230 56 15MB
Polish Pages 685 Year 1987
JERZY PERTEK
Wielkie dni małej floty
Książki JERZEGO
PERTKA
o Polakach na morzu w latach II wojny światowej
Wielkie dni małej floty Druga mała flota Pod obcymi banderami
JERZY PERTEK
Wielkie dni małej floty WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
Okładkę, wyklejkę i rysunek na stronie tytułowej projektował ADAM WERKA Mapki i szkice wg projektu JERZEGO PERTKA wykreślił LUDWIK FIJAŁ Sylwetki okrętów wykonali MIECZYSŁAW KULIG1EWICZ STANISŁAW WOŹNIAK Dane techniczne okrętów opracowali MIECZYSŁAW KUL1GIEWICZ JERZY PERTEK Dotychczasowe wydania książki: wyd. 1 — 1946 wyd. II — 1947 wyd. III - 1958 wyd. IV — 1959 wyd. V — 1962 wyd. VI — 1967 wyd. VII - 1972 wyd. VIII - 1976 wyd. IX - 1981 wyd. X - 1987
© Copyright by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987 ISBN 83-210-895-X
JERZY PERTEK
Wielkie dni małej floty WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE POZNAŃ 1990
Pewnego jesiennego wieczoru, gdy zmachany wró ciłem z objazdu rozlewisk dolnej Odry na tym samym „Batorym”, który przerwał blokadę Helu w r. 1939, i marzyłem o marynarskim śnie „bez snów'", znalazłem na biurku nadesłaną odbitkę „Wielkich dni małej flo ty". Zamiary wzięły w łeb, do świtu pozostaliśmy we troje: ja, fajka i książka... Z przedmowy Włodzimierza Steyera do pierwszego i drugiego wydania tej książki
Marynarzowi polskiemu, który nie szczędził krwi ani życia w walce o Polskę silną na morzu
zniknęły z okien i półek księgarskich, a potem przez ponad dziesięć długich lat były praktycznie nieosiągalne, często nawet w publicznych księgozbiorach. Dochodzące raz po raz do autora sygnały o ,,zaczytanych” bądź „wypożyczo nych” z bibliotek szkolnych i publicznych na wieczne nieod danie egzemplarzach świadczyły najlepiej, że ta sławiąca wojenny epos polskiego marynarza ,,kochana książka” (jak napisał do autora znany publicysta i działacz morski, Bene dykt Krzywiec, brat jednego z bohaterów obrony Wybrzeża w 1939 r. ówczesnego por. mar. Wacława Krzywca) zosta ła gorąco przyjęta przez Czytelników, i to nie tylko przez ludzi uczuciowo mocno związanych z Polską Marynarką Wojenną, ale i przez ,,zwykłych odbiorców”, a przede wszystkim przez młodzież. Duża poczytność towarzyszyła książce także i wtedy, gdy ukazało się trzecie — blisko trzykrotnie rozszerzone w stosunku do pierwodruku — wydanie, zawierające duży ze staw zdjęć, a także przypisy, indeks i dodatek z sylwetkami oraz danymi techniczno-taktycznymi okrętów. Nastąpiły kolejne edycje, w tym dwie w masowych nakładach (jedna z nich w ramach tzw. Biblioteki Powszechnej), a powodze nie książki, za którą autor otrzymał wiele wyróżnień, m.in. bardzo cenioną Nagrodę Ministra Obrony Narodowej, wca le nie słabło. Z radością autor widzi, że jego wielkie zafas cynowanie działalnością naszej Marynarki Wojennej w la tach 1939 — 1945 udzieliło się także Czytelnikom, zwłaszcza reprezentantom młodego pokolenia. Jak zaś wynika z otrzymywanej korespondencji, lektura ,, Wielkich dni malej floty” zachęciła wielu z nich do obrania służby pod bialo-czerwoną banderą. Był to niezamierzony, ale tym cen niejszy dla autora efekt działania książki i dowód, że wy warła ona spory wpływ na kształtowanie świadomości mło dych odbiorców i że zapadła im głęboko w serca. W siódmym wydaniu zostały dokonane dalsze zmiany tekstowe i ilustracyjne. Na szersze uwzględnienie rezulta tów badań obrony Wybrzeża, opublikowanych w drugim wydaniu doskonałego dzieła Andrzeja Rzepniewskiego*, a także publikacji szwajcarskiego autora Hansa R. Bachmanna, który pierwszy uwzględnił — zachowując przy tym da* Dokładne dane bibliograficzne tej i innych wymienionych tu pozy cji figurują w „Zestawieniu ważniejszych źródeł i literatury”, za tekstem, s. 524.
8
leko posunięty obiektywizm i nie ulegając propagandowym wydźwiękom zachodnioniemieckiej literatury — nie wyko rzystane dotąd źródła, a zwłaszcza dzienniki zdarzeń bojo wych organów dowódczych i okrętów Kriegsmarine, było wówczas już zbyt późno. Zasadniczą innowacją stało się dodanie rozdziału obejmującego dzieje Marynarki Wojennej w głębi lądu, a więc urzędów i instytucji oraz flotylli rzecz nych, w wojnie 1939 roku. Również i one zostały wciągnię te w wir wojennych wydarzeń, a chociaż nie odegrały w nich większej roli, to jednak zasługują na upamiętnienie również na stronicach tej książki. W poprzednich wyda niach ,,Wielkich dni malej floty” śródlądowa działalność Marynarki Wojennej była niesłusznie pominięta, usprawied liwieniem jest jednak w znacznej mierze fakt, iż sprawy te przez długie lata były mało znane. Dopiero informacje o lo sach polskich okrętów rzecznych, zebrane przez Mieczysła wa Kuligiewicza, a zwłaszcza jego pionierskie publikacje o walkach Oddziału Wydzielonego rzeki ,,Wisły”, jak rów nież podjęte przez autora badania wrześniowej działalności Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej i walk batalio nu morskiego w bitwie pod Kockiem umożliwiły próbę na szkicowania udziału Marynarki Wojennej w akcjach w głę bi lądu w wojnie obronnej 1939 roku. W dalszych partiach siódmego wydania wprowadzono tylko nieliczne uzupełnienia i poprawki, wydatnie natomiast wzbogacono materiał ilustracyjny. Oprócz niektórych no wych mapek i zdjęć książkę wyposażono znowu w dodatek zawierający sylwetki oraz dane taktyczno-techniczne pol skich okrętów, włącznie z opracowanymi przez Mieczysła wa Kuligiewicza sylwetkami niemal wszystkich jednostek rzecznych, posiadanych przez Polskę w 1939 roku. W ostatnich wydaniach nie zaszły żadne zmiany. Książka osiągnęła już tak wielką objętość, że trzeba było zrezygno wać z nowego opracowania rozdziału o obronie Wybrzeża, gdyż wykorzystanie wspomnianych uprzednio oraz najnow szych publikacji na ten temat doprowadziłoby do dalszego rozszerzenia tekstu. Dlatego autor postanowił niektóre za gadnienia polsko-niemieckiej wojny 1939 roku, jak i dzia łalność polskiej floty na Zachodzie, omówić w oddzielnej książce, która stanowi niejako rozszerzenie ,, Wielkich dni malej floty”. Znalazły się w niej także: rozdział dotyczący losów oficerów i marynarzy, którzy z Helu, Oksywia czy
9
Kocka poszli do niewoli i resztę wojny spędzili za drutami jenieckich obozów, rozdział poświęcony przeżyciom mary narzy w latach okupacji, dalej — ich udziałowi we francu skim ruchu oporu i w dużej mierze z tym związanym opera cjom polskich kutrów gibraltarskich. Nowa książka omawia również pamiątki wielkich dni naszej malej floty w postaci pomników i tablic pamiątkowych rozsianych po świecie, głównie jednak w Wielkiej Brytanii i Polsce. Ponadto autor dołączył w formie aneksu jak najpełniejszą listę oficerów i marynarzy poległych i zmarłych w latach 1939—1945 za równo podczas działań wojennych, jak i w niewoli oraz w toku okupacji. Nowa, zapowiadana już od dawna, a niedawno wydruko wana publikacja ukazała się pod związanym z niniejszą książką (której ma stanowić niejako drugą część) tytułem ,,Mała flota wielka duchem". Powracając zaś do ostatnich wydań ,,pierwszej części”, to ujednoliceniu uległy szkice i mapki, które wyszły teraz spod ręki jednego kreślarza. Tekst książki jest natomiast — z niezależnych od autora i wydawnictwa przyczyn technicznych — przedrukiem trzech poprzednich wydań. Garść istotnych poprawek merytorycz nych oraz odpowiadający obecnemu stanowi naszej wiedzy skrótowy opis działań polskich okrętów podwodnych na Morzu Śródziemnym zostały z tychże względów umieszczo ne — w formie uzupełnienia — na końcu książki. Habent sua fata libelli — i odnosi się to także do ,,Wielkich dni małej floty”. Dlatego też na zakończenie au tor raz jeszcze chciałby podziękować wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób pomogli mu, czynnie lub biernie (tu mo wa o autorach zacytowanych relacji) w pracy nad niniejszą książką na przestrzeni czterdziestu kilku lat. Szczególnie zaś — swej Żonie, towarzyszącej mu i dzielącej radości i troski pisarza od zarania jego twórczości, rozpoczętej właś nie ,,Wielkimi dniami malej floty”.
I. Zarys działalności Polskiej Marynarki Wojennej w latach 1939-1945
A
tlantyk i morza oblewające Europę były w II wojnie świa towej widownią zaciekłych zmagań toczonych przez floty alianckie z flotami państw osi Berlin—Rzym, a zwłaszcza z niemie cką U-Bott-Waffe. Właśnie bowiem od floty podwodnej spodziewali się hitlerowcy powtórzenia, i to z jeszcze lepszym skutkiem, suk cesów z I wojny światowej, kiedy niszcząc miliony ton statków handlowych, U-Booty omal nie doprowadziły do załamania potęgi morskiej Wielkiej Brytanii. W ostatniej wojnie ponownie nie miecka flota podwodna osiągała wielkie sukcesy w zmaganiach określonych mianem „bitwy o Atlantyk”, a liczne „wilcze stada” U-Bootów prowadzących wojnę podwodną „bez ograniczeń”, nie rzadko w okrutny sposób, omal nie urzeczywistniły groźby Hitle ra, że „każdy statek płynący przez Atlantyk z Anglii i do Anglii będzie bezlitośnie storpedowany”. Walka z niemieckimi okrętami podwodnymi należała do naj cięższych i najżmudniejszych, bo całe lata utrzymywała aliantów w najwyższym napięciu i gotowości bojowej, największych żą dała poświęceń, a przy tym — jak mało która — nie obfitowała w głośne sukcesy i wiekopomne zwycięstwa. Nie było tych zwy cięstw, bo walka z U-Bootami swym charakterem różniła się od
11
dawnych wielkich bitew toczonych przez pancerniki i krążowniki, gdyż hitlerowcy bitew takich raczej unikali. Nie było wielkich sukcesów, a jeśli się nawet zdarzały, to z różnych przyczyn w to ku wojny przeważnie ich nie ogłaszano. Częstym natomiast udzia łem floty alianckiej były dotkliwe, bolesne straty, choć również nie zawsze je ogłaszano. Ale straty te nie były ponoszone na próżno i po przetrzymaniu tragicznego okresu roku 1942 z każ dym dniem i miesiącem sytuacja nie tylko się nie pogarszała, ale wręcz przeciwnie, polepszała się powoli, lecz stale, prowadząc raz obraną drogą do ostatecznego zwycięstwa. W walce tej najdłużej, bo od 1 września 1939 roku bez przerwy, brała udział nieliczna Polska Marynarka Wojenna. Mała liczbą walczących okrętów, wielka ich sukcesami, uzyskanymi na wszyst kich morzach i we wszystkich kampaniach: w roku porażek i zwątpień, w latach najcięższych zmagań o życie całej ludzkości, wreszcie w najtrudniejszej operacji lądowo-morskiej tego czasu — inwazji, od której prowadziła droga do triumfalnego końca. I lo dowate wody podbiegunowe, i ciepłe fale Adriatyku, burzliwa Zatoka Biskajska i Morze Tyrreńskie, bezkresne przestrzenie Oceanu Atlantyckiego i usiane tysiącem skalistych wysepek Mo rze Egejskie — wszystkie te akweny oglądały polskie okręty. Wy konywały one na nich dziesiątki i setki operacyj konwojowych, przemierzając także i najniebezpieczniejsze ze wszystkich drogi śmierci konwojów: z Anglii do radzieckich portów arktycznych, a z Gibraltaru i Aleksandrii do stawiającej niezłomny opór ma leńkiej Malty. Na wodach tych polskie okręty podwodne robiły dalekie wypady, szybkie ścigacze — nocne rajdy. Nie dane było polskim okrętom zwyciężać na szmaragdowych wodach Bałtyku, zwyciężały za to gdzie indziej: w kanale La Manche, koło Islandii i na Morzu Śródziemnym. Zwyciężając ponosiły też straty. Chlubnym świadectwem udziału Polskiej Ma rynarki Wojennej wszędzie, gdzie toczono bój o wolność całego pokój miłującego świata są groby na dnie wód: i ten pod Narvikiem, gdzie leży „Grom” — nasz najpiękniejszy kontrtorpedowiec, i ten koło Skagerraku, gdzie spoczął legendarny już „Orzeł”, grób „Kujawiaka” niedaleko Malty i inne. Cały świat z niedowierzaniem patrzył z początkiem wojny na polskiego żołnierza, wysnuwając z szybkiego końca kampanii
12
