centeol. – O co? – Zabij mnie – poprosiła. Abdel stał i zamrugał oczami, by spłynęły łzy. Jaheira zemdlała. Jej spokojny oddech niósł się głośnym echem po dużej komnacie. Abdel uniósł oburącz miecz, sięgnął najwyżej
jak mógł i przebił ciało przeklętej kobiety jednym, potężnym pchnięciem. Centeol zacharczała i umarła, podczas gdy jej przebity brzuch rozpruł się szeroko. Z góry poleciały strugi krwi, jadu i pająki tysiąca gatunków wraz z nienarodzonymi ettercapami, zalewając Abdela szeroką falą. Było tego tyle, że struga obaliła go na ziemię. Choć miał oczy i usta zamknięte, niektóre z pajączków powchodziły mu do nosa. Pełzając przez kupę tłustego mięsa, Abdel bardziej prześliznął się niż doszedł do Jaheiry. Była ciężka, bardzo ciężka, a on był zmęczony. Jednak mimo wyczerpania spróbował ją dźwignąć. Sieć kokonu przylepiła się do niego i w tym wypadku pomogła mu ją nieść. Wyszedł poza koszmarny dom i kiedy dotarł do linii drzew, zaczął biec. Gałęzie i ciernie kłuły i drapały ich oboje, ale nie dbał o to. Nie zatrzymywał się, dopóki nie dobiegł do rwącego potoku. Musiało to być kilka mil za lasem pająków. Było ciemno i zimno. Położył Jaheirę na ziemi i z bólem odkleił się od pajęczyny. Oddarł kawałek grubego materiału ze swoich spodni, owinął nim koniec kija, formując prymitywną pochodnię. Chwilę czasu szukał swej hubki i krzesiwka, a gdy znalazł po omacku, w końcu udało mu się zapalić pochodnię. Przez te wszystkie godziny, które zajęło mu ostrożne przypalanie pajęczyny tworzącej kokon wokół nieprzytomnej wciąż Jaheiry, ani na chwilę nie przestawał myśleć. Podczas pracy ocierał sobie z oczu krew i schnący jad. Wstało już słońce, kiedy wreszcie zobaczył jej twarz. Otworzyła oczy i spojrzała na niego, po czym zamknęła je i zapłakała. Zdjął z niej ubranie, powoli i delikatnie, sam też się rozebrał, po czym zaniósł ją do zaskakująco ciepłej wody strumienia. Położył się obok niej, czekając, aż woda obmyje ich ciała. Płakała długo, więc trzymał ją w objęciach i sam też płakał. Po jakimś czasie wyszli z wody. Abdel starał się nie patrzeć na nią, kiedy prała swoje ubranie. Odłożyła mokre rzeczy i stanęła, patrząc na jego plecy, wiedząc, podobnie jak i on, że już więcej się nie rozdzielą.
Rozdział siedemnasty
– Jeden zaginiony strażnik nie przestraszy mnie, głupia – warknął Sarevok do pustej ramy po obrazie. Przerwał, czekając lub nasłuchując odpowiedzi, której Tamoko nie mogła usłyszeć. Patrzyła się na plecy kochanka i starała się, bez powodzenia, skupić. Znów tu była, w łóżku Sarevoka, obserwując jak patrzy w ramę, a potem mówi do niej, a potem krzyczy i grozi jej. Był zdenerwowany i Tamoko to widziała. Nie szło mu. A Sarevok nie był typem człowieka, jeśli w ogóle był człowiekiem, który by to tolerował. Jeśli jakaś część jego planu zawodziła, raczej sam osobiście go naprawiał, niż wydawał rozkazy z daleka. Nikomu nie ufał, nawet Tamoko. Wciąż o czymś myślał. Coś chodziło mu po głowie, a ona nie wiedziała co, ale czuła to przez skórę. Przesunęła dłonią wzdłuż swego gładkiego, silnego ramienia i skoncentrowała się na uczuciu dotyku. Sarevok dotykał ją w ten sposób, ale nie ostatnio. Cokolwiek się działo, przykuło jego uwagę i stracił do niej całe swoje zainteresowanie. Traciła go, traciła jego dotyk i z każdym dniem obawa w niej narastała. Nie obawiała się Sarevoka, chociaż wiedziała, że zdolny jest do wyjątkowego okrucieństwa. Obawiała się o niego. Widziała potencjał w tej władczej osobowości i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zaprzepaszcza ten potencjał. Ten człowiek, który roztaczał wokół siebie aurę nadnaturalnej mocy – tak mentalnej, jak i fizycznej – służył jakiemuś panu, nawet kiedy planował samemu urosnąć w moc. Marnował wiele swoich talentów, rzucając się na... na co? Na władzę? Na złoto? Mógł mieć Tamoko, wyćwiczoną zabójczynię, która dobrowolnie nie oddała się nikomu. Rozkazywał niezwykłym stworom, choćby sobowtórniakom. Ludzie drżeli na dźwięk jego głosu i kulili się pod żarem jego wzroku. Tamoko wiedziała, że mógłby być królem całego świata, ale on wydawał się interesować tylko kopalniami, rudą i bandytami. Zatrudniał bandytów. Zapragnęła coś powiedzieć, przekonać go, że mógłby więcej, że sam mógłby być kimś więcej, ale ugryzła się w język. Obawiała się nawet myśleć w ten sposób w jego obecności, była pewna, że wie o czym ona myśli i jedynie czeka na okazję, aby udowodnić jej, że i ona w
końcu przestanie być dla niego użyteczna. Wtedy mnie zabije, pomyślała, zabije mnie powoli, jak innych. Czy naprawdę mógłby dotykać mnie tak, jak to robił, całować mnie, tak jak to robił, a potem zabić mnie, jak zdrajczynię, zlekceważoną i pozbawioną honoru? Fakt, że mógł, że wiedziała, że mógł to zrobić, sprawił, że zadrżała. – Co masz na myśli, mówiąc, że nie możesz znaleźć księgi? – zapytał Sarevok głosem tak ciężkim jak sam świat. – On nie powinien jej widzieć. *** – Tam są ludzie i elfy – powiedziała Jaheira cicho – i wielu krasnoludów. Wszyscy są zakuci w łańcuchy. – Niewolnicy – przyznał Abdel. Jaheira drgnęła, strzepnęła pająka, którego nie było i zadrżała na chłodnym powietrzu. Nie czuła się wygodnie na drzewie. Patrzyła na nie, jakby mogło ożyć i chwycić ją, chwycić ją i zrzucić. Abdel obserwował ją przez półtora dnia, bardzo dokładnie, i choć początkowo zachowywała się równie niespokojnie jak Xzar, w końcu jej tiki, paniczne strzepywanie czegoś z karku i ramion, wytrzepywanie włosów zaczęły ustępować. Abdel nie mógł jej za to winić. Minie wiele czasu, zanim spojrzy na pająka bez strachu. Jaheira uwierzyła, że malutki pająk, który ją ugryzł, miał w sobie jakiś jad zmieniający umysł i ona wciąż odczuwała tego efekty. – Jest ich zbyt wielu – powiedziała Jaheira, wskazując na grupę strażników. Z pewnością byli to najemnicy, ubrani w kawałki zbroi. Nie mieli żadnych mundurów ani jakichkolwiek herbów, przynajmniej po tej stronie górniczego obozu, widocznej dla Abdela i Jaheiry. Obóz górniczy znaleźli właściwie przez przypadek. Po ucieczce z polany pająków włóczyli się po Kniei Otulisko, mniej lub bardziej ostrożnie, próbując zapomnieć o przykrym doświadczeniu. Najpierw usłyszeli głosy – strażników i niewolników, następnie świst batów i pobrzękiwanie łańcuchów. Obóz znajdował się na polanie równie szerokiej jak ta, którą zajmowały pająki. Na środku polany było niskie wzgórze. W jednym jego zboczu jawił się szeroki kwadrat wejścia, podpartego z brzegów grubymi drewnianymi stemplami. Do środka prowadziły żelazne szyny, po których jeździły ciągnięte ręcznie wagoniki, niektóre wypełnione matowymi kamieniami, które Abdel rozpoznał jako rudę żelaza. – Więc co robimy? – zapytał Abdel, patrząc na grupę strażników z chęcią mordu w oczach. – Abdel, nie możemy po prostu tam pobiec i zaatakować – odpowiedziała. – Ci ludzie spodziewają się, że ktoś mógłby tu trafić, nawet w środku Kniei Otulisko. Muszą mieć jakiś szlak prowadzący z kopalni do obozu bandytów. Xan... – urwała, wypowiadając imię elfa, lecz nie rozpłakała się. Abdel pomyślał, że może już zabrakło jej łez. – Xan powiedział, że właśnie tam składują rudę.
– Skoro kopalnie w Nashkel są zamknięte – powiedział Abdel – otrzymają za rudę dobrą cenę we Wrotach Baldura. – Jednak jeszcze jej nie sprzedadzą. Zaczekają, aż wybuchnie wojna, a może nawet aż się zakończy. Abdel przyjrzał jej się uważnie. – Wciąż jesteś przekonana, że ktoś chce rozpocząć wojnę, że ktoś chce, aby Amn i Wrota Baldura skoczyły sobie do gardeł? Spojrzała na niego smutno. – Nie mam innego pomysłu, Abdel. Naprawdę nie mam. Zostałam wysłana... Przybyłam tu, aby się tego dowiedzieć... Oczywiście miała swoje tajemnice, ale Abdel nie wiedział jak jej powiedzieć, że on o to nie dba. Czegokolwiek chciała, cokolwiek robiła – zapobiegała wojnie, rozpoczynała ją czy strzegła interesów jakiegoś bogatego Amnianina – jego to nie interesowało. – Możemy tak siedzieć na tym drzewie całą wieczność – powiedziała, przygryzając dolną wargę. – Hej, wy tam! – krzyknął twardy głos. Abdel pomyślał, że zostali zauważeni i na wszelki wypadek sięgnął po miecz. – Załadujcie rudę z tego wagonika na wóz, jak tylko się zatrzyma. Chcę, żeby jeszcze w południe wyruszył do Beregostu. Rozkazujący był korpulentnym, lecz dobrze umięśnionym mężczyzną o ogolonej twarzy. Na początku Abdel pomyślał, że jest kolejnym półorkiem, ale po prostu był brzydki. Nosił na sobie proste, chłopskie ubranie, ale zachowywał się i mówił, jakby tu dowodził. Strażnicy odwrócili się, kiedy mówił, ale nie do niego. Patrzyli na grupę sześciu krasnoludów połączonych łańcuchem. Krasnoludy wymieniły spojrzenie ze strażnikami i przydreptały niechętnie do grubasa. Jeden z krasnoludów coś powiedział, lecz Abdel był za daleko, by to usłyszeć. Grubas odpowiedział, ale jego donośny głos został zagłuszony przez łoskot nadjeżdżającego wozu. Był to duży, dobrze zbudowany pojazd ciągniony przez dwa silne konie pociągowe i prowadzony przez niskiego człowieka w kolczudze. Woźnica zatrzymał wóz i szybko zeskoczył z siedzenia. Kulejąc podszedł do grubasa, a krasnoludy zaczęły wolno przenosić wielkie bryły rudy ze stalowego wagonika na wóz. Dowódca podniósł rękę, uciszając woźnicę i pokiwał na jednego ze strażników. Najemnik podszedł i zamierzył się pejczem na jednego z krasnoludów. Jaheira odwróciła wzrok. Razy odniosły zamierzony rezultat i krasnoludy zaczęły ładować szybciej. – Wygląda na to, że strażnicy grupują się po tej stronie obozu – powiedział Abdel. – Bo tu wiedzie jedyna droga do obozu – domyśliła się Jaheira. – Nie spodziewają się, że ktokolwiek zajdzie ich od strony pająków i całej reszty, którą ten przeklęty las kryje dla przygodnych wędrowców. – Więc? – Więc zajdziemy ich od tyłu.
*** W pierwszej chwili niewolnicy, których Abdel uwolnił, nie chcieli uciekać. Patrzyli na niego podejrzliwie, nawet nie chcąc rozmawiać. – Uciekajcie! – wyszeptał surowo Abdel, a jego głos odbił się echem w korytarzu kopalni. Jeden człowiek, brudny, słaby, spocony i kaszlący przy co drugim oddechu powiedział: – Znam... moje miejsce, panie. Proszę... nie sprawdzaj mnie. Abdel westchnął głęboko i odwrócił się, przyciskając plecy do szorstkiej ściany kopalni. Spoglądał na pięciu mężczyzn stojących wkupię rozkutych łańcuchów. Dwóch z nich spojrzało na siebie, potem na Abdela i jeden się uśmiechnął. Abdel kiwnął głową w odpowiedzi i wśliznął się do bocznego korytarza. – Abdel – wyszeptała Jaheira. Wykonał trzy długie, ciche susy w głąb mrocznego tunelu i zatrzymał się tak blisko niej, że ich ramiona zetknęły się. – Nie chcą uciekać? – Myślą, że jestem strażnikiem sprawdzającym ich lojalność. – Co za pomysł. Przecież ich nie wyniesiemy. – Tędy – powiedział Abdel i nie czekając na jej zgodę wszedł głębiej do tunelu. Kopalnia była co jakiś czas oświetlana przez olejowe lampy, zawieszone na hakach wbitych w kamienny strop. Niektórzy z niewolników byli elfami, większość krasnoludami, więc mogli widzieć w ciemnościach. Ludzie pracowali tylko przy ciągnięciu ciężkich wagoników po szynach, więc nie potrzebowali wiele światła. Abdel miał kłopoty z orientacją w tunelach kopalni, więc teraz zdał się na doskonały wzrok Jaheiry. – Tutaj – wyszeptała i wskoczyła w boczny korytarz tak szybko, że niemal nie zdążył zauważyć, gdzie się schowała. Szedł za nią, aż doszedł do krótkiego przejścia. Jaheira szeptała coś do grupy siedzących na podłożu krasnoludów. Ich kilofy leżały oparte o ścianę, a oni leniwie żuli jakieś suszone mięso, jeden trzymał dużą manierkę z wodą. – Żarty sobie robisz – odezwał się jeden z krasnoludów we wspólnym języku, silnie akcentując. – Przetniemy wam łańcuchy – powiedziała Jaheira – ale będziecie musieli zabrać je ze sobą. – Ilu już uwolniliście – zapytał krasnolud, którego poszarzała broda była długa nawet jak na krasnoluda. – Prawie dwa tuziny – odparł szybko Abdel. – Wliczając waszą piątkę. – Ilu krasnoludów, chłopcze? – uściślił krasnolud. – Z wami dwunastu. Krasnolud wyszczerzył w uśmiechu szare, żółte i połamane zęby. Mówił powoli, głucho, jakby bez życia. Podrapał się w żelazną okowę wokół lewej kostki, przez którą przechodził
gruby łańcuch, łącząc w ten sposób całą piątkę. – Tuzin krasnoludów, panienko – rzekł krasnolud, a pozostała czwórka uśmiechnęła się. – Na imię mi Yeslick. Wygląda na to, że bunt w naszych rękach. *** Najemnik Żelaznego Tronu umierał wrzeszcząc i Abdel pomyślał, że jest żałosny. Spojrzał na Yeslicka, który właśnie zatłukł na śmierć ostatniego strażnika długim łańcuchem i powiedział: – Wygląda na to, mój przyjacielu, że jesteście wolni. Krasnolud uśmiechnął się, lecz natychmiast przestał. Wielki purpurowo-czarny siniak na jego czole sprawiał mu ból przy każdym ruchu twarzy. – Dziękujemy wam obojgu – powiedział wolno, głos mu grzązł w gardle. Na początku Abdel pomyślał, że ów krasnolud musi być tak samo ociężały na umyśle, jak i w mowie. Parę godzin później, kiedy wszyscy strażnicy Żelaznego Tronu byli już martwi albo uciekli do lasu, zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, jaki był Yeslick, nie był głupi. Krasnolud walczył przewidująco i z doświadczeniem, udowodnił, że jest bystrzejszy niż jego przeciwnicy. Swoją drogą Żelazny Tron zatrudnił tu samych żółtodziobów. Abdel stracił rachubę, ilu niedoświadczonych najemników tu zabił – co najmniej ośmiu – i prawie się nie spocił, choć otrzymał też jedno brzydkie cięcie w lewe przedramię, zadane krótkim mieczem przez jakiegoś głupka, który miał szczęście. – Skąd się tu wziąłeś, Yeslick? – zapytał Abdel, mając nadzieję, że nie obrazi krasnoluda tym pytaniem. – Jak się tym głupcom udało zakuć takiego jak ty krasnoluda w łańcuchy? Yeslick zaśmiał się i usiadł ciężko na głazie. – Jeśli to by byli ci głupcy – powiedział i odrzucił łańcuch, który upadł z brzękiem, schlapując krwią strażników nierówne podłoże – musiałbym zabić się z hańby. Zniewolił mnie sam Reiltar. – Reiltar? Krasnolud spojrzał na Abdela spod półprzymkniętych powiek. – Chodźmy na powierzchnię, chłopcze, to opowiem ci moją historię. *** – To nie brzmi dobrze, Yeslick – powiedział Turmod z klanu Orothiar swoim grobowym głosem, który echo poniosło korytarzem przodka. – Słyszysz? Turmod znowu uderzył swoim ciężkim, żelaznym kilofem w ścianę i w tonie dźwięku dała się słyszeć – przynajmniej dla dwóch krasnoludów – wyraźna zmiana. Yeslick był sztygarem, jego grupa górników drążyła dziesięć metrów dziennie i pragnął utrzymać to tempo. Skierowali ich tu inżynierowie, wskazując właściwy kierunek, a potem odeszli do innej części kopalni, jak tylko Yeslick i jego pięćdziesięcioosobowa załoga zaczęli kopać.
Zdarzało się już wcześniej, że krasnoludzcy inżynierowie mylili się, ale nie inżynierowie z klanu Orothiar. Kiedy oni decydowali, że tunel ma iść tędy, zawsze prowadził do tej rudy, której szukali. Tym razem szukali żelaza. Kiedy rozległ się dziwny dźwięk, Yeslick był przekonany, że to ruda żelaza i że kopali we właściwym kierunku. – Kopcie dalej – polecił Yeslick załodze. – Słyszysz to... – zaczął Turmod. Yeslick przerwał, podnosząc rękę do góry. – Przynajmniej poślij po jednego z inżynierów, Yeslick – zaproponował Turmod. Yeslick poczuł ulgę. Jeśli wezwie teraz inżyniera, wykaże się jedynie ostrożnością, a nie tchórzostwem. Właściwie to nie chciał podejmować decyzji. Yeslick wiedział, że jest zbyt młody, by decydować o czymś takim, podobnie jak jego górnicy, którymi dowodził. Był kowalem z profesji i doświadczenia, ale każdy krasnolud w klanie Orothiar musiał odbyć swoją praktykę w kopalni i teraz była kolej Yeslicka. Dorobił się sztygarowania, gdyż zaimponował jednemu z panów kopalni. Oczywiście zaimponował mu swoim rzemiosłem kowalskim, nie kopaniem, ale nie miało to żadnego znaczenia dla właściciela kopalni. Od momentu kiedy inżynierowie wskazali im kierunek, całe zadanie Yeslicka polegało na okazjonalnym przypominaniu załodze o przerwach na posiłek. Krasnoludy lubią pracować, lubią kopać, więc nie musiał ich zmuszać do kopania czy błagać o wykonanie zadania. Co jakiś czas musiał zatrzymać ich, by zrobić pomiary i upewnić się, czy kopią we właściwym kierunku, ale to nie było zbyt trudne. – Jomer – zawołał Yeslick młodego krasnoluda, z którym chodził na lekcje nauki pisania. Jomer puścił kilof i spojrzał na sztygara. – Poleć po inżynierów. Powinni być teraz niżej, w trzydziestym trzecim przodku. Powiedz im, że dokopaliśmy się do czegoś... albo jesteśmy blisko. Jomer skinął i zniknął w ciemności. Yeslick spojrzał na uśmiechniętego Turmoda i powiedział: – Dobra, nie stój tak i nie ciesz się. Możemy kopać, zanim tu przyjdą. Cokolwiek jest w tej skale, jest jeszcze przed nami. Turmod, wyraźnie zadowolony, że przyjdą inżynierowie, odwrócił się i zaczął kruszyć skałę kilofem, nieświadomy niebezpieczeństwa, które czaiło się tylko kilka stóp dalej. W miarę jak lata przechodziły w dekady, Yeslick często wracał do tej chwili. Zawsze trudno było mu uwierzyć, że dziwny odgłos kilofa uderzającego o skałę był jedynym sygnałem. Nie mógł uwierzyć, że nie było przecieku, nawet wilgotnych plam czy czegokolwiek innego. Skała nie była nawet wilgotna, nie wchłonęła ani odrobiny wody, kryjącej się tuż za nią. Był dobrym kowalem i złym górnikiem, ale był krasnoludem i powinien wiedzieć, że za ścianą, tylko kilka cali dalej kryje się jezioro zimnej jak lód wody. Obwiniał siebie za to, co się potem stało, ale w miarę upływu lat zaczynał akceptować prawdę. To przecież inżynierowie – nieomylni inżynierowie z klanu Orothiar – wskazali im
zły kierunek. To nie była jego wina. Woda pojawiła się nagle. Pracowali Yeslick, Turmod i inni, krusząc skałę, kiedy nagle wszyscy naraz znaleźli się pod wodą. Najpierw ogłuszający huk, a potem dziwna cisza. Yeslick wstrzymał dech, zamknął oczy i modlił się do Moradina, miotany prądem wodnym jak korek w nieskończonym morzu ogarniętym huraganem. Choć próbował później to powtórzyć, lata później, nigdy nie udało mu się przekroczyć stu pięćdziesięciu uderzeń serca, ale mógł przysiąc, że tamtego dnia wstrzymywał swój oddech godzinami. Z oczami zamkniętymi, prawą dłonią przyciskającą nos i usta, lewą ręką osłaniającą głowę przed zderzeniem ze skałą, kamieniami i ciałami towarzyszy, Yeslick podążał wsteczną falą w głąb korytarza i do systemu naturalnych jaskiń, których istnienia nie podejrzewał. Kilka razy wypływał na powierzchnię i chwytał powietrze, choć wtedy nie miał żadnej świadomej myśli o własnym życiu. Wypływał po powietrze może z pół tuzina razy, zanim w końcu zemdlał. Ocknął się kaszląc, nie potrafiąc określić, ile czasu minęło – może dni? Przeżył, razem z dwoma członkami swej załogi, wliczając w to Turmoda i garstkę innych, którzy szczęśliwie znaleźli wyjście na zewnątrz. Z klanu Orothiar nie ocalał prawie nikt, a ci, co zostali, nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego. Dokopali się do złego miejsca, mówili starsi. Turmod się zabił. To uderzenie jego kilofa wpuściło wodę, która zalała całą kopalnię. Yeslick odszedł, po prostu wyruszył przed siebie, aż doszedł do Sembii. Dostał pracę, którą zawsze wykonywał dobrze. Był dobrym kowalem i w miarę upływu lat, kiedy od tamtego czasu minęło prawie całe stulecie, pozwolił sobie zapomnieć. I wtedy spotkał Reiltara. *** – Reiltar zainteresował się moją pracą – powiedział Yeslick Abdelowi. – Jestem dobrym kowalem i wielu ludzi w Urmlaspyrze – wszyscy z Sembii – słyszało moje imię. Wykonałem dla niego trochę prac, pewien specjalny sprzęt, o ile pamiętam... tak, przyprawił mnie o kuku na muniu, tyle mogę ci powiedzieć. Abdel pokiwał głową, nie bardzo wiedząc, co to jest „kuku na muniu”, ale pewny, że jest to jakaś rzecz krasnoludzka. – Przeklnij mnie za to, że okazałem się takim głąbem całującym gnomy – kontynuował krasnolud – ale liczyłem, że ten kościsty, elitarny bękart jest moim przyjacielem. Ostatecznie razem z nim nająłem się do pewnej roboty – nawet kułem oręż dla jego handlowej grupy. Nigdy nie wyjaśnił mi, co to jest Żelazny Tron, a ja nigdy nie pytałem. Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to. – Tutaj kiedyś mieszkałem, w tych właśnie korytarzach... to znaczy te są nowe, ale chodzi mi o te obok. Zanim przebiliśmy się do jeziora, inne zespoły wydobywały żelazo, całe mnóstwo rudy. Reiltar upił mnie, zagadał o starych kopalniach, doprowadził do płaczu nad
starymi czasami. I opowiedziałem mu o wszystkim. On sprowadził mnie tu z powrotem, abym pracował dla niego. Zakuł mnie w łańcuchy z obawy, że się nie zgodzę przez wzgląd na siebie czy na imię klanu, który dawno temu wyemigrował do Ziem Krwawnika. Mieszkałem w Sembii i choć wcale zbytnio jej nie lubiłem, jestem pewny, że nie chciałem tu wracać. – Czy ten Reiltar – zapytał na zakończenie Abdel – przewodzi Żelaznemu Tronowi? – Co tu robisz, synu, skoro tego nie wiesz? – Czy dowodzi swym gangiem z Sembii? Krasnolud nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął. – Abdel! – zawołała Jaheira. Abdel spojrzał i zobaczył, jak biegnie w ich kierunku z krańca korytarza. – Tu jesteście. – Jaheira – powiedział, uśmiechając się, także szczęśliwy na jej widok. Rozdzielili się, kiedy rozgorzała walka, a on powierzył jej bezpieczeństwo grupie krasnoludów, którzy zawrócili, aby lepiej się o nią zatroszczyć niż on sam przez ostatni tydzień. – Mam coś – powiedziała. – Zobaczyłam znak na skrzyniach z zapasami i narzędziami oraz na jednym z wozów. Wszystko to pochodzi z kompanii kupieckiej Siedem Słońc, którą już wcześniej podejrzewaliśmy. – My? – zapytał Yeslick. Abdel uśmiechnął się, kiedy Jaheira poczerwieniała. – Ta kompania jest z Wrót Baldura – dodała. Abdel westchnął. – Blisko na tyle, by rzucić okiem, ale nasz nowy przyjaciel Yeslick powiedział mi właśnie, że powinniśmy szukać człowieka imieniem Reiltar, a on jest w Sembii, nie we Wrotach Baldura. – Och, nie – powiedział Yeslick – Reiltara rzeczywiście nigdy tu nie było, ale ma człowieka – nie wiem jak się nazywa – we Wrotach Baldura.