wrześniowej błędne wnioski. Z niedowierzaniem patrzyła na na szych marynarzy „panująca na morzach” Anglia. Niedowierzanie przemieniło się jednak rychło 'w zdumienie, a zdumienie — w po dziw! Tak, bez przesadnej miłości własnej — w podziw! Mała liczebnym stanem, jednak wielka ożywiającym ją niezłomnym duchem była Polska Marynarka Wojenna. Nic też dziwnego, że polscy marynarze znaleźli się już w pierwszych latach wojny na ustach wszystkich. Raz zdobytego imienia, raz wywalczonego uznania i zaufania do końca wojny okazali się godni. „Dumny jestem, że okręt ten znajdował się pod mymi rozka zami” — powiedział o „Błyskawicy” jeden z wybitnych admira łów brytyjskich. Nie jest to bynajmniej wypowiedź odosobniona. Zacytować by ich można dziesiątki. Załoga „Pioruna” otrzymała niezliczoną ilość depesz gratulacyjnych i listów od ludzi różnych narodo wości, godności i wieku, którzy w ten sposób zamanifestowali swój podziw dla bohaterskiego okrętu, jego dowódcy i załogi po słynnej już walce z niemieckim kolosem „Bismarckiem”. Mała liczbą walczących okrętów, wielka ich czynami była Pol ska Marynarka Wojenna. Znany angielski historyk morski prof. Brian Tunstall powiedział o niej: „Ze wszystkich flot Zjednoczonych Narodów żadna nie wal czyła lepiej w warunkach najwyższych trudności operacyjnych niż Polska Marynarka Wojenna”. A oto zarys działalności Polskiej Marynarki Wojennej od ro ku 1939 do 1945. W chwili wybuchu wojny na siły Polskiej Marynarki Wojen nej składały się: nieliczna, obejmująca zaledwie kilkanaście no woczesnych i pełnowartościowych okrętów wojennych, flota z ba zami na Oksywiu i Helu, trzy bataliony piechoty morskiej, ba zujący w Pucku dywizjon wodnosamolotów oraz kilka dywizjo nów artylerii nadbrzeżnej i przeciwlotniczej. Zrozumiałe, że nie była to siła zdolna do stawienia skutecznego oporu w walkach nadbrzeżnych w obronie Gdyni i Półwyspu Helskiego (mimo za silenia jej przez brygadę Obrony Narodowej i baon KOP-u), a tym bardziej na morzu wobec olbrzymiej przewagi niemieckiej. Przeznaczona do działań przeciwko Polsce część niemieckiej floty pod dowództwem Komendy Grupy Wschód z dowódcą
13
generałem-admirałem Albrechtem (siedziba w Świnoujściu) — składała się: z dwóch starych pancerników „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”, eskadry lekkich krążowników („Nürnberg”, „Leip zig” i „Köln”), dwóch flotylli nowoczesnych kontrtorpedowców*, dwóch flotylli ścigaczy, okrętów towarzyszących, nowo czesnych i starych poławiaczy min oraz kutrów trałowych — łącznie przeszło 60 mniejszych okrętów, dalej z uzbrojonych pa rowców i kutrów rybackich w roli pomocniczych poławiaczy min i wreszcie silnego zespołu lotnictwa wybrzeża. Pancernik „Schleswig-Holstein” rozpoczął działania wojenne, ostrzeliwując Westerplatte; wkrótce potem odbył się nalot nie mieckich bombowców na bazę wodnosamolotów w Pucku i na port gdyński. W czasie nalotu na Puck zginął jako pierwszy oficer Marynarki Wojennej dowódca Morskiego Dywizjonu Lot niczego, komandor porucznik Edward Szystowski. Zgrupowane w porcie oksywskim okręty wyszły wtedy na pełne morze, tak że następny nalot przyniósł w rezultacie zatopienie na Oksywiu tyl ko dwóch starych okrętów — „Mazura” i Nurka”. Po południu tego dnia ponowny nalot niemieckich bombowców skierowany został na okręty, które opuściły Oksywie, a głównym celem ataku był ORP „Gryf”. Mimo zaciekłej obrony przeciwlotniczej, prowa dzonej także przez kontrtorpedowiec „Wicher” i poławiacze min, jedna z bomb eksplodowała tuż przy burcie „Gryfa” i spowodo wała dotkliwe straty (jednym z zabitych był dowódca okrętu komandor podporucznik Kwiatkowski). „Mewa” została ciężko uszkodzona, tak że z trudem doholowano ją do portu helskiego. Przez cały następny dzień port na Helu i znajdujące się w nim okręty były celem bezskutecznych ataków niemieckich bombow ców. Dnia 3 września rozgrywała się walka artyleryjska między dwoma niemieckimi kontrtorpedowcami „Gryfem”, „Wich * Termin kontrtorpedowiec jest dziś anachronizmem, gdyż od dawna okręt tej klasy nazywany jest niszczycielem. Ponieważ jednak w latach 1939—1945 w polskiej terminologii urzędowej, prasie, wydawnic twach, a także w cytowanych tu relacjach używano pierwszego terminu, więc i autor używa raczej słowa kontrtorpedowiec niż niszczy ciel. To samo odnosi się też do innych terminów, z których przykładowo można wymienić takie, jak poławiacz min lub trawler, bo i tak mówiono dawniej na okręt nazywany dziś trałowcem, albo tanko wiec — dziś zbiornikowiec.
14
rem” i baterią lądową. „Gryf” został trafiony, jednakże walka skończyła się zwycięsko. Niemieckie kontrtorpedowce zostały rychło nakryte celnymi salwami i jeden z nich odniósł tak po ważne uszkodzenia, że stracił zdolność manewrową i musiał zo stać odholowany do Piławy. Dnia 3 września dopełnił się jednak los polskich okrętów na Helu. Ciężkie naloty niemieckich bom bowców atakujących falami doprowadziły do tak poważnych uszkodzeń obu okrętów, że „Wicher” przewrócił się na burtę, a „Gryf” osiadł na dnie portu i spłonął. Tymczasem ciężkie walki staczały wojska lądowe broniące Gdyni. Otoczone ze wszystkich stron przez przeważające siły niemieckie, ostrzeliwane przez niemieckie pancerniki i okręty mniejsze, bombardowane przez silne lotnictwo oddziały polskie pod dowództwem pułkownika Dąbka zmuszone zostały do wy cofania się na Kępę Oksywską. Rozpoczęły się siedem dni trwa jące walki o Oksywie. Zginął dowódca baonu morskiego koman dor podporucznik Horyd. Dnia 19 września w beznadziejnej sy tuacji pułkownik Dąbek, po wyczerpaniu wszelkich możliwości obrony, nakazał zaprzestać walki, by uniknąć niepotrzebnego już przelewu krwi, a sam odebrał sobie życie. Działalność polskich okrętów podwodnych w czasie kampanii wrześniowej nie przysporzyła im, niestety, żadnych sukcesów. Okręty te musiały działać w wyjątkowo trudnych warunkach, nie mogąc korzystać z jedynej posiadanej bazy, pozostającej stale pod obserwacją i ostrzałem niemieckiego lotnictwa. Walcząc na morzu z niemieckimi jednostkami morskimi, nie mogły za pomnieć ani na chwilę o niebezpieczeństwie grożącym ze strony niemieckich samolotów. Najnowszy okręt, „Sęp”, poważnie uszko dzony od detonacji bomb głębinowych, skierował się w połowie września do Szwecji i wpłynął 17 września do portu w Nynashamn, gdzie został internowany. Podobnie uszkodzony „Ryś” wpłynął do portu helskiego, gdzie po zamaskowaniu poddany zo stał naprawie, doprowadzającej go do stanu umożliwiającego — zdawałoby się — dalszą akcję. W praktyce jednak okręt nadal nie był w stanie sprawnie działać. W tych warunkach nie było oczy wiście mowy o szansach uzyskania jakiego bądź sukcesu. Nie lepiej przedstawiała się sprawa ze „Żbikiem” i ten trzeci okręt podwodny spotkał również podobny los: internowanie w Szwecji.
15
„Wilk” i „Orzeł” zapisały inną kartę w historii kampanii wrze śniowej. „Wilk”, wielokrotnie atakowany i nawet uszkodzony wyruszył 12 września na zachód i mimo natknięcia się na nie mieckie kontrtorpedowce szczęśliwie przedostał się 15 września przez Sund i w kilka dni później dotarł do Anglii. „Orzeł” na tomiast wyruszył na początku drugiej dekady września w kie runku przeciwnym — na wschód, aby wyokrętować w Tallinnie chorego dowódcę. Został tam jednak z pogwałceniem prawa mię dzynarodowego internowany, pozbawiony map, przyrządów na wigacyjnych i częściowo uzbrojenia. Mimo starannego pilno wania okrętu zastępca dowódcy, kpt. mar. Grudziński zadecy dował ucieczkę, którą przeprowadzono w dniu 18 września. Po siedemnastodniowym patrolu na Bałtyku, pozbawiony słodkiej wody, posługując się rysowanymi z pamięci przez oficera nawi gacyjnego mapami przedostał się „Orzeł” szczęśliwie przez Sund i dotarł 14 października do Anglii. Tymczasem w Polsce, na Wybrzeżu, rozpoczęło się 9 września oblężenie Helu, które trwało ponad trzy tygodnie. Niemieckie ataki lądowe wsparte zostały przez eskadry lotnicze oraz pan cerniki „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”, eskortowce i mniej sze okręty. Trzy tygodnie walczyła załoga tego ostatniego ba stionu nad polskim morzem, którego siłę — wbrew przesadnej niemieckiej nazwie Seefestuftg Hela — tworzyły nie fortyfikacje pancerne, bo takich na Helu nie było, ale doskonałe morale pol skich marynarzy. Uszkodzony został „Schleswig-Holstein” oraz liczne mniejsze jednostki. Dokonała tego nowoczesna bateria 152 mm kapitana Przybyszewskiego oraz inne baterie helskie lżejszego kalibru, łącznie z przeniesionymi na ląd działami za topionego „Gryfa”. Dzielnie wypełniały postawione im zadania małe „ptaszki” (trałowce), które wspierały ogniem swej artylerii walczące jeszcze wtedy na Płycie Oksywskiej wojska i zamino wały w nocy wody Zatoki Gdańskiej pomimo patroli przeważa jących sił wroga. Ale i one w połowie września ulec musiały zmasowanym nalotom niemieckich bombowców. Helskie baterie przeciwlotnicze zapisały na swoim koncie 36 samolotów niemiec kich. Wszystko to jednak nie było w stanie odmienić ostatecz nego losu Helu. Dopiero jednak w dniu 1 października, kiedy już cały kraj zajęty był przez Niemców i dalsza walka stała się
16
bezcelowa, nawiązane zostały rozmowy kapitulacyjne, a 2 paź dziernika Hel kapitulował. Przybyły na wody brytyjskie dywizjon kontrtorpedowców, w składzie: „Błyskawica”, „Grom” i „Burza”, rozpoczął rychło swą działalność bojową. Dnia 4 września dowódca dywizjonu, kmdr por. Roman Stankiewicz, złożył wizytę ówczesnemu pierw szemu lordowi admiralicji, Winstonowi Churchillowi, i pierwsze mu lordowi morskiemu, admirałowi floty Sir Dudley owi Pc un do wi. W wyniku rozmów okręty polskie rozpoczęły działalność u boku Royal Navy. Dnia 7 września nastąpiło pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem: kontrtorpedowiec „Błyskawica” zaatakował bombami głębinowymi na Morzu Hebrydzkim pierwszy w +ej woj nie niemiecki okręt podwodny i uszkodził go. „Błyskawica” eskor towała też transportowiec z pomocą wojenną dla Polski, je dnakże niepomyślny przebieg kampanii wrześniowej położył kres tej wyprawie już w Gibraltarze. W następnych miesiącach wszy stkie polskie okręty stacjonujące w Wielkiej Brytanii (do kontr torpedowców doszły okręty podwodne „Wilk” i „Orzeł”) brały udział w operacjach patrolowych i konwojowych. Zawarty zaś 18 listopada 1939 roku w Londynie między rządami Polski i Anglii układ uregulował warunki współpracy Polskiej Marynar ki Wojennej z Royal Navy i zapewnił stronie polskiej dopływ okrętów i załóg. Rozpoczęta 9 kwietnia 1940 roku agresja hitlerowska w Da nii i Norwegii pociągnęła za sobą powstanie nowego frontu walki. Kampania norweska przyniosła dalsze sukcesy polskim okrętom, ale także i pierwsze straty poniesione przez naszą flotę wojenną na obczyźnie. W przeddzień rozpoczęcia niemieckiej in wazji w Norwegii ORP „Orzeł” zatopił duży niemiecki trans portowiec „Rio de Janeiro” ze sprzętem pancernym i trzystu żołnierzami. Kontrtorpedowce „Grom” i „Błyskawica” wzięły nad wyraz skuteczny udział w akcji przeciwko pozycjom nie mieckim w rejonie Narviku, jednakże w walce z nieprzyjaciel skim lotnictwem „Grom” został trafiony dwoma bombami lotni czymi i zatonął 4 maja we fiordzie Narvik, przy czym zginęło 59 członków załogi. „Błyskawica” kontynuowała akcję i odpierała zwycięsko liczne ataki nieprzyjacielskiego lotnictwa, podobnie iak trzeci nasz kontrtorpedowiec „Burza”. Także i polska flota han-
17
dlowa była reprezentowana w kampanii norweskiej, przy czym i tu mamy do zanotowania bolesną stratę: 14 maja zatonął- tra fiony'bombami lotniczymi, również niedaleko Narviku, nasz naj nowszy transatlantyk — służący jako transportowiec — „Chro bry”. W tym czasie rozwija się już nowa ofensywa wojsk hitle rowskich. Łamiąc neutralność Holandii i Belgii, Wehrmacht ru-. szył do natarcia na Zachodzie. Wojna rychło przeniosła się na teren Francji i aliancki front pękł pod naporem pancernych dywizji Hitlera. Brytyjski korpus ekspedycyjny i część wojsk francuskich wycofały się do portów nad kanałem La Manche. Rozpoczęła się głośna później ewakuacja do Anglii, przeprowa dzona głównie w portach Calais i Dunkierka. Udział wzięły w tej operacji nasze kontrtorpedowce „Burza” i „Błyskawica”, przy czym „Burza” działała poci Calais i tam w walce z niemiec kimi samolotami odniosła uszkodzenia, a „Błyskawica” pod Dun kierką; uratowała tam załogę zatopionego francuskiego kontr tor pedowca i odholowała do Anglii ciężko uszkodzony kontrtorpedowiec brytyjski „Greyhound” — siostrzany okręt wsławionego później „Garłanda”. W dniu 8 czerwca nie powrócił z patrolu przeprowadzanego na Morzu Północnym u wylotu Skagerraku nasz najsłynniejszy okręt podwodny „Orzeł”. C?ła jego załoga łącznie z kapitanem Grudzińskim znalazła grób na dnie morza. Stratę tę pomścił ORP „Wilk” taranując nieprzyjacielski okręt podwodny, a „Orła” za stąpił nowo otrzymany od Wielkiej. Brytanii okręt podwodny „Sokół”. W czerwcu 1940 roku wojna przeniosła się w rejon Morza Śródziemnego, gdyż faszystowskie Włochy wypowiedziały wojnę Francji i Anglii, i to w nader krytycznej dla aliantów chwili największych sukcesów niemieckich we Francji. Francja skapi tulowała, ale Wielka Brytania kontynuowała wojnę, mając u bo ku rządy i siły zbrojne pokonanych przez Niemców państw. W +akich okolicznościach rozpoczął się nowy okres w dziejach Polskiej Marynarki Wojennej: akcje jej okrętów na Morzu Śródziemnym, zapoczątkowane udziałem świeżo otrzymanego od Royal Navy kontrtorpedowca ..Garland” w walkach z flotą włoska.
18
Oprócz „Sokola” i „Garlanda” także i inne obce okręty za siliły Polską Marynarkę Wojenną. Były to przejściowo przez naszą flotę po upadku Francji przejęte jednostki francuskie: kontrtorpedowiec „Ouragan” — typu zbliżonego do naszej „Bu rzy”, patrolowce „Medoc” i „Pomerol”, dwa ścigacze oraz dwa naście małych holenderskich i belgijskich kutrów. (Jeden z tych okrętów — patrolowiec „Medoc” — zatonął od torpedy lotniczej pod koniec listopada 1940 r. Zginął wtedy jego dowódca, od znaczony wysokim orderem brytyjskim Distinguished Service Order, komandor Roman Stankiewicz). W niedługim czasie okrę ty te zostały zwrócone, natomiast w skład polskiej floty weszły trzy ścigacze („S-l”, „S-2” i „S-3”) oraz nowy kontrtorpedowiec, ORP „Piorun”. „Burza”, „Garland” i trzy nowo otrzymane ścigacze wzięły w październiku udział w bombardowaniu niemieckiej bazy we francuskim porcie wojennym Cherbourg, a pod koniec tego mie siąca „Burza” uczestniczyła w ratowaniu wielkiego tri nsportowca „Empress of Britain”. Z początkiem 1941 roku wszedł do służby ORP „Piorun”, a na wiosnę „Krakowiak” i „Kujawiak”, dwa eskortowce z serii bu dowanych przez Anglię kilkudziesięciu jednostek do ochrony konwojów. „Piorun” odznaczył się w tym czasie w szc^e^ólnj sposób, biorąc udział w pościgu i walce z największym niemiec kim pancernikiem „Bismarckiem”, „Krakowiak” zaś i „Kujawiak” uczestniczyły pod koniec roku w słynnym rajdzie na Lofoty. Se rię wielkich sukcesów zanotował „Sokół”, torpedując m. in. 28 października 1941 roku włoski krążownik pomocniczy, a 19 li stopada wdzierając się do silnie strzeżonej zatoki Navarino, gdzie zatopił kontrtorpedowiec typu „Aviere” i jeden transportowiec. Także i rok 1942 obfitował w liczne sukcesy polskich okrę tów, ale nie wolny był też od strat. Dalsze liczne sukcecy od niósł „Sokół”, który nadal działał na Morzu Śródziemnym, bazu jąc w La Valletta na Malcie. Mniej natomiast szczęśliwy był nieco większy okręt podwodny „Jastrząb”, który zginął w maju na wodach podbiegunowych, na trasie konwoju do ZSRR. Na tej samej trasie w okresie dużego nasilenia ataków na konwoje doznał w tymże miesiącu poważnych uszkodzeń ORP „Garland". Jego załoga walczyła bohatersko z przeważającymi siłami nie-
19
przyjacielskimi, odpierała liczne ataki samolotów i okrętów pod wodnych; niemal połowa załogi odniosła rany, w wielu przypad kach śmiertelne, a „Garland” zasłużył na najwyższe uznanie do wódcy konwoju. Inną, o wiele dotkliwszą stratę poniosła polska flota na Morzu Śródziemnym, gdzie w połowie czerwca 1942 roku, ochraniając konwój zdążający na Maltę, zatonął na minie podczas niesie nia pomocy niszczycielowi brytyjskiemu „Badsworth” ORP „Ku jawiak”. Konwój ten poniósł zresztą wyjątkowo ciężkie straty, oprócz bowiem „Kujawiaka” admiralicja brytyjska podała do wiadomości również zatopienie jednego krążownika oraz pięciu niszczycieli, w tym czterech angielskich i jednego australijskiego. Czynem, który wywołał w świecie szczególnie żywy oddźwięk, uwypuklając nieugiętą wolę walki polskich marynarzy, była w kilka dni później niezwykle śmiała akcja jednego ścigacza polskiego przeciwko całemu niemieckiemu zespołowi, składające mu się z sześciu jednostek. W tej jedynej tego rodzaju walce ścigacz „S-2” poważnie uszkodził dwa ścigacze nieprzyjacielskie, sam nie ponosząc szkód. W zakrojonej na wielka miarę próbnej akcji desantowej alian tów w okupowanej Francji pod Dieppe w dniach od 18 do 19 sierpnia obok polskiego lotnictwa wielki sukces odniósł nowy eskortowiec „Ślązak”, siostrzany okręt „Krakowiaka”, niszcząc ogniem dział przeciwlotniczych cztery samoloty nieprzyjacielskie. Jesienią 1942 roku rozpoczęła się pierwsza wielka operacja inwazyjna, lądowanie ar glo-amery kańskie we francuskiej Afryce Północnej. W działaniu tym wzięła udział „Błyskawica”. Bro niąc konwoju zdążającego do Bougie, „Błyskawica” była, po dobnie jak przed paru miesiącami „Garland” na Północy, celem skoncentrowanych ataków niemieckich okrętów podwodnych, a zwłaszcza lotnictwa. Trzydzieści do czterdziestu niemieckich bombowców atakowało falami polski okręt, który odniósł w re zultacie poważne szkody i straty w ludziach, ale nie zaprzestał walki i obrony powierzonego mu konwoju. W operacjach konwojowych na Atlantyku działały kontrtorpedowce „Burza” i „Garland”, zwalczając skutecznie niemieckie okręty podwodne, które w tym okresie były u szczytu swego powodzenia w niszczeniu alianckiego tonażu i groziły sparali
20
żowaniem linii komunikacyjnych między armiami walczącymi lub przygotowującymi śię do walki w Europie i Afryce oraz potężnym zapleczem — Ameryką. I dlatego właśnie „bitwa o Atlantyk” miała tak kapitalne znaczenie dla przebiegu zma gań aliantów z siłami niemiecko-włoskimi. Na miejsce straconego okrętu podwodnego „Jastrząb” otrzy mała Polska Marynarka Wojenna ORP „Dzik” — tego samego typu co „Sokół”, a w zamian za „Kujawiaka” równie nowo czesny, ale większy okręt, kontrtorpedowiec „Orkan”. Na po czątku 1943 roku podniesiona została polska bandera na odda nym przez Royal Navy do użytku Polskiej Marynarki Wojennej krążowniku „Dragon”. Jest to pierwszy w historii naszej mło dej floty krążownik, jeżeli nie liczyć starego „Bałtyka”, który pod polską banderą odbył tylko jeden rejs — podróż z Francji do Gdyni. „Krakowiak” zatopił w kanale La Manche dwa niemieckie ścigacze, „Błyskawica” walczyła na Morzu Śródziemnym, a „Gar land”, „Burza” i „Orkan” na Atlantyku. W czasie jednej z więk szych operacji konwojowych „Burza” odniosła wielki sukces dzię ki wytropieniu i tak celnemu zbombardowaniu bombami głębi nowymi niemieckiego okrętu podwodnego „U-606”, że ten, po ważnie uszkodzony, musiał się wynurzyć — na zagładę. Owocnie działały również polskie okręty podwodne. ,,Sokoło wi” pozazdrościł sukcesów najmłodszy polski okręt „Dzik” i stor pedował w Cieśninie Messyńskiej duży tankowiec i okręt trans portowy. Następnie, gdy rozpoczęła się inwazja aliancka we Włoszech, polskie okręty „Piorun”, „Ślązak” i „Krakowiak” wzięły chlubny udział w operacjach desantowych na wodach Sycylii, pod Saler no, Anzio-Nettuno i w innych, związanych z kapitulacją Włoch działaniach na Morzu Tyrreńskim i Adriatyckim. W czasie drugiego półrocza 1943 roku duże sukcesy zanotowały ponownie „Sokół” i „Dzik”. „Sokół” był pierwszym okrętem so juszniczym, który wszedł do Brindisi (11 września), w miesiąc później zatopił w porcie Pola dwa duże statki, a następnie znisz czył dwa duże i kilka mniejszych statków nieprzyjacielskich. „Dzik” natomiast dokonał istnego pogromu Niemców ewakuują cych się w popłochu z portu Bastia na Korsyce. Zatopił tam łącz
21
nie jedenaście statków o ogólnej pojemności 14 tysięcy ton. Na przełomie lat 1943—1944 zniszczył szesnasty, siedemnasty i osiem nasty ~tatek nieprzyjacielski, osiągając 48 500 ton zatopionego to nażu wroga. Dotkliwą stratą poniesioną w 1943 roku było zatopienie „Orkana" okrętu, który oddał ostatnią przysługę zmarłemu tragicz nie gen. Sikorskiemu, przewożąc jego zwłoki z Gibraltaru do An glii. „Orkan” zatonął 8 października na Oceanie Atlantyckim, niedaleko Islandii, storpedowany przez niemiecki okręt podwodny. N tym samym mniej więcej czasie, w październiku 1943 roku, „Burza” i „Garland” weszły w skład alianckiego zespołu, zakła dającego bazę na portugalskich Azorach, co miało duży wpływ na dalsze losy „bitwy o Atlantyk”. Na początku 1944 roku „Dzik” i „Sokół” działały nadal na Mo rzu Egejskim, a „Burza” uczestniczyła w operacjach konwojowych na Atlantyku. „Piorun” i „Błyskawica” wzięły natomiast udział w akcjach skierowanych przeciwko pancernikowi niemieckiemu „T.irpitz”. Kiedy rozpoczęła się jedna z największych operacji alianckich minionej wojny, inwazja w północnej Francji, obok silnych eskadr anglo-amerykańskich i innych okrętów sojuszniczych, wzięły w niej udział także i polskie okręty. Krążownik „Dragon”, kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Piorun oraz „Ślązak” i „Krakowiak” toczyły liczne walki z niemieckimi bateriami lądowymi, lotnic twem, lekkimi okrętami nawodnymi różnych typów, od kontrtorpedowców poprzez poławiacze min do ścigaczy. Po pięknych re zultatach pojedynku z niemiecką artylerią lądową wielki sukces odniósł „Ślązak”, wykrywając i biorąc do niewoli kierowcę nie mieckiej jednoosobowej torpedy. „Piorun” i „Błyskawica” brały udział w licznych bitwach morskich, między innymi w zwycię skiej bitwie z niemieckimi kontrtorpedowcami koło przylądka Ushant, w której zostały zatopione dwa niemieckie okręty, ii w bit wie koło wyspy Jersey, gdzie zniszczono kilka niemieckich poła wiaczy min. Kilka operacji wykonały polskie okręty u zachodnich wybrzeży atlantyckich Francji, koło Lorient, gdzie „Błyskawica” uczestniczyła w zniszczeniu niemieckiego konwoju, i pod La Rochelle, gdzie „Piorun” zatopił 8 tysięcy ton liczący transporto wiec nieprzyjacielski. Dotkliwą stratą poniesioną w działaniach
2Z
inwazyjnych było ciężkie uszkodzenie, jakie niemiecki „Neger” (jednoosobowa torpeda) zadał krążownikowi „Dragon”. Okrętu tego nie opłacało się już remontować i doprowadzono go na mie liznę, aby użyć do budowy sztucznego portu. W czasie i po inwazji „Garland” pływał po Morzu Śródziem nym, biorąc udział w różnych operacjach, a następnie w działa niach na Morzu Egejskim. W dniu 18 września odniósł swój największy sukces wojenny, topiąc niemiecki okręt podwodny „U-407”. Jako rekompensatę za „Dragona” otrzymała Polska Marynar ka Wojenna inny krążownik, tego samego typu, który został prze mianowany na „Conrad”. W tym też czasie, jesienią 1944 roku, polska bandera została podniesiona na sześciu ścigaczach, które otrzymały nazwy: „S-5” do „S-10”. Rok 1945 to już schyłek działalności wojennej naszej floty. W kanale La Manche walczył jeszcze z nieprzyjacielskimi ścigaczami „Krakowiak”, niektóre okręty uczestniczyły w akcjach pa trolowych i eskortowych i oto wojna z Niemcami dobiegła końca. Powstrzymując się na razie od podsumowania działalności Pol skiej Marynarki Wojennej oraz bilansu zysków i strat, które po dane zostaną w zakończeniu książki, można poprzestać na stwier dzeniu, że chociaż straty, jakie poniosła w czasie wojny polska flota, przewyższały jej przedwojenny tonaż, to jednak w dniu zwycięstwa, 9 maja 1945 roku, była ona większa i silniejsza niż kiedykolwiek. Nie licząc strat ludzkich poniesionych w kampanii wrześniowej, a wynoszących ponad 200 ludzi, lista poległych i zmarłych oficerów, podoficerów i marynarzy Polskiej Mary narki Wojennej za okres wojny obejmuje ponad 450 nazwisk. Po mimo tego personel marynarki wzrósł pod koniec wojny do liczby 3720 ludzi, przewyższając również odpowiednią liczbę stanu z pierwszego września 1939 roku. Te fakty i liczby mówią naj lepiej o rozwoju i żywotności Polskiej Marynarki Wojennej, dzia łającej przecież na obczyźnie, z daleka od kraju. Te1 fakty i liczby mówią same za siebie.