Rozdział osiemnasty
Wrota Baldura. Abdel i Jaheira weszli na rozklekotany prom na południowym brzegu rzeki Chionthar. Abdel nigdy nie pomyślał, aby zapytać Jaheiry, czy kiedykolwiek była tak daleko na północy jak teraz, ale kiedy jako pierwsza ujrzała odległe miasto, osadzone na północnym brzegu szerokiej na milę rzeki, nie mogła ukryć swojego podziwu. Było coś w twarzy tej pięknej półelfki, co rozgrzało serce Abdela. Zobaczył w niej małą dziewczynkę. Podróżowali już cztery i pół dnia, i przez ten czas nigdy nie byli tak blisko siebie, jak wtedy w wodzie, kiedy przylgnęli do siebie, żeby ogrzać się i odpędzić szalony strach, jak i dla samego dotyku. Jaheira okazywała żal po stracie męża i zaskakująco silnie także po śmierci Xana. Abdel nigdy nie podróżował z nikim zbyt długo. Znał już Jaheirę dłużej niż innych swych towarzyszy. Walczył ramię w ramię z ludźmi, którzy już nie żyją – zginęli tuż obok niego, na tyle blisko, że schlapali go własną krwią – ale on nigdy nie znalazł w sobie po nich żalu. Dopiero śmierć Goriona wszystko zmieniła. Najemnik znajdował przyjemność w śmierci, w zabijaniu, większą niż w samym zwycięstwie czy pomyślnym obrocie koła fortuny. Teraz zobaczył w tym ból i miał nadzieję, że będzie potrafił równie łatwo zabijać, kiedy będzie musiał i że może nie będzie potrafił tak łatwo zabijać, kiedy nie będzie musiał. Kiedy Abdel zwrócił w końcu uwagę na miasto po drugiej stronie szarej wody, poczuł świeże uczucie cudowności. Z pewnością nie było to najpiękniejsze miasto pod słońcem. Nigdy nie był w Waterdeep, choć wiedział, że nie było to Miasto Cudów. To nie Myth Drannor ani Karsus, blady w porównaniu nawet do Suzail czy Calimportu, ale po blisko dwóch miesiącach spokojnych miasteczek Wybrzeża Mieczy... Tak, Wrota Baldura nie były Waterdeep, ale z pewnością biją Nashkel. Prom tańczył dziko na falach zimnej wody i Abdel chrząknął, czując jak jego zwykle żelazny żołądek podchodzi mu do gardła. Prom skakał bardziej z powodu niekompetencji przewoźnika niż zmian wiatru. – Przewoźniku! – zawołał Abdel do słabego starego człowieka trzymającego ster. Sześciu młodszych mężczyzn pracowało wiosłami i nawet nie spojrzało. Na pokładzie
było jeszcze kilku pasażerów, w tym także cuchnący wół. Przewoźnik nawet się nie poruszył, nie dał znaku, że usłyszał Abdela, więc najemnik podszedł do niego, zataczając się na rozbujanym pokładzie. – Przewoźniku – powtórzył i tym razem starzec zaszczycił go zirytowanym spojrzeniem. – Dopłyniemy, dopłyniemy – wychrypiał. – Co ty se myślisz, że jesteśmy brygadą golemów? – Pomóc ci, staruszku? – zaproponował Abdel. – Dam se radę, dzieciaku – odparł starzec. – Jestem po prostu stary i bolą mnie kolana. Abdel roześmiał się, staruszek patrzył na niego obrażony przez chwilę, po czym także się zaśmiał. Kończąc kaszlem pełnym flegmy, przewoźnik przesunął się na bok i ustąpił Abdelowi miejsca u steru. – Steruj, jak ci się podoba, synu – powiedział i usiadł ciężko na starej beczce przybitej do pokładu. – Masz, co chciałeś. Abdel nigdy wcześniej nie sterował promem i był zaskoczony siłą, jaką musiał wkładać w utrzymanie łodzi na prostym kursie. Zastanawiał się, jak ów staruszek w ogóle może to robić. Jaheira stała tuż obok i przeczesywała palcami włosy, pozwalając im falować na chłodnym wietrze. – To niesamowite – powiedziała, a Abdel skinął jej głową, zanim dokończyła – że ktokolwiek może mieszkać w takiej dziurze. To zaskoczyło Abdela. – Nie oceniasz tego... – Wyżej? – dokończyła. – Powiem ci, spójrz na tę zatokę. W imię Umberlee, co oni sobie myślą? Jak oni w ogóle mogą obronić to miasto? – Ta rzeka stanowi doskonały mur – powiedział słabo Abdel. Nigdy nie oceniał Wrót Baldura ze strategicznego punktu widzenia. Miasto stało w miejscu, gdzie szeroka rzeka zakręcała nagle na północ, wylewając swoje wody do Morza Mieczy. Kiedy przekroczyli środek rzeki, stary przewoźnik zaczął kierować ręką Abdela, tak że zbliżył on prom blisko, choć nie za blisko do brzegu rzeki, zmierzając ku tłocznej zatoce. Zakole rzeki tworzyło naturalną przystań i miasto powstało wokół niej, tworząc kształt podkowy. Większa część miasta była otoczona wysokim murem, który zawsze imponował Abdelowi. Liczba zatrudnionych przy jego budowie kamieniarzy i murarzy, środki potrzebne do jego powstania, wszystko to budziło podziw Abdela dla potęgi, jaką dysponowali władcy miasta. Władcy, którzy – podobnie jak i on – są najemnikami lub przynajmniej kiedyś nimi byli. Wiele budynków miejskich było wyższych niż dwa piętra, większość z nich stanowiły sklepy z mieszkaniami powyżej. Były tam kamienice i małe, proste domki. Powietrze ponad miastem było gęste od dymu wypływającego z niezliczonych kominów. Przez lata dym pokrył wszystko ciemnoszarą warstwą. Gęsto zabudowane dzielnice małych domów, wąskich
i wysokich, były gdzieniegdzie poprzetykane dużymi gmachami. Abdel mógł zauważyć szczyty trzech z siedmiu wież Pałacu Książęcego, rezydencji władców miasta, mimo że znajdowały się daleko z tyłu w północnych dzielnicach. Ostry łuk dachu świątyni Gonda, zwaną też Komnatą Cudów, zasłaniał pozostałe cztery. Na zachód, na wyspie otoczonej ceglanym murem i połączonej z miastem mocnym kamiennym mostem stała Morska Wieżyca Baldurana, forteca złożona z pięciu wysokich okrągłych wież, połączonych wysokim murem z blankami. Stąd właśnie obrońcy miasta, najemnicy tworzący garnizon Płomiennej Pięści, strzegą bezpieczeństwa zatoki pełnej statków. Było tłoczno i gwarno. Zanim Abdel się poddał, naliczył trzydzieści wielkich kupieckich statków przycumowanych do nabrzeża portu lub stojących na redzie. Dwa okręty właśnie odpływały, powoli wymijając mniejsze łodzie, mając nierozwinięte jeszcze w pełni żagle. Przynajmniej jeden wielki statek właśnie wpływał do portu. Prom minął południową wieżę, którą Jaheira oceniła bardzo ambiwalentnie. Dwóch żołnierzy obrzuciło ich wzrokiem, ich twarze wydawały się tylko bladymi plamkami na tle szarego nieba. Abdel wypatrzył cienkie włoski ich włóczni. Widok pierwszych budynków wzdłuż nabrzeża sprawił, że serce Abdela zabiło żywiej. Po tym, co przeszedł – po doświadczeniach najemnika – Abdela ciągnęło do poczucia normalności, jakie miasto mogło zapewnić. Tu znajdzie kąpiel, łóżko, dzban piwa, posiłek z mięsa i pieczonych warzyw. Na tę myśl Abdelowi pociekła ślinka. – Który należy do Siedmiu Słońc? – zapytała Jaheira starego przewoźnika. Abdel prawie zapomniał, po co tu przybyli. – Siedem Słońc? – upewnił się przewoźnik – słyszałem o tej kompanii. Ale co ma do nich należeć? – Magazyn? – zapytała Jaheira. – A może mają nawet swoje molo? – Myślę, że mają – odpowiedział ponuro przewoźnik. – Widzisz to pierwsze, duże, z małymi wystającymi z niego? Jaheira skinęła. – No więc, to nie jest to. Jaheira odwróciła się do staruszka, a jej uśmiech wcale nie był zabawny. – To było wystarczająco proste pytanie, przewoźniku. – Nie jestem przewodnikiem, panienko – odgryzł się przewoźnik, po czym zwrócił do Abdela i powiedział. – Kieruj nas do tego pierwszego molo, a baby niech się zajmą sobą. Jaheira westchnęła i przez następne pół godziny w ciszy oglądała miasto, podczas gdy Abdel pomagał przewoźnikowi i jego załodze manewrować promem i przybić do molo. Na molo można było wejść po kamiennych schodkach i kiedy Abdel ruszył na nie, przewoźnik położył mu rękę na ramieniu i zatrzymał. – Nie tak prędko, koleś – rzekł. – Najpierw pójdzie ta pierdząca krowa. Jaheira spojrzała na starca tak, jakby zamierzała go zabić, jednak zaraz zaczerwieniła się,
kiedy zorientowała się, że przewoźnik mówił o wole. *** Ktoś opluł Jaheirę, kiedy szli zatłoczonymi ulicami z portu do tawerny „Elfia Pieśń”. Winowajca okazał się jednak na tyle szybki i na tyle dobrze znał ulice miasta, że uciekł Abdelowi, zanim ten zdążył go zabić – a zabiłby go. Jaheira przyjęła to ze spokojem, co zaskoczyło i do pewnego stopnia rozczarowało Abdela. – To dlatego, że jestem Amnianką – wyjaśniła Jaheira. – Żelazny Tron działa, nawet jeśli wolno. Spojrzenia ludzi z tłumu mówiły jasno, że jeśli mieliby wziąć czyjąś stronę, opluwacz miałby za sobą wielu tutejszych zwolenników. Abdel chwycił Jaheirę pod ramię i przyspieszył kroku. Odetchnął z ulgą, kiedy stanęli pod szyldem wielkiej, znamienitej tawerny, którą Abdel wielokrotnie już odwiedzał. „Elfia Pieśń” stanowiła we Wrotach Baldura swego rodzaju instytucję, miejsce, gdzie ludzie pokroju Abdela mogli znaleźć pracę i gdzie ludzie, którzy wynajmowali ludzi pokroju Abdela, mogli znaleźć ludzi pokroju Abdela. Poszukiwacze przygód i łowcy skarbów przychodzili tu po informacje, złodzieje wypoczywali i sprzedawali swoje łupy, wymieniano tu informacje, zawierano umowy, łamano serca i nosy. Abdel stał w wejściu i wdychał tutejszą atmosferę, rozkoszując się namacalnym poczuciem wspólnoty i pokrewieństwa, dopóki nie zauważył, że Jaheira dziwnie mu się przygląda. – To dobre miejsce – wyjaśnił jej. – Sama zobaczysz. Wzruszyła ramionami, wcale nie zamierzając mu uwierzyć. Abdel dostrzegł cienie pod jej oczami. Od dawna nie spała i choć zmęczenie prawie wcale nie umniejszało jej urody, Abdel obawiał się, że za chwilę może upaść. – Musimy coś przekąsić – powiedział. – Poślę po mojego przyjaciela i poczekamy na niego przy ciepłej strawie, świeżo wypieczonym chlebie i najlepszym piwie na całym Wybrzeżu Mieczy... no, może drugim najlepszym, nie zapominając o „Przyjaznej dłoni”. Jaheira zmusiła się do uśmiechu i ścisnęła jego dłoń po przyjacielsku, co przyprawiło Abdela o szybsze bicie serca i ból zarazem. Odwzajemnił jej uśmiech i posadził przy stole, a sam przecisnął się przez zatłoczoną, choć niezbyt głośną salę do długiego baru. Zapłacił barmanowi sztukę złota, niemal ostatnią z monet, które zarobił siłując się na rękę z górnikami i amniańskimi żołnierzami, aby ten przekazał wiadomość i podał posiłek, po czym wrócił do Jaheiry. – Czy ten twój przyjaciel – zapytała Jaheira – zna Siedem Słońc? – Jeśli ta kupiecka kompania działa we Wrotach, jeśli zagląda tu przypadkiem, Blizna powinien ich znać – zapewnił. – Wrota? Abdel roześmiał się i wyjaśnił: – Tak miejscowi nazywają to miasto. Też tak powinnaś
mówić i może nawet przebrać się, jeśli nie chcesz znowu zostać opluta. – Nie kryję tego, kim jestem – odparła, starając się nie wyglądać na urażoną. Abdel wyszczerzył zęby w uśmiechu: – Nie? – Abdel, ja... – Jaheira zaczerwieniła się, a kiedy Abdel delikatnie dotknął jej policzka wierzchem dłoni, przylgnęła do niej i uśmiechnęła się. – Khalid i ja... byliśmy... Przerwała, kiedy Abdel zasłonił jej dłonią usta. Przerwała bardziej z zaskoczenia, niż z innego powodu, gdy zdała sobie sprawę, że ogólny gwar w sali ucichł. Zapadła niemal martwa cisza, zakłócana jedynie klekotaniem szarpanych wiatrem okiennic i śpiewem kobiety. Jaheira delikatnie odsunęła rękę Abdela od ust i przytrzymała ją. Obserwowała salę w poszukiwaniu źródła śpiewu, ale wśród cichych, nagle zamyślonych mężczyzn nie było żadnej kobiety. – Kto...? – zaczęła pytanie i dłoń Abdela znów zasłoniła jej usta. Tym razem zmarszczyła brwi, ale kiedy uśmiechnął się łagodnie i zaczął obserwować gładki, drewniany sufit, zorientowała się, co się dzieje. Głos był najpiękniejszym głosem, jaki Jaheira kiedykolwiek słyszała. Kobieta śpiewała sama, bez akompaniamentu, w rytmie, który dyktują serce i dusza. Śpiewała po elficku, ale w dialekcie, którego Jaheira nie potrafiła rozpoznać i nawet nie próbowała. Miało się wrażenie, że wkładanie słów w tę pieśń byłoby zbrodnią. Z pewnością ta niewidoczna kobieta – duch, jeśli nim była – nie znała Jaheiry, ale jej pieśń miała w sobie Khalida, sposób, w jaki spojrzał na nią kiedy się po raz pierwszy spotkali, słowa, które wypowiedział do niej podczas nocy poślubnej i smutne czasy także, ich sprawy i kłamstwa, i subtelne poniżenia. Łza spłynęła Jaheirze po policzku, potem następna, a Abdel wycierał je delikatnie opuszkiem swego wielkiego, twardego palca. Pieśń powoli zanikła, jak i się pojawiła, i Jaheira opadła na krzesło. W sali znów podjęto rozmowy i znów wszystko wróciło do normy, jak zwykle, tylko barman podszedł do ich stołu ze srebrnym kieliszkiem wina. Postawił kieliszek przed Jaheirą, z porozumiewawczym uśmiechem patrząc na jej uszy, i oznajmił: – Kieliszek wybornego elfiego wina, na koszt firmy. Abdel podziękował barmanowi, a Jaheira sięgnęła po kieliszek. Patrzyła nań, pozwalając łzom płynąć. – To taka tradycja – wyjaśnił Abdel – kiedy elf po raz pierwszy usłyszy śpiew pani. – Jestem tylko... – zaczęła i przerwała, pociągając nosem. – Nieważne – odrzekł Abdel, kiedy spróbowała łyk słodkiego elfiego wina. *** Abdel był szczerze zdumiony, jak szybko Blizna przybył do „Elfiej Pieśni”. Wyglądało to tak, jakby jego przyjaciel go oczekiwał. Dla każdego wojownika było jasne, kim jest Blizna. Wszystko w tym silnym mężczyźnie
mówiło, że miał za sobą wiele bitew i wieloma dowodził w swej przeszłości. Razem z Abdelem wpadli sobie w ramiona. Kiedy wszedł, Jaheira pomyślała sobie, że jest potężnym, imponującym mężczyzną, drugim po Abdelu, ale jedynie człowiekiem. Blizna ucieszył się na widok Abdela i wyraźnie mu ulżyło. – Abdel, ty stary piracie – rzekł mężczyzna. – Gdzie cię nosiło? Uśmiech Abdela szybko zniknął. – Pochowałem Goriona. Blizna przestał się śmiać. – Przykro mi to słyszeć, mój przyjacielu. Gorion był... tak... Jaheira zdumiała się, że uścisk Blizny poprawił Abdelowi samopoczucie. – Siądź – zaprosił go Abdel do stołu, zastawionego teraz pustymi miskami, kubkami i dzbanami piwa. – Dużo podróżowałeś? – zapytał Blizna wesoło, patrząc na bałagan na stole, zamiast usiąść. – Całe życie – odparł Abdel. – Jaheira, to jest mój dobry przyjaciel, którego nazywają Blizna. Jeśli zapyta cię, czy chcesz zobaczyć, dlaczego tak się nazywa, proszę odmów mu, bo w przeciwnym razie przestanie już być moim przyjacielem. – W ten prosty sposób Abdel zakomunikował Bliźnie, że Jaheira jest dla niego kimś więcej niż tylko towarzyszką podróży czy zaprzyjaźnioną wojowniczką. – Blizna – powiedziała Jaheira. Zapragnęła wstać, wiedząc, że byłoby to wskazane, ale nie dała rady. Była zbyt zmęczona. – Proszę, dołącz do nas. – Właściwie to pomyślałem, że moglibyśmy pójść na górę – powiedział Blizna do Abdela. – Świeczka starczy? – zapytał Abdel, mając na myśli zwyczaj panujący w „Elfiej Pieśni”, gdzie wynajmowało się prywatny pokoik na górze na czas wyznaczany spalającym się stożkiem świeczki. – Już zarezerwowałem pokój – powiedział Blizna i poprowadził ich do ukrytych w mroku kręconych schodów, które Jaheira wzięła wcześniej za kolumny. Abdel podał jej rękę i podążyli za Blizną po skrzypiących, zdradzieckich stopniach. Usiedli przy małym stoliku, otoczonym bogato wyszywaną kotarą. Mała lampka oliwna stała na środku stołu, rzucając przyćmione, czerwone światło, w którym Jaheira wyglądała nieco mniej blado. Kiedy usiedli, Blizna nagle spoważniał. – Z wiadomości, którą od ciebie otrzymałem, wynika, że potrzebujesz informacji i mojej pomocy. Abdel, czując że nadszedł czas na poważną, bezpośrednią rozmowę, odrzekł: – Chcemy się czegoś dowiedzieć na temat kupieckiej kompanii, która może działa we Wrotach. Nazywa się Siedem Słońc. Blizna nie odzywał się przez dłuższy czas, tylko patrzył na Abdela. Kiedy Abdel uniósł
brew, aby go ponaglić, Blizna westchnął i zapytał: – Dlaczego? – Sądzimy, że mają coś wspólnego z pewną grupą... może z odłamem Zhentarimów – wtrąciła się Jaheira. – Może z pewnymi kupcami, spiskowcami z Sembii, nazywającymi siebie Żelaznym Tronem. – Ten Żelazny Tron – podjął Abdel – sabotuje kopalnie w Nashkel i w innych miejscach, a Jaheira i Harfiarze sądzą, że w ten sposób chcą rozpętać wojnę. Jaheira spojrzała na niego ostro, a on oddał jej spojrzenie z pewnym siebie uśmiechem. Był już tu i ówdzie i dowiedział się o Harfiarzach, kiedy się w jednej zakochał. – Na Torma owłosione... – rzekł Blizna. Potarł twarz obiema dłońmi, wyrażając nie mniejsze zdumienie od Jaheiry. – Siedem Słońc nie jest sobie jakąś tam kompanią, która „może” działać we Wrotach. Stanowią poważną siłę w tutejszej strukturze. Mimo że o Żelaznym Tronie usłyszałem po raz pierwszy – od was – to jeśli chodzi o Siedem Słońc, bardzo się tym martwię... bardzo... od ponad tygodnia. – Co słyszałeś? – zapytał Abdel. – Siedem Słońc jest taką samą kupiecką kompanią, przez jakie każdy z nas, mój przyjacielu, był wynajmowany do ochrony ich dóbr. Siedzą w tym – cokolwiek to dziś mogłoby być – co przynosi złoto. To nie czyni z nich zbytnich altruistów, ale z pewnością czyni bardziej przewidującymi. Przez ostatnie... hmmm, nie jestem pewien jak długo... zaniedbywali swoje dotychczasowe źródła dochodów, które przynosiły im stałe zyski. Zapytaliśmy ich, poprzez odpowiednie kanały i bardzo bezpośrednio, czy coś jest nie tak. Jhasso – ten człowiek stoi za Siedmioma Słońcami i jest dobrze znany miejscowym – powiedział nam, i to bez żadnych niedomówień, abyśmy pilnowali własnego nosa. – Ale interesy Wrót są waszymi interesami, nie? – zapytał Abdel. – Rzeczywiście – zgodził się Blizna – ale spróbuj przekonać do tego Jhasso. Wygląda na to, jakby ten człowiek stracił swoje umiejętności prowadzenia gry – wiesz, co to za gra, której tak bardzo nie lubimy? – Polityka – odrzekł Abdel z westchnieniem. – Tak. – Blizna kontynuował – nauczyłem się, że to przerażające słowo na „P” ma swoje miejsce, ale w tym wypadku to nie zachodzi. Nie znajduję niczego w tym, co Jhasso robi, co otwarcie raziłoby w interesy książąt, Płomiennej Pięści czy mieszkańców Wrót. Mam związane ręce. Nie mogę wszcząć oficjalnego śledztwa... chyba że dostarczycie mi dowody na sabotaż w kopalniach? Wojownik spojrzał na oboje z nadzieją i Jaheira odwróciła głowę. Abdel westchnął i trzasnął dłonią w stół. – No dobrze – rzekł Blizna, rozumiejąc odpowiedź na swoje pytanie. – Zawsze jest inne wyjście. – Po prostu powiedz mi, gdzie oni są – odparł Abdel i na jego ustach wykwitł uśmiech. – Zaraz, zaraz – wtrąciła się słabo Jaheira i podniosła rękę. – Nie zamierzam skończyć tu w czyimś lochu. Jeśli ten Jhaso ma takie powiązania, jak mówisz, wyślizgując się, szukając...
czegokolwiek może on szukać, to jeśli nie możemy mu tego udowodnić, kto mówi, że nie skończymy za kratkami? Abdel zaśmiał się, a Blizna wyraźnie się zmieszał. – Płomienna Pięść – wyjaśnił Abdel Jaheirze – jest garnizonem najemników z długą i dobrą tradycją. To oni mają pieczę nad... hmmm, nad wszystkim we Wrotach: nad strażą, wojskiem... więzieniami. – I? – nalegała Jaheira. – I – powiedział Abdel, wskazując na Bliznę – poznaj ich drugiego dowódcę.
Rozdział dziewiętnasty
– To jest to – odezwała się Jaheira – znak, który rozpoznałam na skrzyniach i wozach. Abdel skinął głową i uważnie obejrzał olbrzymi magazyn. Blizna powiedział im, gdzie mogą go znaleźć i teraz czekali po drugiej stronie gwarnej ulicy, aż tłum stopnieje, bowiem słońce szybko zachodziło i robiło się coraz ciemniej. Ich rozmowa na temat strategii działania sprowadzała się głównie do tego, że Jaheira usiłowała wybić Abdelowi z głowy otwarty szturm. – Twój przyjaciel Blizna chce informacji – powiedziała. – Informacji, które wykorzysta przeciw Żelaznemu Tronowi. Nie sądzę, iż chciałby zobaczyć na ulicach swojego pięknego miasta stosy trupów. Abdel chrząknął, chwycił ją za ramię i pokazał boczne wejście do magazynu, widoczne z miejsca, w którym stali. Mała grupka spoconych robotników wyszła z budynku, śmiejąc się i rozmawiając. Trzymali się razem i prawdopodobnie wybierali się do jednej z portowych tawern. W końcu zniknęli im z oczu. Magazyn Siedmiu Słońc stał na długim, szerokim, kamiennym molo i był jednym z tuzina podobnych budynków, choć zdecydowanie od nich większy. Znak, który Jaheira rozpoznała, był wymalowany na czerwono na krótszym końcu prostokątnej, ceglanej budowli. Znak miał osiem stóp wysokości i Abdel poczuł się z lekka zażenowany, że musieli pytać Blizny, gdzie znaleźć ów magazyn. Może i Żelazny Tron był jakąś tajną organizacją, ale kompania Siedem Słońc z pewnością nie. W odróżnieniu od wypaczonych, drewnianych drzwi, wielkie okna magazynu były chronione grubymi żelaznymi kratami. – Nie będzie łatwo dostać się do środka – powiedziała Jaheira. Abdel chrząknął po raz drugi i pokiwał głową. Był zbyt zły, żeby zaczynać, poza tym wiedział, że musi poczekać na zachód słońca. – Nigdy tego przedtem nie robiłam – oznajmiła mu Jaheira. Spojrzał na nią zdziwiony, więc wyjaśniła – mam na myśli, że nigdy wcześniej nie włamywałam się nigdzie. To włamanie, czyż nie? Jesteśmy teraz złodziejami?
Abdel uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Jesteśmy szpiegami – powiedział. – Jak myślisz, co tam znajdziemy? – Wagoniki i skrzynie pełne rudy żelaza – zaproponował. – A może trochę tego niszczącego żelazo płynu... Jaheira pozwoliła sobie na pierwszy od wielu dni wybuch śmiechu i powiedziała: – Tak, butelki z wielkimi etykietkami: Niszczący Żelazo Płyn, wyprodukowano we Wrotach Baldura, przez Żelazny Tron... – ... bez trudu zniszczy każde żelazo – zakończył Abdel i roześmiał się razem z nią. – Skąd wiesz, że jestem Harfiarzem? – zapytała nagle, zmieniając temat i nastrój na moment, po którym Abdel znowu wybuchnął śmiechem. – Nie – nalegała. – Mówię poważnie. Mogę mieć kłopoty, jeśli... no dobrze, nie powinieneś tego wiedzieć. – Proszę, Jaheira – powiedział. – Nie jesteś jedynym Harfiarzem, jakiego spotkałem. Jesteście niemal tak tajni jak... ech, nie jesteście tak tajni jak Żelazny Tron, że ujmę to tak. Patrzyła na niego uważnie, w ułamku sekundy przechodząc z zaskoczenia przez obrażenie, do przerażenia i z powrotem do wesołości. Uśmiechnęła się. – Myślałam, że... Myślałam, że dobrze się kryjemy. – Byliście w misji, jak powiedziałaś – wyjaśnił Abdel. – Reszta z nas szukała pracy. Jaheira otworzyła usta na jego ostatnie stwierdzenie i lekko uderzyła go w ramię swoją małą piąstką. – Ten szalony mag i niziołek byli agentami Zhentarimów – przypomniała mu. – Oni także byli w misji, zapewniam cię. – Racja – zgodził się i po chwili stropił. – A ten mag ciągle ma mój sztylet. Dostałem go od Goriona. Naprawdę zabiję tych dwoje. – Z pewnością – powiedziała. – Nie będę próbowała cię powstrzymać, jeśli to masz na myśli. Abdel zmusił się do uśmiechu. Poczuł rozczarowanie. Miał nadzieję, że Jaheira właśnie to będzie robić. *** Nad Wrotami Baldura zapadła noc. Przez zakratowane okna magazynu nie przenikał nawet promyk światła. – Nikogo tam nie ma – powiedział Abdel. – Wygląda na pusty. – Ruszajmy. Abdel podążył za Jaheirą na drugą stronę ulicy. Szli wolno pod ramię, aby oddalić podejrzenia, jak dwoje młodych kochanków, którzy wyszli na wieczorny spacer wzdłuż brzegu rzeki. Gdy przechodzili obok bocznych drzwi, Jaheira spróbowała nacisnąć
zardzewiałą żelazną klamkę. – Zamknięte – wyszeptała. Abdel lekko ją odsunął i chwycił za klamkę. Nagle skoczył ostro na drzwi i te otworzyły się do środka z głośnym trzaskiem. Uśmiechnął się do Jaheiry tak, że mogła zobaczyć w ciemności jego białe zęby. – Abdel Adrian, Mistrz Złodziejski – powiedziała. Abdel prawie wybuchnął śmiechem, lecz zamiast tego zamarł. Ona powiedziała to imię: Abdel Adrian. Ostatni raz, kiedy je usłyszał, było to podczas pierwszego spotkania z Khalidem w gospodzie „Pod Pomocną Dłonią”, czyli dla niego całe wieki temu. Wtedy nic sobie z tego nie robił, ale teraz, po tym wszystkim, z jakiegoś powodu ogarnął go bezpodstawny, niezidentyfikowany lęk, jakby jego serce nagle ugrzęzło w błocie. W ciemności nie widział zbyt dobrze jej twarzy, gdy przyłożyła głowę do ramienia. Wolno potrząsnął głową i zmusił się do uśmiechu. Właśnie otworzył drzwi, które mogły prowadzić do tajnej kryjówki Żelaznego Tronu. Nie było czasu na rozmowy. Zapamiętał, aby zapytać ją przy najbliższej okazji o to imię, po czym delikatnie pchnął drzwi. Wewnątrz panowała kompletna ciemność. Jaheira dotknęła jego ramienia, jej dotyk był ciepły i przyjazny. Pochylił się, aby mogła sięgnąć i wyszeptać mu wprost do ucha: – Ja widzę. Abdel pokiwał głową. Jaheira była półelfem i odziedziczyła po swym elfim rodzicu niezwykłą zdolność widzenia w ciemności. To poprawiło Abdelowi nastrój – przynajmniej jedno z nich widziało – ale wciąż czuł się nieprzyjemnie. Mógł się potknąć w mroku, a nawet zranić czy zabić Jaheirę pchnięciem miecza przeznaczonym dla członka Żelaznego Tronu. Zamknął mocno oczy, potem zamrugał, mając nadzieję, że oczy przyzwyczają się do warunków i coś jednak będzie mógł zobaczyć. Trochę pomogło, ale wciąż się martwił. Jaheira przecisnęła się obok niego i skradając poszła dalej. Cały budynek stanowił chyba jedno wielkie pomieszczenie. Abdel szedł blisko za nią, aż w końcu podała mu dłoń. Nie za bardzo podobało mu się, że są tak blisko siebie i nie mają obu rąk wolnych w pogotowiu. Spróbował ją puścić, ale trzymała mocno. Odwzajemnił jej nerwowy uścisk, zmuszając się, by jej zaufać. Prowadziła go przez budynek wolno, wykonując wiele ostrych skrętów, aby ominąć stosy wielkich drewnianych skrzyń, które dla ludzkich oczu Abdela wyglądały jak wielkie czarne kopce. Wyobraził sobie, że wokół czai się setka mężczyzn z kuszami skierowanymi w ich stronę, czekając na okazję do dobrego strzału w głowę. Ten stos skrzyń w rogu mógł być polującą na nich mantikorą. Abdel zapragnął wyjąć miecz i już zacząć nim wywijać. Musiał z trudem, wysiłkiem woli powstrzymać ręce od chwycenia za rękojeść, zamiast tego uścisnął dłoń Jaheiry, a ona odwzajemniła mu uścisk. Nagle zatrzymała się, wydając z siebie cichutkie: ciii. Abdel domyślił się, że próbuje mu
przekazać, aby był cicho. Skierowała jego uwagę na coś. Abdel otworzył szeroko oczy, chwytając każdy okruch światła, mając nadzieję w ogóle cokolwiek zobaczyć. Jaheira nie ruszała się, a Abdel z frustracji zamknął oczy. Kiedy to zrobił, usłyszał dźwięk. Był tak słaby, że w pierwszej chwili pomyślał, iż dochodzi z zewnątrz, z opustoszałej ulicy. To były głosy, głębokie i rezonujące męskie głosy, zagłuszone przez coś, niesione echem w ciemności. Nachylił się do ucha Jaheiry, aż dotknął czubkiem nosa jej włosów. – Gdzie? – wyszeptał. Jaheira nie odpowiedziała, za to ruszyła. Trzymając wciąż Abdela za rękę, poprowadziła go w kierunku ściany, którą nawet on mógł rozpoznać mimo mroku. Na początku Abdel pomyślał, że to jego ociemniałe oczy płatają mu figle, ale nie mylił się – widział słabą, pomarańczową, drgającą poświatę. Głosy stały się tu głośniejsze, ale wciąż zbyt niewyraźne, by zrozumieć słowa. Rozmówcy starali się mówić cicho. Jaheira przesunęła się wystarczająco, by zobaczył kolejne źródło przyćmionego światła. Po rozmiarze i wysokości, na której się znajdowało, Abdel domyślił się, że jest to dziurka od klucza. Jaheira delikatnie nacisnęła go i zrozumiał, że chce, aby zajrzał przez otwór. Uklęknął i chwycił pochwę miecza w rękę, aby nie zadzwoniła o kolczugę lub nie stuknęła o podłogę. Mrugnął raz i zajrzał przez dziurkę od klucza. Z tej raczej ograniczonej perspektywy mógł zobaczyć większość pokoju za drzwiami. Była tam drewniana podłoga, jak w głównym pomieszczeniu magazynu. Ktoś poruszał się i to zaniepokoiło go. To był mężczyzna, może elf... a przynajmniej humanoid. Widział tylko jego sylwetkę. Teraz wyraźniej słyszał dwa głosy. Światło musiało pochodzić z pochodni lub z kominka. Abdel czuł ciepło na oku. Dwie osoby rozmawiały jeszcze chwilę, ale Abdel wciąż nie mógł dosłyszeć, o czym mówią. Postać, którą zobaczył, rozmyła się i Abdel zamrugał. Wytężanie oczu podczas podglądania przez dziurkę osłabiło mu wzrok. Kiedy oderwał się od drzwi, usłyszał szuranie stóp. Jaheira położyła mu rękę na ramieniu. Poczuł, że jest spięta. Nie wstał, choć bardzo tego chciał, ze strachu przed narobieniem hałasu. Kroki wycofywały się i było w nich coś, czego Abdel nie mógł określić. – Kroki – wyszeptała mu Jaheira do ucha. Odgłos kroków szybko ucichł. Teraz Abdel nie widział przez dziurkę nic poza podłogą i pomarańczowym światłem. Wstał powoli i położył rękę na plecach Jaheiry. Przyciągnął ją do siebie, aby zaszeptać jej coś do ucha, ale jej głowa nie odwróciła się, tak jak tego oczekiwał i zetknęli się nosami. Wstrzymała oddech i zamarła na chwilę, a on zapomniał gdzie jest i co robi, tylko ją pocałował. Jej usta przywitały go ciepłe i miękkie. Światła zatańczyły Abdelowi pod przymkniętymi powiekami. Poczuł, że położyła mu rękę na piersi, więc objął ją mocniej, a jej usta otworzyły się nieco bardziej... ...i jasne światło rozproszyło mrok, a szorstki głos powiedział: – Ślicznie. Abdel odepchnął Jaheirę i wyciągnął miecz w momencie, w którym Jaheira zdążyła tylko
zamknąć oczy i usta. Oczy go piekły i wyobraził sobie, jak musiały boleć Jaheirę jej wyczulone oczy. – Brać ich! – rozkazał głos i usłyszeli tupot szarżujących na nich ludzi. Abdel, wciąż oślepiony, zamykając załzawione oczy przed światłem, po prostu pchnął mieczem w stronę źródła hałasu. Jeden z ludzi zwalił się na ziemię z mokrym plaśnięciem. Abdel spróbował otworzyć oczy. Światło wciąż było zbyt jasne, ale zobaczył przed sobą postać – zbyt blisko. Abdel nie zdążył wziąć zamachu, kiedy postać na niego wpadła. – Szybko! – krzyknęła Jaheira i Abdel zorientował się, że to ona na niego wpadła. Cofnął się szybko trzy kroki w tył i poczuł, że słabe drewniane drzwi ustąpiły za jego plecami. Kiedy wpadli do środka, oczy Abdela dostosowały się na tyle, by zobaczył przez otwór w drzwiach dwóch mężczyzn: – portowych robotników w podartych bluzach i chustach na głowie, z okropnymi tatuażami – nacierających na nich z drewnianymi pałkami. Odepchnął Jaheirę na bok drzwi i uniósł miecz, zamierzając ściąć obie głowy atakujących za jednym zamachem, kiedy tylko przejdą przez drzwi. Zamiast tego drzwi nagle zatrzasnęły się, uderzając go w twarz i odbijając koniec miecza w bok. Jaheira stała plecami do drzwi i zapierała się nogami. Ci dwaj na zewnątrz zaczęli się dobijać. Jaheira miała zaczerwienione, łzawiące oczy. – Zarygluj drzwi, to zejdziemy na dół – powiedziała. Abdel wzruszył ramionami. W małym pokoju był tylko prosty kamienny kominek, w którym ogień już wygasał, oraz wąskie drewniane schody prowadzące w dół, w mrok. Nie widział niczego, czym można by zaryglować drzwi. Jaheira westchnęła, po czym zaczęła mruczeć słowa modlitwy. Abdel patrzył na nią, czując nacisk upływających sekund, jakby były godzinami. Ludzie z zewnątrz dobijali się, próbowali wyważyć drzwi barkiem. Jaheira wydawała się zaniepokojona, ale kontynuowała zaklęcie, w końcu zamknęła oczy. Abdel usłyszał trzask, z początku słaby, a potem głośne skrzypienie wypaczającego się drewna. – Wypychają je! – ostrzegł ją Abdel. – Odsuń się! – Zaczekaj – wyjaśniła. – To ja... Dowódca portowych robotników powiedział głośno: – kusze! – i Jaheira odskoczyła od drzwi wprost w ramiona Abdela. Czubki dwóch bełtów pojawiły się na środku drzwi, gdzie przed chwilą była jeszcze głowa Jaheiry. Za chwilę pojawił się trzeci, a Jaheira już nie czekała na czwarty. Trzymając Abdela za rękę, zaczęła zbiegać po schodkach. – Wypaczyłam drzwi tak, że się zaklinowały, ale... – zaczęła Jaheira, kiedy nagle wpadli na dziwną, humanoidalną istotę, w nienaturalny sposób pozbawioną rysów, z gładką, szarą skórą i wielkimi, martwymi oczami. Na jej widok kobieta krzyknęła. Stwór zasyczał i kiedy Abdel uniósł miecz w niewygodnym, ciasnym korytarzu schodków, stwór rozmył się,
zamigotał i zaczął przemieniać. Stalowy napierśnik pojawił się z niczego, oczy zmniejszyły się do ludzkich rozmiarów, a ciemnoszara karnacja skóry rozjaśniła się, a środek przeszedł nagle w niebieskawy kolor. Miecz Abdela opadł i uderzył o napierśnik, sypiąc iskrami. Stwór sapnął i poleciał w tył. Abdel znów się zamierzył, a Jaheira uchyliła się, starając się zrobić mu miejsce, którego potrzebował do walki. Nie była jednak na tyle szybka i Abdel zawahał się. Stwór odzyskał równowagę i zakończył przemianę. Był teraz człowiekiem w zbroi płytowej z kaftanem, na którym widniał herb Płomiennej Pięści. Istota odwróciła się i uciekła w ciemność. Abdel dał krok za nią, po czym zatrzymał się, kiedy usłyszał na górze trzask wylatujących z zawiasów drzwi. Nad nimi zadudniły kroki. – Biegiem! – rzuciła Jaheira i pognała za przemienioną istotą. Abdel znów się zawahał. Portowi robotnicy schodzili po schodach, więc Abdel odwrócił się i postawił nogę stopień niżej. Napotkał wzrok pierwszego schodzącego mężczyzny. Osiłek zatrzymał się jak wryty, nie spodziewając się ujrzeć Abdela tak blisko, trzymającego przed sobą miecz w pogotowiu. Jego kumple jednak nie widzieli Abdela, więc nie zatrzymali się i z rozpędu popchnęli go w dół. Robotnik zacharczał jedynie, nadziewając się na miecz Abdela. Ostrze przeszło przez niego na wylot, ciało zatrzymało się dopiero na jelcu. Krew zalała dłonie Abdela, a on pchnął do przodu, by zepchnąć trupa z ostrza. – Abdel! – zawołała Jaheira z dołu korytarza. – Jest ich zbyt wielu. Abdela nie obchodziło ilu ich jest, chciał po prostu strącić tego jednego z ostrza swego miecza. Próbował go odepchnąć, ale napór jego towarzyszy z powrotem nabijał trupa na ostrze. Ponieważ po bokach nie było miejsca, Abdel cofnął się. Dał tylko półtora kroku w tył, kiedy dotknął plecami ściany. – Abdel! – ponaglała Jaheira, ale on wciąż nie mógł uwolnić swego miecza. Jeden z robotników strzelił z kuszy, ale szczęśliwie dla Abdela nie trafił. Bełt odbił się od ściany tuż przy uchu najemnika. – Brać ich, mówię! – krzyknął szorstki głos. Abdel wciąż próbował uwolnić ostrze, kiedy nagle z prawej, z ciemności wyłonił się kolejny szary stwór. Podniósł szczupłą, szarą rękę do góry i Abdel ujrzał błysk złota – na długim palcu stwór miał pierścień. Istota dotknęła zimnymi palcami skroni Abdela. Najemnik usłyszał, jak stwór wypowiedział pojedyncze słowo: Skwiercz. Ból, jakiego Abdel nigdy wcześniej nie doznał, eksplodował mu w głowie i skurcz pociągnął jego łokcie w górę z siłą wystarczającą, by rozpruć martwego robotnika na pół, a potem była już tylko ciemność, szuranie stóp, echo głosów i chwytające go ręce. *** Samo otwarcie oczu wywołało taką falę bólu pod czaszką, że Abdel szybko poddał się i znów zamknął powieki. Zaraz napłynęła kolejna fala bólu, a później trzecia, kiedy usłyszał
głos Jaheiry – ... budź się, na Mielikki, Abdel! Spróbował jej odpowiedzieć, ale otwarcie ust było samą agonią i jedynie wydał z siebie jęk. – Abdel – zawołała Jaheira, gdziekolwiek była. – Ty żyjesz. – W jej głosie zabrzmiała wyraźna ulga. – Kim jesteście? – odezwał się głos, równie odległy jak Jaheiry. – A kim ty jesteś? – zapytała Jaheira. Abdel otworzył oczy i tym razem ból był już mniej intensywny. Czuł się podobnie kiedyś, gdy przesadził z alkoholem, ale to było gorsze. O wiele gorsze. Przez małe okienko wpadało światło i Abdel mógł się rozejrzeć po pomieszczeniu. – Cholera – zaklął, kiedy zorientował się, że jest w celi. Był w klatce niczym zwierzę. – Zapytałem pierwszy – powtórzył obcy człowiek podejrzliwie. Abdel nie miał pojęcia, jak długo leżał na podłodze celi. Nie miał miecza ani kolczugi. Czuł własny pot, a gardło paliło go z pragnienia. Niedaleko stał dzban, ale nie wiedział co w nim było. W pobliżu nie było wody, na ziemi leżało trochę siana, a w ścianie widniały solidne, drewniane drzwi, wzmocnione żelaznymi sztabami. Małe okienko było zakratowane. – Abdel – zawołała Jaheira, najwyraźniej z innej celi – powiedz coś. – Pić mi się chce – powiedział głośno, a obcy zaśmiał się. – Mów mi jeszcze – powiedział głos – te sobowtórniaki są nędznymi gospodarzami. – Sobowtórniaki?– zapytała Jaheira. Abdel słyszał o tych złych, zmieniających kształty bestiach. Z tego co słyszał, miasto Waterdeep było przez nich rządzone. Niektórzy byli przekonani, iż niemal w każdym mieście i królestwie Faerunu jest przynajmniej jeden sobowtórniak w strukturze politycznej. Abdel zawsze wyśmiewał te historie. Wiedział, że zwykli ludzie potrafią być wystarczająco źli, by nie trzeba było posądzać ich o to, że zostali zastąpieni przez potwory. – Jeśli wy jesteście sobowtórniakami – powiedział obcy – nie powiem wam niczego nowego. Jeśli nie jesteście, to może pomożecie mi się stąd wydostać. – Kim jesteś? – zapytał Abdel. – Mam na imię Jhasso. Kiedyś to ja tu rządziłem.
Rozdział dwudziesty
Harold Loggerson z Bowshot zaciął się w wieku dziewięciu lat, kiedy bawił się najlepszą siekierą ojca. Nie mógł usiąść przez trzy tygodnie, bo tyle czasu goiła się rana, która pozostawiła długą, poszarpaną bliznę. Bliznę, którą niewiele osób widziało, ale za to pozwoliła mu przybrać imię o wiele bardziej odpowiednie dla dowódcy najemników niż Harold. Przez wiele lat od czasu zranienia – i po ostrych słowach ojca i nawet po tym, jak matka zszyła ranę nicią – Blizna unikał siekier. Nie tyle się ich bał, co raczej czuł zmieszanie na ich widok. Dwa lata temu zabił zhentarimskiego żołnierza, chroniąc karawanę przewożącą transport jabłek (i złota wykopanego w Wężowych Wzgórzach, ukrytego pod owocami) z Soubaru do Wrót Baldura. Zhent zaatakował go solidnym, ciężkim mithrilowym toporkiem zdobionym złotem, który rzucony leciał dalej, prościej i szybciej niż jakakolwiek broń znana Bliźnie. Dużo czasu zajęło mu zabicie tego Zhenta, sam przy tym prawie nie zginął, ale w końcu zabrał zdobyczną siekierę. Pokazał ją tylko jednemu człowiekowi i nigdy nie używał jej w bitwie czy na ulicach Wrót Baldura. Rzadko nią ćwiczył i tylko kiedy był sam, i jedynie nocą. Przez resztę czasu trzymał ją pod kluczem, w solidnym, żelaznym kufrze krasnoludzkiej roboty, stojącym u niego pod łóżkiem. Blizna uniósł siekierę i ważył ją w dłoni, po czym zakręcił, chwytając lewą dłonią za koniec stalowej rękojeści. Kiedy tak ciął nią powietrze, zdawała się śpiewać, a może to powietrze jęczało z bólu? Blizna uśmiechnął się na ten dźwięk, ale uśmiech zastąpił zaraz smutek. Jego ojciec umarł na zawał na długo przedtem, zanim zdążył zobaczyć tę wspaniałą siekierę w dłoni syna. Był bardziej rozczarowany niż zły, że jego młody Harold pragnie zostać żołnierzem. W ciągu ostatnich ośmiu lat jego życia rozmawiali tylko raz. Jego ojciec był dobrym, acz prostym człowiekiem, o prostych potrzebach i pragnieniach. Dożył blisko pięćdziesiątki i nigdy nie oddalił się bardziej niż o pół dnia drogi od swej małej wioski Bowshot. Harold – albo Blizna, gdyż tych dwoje naprawdę było innymi ludźmi – odwiedził Waterdeep, związał się z elfią dziewczyną w Wysokiej Puszczy, wspinał się po górach
Gwiezdnych Szczytów, popłynął do Moonshaes, zdarł skóry z tuzina wilków w Lesie Ostrych Kłów i był smagany gorącym piaskiem Anauroch. – Powinienem odwiedzić Bowshot – zamruczał do siebie, po czym zakrztusił się na ten nagły przypływ naiwnego sentymentalizmu. – A niech cię – powiedział do siekiery i położył ją ostrożnie do kufra obitego wewnątrz aksamitem. Nagle rozległo się pukanie do drzwi, ciężkie i naglące, aż Blizna podskoczył. Szybko zamknął wieko i zatrzasnął krasnoludzką kłódkę. – Kto tam? – zawołał srogo, choć nie było dla niego nowością zrywanie go o każdej porze z powodu nagłych wieści i zadań. – Abdel – odpowiedział znajomy głos z drugiej strony drzwi. – Jest ze mną Jaheira. Musimy pogadać. – Już idę – powiedział Blizna, wsunął kufer pod łóżko, odrzucił ciężką kołdrę, którą dostał od matki wiele lat temu i wstał. Szybko przemierzył pokój i odsunął stalowy rygiel. Otworzył drzwi i ujrzał Abdela, czystego i w dobrym stanie. Twarz młodego wojownika wyrażała oczekiwanie i prawie zdenerwowanie. – Wejdź, chłopcze – powiedział Blizna. – Spodziewałem się zobaczyć cię dopiero rankiem. Abdel skinął i wszedł. Jaheira postąpiła za nim, obrzucając uważnym spojrzeniem całe pomieszczenie. Był to prosty pokój, dla mężczyzny o potrzebach niemal tak skromnych jak jego ojciec. Skaczący na kominku płomień dawał ciepło i oświetlał wnętrze. W pokoju stało szerokie łóżko, solidny stół z trzema krzesłami i miejscem na czwarte, które stracił w grze w kości. Przy kominku wisiała tarcza z herbem Płomiennej Pięści. Była pognieciona i podrapana od wieloletniego używania. Blizna poprosił, by usiedli, ale żadne z nich nie ruszyło się. – Złożyliśmy wizytę Siedmiu Słońcom – powiedział Abdel. – Tak – odparł Blizna. – I co znaleźliście? Widzieliście Jhasso? – Tak – odpowiedziała Jaheira z tyłu. Nie zauważył, jak go obeszła. – Widzieliśmy go. Oczy Blizny zwęziły się i odwrócił się do Jaheiry, patrząc jak wolno chodzi po całym pokoju na sztywnych, spiętych nogach. – I? – I nie zamierza on robić nic złego – powiedział Abdel z tyłu. Blizna odwrócił się do Abdela i Jaheira znalazła się na skraju pola jego widzenia. Blizna instynktownie cofnął się. – Co znaleźliście? – zapytał. Jaheira też cofnęła się, znów wychodząc mu z pola widzenia. Abdel uśmiechnął się. – Niszczące żelazo płyny? – zażartował Abdel. – To spodziewałeś się tam znaleźć? Blizna znów się cofnął i dał krok w bok, a Jaheira przysunęła się, podczas gdy Abdel postąpił wolno trzy kroki w przód, zachodząc Bliznę z boku. – Co spodziewałeś się tam znaleźć, staruszku? – zapytała Jaheira groźnym głosem.
Pot wystąpił Bliźnie na czoło. Był nieuzbrojony, ubrany tylko w wełniane spodnie i bawełnianą bluzę. Czuł się nagi. – Co jest, Abdel? – zapytał i zanim wypowiedział jego imię, uświadomił sobie – Ty nie jesteś Abdelem. Najemnik zatrzymał się i Blizna spojrzał się na niego. Jaheira cicho przemieściła się za jego plecami. – Oczywiście, że jestem Abdel – odparł wielki człowiek, sięgając powoli po pałasz wiszący mu na plecach – przynajmniej teraz. Rozległ się zgrzyt metalu i Blizna domyślił się, że to Jaheira wyciąga swój długi miecz. – Niech cię cholera weźmie przez Dziewięć Piekieł i z powrotem – zaklął Blizna i uskoczył w bok szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, że mężczyzna w jego wieku jest do tego zdolny. Miecz Abdela spotkał się z ostrzem Jaheiry w miejscu, w którym chwilę wcześniej była jeszcze głowa Blizny. Abdel chrząknął, a kobieta zaklęła, kiedy jej miecz pękł na dwoje. Abdel powstrzymał swój miecz, o mało jej nie zabijając i oboje ruszyli na Bliznę. Miecz Jaheiry był teraz nie dłuższy niż sztylet i tępy na końcu, ale ostrze i złamany koniec były wciąż ostre, wciąż zabójcze. – Co z nimi zrobiliście? – zapytał Blizna, cofając się na szeroko rozstawionych nogach. – Siedzicie w ich ciałach? – Czy siedzimy? – zapytała Jaheira z diabelskim błyskiem w oczach. – Jeśli tak – dodał Abdel – a ty nas zabijesz, dusze twoich przyjaciół ulecą... Blizna skoczył naprzód, pomiędzy nich, zaskakując ich tym, ale oboje szybko się otrząsnęli i Abdel wykonał szybkie, próbne pchnięcie, rozcinając mu pośladek. Dowódca najemników krążył, zmierzając w stronę drzwi, ale Abdel cofnął się i zagrodził mu drogę, a Jaheira poszła w drugim kierunku. Blizna przylgnął plecami do ściany, rzucając błyskawiczne, przypadkowe z pozoru spojrzenia w różne miejsca pokoju. Obaj intruzi próbowali wyśledzić, gdzie patrzy, ale szybko się poddali. Abdel uśmiechnął się wrednie i powiedział: – Panikujesz, starcze? Blizna głośno przełknął ślinę. – Więc mnie zabijcie, jeśli po to tu przyszliście. – Och, rzeczywiście właśnie po to tu przyszliśmy, głupcze – zasyczała Jaheira – ale najpierw chcemy cię o coś spytać. – I myślicie, że wam powiem? – zapytał Blizna niedowierzającym głosem, wciąż strzelając wzrokiem po całym pokoju, nie skupiając się na niczym, a tym bardziej na ułamanym końcu miecza Jaheiry. – Możemy cię zabić, zadając tysiąc cięć, starcze – rzekł Abdel – albo tylko jedno. – Więc jeśli powiem wam to, co chcecie, zabijecie mnie szybko? – Jasne – powiedziała Jaheira, utrzymując swój dystans, ale stale próbując wyjść poza
pole widzenia Blizny. – Jeśli za każdą taką propozycję, zabójcy, dostawałbym sztukę złota – powiedział cicho Blizna – miałbym ich teraz tyle, że stać by mnie było na wynajęcie Elminstera, by mnie chronił. Ani Abdel, ani Jaheira nie dostrzegli w tym nic śmiesznego. – Jak chcesz – powiedział Abdel i mrugnął do Jaheiry. Kobieta ruszyła pierwsza i Blizna spróbował wykonać unik w tył zapominając, że ma za plecami ścianę. Głowa odbiła mu się od muru wpadając wprost w zasięg cięcia Jaheiry. Koniec złamanego ostrza rozorał mu głęboko czoło ponad lewym okiem i Blizna zasyczał z bólu. Jaheira cofnęła się trzy kroki, strzepując z ostrza krew. Blizna przyłożył do rany rękę. Krew płynęła zalewając mu oko, zamrugał więc, aby je oczyścić. Krew nadal ciekła. – Suka – zawył Blizna. – Zabiję cię za to. Jaheira zignorowała go. – Dlaczego wysłałeś nas do Siedmiu Słońc? – A czy zabiliście Abdela i jego kobietę? – zapytał w odpowiedzi. Jaheira znów na niego ruszyła, biorąc wysoki zamach. Ty razem Blizna skontrował atak, wykorzystując, że uniosła rękę zbyt wysoko. Rzucił się na nią całym ciałem, chwycił jej ramię od spodu i wykorzystując jej impet przerzucił przez ramię tak, że uderzyła plecami o podłogę. Zobaczył, że Abdel szybko się zbliża i dał nura po ułamany kawałek ostrza, leżący kilka stóp dalej. Jaheira wydała donośny, nieludzki jęk i obróciła się, by wstać. Abdel potknął się o jej wymachujące nogi i padł twarzą obok Blizny. Uderzenie wybiło mu ciężki pałasz z dłoni i broń poleciała wprost do kominka. Blizna chwycił złamane ostrze, ignorując ból, jaki sprawiały ostre krawędzie wpijające się w dłoń. Dowódca najemników skoczył na czworaki i chwycił kufer pod łóżkiem. Abdel wstał i wykorzystał czas, aby odzyskać swój miecz. – Po prostu go zabij! – krzyknęła Jaheira. – Do diabła z Żelaznym Tronem! Blizna usłyszał ciężkie kroki w momencie, w którym chwycił za drewnianą rączkę wieka kufra. Abdel nadchodził szybko i Blizna przekręcił się, aby uniknąć pierwszego pchnięcia. Czubek miecza zagłębił się mocno w deskach podłogi, ale nie złamał. Blizna podniósł kolano do podbródka i kopnął. Abdel zobaczył to i odskoczył, choć kopniak nie był wymierzony w niego. Naga stopa uderzyła w bok kufra i kufer wyjechał spod łóżka rysując podłogę. Blizna nie zobaczył, jak się zatrzymuje, gdyż obuta noga Jaheiry nadepnęła mu na czoło i głowa eksplodowała mu bólem i światłem. Odgłos własnej głowy uderzającej o podłogę zadudnił mu w czaszce i musiał zmusić się, by nie stracić przytomności. Poczuł kolano kobiety na swojej piersi i zasłonił twarz ręką. Jaheira przejechała mu ostrzem po dłoni i Blizna zasyczał jeszcze raz. Chlasnął złamanym ostrzem, wbijając je głęboko w nogę kobiety. Teraz to Jaheira zasyczała, a Blizna wykorzystał jej chwilową słabość i zepchnął ją z siebie.
– Upuszczę ci całą krew! – wrzasnęła, ale Blizna zignorował groźbę i przeturlał się w przód, rzucając się całą swoją masą i siłą. Zobaczył nogę Abdela, który cofnął się, ale i tym razem nie on był jego celem. Palący ból w dłoni oślepił go niemal i jednocześnie rozległ się głośny zgrzyt metalu, kiedy Blizna podważył złamanym ostrzem kłódkę. Zarówno ostrze, jak i zamek rozpadły się. Blizna przeturlał się, wiedząc, że był w jednym miejscu zbyt długo, a instynkt go nie zawiódł. Miecz Abdela uderzył ciężko o podłogę, znów tylko sypiąc drzazgami ze zniszczonej podłogi. Blizna otworzył kufer i jęknął, kiedy odłamek strzaskanego ostrza, który utkwił w jego broczącej krwią dłoni, zagłębił się mocniej. Miecz Abdela znów opadł i tym razem przebił umięśnione udo Blizny. Stary najemnik sapnął z bólu i zapragnął krzyczeć, ale nie mógł. Ciężki but Abdela wylądował na piersi Blizny, rzucając go na podłogę, ale pchnięcie pomogło mu wyciągnąć ciężki topór z kufra. Machnął nim dziko od dołu, uderzając sobowtóra Abdela w pachwinę. Buchnęła krew i olbrzym upadł. Topór utkwił w martwym już ciele, rękojeść wyśliznęła się Bliźnie z dłoni. Opuszczały go siły. Odetchnął ciężko, zadowolony, że przynajmniej jednego powalił. Abdel upadł na ziemię w drgawkach, a kiedy jego głowa obróciła się na martwej już szyi, jego twarz zaczęła się zmieniać. Blizna patrzył w twarz nieludzkiej istocie. Miała szeroką, owalną głowę z wielkimi oczami bez źrenic i gładką skórę koloru zimnego popiołu. Topór wypadł z ciała martwego stwora. Przekręcił się, by usiąść. Zamierzał coś powiedzieć – jakieś ostatnie słowa, ale nie zdążył. Powietrze wyleciało mu z płuc i opadł ciężko na plecy. Sobowtór Jaheiry zanurzył topór głęboko w piersi Blizny, przygważdżając mężczyznę do drewnianej podłogi. Poczuł, jak krew bulgocze mu w krtani i zobaczył demoniczny wzrok kobiety, która przybrała już swoją prawdziwą postać. A potem była już tylko ciemność i wieczność. *** Julius patrzył gdzieś w dal i trzykrotnie układał usta do słowa „kapral”, po czym posłał w pusty korytarz uśmiech pełen samozadowolenia. – Przestańcie się szczerzyć, kapralu – zagrzmiał sierżant Maerik. Julius podskoczył i zaczerwienił się. Maerik stał tuż przed nim wspinając się na palce, aby móc spojrzeć wyższemu, młodszemu kapralowi prosto w oczy. Prawie dotykali się nosami. – Gdzie jesteś, synu? – zapytał sierżant cicho. – Sir – zaczął Julius, lecz przerwał, by przełknąć ślinę i zwilżyć zaschnięte gardło. – Sir, w Pałacu Książęcym, sir. – A gdzie w Pałacu Książęcym, kapralu? – Sir, w skrzydle mieszkalnym, sir. – Masz na myśli miejsce, gdzie mieszkają wielcy książęta? – Sir, tak, sir.
– Gdzie mieszka wielki książę Eltan? – Sir, tak, sir. – Wielki książę Eltan, który czeka na elekcję? – Sir, tak, sir. – Wielki książę Eltan, który ma więcej wrogów niż ktokolwiek inny we Wrotach? – Sir, tak, s... – Więc obudź się, idioto! – krzyknął sierżant. Julius wciągnął brzuch, koncentrując się na powstrzymaniu bąków. – S-sir – wyjąkał – t-tak, sir. – Postarajcie się bardziej, kapralu – fuknął Maerik, po czym odwrócił się i ruszył korytarzem, a za chwilę zniknął w bocznym przejściu. Na zimnej, marmurowej posadzce nie było słychać jego kroków. Julius odetchnął z ulgą. Został przydzielony do straży w Pałacu Książęcym zaledwie tydzień temu i choć wcześniej brał udział w bitwie i nawet walczył ze szczurołakami w najciemniejszych zaułkach portu, ta służba zdawała się najcięższa ze wszystkich, jakie pełnił. Nie martwił się, że może tu wejść zabójca, nie aż tak daleko w głąb pałacu, ale obawiał się, że to, co się wydarzyło przed chwilą, może się powtórzyć i jeszcze raz powtórzyć, aż zostanie zdegradowany do stopnia zwykłego piechura. Przełożył halabardę do lewej ręki i otarł pot z czoła. Było już późno, a może nawet wcześnie i powieki mu ciążyły, oczy wyschły i były zmęczone. Cichy dźwięk sprawił, że podskoczył i spojrzał bystro w dal korytarza. W przyćmionym świetle ujrzał mysz, która zaraz zniknęła w ciemności. Westchnął, ale zaraz znów podskoczył, kiedy poczuł na ramieniu ciężar czyjejś ręki. – Głowa do góry, żołnierzu. Mężczyzna natychmiast wydał się Juliusowi znajomy. To on, Blizna prowadził atak na szczurołaki i Julius był na jego odprawie, a potem walczył u boku tego doświadczonego wojownika przez kilka cennych chwil w tunelach ściekowych. – K-kapitan Blizna – wyjąkał Julius, prostując się na baczność. – Och... Nie powiedziano mi... Blizna skrzywił się. – A dlaczego miano by ci mówić? – Ja... – zaczął Julius, ale Blizna podniósł rękę i go powstrzymał. – Idź do stajni i przygotuj wierzchowca wielkiego księcia – rozkazał mu Blizna. – Przed świtem zabieram go stąd. Julius był tak zaskoczony, że tylko stał z rozdziawionymi ustami. Coś się działo, coś wielkiego. Nie na mojej warcie – pomyślał Julius – dlaczego na mojej warcie? – Czy nie wyraziłem się jasno, kapralu? – N-nie, sir, ja tylko...
– Więc zabieraj dupę w troki i jazda! – ponaglił go Blizna, a jego surowy wzrok był wystarczającym bodźcem, który pchnął Juliusa w głąb korytarza tak szybko, na ile pozwalały mu jego drżące w kolanach nogi. Biegł przez chwilę, zanim uświadomił sobie, że w tym pałacowym labiryncie, nocą, po prostu się zgubił. Zaczął modlić się żarliwie do Tymory, która zaraz wysłuchała jego modlitwę z typowym dla tej bogini szczęścia poczuciem humoru. – Na falujące piersi Umberlee, chłopcze! – ryknął sierżant Maerik. – Co na imiona wszystkich bogów tutaj robisz, ty zgniły synu zawszonej... – Zgubiłem się – wykrztusił szybko Julius, zanim zdążył się zastanowić i zdać sobie sprawę, co za głupotę właśnie palnął. Sierżant Maerik zdzielił go w twarz. – Przepraszam – wyjęczał Julius, padając ciężko na tyłek. Halabarda zadzwoniła o posadzkę, krew ściekała mu z ciągle wibrującego nosa. – Wybrałeś zły moment na opuszczenie posterunku, ty zasmarkanodupy głąbie – wrzasnął sierżant. – Kapitan Blizna został zamordowany i cała kompania została postawiona na nogi. – Ale ja go właśnie widziałem – zaoponował Julius. – Kogo widziałeś, pluskwiaku? – Bliznę – powtórzył Julius i wstał z trudem. – To właśnie kapitan Blizna kazał mi pójść do stajni i wyprowadzić konia wielkiego księcia Eltana... – Blizna tu był? – zapytał Maerik, a jego oczy rozszerzyły się. – Tej nocy? – Sir – powiedział Julius, poprawiając splamiony własną krwią kaftan i szukając halabardy – niecałą godzinę temu, sir. Szedł na pokoje wielkiego księcia. Maerik zbladł, chwycił silnie Juliusa za ramię i pociągnął za sobą do biegu. – Nie na mojej warcie! – zaklął sierżant. – Dlaczego to zawsze musi być na mojej warcie! *** Julius i Maerik przystanęli przy szerokich dwuskrzydłowych drzwiach prowadzących na prywatne pokoje wielkiego księcia. Julius z trudem nadążał za sierżantem i kiedy wreszcie stanęli, ciężko dyszał. Wielki książę wyłonił się ze swoich komnat, trzymając wielki topór, jakiego Julius jeszcze nie widział, a nawet nie śnił o nim. Był ubrany w długą koszulę nocną, która ociekała krwią. Oczy i ręce miał spokojne. Jego szeroka, poważna twarz także była umazana krwią, a z jego długich wąsików skąpy wały czerwone kropelki. Jego kryształowo błękitne oczy świeciły pod gęstymi szarymi brwiami pasującymi do krótkich włosów, pogniecionych od snu. Maerik przyklęknął, podobnie Julius, niezdolny oderwać wzroku od złoto-mithrilowego topora.
– Milordzie – odezwał się Maerik. – Ja... – Kapitan Blizna został zamordowany – powiedział wielki książę. Maerik wstał i Eltan otworzył wysokie drzwi. Na zasłanej drogim dywanem podłodze leżało szare ciało jakiejś nieludzkiej istoty, wciąż brocząc krwią na drogocenną wełnę. – Tak, milordzie – odetchnął Maerik. – Został znaleziony w swoim pokoju. Julius zakrztusił się na widok oczu martwego stwora. Silne, postarzałe rysy Eltana były ponure. – Zabierzcie ciało kapitana do Komnaty Cudów – powiedział niskim i pełnym powagi głosem. – Przebiorę się i spotkam się tam z wami.