II. Przed wybuchem wojny
1. Ciemne chmury zaczynają nadciągać
Z
rzucenie przez III Rzeszę w 1935 roku ograniczeń, nałożo nych na Niemcy postanowieniami traktatu wersalskiego, i rozpoczęcie intensywnych zbrojeń na lądzie, morzu i w powietrzu, wkroczenie wojsk niemieckich do zdemilitaryzowanej strefy Nad renii w następnym roku, a przyłączenie do Niemiec Austrii i Sudetów w trzy lata później — oto kolejne etapy zaborczej polityki kanclerza III Rzeszy, Hitlera, jakie nastąpiły wkrótce po jego dojściu do władzy. Towarzyszące wszystkim tym poczyna niom i stale wzrastające napięcie polityczne w Europie doszło do punktu kulminacyjnego u progu wiosny 1939 roku, kiedy trwa jąca od pół roku hitlerowska ekspansja na Czechosłowację zakoń czyła się rozpadem tego państwa, najpierw w wyniku inspirowa nego przez Niemcy odłączenia się Słowacji od Czech, a w kilka dni później wymuszonym oddaniem się Czech pod „opiekę” Rzeszy Niemieckiej. Zaraz potem i „niepodległa”' Słowacja poprosiła o po dobną opiekę, a po dalszych kilku dniach stojący u szczytu powo dzenia Hitler wymusił na Litwie zrzeczenie się na rzecz Niemiec Kłajpedy oraz wezwał Polskę do uregulowania niemieckich żądań granicznych, na co usłyszał w odpowiedzi: „nie!”
24
Wtedy właśnie, kiedy po aneksji Czechosłowacji Niemcy szy kowały się do zagarnięcia Kłajpedy, w dniu 18 marca 1939 roku Polska Marynarka Wojenna została postawiona w stan częścio wego pogotowia wojennego. Pogotowie to objęło przede wszyst kim dywizjon kontrtorpedowców i dywizjon okrętów podwodnych — jedyne właściwie (oprócz „Gryfa”) polskie okręty o dużej wartości bojowej, mogące odegrać zasadniczą rolę w ewentual nym konflikcie wojennym. Ostrożność wykazana przez polskie dowództwo nie była bezpodstawna, gdyż w cztery dni później wzdłuż polskiego wybrzeża, płynąc z Niemiec do Prus Wschod nich, przedefilował silny zespół floty, przewidziany do zajęcia Kłajpedy. W otoczeniu niszczycieli i trałowców płynął okręt pancerny „Deutschland”, a na jego pokładzie znajdował się sam kanclerz III Rzeszy, Adolf Hitler. Po zajęciu Kłajpedy w dniu 23 marca zespół powracał tą samą trasą i wtedy szczególnie obawiano się, że upojony nowym (któ rym to już z kolei?) sukcesem, Hitler zechce po drodze zboczyć do Gdańska, aby obwieścić triumfalnie „powrót” i tego miasta oraz terytorium całego ówczesnego Wolnego Miasta do Rzeszy. Dlatego też polskie okręty znowu były w pogotowiu, a ponadto na Westerplatte zarządzone zostało ostre pogotowie na wszelki wypadek, ale niemiecka armada nie skorzystała tym razem z oka zji i spokojnie poszła dalej na zachód. W kwietniu napięcie nieco zmalało i na okrętach dywizjonu kontrtorpedowców zaczęto kolejno dokonywać czyszczenia kotłów i przeglądu mechanizmów. Dywizjon zaś okrętów podwodnych powiększył się w tym miesiącu o nowy okręt. Był nim -bliźniak witanego uroczyście przed dwoma miesiącami, 10 lutego, w dniu święta Marynarki Wojennej, „Orła”. Nowy okręt nazywał się „Sęp” i z Holandii, gdzie został wybudowany, przybył niezupełnie jeszcze wykończony. Po prostu polskie dowództwo obawiało się, aby w razie nagłego wybuchu wojny okręt ten nie został odcięty od reszty floty. Przewidywano zresztą, że „Sęp” powróci jeszcze do Rotterdamu dla sprawdzenia działania maszyn głównych i po mocniczych, ale wobec niepewnej sytuacji politycznej, a później ponownego jej zaostrzenia się zrezygnowano z tego projektu. W maju „Błyskawica” jako pierwszy z okrętów dywizjonu we szła do nowego doku pływającego, zbudowanego wprawdzie z za
25
kupionych za granicą prefabrykatów, ale całkowicie zmontowane go w Gdyni i tu spuszczonego na wodę. Był on przedmiotem zro zumiałej dumy i zadowolenia w Marynarce Wojennej, gdyż unie zależniał naszą flotę od dokowania okrętów w Stoczni Gdańskiej. W tym samym czasie, kiedy mała polska flota czyniła przygo towania Jo osiągnięcia jak najlepszej gotowości bojowej na wy padek wojny, trwały również przygotowania do obrony Półwyspu Helskiego. Budowano więc pozycje obronne i schrony, a ponadto — o ile jednak za późno! — polskie naczelne dowództwo wszczęło starania o zakupienie we Francji baterii najcięższej artylerii nad brzeżnej dla Helu. (Zamówiona bowiem we Włoszech dwudziałowa bateria dział 320 mm miała być dostarczona Polsce dopiero w 1940 roku). Zachody te nie dały jednak żadnego rezultatu i wtedy podjęte zostały starania o skierowanie przez Anglików na Bałtyk dla obrony naszego Wybrzeża monitora uzbrojonego w działa 381 mm, ale i te starania pozostały bezowocne. A tymczasem upływały dni i tygodnie. Nadeszło lato, tak pięk nie rozpoczęte niezapomnianym dla dziesiątków tysięcy Polaków „Świętem Morza". Było ono obchodzone w tym roku szczególnie podniośle, bo połączono je ze składaniem w Gdyni i Warszawie uroczystego ślubowania obrony praw Polski do Bałtyku. W Gdyni w dniu tym okręty dywizjonu kontrtorpedowców zo stały udostępnione publiczności. Dowódca „Błyskawicy” koman dor por. Włodzimierz Kodrębski tak o tym napisał we wspomnie niu opublikowanym w czasie wojny w Londynie: Tego dnia mieliśmy na okręcie około 3 tysięcy zwiedzających. Załoga podziemna na zmiany dawała z siebie wszystko, by zwiedzającym roda kom wszystko jak najlepiej pokazać i wytłumaczyć. Korowód udekoro wanych łodzi i barwne ognie sztuczne wieczorem zakończyły ten uro czysty dzień [...]
Z nadejściem lata wzmógł się na Bałtyku ruch niemieckich okrętów wojennych oraz statków kursujących do Prus Wschod nich. Pisze o tym ówczesny dowódca „Wichra”, kmdr Stefan de Walden: W okresie tym okręty nasze kolejno obejmowały 24-godzinny dyżur, przy czym zadaniem okrętu dyżurującego było stałe obserwowanie ruchu statków niemieckich na szlaku wiodącym do Prus Wschodnich oraz no
26
towanie w miarę możności — ilości i rodzaju przewożonego ładunku. Rzecz zrozumiała, że notowano również pilnie najmniejszy nawet ruch niemieckich okrętów wojennych, składając do Sztabu Floty szczegółowy raport natychmiast po przekazaniu dyżuru następnemu okrętowi. Polskie okręty z kolei, a zwłaszcza okręt dyżurny, znajdowały się również pod baczną obserwacją samolotów ze swastyką, a zdarzało się niejednokrot nie, że niemiecki niszczyciel lub krążownik zdradzał także żywe zaintere sowanie okrętem polskim, o czym świadczyły jego ruchy i sposób za chowania się. Oba okręty znajdowały się z reguły w alarmie bojowym, mając lufy swych dział i aparaty torpedowe skierowane na kontrpartnera. Zacho wywały przy tym bardzo taktownie taką odległość, na której nie obo wiązywał salut morski, gdyż mógł on łatwo doprowadzić do poważnych nieporozumień tam, gdzie oba okręty miały siebie nawzajem na celu. Uży wając lapidernego określenia marynarzy — „obwąchiwaliśmy się”. Była to wspaniała sposobność- do szkolenia załóg w określaniu elementów celu, i to takiego celu, który w każdej chwili, w każdej nawTet sekundzie, mógł się stać prawdziwym celem bojowym.
Podobnie jak kontrtorpedowce, tak i okręty podwodne spędzały czas na intensywnych ćwiczeniach i przygotowywaniu do kon fliktu wojennego, którego nadejścia w Marynarce Wojennej — zapewne z uwagi na specyfikę służby okrętów często stykających się z przypuszczalnym nieprzyjacielem — wszyscy na ogół się spo dziewali. Polskie okręty podwodne w czasie przeprowadzania ćwiczeń stawały się nierzadko obiektami pozorowanych ataków niemieckich samolotów czy ścigaczy, i nic dziwnego, że marynarze z ich załóg również bardziej niż ludzie w głębi kraju odczuwali, że wojna wisi już tylko na włosku. O atmosferze panującej w sierpniu 1939 roku tak wspominał kmdr Kodrębski: Postoje w portach były bardzo rzadkie, służba na okrętach jak na sto pie wojennej („wachty bojowe”), obserwacja i pogotowie przeciwlotni cze bezustanne, a zwolnienie załogi na ląd następowało jedynie na kilka godzin i to tylko za dnia. Wszyscy po trochu odczuwali już pewne zmę czenie wojennymi warunkami służby, w zamian nie mając żadnej satys fakcji, gdyż nie wolno było strzelać do natrętnych niemieckich lotników i motorówek ustawicznie towarzyszących nam, gdzie byśmy się nie ru szyli. Tak samo bezsilnie trzeba było przyglądać się, jak Niemcy posy łali do Prus Wschodnich całe korowody statków pełnych wojska i ma teriału wojennego. A już prawdziwa wściekłość ogarnęła nas wszystkich, kiedy pewnego poranka, stojąc na redzie helskiej, zobaczyliśmy, że nie miecki pancernik „Schleswig-Holstein” wchodzi za pozwoleniem Rządu
27
Rzeczypospolitej zowaną ludność.
do
portu
gdańskiego,
witany
owacyjnie
przez
zhitlery
Niemiecki pancernik przybywał rzekomo z kurtuazyjną wizytą, podczas gdy w gruncie rzeczy celem tej „wizyty” było rozpoczę cie napaści na Polskę zgodnie z przygotowanym na polecenie Hit lera planem, zwanym kryptonimowo Fall Weiss.
2. „Fall Weiss” był wyznaczony na 26 sierpnia Fall Weiss opracowany został przez sztab generalny Wehrmach tu jeszcze wiosną 1939 roku i uzyskał akceptację Hitlera w dniu 11 kwietnia tego roku, co najlepiej dowodzi agresywnych zamia rów III Rzeszy i gotowości do zaatakowania Polski w przypadku odrzucenia proponowanych ustępstw terytorialnych. W miesiąc później, 16 maja 1939 roku, głównodowodzący Kriegsmarine, ad mirał Raeder, wydał niemieckiej marynarce rozkaz związany z wykonaniem dyrektyw wynikających z Fall Weiss. Konkretnie Raeder wyodrębnił część sił morskich i powołał do życia dowódz two Grupy Wschód z admirałem Albrechtem jako dowódcą, pole cając mu przygotowanie kampanii morskiej przeciwko Polsce. Realizując ten rozkaz, Albrecht z kolei polecił opracowanie planu kampanii i w dniu 21 sierpnia, tj. na pięć dni przed pierwotnym terminem, w jakim miał być wykonany Fall Weiss, wydał roz kazy operacyjne dla podległych mu dowódców zespołów i więk szych jednostek. W wydanym dla dowódcy pancernika „Schleswig-Holstein” roz kazie operacyjnym nr 1 (bo właśnie ten okręt został wybrany do wzmocnienia sił hitlerowskich bojówek i policji gdańskiej i roz poczęcia działań w tym najbardziej newralgicznym punkcie, ja kim był Gdańsk) czytamy, że zadaniem tego okrętu jest ostrzeli wanie polskich baterii nadbrzeżnych, bazy w Gdyni i okrętów wojennych jraz ochrona Nowego Portu i Gdańska przed atakami polskiej marynarki i zamiarami blokady. Ponieważ zaś było jasne, że Polacy nie będą przypatrywać się bezczynnie wtargnięciu do Gdańska w wojennych celach silnie uzbrojonego okrętu, Niemcy posłużyli się wypróbowaną przed kilku tysiącami lat metodą „ko nia trojańskiego”. Jako pretekst do przybycia „Schleswiga-Hol-
28
steina” do Gdańska posłużyła im przypadająca w dniu 26 sierpnia dwudziesta piąta rocznica zatonięcia na Bałtyku krążownika nie mieckiego „Magdeburg” i z tej właśnie okazji „Schleswig-Hol stein” miał przybyć z kurtuazyjną wizytą, aby członkowie jego załogi mogli wziąć udział w uroczystości ku czci poległych mary narzy z „Magdeburga”, pochowanych na cmentarzu w Gdańsku. (Trzeba tu jeszcze dodać, że początkowo „odwiedzającym” Gdańsk okrętem miał być lekki krążownik „Königsberg” i władze polskie udzieliły w lipcu zgody na przybycie do Gdańska właśnie „Kö nigsberga”. Późnięj wszakże Niemcy postanowili zastąpić krążow nik ciężej uzbrojonym i opancerzonym pancernikiem). A oto pierwsze dyrektywy z rozkazu admirała Albrechta, pre cyzujące, w jaki sposób „Schleswig-Holstein” ma przystąpić do wykonania powierzonych mu zadań: 1. Okręt liniowy „Schleswig-Holstein” zostanie przed czasem „Y" skierowany na zasadach pokojowych do Gdańska, po uprzedniej krótko terminowej wizycie dyplomatycznej. 2. Przejście okrętu do Gdańska nastąpi z zaakcentowaniem na ze wnątrz pokojowego charakteru. Żadnych sił ubezpieczenia; przejście po za zasięgiem widoczności polskiego wybrzeża. Wachta bojowa. Należy liczyć się z przedwczesnym wybuchem działań wojennych. W żadnym wypadku nie rozpoczynać działań wojennych przeciwko polskim lub ob cym okrętom wojennym przed czasem „Y”, zanim nie uczyni tego prze ciwnik. Pierwszy strzał musi paść z jego strony. 3. Meldować o przejściu napotkanych polskich, niemieckich, francu skich i radzieckich okrętów wojennych. 4. Jeśli okrętowi przy wejściu do Nowego Portu w Gdańsku strona polska albo polskie statki handlowe będą usiłowały czynić jakiekolwiek trudności, należy je przezwyciężyć wszelkimi środkami. 5. Po wejściu do portu należy zacumować w miejscu przewidzianym dla wizyt w czasie pokoju. Inne miejsca postoju dla przeprowadzenia za dań '[...] zgodnie z przeprowadzonym lokalnym rozpoznaniem. 6. Jeśli tylko sytuacja na Westerplatte i odnośnie do drogi wodnej zo stanie wyjaśniona, należy dążyć do zmiany miejsca postoju i zacumowa nia w Nowym Porcie.