Rozdział dwudziesty pierwszy
– Brzmi tak, jakby przyszli tu wasi przyjaciele – powiedział Jhasso, próbując dojrzeć coś przez malutkie okienko w celi. – Albo twoi – zaproponowała Jaheira. Odgłosy walki były wyraźne, choć odległe i tłumione co najmniej jednym piętrem. Abdel słyszał szczęk stali, ciężkie kroki, upadające ciało, potem następne. Napiął mięśnie i jeszcze raz spróbował wyrwać kraty z okna. Tym razem drgnęły, ale tylko trochę. Czuł się jak szczur w klatce i chciał się stąd wydostać. – Nie – odpowiedział Jhasso Jaheirze. – Ja nie mam przyjaciół. – Nie, skoro sobowtórniak udający ciebie robił sobie-tobie wrogów w całym mieście od momentu, kiedy jak mówisz, tu się znalazłeś – zgodziła się z nim Jaheira. – Niech ich szlag. Myślałem, że wszystkie są w Waterdeep. Wszyscy troje, zmarznięci, wyczerpani i wiercący się niespokojnie na granicy klaustrofobicznego obłędu, stali i nasłuchiwali odgłosów walki. Drzwi nagle stuknęły, głos był blisko. Abdel wykręcił głowę i przycisnął policzki do krat, próbując cokolwiek zobaczyć. Na końcu korytarza paliło się ciepłe pomarańczowe światło, a na ścianie odbijały się cienie, tańczące w rytm szczęku stali, kroków i desperackich ryków. Ciało upadło i kroki ruszyły w stronę cel. Młody mężczyzna ubrany w skrwawiony i przepocony kaftan z herbem Płomiennej Pięści stanął przed celą Abdela. Krew ciekła z ostrza jego halabardy, która była z pewnością cięższa niż ten szczupły, młody żołnierz. – Czy ty jesteś Jha-Jhasso? – zapytał żołnierz, łapiąc dech. – On jest w celi za tobą – odpowiedział Abdel. W tym samym momencie Jhasso krzyknął: – Wypuść mnie stąd, dzieciaku! Młody żołnierz wyglądał na zmieszanego i przerażonego: – Muszę kogoś zawołać. – Chyba nas tu nie zostawisz? – zawołała Jaheira, a młody żołnierz przestąpił z nogi na nogę, słysząc kobiecy głos. – Bez obawy, pani – odpowiedział jej. – Wrócę po was! Ścigany przez ordynarne odżywki trzech więźniów młody żołnierz zniknął w korytarzu.
Usłyszeli głosy i więcej kroków ludzi wchodzących po schodach i niknących w cichnących już odgłosach walki. – Przyjdzie po nas, prawda? – zapytał Jhasso. – Lepiej żeby cholera przyszedł – odparł Abdel. – Bo jak nie, to wyciągnę ręce przez kraty na tyle, by go... – Słuchajcie! – krzyknęła Jaheira i Abdel wraz z Jhasso zamilkli. Walka już się skończyła. Abdel usłyszał głuche męskie głosy i zbliżające się ciężkie kroki. Drzwi otworzyły się i rozległ się wyraźny chrzęst człowieka w ciężkiej zbroi metalowej szybko schodzącego po schodach. – Tutaj, Gondsman – powiedział spokojny, rozkazujący głos. Abdel zobaczył starszego mężczyznę w lśniącej, zbryzganej krwią zbroi płytowej. Nie znał go, ale jego mundur mówił sam za siebie. To był wielki książę, a na jego napierśniku widniał symbol Płomiennej Pięści. Czyżby to był... – Wielki książę Eltanie – rozwiał wątpliwości Abdela młody żołnierz, który pierwszy ich tu odwiedził – znalazłem klucz, milordzie. – Bardzo dobrze, Julius – odrzekł Eltan. – Kiedy kapłan skończy, wypuść ich. – Wypuść nas teraz, w imię Gonda – zachrypiał Jhasso. Abdel zobaczył, jak gruby mężczyzna w szafranowych szatach zatrzymał się przed drzwiami celi Jhasso i spojrzał przez okienko. Kapłan podchodził tak do każdej z cel. Abdel napotkał jego wzrok, kiedy wreszcie podszedł pod jego drzwi. Nie mógł jednak spojrzeć mu w oczy, gdyż kapłan patrzył jakby poza niego. – Mężczyźni są ludźmi – powiedział kapłan do Eltana – a kobieta jest półelfem. – Wypuście ich – polecił Eltan i po chwili byli wolni. Kiedy Abdel opuścił swoją celę, Julius przełknął ślinę i wyjąkał: – Prze-przepraszam. – Nie ma za co, kapralu – odrzekł Abdel z uśmiechem. – Są tu sobowtórniaki. – Rzeczywiście są – zgodził się wielki książę, oglądając podejrzliwie Abdela od stóp do głów. – Dwa z nich zabiły Bliznę. – Nie – zachłysnęła się Jaheira. – I przynajmniej jeden zajął moje miejsce – dodał Jhasso. – Mam nadzieję, że jeszcze mogę rozkręcić swój interes, Eltan. Wielki książę spojrzał na Jhasso niecierpliwie. – Odpowiadasz tylko za to, za co sam jesteś odpowiedzialny, Jhasso. Na razie trzymaj się z dala. Jhasso pokiwał głową, wyraźnie zadowolony, że nie musi uczestniczyć w kolejnych wydarzeniach. – Wasza... książęca mość... – wymamrotał Abdel; wyczerpanie i smutek otumaniły go nieco. – Mam na imię Eltan – przedstawił się wielki książę. – A ty musisz być Abdel.
– Tak – potwierdził Abdel. – Blizna był moim przyjacielem. Chciałbym mieć okazję pomścić jego śmierć. – Blizna cię uprzedził z jednym – odrzekł Eltan. – A ja miałem przyjemność rozprawić się z drugim, ale coś mi mówi, że jeszcze trzeba będzie zabijać, dobry człowieku, jeśli masz na myśli zabijanie. Abdel skinął głową. Miał na myśli zabijanie. *** Abdel i Jaheira dostali niewiele czasu na doprowadzenie się do porządku, a większość tego czasu Abdel spędził jedząc. Zwrócono mu jego pałasz i kolczugę, w dobrym stanie. Spotkali się w foyer Eltana, w jego apartamentach w Książęcym Pałacu. Abdel uśmiechnął się do Jaheiry, która ubrała się w zwiewną czarną suknię, otrzymaną od wielkiej księżny Liii Janath we własnej osobie. Abdel poczuł się głupio, że sam nie ma w co się przebrać. Miał przynajmniej nadzieję, że nie wygląda odrażająco ani nie śmierdzi. Senny lokaj pokazał im drogę do gabinetu wielkiego księcia, a Abdel wiedział, że nikt nie będzie tu poświęcał swego czasu na jego wąchanie. Atmosfera była pełna powagi, jak w generalskim namiocie tuż przed bitwą. – Abdel, Jaheira – powiedział Eltan, zapraszając ich do bogato urządzonego pokoju – wejdźcie. Eltan siedział za biurkiem, wspierając ramiona na mahoniowym blacie. Chudy mężczyzna ze splątanymi, szarymi włosami i dziwnymi okrągłymi szkiełkami w drucianej oprawce na nosie nachylał się nad ramieniem wielkiego księcia, z pewnością zaszywając mu ranę. Eltan syknął, kiedy lekarz zaciągnął nić i odciął koniec. – Zostaliście ranni – zaczął Abdel niepewnie. – Tak – odparł Eltan, uśmiechając się – to moja dwusetna rana odniesiona w walce. Powinienem to uczcić. Abdel uśmiechnął się i przysunął się cicho do Jaheiry, podczas gdy Eltan w ciszy wręczał medale trzem oficerom Płomiennej Pięści, stojącym po drugiej stronie biurka. Gdy skończył, wysłał ich do świątyni Gonda, aby poprosili o pomoc kapłanów, którzy najwyraźniej potrafią rozpoznać sobowtórniaka, kiedy go zobaczą. Kiedy oficerowie wyszli, a lekarz pochował swoje medyczne przybory do skórzanej torby, wielki książę poprosił Abdela i Jaheirę przed siebie. – Rozumiem – zaczął Eltan – że nie raz walczyłeś u boku mojego przyjaciela Harolda Loggersona. Abdel zmieszał się. – Milordzie? – Blizny – wyjaśnił Eltan. – Nie wiedziałeś, jak się naprawdę nazywał? – Nie – odparł Abdel. Spojrzał na Jaheirę zakłopotany, choć nie wiedział dlaczego. – Nie, milordzie. Może nie byliśmy aż tak dobrymi...
Eltan powstrzymał go ruchem ręki. – Nie, nie. Można policzyć na palcach u jednej ręki osoby, które znały jego nazwisko. Usiądźcie, musimy porozmawiać. Eltan wyglądał na zmęczonego. Oczy miał spuchnięte i zaczerwienione, policzki zapadnięte. Wciąż miał na sobie zbroję, jakby był zbyt wyczerpany, by ją zdjąć albo niedługo jej potrzebował. Pierwsza usiadła Jaheira, po niej Abdel i oboje podziwiali miękką skórę wygodnych krzeseł. – Nie zupełnie tak, jak w generalskim namiocie, co najemniku? – zauważył Eltan, zerkając też na Jaheirę. – Milordzie... – zaczął Abdel, ale zorientował się, że odpowiedź nie jest potrzebna. – To miasto jest poświęcone przez wiele wspaniałych świątyń – rzekł Eltan – przeklęte przez jeszcze więcej, jak przypuszczam. Kiedy usłyszałem o śmierci Blizny, kazałem zanieść jego ciało do Komnaty Cudów w nadziei, że mój dobry przyjaciel Thalamond mógłby przywrócić dech staremu wojakowi. Abdel słyszał, że jest to możliwe, ale to była moc, którą większość kapłanów rezerwowała na specjalne okoliczności. Jaheira spojrzała na Abdela i zobaczył, że była pod wrażeniem przyjaciół, jakich ma Abdel, jak i sytuacji, w której się znaleźli. – Obawiam się, że nie mogli tego zrobić – powiedział Eltan. – Jego dusza uciekła albo... cokolwiek innego. – Wielki książę przerwał na moment dobierając właściwe słowa. – Pozwolili mi tylko porozmawiać z nim, jeśli wierzycie, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Poręczył za was, jak tylko Blizna to potrafił. Powiedział mi, że posłał was na molo Siedmiu Słońc, abyście tam trochę powęszyli, gdyż coś wiąże tę kompanię z pewną grupą odpowiedzialną za kłopoty w kopalniach rudy żelaza. – Tak, milordzie – potwierdziła Jaheira. – Zostałam wysłana przez Harfiarzy, aby się temu przyjrzeć. – Przerwała i spojrzała na Abdela, który uśmiechnął się delikatnie i skinął głową. – Żelazny Tron chce wywołać wojnę pomiędzy twoim ludem, a moim. – Wojnę z Amnem? – zapytał Eltan. – A po co? Jaheira potrząsnęła głową. – Nie wiem. Właśnie po to Blizna wysłał nas na molo, abyśmy się dowiedzieli. – Po moim mieście włóczą się sobowtórniaki – powiedział Eltan. – Ktoś popycha nas do wojny z Amnem, ktoś sabotuje nasze zapasy i nikt nie wie dlaczego? Jaheira poczerwieniała, wyczuwając narastającą frustrację Eltana. – Wiem, gdzie odbywają się spotkania Żelaznego Tronu – rzekł Eltan. Jakby w odpowiedzi na jego słowa rozległ się dźwięk metalu uderzającego o marmurową posadzkę. Wszyscy spojrzeli w tę stronę i zobaczyli w rogu uśmiechającego się przepraszająco lekarza. – Możesz już iść, Kendal – polecił Eltan mężczyźnie. – Czuję się już dobrze. – Będę musiał zmienić opatrunek, milordzie – odrzekł lekarz. – Jutro rano.
– Dobrze – zgodził się niecierpliwie Eltan. – Do zobaczenia zatem. Kiedy drzwi się zamknęły, Abdel zapytał – Gdzie jest to miejsce? – Tutaj w mieście – odparł Eltan. – Możesz się przydać, jeśli chcesz. Potrzebuję człowieka, który może działać poza murami Wrót. Skoro Blizna ci ufał, to mi wystarczy. – Spojrzał na Jaheirę. – Spotkałem już wcześniej Harfiarzy, panienko, ale nie wykorzystam tego przeciwko tobie. Jaheira zaczerwieniła się, po czym wstali i wyszli. *** – „Znów będziemy mnichami, przez jakiś czas” – przeczytał Julius z notatnika o pogniecionych rogach. – „Wróć na miejsce spotkania pod kolumnami Mądrego Boga”. Młody kapral popatrzył na wielkiego księcia, sierżanta Maerika, Abdela i Jaheirę. Julius kucał obok zwiniętego ciała mężczyzny ubranego w czarną skórę, którego zabił Abdel. Wyglądało na to, że w podziemnej kryjówce Żelaznego Tronu było tylko dwóch ludzi. Eltan i jego siły wpadły na jego trop. – Candlekeep – powiedział cicho Abdel. – Mogą się tam dostać? – zapytał Eltan. – Na mój rozum Candlekeep rzadko, jeśli w ogóle, otwiera swoje bramy. Jak to możliwe, że cała szajka konspiratorów spotyka się w Candlekeep. – Gorion mógł znać odpowiedź na to pytanie – rzekła Jaheira, patrząc smutno na Abdela. Najemnik wolno skinął głową. – Mój ojciec był mnichem – powiedział Eltanowi. – Wychował mnie w murach Candlekeep i skierował na drogę, którą kroczę już całe życie, jak mi się zdaje. Prowadził mnie do Jaheiry. – Odwrócił się do półelfki. – Czy pracował dla Harfiarzy? Jaheira pokręciła głową. – Był przyjacielem. – Prędzej pójdę na wojnę z Amnem i ją wygram niż będę szturmował bramy Candlekeep – westchnął Eltan. Nie czuł się pokonany, myślał. – Wygląda na pomocną wskazówkę – wtrącił Maerik i Eltan ostro na niego spojrzał. Sierżant cofnął się pół kroku. – Proszę przyjąć moje przeprosiny, ja... – Nie przepraszajcie, sierżancie – odrzekł Eltan. – Ten notes był raczej zbyt ważny, żeby go zostawiać. – Żelazny Tron robił już głupsze rzeczy, milordzie – zaproponował Abdel. – Po co chcieliby, abyśmy się dowiedzieli, że udali się do Candlekeep? – Jeśli to prawda, co... – zaczął Julius i przerwał pod ostrym wzrokiem Maerika. Eltan machnął ręką – kontynuujcie, kapralu. Julius uśmiechnął się słabo. – Milordzie, jeśli nie możemy dostać się do Candlekeep, to może oni chcą, abyśmy... abyś myślał, że są poza twoim zasięgiem.
– Drażnią się ze mną? – zapytał Eltan. Julius wzruszył ramionami – Ja tylko... – To możliwe – przerwała mu Jaheira. – My, Harfiarze myślimy, że za całym tym spiskiem stoi jedna osoba. Krasnolud, który był niewolnikiem Żelaznego Tronu, powiedział nam jego imię. Jest on bogatym kupcem z Sembii i nazywa się Reiltar. Mam powody przypuszczać, że ten Reiltar jest... synem Bhaala. Abdel spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Znów usłyszał imię tego martwego boga mordu i pomysł, że zostawił on tu synów. Może, pomyślał Abdel, powinienem przycisnąć Jaheirę, aby mi powiedziała, co jeszcze wie na ten temat. Jaheira patrzyła na Abdela z czerwoną, prawie przerażoną twarzą. – Synem Bhaala? – zapytał zdziwiony Eltan. – Tego martwego boga Bhaala? Jaheira potwierdziła skinieniem głowy, a Julius wstał na drżących nogach. – To szaleństwo – skomentował Maerik. – Milordzie, kim są ci ludzie? – Są jeszcze inne – podjęła Jaheira – dzieci Bhaala. Niektóre z nich są pod obserwacją Harfiarzy, za innymi ślad się urwał. Nikt nie wie, ile ich przeżyło. – I jeden z nich chce wywołać wojnę z Amnem? – zapytał Julius, zapominając w czyjej jest obecności. – Mord – wyjaśniła Jaheira – na wielką skalę. Abdel przełknął ślinę, gdyż nagle zaschło mu w gardle. Na ramionach i piersi wystąpiła mu gęsia skórka i poczuł, że całe ciało przeszedł mu dreszcz. Mord – pomyślał Abdel z wielkim trudem powstrzymując uśmiech – na wielką skalę...
Rozdział dwudziesty drugi
– Mord – powiedziała Tamoko – na wielką skalę. Sarevok uśmiechnął się do niej – tak jak uśmiechają się demony – ale Tamoko nie cofnęła się. Ku jej zaskoczeniu, Sarevok wydawał się zadowolony. – Mord, tak – potwierdził. Echo poniosło jego głos w podziemnej komnacie. Rozległ się zgrzyt metalu, kiedy nieświadomie przeciągnął ostrzem długiego, wąskiego sztyletu po swym napierśniku z czarnego metalu. Poleciały iskry, ale na zbroi nie został żaden ślad. – To nie do... – urwała Tamoko i westchnęła z frustracji. Wcale nie chciała przerwać, tylko wciąż miała kłopoty z wyrażaniem się we wspólnym języku Faerunu. – To nie do... zaakceptowania. Żółte oczy Sarevoka błysnęły i odwrócił się do pustej ramy, obserwując ją uważnie, jakby była teraz dla niego najważniejsza. – Tamoko, moje drogie dziecko – odezwał się w końcu. – Kiedy cię odkryłem, zabijałaś co dnia, dla pieniędzy. Mord był twoim sposobem na życie. Drgnęła na to porównanie, gniew dodał jej odwagi. – Praca w roli zabójcy nie hańbi. – Zabijałaś niewinnych ludzi – nacisnął. – A to morderstwo. – Niewinni ludzie nie muszą obawiać się zabójców – odparła. – Niewinni ludzie nie zadają się z ludźmi zdolnymi do wynajęcia zabójców. Jeśli ktoś mnie najmuje, zawsze ma jakiś powód, ten czy inny. – Więc – powiedział Sarevok, odwracając się do niej z uśmiechem samozadowolenia – zabijasz tylko skorumpowanych ludzi. – Tak – odparła, dumnie unosząc głowę i wpadając w jego pułapkę. – Na polecenie skorumpowanych ludzi. Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Sarevok chrząknął i wrócił spojrzeniem do ramy. – Możesz wejść – powiedział nagle. Tamoko odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi i do pokoju wszedł wolno, niepewnie sobowtórniak. Jego wielkie oczy bez wyrazu oglądały spartański wystrój pomieszczenia, a potem przeniosły się na Tamoko, która stała sztywno obok Sarevoka.
Kobieta była ubrana w luźne spodnie i dopasowaną, czarną tunikę. Jej wąska, zakrzywiona katana wisiała w pochwie u jej pasa. Przyjęła sobowtórniaka chłodno, gdyż nie pałała miłością do tych stworów pozbawionych twarzy. – Jesteś idiotą – powiedział Sarevok do sobowtórniaka i stwór natychmiast upadł na kolana. – Proszę, panie – zaczął błagać głosem ni to męskim, ni kobiecym, pozbawionym charakteru i wyrazu. – Oszczędź mnie, bym ci mógł dalej służyć. Zrobię wszystko... Przyjmę każdą postać, jaką Wasza Wysokość rozkaże. – Ta mięczakowata stara koza Eltan ma kapłanów... KAPŁANÓW! – wyjaśnił Sarevok głosem niczym uderzenie gromu. Sobowtórniak wycofał się na czworakach w tył, w desperackiej próbie ucieczki przed jego głosem, od którego jakby zadrżał cały pokój. Tamoko podskoczyła i poczuła drżenie aż do samego środka na moc głosu swego kochanka. Sarevok zamilkł na dłuższą chwilę, patrząc jak sobowtórniak kaja się przed nim. – Kapłani tego partackiego boga Gonda i kogo tam jeszcze włóczą się po całych Wrotach Baldura, modląc się na okrągło o to, by mogli widzieć prawdziwą naturę rzeczy. A wiesz dlaczego? – Możemy się ukryć, panie – wymamrotał sobowtórniak. – Proszę, tylko... – Wiesz dlaczego? – powtórzył pytanie Sarevok, tym razem opanowanym, spokojnym głosem. – Sir, proszę... – Jeśli będę musiał zadać ci to samo pytanie po raz trzeci, sobowtórniaku, lepiej dla ciebie będzie, żebyś miał odpowiedź wyrytą wewnątrz mózgu, w przeciwnym razie urwę ci głowę bez żadnego powodu... Będę rozczarowany. Tamoko wyciągnęła powoli swój miecz, dając pokaz dźwięku i błysku światła świeczki odbijającego się na ostrzu. Kochała Sarevoka, całą swoją duszą, straconą pewnie, i chociaż ufność, jaką go darzyła i pewność, że jest wart jej adoracji były na skraju załamania, była szczęśliwa, że może w jego imieniu położyć trupem jedno z tych bezdusznych obrzydlistw. Sobowtórniak zobaczył to, a przynajmniej wystarczająco wiele, wypisane w jej oczach. – Szukają nas – oznajmił stwór. – Szukają nas swoim prawdziwym widzeniem. Ale oni nie będą... – Ciii... – zasyczał Sarevok, przykładając palec do ust. Uśmiechnął się niczym wilk i podszedł bliżej do schylonego stwora. Tamoko zauważyła łzę spływającą po gładkim, szarym policzku sobowtórniaka. – Oczywiście, że będą, sobowtórniaku, tak jak się tego wcześniej domyślałem. Miałem tylko nadzieję, że nie zaczną tak szybko i właśnie dlatego rozczarowałeś mnie. – Och – załkał sobowtórniak przez drżące, cienkie jak włos usta. – Nie... Sarevok odwrócił się i na moment spojrzał Tamoko w oczy, a zabójczyni skoczyła naprzód, wymachując mieczem nad głową.
Szła szybko i zarazem spokojnie – spokojna jak zawsze. Błyskała ostrzem nad głową w śmiertelnym tańcu, aby rozproszyć swoją ofiarę... przeciwnika – ta różnica sprawiła, że Tamoko przerwała na chwilę tok swych myśli, ale nie zatrzymała się. Wykonała cięcie, kierując się czystym instynktem zrodzonym z jej talentu i praktyki. Zadała cios bez udziału świadomości. Jej ostrze zadzwoniło o metal i sypnęło iskrami, nagły opór wprowadził klingę w wibracje, które przeniosły się przez jej ramię na całe ciało. Sobowtórniak przemienił się w mgnieniu oka wystarczającym jej do ataku. Odskoczyła lekko i szybko w tył, wycofując się pod wpływem tego samego instynktu, który prowadził ją do ataku. Potrzebowała chwilę czasu, aby ocenić sytuację. Jej ofiara rzeczywiście stała się teraz przeciwnikiem. Tamoko zirytowała się na widok postaci, którą przybrał sobowtórniak. To była ona. Kiwnęła głową w bok w geście, który niektórzy uznaliby za salut. Tamoko uważała to za obietnicę – obietnicę wolnej i hańbiącej śmierci. – Nadzwyczajne – powiedział Sarevok z wyraźną rozkoszą. Tamoko zignorowała go i przeniosła wzrok na przeciwnika. Sobowtórniak wstał i przyjął szeroką postawę. Spoglądał na Tamoko jej własnymi oczami i z każdym uderzeniem serca coraz bardziej ją przypominał. Tamoko wciągnęła powietrze i zaatakowała. Krzyczała we własnym języku nazwy każdego ataku, choć nie była świadoma momentu, w którym rozpoczęła normalny fechtunek. Jej świadomy, twórczy umysł został zastąpiony wytrenowaniem, doświadczeniem i kodeksem tak starym, że nawet Sarevok nie mógłby tego sobie wyobrazić. Jej miecz ciął powietrze z symfonią świstów i zgrzytów, i zdawało się, że ostrze żyje swoim własnym życiem. Sobowtórniak parował jej ataki jeden za drugim i wkrótce zaczął tańczyć lekko na palcach w taki sam sposób, jak to czyniła Tamoko. Wciąż się bronił, chociaż Tamoko nie sądziła, że stwór zdaje sobie sprawę z tego, że ona wcale naprawdę nie atakowała, tylko badała przeciwnika, wyłapywała jego czułe punkty, zbierając o nim informacje, aby znaleźć najlepszy sposób na jego zabicie. W przeciągu mniej niż minuty Tamoko zorientowała się, że sobowtórniak wykorzystuje jej doświadczenie w szybko postępującej chronologicznej kolejności. Odczuła na sobie, że stwór wykonał manewr, którego ona uczyła się całe lato u senseia Toroto w Świątyni Pięści i Światła. Przypomniała sobie, że ten sobowtórniak bał się Sarevoka, ale także bał się ptaków, żywił do nich irracjonalny lęk. Tamoko uśmiechnęła się i zagwizdała śpiew drozda, a wówczas stwór odsłonił się i Tamoko cięła go przez szyję. Stwór doszedł już jednak do następnej jesieni jej życia, kiedy to ćwiczyła cofnięcia, i w ten sposób uniknął śmiertelnego niebezpieczeństwa, a nawet wykonał śmiały atak, który Tamoko z ledwością odbiła. Jej miecz błyskał coraz szybciej i wkrótce osiągnęła szczyt swych umiejętności. Gałka rękojeści miecza urwała się i przeleciała przez pole energii otaczające Tamoko kokonem czystej, nieskażonej mocy sztuki walki. Sobowtórniak puścił lewą ręką miecz, ale nie był gotów, żadna moc, którą posiadał, nie mogła przygotować go do walki na tym poziomie,
który osiągnęła Tamoko. Tamoko świsnęła mieczem i jednym, pojedynczym zygzakiem, zbyt szybkim nawet dla oczu Sarevoka, odcięła sobowtórniakowi głowę. Bezgłowe ciało wiło się w konwulsjach retransformacji, ale na to Tamoko już nie patrzyła. Zamknęła oczy i zmusiła swój umysł i duszę, aby powróciły do ciała, zmusiła się, by powrócić na plan życia i czasu. Odwróciła się, gdy podszedł do niej Sarevok. Chwycił ją za biodra, aż westchnęła. Zdjął już napierśnik i przycisnął ją do siebie. Puściła miecz i zanim uderzył o podłogę, poczuła na sobie ręce kochanka. Objęła go, ich języki splotły się, a Tamoko oddała mu się, choć czuła, że coś między nimi skończyło się. *** Abdel usłyszał, jak Jaheira pluszcze się w płytkiej sadzawce obok ich obozowiska. Od Candlekeep dzieliły ich jeszcze dwa dni drogi i kobieta wykorzystywała każdą rzadką okazję, aby zmyć z siebie pył drogi i pot. Słońce schowało się za horyzontem i chociaż niebo miało teraz odcień głębokiego fioletu, ich małe ognisko było dla Abdela jedynym źródłem światła. Patrząc w stronę sadzawki, zasłoniętej gęstym szpalerem drzew, Abdel otworzył plecak i sięgnął do środka. Nie widział Jaheiry, ale póki ją słyszał, wiedział, że jest bezpieczna. Wyjął księgę i westchnął, kiedy znalazła się w jego rękach. Księga była oprawiona w ludzką skórę. Abdel nie wiedział właściwie, kiedy się tego domyślił, ale teraz było to dla niego tak oczywiste, że nawet nie mógł sobie wyobrazić, że mogłoby go to zaszokować. Odchylił okładkę i zobaczył, że pierwsza strona jest czysta. Serce zabiło mu mocniej i znów się przyjrzał. Wciąż był sam i tylko dzięki temu pozwolił sobie obejrzeć księgę. Palce spociły mu się w jakiejś mistycznej mieszaninie strachu i podniecenia, kiedy odwrócił pierwszą stronę. Była tam wymalowana czaszka, otoczona czymś, co mogło być ognikami bądź kropelkami wody. Tekst był ornamentowany i wciąż niezrozumiały dla Abdela, ale teraz jakby jakoś znajomy. Pomyślał, że podobnie musi się czuć małe, niepiśmienne dziecko, każdego dnia mające do czynienia ze słowem pisanym, lecz niezdolne do jego odczytania. Zaschło mu w ustach i odwrócił następną stronę. Rysunek na tej stronie sprawił, że serce zabiło mu żywiej i zamknął oczy przed tym koszmarem, a ciało przeszył mu dreszcz irracjonalnego podniecenia, nawet jakby... – Co to? – zapytała Jaheira. Abdel podskoczył, wydając z siebie miękkie sapnięcie. Księga zakołysała mu się w dłoniach, ale chwycił ją i z trzaskiem zamknął okładkę. – Dobrze się czujesz? – zapytała go. Spojrzał do góry i zobaczył, że stoi tuż obok ogniska. Była otulona starym, podróżnym kocem Abdela, jej włosy były mokre i skręcone w delikatne loki. W pomarańczowym świetle ognia skóra jej twarzy wyglądała bardzo miękko. Uśmiechała się do niego, choć jej brew była zmarszczona. Abdel spojrzał w dół i na upiorną okładkę księgi spadła łza. Jaheira wciągnęła oddech i
podeszła do niego, usiadła mu na kolanach i położyła chłodną, miękką dłoń na jego policzku. Odłożył księgę na bok i objął ją. – Co się ze mną dzieje? – zapytał, sam nie bardzo rozumiejąc swoje pytanie. – Zmieniasz się, Abdel – odpowiedziała tajemniczo. Ich usta zetknęły się na chwilę, ale Abdel przerwał pocałunek. Spojrzała w jego spokojne oczy ze zrozumieniem i z westchnięciem odsunęła się. Usiadła przed ogniskiem i wyczekująco przyglądała się płomieniom. – Dlaczego nazwałaś mnie Abdel Adrian? – zapytał. – Nigdy wcześniej nie słyszałem tego imienia, zanim nie wypowiedział go Khalid. Czy to Gorion powiedział wam, że tak się nazywam? – To jest twoje imię. Z nim się urodziłeś. Abdel wypuścił długi oddech i chwycił księgę. Zapragnął rzucić ją w płomienie, a jednocześnie studiować ją z uwagą i zatrzymać przy sobie na zawsze. Skrzywił się i schował ją do plecaka. – Już czas, Jaheira, abyś mi o wszystkim opowiedziała. – Nie jesteś tym, na kogo się urodziłeś, Abdel. – powiedziała smutno, ale uśmiech, który mu zaraz posłała, pełen był nadziei. – Możesz sam sobie wybrać swoją własną drogę przez życie i ani twój ojciec, ani twoi bracia i siostry nie mogą cię zmusić, abyś z niej zawrócił. – Co wiesz na temat mojego ojca? – To, co Harfiarze od zawsze wiedzieli. To, co kapłani Oghmy i paladyni Torma zawsze wiedzieli. Kiedy powiedziałam Eltanowi, że Reiltar jest synem Bhaala, nie byłam pewna... Nie byłam pewna tego, że... tego, że ty też jesteś synem Bhaala. Abdel odrzucił głowę, na co Jaheira zareagowała zaskoczeniem. – Xzar też mi to mówił. Wtedy mu nie wierzyłem. – A teraz? – Jaheiro, jestem najemnikiem, zwykłym twardzielem. Chronię karawany, magazyny i grubych kupców. Potrafię dobrze walczyć, jestem silny, wyższy niż większość, ale nie jestem bogiem. – Nie – przyznała. – Ale twój ojciec nim był. O twojej matce nic nie wiem, ale twój ojciec był bogiem mordu. – A mój brat, a przynajmniej brat przyrodni to Reiltar, przywódca Żelaznego Tronu? – Możliwe. Podejrzewaliśmy, że za próbą wszczęcia wojny pomiędzy Wrotami Baldura a Amnem stoi jeszcze inny syn Bhaala, ale nie znaliśmy jego imienia. To może być nawet twoja siostra. Twoja przyrodnia siostra, wiesz? Uśmiechnął się i roześmiał, ale to była pusta ekspresja. – I Abdel Adrian? – To z Netherese, myślę. Abdel znaczy „syn kogoś”, zaś Adrian – „mroczny”, „syn mrocznego”.
– Czy ciągle czerpiesz przyjemność z zabijania, Abdel? – zapytała dobitnie. – Nie – odpowiedział bez namysłu, po czym przerwał. Patrzyła na niego, ale on nie mógł na nią spojrzeć. Twarz zaczerwieniła mu się, przesunął się na niewygodnej, zimnej ziemi. – Kiedyś tak – powiedział w końcu. – Kiedyś to odczuwałem, jak... jak inne uczucia. Ale kiedy Gorion został zabity, kiedy spotkałem ciebie, utraciłem to. – Zmieniasz się. Już się zmieniłeś. – Może. Ale nie jestem bogiem. – Jesteś taki pewny. – Bawiło mnie zabijanie dla samego zabijania i byłem w tym dobry. W mojej pracy poznałem wielu ludzi podobnych do mnie. Nawet bóg nie mógłby mieć tyle dzieci. Zresztą nie mam żadnych... boskich mocy. Czy gdyby w moich żyłach płynęła boska krew, nie byłbym zdolny latać, stać się niewidzialnym albo coś w tym stylu? Jaheira zakasłała, ale bez śladu wesołości. – Może masz jego oczy albo nos... – Wyobrażam więc sobie, że musiał mieć duży nos – zażartował. – Twoja matka była człowiekiem – powiedziała cicho, prawie szeptem. – I musiała być dobrą kobietą – zadecydował, nie opierając się na faktach, których nie znał, ale na tym, w co chciał wierzyć. Jaheira patrzyła na niego przez dłuższy czas. – Tak, na pewno taka była.
Rozdział dwudziesty trzeci
– Beuros, ty przeżuty kawałku... – zaczął Abdel, ale się powstrzymał, kiedy Jaheira złapała go za ramię. – Szanowny panie – powiedziała, spoglądając na Abdela, który westchnął obrażony i odwrócił się od bramy. – Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz, że mieszkał w tym wspaniałym mieście i był synem jednego z was. Proszę, zrozum, że mamy tu pilny interes i... – Odejdźcie – odezwał się Beuros strażnik bramy, za chwilę dodał srogo: – Odejdźcie albo będę zmuszony do... – Do czego będziesz zmuszony – zaryczał Abdel – ty potrójnie przeklęty... – Odejdźcie! – krzyknął strażnik i zamknął małe okienko w wielkich, solidnych dębowych wrotach. – To absurdalne – powiedziała Jaheira w pustkę. – Co to za miasto? Abdel kopnął kamień na żwirowej alejce kończącej się właśnie tu, przed bramą Candlekeep, które przez większą część życia było jego domem. Kamień potoczył się, Abdel westchnął i spojrzał w niebo, obserwując gromadzące się szybko ciemne chmury, zwiastujące rychłą ulewę. – Nigdy jeszcze nie odmówiono mi wejścia do Candlekeep. Nigdy dotąd. – Wtedy jeszcze żył Gorion – powiedziała bezwiednie Jaheira. – Był tu i pozwalał cię wpuszczać. Abdel spojrzał na nią i zmusił się do uśmiechu. Nie zauważyła tego, zajęta baczną obserwacją bramy z taktycznego punktu widzenia. – To nie miasto – powiedział. Spojrzała na niego, unosząc brew. – To nie miasto – powtórzył. – To monastyr. Klasztor. Biblioteka. Skinęła głową, po czym wzruszyła ramionami, jakby ta zasadnicza różnica nie miała dla niej żadnego znaczenia. – Tutaj zbiera się Żelazny Tron, cokolwiek to jest. Musimy się tam dostać. – Dajcie książkę. – Głos Beurosa rozległ się tak nagle, że Jaheira aż podskoczyła.
Spojrzeli w małe okienko, umieszczone w wysokich wrotach dobre trzy metry nad ziemią. Beuros miał pryszczatą twarz i krzywe, żółte zęby. Abdel znał go przez większą część swego życia. – Beuros... – zaczął Abdel. – Ach – przerwał mu Beuros – książkę, zwój, tabliczkę glinianą lub... cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek użytecznego dla Candlekeep, to zostaniecie wpuszczeni. Abdel zmarszczył brew z zakłopotania i frustracji. Potraktował małego człowieczka chłodno: – Po co to wszystko, Beuros? Co tu się dzieje? – Interes Candlekeep – odparł wyniośle strażnik. – Interes wiedzy i nauki. Jaheira uśmiechnęła się. – To nawet słowem nie wyjaśnia, ty mały... – Książka! – przerwał po raz kolejny Beuros, przenosząc groźny wzrok na Jaheirę. – Nie mam... – zaczął Abdel, po czym przerwał, kiedy przypomniał sobie, że jednak ma książkę, księgę, która przerażała go, ale też wątpił, że mógłby się z nią rozstać. – Daj nam parę minut, kapitanie Uparty – powiedziała sarkastycznie Jaheira, czyniąc w jego stronę ręką gest, jakim pan odwołuje swego sługę. Strażnik chrząknął i zatrzasnął klapkę. – Abdel – Jaheira podeszła do Abdela i akurat zaczęło lekko padać – chyba wciąż masz tę księgę? Abdel spojrzał gdzieś w bok, zamierając z napięcia i strachu, choć sam nie wiedział dlaczego. – Abdel, chyba jeszcze ją masz? Wiesz, tę księgę, którą Xan znalazł w obozie bandytów. Abdel pokiwał głową, unikając jej wzroku. – Więc daj ją Panu Judaszowi i wejdźmy do środka. Jesteśmy w drodze – i to znowu – już od tygodnia i bardzo prawdopodobne, że ci ludzie, za którymi przeszliśmy już wszystkie Dziewięć Piekieł i więcej, aby spróbować ich zatrzymać, są tu w środku i się z nas śmieją. Abdel wziął głęboki, świszczący oddech i wreszcie spojrzał na Jaheirę. Nic nie powiedział, tylko zdjął plecak i zajrzał do środka. Nawet nie spojrzał na księgę, kiedy ją wyjmował. – Beuros! – krzyknęła Jaheira, spoglądając na małe okienko. Kiedy po chwili pojawił się, Jaheira była zaskoczona jego ciekawością. Jaheira uznała, iż zarówno ona jak i Abdel są bardziej uparci niż większość. – Książka? – zapytał strażnik, po czym wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu na widok starego tomu w rękach Abdela. – Dobrze, dobrze... – Wpuść nas najpierw – zaproponowała Jaheira, łatwo odczytując chciwość w oczach Beurosa. Beuros zaśmiał się nieprzyjemnie. – Nie w tym życiu, panienko. Powiedz mu, żeby wsunął książkę przez otwór.
Abdel doskonale słyszał Beurosa i Jaheira wcale nie musiała mu przekazywać słów strażnika. Najemnik patrzył w okienko umieszczone jakieś trzy metry nad żwirem alejki. Jaheira powiedziała: – Gdyby był tu otwór troszkę... – przerwała, gdy nagle tuż przed nimi, na wysokości pasa Abdela otworzył się wąski, podłużny otwór, akurat na wsunięcie księgi. Abdel i Jaheira zamrugali ze zdziwienia, wyraźnie dopiero teraz go dostrzegli. – Wsuń ją tam, Abdel – powiedział miękko Beuros, w końcu wymawiając imię Abdela. – Wiedziałem, że mnie znasz, bękarcie – zamruczał Abdel i podszedł do szczeliny, trzymając księgę w wyciągniętych rękach. Jaheira otworzyła szeroko oczy i już chciała spytać Abdela, czy wszystko z nim w porządku, bowiem najemnik zatrzymał się raptownie w chwili, gdy brzeg księgi dotknął już otworu. Wyraźnie nie miał ochoty jej tam wsunąć. – Na miłość Mielikki, przecież ty nawet nie znasz języka, w którym została napisana – powiedziała Jaheira. – Daj mu ten ciężki staroć i wejdźmy wreszcie do środka. – No właśnie, Abdel – poparł ją Beuros. – Posłuchaj się tej młodej damy i daj mi książkę. Potrzebuję gestu dobrej woli. Abdel nie mógł tego zrobić. Było tak, jakby palce zakleszczyły mu się na księdze, jakby pięści zacisnęły mu się na niej w śmiertelnym skurczu, a księga była jego jedyną nadzieją na ocalenie życia – a może ostatnią nadzieją na coś przeciwnego? – Abdel? – zapytała Jaheira, w jej głosie dawała się wyczuć obawa o dziwne zachowanie Abdela. Abdel westchnął ciężko jeszcze raz i puścił księgę, patrząc, jak wpada i znika w głębi szczeliny. Twarz Beurosa znów zniknęła, lecz tym razem nie pokazywał się dłużej. *** – Beuros, ty przeżuty kawałku... – zaczął Abdel, ale się powstrzymał, kiedy Jaheira złapała go za ramię. – Szanowny panie – powiedziała, spoglądając na Abdela, który westchnął obrażony i odwrócił się od bramy. – Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz, że mieszkał w tym wspaniałym mieście i był synem jednego z was. Proszę, zrozum, że mamy tu pilny interes i... – Odejdźcie – odezwał się Beuros strażnik bramy, za chwilę dodał srogo: – Odejdźcie albo będę zmuszony do... – Do czego będziesz zmuszony – zaryczał Abdel – ty potrójnie przeklęty... – Odejdźcie! – krzyknął strażnik i zamknął małe okienko w wielkich, solidnych dębowych wrotach. Beuros był jednym z wielu innych wysłanych do pilnowania bramy Candlekeep, miejsca, które było jego domem przez całe życie. Znał Abdela prawie równie długo, ale nigdy go nie lubił. Abdel był adoptowanym synem – a tak naprawdę mlecznym synem – Goriona, kapłana i scholara, jednego z ulubionych nauczycieli Beurosa. Z powodu Abdela Beuros dla Goriona
odszedł na dalszy plan, podobnie jak wielu jego przyjaciół. Kiedy Abdel opuścił Candlekeep, lata temu, w poszukiwaniu własnego życia jako najemnik lub osiłek do wynajęcia lub jako ktokolwiek inny, do czego predysponował go mały rozum i siła mięśni, Beuros, podobnie jak wielu innych w klasztorze, ucieszyli się, że odszedł. Kilka razy wracał, aby spotkać się z Gorionem, a raz całkiem niedawno i wtedy opuścili monastyr razem. Od tego czasu minęło już chyba z tuzin tygodni, choć Beurosowi wydawało się całkiem niedawno. Zawsze, jak sobie przypominał, kiedykolwiek Abdel powracał do Candlekeep, dla niego było to za wcześnie. Teraz wrócił z jakąś kobietą – półelfką i na dodatek ubraną jak do walki. Beuros wierzył, że Abdel może być zdolny do wszystkiego, być może nawet, co było dla niego wyjątkowo niesmaczne, w jakiś sposób przehandlował uczonego Goriona, człowieka wartego najwyższego szacunku i nieskazitelnego, na tę niemoralną współtowarzyszkę. Beuros był zgorzkniałym człowiekiem, małym na ciele i duchu, ale był za to częścią Candlekeep. Tu studiował, tu czytał – i czasem nawet to rozumiał – tu kopiował teksty dla największej biblioteki na Torilu. Beuros przynależał do tego miejsca, w którym wszyscy – włączając w to Goriona – wiedzieli, że dla Abdela nigdy nie był to prawdziwy dom. Teraz, musząc zająć się swoją najmniej ulubioną pracą, westchnął i spojrzał w niebo, zauważając szarzejące chmury, zwiastujące ulewę. Pilnowanie wrót niemal zawsze sprowadzało się do odsyłania podróżnych z powrotem. Właściwie nikt nie był proszony w gościnę do Candlekeep i podobnie jak wielu tutejszym mnichom, skrybom, kapłanom i scholarom, Beurosowi to odpowiadało. – Nigdy jeszcze nie odmówiono mi wejścia do Candlekeep. Nigdy dotąd. Beuros usłyszał, co mówi Abdel, dzięki magicznemu urządzeniu oddanemu do dyspozycji strażnika bramy. Ta magia pomagała chronić Candlekeep przed nieprzyjaznym światem zewnętrznym. – Wtedy jeszcze żył Gorion – powiedziała kobieta, na co serce Beurosa skoczyło. – Był tu i pozwalał cię wpuszczać. Więc Gorion nie żył. Beuros zapragnął zapłakać nad tą wielką stratą, ale powstrzymał łzy pociągając nosem i przełykając ślinę. Beuros zastanawiał się, czy prawdą było to, co mówiono o Abdelu, kiedy był dzieckiem – że Gorion zaadoptował go jako jakiegoś odmieńca. Plotki głosiły, że Abdel jest jakimś płodem demona, cambionem lub alu-fiendem albo synem jakiegoś złego maga, może spadkobiercą linii skorumpowanych archimagów z Netherese. Trudno było w to uwierzyć Beurosowi i jego przyjaciołom, od kiedy demonologia stała się częścią ich studiów, a Abdel nie posiadał żadnych mocy właściwych piekielnym istotom, ale jednak. Abdel wyrósł ponad normę i okazywał zarówno siłę, jak i pragnienie przemocy, które nie wydawały się całkowicie ludzkie, przynajmniej nie dla spokojnych mnichów Candlekeep. Przez umysł Beurosa przemknęła myśl, że może Abdel własnoręcznie zabił Goriona, co dla Beurosa było największą zbrodnią przeciw prawu i woli Candlekeep. Beurosowi natychmiast przypomniał się Tethtoril i natychmiast wykorzystał jeden z
pomniejszych magicznych przedmiotów, które miał tu do dyspozycji jako strażnik. Wymówił imię Tethtorila do złotej trąbki, wierząc, że urządzenie przekaże wiadomość starzejącemu się mnichowi. Tymczasem musiał jakoś spróbować zatrzymać Abdela, choć i tak wątpił, czy pozbyłby się go nawet wtedy, gdyby próbował. Abdel i kobieta wciąż stali przed bramą, cicho ze sobą rozmawiając. Beuros otworzył okienko. – Dajcie książkę – powiedział, wyraźnie zaskakując kobietę, która aż podskoczyła. Oboje spojrzeli w okienko. – Beuros... – zaczął Abdel. – Ach – przerwał mu Beuros – książkę, zwój, tabliczkę glinianą lub... cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek użytecznego dla Candlekeep, to zostaniecie wpuszczeni. Abdel zmarszczył brew z zakłopotania i frustracji. Beuros wcale nie był zaskoczony tym, że Abdel nie ma przy sobie żadnego tekstu pisanego. Wcale nie byłby zaskoczony, gdyby dowiedział się, że Abdel zapomniał czytać. – Po co to wszystko, Beuros? Co tu się dzieje? – zapytał Abdel. – Interes Candlekeep – odparł Beuros wymijająco. – Interes wiedzy i nauki. Kobieta uśmiechnęła się złośliwie. – To nawet słowem nie wyjaśnia, ty mały... – Książka! – zdenerwował się Beuros, że ta półelfia bękarcica w ogóle kwestionuje jego słowa. – Nie mam... – zaczął Abdel, po czym przerwał, a jego twarz zamarła w tępym wyrazie zamyślenia. – Daj nam parę minut, kapitanie Uparty – powiedziała sarkastycznie kobieta, czyniąc w jego stronę ręką gest, jakim pan odwołuje swego sługę. Beuros zignorował ją i zatrzasnął klapkę. Beuros otarł pot z czoła, zastanawiając się, co się dzieje i co zatrzymało Tethtorila. Abdel i kobieta znów zaczęli między sobą rozmawiać, a Beuros poczuł przerażające uczucie na dnie swego żołądka. Co będzie, jeśli Abdel rozpozna jego blef? Usłyszał, jak kobieta wymawia jego imię i spodziewając się kłopotów, otworzył klapkę okienka. – Książka? – zapytał. Zobaczył wówczas, co Abdel trzyma w swych wielkich, stwardniałych łapskach. To rzeczywiście była książka, a jej widok sprawił, że serce Beurosa zabiło mocniej. Księga była oprawiona, bez wątpienia, w ludzką skórę, a na wierzchu miała doczepiony symbol, którego nie widział już od dawna, symbol z ludzkiej czaszki. Czymkolwiek była ta księga, z pewnością była rzadkością. Bez wątpienia była też zła, ale z pewnością warta studiów z czysto naukowego punktu widzenia. Jeśli był to jakiś mroczny tekst, będzie lepiej dla całego Faerunu, jak znajdzie się bezpiecznie ukryta za murami Candlekeep. – Dobrze, dobrze... – zaczął Beuros. – Najpierw wpuść nas – przerwała mu kobieta. Beuros zaśmiał się.
– Nie w tym życiu, panienko. Powiedz mu, żeby wsunął książkę przez otwór. Beuros pociągnął za dźwigienkę sekretnego panelu, otwierającą specjalny, bardziej dostępny dla gości otwór w bramie, podczas gdy najemnik gapił się w okienko na górze. – Gdyby był tu otwór troszkę... – zaczęła kobieta i przerwała, gdy dostrzegła tuż przed sobą, na wysokości pasa Abdela, szczelinę akurat na książkę. – Wsuń ją tam, Abdel – powiedział miękko Beuros, nie uświadamiając sobie, że wymawia jego imię po raz pierwszy od wielu lat. – Wiedziałem, że mnie znasz, bękarcie – zamruczał Abdel i podszedł do szczeliny, trzymając księgę w wyciągniętych rękach. Zatrzymał się nagle, gdy brzeg książki dotknął otworu. Wyraźnie nie miał ochoty jej tam wsunąć. – Na miłość Mielikki, przecież ty nawet nie znasz języka, w którym została napisana – powiedziała do Abdela kobieta, co rozśmieszyło Beurosa. – Daj mu ten ciężki staroć i wejdźmy wreszcie do środka. – No właśnie, Abdel – poparł ją Beuros. – Posłuchaj się tej młodej damy i daj mi książkę. Potrzebuję gestu dobrej woli. Abdel nie chciał. – Abdel? – zapytała niepewnie kobieta. Najemnik znowu westchnął i wsunął książkę do szczeliny. Beuros zszedł na dół i podniósł księgę. Była ciężka, a w dotyku raz upiorna, to znów przyjemna. – Co tam masz, Beuros? – zapytał Tethtoril zza jego pleców tak, że strażnik aż sapnął przestraszony, po czym gwałtownie się odwrócił. *** Niecałą godzinę później Abdel i Jaheira siedzieli w prywatnej komnacie Tethtorila, patrząc, jak mnich parzy herbatę. Spacer wzdłuż idealnie wyciętej w lądzie zatoki, wokół której stało Candlekeep przyniósł taki ciężar wspomnień, że Abdel nie odzywał się przez dłuższy czas. Reakcja Tethtorila na wieść o śmierci Goriona sprawiła, że Abdel przeżył ją jeszcze raz. Jaheira, czując jak ta wizyta wpływa na Abdela, trzymała go za ramię. Wydawała się niecierpliwa, ale Abdel nawet się nie zastanawiał dlaczego. Żelazny Tron odpłynął na dalszy plan. – Abdel, nie będę cię pytał, skąd masz tę księgę – powiedział Tethtoril podając filiżankę herbaty Jaheirze – ale cieszę się, że ją tu przyniosłeś. Dobrze zrobiłeś. Abdel odmówił herbaty, którą podał mu Tethtoril, więc mnich sam pociągnął łyk z filiżanki. – Ja nawet nie wiem, co to jest – przyznał Abdel. – Nie potrafiłem jej przeczytać. Jego wyznanie zaskoczyło Tethtorila. – Próbowałeś? Abdel spojrzał na niego zagadkowo, po czym wzruszył ramionami.
– Ta twoja księga, synu, jest jedną z bardzo nielicznych kopii, stanowiących pozostałość po złym kulcie Bhaala, Pana Mordu. Abdel zaczerwienił się i wykręcił głowę. Księga przyciągała go, pragnął ją wchłonąć, zrozumieć, ale wstydził się tego uczucia i chciał zachować je w tajemnicy przed innymi. Wciąż wątpił, że to potwierdza, iż jest synem tego martwego boga, ale z pewnością natura Bhaala musiała być jakimś czynnikiem w jego życiu – jego życiu przed Gorionem. – Ja się cieszę, że się tego pozbyliśmy – powiedziała Jaheira, patrząc tylko na Abdela. – Abdel, to, co ci mówiłam, było prawdą. Abdel westchnął cicho i zmusił się do uśmiechu. – Twój ojciec – odezwał się szybko Tethtoril, wyraźnie nie bardzo mając ochotę mówić – pozostawił coś mojej opiece. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek spotkamy się... wcześniej... jeśli umrze, zanim będzie miał okazję... Mnich wciągnął powietrze. – O co chodzi, bracie? – zapytał Abdel, patrząc na Tethtorila. – O list – powiedział mnich, przełykając ślinę. – O list i kamień przepustkowy, który pozwoli ci wchodzić do Candlekeep. – List? – zapytał Abdel, przypominając sobie kawałek pergaminu, który Gorion podał mu ostatnią resztką sił. – Widziałem go – powiedział. – Gorion dał mi go, kiedy umierał. – Niemożliwe – odparł Tethtoril. – Mam ten list przy sobie.
Rozdział dwudziesty czwarty
Abdel czytał list głośno i przez cały ten czas Jaheira prawie wcale na niego nie patrzyła. – „Witaj Mój Synu, Jeśli czytasz ten list, znaczy to, że już nie żyję. Chciałbym ci powiedzieć, abyś się z tego powodu nie martwił, ale czuję się o wiele lepiej myśląc, że byś mógł. Jeśli tak, znaczy to, że udało mi się osiągnąć to, co chciałby osiągnąć każdy ojciec.” Abdel przerwał. Gdyby Jaheira teraz na niego spojrzała, zobaczyłaby napięte ścięgna jego szyi, zaciśnięte gardło. Gorion wykonał swoje zadanie i zrobił to dobrze. Syn boga mordu nie mógł teraz wydusić z siebie słowa z żalu. – „Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć w tym liście, coś, o czym powinienem ci powiedzieć już wcześniej, ale skoro moja śmierć przyszła tak nagle, a ja nie miałem okazji ci tego przekazać, musisz dowiedzieć się o tym teraz. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny na całym świecie. Musisz uwierzyć w to, co tu przeczytasz, wiedząc jednocześnie, że choć są rzeczy, o których nie mówiłem ci, to jednak nigdy cię nie okłamałem – nie w tej sprawie.” Abdel znów przerwał i popatrzył na Jaheirę, która nie odwróciła się do niego. – Zamierza mi powiedzieć to, o czym ty mi powiedziałaś – wyszeptał. – Czyż nie? Jaheira skinęła głową, Abdel westchnął i zaczął czytać dalej. – „Jak wiesz od dawna, nie jestem twoim prawdziwym ojcem, a ty nawet nie poznałeś imienia swojego ojca. Jego imię wymawiane jest tylko szeptem ze strachu, bowiem tak wielki jest strach wobec niego, nawet mimo że jego potęga odeszła poza światy. Jesteś synem...” Abdel znów westchnął, a twarz mu się ściągnęła, skrzywiła w jakimś dziwnym skurczu uśmiechu. Pojedyncza łza spłynęła mu po policzku, a Jaheira wciąż patrzyła gdzieś w bok. – „Twoim ojcem jest istota znana jako Bhaal, Pan Mordu. Istota tak zła i okrutna, że aż trudno uwierzyć, że wszechświat wytrzymuje jego nienawistną obecność. Nie pamiętasz Czasu Niepokoju, kiedy bogowie chodzili po Faerunie. Jak i inne wielkie potęgi, Bhaal został zmuszony przybrać postać śmiertelną. Na ile to możliwe, jak przeczytałem, z pomocą istot proroczych, Bhaal w jakiś sposób przewidział swoją śmierć, która czekała go w owym czasie. Poszukał więc kobiet, z każdej rasy i zmusił je do uległości
lub uwiódł. Twoja matka była jedną z tych kobiet, śmiertelniczką...” Zapadła cisza, kora zaciążyła w powietrzu na długi czas, wydawałoby się, że na godziny całe. Abdel spojrzał na Jaheirę załzawionymi oczami i zobaczył, że kryje twarz w dłoniach. Siedziała na brzegu chwiejnego, żelaznego łóżka polowego, w którym kiedyś spał Abdel, kiedy był jeszcze dzieckiem. Zwój, który pierwszy zapisał na początku swej nauki wisiał przyczepiony do ściany ponad jej głową, niczym okrutne przypomnienie kłamstwa, którym było jego ludzkie życie. Kontynuował czytanie, choć już wiedział, co znajdzie dalej, a co gorsza, wiedział, że nie będzie miał pojęcia, co z tym zrobić. – „Twoja matka była jedną z tych kobiet... śmiertelniczką skalaną przez wcielenie mordu.” Przerwał teraz tylko po to, by zacisnąć pięść tak mocno, że aż krew odpłynęła mu z palców. Czytał dalej głosem równie mocno zaciśniętym, jak jego pięść. – „Twoja matka umarła podczas porodu. Byłem jej przyjacielem i znałem paladyna, który przyniósł cię do mnie. Czułem się zobowiązany, przynajmniej na początku, wychować cię jak własnego syna. W miarę upływu lat, jak widziałem w tobie – każdego dnia – obietnicę życia wykraczającego poza twoje przeznaczenie zapisane w przepowiedni, pokochałem cię tak, jak tylko ojciec może kochać swego syna. Mam teraz tylko jedną nadzieję, że zawsze będziesz o mnie myśleć jak o swoim ojcu.” Będę, pomyślał Abdel, mając nadzieję, że Gorion go słyszy. – „Boska krew płynie w twoich żyłach. Jeśli skorzystasz z naszej rozległej biblioteki, znajdziesz wiele przepowiedni zebranych przez naszego założyciela Alaundo, dotyczących nadejścia dzieci Bhaala. Możliwe, że te przepowiednie pomogą ci obrać twoją życiową drogę. Wielu jest takich, którzy zapragną cię wykorzystać do własnych celów. Masz wielu braci, podobnie jak wiele sióstr. Przez lata zakon paladynów Torma – wśród których mam kilku przyjaciół, Harfiarze i kilka prywatnych osób – sam nawet nie wiem kto – śledziło twoje życie, jak również wielu pozostałych dzieci Bhaala, na ile to było możliwe. Z niektórymi straciliśmy kontakt, o innych wiemy, że już nie żyją, a jednego nie odnaleźliśmy. Ten jeden może być twoim bratem i może zechcesz nawet wierzyć, że stanowi twoją rodziną, że może być bratem dla ciebie, ale błagam cię, nie rób tego. On znaczy dla ciebie tylko zło, on nie wychował się w spokojnej, naukowej atmosferze Candlekeep, lecz chowany był przez wielu bezimiennych wyznawców martwego boga, wierzących beznadziejnie w jego powrót. On nazywa się Sarevok.” Jaheira zakrztusiła się i Abdel na nią spojrzał. W końcu ona też na niego popatrzyła. Miała zaczerwienione i spłakane oczy, rozszerzone ze zmieszania i zaskoczenia. – Nie Reiltar? – wyszeptała słabo. – „Sarevok” – przeczytał powtórnie Abdel i popatrzył na Jaheirę. – Znasz to imię? Potrząsnęła głową i spojrzała w bok, więc znów podjął czytanie. – „Ten jest największym zagrożeniem. On uczył się w Candlekeep i zna twoją historię,
wie kim jesteś. Zostawiłem ci żeton, który umożliwia ci dostęp do wewnętrznych bibliotek. W jednej z czytelni na parterze znajdziesz ukryte wejście. Nie mów innym mnichom o twoim kamieniu przepustkowym, gdyż mogliby ci go odebrać. Wewnętrzne biblioteki mają podziemne przejście, które prowadzi na zewnątrz Candlekeep. Skorzystaj z niego tylko w razie konieczności.” – I tu się podpisał: „Twój kochający ojciec, Gorion”. – Abdel... – Jaheira nie zdążyła dokończyć. W tym momencie drzwi wyleciały z hukiem i do środka wpadło kilku mężczyzn. Abdel jak zwykle zareagował szybko, zasłaniając rękami głowę. Pierwszy cios był na tyle silny, że omal nie strzaskał Abdelowi lewego przedramienia. Wstał i wykorzystał siłę mięśni nóg, aby laskę, którą dostał docisnąć do niskiego sufitu. Laska pękła na pół, wywołując kolejny ból w jego przedramieniu. Zignorował ból, chwycił upadający kawałek złamanej laski i wykonał kontratak, nawet nie patrząc na przeciwnika. Przeczytał właśnie list, który posłał jego życie spiralą na sam dół świadomości, z bardzo małą nadzieją na dnie, list, który stawiał więcej pytań niż ich rozwiązywał. Śmierć Goriona była raną, która nagle się otworzyła, ale Abdel nie pozwolił sobie na upadek, powrót na starą drogę życia. Kiedy uderzył człowieka w głowę złamanym kawałkiem jego laski, uderzył go wystarczająco silnie, by go ogłuszyć, ale nie zabić. Jaheira skoczyła na równe nogi, ale nie miała broni. Pałasz Abdela był schowany w starej drewnianej szafie, którą dostał od Goriona na rzeczy, kiedy był jeszcze chłopcem. Abdel zobaczył, że ktoś bierze go i mocno zacisnął zęby. Ci ludzie, może z pół tuzina, byli ubrani w znajome mu kolczugi z kaftanami strażników Candlekeep. Człowiek, którego uderzył, padł ciężko na podłogę, zaś Abdel użył złamanej laski do parowania ataków dwóch nacierających na niego strażników uzbrojonych w dębowe pałki. – Poddać się! – dobiegł ich rozkazujący głos gdzieś spoza wąskich drzwi, przez które wlewali się strażnicy. – Poddajcie się w imię sprawiedliwości Candlekeep, to oboje zostaniecie potraktowani... Abdel zdjął kolejnego strażnika, uderzając go zaokrąglonym końcem pałki w skroń. – ... łagodnie! Abdel usłyszał, jak Jaheira sapnęła i spojrzał na nią. Strażnik, który uderzył ją laską w brzuch uśmiechał się w sposób, jakiego Abdel nie lubił. Jaheira ustawiła się bokiem, ścisnęła koniec laski dotykający jej ciała i pchnęła ją w kierunku strażnika, wbijając mu jej koniec w brzuch. Strażnik stęknął i cofnął się. Abdel dostał właśnie pałką w ramię i poczuł, jak całe ciało mu zadrżało. Uderzył pięścią strażnika, który zdążył się uchylić przed jego ciosem, ale nie zauważył drugiej ręki Abdela z pałką, która strzaskała mu kolano. Strażnik z jękiem zwalił się na podłogę. Jaheira pociągnęła za koniec laski i strażnik ją wypuścił. Cofnęła się pół kroku i wtedy strażnik uderzył ją pięścią w szczękę. Było to silne, naprawdę mocne uderzenie, jakie
mężczyzna rzadko stosuje względem kobiety. Na ten widok krew Abdela zawrzała, tym bardziej że Jaheira upadła ciężko na podłogę, ogłuszona i nieprzytomna. Abdel nie namyślając się, przekręcił w dłoni pałkę tak, by mierzyła ostrym ułamanym końcem w przeciwnika i pchnął. Strażnik, który uderzył Jaheirę, wciąż się uśmiechał, kiedy odwrócił się do nacierającego Abdela. Nie miał nawet ułamka sekundy czasu, który wystarczyłby mu na zmianę grymasu twarzy, kiedy został przebity złamaną laską. Ostry koniec strzaskanego kija przebił kolczugę strażnika niczym bawełnę i z trzaskiem odłupanych drzazg zagłębił się w jego wnętrznościach. Wyszedł plecami, napinając mu z tyłu kolczugę niczym namiot. Jeden ze strażników wrzasnął ze strachu i szoku, a Jaheira ocknęła się i na jej twarzy pojawił się smutek. Dwóch mężczyzn zaskoczyło Abdela od tyłu, a dotyk ich zimnych kolczug wywołał u niego dreszcz. Odrzucił jednego pod ścianę, uderzając łokciem i wybijając mu przy tym zęby. Pobity strażnik zaczął mruczeć przekleństwa i płakać. Drugi był silniejszy i Abdelowi nie udało się go tak łatwo pozbyć. – Teraz to na pewno morderstwo – wykrzyczała strażniczka Abdelowi do ucha, jakby usprawiedliwiając się, że musi zabić człowieka, którego znała całe życie. – Pilten! – sapnął Abdel. – Co...? – Zaśnij! – krzyknął ktoś z korytarza i głowa Abdelowi opadła. Chciał powiedzieć „nie”, kiedy upadał, ale jedynie zachrypiał. Z jego krtani wyrwało się chrapanie i nawet nie poczuł, jak jego głowa uderza o podłogę. *** Był nieprzytomny przez kilka minut – wystarczająco długo, aby zostać solidnie zakuty łańcuchami w nadgarstkach i kostkach. Ocknął się, kiedy ciągnęli go w dół korytarza. Strażnicy czerpali przyjemność od czasu do czasu uderzając go tępymi laskami i pałkami. Abdel zdał sobie sprawę, że zabił jednego strażnika i pozwolił głowie opaść. Coś w nim chciało poddać się karze, jaką wymierzali mu strażnicy, ale to coś było dla niego bardzo nowe. *** – ... razem ze strażnikiem dziewięciu – usłyszeli głos Tethtorila dochodzący zza okutych drzwi. Znów byli uwięzieni jak zwierzęta. Teraz jednak byli razem – co było niezwykłe nawet dla bardziej ludzkich lochów Candlekeep – i nie zakuci w łańcuchy. Siniak na twarzy Jaheiry trochę przybladł. Tethtoril wezwał moc Oghmy, aby ją wyleczyć, kiedy byli wleczeni do lochów. Teraz była przytomna, przerażona i zmieszana. – Nie zabiliśmy tych ludzi – powiedziała, jej głos zdradzał narastający gniew. – Przybyliśmy tu, aby zapobiec... – Czy to twoje? – przerwał Tethtoril. Jaheira westchnęła z zaskoczenia, widząc
bransoletę, którą trzymał. Gdyby miała czas do namysłu, może nie powiedziałaby tego, co powiedziała. – Tak, gdzie to znalazłeś? To była bransoleta, którą Xan zgubił w obozie bandytów, w tym samym obozie, z którego przyniósł przeklętą księgę Bhaala. Wygląd twarzy Tethtorila sprawił, że serce Abdelowi zamarło. Człowiek był rozczarowany. Abdel podziwiał Tethtorila, podziwiał go całe życie i chociaż nie miał pojęcia, kim jest pozostałe osiem osób, o których zabicie zostali oskarżeni, wiedział, że zabił strażnika, który uderzył Jaheirę. Nawet Tethtoril nie mógł go przed tym ocalić. – Ten strażnik... – zapytał słabo Abdel, z nikłą nadzieją. – Jest jakaś szansa? Tethtoril przyłożył rękę do czoła, udając, że myśli nad odpowiedzią. Nie chciał, by strażnicy widzieli, że płacze. Kiedy zebrał się w sobie, wyciągnął z tej samej skórzanej torby, z której wcześniej wydobył bransoletę Jaheiry, szeroki srebrny sztylet. Ostrze zalśniło w świetle lampy, podkreślając tylko widoczne na nim matowe plamy zaschniętej krwi. – Zanim to zobaczyłem – powiedział stary mnich, obrzucając Abdela bolesnym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem – mogłem tak myśleć. – Tethtoril – odezwał się Abdel. – Chyba nie myślisz... Abdel nie dokończył, gdyż zrozumiał, iż Tethtoril uważa go za zdolnego do zabicia dowolnej liczby osób. Wiedział, że Tethtoril rozpoznaje sztylet – był w pokoju, kiedy Gorion hucznie mu go wręczał. Teraz Abdel rozpoznał głos, jego głos, który kazał mu zasnąć. Tethtoril widział, jak potraktował strażnika, który uderzył Jaheirę – boleśnie, ale uleczalnie. Z pewnością Tethtoril uważał, że jest do tego zdolny. Był do tego zdolny. – Pilten – powiedział Tethtoril i strażniczka, którą Abdel znał od dziecka, wystąpiła naprzód. – Weź to i... to wszystko... i zabezpiecz. Pilten kiwnęła głową, posyłając Abdelowi pełne rozczarowania spojrzenie, następnie chwyciła miecz Abdela, list od Goriona i kamień przepustkowy – Tethtoril pokazał, jak chowa kamień i pozostałe dowody do skórzanej torby – i odeszła. – Idźcie z nią – polecił Tethtoril pozostałym. – Wszyscy. Strażnicy niechętnie chcieli pozostawiać starego mnicha samego. – Poradzę sobie – powiedział, podnosząc podbródek w geście autorytetu. Pozostali strażnicy odeszli i dał się słyszeć głos zamykanych wielu par drzwi. – Zrobię, co będę mógł – powiedział Tethtoril do Abdela, spoglądając też na Jaheirę – ale nie pozostawiliście mi dużego wyboru. – Możesz wysłać wiadomość do Wrót Baldura, do Eltana? – zapytał Abdel. Tethtoril skinął, choć na jego twarzy widniała bardzo słaba nadzieja. – Rozczarowałem cię – powiedział cicho Abdel. Tethtoril zmusił się do słabego uśmiechu i pokiwał głową.