Tak więc „Schleswig-Holstein” skierowany został do Gdańska „na zasadach pokojowych”, z „kurtuazyjną” wizytą, pod pretek stem wzięcia udziału w uroczystości ku czci marynarzy poległych w I wojnie światowej, a w rzeczywistości po to, aby znienacka
29
zaatakować polską placówkę na Westerplatte, posiać śmierć i zni szczenie, rozpętać II wojnę światową. Zanim idący ze Świnoujścia pancernik niemiecki zawinął do Gdańska, spotkał się w nocy z 24 na 25 sierpnia na pełnym mo rzu z wysłaną z Piławy pierwszą flotyllą trałowców, które miały na pokładach 500 żołnierzy piechoty marynarki. Żołnierze ci przeokrętowali się na „Schleswiga-Holsteina” i rozlokowali się w jego pomieszczeniach, aby skrycie przedostać się do Gdańska i wziąć udział w ataku na Westerplatte. Nie potrzeba specjalnie uzasadniać, że było to dodatkowe pogwałcenie i złamanie zasad rzekomo pokojowej i kurtuazyjnej wizyty okrętu. W dniu 25 sierpnia rano „Schleswig-Holstein” wszedł do portu gdańskiego przy pomocy dwóch holowników. Wejście to opisał naoczny świadek i uczestnik owych wydarzeń, ówczesny zastępca komendanta Westerplatte, kapitan Franciszek Dąbrowski: Wraz z płk. Sobocińskim obserwowaliśmy go od chwili, kiedy w asy ście czterech torpedowców * wyłonił się na horyzoncie Zatoki Gdańskiej i skierował się do portu, uflagowanego uroczyście na przywitanie swego gościa. Znajdując się mniej więcej na wysokości Westerplatte, torpedowce wy konały zwrot o 180° w tył i wzięły kurs na wschód. Tymczasem „Schleswig-Holstein” p zejęty przez dwa najnowocześniejsze holowniki gdańskie — „Albert Forster” i „Danzig” — wszedł do kanału portowego. Zatrzymał się on w głębi portu, gdzie odbyły się ceremonie oficjalnego przywitania przez władze gdańskie. Około godziny 17 pancernik niemiecki został przyholowany z rejonu Wisłoujścia w pobliże Westerplatte i stanął przy przeciwległym brzegu ka nału (którego szerokość w tym miejscu wynosiła około 100 m) na prze strzeni między wartownią I a wartownią II. Z miejsca znaleźliśmy się pod ścisłą obserwacją prowadzoną przez lornetki ze „Schleswiga”. Pancernik pozostaje na tym stanowisku przez noc. Wszelkie światła z wyjątkiem świateł obrony przeciwlotniczej są na nim pogaszone. Do żadnego incydentu, może oczekiwanego przez Niemców, nie dochodzi.
W rzeczywistości tym „incydentem” przewidzianym na poran ne godziny dnia 26 sierpnia było według dyrektyw, jakie zawierał początkowo Fall Weiss, rozpoczęcie działań wojennych przeciwko Polsce. Na Bałtyku, w środkowej jego części, działając w oparciu * Omyłka, były to trałowce.
30
o bazy w Świnoujściu i Piławie, znajdowały się na wyznaczonych pozycjach silne zespoły floty przeznaczonej do akcji przeciwko Polsce: eskadra lekkich krążowników, dwie flotylle niszczycieli i trzy flotylle torpedowcow i eskortow.cow, iiotylia scigaczy, notylla U-Bootów w sile 10 okrętów oraz flotylle trałowców i kutrów trałowych, nie licząc jednostek pomocniczych. Krążowniki, nisz czyciele i jednostki eskortowe oraz U-Booty wyszły z baz na mo rze w dniu 22 sierpnia, opasując polskie wybrzeże stalową obrę czą, która miała się zacieśnić w miarę postępujących działań. Różne jednak względy, głównie natury politycznej, skłoniły Hit lera do odwołania pierwotnego terminu napaści na Polskę. Dla tego też nie doszło do żadnego „incydentu” w Gdańsku i z tych samych względów mniejsze jednostki znajdującej się na Bałtyku floty niemieckiej skierowane zostały na powrót do baz, krążow niki zaś otrzymały na razie inne zadanie, a mianowicie przepro wadzenie ćwiczeń w zachodniej części Bałtyku. W czasie powrotu przebywających na Bałtyku okrętów do baz doszło w dniu 25 sierpnia w pobliżu Bornholmu do kolizji dwóch jednostek: niszczy ciel ,,Max Schultz” najechał na torpedowiec „Tiger” i zatopił go Tym samym Kriegsmarine poniosła pierwszą stratę jeszcze przeć wybuchem wojny. A co się działo w tym czasie w Gdańsku? „Schleswig-Holstein’ po potajemnym wyokrętowaniu w nocy z 25 na 26 sierpnia 50C żołnierzy kompanii szturmowej marynarki stał w porcie nada: jako okręt przybyły z wizytą, a jego dowódca złożył kurtuazyjni wizyty, m. in. w Komisariacie Generalnym R.P. w Gdańsku, pc czym przyjął rewizytę ministra Chodackiego. W dniu 26 sierpnie odbyły się, bardzo zresztą skromne, uroczystości ku czci poległych marynarzy z „Magdeburga”, na których grobach złożony zosta] przez delegację ze „Schleswiga-Holsteina” wieniec. Następnyn dniem była niedziela, a w poniedziałek kończył się okres gdań skiej wizyty pancernika, zapowiedzianej na dni od 25 do 28 sierp nia. Oznaczało to, że 28 sierpnia „Schleswig-Holstein” winier opuścić Gdańsk. Tymczasem pancernik tego nie uczynił, a ani jegc dowódca, ani niemiecki konsulat, nie mówiąc już o ambasadzie w Warszawie, ani też władze gdańskie nie uważali za stosowni zgłosić przedłużenia „wizyty”. Nic zresztą dziwnego, wybuch woj ny miał być już kwestią tylko kilku dni.
31
3. Dnia 30 sierpnia 1939 roku: „Wykonać Pekin!” Kiedy w dniu 30 sierpnia o godz. 12.50 na okręcie flagowym dywizjonu polskich kontrtorpedowców (a był nim ORP „Błyska wica”) otrzymano z wieży sygnałowej Dowództwa Floty na Oksy wiu rozkaz „wykonać Pekin”, zapewne żaden członek załóg tych okrętów nie przewidywał, jakie konsekwencje pociągnie za sobą wykonanie tego rozkazu. Nikt zapewne nie przypuszczał, że je go realizacja oznaczać będzie opuszczenie Polski przez trzy okręty i ponad pół tysiąca marynarzy, i to w bardzo napiętej sytuacji politycznej, jaka wytworzyła się po trwającej już pra wie pół roku „zimnej wojnie”. Nikt nie przypuszczał, że ten półroczny okres, w którym okręty, znajdując się w stanie czę ściowego pogotowia, szczególnie czujnie pełniły służbę na straży wód ojczystych, zakończy się teraz opuszczeniem tych wód. Tym czasem tak właśnie miało być, rozkaz bowiem „wykonać Pekin” oznaczał odejście trzech okrętów dywizjonu do Anglii; jedynie „Wicher” miał pozostać do dyspozycji dowódcy obrony Wybrzeża. Po otrzymaniu sygnału „wykonać Pekin” dowódca dywizjonu, kmdr por. Roman Stankiewicz, wezwał na pokład „Błyskawicy” dowódców wszystkich okrętów dywizjonu na odprawę. Tymcza sem na trzech okrętach podniesiono parę na dużą szybkość i od wołano z lądu urlopowanych. W mesie „Błyskawicy” po odczy taniu przez dowódcę dywizjonu rozkazu nastąpiło pożegnanie i wzniesiono toast za pomyślność odpływających i tych, którzy mieli pozostać. Komandor de Walden wspomina ówczesne wy powiedzi: — Wrócimy! — Wracajcie! W godzinę potem okręty opuszczające Polskę zameldowały swą go towość. Padł sygnał dowódcy — „Odkotwiczyć!” Trzy niszczyciele, idąc w szyku torowym, wzięły kurs na Hel, powiększając stopniowo szybkość. — Szczęśliwej podróży! — Dziękujemy. Życzymy powodzenia!
Była godzina 14.15 kiedy „Błyskawica”, „Grom” i Burza” odkotwiczyły z redy Oksywia, wyszły na wody zatoki i w szyku torowym skierowały się na Hel. W czasie przejścia przez zatokę nastąpiło spotkanie dywizjonu
32
z „Jaskółką”, idącą właśnie w przeciwnym kierunku, z Helu do Gdyni. Dowódca „Jaskółki” kpt. mar. Tadeusz Borysiewicz tak opisał po latach to spotkanie: Był to niezapomniany widok. Popołudnie było słoneczne, bardzo po godne i owiane świeżą, północno-wschodnią bryzą. Z pomostu „Jaskółki”, która znajdowała się wówczas na połowie drogi z Helu do Gdyni, zauwa żyliśmy szare sylwetki naszych niszczycieli, uwieńczone pióropuszami gę stego dymu i odrywające się od ciemnych zarysów oksywskiego wzgórza. Gdyśmy się mijali, okręty szły już znaczną szybkością i widać było, że wszystkie kotły są pod parą. Na tle kłębów dymu, ściętych nisko nad komi nami wskutek wiejącej bryzy i dużej szybkości okrętów, z grzywami u dzio bów i spienionymi śladami torowymi za rufą — dywizjon wyglądał groźnie i malowniczo. Sierpniowe słońce wydobywało jaskrawo białe czapki zgro madzonych na pomostach oficerów. Jakkolwiek nie wiedzieliśmy, dokąd niszczyciele idą, nie ulegało wątpliwości, że rozwijają one pełną moc, co w czasie pokojowym nie zdarzało się zbyt często. Uderzał brak „Wichra” oraz fakt, że o jakiejkolwiek podróży dywizjonu niszczycieli nic się przed tem we flocie nie mówiło. Dlatego czuliśmy podświadomie, że z tymi okrę tami żegnamy się na długo.