Rozdział dwudziesty piąty
Abdel dotknął swego nosa, który, podobnie jak reszta jego ciała, zamienił się w szkło. Jego powierzchnia była gładka i zimna, a kiedy otworzył oczy, rozległ się charakterystyczny dźwięk. Odwrócił głowę. Nigdy jeszcze nie był tak wysoko. Horyzont był szerszy i głębszy. Olbrzymi, ciemnozielony dywan lasu ciągnął się przed nim milami. W lesie roiło się od ludzi ubranych w czarne szaty. Z początku wydawało się, że ci ludzie coś mruczą, ale po chwili zdał sobie sprawę, że oni śpiewają – wyśpiewują jego imię. – Ab-del, Ab-del, Ab-del – ciągle i ciągle, równomiernie tak, że głosy zlewały się w jeden, głos znajomy dla Abdela, głos, który go przerażał. Cofnął się krok w tył i zdziwił się, gdyż wydało mu się, że cała konstrukcja, na której stoi, poruszyła się wraz z nim. Spojrzał w dół i z jego szklanych ust dobyło się westchnienie. Wysunął stopę przed siebie, aby złapać równowagę, lecz nie zdołał. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że wcale nie stoi na wieży, tylko sam jest wieżą. Padał wprzód, niezdolny do poruszenia swego wyrżniętego w szkle ciała, które musiało ważyć tysiące ton, ani szybko, ani z wdziękiem. Musiał być wysoki na setki stóp albo i więcej, gdyż upadek trwał bardzo długo. Drzewa pędziły w jego stronę. Kiedy jego środek ciężkości przesunął się, zaczęły mu pękać golenie. Dźwięk był głośny i przykry, nawet jeśli to nie były jego nogi. Kiedy jego twarz zmierzała ku ziemi i był coraz bliżej niej, zobaczył Jaheirę. Patrzyła na niego oczami wybałuszonymi ze strachu. On upadał na nią – roztrzaskujący się szklany tytan, który za chwilę rozgniecie ją na miazgę. Nie mógł powstrzymać upadku, a ona niezdolna była do ucieczki. Wrzeszczała jego imię głosem pełnym gniewu, frustracji i strachu. Podniosła ręce, a Abdel spróbował ją zawołać, ale głos ugrzązł mu w szklanej krtani i roztrzaskał ją. Jego głowa opadła, uderzając Jaheirę na tyle mocno, by wbić ją w ziemię, sam zaś roztrzaskał się na trylion trzeszczących okruchów. *** Abdel obudził się. Jaheira trzymała go w ramionach, nachylając się nad nim. Była zła i
nieprzyjemnie pachniała. Pamięć wracała mu w strzępach, aż przypomniał sobie, jak uśpił go Tethtoril – czy na pewno Tethtoril? – i został zawleczony do lochów pod klasztorem, i zamknięty w celi razem z Jaheirą. Przypomniał sobie, że Tethtoril obiecał pomóc i że sam poprosił Jaheirę o cierpliwość. Przypomniał sobie, jak kładł się na zaskakująco wygodnej pryczy, patrząc jak Jaheira robi to samo w drugim kącie celi. Przypomniał sobie, jak strażnik zdmuchnął płomień lampy i jak zasnął, śniąc, że jest wysokim jak wieża bogiem, roztrzaskującym się nad kobietą, którą kochał. – Nie pachniesz zbyt przyjemnie – powiedział, zmuszając się do słabego uśmiechu. Jaheira sapnęła niecierpliwie. – To nie ja. Odwróciła się do krat i Abdel zobaczył ghula, Koraka. – Abdel – odezwał się ghul głosem śpiewających ludzi z koszmaru. – Abdel, pomogę ci. Cuchnący ożywieniec podniósł ciężkie żelazne kółko z pękiem dużych kluczy. W kółko wpijała się odcięta dłoń, już poszarzała, z knykciami ciągle białymi od uścisku. – Szedł za nami – powiedziała Jaheira, cofając się w tył tak, że Abdel mógł wstać. Otrzepał się z siana i przeciągnął, słysząc jak strzykają mu stawy od chłodu nocy spędzonej w podziemiach. – Zabiłeś strażnika? – zapytał Abdel ghula. Korak uśmiechnął się i znów uniósł kółko z kluczami. – Pomogę ci. Chcę ci pomóc. – Odejdź – powiedział Abdel, nie zważając na to, że ghul próbuje na zamku kraty wszystkie klucze po kolei. – Nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł, Abdel – rzekła Jaheira. – Ale jestem pewna, że nie mamy wyboru. Mordercy są tu traceni tak jak wszędzie, czyż nie? Rozległ się szczęk w zamku i zgrzyt otwieranej kraty. Ghul wyszczerzył w uśmiechu swe czarne zęby. – Chodźcie. – Jeśli zbliżysz się na krok, Korak – zagroził Abdel – zabiję cię gołymi rękami. – Abdel – powiedziała Jaheira ignorując ghula – jeśli udało im się dostać Bliznę – z pomocą sobowtórniaków – jeśli udało im się dostać do Pałacu Książęcego we Wrotach Baldura... mogli więc dostać się i tu. – Tethtoril pomoże nam – zaprotestował Abdel. – Znam go całe życie. To dobry człowiek i nie powiesi nas. – Jeśli już nie jest martwy – powiedziała ponuro Jaheira. Korak schował się w głębi korytarza: – Idziecie wreszcie? – To Tethtoril zamknął nas tu ostatniej nocy – zapewniał ją Abdel. – Jeśli by był sobowtórniakiem, to dlaczego nas po prostu nie zabił?
– A czy Tethtoril by to zrobił? – zapytała Jaheira, wprawiając Abdela w zdumienie. – Jeśli to był sobowtórniak, musiałby zachowywać się tak, jak zachowywałby się Tethtoril. Teraz może być na górze i zbierać jeszcze więcej fałszywych dowodów przeciwko nam – dowodów zbrodni popełnionych przez sobowtórniaków udających nas – dowodów, które wykorzysta do tego, by nas skazać i stracić. Dla każdego to wszystko będzie wyglądać racjonalnie, po prostu doskonale. Obwinią nas za wszystko... Żelazny Tron, Reiltar czy Sarevok, czy ktokolwiek inny, kto za tym stoi, wygra. Abdelowi trudno było w to uwierzyć, ale przynajmniej musiał to rozważyć. Odwrócił się i odetchnął zbyt głęboko powietrzem przesiąkniętym smrodem gnijącego ghula. Zakasłał i zdążył zobaczyć, jak Korak podnosi palec w geście mówiącym „zaraz wracam”, a następnie odchodzi, zabierając ze sobą lampę olejową. Cela pogrążyła się w mroku i brak światła pomógł Abdelowi rozjaśnić umysł. – Więc nie możemy nikomu ufać – odparł po prostu. – Niestety – odparła równie prosto. – Jednak możemy wierzyć w słowa Goriona zapisane w liście. Masz brata imieniem Sarevok, który – jak sądzę – jest Reiltarem – „człowiekiem” Żelaznego Tronu we Wrotach Baldura. Światło wróciło szybko wraz z Korakiem i ghul upuścił cenny ładunek, który przyniósł. Rzeczy rozsypały się po kamiennej posadzce. Były tam ich zbroje, pałasz Abdela i kamień przepustkowy. Abdel ucieszył się, kiedy zdał sobie sprawę, że Korak wykorzystał do otwarcia celi klucz, a więc nie znał mocy kamienia. To mógłby być ich bilet na zewnątrz. Ostatni przedmiot, który Abdel wyjął ze skórzanej sakwy, był to jego sztylet o szerokim srebrnym ostrzu, który otrzymał od Goriona tak dawno temu. Kiedy go chwycił, poczuł przyjemność – nie dlatego, że mógł nim wypruć komuś flaki, ale że dostał go od kogoś, o kogo się troszczył i kto troszczył się o niego. – Straciłaś swój miecz – powiedział do Jaheiry. Spojrzała na niego i pokiwała. Odwrócił sztylet i podał jej rękojeścią do przodu. – Dziękuję – wyszeptała, przyjmując broń. – Będę o niego dbała. Kiedy tak stali obok siebie, Abdel chwycił ją delikatnie za łokieć i wyszeptał do ucha: – Czy nie uznaliśmy, że ten ghul pracuje dla Żelaznego Tronu? Jaheira wzruszyła ramionami i również zaszeptała: – No nie wiem, w każdym razie zawsze możemy go zabić później. Abdel uśmiechnął się smutno i skierował ją do otwartych drzwi celi. *** Nawet w najciekawsze letnie popołudnia w swej młodości, Abdel nigdy nie widział tej części Candlekeep. Pod klasztorem, który zdawał się nieskończoną kondygnacją nad nieskończoną kondygnacją, był ciąg katakumb i kanałów, które tworzyły nieskończony labirynt. Abdel, który nie miał zbyt dobrego poczucia kierunków pod ziemią, bardzo szybko
stracił orientację i oboje z Jaheirą znaleźli się w położeniu, w którym – jak sobie obiecali – nigdy już nie mieli się znaleźć. Ślepo podążali za cuchnącym Korakiem. – Ten musiał być kimś ważnym – wyszeptała Jaheira. Jej miękki głos poniósł się echem wąskim korytarzem niczym syk węża. Sztyletem wskazała na niszę w katakumbach, gdzie stała rzeźbiona, mahoniowa trumna. Z boku była przybita tabliczka z brązu, lecz pokrywający ją kurz i pajęczyny uniemożliwiały jej odczytanie. Ponad niszą wisiała tarcza zasłonięta kaftanem z herbem, którego Abdel nie potrafił rozpoznać. – Ten korytarz w końcu powinien wyprowadzić nas do morza – odezwał się Abdel, ignorując jej spostrzeżenie. Uśmiechnęła się do niego w migoczącym świetle pochodni i chciała coś powiedzieć, ale pierwszy odezwał się ghul – Nie ma czasu na postój. – Korak zrobił się nerwowy. – W ogóle nie mamy czasu! Naraz ze wszystkich stron wypadły na niego zombi. Jaheira wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby chciała krzyknąć, a serce Abdela skoczyło, gdy patrzył jak dobre pół tuzina chodzących trupów, z których każdy wyglądał gorzej od ghula, rozrywa Koraka na strzępy. Korak zawył boleśnie i przeciągle, zagłuszając odgłosy rozdzierania, szurania, rozchlapywania i łamania. Zombi były tak ciche jak trupy, którymi w istocie były. Jeden z ożywieńców odwrócił się powoli i spojrzał na półboga i półelfkę. Jego popielata twarz nie zdradzała śladu życia ani emocji, ale istota wyczuła ich obecność i ruszyła naprzód. Kiedy szczątki Koraka przestały drgać, reszta dogoniła pierwszego i jak jeden mąż zbliżały się teraz do Abdela i Jaheiry. – Musimy iść – powiedziała Jaheira, już się wycofując. Abdel dłużej się nad tym zastanawiał – dwa kroki zombi – aż wreszcie powiedział: – Tak, myślę że tak. Z bocznych przejść wyszło jeszcze więcej zombi. Abdel doliczył się ośmiu i przestał dalej, odwrócił się i pognał za uciekającą Jaheirą. Skręcili w mroczny, wilgotny, cuchnący pleśnią, wąski korytarz, który po jakimś czasie zakończył się zardzewiałymi drzwiami. Abdel zaklął głośno, a echo momentalnie ściągnęło głośny syk zombi wyciągających za nimi swe rozkładające się nogi. – Rozwal je – zasugerowała słabo Jaheira. Abdel chwycił za pręty i poczuł, jak rdza osypuje się z nich wielkimi płatami. Mocno pociągnął i wrota uchyliły się nieco, posyłając sto różnych zgrzytów i chrzęstów w głąb korytarza. Pierwszy zombi wyłonił się zza rogu. – Abdel... – wyszeptała Jaheira przerażonym głosem. Odwrócił się, w tym samym czasie dobywając miecza, ostrożnie, aby nie zranić Jaheiry. Zombi zbliżał się wolno, plącząc się w podartych łachmanach, które miał na sobie. Niegdyś, może przed wiekami, była to kobieta, zanim nie zmieniła się w ożywieńca.
Jaheira pchnęła potwora srebrnym sztyletem i wielki kawał ciała odpadł z piersi ożywieńca. Zombi cofnął się, nie patrząc na swoje żywe ofiary i znów zaatakował. Wyciągnął swe przegniłe ręce i niezdarnie, choć bardzo silnie chlasnął Jaheirę swymi pazurami. W tym momencie Abdel z łatwością uciął mu głowę, ale Jaheira musiała uskoczyć, aby uniknąć uderzenia i wpadła prosto na następnego ożywieńca. Zombi chwycił ją za przedramię, jakby chciał się przytrzymać, by nie upaść, ale nie był zdolny do tak zaawansowanego myślenia. Zamierzał po prostują zranić. Wykorzystując siłę upadku i siłę swego martwego, reanimowanego ramienia, wbił jej pazury głęboko w bark. Jaheira wrzasnęła i z całej siły skoczyła w tył, uderzając mocno o bramę, za to unikając następnego ataku ożywieńca. Zombi upadł, a Jaheira uderzyła o kraty z taką siłą, że przerdzewiałe pręty pękły pod jej naporem i wpadła na drugą stronę. Jaheira myślała, że zatrzyma się na bramie, była więc zdziwiona, że nagłe klapnęła tyłkiem na kamienną posadzkę za drzwiami tak, że nie zobaczyła nawet, jak Abdel rozcina na pół ożywieńca, który ją zranił. Abdel trzymał miecz w prawej dłoni, a lewą szukał czegoś w kieszeni pasa. Wyciągnął stamtąd kamień przepustkowy i zawrócił, przeskakując nad leżącą Jaheira. Za rogiem pojawił się następny zombi. Jaheira wstała i pobiegła za Abdelem. – Za mną! – rzucił w tył Abdel, nawet się nie oglądając. Słyszał, jak za nim biegnie. Trzymał kamień w lewej ręce tuż przy ścianie. – Czy wiesz... – wysapała Jaheira – ... dokąd... biegniemy? – Nie, ale znam Candlekeep. Wiedział, że to nie miało dla Jaheiry żadnego sensu, może dlatego nie odpowiedziała. – Pełno tu – mówił Abdel w biegu – wszędzie ukrytych drzwi. Wszystko tu praktycznie składa się z sekretnych drzwi. Nigdy nie byłem tu na dole, ale nie widzę powodu, dla którego nie... Zatrzymał się na odgłos przesuwającego się kamienia, aż Jaheira wpadła mu na plecy. Po lewej stronie część ściany korytarza odsunęła się. Abdel wyjrzał, po czym wyszedł prosto w łagodną, wilgotną bryzę, niosącą zapach morza.
Rozdział dwudziesty szósty
– Candlekeep zatroszczy się o nich – powiedział książę Angelo, wręczając pękaty kieliszek Sarevokowi. – Już więcej nikt ich nie zobaczy. Sarevok uśmiechnął się i Angelo spojrzał w bok. Jako jeden z książąt Wrót Baldura, doświadczony dowódca najemników i półelf, który żył dłużej niż większość ludzi mogła marzyć, Angelo spotkał różnych ludzi, ale nikogo pokroju Sarevoka. Ten imponujący mężczyzna sprawiał, że atmosfera w jego pokoju stawała się ciężka od... właśnie, od czego? Angelo nie mógł dobrać właściwego słowa: zła wola? chciwość? przeznaczenie? – Jak to się nazywa? – zapytał Sarevok. Jego głos nawet podczas zwyczajnej rozmowy był niski, rezonujący i rozkazujący. – Brandy – odpowiedział Angelo. – To nowość. Myślę, że ją polubisz. Sarevok uśmiechnął się i Angelo postarał się odwrócić zwyczajnie, jakby ten uśmiech wcale go nie przerażał. Przemierzył cały pokój w stronę kominka po kobiercu, który on przywiózł mu z Shou Lung za cenę tylu sztuk złota, że chyba dostarczono go ze wschodu magicznym sposobem. Za dekoracje i meble tego pokoju można by kupić małe miasto. Angelo był niezmiernie dumny ze swej kolekcji artefaktów z czterech stron Torilu. Chwycił pogrzebacz z mithrilu wydobywanego przez krasnoludy w kopalniach Wielkiej Szczeliny i bezmyślnie rozgarnął żarzące się węgle. – Interesujące – powiedział Sarevok i Angelo spojrzał na niego. Sarevok bawił się pustym kieliszkiem – z wiśni? – Tak myślę – odparł Angelo, po czym gwałtownie zmienił temat, jakby zależało mu na tym, by jak najszybciej pozbyć się Sarevoka. – Moja władza nad Płomienną Pięścią jest niepodważalna. Ten twój Abdel i jego kobieta są już znani i ścigani w mieście. Nie sądzę, abyś mi powiedział, skąd masz tę informację. – Och – zaśmiał się Sarevok – rzeczywiście nie powiem, ale zapewniam cię, że oni naprawdę pracują dla Złodziei Cienia. – A to... co to jest... grupa spiskowa? – Po prostu gildia.
– Ta złodziejska gildia jest z Amn – powiedział Angelo, obserwując płomienie. – Więc z pewnością są oni wyjęci spod prawa także w Amn. Sarevok postawił kieliszek, aż zadzwonił. – Pomyśl o nich jak o kaprach. Kaprach na usługach Amnu. – Tego nie można tolerować – powiedział Angelo, jakby szukając poparcia u Sarevoka. – W rzeczy samej, nie można. – Więc co to oznacza? Wojnę z Amnem? – Boisz się wojny? Angelo spojrzał ostro na Sarevoka i po plecach spłynęła mu strużka zimnego potu. Przez chwilę wydawało mu się, jakby oczy Sarevoka błysnęły nieludzką żółcią, jakby coś w nich się zapaliło, po czym gość uśmiechnął się znowu. – Boję się niepotrzebnej wojny – odparł Angelo. Odwrócił się i spojrzał na swój własny portret wiszący nad kominkiem. Artysta znakomicie oddał szlacheckie, pociągłe rysy Angelo. Książę uniósł brodę, aby dopasować się do portretu, choć obecna moda była już inna. Obraz, w odróżnieniu od pierwowzoru, wciąż ukazywał cechy wojownika, którym kiedyś był. Spojrzał sam sobie w oczy i poczuł się równie upokorzony, jak pod wzrokiem Sarevoka. – Jeśli każe się ludziom walczyć bez wyraźnego powodu, nie będą walczyć z sercem. – Ich serca nie interesują mnie, Angelo, ja potrzebuję ich rąk i nóg. Angelo dał trzy kroki i usiadł ciężko na sofie stojącej obok kominka. Dotknął poduszki oprawionej w cielęcą skórę. W dotyku była miękka i gładka jak pupa niemowlaka i kosztowała go tyle, że mógłby za to kupić setkę niemowlaków. Nagle przestała mu się wydawać tak wspaniała jak wtedy, gdy kupował ją w Waterdeep. – Czy twoi ludzie będą walczyć – zapytał z naciskiem Sarevok. Angelo skinął głową, upewniając sam siebie. – Więc powiedz im, że to Amn pragnie wojny – powiedział Sarevok uspokajająco. – Oni skazili nasze kopalnie, wypędzają naszych sąsiadów na południe, chcą zagarnąć Wrota Baldura, rzekę, kopalnie... wszystko. Czy to wystarczy? Angelo uśmiechnął się. – To więcej niż trzeba, mój przyjacielu. Zwłaszcza jeśli dodać tych Złodziei Cienia, działających tu na terenie Wrót... – Kiedy ja zostanę wielkim księciem – stwierdził Sarevok – nie będzie tu żadnych amniańskich zabijaków w naszym wielkim mieście... Nawet jeśli mielibyśmy zabić każdego mężczyznę, każdą kobietę i dziecko w tym przeklętym królestwie, aby się upewnić. Angelo przełknął ślinę, gdyż nagle zaschło mu w gardle. *** Nawet nie cały cień, lecz jego kraniec zwrócił uwagę Abdela. To już trzeci raz coś im
mignęło, odkąd wrócili do Wrót Baldura, przekradając się nocą, niepewni o swój status w tym mieście, jak i każdym innym na Wybrzeżu Mieczy. W Candlekeep zostali uznani za morderców. Teraz ich szukano. – Jesteś pewny? – zapytała miękko Jaheira. Zauważyła, jak spiął się na widok ruchu cienia. Abdel skinął. – Nie zatrzymujmy się. Musimy dotrzeć do Eltana. – On też może nas szukać. Albo rozkazać nas szukać. Abdel nie odezwał się. Zastanawiał się, po czym szybko podjął decyzję. Jaheira zaprotestowała, kiedy wciągnął ją nagle w wąski, ciemny zaułek. – Skrót? – zapytała. W odpowiedzi wyciągnął miecz i nagle jak i on spoważniała. – Jeśli będę musiał zabić kogoś lub coś, co nas śledzi, wolałbym tego nie robić na ulicy. Ponad godzinę zajęło im dotarcie do Książęcego Pałacu, bowiem przez całą drogę skradali się ciemnymi uliczkami. Raz usłyszeli kroki, potem dostrzegli cień, a potem drugi, kiedy w końcu dotarli do celu. Najczęściej to Abdel zauważał, że mają ogon. Nie potrafił tego wytłumaczyć, nawet sobie, ale w jakiś sposób ją wyczuwał. Ją? Abdel otrząsnął się z myśli, schował miecz, przycisnął Jaheirę i podszedł do bramy, której strzegły straże. – Stój – zawołał jeden ze strażników. Jego głos pełen był napięcia, które oboje wyczuwali w atmosferze całego miasta. Nad Wrotami Baldura zawisły ciężkie chmury. – Kto idzie? Abdel podniósł ręce do góry i wolno podszedł do bramy. – Chcę mieć audiencję u wielkiego księcia Eltana. Strażnik, który postąpił naprzód, był tęgim młodym mężczyzną z ledwością mieszczącym się w kolczudze. Trzymał wypolerowaną halabardę w taki sposób, który mówił Abdelowi, że potrafi się nią posługiwać. Pochodnie rozświetliły obszar wokół bramy i Abdel zobaczył jeszcze pięciu innych strażników. – A kim jesteście? – zapytał strażnik. – Przyjaciółmi. – Eltan... – wtrąciła się Jaheira i zaraz poprawiła – ... wielki książę Eltan zna nas. Wysłał nas... w specjalnej misji i musimy mu zdać raport. – Wielki książę jest umierający. Możecie zdać raport kapitanowi straży rankiem. Jaheira spojrzała na Abdela, który zamknął oczy i westchnął, mocno zaciskając pięści. Jeden z pozostałych strażników wyszedł z cienia i na dźwięk jego stóp na żwirze, Abdel podniósł głowę. – Abdel? – zapytał nadchodzący strażnik. – Jaheira? To wy? Pierwszy strażnik spiął się wyraźnie i przesunął ciężar halabardy w dłoniach. – Julius? – zapytała Jaheira. Jej półelfie oczy widziały twarz drugiego strażnika. – Na Torma – zawołał pierwszy strażnik. – To Złodzieje Cienia!
– Nie... – zaczęła Jaheira, ale Julius ruszył na nią z halabardą wysuniętą do ataku. Teraz nawet Abdel zobaczył jego złą, przerażoną twarz. Pierwszy strażnik ruszył na Abdela. Najemnik ustąpił szybko w bok i chwycił mocno drzewce halabardy. Strażnik puścił halabardę i dobył miecza tak szybko, że Abdel zrozumiał, że musiał to ćwiczyć. Tylko jego kolczuga ocaliła go przed przebiciem. Abdel zakręcił halabardą, a jednocześnie zdziwił się myślom, które właśnie przyszły mu do głowy. Ci strażnicy uznali ich za Złodziei Cienia – grupę pochodzącą z Amnu. Cokolwiek opowiedział Żelazny Tron na ich temat w Candlekeep, wyraźnie dotarło do Wrót Baldura – i to dziwnymi drogami. W Candlekeep tylko potwierdził to, co mówił Żelazny Tron, zabijając świątynnego strażnika. Teraz, nawet kiedy zamierzał się halabardą na strażnika, postanowił nie ułatwiać sprawy Żelaznemu Tronowi. Jaheira także była przygotowana na niezdarną szarżę Juliusa i uskoczyła w bok. Uderzyła Juliusa pięścią w nos, a jego pęd tylko wzmocnił siłę ciosu. Rozległ się chrzęst, Jaheira poczuła na dłoni ciepło krwi i Julius padł. Abdel odbił cięcie pierwszego strażnika i usłyszał, jak pozostałych czterech biegnie ku nim. W dodatku ciszę nocy rozdarł dźwięk rogu. Niedługo będą mieli na głowie cały pałac. Abdel znów zakręcił halabardą i udał, że chce pchnąć strażnika w głowę. Strażnik uchylił się przed atakiem, ale jego głowa znalazła się na linii obrotu drzewca. Z głośnym hukiem zwalił się na ziemię. Abdel rzucił halabardę wprost na nadbiegających strażników i odwrócił się akurat w porę, aby zobaczyć, jak Jaheira ucieka i znika w mroku uliczek. Ruszył za nią. Strażnicy ścigali go bez entuzjazmu i Abdel zastanawiał się, czy nie chcą zostawiać bramy bez ochrony, czy też przerażają ich mroczne ulice własnego miasta. Może obie te rzeczy. *** Abdel mijał szczury, stosy śmieci, śpiące domy i zamknięte na noc sklepy. Co jakiś czas wykrzykiwał szeptem imię Jaheiry. Parę razy wydawało mu się, że słyszy jej kroki lub widzi jej cień. Przeszedł uliczką pomiędzy dwoma drogimi domami. Na ziemi spał zwinięty żebrak, wyglądający jak chrapiąca kupa szmat. Abdel wstrzymał oddech, jak nauczył się robić mijając żebraków. Długo już maszerował i zaczerpnął tchu, jak tylko minął żebraka. Jednak zapach nie był taki jak zwykle. To nie był smród żebraka i Abdel rozpoznał go. Szedł dalej, starając się niczego po sobie nie okazywać. Kiedy doszedł do końca uliczki, skręcił i schował się za rogiem. Stanął cicho i przykleił się plecami do ściany, obserwując wyjście z uliczki. Obawiając się zdradzić, nie wyciągał miecza, by nie robić hałasu. Zza rogu wolno wyłoniła się twarz osoby, która śledziła ich od momentu powrotu do miasta. Jej oczy były tylko wąskimi szparkami w ciemności. Abdel okręcił się i chwycił nieznajomego. Złapał za ubranie, gładką, chłodną tkaninę i wówczas jego dłoń została strącona tak szybko, że nawet nie zdążył tego zauważyć i zarazem tak mocno, że zabolał go nadgarstek. Poczuł coś na ramieniu i na krótki czas zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Cofnął się i obrócił, słysząc głos nad sobą. – Nie jestem twoim wrogiem. Głos był spokojny, precyzyjny i nosił nierozpoznawalny akcent. – Abdel – wyszeptała za nim Jaheira. Najemnik odwrócił się i odetchnął, zatrzymując w połowie wyciągnięty miecz. Jaheira pisnęła zaskoczona i odskoczyła w tył. – Nie rób tego! – powiedziała zbyt głośno i znów uskoczyła, a Abdel podniósł rękę, aby ją uciszyć. Obrócił się i spojrzał do góry, na balkon. Obcy przeszedł po kamiennym gzymsie i cofnął się w tył, spadając z wysokości piętnastu stóp i lądując tak miękko, jakby skakał z krzesła. To była kobieta, niska i szczupła, ubrana w obcisły czarny strój, jakiego Abdel nigdy wcześniej nie widział. Twarz skrywała jej maska, odsłaniając tylko oczy – oczy, które Abdel natychmiast uznał za wschodnie – z Shou, a może z Kozakury. – Kto to? – zapytała Jaheira. Nieznajoma cofnęła się w mrok uliczki, kiwając palcem na Abdela. Najemnik przekrzywił głowę, ale nie poszedł za nią. – Nazywam się Tamoko – powiedziała kobieta, kryjąc się w cieniu. – Dlaczego nas śledzisz? – zapytał Abdel. Jaheira dobyła broni, ale nie poruszyła się. – Wiem, że nie jesteście Złodziejami Cienia – powiedziała cicho Tamoko. – Wiem, że wcale nie próbujecie rozpętać wojny, tylko ją powstrzymać. – Jaką wojnę? – zapytała Jaheira. – Wojnę z Amnem? – Wielki książę Eltan umiera – powiedziała Tamoko, wciąż ignorując Jaheirę. – Jego lekarz nie jest tym, na kogo wygląda. Mówiąc to, Tamoko nagle zniknęła w cieniu. Abdel i Jaheira rzucili się naprzód i chociaż byli u wejścia do uliczki w przeciągu niecałej sekundy, kobieta w czerni zniknęła.
Rozdział dwudziesty siódmy
Jeśli Abdel i Jaheira nie spędziliby tyle czasu w towarzystwie cuchnącego ghula Koraka, nie byliby w stanie wytrzymać w tym zaułku tak długo, aż strażnicy skończą przeszukiwanie tego miejsca. Gulasz rybny wypełniający przerdzewiałe metalowe kosze na śmieci, za którymi się ukryli, musiał być już niedobry dużo wcześniej zanim został wyrzucony. Abdel spojrzał na rozjaśnioną nadchodzącym świtem nocy twarz Jaheiry i zauważył, że powstrzymuje się od wymiotów niemal przy każdym oddechu. – Co ich zatrzymało? – zapytała Jaheira głosem pełnym jadu i niecierpliwości. – To duży budynek – odpowiedział Abdel. – „Spłoniona Syrena” wciąga... pełno tu skrzydeł i przybudówek na przybudówkach z dobudówkami. Jeśli naprawdę myślą, że się tu ukryliśmy, poszukiwania zajmą im wiele czasu. Jaheira zasłoniła dłonią usta, ale Abdel wciąż słyszał, co mówi. – Dobrze, jak sądzę, im dłużej tu są, tym dokładniej penetrują to miejsce i tym mniej prawdopodobne będzie im się wydawać, że nas przeoczyli i już tu nie wrócą. Tak czy inaczej, tylko ten smród nie pozwala mi teraz zasnąć. Abdel pokiwał głową i spojrzał na niebo, które przeszło w głęboki błękit, zwiastując świt. Nie musieli już długo czekać, bo w końcu strażnicy wyszli i trudno było tego nie zauważyć. Zachowywali się głośno, buńczucznie, tak jakby spędzili w „Spłonionej Syrenie” więcej czasu na piciu niż poszukiwaniach. Abdel i Jaheira zachowali ostrożność, dopóki głosy strażników nie ucichły w labiryncie krętych uliczek. Tylnymi drzwiami dostali się do kuchni tawerny. Minęli niziołka kucharza, stojącego na drewnianym stołku przy piecu i mieszającego w olbrzymim poczerniałym garncu ów obrzydliwy gulasz rybny. Niziołek rzucił im obojętne spojrzenie. Przeszli przez kuchnię i weszli do właściwej sali tawerny. Abdel ukrył się za tłustą zasłoną, pozwalając Jaheirze samej sprawdzić ciemne pomieszczenie o niskim suficie. Patrzył, jak przechodzi obok baru i rozgląda się po sali, w której było tylko kilkunastu pijących do rana gości. Niektórzy z nich zwalili się już dawno pod stoły i zasnęli. Przy jednym ze stołów siedziało ze dwunastu marynarzy śpiewających szanty i klaszczących tańczącej dla nich kobiecie, tak zmęczonej,
jakby była samą Boginią Zmęczenia. Nawet marynarze nie zauważyli jak Jaheira wśliznęła się do sali, więc Abdel podążył za nią i usiadł przy odległym od hałaśliwej grupy stoliku. Kiedy przechodził obok baru, młody człowiek w luźnej zbroi kółkowej spojrzał na niego zamglonymi oczami. – Julius – powiedział Abdel i zatrzymał się na tyle raptownie, by przyciągnąć uwagę paru marynarzy. Abdel popatrzył na nich i pod jego stalowym wzrokiem marynarze szybko się odwrócili. – Hej – wybełkotał Julius słabo. Cuchnął piwem i potem. Abdel zaciągnął Juliusa do stołu. Jaheira popatrzyła na obu ze zdziwieniem. Julius usiadł ciężko, a raczej został posadzony na drewnianym stołku. Głowa opadła mu na piersi i podniósł ją dopiero po chwili. – Wykończcie mnie, no już. Nie? – wymruczał, patrząc bezmyślnie na Jaheirę. Miał spuchnięty i zaczerwieniony nos, a pod oczami głębokie sińce. W obie dziurki nosa miał wciśnięte zwitki materiału przesączonego krwią, co nadawało jego głosowi bardzo nosowy i wręcz komiczny charakter. – Julius – rzekł Abdel ponuro – potrzebujemy trochę czasu. Chyba nie zamierzasz nas wydać? Julius pokiwał się przez chwilę, zastanawiając się, do którego Abdela z widzianych ma się odezwać. Abdel obejrzał się przez ramię, chcąc zobaczyć to, na co patrzy Julius. – Do Otchłani z nimi wszystkimi, mój wielki, potężny przyjacielu. Zdegradowali mnie, uwierzysz? Zdegradowali mnie do piechura. – Julius – odezwała się Jaheira, mając nadzieję, że pijany żołnierz ją zrozumie. – Strażnicy przy pałacowej bramie powiedzieli nam, że Eltan umiera. Co się tutaj dzieje? – Eltan Szmeltan... – wymruczał Julius. – Może mnie pocałować w... – Julius – przerwał mu Abdel i młody gwardzista wybuchnął śmiechem. Spróbował klepnąć Abdela w ramię, ale bezsilnie machnął ręką w powietrzu tuż obok. – Tia... tia... Eltan – wykrztusił Julius, gdyż nagle dopadła go okrutna czkawka. – On... za... za... zacho... ro... – Zachorował? – podpowiedziała Jaheira. – Tak – potwierdził Julius i poczochrał sobie włosy niczym pies. – No właśnie. – Julius – powiedział Abdel, ale młody gwardzista już go nie słyszał, opuścił bowiem głowę i chrapał w najlepsze. – Julius! – krzyknął Abdel, aż marynarze spojrzeli na niego. Tancerka usiadła i westchnęła. – Hej, szczury – ryknął jeden z marynarzy. – Spokój tam. Abdel zignorował go i potrząsnął mocno Juliusem, aż się obudził. Gwardzista uśmiechnął się. – Zdegradowali mnie do piechura i teraz muszę nosić tę cholerną kolczugę kółkową. Nie cierpię jej. Ona...
Drzwi prowadzące na ulicę otworzyły się i do środka wtoczyła się straszliwie gruba kobieta, spocona i dysząca. – Łooo – zachrypiał Julius i omal nie spadł z krzesła. Kobieta podeszła do barmana i coś mu powiedziała. Abdel nie usłyszał wprawdzie co, ale twarz kobiety świadczyła o tym, że była to pilna i ponura wiadomość. Nawet marynarze patrzyli na barmana z ciekawością. – Pobudka! – krzyknął barman, wychodząc na środek sali. Nawet najbardziej zalani ocknęli się i wybałuszyli swe zapite oczka na barmana. – Miasto w żałobie – oznajmił głośno barman grobowym tonem. – Wielki książę Eltan nie żyje! Tancerka zasłoniła usta dłonią i zaczęła płakać. Marynarze próbowali przez parę sekund ją uspokoić, niektórzy wyraźnie oburzeni, ale w końcu machnęli na nią ręką i zaczęli obgadywać swojego pierwszego mata, jakim to on jest bękartem. Abdel popatrzył na Jaheirę. Jej twarz zmieniła się w kamienną maskę – tak pozbawioną nadziei, jak nigdy wcześniej. – Angelo – wybełkotał Julius. – Muszę słuchać rozkazów Angelo. – Angelo, ten półelf? – zapytał Abdel. Julius kiwnął głową bezwładnie. – Tia. Będzie dowodził Płomienną Pięścią. Teraz nikt już nie powstrzyma książęcej elekcji i wybiorą tegotentego... – Kogo? – Sarevoka. Będzie wielkim księciem. *** Abdel wahał się, czy podążać zgodnie z wybełkotanymi wskazówkami Juliusa, ale nie miał wyboru. Wstawał świt. Abdel i Jaheira ukradli płaszcze ze sznurów do suszenia i przemierzali budzące się do życia ulice Wrót Baldura z twarzami zasłoniętymi kapturami. Trzymali się przeciwnych stron ulicy w zasięgu wzroku, zakładając, że strażnicy będą szukali pary. Szli zgodnie z tym, co powiedział im Julius i obeszli Pałac Książęcy od tyłu. Zatrzymali się przy tylnej bramie, ukryci w cieniu zaułka, gdyż właśnie stamtąd, według słów Juliusa, mógł wyjść lekarz Eltana. Było w owym lekarzu – miał na imię Kendal – coś takiego, co nie spodobało się Abdelowi, gdy go po raz pierwszy ujrzał. Tym bardziej teraz, kiedy nieznajoma kobieta z orientu powiedziała im o nim, a książę zmarł będąc pod jego opieką. Abdel miał tylko nadzieję, że Julius, którego zostawili nieprzytomnego w „Spłonionej Syrenie”, nie będzie pamiętał, co im powiedział, albo nawet tego, że ich spotkał i nie doniesie o tym swym przełożonym. Abdel starał się nie myśleć o tym, co jeszcze Julius miał do powiedzenia. Jeśli to prawda,
że jego brat Sarevok jest we Wrotach Baldura, jest człowiekiem Reiltara na Wybrzeżu Mieczy, jest odpowiedzialny za tę całą krwawą jatkę, to co on ma zrobić? Jeśli Sarevok zostanie wielkim księciem, a Eltan nie żyje i nawet Tethtoril jest przeciwko niemu, to co oni oboje poradzą przeciw... Drzwi otworzyły się i oboje ukryli się głębiej w cieniu, obserwując, jak Kendal opuszcza pałac i zwyczajnie wychodzi na ulicę. Abdel i Jaheira wymienili się spojrzeniami i podążyli za nim. Kendal szedł uliczkami, co chwila zmieniając kierunek, jakby robił to przypadkowo. Chociaż nietrudno było go śledzić, musieli coraz bardziej uważać, aby nie zdradzić się przed nim na otwartej przestrzeni. Z pewną ulgą zauważyli, że lekarz w końcu skręcił w mroczny, wąski zaułek. Podeszli tam, ukryci w cieniu i zatrzymali się, kiedy zobaczyli, że zaczyna się zmieniać. Zanim Kendal doszedł do końca zaułka, przebywając mniej niż dwanaście metrów, przybrał całkowicie nową postać. Po drugiej stronie zaułka wyłoniła się młoda kobieta, niosąca zamiast torby z medykamentami kosz świeżo ściętych kwiatów. Jaheira wypuściła nosem powietrze, a Abdel chwycił ją delikatnie za łokieć i ruszyli tropem sobowtórniaka, który po drodze zatrzymywał się kilka razy, by sprzedać przechodniom kwiaty. W końcu zniknął w kolejnym zaułku, nawet się za siebie nie oglądając. Abdel i Jaheira szybko obeszli kamienicę i znaleźli się po drugiej stronie zaułka, zanim jeszcze sobowtórniak z niej się wyłonił, tym razem pod postacią rosłego robotnika w ubłoconym kombinezonie. Abdel i Jaheira skryli się za wozem pełnym jabłek i patrzyli, jak sobowtórniak znika po drugiej stronie ulicy. Przebiegli szybko zaułkiem wokół następnego budynku, mając nadzieję pochwycić sobowtórniaka, ale kiedy wyjrzeli zza rogu na ulicę, którą szedł, nie było tam robotnika. Ulica była pusta. Słońce wyłaniało się już ponad miejskimi murami. – Niech ich wszystkich szlag – zaklął Abdel. – Nienawidzę tych przeklętych sobowtórniaków – dodała Jaheira. – Ja też – rozległ się głos za nimi. Odwrócili się i ujrzeli kobietę, którą spotkali wcześniej w nocy. Była ubrana w błyszczący, czarny jedwab, który musiał kosztować fortunę. Była przepasana taśmą, na której wisiał swobodnie u jej boku miecz – wąski i łagodnie zakrzywiony. Nie miał zwykłego jelca, tylko małą, owalną płytkę, oddzielającą ostrze od haftowanej złotem rękojeści, długiej na tyle, by móc chwytać ją oburącz. Abdel nigdy nie widział takiego miecza. – To katana – wyjaśniła Tamoko, widząc z jakim zainteresowaniem Abdel przygląda się jej broni. Abdel pokiwał głową i powiedział: – A ty jesteś sobowtórniakiem. Tamoko zaśmiała się smutno. – Wiem, że to wydaje się możliwe, ale ja nie jestem sobowtórniakiem.
– Więc kim jesteś? – zapytała Jaheira, unosząc brew. Tamoko kiwnęła głową w stronę zaułka i weszła do niego, tym razem nie kryjąc się. Abdel i Jaheira niechętnie poszli za nią. Jaheira wydobyła srebrny sztylet, na widok którego Tamoko nieznacznie się uśmiechnęła. Abdel niemal odwzajemnił jej uśmiech. Twarz nieznajomej była inna niż Jaheiry. Jej uszy nie zdradzały elfiej krwi, choć jej rysy były dziwnie sylwiańskie. – Zaprowadzę was do Żelaznego Tronu – oznajmiła Tamoko. W odpowiedzi Jaheira zaśmiała się. – Naprawdę? Czy będą tam czekać na nas, by nas zabić, czy może zasadzą się na nas na ulicy? – Nie spodziewają się, że ktokolwiek dostanie się do środka przez to wejście. To wy będziecie mogli zabić ich wszystkich i... – Absurdalne – przerwała Jaheira. – Abdel... Abdel podniósł rękę i Jaheira nie zauważyła, jak poczerwieniał. – Moja przyjaciółka ma rację – powiedział Abdel do Tamoko. – Nie mamy powodu ci ufać... lub komukolwiek w tej dziurze pełnej zmiennokształtnych. – Jestem kochanką twojego brata – wyjawiła, patrząc mu prosto w oczy. Abdel poczuł, że mówi prawdę. Mówiła tak bezpośrednio, gładko, bez zawahania. Choć nie miał powodu ku temu, uwierzył jej. – Sarevoka? – zapytał Abdel. Imię brata ledwie przeszło mu przez gardło. Tamoko pokiwała głową. – Pomogę wam, ale nie wolno wam go zabić. – To szaleństwo – fuknęła Jaheira. – Ten twój kochanek chce rozpętać wojnę. Zginą tysiące ludzi. On już zabił dwie spośród najpotężniejszych osób w tym mieście oraz innych... – Jaheira postąpiła naprzód i lekko zgięła prawą rękę w łokciu. Tamoko utkwiła wzrok na końcu ostrza jej sztyletu. Abdel czuł, co się święci i wcale mu się to nie podobało. – Nikt nam nie wierzy – odezwał się w końcu, aby rozładować napięcie. – Oskarżają nas o morderstwo, o to że jesteśmy Złodziejami Cienia, o to że jesteśmy szpiegami Amnu i bogowie tylko wiedzą o co jeszcze. Zabili wszystkich naszych przyjaciół, wszystkich naszych znajomych. Jesteśmy sami przeciwko temu człowiekowi – mojemu bratu, jeśli rzeczywiście nim jest – który przed zmierzchem będzie następnym wielkim księciem. Może i pozostali jeszcze ludzie, którzy mogą nam pomóc, ale oni chcą dowodów. – Abdel posłał Jaheirze wymowne spojrzenie i dodał – oni chcą dowodów na piśmie. Jaheira popatrzyła na niego i westchnęła. Nie był pewny, czy gniewa się na niego za to, że targuje się z nieznajomą, która może być sobowtórniakiem albo jeszcze czymś gorszym, czy może domyśliła się, iż zamierza wrócić do Candlekeep z dowodami, by uzyskać przebaczenie u Tethtorila. Abdel sam czuł się naiwny i słaby, zastanawiając się nad drugą ewentualnością, ale był szczęśliwy, że to czuje.
– Jeśli Żelazny Tron zostanie odkryty – powiedziała Tamoko, przenosząc spojrzenie ze sztyletu Jaheiry na Abdela – Sarevok będzie musiał uciekać z miasta. Ja pójdę razem z nim. Będziemy... – Abdel... – przerwała Jaheira. Nie mógł odczytać tonu jej głosu. – Zagrożenie wojną zostanie odsunięte – dodała Tamoko. – A ty zreformujesz mojego brata? Odwrócisz go od... od naszego ojca? – Odwrócę – rzekła cicho Tamoko. – Abdel – zaoponowała Jaheira. – On nie jest taki jak ty. Abdel spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Nie – odparł. – Sarevok nie jest taki jak ja. Ja otrzymałem szansę. Otrzymałem ciebie. Jaheira westchnęła i odwróciła się, niezdolna do spierania się, chociaż wiedziała, że popełnia błąd na tyle poważny, że mogą zginąć wszyscy. – Nie zabiję Sarevoka – przyrzekł Abdel Tamoko. Zabójczyni skłoniła się głęboko, zginając się w pasie niemal o dziewięćdziesiąt stopni. Wyprostowała się i rzekła: – Będziesz miał swoje dowody.
Rozdział dwudziesty ósmy
Abdel stał nad sobowtómiakiem, którego właśnie zabił i obserwował, jak Tamoko walczy. Był zauroczony jej umiejętnościami, szybkością, zwinnością i tym czystym, niezmąconym spokojem. Nie mógł sobie wyobrazić walki z tą kobietą. Wiedział, że jest dobry, teraz wiedział nawet to, że w jego żyłach płynie boska krew, ale przy tej kobiecie był raczkującym nowicjuszem. Tamoko rozcięła gardło gwardzisty i z rany siknęła ciemna krew. Kiedy ciało upadło, z powrotem przemieniło się w swoją pierwotną, szarą nieludzką postać. Jego towarzysz walczył dalej, gdyż wiedział, że nie ma wyboru i walczy o swoje marne życie. Spróbował wykłuć jej oczy, po czym zamierzył się w stronę jej kolan, walczył z desperacją podszytą strachem i zupełnie niehonorowo. Tamoko ze skupieniem i niezachwianym spokojem odbijała wszystkie ataki sobowtórniaka. W końcu odbiła jego krótki miecz tak mocno, że wyleciał mu z dłoni. Ten zatrzymał się, przyłożył ręce do boków i rzekł głosem przybranej postaci amniańskiego żołnierza: – Poddaję się. Tamoko odcięła mu głowę tak szybko, że sobowtórniak zdążył tylko dwa razy mrugnąć, zanim bezgłowe ciało zwaliło się na ziemię. – To wszystkie, które tu były – powiedziała, nie poświęcając odmieniającej się istocie najmniejszej uwagi. – Reszta jest gdzieś w mieście. – Gdzie? – spytała Jaheira, wycierając krew sobowtórniaka z własnego ostrza. – Chcieliście dowodu – odrzekła Tamoko. – Nie chcę, aby którykolwiek z nich kręcił się żywy we Wrotach – powiedział Abdel, czekając aż Tamoko poda mu lokalizację pozostałych. Tamoko nie poruszyła się. – W tym mieście zawsze będą sobowtórniaki – powiedziała, wyraźnie nie czerpiąc z tego faktu zadowolenia. – Sobowtórniaki zawsze będą w każdym mieście. One tak żyją. – Wspaniale – wymamrotała Jaheira. – To jest po prostu... Abdel położył jej rękę na ramieniu i Jaheira westchnęła.
– Ona ma rację – powiedział. – Przyszliśmy tu po dowody. Jaheira popatrzyła na Tamoko i podniosła brwi. Zabójczyni pochyliła się i coś pokazywała w rogu piwnicy. Ta grupa sobowtórniaków – wszyscy na usługach Sarevoka i Żelaznego Tronu – zrobiła sobie kryjówkę w piwnicy opuszczonej rezydencji na ulicy Windspell. Piwnica była mroczna, śmierdziało w niej i pełno było starych skrzyń oraz stosów przegniłego drewna opałowego. Pod ścianami stało sześć łóżek, a na środku czterech martwych sobowtórniaków. Abdel popatrzył w róg, który wskazywała Tamoko i dostrzegł solidną drewnianą skrzynię. Jaheira bacznie obserwowała Tamoko, kiedy Abdel wyciągał skrzynię w krąg słabego światła rzucanego przez oliwną lampę sobowtórniaków. Tamoko uklękła obok jednego z trupów i, co zauważyła Jaheira, włożyła mu palec w zakrwawione usta. Najwyraźniej nie znalazła w nich tego, czego szukała, bowiem uklękła przy następnym trupie. – Co robisz? – zapytała ją Jaheira. Tamoko dłubała chwilę w ustach kolejnego sobowtórniaka, po czym wyjęła stamtąd mokry, zaśliniony srebrny klucz. Jaheira zdumiona potrząsnęła głową, a Tamoko błysnęła niemal niezauważalnym uśmiechem. Zabójczyni wręczyła klucz Abdelowi, który otworzył nim skrzynię. – Co to? – zapytała Jaheira, wciąż nie spuszczając wzroku z Tamoko. – Co tam jest? – Zwoje – odparł Abdel. Jaheira spojrzała na niego. Klęczał przy skrzyni, tyłem do niej. – Zwoje? – Dowody – odparł, odwracając się do niej. Uśmiechnął się, ale uśmiech szybko mu zniknął z twarzy, kiedy popatrzył za nią i omiótł wzrokiem całe pomieszczenie. Jaheira poszła za jego wzrokiem i nikogo nie zauważyła. Tamoko nie było. *** Skrzynia była ciężka i Abdel się zmęczył. Niósł ją już długo ulicami Wrót Baldura, ale odrzucał pomoc Jaheiry. W piwnicy podjęli już decyzje odnośnie swoich następnych działań, ale i tak wcale nie byli spokojni. Abdel poczuł, że Jaheira chce mu coś powiedzieć, więc uznał, że sam powinien się odezwać. – Ona ma coś w sobie, czyż nie? – zapytała Jaheira, obserwując południowy tłum mijany na ulicach. – Tamoko? – zapytał Abdel niepewnie. Jaheira pokiwała głową. – Nigdy wcześniej nie widziałam podobnego stylu walki. To było... piękne. – Myślę, że jest z Kozakury. – Jest piękna – powiedziała Jaheira nieco drżącym głosem.
Abdel poczuł zapach, który kazał mu się zatrzymać. Postawił skrzynię przed słodko pachnącą piekarnią. Idąca obok starsza kobieta fuknęła, zmuszona ominąć skrzynię. – Może jej się uda... – zaczął Abdel, ale Jaheira przechyliła głowę i uśmiechnęła się, wiedząc, co zamierzał powiedzieć. – Mam taką nadzieję, Abdel. Naprawdę mam, choć trudno mi w to uwierzyć. – Nie ma szans? – zapytał, pragnąc coś od niej wyciągnąć, choć sam nie był pewny co. Jaheira uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego piersi. Był spocony od noszenia skrzyni, ale nie zważała na to. – Ona potrafi go kochać. A jeśli tak, to może... Przestali nagle rozmawiać i po prostu stali tak przed sobą, patrząc sobie w oczy. – Kocham cię – powiedział, nie będąc pewny, dlaczego zapragnął to powiedzieć i to właśnie teraz. Uśmiechnęła się dziwnie smutno, choć w jej oczach pojawiły się iskierki. – Ja też cię kocham – powiedziała. Uśmiechnął się, ale nie do niej. Uśmiechnął się do uczucia, które go ogarnęło. Było to jak uczucie, które zwykle przychodziło przed szczególnie niebezpieczną walką lub bezpośrednio przed zabiciem. Jeszcze nie tak dawno temu, jak się zdawało, Abdel obawiał się, że uczucie, jakie żywi wobec Jaheiry, pochodzi ze strony ojca – o czym już teraz wiedział – tej jego części, która była mordercą. Teraz zdał sobie sprawę, że to nie to samo uczucie, że miłość, którą do niej czuje, wypycha z niego Bhaala, zastępując pragnienie zabijania pragnieniem jej. Wyraz twarzy Jaheiry zmienił się. Zaśmiała się lekko na widok jego zamyślenia. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, jego twarz aż nazbyt dobrze zdradzała treść jego wewnętrznego dialogu. – Chwytaj skrzynię – powiedziała wesoło. – Mamy spotkanie. – Tak, madam. Chodźmy się poddać. *** – Och nie – zakrztusił się Julius. – Odczepcie się ode mnie! Młody piechur wymachiwał słabo swą halabardą przed Abdelem i Jaheirą. Sińce pod jego oczami miały kolor purpury, ale przynajmniej wyjął już tampony z nosa. Miał mocno zaczerwienione oczy i bladą twarz. Wyglądał kiepsko, a na dodatek był przerażony. – Dlaczego – zapytał niebios – na mojej warcie? – Julius – rzekł Abdel, kiedy już postawił skrzynię na żwirowej alejce prowadzącej do bramy pałacu – przyszliśmy tu oddać się w ręce sprawiedliwości. Jaheira wyciągnęła pochwę z mieczem z pętli przy pasie i zwyczajnie rzuciła pod stopy Juliusowi. Przyciągnięci dziwnym zachowaniem, zaczęli gromadzić się wokół nich inni strażnicy. – Tym razem to już pewnie mnie zabijesz, nie? – zapytał Julius głosem równie poważnym, jak słabym.