Tymczasem prowadzony przez „Błyskawicę” dywizjon przeszedł przez wody zatoki i zaczął okrążać półwysep. Przy dużej szyb kości okrętów z ich kominów wydobywały się gęste kłęby dymu, które przy lekkim powiewie wiatru uformowały ciemną warstwę; odgrodziła ona dywizjon nieprzenikalną zasłoną od Gdańska i dla tego na okrętach słusznie uważano, że wyjście dywizjonu nie zostało tam dostrzeżone. Następnie, na wypadek gdyby Dowódz two Floty miało dla dywizjonu dodatkowe rozkazy, okręty popły nęły na północny zachód wzdłuż wybrzeża, przechodząc koło latarni morskiej Rozewie, w odległości umożliwiającej utrzy manie łączności sygnalizacyjnej. Rozewie jednak milczało, żad nych rozkazów widocznie nie było, i wtedy dywizjon obrał kurs na Szwecję. Teraz dowódca dywizjonu dał polecenie zawiadomienia załóg o istocie rozkazu „Pekin”, to znaczy o tym, że dywizjon opusz cza Bałtyk i przechodzi do Anglii. Do tej bowiem pory wiedzieli o tym jedynie dowódcy poszczególnych okrętów oraz oficer na wigacyjny okrętu flagowego, czyli „Błyskawicy”. Reakcja załóg była właśnie taka, jakiej można było oczekiwać. Z jednej strony marynarze wyrażali zadowolenie z otrzymania konkretnego za
33
dania: współpraca z flotą brytyjską — po długotrwałym okresie ćwiczeń i niepewności, które cechowały okres wiosny i lata tego roku. Z drugiej wszakże strony opuszczenie ojczystych wybrzeży i w ogóle Bałtyku zostało przyjęte jako coś niegodnego, jako po zostawienie przyjaciół — załóg pozostałych polskich okrętów — w potrzebie. I nie można się wcale dziwić, iż wykonując rozkaz, który na dalszą metę dla losów dywizjonu i w, ogóle przyszłości polskiej „małej floty” w tej wojnie okazał się słuszny, załogi „Błyskawicy”, „Groma” i „Burzy” odczuwały — jak napisał póź niej kmdr Kodrębski — „pewien niesmak i jakby winę, że opusz czamy Polskie Morze właśnie wtedy, kiedy nasza obecność może tam być najbardziej potrzebna.” Gdy dywizjon oddalił się od wybrzeża poza zasięg widzialności, nastąpiła zmiana kursu na Bornholm. Miało to na celu wymknię cie się spod niemieckiej obserwacji, co jednak się nie powiodło. Przede wszystkim jeden z przewidzianej do użycia przeciwko Polsce niemieckiej flotylli okrętów podwodnych, „U-31”, prze bywający na patrolu na wysokości polsko-niemieckiej granicy, spostrzegł dywizjon w odległości około 30 mil morskich na północ od Rozewia i — nie zauważony na polskich okrętach — drogą radiową powiadomił swoje dowództwo o spotkaniu. Potem na stąpiło inne spotkanie: z niemieckim statkiem pasażerskim z linii wschodniopruskiej, tzw. Seedienst-Ostpreussen. Nie znamy na zwy tego statku, ale na to, że do spotkania doszło za dnia wska zuje uwaga kmdra Kodrębskiego, że statek był „pełen hitlerow ców”. Wreszcie już na wodach Bornholmu polskie okręty prze szły obok unieruchomionego brakiem wiatru żaglowca. To spotka nie nastąpiło w nocy, wprawdzie jasnej od księżyca, ale żaglo wiec był po stronie księżycowej i zapewne nie zauważono na nim przechodzących w pobliżu, jednak starannie zaciemnionych okrę tów. Zresztą żaglowiec był najprawdopodobniej duński, a więc w zbliżającym się konflikcie neutralny. Kiedy dywizjon był już niedaleko cieśnin duńskich, w pobliżu latarniowca Falsterborev nastąpiło nowe spotkanie, tym razem z nie zidentyfikowanymi okrętami wojennymi idącymi z cieśnin kursem południowym. Polscy dowódcy sądzili wprawdzie, że są to okręty duńskie (kanonierka i torpedowiec), ale okręty te rów nież szły zaciemnione, co powinno wzbudzić dobrze uzasadnione
34
podejrzenie i ostrożność, zwłaszcza że była to noc, ale — jak wiadomo — ,,w nocy wszystkie koty są szare”. Przyznać zresztą trzeba, że mimo iż raczej nie przypuszczano, aby to mógł być nieprzyjaciel (na razie jeszcze potencjalny, gdyż spotkanie o całą dobę poprzedziło wybuch wojny), na polskich okrętach działa i wyrzutnie torpedowe były gotowe do otwarcia ognia na wy padek napaści. Pisze o tym w swych wspomnieniach kmdr por. Wieńczysław Kon: Na pomoście panuje cisza podkreślana przez szmery i dzwonki torpedo wych i artyleryjskich przekaźników, które grają w pełnej gotowości. Lufy dział obrócone na lewą burtę. Padają krótkie, przytłumione komendy ofi cera kierującego ogniem. Rozpoznaję głos Hessa i słyszę ostatnie, spraw dzające gotowość broni przeciwlotniczej, słowa Bachowskiego. Nie ma w nich podniecenia i nerwowości. Spokojnie podają kąt kursowy, wskazują cel... Zostają tylko do powiedzenia dwa krótkie słowa: „Otworzyć ogień!” Wzrok oswaja się z ciemnością. Jaśnieje niebo, występują gwiazdy. Na przodzie pomostu dwie wysokie sylwetki dowódców. Z lornetkami przy oczach stoją nieruchomo, wpatrzeni gdzieś na lewą burtę. Spoglądam w tamtą stronę i — choć z trudem — dostrzegam gołym okiem trzy syl wetki idące niedużą chyba szybkością w kierunku przeciwnym niż my. Teraz na pomoście zalega już zupełna cisza, mącona jedynie szumem wody za burtą. Najeżony lufami dział, wolno obracającymi się za mijanymi okrę tami, i szczerząc zęby wyrzutniami torped, przechodzi nasz okręt koło tamtych, powoli, bo płytkie wody południowego Sundu nie pozwalają na rozwijanie dużych szybkości. Dowódca nie powie: „Otworzyć ogień!” Nie mamy przecież powodów, aby pierwsi rozpoczynać walkę, nawet gdybyśmy mieli pewność, że tamci są Niemcami. Ale odpowiemy na pierwszy błysk z ich luf, prędzej niż ich pociski dosięgłyby naszych burt. Mijają sekundy, które wydają się minutami. Patrzymy na tamtych już w kierunku za rufą. Mijają „Groma”, mijają „Burzę” i wreszcie rozpływają się w ciemnościach za rufami naszych okrętów. W głosie Hessa i Buchowskiego, zarządzających odbój alarmu dla artylerii, brzmi nutka rozczaro wania. Wiem, że pragnęli wydać komendę: Pal!”
Tak więc oba zespoły minęły się i wkrótce straciły się na wzajem z pola widzenia w panujących ciemnościach. Dopiero po wielu latach polscy oficerowie i marynarze mieli się dowiedzieć, że napotkane przez dywizjon dwadzieścia minut po północy z 30 na 31 sierpnia 1939 roku okręty były rzeczywiście niemieckie. Co więcej, niemiecki zespół tworzyła grupa krążowników („Kö nigsberg” i „Köln”) i niszczyciele; przeciwnik był więc znacznie silniejszy od polskiego dywizjonu. Przede wszystkim zaś Niemcy
35
wiedzieli o tym, kogo napotkali, w odróżnieniu od Polaków, mo gących tylko dopuszczać ewentualność natknięcia się na niemiec kie okręty, których — jak się okazaio — w ciemnościach nocy nie zdołali zidentyfikować. W czasie mijania się okrętów prowadząca polski dywizjon „Błyskawica” zbliżyła się bardzo do latarniowca Falsterborev i obchodząc go, nasze kontrtorpedowce niemal otarły się o pod wodne skały. Po obejściu latarniowca otwierał się przed nimi Sund, w którym z rwagi na mniejsze głębokości i płycizny na okrętach zredukowano szybkość do 16 węzłów. Rozpoczynał się najtrudniejszy do żeglugi odcinek przejścia, zwłaszcza że Pola cy — zgodnie z duńskimi przepisami o ruchach obcych okrętów wojennych w cieśninach — obrali trudniejszy z dostępnych szla ków Sundu, jego wschodnią odnogę: Flintrinne. Niech zresztą opowie o tym człowiek, który nawigując „Błyskawicą”, prowa dził cały dywizjon, ówczesny oficer nawigacyjny flagowego okrę tu, Antoni Tyc. W napisanym po kilkunastu latach wspomnieniu z tego rejsu kapitan mar. Antonii Tyc tak opisał przejście: Dla mnie osobiście trudności się teraz zaczynały, bowiem przejście przez Sundy nocą w przedwojennej marynarce miało posmak przygody. Przejście przez Flintrinne odbywało się przez płycizny torem wodnym podlegającym zmiennym prądom. Trzeba było koło Malmo posuwać się nabieżnikami, które w powodzi świateł nie były łatwe do znalezienia. Przestudiowałem locję, wyuczyłem się charakterystyk obchodzących mnie świateł i tak uzbrojony podprowadziłem okręt do latarniowca Malmoredel, śledząc cały czas sondę. Na tym odcinku drogi wytworzyła się przyszła metoda piloto wania nocnego, polegająca na nawigacji z kabiny nawigacyjnej w opar ciu na meldunkach pomostu. Śledząc równocześnie mapę, sondę, log i wykreślacz kursów, mogłem upewnić się, jak okręt posuwał się po nakreślonym kursie. Jednocześnie ostrzegałem oficera wachtowego o spodziewanych światłach nawigacyj nych. Trzej obserwatorzy na pomoście bojowym, uzbrojeni w stopery, mie rzyli charakterystyki i rozpoznawali pławy, latarniowce i nabieżniki narzu cone planem pilotażowym, oraz podawali mi od czasu do czasu namiary dla określenia pozycji. W ten sposób obserwacja nie zajmowała się masą świateł, które były dla przejścia nieistotne, a na czas koncentrowała się na znakach wytyczających drogę. Ten system sprawiał wrażenie ładu i łatwości. Dowodem powodzenia było niespodziewanie łatwe znalezienie się na przejściu pomiędzy Kopenhagą a wyspą Ven i pozostawienie Malmo poza sobą. To powodzenie również zdobyło dla mnie zaufanie dowódcy, które tak niezbędnie jest potrzebne oficerowi nawigacyjnemu do przepro-
36
wadzenia manipulacji nawigacyjnych wielokrotnie opierających się na nie kompletnie prawdziwych elementach, a doprowadzających do pożądanegocelu [...]
Może kto spyta, jak przejście polskich okrętów przez, przyjęli Duńczycy? Odpowiedź jest w relacji kmdra Kodrębskiego:
Sund
Nikogo po drodze nie napotkaliśmy; niepokoił nas tylko jeden reflektor z brzegu duńskiego, który oświetlił nas na chwilę i natarczywie dopytywał się What ship *. Oczywiście odpowiedzi nie otrzymał. Z nastaniem dnia zauważyły nas duńskie samoloty wojskowe i trzymały pod obserwacją przez kilka godzin. Później spotkaliśmy szwedzki kontrtorpedowiec typu „Klas Horn”, który współpracował z samolotem i patro lował wzdłuż szwedzkich wód terytorialnych. Zeszedł nam zawczasu z dro gi — tak, że minęliśmy się z dala. Około południa dnia 31 sierpnia, mijając latarnię morską Skagen, prze szliśmy blisko duńskiego pasażerskiego statku, zdążającego widocznie doKopenhagi; pasażerowie wylegli na pokład i witali nas powiewaniem chu steczek. Widok ten uradował nas, bo świadczył, iż naród duński jest sym patiami po naszej stronie.
Krótko potem, kilkanaście mil za latarnią Skagen, nastąpiło spotkanie z dwoma niemieckimi samolotami. Trzymając się w od ległości 6000—8000 metrów od dyonu, zaczęły go one teraz pil nować, zachowując się zupełnie „przyzwoicie”, to znaczy nie wszczynały prowokacji, krążyły po kursach równoległych do kur su dywizjonu i nie próbowały nad okrętami przelatywać. Po kilku godzinach oba samoloty zostały zastąpione nową parą, póź niej, w nocy, nadzór utrzymywał już tylko jeden samolot. Te raz jeszcze dywizjon obrał kurs północny, od brzegów Norwegii skierował się w głąb Morza Północnego i zgubił swych satelitów. Jak twierdzą dziś Niemcy, na przypuszczalną trasę przejścia polskiego dyonu ze Skagerraku do Firth of Forth wysłany był okręt podwodny „U-19” i miał go zauważyć wieczorem 31 sierp nia, ale nie atakował, gdyż wybuch wojny jeszcze nie nastąpił. Nad ranem 1 września morze i niebo były puste. O godz. 7 ra no przez pokładowe głośniki okrętów dywizjonu rozległy się słowa wypowiedziane przez spikera Polskiego Radia, obwiesz czające zbombardowanie kilku miast i rozpoczęcie przez Niem ców działań wojennych przeciwko Polsce... Wśród załogi zapa * What ship? (ang.) — Co za okręt?
37
nowało ogromne podniecenie i wielka zawziętość, i chęć do wal ki — i to do walki na Bałtyku. Niestety, wykonując otrzymany rozkaz, okręty dywizjonu oddalały się coraz bardziej od napad niętego, ojczystego kraju, którego nie było im dane bronić. Niedługo potem nadleciał samolot z brytyjskiej służby przy brzeżnej, tzw. Coastal Command. Był to znak, że — dążący na umówione przed świtem miejsce spotkania z flotą brytyjską — dywizjon znajduje się już w zasięgu Royal Navy. W umówionym czasie nastąpiło spotkanie, które opisuje dowódca „Błyskawicy”: Kilka minut przed godz. 13, dokładnie na 30 milach morskich na wschód od wyspy May Island, leżącej u wejścia do Firth of Forth, wyłoniły się z mgły sylwetki dwóch starych kontrtorpedowców angielskich: HMS „Wanderer” i „Wallace”. Zatrzymaliśmy maszyny i dowódca dywizjonu pojechał łodzią na „Wallace”, by przywitać się i rozpatrzyć w sytuacji. Wrócił niebawem w towarzystwie angielskiego oficera łącznikowego i dwu marynarzy, sygnalisty i radiotelegrafisty. Krótkie powitanie, zapoznanie się, wymiana ostatnich wiadomości z wojny w Polsce, pierwsze rozmowy w ma ło przez nas używanym języku — i ruszyliśmy. Prowadził „Wallace”, my za nim w szyku torowym. Mgła robiła się coraz gęstsza — tak, że musie liśmy wydatnie zmniejszyć szybkość. Szliśmy dosłownie w nieznane. Do piero krótko przed godziną 17.30 rozjaśniło się trochę, zarysowały się kon tury Edynburga i zarzuciliśmy kotwicę na redzie pod Leith.