Abdel zdjął pałasz i rzucił przed Juliusa, obok broni Jaheiry. Młody piechur odskoczył w tył. Jeden z pozostałych strażników zapytał: – Znasz tych ludzi? Julius zignorował swego kolegę i powiedział do Jaheiry: – Równie dobrze mogliście mnie zabić. Ale już nie mogą mnie niżej zdegradować... – przeniósł spojrzenie na Abdela – najwyżej wsadzić do lochu. Abdel położył obie dłonie na czubku głowy, uśmiechnął się i uklęknął. – Piechurze Julius – krzyknął tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy, nawet w najbliższym skrzydle pałacu – ja, wyjęty spod prawa Abdel, poddaję się tobie. Jaheira postąpiła podobnie. – Ja, wyjęta spod prawa Jaheira, czynię to samo. – Dlaczego – zapytał Julius pozostałych strażników – zawsze coś się dzieje na mojej warcie? *** Julius kroczył na czele oddziału pozostałych strażników, prowadząc Abdela i Jaheirę szerokim, wysokim korytarzem Książęcego Pałacu. Zatrzymał się przed parą wysokich, podwójnych drzwi, po obu stronach których stali nerwowi halabardnicy. Julius skinął im na powitanie i powiedział: – Książę Angelo oczekuje nas. Strażnicy otworzyli drzwi i na widok wnętrza komnaty Jaheirę zatkało. Było to olbrzymie pomieszczenie pełne ornamentowanych mebli i przedmiotów, które aż ociekały bogactwem. Wyglądało to jak jakieś egzotyczne muzeum. Abdel widział już przedmioty podobne do niektórych z tych tutaj w Candlekeep, ale nigdy zgromadzone razem w jednym pokoju. Wewnątrz było już sześć osób, ale tylko jeden człowiek – a właściwie półelf – wstał, kiedy Julius wprowadził Abdela i Jaheirę do środka. Abdel nie znał osobiście księcia Angelo, ale mówiło się o nim, że jest dobrym człowiekiem. Może nie tak dobrym jak Blizna, ale jeśli nie został zastąpiony przez sobowtórniaka, to przynajmniej był człowiekiem, który ich wysłucha. Dwóch gwardzistów wniosło ciężką skrzynię do pokoju. Abdel i Jaheira, podobnie jak pozostali strażnicy, poszli za przykładem Juliusa i pokłonili się księciu. – To są... – zapowiedział Julius – ...oni, milordzie. Angelo uśmiechnął się do niego. – Piechurze... – Julius, milordzie. – Julius – dokończył Angelo i skinął: – Od tej chwili jesteście kapralem. Juliusowi wyraźnie ulżyło, ale nie uśmiechnął się. – Dzie-dzię-dziękuję, milordzie – wymamrotał. – Abdelu Adrianie – rzekł Angelo – wiele o tobie słyszałem. Kiedy dwóch strażników, którzy wnieśli skrzynię, otworzyło ją, Abdel bacznie
obserwował zachowanie pozostałych gości. Były tu dwie kobiety, obie wysokie i o ciemnej karnacji skóry, zasłonięte szatami od stóp do głów, obwieszone złotem i migoczącymi klejnotami. Obie przyglądały się Abdelowi, jakby był rzadkim gatunkiem godnym głębszych studiów. Dwaj mężczyźni byli biurokratami lub politykami w średnim wieku, jakich pełno w miastach takich jak Wrota Baldura. Ci z kolei patrzyli na Abdela, jakby był zupełnie obcym gatunkiem. Trzeci i ostatni mężczyzna wyraźnie był jednym z najemników, którzy uczynili Wrota Baldura swoim domem. Miał na sobie proste, funkcjonalne ubranie bez biżuterii. Miał poważną, wyczekującą twarz i był dobrze ogolony. Chociaż siedział, Abdel wiedział, że jest wysoki, niemal tak wysoki jak on sam i solidnie umięśniony. Miał mroczne oczy, dziwnie błyszczące w świetle dnia wpadającym przez okna. Ani razu nie spojrzał na nikogo, ani na nic, tylko wpatrywał się w Abdela. – Powiedziano mi, że przynieśliście ze sobą „powód”, dla którego się oddaliście w nasze ręce – powiedział Angelo, ton jego głosu zdradzał zaciekawienie. – Wiem z poważnego źródła – spojrzał na wysokiego mężczyznę – że oboje jesteście członkami Złodziei Cienia i szpiegami Amnu, aby rozpętać tu wojnę poprzez sabotaż i... – Nie jesteśmy ani złodziejami, ani szpiegami – powiedział Abdel – a zawartość tej skrzyni udowodni to. Wysoki mężczyzna wstał i powoli zbliżył się, nie odrywając oczu od Abdela. Najemnik niemal zobaczył, jak jego oczy błysnęły żółto, choć... – Skrzynia pełna zwojów? – zapytał Angelo. – Tak, milordzie – odparł Abdel. Jaheira przełknęła ślinę i dodała: – Milordzie, na tych zwojach znajdziesz plany kopalń dobrze ci znanych, jak i nieznanych. Znajdziesz też tam alchemiczną recepturę na płyn mszczący rudę żelaza. Znajdziesz... – Dowody spisku na skalę całego Faerunu – dokończył za nią książę Angelo – spisku, który tylko wasza dwójka agentów Amnu rozgryzła, czy tak? Czy może się mylę? – Przecież sami się poddaliśmy – powiedział Abdel, starając się zachować spokój i nie zdradzać podenerwowania. – Jesteśmy na twojej łasce tak długo, ile czasu zajmie ci przestudiowanie zawartości tej skrzyni. We Wrotach Baldura jest człowiek, który pracuje dla organizacji zwanej Żelaznym Tronem. – Abdel dał krok naprzód i stanął przed Jaheirą. – To Żelazny Tron jest odpowiedzialny za kłopoty z niedoborem żelaza, a nie Amn. Ci ludzie, jeśli to są ludzie, posługują się sobowtórniakami, aby zabijać najlepszych spośród nas, między innymi kapitana Bliznę i wielkiego księcia Eltana. Angelo przygotowany był na kolejny cięty komentarz, ale nie mógł oderwać wzroku od oczu Abdela. – I ten człowiek jest we Wrotach Baldura? – zapytał. – Ten człowiek nazywa się Sarevok.
W tym momencie wypadki potoczyły się tak szybko, że tylko dwie osoby w tym pokoju mogły za nimi nadążyć. Angelo rzucił ostre spojrzenie przez ramię na wysokiego najemnika, którego oczy teraz wyraźnie błysnęły żółcią. Książę Angelo powiedział: – Sarevok? – w tym samym momencie, kiedy najemnik wysunął rękę przed siebie i strzelił zeń wąską, białobłękitną wiązką energii elektrycznej. Błyskawica zatrzeszczała w powietrzu, a Abdel uchylił się szybciej, niż sam by przypuszczał, że jest do tego zdolny. Błyskawica przeszła tuż koło niego. Oczy orientalnych kobiet i otyłych mężczyzn wyszły na wierzch, a jeden z nich rozlał wino. Za plecami Abdela rozległ się wrzask i głuchy odgłos padającego ciała, w tej samej chwili Angelo zawołał po raz drugi: – Sarevok? Abdel sięgnął po miecz, którego oczywiście nie było na miejscu. Wielki mężczyzna wykrzywił palce i zaczął coś mruczeć, czego Abdel nie rozumiał, ale natychmiast zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: ten człowiek to Sarevok i właśnie rzuca on czar. Abdel skoczył do przodu, roztrącając ręce Sarevoka i chwytając go za szyję. Czar został zepsuty, a Sarevok zawył z wściekłości i złapał Abdela za nadgarstki, usiłując uwolnić się od miażdżącego krtań chwytu. Na to Abdel uderzył go z byka czołem między oczy, a siła uderzenia odrzuciła głowę jego brata w tył tak, że uderzył on potylicą w ścianę. Żaden z nich nie pamiętał, jak Sarevok runął na plecy, z Abdelem na sobie. Abdel pomyślał o Jaheirze, następnie o obietnicy danej Tamoko i rozluźnił chwyt na tyle akurat, by Sarevokowi udało się go zepchnąć na bok, niemal łamiąc mu przy tym kark. Kiedy Abdel znalazł się na plecach, zobaczył dwóch strażników, w tym Juliusa, gaszących płomień na piersiach Jaheiry. – Jaheira! – krzyknął Abdel i przekręcił się, puszczając Sarevoka. W tej chwili myślał tylko o Jaheirze, która leżała na dywanie i płonęła. Sarevok wstał i rzucił się w stronę wielkiego okna. Abdel nie zamierzał go gonić. – Sarevok! – krzyknął Angelo. Abdel rzucił się ślizgiem po wypolerowanej podłodze ku Jaheirze i w tej samej chwili rozległ się straszliwy brzdęk, kiedy Sarevok wyskoczył przez okno, rozbijając szybę na tysiąc drobnych odłamków. Książę Angelo pośliznął się na podłodze obok Jaheiry, ale Abdel zdążył go złapać. – Kapłana! – zawołał Angelo, ale Abdel już go nie słyszał. Krzyczał w martwe oczy kobiety, którą kochał.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Abdel pchnął sobowtórniaka tak mocno, że ręka zagłębiła mu się w ranie razem z mieczem, który przeszył istotę na wylot. Poczuł, że stwór odmienia się, podczas gdy jego ręka wciąż siedziała mu w brzuchu, ale nawet to doznanie nie było na tyle szokujące, by odwrócić uwagę Abdela od celu misji. Dzięki własnym, niemal kompulsywnym zapiskom Sarevoka odnaleźli wejście do podziemnego labiryntu starych kanałów i katakumb, wykorzystywanego przez sobowtórniaki do infiltracji niemal każdego zakątka Wrót Baldura. Wszystkie tunele prowadziły w jednym kierunku. Kiedy Abdel uwolnił rękę i miecz z ciała martwego sobowtórniaka, rozejrzał się w mroku i w jakiś sposób poczuł, że są już blisko, choć nie wiedział blisko czego. – Tędy? – zapytał Angelo Abdela rzeczowym tonem. Napór żołnierzy Płomiennej Pięści dowodzonych przez Angelo, mężczyzn walczących teraz w imię pamięci zmarłych Blizny i Eltana, prawie popchnął Angelo do przodu. – Czy tędy? Tak, tak myślę, ale nie jestem pewny – rzekł w końcu Abdel. – Maerik – zawołał Angelo. Krępy sierżant przecisnął się przez zwarty szereg swych towarzyszy i skinął głową w oczekiwaniu na polecenie. – Zabierz ludzi swoich i Ferrana z powrotem do bocznego przejścia. Tego po waszej lewej. – Tak jest, sir – odparł Maerik i już go nie było. Ci wszyscy ludzie walczyli teraz o swoje domy. – Temil – rzekł Angelo do niskiej, szczupłej szatynki w luźnej, satynowej sukni. – Ty i twoi ludzie pójdziecie w lewo i spróbujecie zatoczyć krąg. Ja idę z Abdelem i biorę ze sobą ludzi Juliusa. Temil uśmiechnęła się i zakręciła suknią, odchodząc. Jej ludzie podążyli za nią ostrożnie, wyraźnie nie przywykli do przyjmowania rozkazów od czarodziejki, ale znali swój obowiązek. Abdel nie czekał na Angelo, tylko ruszył szybko przed siebie, stąpając jednak lekko i
cicho na palcach, gotów na wszystko. Angelo podążał z tyłu bardziej ostrożnie, poza tym spowalniali go jego ludzie. Abdel słyszał, jak ich głosy i kroki zostają coraz dalej w tyle w miarę jak on parł do przodu, ale po prostu nie mógł na nich czekać. Kiedy tuż przed nim pojawiła się Tamoko, niemal się nie pośliznął. Zatrzymał się i rozpoznał ją, zanim zdążył zabić. – Tamoko – powiedział – gdzie jest... Wyciągnęła swój dziwny, zakrzywiony miecz szybciej niż ktokolwiek inny znany Abdelowi. Jej oczy błyszczały, ale Abdel nie potrafił określić, co ona teraz czuje. Była ranna. Jej czarne jedwabne ubranie nasiąkło ciemniejszymi plamami. Abdel wiedział, tak po zapachu jak i po innych oznakach, że krwawi i to krwawi mocno. Strużka krwi spłynęła jej po policzku, wypływając spod czarnego kaptura. Oddychała ciężko i z całej siły starała się trzymać prosto, w miarę jak podchodziła do niego, jeden pełen bólu krok za drugim. – Tamoko... – powiedział, a ona potrząsnęła głową. Abdel zobaczył, że po policzku spłynęła jej łza. – Okazałam się... orokashii – powiedziała. – Okazałam się nielojalna... Byłam nielojalna. Abdel uniósł miecz, gotów do obrony, nie do zabicia. – On zabił Jaheirę – powiedział jej, choć nie był pewien dlaczego. – Wiem – wyszeptała Tamoko. – Oczywiście, że to zrobił. – On potrzebuje ciebie – powiedział Abdel – choć wcale na ciebie nie zasługuje. – To ja na niego nie zasługuję – powiedziała i zaatakowała. Abdel zdziwił się, że udało mu się zablokować jej zygzakowy atak. Był bardzo szybki – dla każdego szermierza za wyjątkiem jej. Na koniec ataku potknęła się, tracąc równowagę, co musiało jej się zdarzyć po raz pierwszy od lat, a może w ogóle. – Nie chcę cię zabić – powiedział jej. – Ale ja muszę cię zabić – odpowiedziała i zaatakowała znowu, tym razem drasnąwszy jego bok. Abdel zaryczał bardziej z frustracji niż bólu. Odskoczyła w tył szybko i tym razem jej kolana ugięły się ostatecznie. Uderzyła podbródkiem o kamienie posadzki, aż zadzwoniły jej zęby. Wyciągnęła rękę, aby powstrzymać upadek, ale dobrą sekundę po tym, jak już leżała na ziemi. – To on ci to zrobił? – zapytał ją Abdel, kiedy tak leżała przed nim, próbując się ruszyć, a potem próbując już tylko oddychać. – Czyż nie? Za to, że nam pomogłaś? Za plecami Abdela pojawił się wreszcie Angelo. – Co jest...? – zdążył powiedzieć, zanim Abdel powstrzymał go ręką. – Tamoko? – zapytał Abdel umierającą kobietę. Z podłogi doszedł go jej szept – Zwalniam cię... z twojej przysięgi. Ja nie mogę... On musi... shiizumaru... on musi umrzeć. – Tamoko – powiedział jeszcze raz Abdel. Tym razem nie odpowiedziała. Umarła.
*** Wcale nie było konieczne dla dopełnienia rytuału, aby pozostałych szesnastu kapłanów w wewnętrznym sanktuarium Wielkiej Komnaty Cudów śpiewało. Owszem, pomagało to w koncentracji Najwyższemu Wynalazcy Thalamondowi Albaierowi oraz było szansą dla młodszych kapłanów na zobaczenie największego cudu Gonda. Fakt, iż w żyłach wyciągniętej na marmurowym ołtarzu martwej kobiety płynie elfia krew wcale nie pomagał, ale Najwyższy Wynalazca został poproszony o odprawienie tej ceremonii na żądanie nowego dowódcy Płomiennej Pięści, więc czynił wszystko, co było w jego nadnaturalnej mocy, aby pokazać, że to zrobił. Świece, które paliły się w sali, były poświęcone przez Gonda, powietrze wypełniała woń kadzideł z ziół rosnących w cieplarni samej Komnaty Cudów, a wynalazcy i akolici tu zebrani śpiewali, nie mogąc uwierzyć, że widzą ów rytuał odprawiany po raz trzeci w ciągu ostatniego tygodnia. Jednak w pierwszych dwóch wypadkach, mimo pobożnych życzeń Najwyższego Wynalazcy i jego świeckich przyjaciół, wola Gonda była inna. Tym razem może to właśnie zachwianie w wierze Najwyższego Wynalazcy zrobiło różnicę. Gond chyba uznał, że potrzebny jest pokaz mocy. Napięcie kulminacyjnego momentu przełamał świst wciąganego głębokiego oddechu i zaraz po nim straszliwego jęku, od którego wszystkim w kaplicy włosy stanęły dęba. – Abdel!!! – wrzasnęła Jaheira, kiedy tylko po raz wtóry narodziła się na Torilu. *** Abdel nie miał pojęcia, jak daleko już zaszedł pod ziemią. Szedł dalej korytarzem, pozostawiając za sobą ciało Tamoko oraz Angelo i jego coraz bardziej nerwowych ludzi z Płomiennej Pięści. To byli dobrzy ludzie, ale sytuacja była fatalna. Abdel mógł tylko ufać w zdolności przywódcze Angelo. Wielu ludzi – wszyscy balduranie będą musieli mu ufać. Korytarz zakończył się małym pomieszczeniem o niskim stropie i z jednym wyjściem. Szeroki łuk otwierał się na większe pomieszczenie, rozświetlane pomarańczowym blaskiem pochodni. Abdel wciągnął głęboki dech. Za tym łukiem, wiedział o tym, powinien spotkać brata, człowieka, którego widział wcześniej tylko raz i tylko przez tak krótki czas, jaki zajęło mu zabicie jego ukochanej kobiety. Abdel nie chciał więcej zabijania i nawet naiwnie wierzył, że Tamoko będzie zdolna przekonać Sarevoka, że w jego żyłach płynie także ludzka krew, ale teraz przybył tu w jednym celu i tylko jednym. Przeszedł pod łukiem z mieczem w dłoni i jego ciało przeszył zimny dreszcz na widok komnaty. Przestrzeń była olbrzymia i choć Abdel nie był ani górnikiem, ani inżynierem, nie mógł sobie wyobrazić, co podtrzymuje strop i co broni tym dwustu stopom albo i więcej piachu,
ziemi i kamieni powyżej zawalić się w dół. Rzędy kamiennych filarów ciągnące się wzdłuż obu ścian prostokątnej sali wyglądały bardziej na ozdobne niż praktyczne. W kamieniu filarów i na ścianach wyrzeźbione były niewiarygodnie koszmarne sceny. Wrzeszczące twarze mężczyzn, kobiet, dzieci i bestii spoglądające na Abdela, ich twarze zamrożone w chwili ostatecznej agonii – w momencie traumatycznej śmierci. Tylko artysta, który odwiedził najgłębsze Otchłanie piekła mógł wyrzeźbić takie twarze. W odległym końcu sali znajdowało się stopniowane podwyższenie, o boku mierzącym kilka metrów, wynoszące się blisko na dwadzieścia stóp ponad brukowaną kamieniami podłogę. Na samej górze platformy znajdował się ołtarz ofiarny, również pokryty płaskorzeźbami przedstawiającymi twarze torturowanych. Całą salę oświetlały niespokojnym blaskiem pochodnie umocowane w uchwytach naściennych w kształcie wykutych w żelazie gargulców. Świece rozlewały krwawo czerwony wosk na kamień platformy, osadzone w złotych kandelabrach wykutych w postaci umierających kobiet. Sarevok czekał na niego. Stał tuż za potwornym ołtarzem, a za nim półkole postaci w czarnych szatach z wyciągniętymi dziwnie rękami w geście wskazującym na jakąś modlitwę. Zbroja Sarevoka oddawała każdy niuans zła ojca. Płyty wykonane z czegoś, co musiało być żelazem – żelazem czarnym jak północ – pokrywały każdy cal ciała wielkiego mężczyzny. Ostrza, których ostre jak brzytwa krawędzie błyszczały w tańczącym świetle wyrastały z naramienników niczym miniaturowe skrzydła, odbijając się na jego przedramiennikach niczym pazury jakiegoś mechanicznego drapieżcy. Na środku napierśnika zbroi Sarevoka znajdował się symbol, który Abdel widział już na okładce przeklętej księgi – czaszka otoczona pierścieniem kropli krwi. Sarevok wyglądał niczym jakiś wielki, czarny, żelazny żuk. Tym razem Abdel nie mógł uznać dziwnego błysku w oczach swego brata za grę świateł. Jego oczy błyszczały żółcią zza maski ostrych kłów ze stali. Rogi, wyrwane chyba z czaszki demona, wyrastały krzywo po obu stronach solidnego hełmu. – Abdel Adrian – powiedział Sarevok, a jego głos niósł się echem po sali. Abdel oczekiwał, że powie coś więcej, ale Sarevok tylko się roześmiał. Dźwięk sprawił, że zakapturzone czarne postacie zbiegły z podestu i ruszyły na żołnierzy, którzy wbiegli do sali tuż za Abdelem. – Do broni! – krzyknął Angelo i dziki, nieartykułowany okrzyk bitewny wyrwał się z piersi najemników. Ubrani na czarno wyznawcy śpiewali i mruczeli. Fale ciemności, błękitno lśniące pociski i wybuchy płomieni rozproszyły pierwszy szereg Płomiennej Pięści. Ludzie szybko się przegrupowali i kilku złych kapłanów padło od zwykłej stali. Następnie rozpętała się prawdziwa rzeź. Abdel zadrżał. Pozwolił sobie przeżyć to uczucie jeszcze tylko ten raz. Sarevok wciąż stał przy ołtarzu, żaden kapłan nie zbliżył się też do Abdela. Bracia spojrzeli sobie w oczy i Abdel podniósł swój miecz w geście salutu, choć
wcale nie myślał, że jego brat nań zasłużył. Ofiarował ten salut pamięci ludzi, których znał, a których Sarevok zabił: swemu prawdziwemu ojcu – Gorionowi, swej jedynej miłości – Jaheirze i swym przyjaciołom – Khalidowi, Xanowi i Bliźnie. Sarevok wyszczerzył zęby w uśmiechu wilka i wówczas ruszyli na siebie. Abdel zbliżał się szybko i w połowie drogi musiał chlasnąć zakapturzoną postać, która potknęła się przed nim. Sarevok schodził po dwa stopnie w dół podestu, wolno podnosząc do góry swój wielki, czarny, dwuręczny miecz. Abdel przeskoczył ponad martwym mnichem, a Sarevok uniósł miecz nad głowę. Szczęk, jaki się rozległ, kiedy ich miecze starły się ze sobą sprawił, że Abdelowi zadzwoniło w uszach. W oczach Sarevoka pojawił się przelotny błysk, który mógł wyrażać respekt wobec tego, że miecz jego brata przyjął i wytrzymał całą siłę jego uderzenia. Dźwięk uderzeń stali o stal wypełniał echem całą salę. Mężczyźni wrzeszczeli, kobiety krzyczały, tuziny umierały. Rozległ się głuchy łomot, błysnęło czerwono-pomarańczowe światło i przez salę przeszła fala gorąca. Tuż obok Abdela i Sarevoka wybuchła kula ognia. Żaden z synów Bhaala nie dał się nią rozproszyć. Sarevok ciął mocno od góry na lewo i Abdel z ledwością zdążył się zasłonić pałaszem, w przeciwnym razie zostałby rozcięty na pół. Abdel odbił miecz swego brata, nabierając dziwnego przeczucia, że Sarevok właśnie tego chciał. Jednak zbliżył się do brata i przykucnął, jego zmęczone kolana strzyknęły w proteście. Sarevok puścił jedną ręką miecz i machnął wyposażonym w ostrza przedramieniem w głowę Abdela. Było zbyt blisko i Abdel musiał się przeturlać, aby uniknąć ciosu. Sarevok spróbował go nadepnąć, kiedy ciągle leżał, ale Abdel uderzył w chronioną pancerzem nogę, kiedy ta szła w dół. Jego pałasz odbił się od czarnego żelaza zbroi, sypiąc deszczem iskier i wydając zgrzyt, od którego ścierpły mu dziąsła. Uderzył nogę brata wystarczająco mocno, więc domyślił się, iż jego zbroja musi być zaczarowana. Już kiedyś takim samym atakiem odrąbał nogę opancerzonemu wojownikowi. Abdel leżał na ziemi podatny na ciosy, lecz Sarevok cofnął się trzy kroki w tył i uniósł miecz przed siebie w pozycji zasłony. Nie może się schylać – pomyślał Abdel. Ta jego zbroja może być jednak jego słabością. Abdel zerwał się na nogi, splunął i znów ruszył na brata. Abdel zamierzał zaszarżować i ściągnąć zasłonę Sarevoka w górę, następnie wśliznąć mu się pod nogi i zaatakować od dołu, gdzie był podatny na ciosy. Ale w rumorze bitwy nie usłyszał, jak jego brat szybko mruczy inkantację. Sarevok puścił nagle miecz, który zawisł przed nim w powietrzu, jakby wisząc na niewidzialnej linie. Jego palce wykonywały w powietrzu skomplikowane gesty. Abdel instynktownie rzucił się na ziemię i zasłonił twarz ramieniem. Ściskając mocno miecz przy sobie przeturlał się po podłodze i skulił, kiedy przestrzeń pomiędzy nimi wybuchła jaskrawą tęczą wielokolorowego światła. Magiczna energia płynęła z palców Sarevoka, formując się przed nim w trójkątny, prawie trójwymiarowy wzorzec, który
przeleciał tuż nad głową Abdela. Rozległy się wrzaski, odgłosy skwierczenia i fala smrodu palącego się ciała, co musiało być rezultatem czaru Sarevoka. Mnisi i Płomienne Pięści umierały razem. Ból przeszył plecy Abdela, następnie sparzył jego bok, ale wstał i pobiegł, biorąc szeroki zamach na lewy bok brata. Kolczuga skwierczała, lecz Abdel wiedział, że zginie, jeśli nie zmusi się do zignorowania tego dźwięku, bólu i rany, bez względu na to jak poważnej. Abdel nie znał żadnych czarów i nie miał żadnych asów w rękawie. Jeśli miał zabić Sarevoka – a teraz był zmuszony to zrobić – musiałby go zabić ręcznie. Kiedy powtórnie zbliżył się do Sarevoka, odniósł wrażenie, że jego brat zdziwił się, iż przeżył jego palący czar. Abdel wykorzystał przewagę, jaką dawało mu półsekundowe wahanie brata i ciał mocno w jego szyję, mając nadzieję zakończyć walkę szybko i definitywnie. Dłonie Sarevoka zacisnęły się na rękojeści jego miecza i obrócił się wprost na atak. Abdel zachłysnął się z zaskoczenia i bólu, kiedy to ich ręce, a nie ostrza spotkały się w powietrzu. Siła uderzenia wbiła jeden z półcalowych kolców wystających z rękawicy Sarevoka w wierzch lewej ręki Abdela, rozrywając skórę i kość. Oba ich miecze poszybowały w górę, w gęste od bitwy powietrze sali. Sarevok zaklął i cofnął się kilka kroków, rzucając spojrzenie na swój opadający miecz. Wyciągnął rękę, aby go złapać. Abdel, który zamierzał zrobić to samo, rzucił się na brata całą masą swego ciała. Usłyszał, jak od zderzenia Sarevok traci dech i obaj zwalili się na podłogę. Sarevok przekręcił Abdela wokół siebie jednym płynnym ruchem, który wyrzucił wielkiego najemnika w powietrze. Miecz Sarevoka uderzył o bruk posadzki kilka kroków dalej i upadł u stóp piechura Płomiennej Pięści, obserwującego walkę dwóch braci z oczami rozszerzonymi ze strachu. Ręka Abdela znalazła rękojeść pałasza, kiedy usłyszał, jak brzdęknął o kamienie tuż obok. Wylądował na kolanach i podniósł miecz akurat na czas, by zablokować silne uderzenie pięścią od ciągle turlającego się Sarevoka. Abdel wstał dysząc, trzymając miecz przed sobą, gotów na wszystko. Odsunął się dwa kroki od brata, który zrobił to samo. Sarevok spojrzał w bok i rzucił się do piechura, który patrzył na szarżę skamieniały z przerażenia. Abdel krzyknął, aby uciekał, ale mężczyzna nadal stał. Sarevok zagarnął miecz z ziemi i jednym ruchem wypruł żołnierzowi flaki, po czym już pędził ku Abdelowi, nim martwe ciało żołnierza upadło na ziemię. Abdel rozpoznał w sposobie walki Sarevoka wiele swoich instynktów. Myśl, że obaj odziedziczyli po swym piekielnym ojcu wspólne cechy obezwładniła go na moment i Sarevokowi udało się odciąć mu czubek prawego ucha. Ból był jak kubeł parzącej wody wylany na twarz Abdela i równie skuteczny jak kubeł zimnej wody dla otrzeźwienia. Odpowiedział Sarevokowi gradem ciosów – z boku, z tyłu, z góry, z dołu, z boku i z powrotem – a Sarevok pod ich naporem cofnął się krok w tył.
Wszystko dalej potoczyło się tak, że Abdelowi wydawało się resztą jego życia. Nie czuł zmęczenia, był ponad wyczerpaniem – walczył o życie i nie mógł pozwolić sobie na najlżejsze zawahanie. Teraz było to dla niego tak obce, jak byłaby myśl o pozostawieniu Sarevoka przy życiu. Abdel znów natarł i Sarevok cofał się w desperacji, choć Abdel ani razu go nie zranił. Za to Sarevokowi udało się go trafić, ale tylko płytko, gdyż siła ciosu wytraciła się na schlapanej krwią kolczudze. Dźwięki bitwy wokół nich zaczęły cichnąć, ale żaden z nich nie zwracał na to uwagi. Nagle błysnęło skądś błękitno-białe światło, rozległ się nieznośny huk gromu, rozniósł się smród ozonu i chór wrzasków. Abdel musiał szybko uskoczyć, by uniknąć nadepnięcia na odciętą głowę, która potoczyła się między nich. – Zabij mnie! – krzyknął Sarevok. – Zabij mnie, jeśli potrafisz, bracie! Jeszcze jedna śmierć dla chwały naszego ojca, który powstanie powtórnie na krew zamordowanych! – Nie! – krzyknął ktoś za plecami Abdela. To był Angelo. Abdel zobaczył człowieka w kaftanie z herbem Płomiennej Pięści, który na nich ruszył, po czym zawahał się, patrząc na Angelo. Książę wiedział. Rozumiał, że to była sprawa między braćmi. Abdel już wiedział, że Żelazny Tron został pokonany, wojna uniknięta, a bitwa, która nigdy nie wyglądała jak bitwa, wygrana. To dało mu siłę, której potrzebował – akurat tę jej odrobinę – i jego następny cios okazał się zbyt mocny nie tyle dla Sarevoka, co dla jego miecza. Dwuręczny miecz Sarevoka rozprysnął się na odłamki błyszczącej czarno stali. Abdel nie tracił czasu, natychmiast podniósł wysoko nogę i naparł stopą na pierś brata, miażdżąc go jak robaka. Sarevok grzmotnął o podłogę, a jego zbroja zachrzęściła w proteście. Kiedy Abdel siadł na piersi brata, obrócił miecz w dłoni ostrzem do dołu i naparł z całej siły. Koniec ostrza przebił pancerz na piersi Sarevoka. Abdel przekręcił ostrze tak, by skierowało się końcem na szyję brata i już miał pchnąć, kiedy nagle zawahał się, spocony, zdyszany, skrwawiony. Cały gniew i wszystkie emocje, żal i wątpliwości opuściły go. – Możesz nie akceptować daru naszego ojca, bracie, ale są inni – tacy jak ja – którzy będą. – Więc ich też znajdę, bracie – odparł Abdel, przyrzekając to w imię pamięci Jaheiry. – I zamordujesz ich? – zapytał Sarevok. Żółty blask jego oczu przygasał, jakby w oczekiwaniu śmierci. – Tak jak mnie teraz? Wystarczająco wiele śmierci i Bhaal odrodzi się. Mnie nie udało się sprowadzić go moją wojną, ale może tobie się uda twoją. Krew naszego ojca naprawdę płynie w twoich żyłach. – Tak – powiedział miękko Abdel – Jeszcze ten jeden raz. Naparł całym ciałem na ostrze i pchał tak długo, dopóki Sarevok nie umarł.