Dywizjon polskich kontrtorpedowców podówczas jeszcze neutralnej — Anglii.
był
w
sojuszniczej,
ale
4. Sytuacja na „pięć minut” przed... Mimo olbrzymiej przewagi jakościowej i ilościowej, jaką Niem cy mogli rzucić do walki o opanowanie Zatoki Gdańskiej i pol skiego wybrzeża odnosili się do polskiej floty z dużą ostrożnością i wyraźną tendencją do przeceniania jej siły. Półurzędowy rocznik wojennomorski „Nauticus” z roku 1940, oddany do druku tuż po kampanii wrześniowej, tak charakteryzuje polską flotę, jej wojenne możliwości oraz zainteresowanie, jakie społeczeństwo polskie przejawiało dla spraw morskich: Dzięki kilku we Francji i Anglii zbudowanym dużym, o wybitnych za letach nawigacyjnych kontrtorpedowcom, okrętom podwodnym, stawiaczom min (pomiędzy nimi „Gryf” 2250 ton, 6 dział 120 mm, 2 działa
38
przeciwlotnicze 75 mm, 4 karabiny maszynowe, 300 min, szybkość 20 wę złów) i dużej liczbie mniejszych okrętów, utworzyła Polska marynarkę wojenną, która bezwarunkowo zasługiwała na uwagę. Planowane były dal sze zasilenia, także większe okręty. Powstała w Gdyni stocznia była tak dalece rozbudowana, że przedsięwziąć mogła nie tylko remonty, ale także nowe budowy, np. poławiaczy min. W kraju bardzo propagowano mary narkę wojenną. Polska Liga Morska i Kolonialna przystąpiła w porozumie niu z rządem do budowy pełnomorskiej floty, wychodzącej poza ramy ma rynarki przybrzeżnej i zbiórkami pokryła już koszty jednego okrętu podwodnego, po których miały nastąpić dalsze datki na morskie siły zbroj ne. W ten sposób morskie aspiracje Polski zostały bardzo wysoko posta wione. Geograficzne położenie Gdyni i Helu umożliwiało w wypadku kon fliktu bałtyckiego udział posiadanych morskich środków bojowych, zwła szcza w kierunku przerwania ważnego dla nas połączenia morskiego z Pru sami Wschodnimi. Jeszcze przed wybuchem wojny z Polską uszły trzy kontrtorpedowce z Morza Bałtyckiego, co pozwoliło wywnioskować, że Polska Marynarka Wojenna nie zamierzała poważnie walczyć.
Propagandowe nastawienie powyższych słów rzuca się od razu w oczy. Prawdą jest, że nieliczne posiadane przez nas okręty, tak większe, jak i mniejsze, były w większości zupełnie nowoczesnymi, często najsilniejszymi w swych kategoriach okrętami na Bałtyku. Odnosi się to do kontrtorpedowców i okrętów podwodnych, a tak że i do „Gryfa”, który, gdyby nie mała szybkość, uchodzić by mógł za mały, lekki krążownik. Każdy jednak, kto wie, jakimi siłami dysponowali w 1939 roku Niemcy, zgodzi się, że flota pol ska nie miała najmniejszych szans w spotkaniu z niemieckimi pancernikami, krążownikami i licznymi jednostkami lekkimi. I ta właśnie niezmierna, rażąca wprost dysproporcja sił, a nie brak chęci do walki, której aż nadmiar w ciągu całej wojny przeja wiali polscy marynarze, była powodem wysłania na wody angiel skie trzech kontrtorpedowców. Na Bałtyku mogły one tylko zgi nąć, nie mając nawet możności zadania większych strat nieprzy jacielowi, a już w żadnym wypadku — jakichkolwiek widoków i możliwości najmniejszego wpływu na przebieg samych działań. Przypisanie Polskiej Marynarce Wojennej znaczenia z racji po siadania kilku większych jednostek, a zdaniem Niemców także i ,,dużej liczby mniejszych okrętów” — było już mocno nacią gnięte. Wiadomo, że małe okręty nie przedstawiały żadnej war tości bojowej, a służyły jedynie jako wybitnie pomocnicze jed nostki i poza sześcioma nowoczesnymi poławiaczami min nie za
39
sługiwały właściwie na miano pełnowartościowych jednostek (chyba jako pomocnicze poławiacze min). Poławiacze min typu „Czajka” były wyjątkowo udanymi, małymi okręcikami o dosko nałych właściwościach morskich. Dla naszych potrzeb przydałoby się ich znacznie więcej. Nie były one jednak w stanie, rzecz oczy wista, stawiać jakiegokolwiek oporu siłom nieprzyjaciela. Jak już powiedziałem, niemiecka marynarka wojenna była bez względnie i nieproporcjonalnie silniejsza od naszej. W chwili wy buchu wojny znajdowała się ona w szczytowym punkcie swego rozwoju. Składała się z dwóch niezupełnie jeszcze wykończo nych, olbrzymich pancerników „Bismarck” i „Tirpitz”, dwóch niewiele mniejszych i słabszych „Scharnhorst” i „Gneisenau” oraz trzech tzw. pancerników „kieszonkowych” — małych pancer ników (z których pierwszy był budowany specjalnie przeciwko Polsce) „Deutschland”, „Admiral Graf Spee” i „Admiral Scheer” — jako sił głównych. W skład floty wchodziły także dwa stare, ale doskonale zmodernizowane pancerniki „Schlesien” i „Schles wig-Holstein”, które zupełnie wystarczały do pokonania polskiej floty i które też stanowiły rdzeń sił niemieckich w kampanii wrze śniowej. Następnie flota niemiecka obejmowała 9 nowoczesnych krążowników, z tego trzy ciężkie — „Blücher”, „Admirał Hipper” i „Prinz Eugen” oraz sześć lekkich: „Emden”, „Königsberg”, „Karlsruhe”, „Köln”, „Leipzig” i „Nürnberg”. Dalej ponad 50 no woczesnych kontrtorpedowców, torpedowców i okrętów eskorto wych, drugie tyle okrętów podwodnych i równą ilość poławia czy min dużego i małego typu. Wreszcie liczne ścigacze, okręty strażnicze, torpedowce szkolne, okręty artyleryjskie i dalsze róż nych typów okręty pomocnicze, od dużych — 2000 do 3000 ton liczących okrętów-baz — do stutonowych kutrów trałowych. Trzeba przyznać, że Niemcy musiały się liczyć z wojną na dwóch frontach i że większa część floty przeznaczona być musiała do akcji na Morzu Północnym, jednakże było to bez wpływu na ewentualne przyszłe działania przeciwko Polsce. Mała część nie mieckiej floty wystarczała w zupełności do wykonania niemiec kich zadań bojowych na wypadek wojny z Polską. Zadania niemieckiej marynarki wojennej na wypadek kon fliktu zbrojnego z Polską były następujące: ochrona własnych linii komunikacyjnych łączących Niemcy z Prusami Wschodnimi,
40
jak najszybsze zniszczenie polskiej floty oraz — wspólnie z si łami lądowymi — ochrona rejonu Gdańska. Flota przeznaczona do wykonania tych zadań korzystać mogła z baz położonych na zachód i na wschód od polskiego wybrzeża, mając dzięki temu z góry większe możliwości operacyjne. Główną bazą w Prusach Wschodnich był silny port wojenny w Piławie. W zachodniej części Bałtyku głównym punktem wypadowym był największy niemiecki port wojenny tego morza, awanport Szcze cina, położony doskonale przy ujściu lewej odnogi Odry, zwany od niej Świnoujściem. Jako porty pomocnicze służyć mogły Ustka (Stolpmünde) i Kołobrzeg. Kołobrzeg i Ustka nie były przystosowane do przyjmowania dużych okrętów nie mając odpowiednio dużych i głębokich ba senów oraz odpowiednich urządzeń, nadawały się jednak dosko nale dla mniejszych jednostek, zwłaszcza wszelkiego rodzaju po ławiaczy min, ze względu na bliskie położenie morskiego rejonu operacyjnego. Rola i zadania poławiaczy min miały być bardzo duże. Okręty te spełniać musiały najważniejszą część akcji de fensywnej ze względu na stosunkowo silnie rozbudowaną przez Polską flotę minową, którą przedstawiały: „Gryf”, dywizjon po ławiaczy min i przystosowane do stawiania min okręty podwodne; ponadto używane być miały do akcji eskortowych i patroli prze ciw okrętom podwodnym. Wykonanie wyżej wymienionych niemieckich zadań bojowych powierzono siłom morskim pod rozkazami dowódcy Gruppen kommando Ost, gen.-admirała Albrechta z kwaterą w Świnoujś ciu. Były one następujące: — pancernik „Schleswig-Holstein” (dowódca komandor Kleikamp) i bliźniaczy okręt „Schlesien” (dowódca kmdr Utke), który przybył do Gdańska już podczas wojny; — siły zwiadowcze (Aufklärungsstreitkräfte) z lekkimi krążow nikami „Nürnberg”, „Leipzig” i „Köln” z bazą w Świnoujściu, pod dowództwem wiceadmirała Denscha; — grupa „Königsberg” w składzie lekkiego krążownika „Kö nigsberg”, okrętów artyleryjskich „Brummer” i „Bremse”, nisz czyciela „Hans Liidemann” i szkolnej flotylii torpedowców (Tor pedoschul jlotille), złożonej z 4 starych okrętów 760-tonowych („T-107”, „T-108”, „-T-110” i „T-lll”);
41
— duży zespół nowoczesnych kontrtorpedowców typu „Leberecht Maass”, obejmujący dwie flotylle bazujące w Świnoujściu i Piławie („Leberecht Maass”, „Georg Thiele”, „Richard Beitzen”, „Friedrich Ihn”, „Erich Steinbrick”, „Friedrich Eckoldt”, „Bruno Heinemann”, „Wolfgang Zenker”, „Bernd von Arnim”) — razem 9 jednostek; dziesiąty okręt, „Max Schultz”, odniósł uszko dzenia podczas kolizji w dniu 25 sierpnia; — 5. flotylla torpedowców w składzie pięciu 800-tonowych okrętów („Möwe”, „Albatross”, „Falke”, „Greif” i „Kondor”) szósty — „Tiger” — został zatopiony 25 sierpnia; — 1. flotylla ścigaczy składająca się z 8 jednostek; wszystkie wymienione flotylle niszczycieli, torpedowców i ścigaczy podlegały dowódcy okrętów torpedowych (Führer der Torpedoboote) kontr admirałowi Lütjensowi (późniejszemu dowódcy całej floty niemiec kiej, który zginął razem z „Bismarckiem”); — 3. i 5. flotylle okrętów podwodnych w składzie po 8 je dnostek każda pod ogólnym dowództwem dowódcy okrętów pod wodnych Wschód (Führer der Unterseeboote Ost) komandora por. Schomburga; część U-Bootów została wszakże jeszcze przed wybu chem wojny odesłana na Morze Północne. Przeciwko Polsce użyto 7, a według innych informacji — 10 jednostek, a mianowicie: „U-5”, „U-6”, „U-7”, „U-14”, „U-18”, „U-22”, „U-31”, „U-32”, „U-35” i „U-57”; — zespół poławiaczy min obejmujący: flotyllę nowoczesnych okrętów eskortowych (Geleitboote), liczącą cztery jednostki („F-7” — „F-10”); 1. flotyllę poławiaczy min, składającą się z 6 nowych („M-l”, „M-3”, „M-4”, „M-5”, „M-7”, „M-8”) i 2 sta rych („M-lll”, „M-132”) jednostek; 2. flotyllę poławiaczy min, złożoną z 6 jednostek częściowo nowych („M-2”, „M-6”, „M-9”) i częściowo starych („M-152”, „M-153” i „M-156”); 7. flotyllę poła wiaczy min, obejmującą 6 starych jednostek („M-75”, „M-84”, „M-85”, „M-102”, „M-122” i M-126”) i przeznaczoną do służby eskortowej i trałowej na trasie Ustka—Piława oraz do blokady Helu; zaporowy zespół doświadczalny (Sperr-Versuchskommando), składający się również z poławiaczy min — 5 starych jednostek („Nautilus”, „Otto Braun”, „Pelikan”, „Arkona”, „Sundewall”); 1. flotyllę kutrów trałowych — 8 nowoczesnych jednostek („R-17” do „R-24”), wraz z okrętem towarzyszącym „Nettelbeck”; 3. flo
42
tyllę kutrów trałowych — 7 nowoczesnych jednostek („R-33” do „R-36” i „R-38” do „R-40”) i okręt towarzyszący — stary torpe dowiec „von der Groben”; całość pod rozkazami dowódcy poła wiaczy min (Führer der Minensuchboote), komandora Rugę, za okrętowanego na torpedowcu „T-196” jako okręcie flagowym; — oraz liczne uzbrojone parowce jako jednostki strażnicze i kutry rybackie do poławiania min na redach i dojściach do portów. Akcje niemieckiej marynarki i wojska na wybrzeżu wspierane były lotnictwem towarzyszącym i nadbrzeżnym. Dowódcą 506 grupy lotnictwa nadbrzeżnego stacjonującego w Piławie był pod pułkownik von Wild. Jak wynika z tego przeglądu, siły niemieckiej floty użyte do działań zaczepnych przeciwko Polsce były bardzo znaczne, a przy ich porównaniu z siłami polskimi uderza ogromna przewaga po stronie niemieckiej. Zobaczmy teraz, jak Fall Weiss rozmieszczał niemieckie siły morskie i jakie wyznaczał im zadania w godzinie „Y”, tj. w godzi nie zamierzonej napaści na Polskę: a) Siły morskie dowódcy sił zwiadowczych (B.d.A.-Streitkräjte): 1. Siły te blokują od czasu „Y” Zatokę Gdańską; w dzień — poza za sięgiem dział helskich, w nocy poza zasięgiem reflektorów Helu. Przednie pozycje zajmują trzy dywizjony niszczycieli i dwie flotylle torpedowców. Za tymi jednostkami znajdować się będą krążowniki osłaniane przez okrę ty podwodne. 2. Blokadę Gdyni zamierza się przeprowadzić przez 1. flotyllę ścigaczy ubezpieczanych przez niszczyciele. 3. Zespół poławiaczy min „Brummer” wraz z okrętami zaporowego ze społu doświadczalnego (Booten des Sperr-Versuchskommando) jest go towy aż do odwołania w Piławie dla ewentualnego postawienia min w Za toce Gdańskiej. b) Jednostki dowódcy ochrony linii komunikacyjnych Morza Bałtyckiego zabezpieczają linię Świnoujście—Piława i zachodnią część Morza Bał tyckiego; c) Dowódca okrętów podwodnych Morza Bałtyckiego: 1. Okręty podwodne postawią miny na wschód od boi Hel, na wschód od Jastarni i pod Wielką Wsią, wzdłuż izobaty 20-metrowej. 2. Jednym okręt« m podwodnym zająć pozycję w kwadracie 2187 M. 3. Okręty podwodne przeprowadzą rozpoznanie wschodniego rejonu Mo rza Bałtyckiego. d) Morskie siły powietrzne o świcie dnia „Y” przeprowadzą rozpozna
43
nie w środkowej i póinocnej części Morza Bałtyckiego. Głównie Zatoka Gdańska, na zachodzie od cieśniny Gedser i południowego wyjścia z Sundu. Lotnictwo operacyjne atakuje o świcie w dniu „Y” Gdynię i Hel. Ze zwala się wzmocnionej eskadrze bojowej Kesslera na odlot do Zatoki Gdańskiej pod warunkiem, że: a) utrzymywać będzie wysokość lotu po między 200—500 m; b) nie naruszy obszaru miasta Gdańska. Zatoka Pucka zamknięta będzie od południa linią Hel — cypel połud niowy — cypel Redłowo i nie będzie wykorzystywana przez własne siły morskie z wyjątkiem kilku ścigaczy w okresie od czasu „Y” do czasu „Y” + 1 godzina. Rejon ten został przeznaczony dla lotnictwa operacyj nego celem przeprowadzenia ataków na polskie siły morskie. e) Siły zbrojne w Gdańsku: 1. Ochrona Wolnego Miasta Gdańska została przekazana dowództwu po licji państwowej (grupa Eberhardta). 2. Dowództwu podporządkowano: — grupę ochrony wybrzeża (policji krajowej); — dwie baterie nadbrzeżne; — 1 grupę blokady portu. Dowództwo: kmdr ppor. Hornack.
Równocześnie z zaatakowaniem przez jednostki morskie i po wietrzne Kriegsmarine polskich okrętów na morzu i polskich baz, lotnisk i umocnień w rejonie Gdyni, Oksywia i Pucka oraz na Helu, do walk na wybrzeżu wystąpić miały siły pod ogólnym do wództwem gen. Kaupischa, obejmujące łącznie około 30 000 ludzi. Ta „podgrupa Nord—Ost” składała się z „grupy Stolpe” (Słupsk) obejmującej pułki straży granicznej (Grenzwachtregimente) Wutha i von Bothmera — w sile około 8000 ludzi, z „grupy Danzig” (zwanej również „grupą Eberhardta”), do której nale żały gdańskie oddziały policji krajowej, SS-Heimwehr i Hitler jugend — w sile 8000—10 000 ludzi pod dowództwem, gen. Eber hardta, oraz pomorskiej dywizji rezerwowej 207: pułki von Öster reich, Klemm i von Kröcher wraz z dwoma meklemburskimi bata lionami regularnymi, oddziałem artylerii i pułkiem kawalerii — w sile 12 000 ludzi pod dowództwem gen. Tiedemanna. Łącznie „podgrupa Nord—Ost” obejmowała 22 bataliony piechoty i oko ło 120 dział, nie licząc oddziałów piechoty morskiej, dział okrę towych i lotnictwa. Zadanie polskiej Grupy Obrony Wybrzeża, którą stanowiły je dnostki Marynarki Wojennej i dalej wymienione oddziały lądo
44
we, było następujące: 1) osłonić własną mobilizację i ewakuację na Hel, 2) bronić jak najdłużej Helu i Oksywia, 3) bronić Wester platte. Osłabiona brakiem trzech najsilniejszych jednostek Polska Ma rynarka Wojenna wypełniać miała czysto defensywne zadania minowania wód Zatoki Gdańskiej i niemieckich szlaków komu nikacyjnych oraz przerywania ich przy pomocy okrętów pod wodnych. Oprócz tego współdziałać mogła tylko w obronie własnych baz, jak np. Helu, który stanowił jedyny silniejszy, nieco ufor tyfikowany punkt oporu, zaopatrzony w artylerię średnią i prze ciwlotniczą, oraz Oksywia. Dowódcą całości sił morskich i lądowych na Wybrzeżu był kontradmirał Józef Unrug — z chwilą wybuchu wojny na pra wach dowódcy armii, podległy bezpośrednio naczelnemu wodzo wi. Dowódcy sił na Wybrzeżu podlegali z kolei: 1) dowódca Morskiej Obrony Wybrzeża (komandor dypl. Stefan Frankow ski), któremu krótko przed wybuchem wojny podporządkowano wszystkie pozostałe w kraju jednostki nawodne, 2) dowódca Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku (komandor porucznik Edward Szystowski), 3) dowódca Rejonu Umocnionego Hel (ko mandor Włodzimierz Steyer), 4) dowódca Dywizjonu Okrętów Podwodnych (komandor por. Aleksander Mohuczy), 5) dowódca Lądowej Obrony Wybrzeża (pułkownik Stanisław Dąbek), które mu podlegały wszystkie siły w rejonie Gdyni—Oksywia, 6) ko mendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte (ma jor Henryk Sucharski). Biorąca udział w obronie Wybrzeża flota polska składała się z na stępujących jednostek: — 1 średniej wielkości, stosunkowo nowoczesny kontrtorpedowiec „Wicher”; — 2 zupełnie nowoczesne okręty podwodne typu oceaniczne go— „Sęp” i „Orzeł”; — 3 mniejsze i starsze okręty podwodne typu minowego — „Ryś”, „Żbik” i „Wilk”; — 1 stawiacz min „Gryf”, zabierający na pokład 300 min, okręt o silnym uzbrojeniu artyleryjskim (nie ustępującym kontrtorpedowcom), największa bojowa jednostka przedwojennej noty
45
DOWÓDCA
D-CA DYONU OKRĘ TÓW PODWODNYCH m. p. Hel Dyon w składzie: ORP „Wilk” ORP „Żbik” ORP „Ryś” ORP „Sęp” ORP „Orzeł”
D-CA MORSKIEGO DYONU LOTNICZEGO m. p. Puck Dyon w składzie: I. Eskadra szkolna (5 maszyn R XIII) II. Eskadra liniowa (12 maszyn R XIII) Pluton towarzyszący (3 masz. lądowe) III. „Ślązak” (okręt cel)
IV. MORSKI PLUTON REFLEKTORÓW (3) V. ORP „Smok ” VI. Motor. Straży Granicznej „Batory“ „Kaszub”, „Ma zur”.
m. p. D-CA REJONU UMOCNIONEGO HEL m. p. Hel I. PIECHOTA Batalion KOP Oddziały przeciwdesantowe Półkompania łączności Kompania obsługi portów Pluton Morskiego Dyonu Żandarmerii Komisariaty Straży Granicz nej Hel i Goszczyno (ten drugi od 9. 9.) II. DYON ARTYLERII NADBRZEŻNEJ 1 bat. 152 mm — 4 działa 1 „ grecka 105 mm — 2 działa 1 „ duńska 105 mm — 2 działa 4 półbat. przeciwdesantowe 75 mm — 8 dział 1 kompania KM Potem działa zdemontowane z „Gryfa”: 3 — 120 mm, z kanonierek i „Mewy” 5 — 75 mm III. 2 MORSKI DYON ARTYL. PRZECIWLOTNICZ El 3 bat. 75 mm plot. — 6 dział 1 bat. 40 mm plot. — 8 dział 1 bat. 40 mm plot. — 4 działa (ze strefy wolnocł.
Schemat organizacji Grupy Obrony Wybrzeża w kampanii wrześniowej Uwaga: Schemat ten przedstawia organizację sił polskich tak, jak ukształtowała się ona w czasie działań. Przed wojną np. Bateria Caneta, I MDAPL, 3 komp. CKM pltn., Morska Kompania Reflektorów pod legały dowódcy Morskiej Obrony Wybrzeża, podobnie jak Rejon Umocniony Hel.
polskiej. Jego piętą achillesową była mała szybkość, wynosząca zaledwie 20 węzłów; — 6 nowoczesnych, .krajowej produkcji minowców: „Czajka”, „Jaskółka”, „Mewa”, „Rybitwa”, „Czapla” i „Żuraw”. Były to jednostki małe, uzbrojone tylko w jedno lekkie działo, ale o do skonałych właściwościach morskich; niestety dwa ostatnie były no wo wybudowane i nie osiągały jeszcze pełnej gotowości bojowej; — 3 jednostki o bardzo niewielkiej wartości bojowej, które mogły jeszcze być użyte do różnego rodzaju zadań pomocniczych, jak patrolowanie, walka z nieprzyjacielskimi okrętami podwod nymi, minowanie i poławianie min. Były to: stary torpedowiec,
46
FLOTY Hel D-CA MORSKIEJ OBRONY WYBRZEŻA m. p. Hel
D-CA LĄDOWEJ OBRONY WYBRZEŻA m. p. Gdynia, Oksywie
I. ORP „WICHER ” II. ORP„GRYF” III. DYON MINOWCÓW: ORP „Jaskółka” ORP „Czajka” ORP „Mewa” ORP „Rybitwa” ORP „Żuraw” ORP „Czapla” IV. GRUPA KANONIEREK: ORP „Gen. Haller” ORP „Kdt Piłsudski” V. ZMOBILIZOWANE OKRĘTY-BAZY ORP „Gdynia” ORP „Gdańsk ” 24 zmob. kutry rybackie VI. OKRĘTY POMOCNICZE I JEDNOSTKI SPECJALNE ORP „Bałtyk” (okr. hulk) ORP „Mazur” (okr. art.) ORP „Nurek” (okr. baza) „Pomorzanin” torped, stacja pływająca „Oksywie” holowniki: „Lech”, „Sokół”, .,Krakus”, „Wanda”, „Kaper”, „Mistrz”, „Żeglarz” okręty-cysterny: „Kujawiak”, „Podhalanin”
I. PIECHOTA: 2 Morskie Pułki Strzelców Morska Brygada Obrony Na rodowej (4 batal.) 1 Batalion Marynarzy 1 Batalion Straży Granicznej 1 Batalion rezerwowy Morski Dyon Żandarmerii (bez 1 plutonu) Policja Państwowa Oddziały ochotnicze II. ARTYLERIA LĄDOWA Dyon Artylerii Lekkiej: 1 bat. 4 działa 105 mm 7 dział 76 mm Bateria Caneta na Oksywiu 2 działa 100 mm 2 plut. artylerii piechoty 4 działa 75 mm 1 plut. art. pozycyjnej 2 działa 76 mm 1 plut. art. na lorach (w Kar tuzach) III. ARTYLERIA PRZECIWLOTN. 1 Morski Dyon Art. Plot.: 4 bat. — 8 dział 75 mm plot. Baterie rozmieszczone na fa lochronie w porcie woj. Oksywie Bateria 40 mm plot.: 4 działa Bof. ze strefy wolnocłowej 3 komp. CKM pltn.
KOMENDANT WESTERPLATTE m. p. Westerplatte 1 zwiększona kompania strzelców 1 działo 75 mm 4 moździerze 81 mm 41 CKM-ów i RKM-ów 2 działka panc. 37 mm
IV. SAPERZY I ŁĄCZNOŚĆ 1 Batalion Saperów 1 Kompania Łączności Lokalny pluton łączn. V. MORSKA KOMPANIA REFLEKTORÓW (8)
obecnie szkolny okręt artyleryjski „Mazur”, uzbrojony w lekkie działa i rozwijający około 20 węzłów szybkości, oraz podobnej wielkości i o podobnym uzbrojeniu, jedynie wolniejsze kanonierki „Generał Haller” i „Komendant Piłsudski”. Pozostałe jednostki — okręt-hulk „Bałtyk” (dawny krążownik, bez głównego uzbrojenia), okręty-cele „Kujawiak” i „Ślązak” (dawne torpedowce, bez uzbrojenia, służące: pierwszy do ćwiczeń torpedowych, drugi — lotniczych) oraz „Podhalanin”, okręt hy drograficzny „Pomorzanin” (stary eks-minowiec), okręt dla nur ków „Nurek”, pomocnicze okręty minowo-torpedowe „Smok” i „Oksywie”, holowniki „Lech”, „Sokół”, „Krakus”, „Wanda”, „Kaper”, „Mistrz” i „Żeglarz” oraz zmobilizowane statki żeglugi przybrzeżnej i ścigacze Straży Granicznej, wraz z głośnym potem „Batorym” — nie miały żadnej wartości bojowej. Okręty szkolne „Wilia” i „Iskra” znajdowały się w chwili
47
I. Mapa polskiego Wybrzeża i Zatoki Gdańskiej
wybuchu wojny poza wodami Bałtyku i w działaniach kampanii wrześniowej udziału nie wzięły. Można tu jeszcze dodać, że z okrętów zamówionych przed woj ną na stoczniach zagranicznych — dwa wybudowane w Anglii ścigacze zostały przekazane Polskiej Marynarce Wojennej w 1940 roku, natomiast budowane we Francji dwa okręty podwodne znajdowały się w czerwcu 1940 roku na pochylniach i w dniach kapitulacji Francji zostały zniszczone. Wchodzące w skład Marynarki Wojennej okręty Flotylli Rzecz nej na Pinie nie uczestniczyły oczywiście w działaniach morskich i dlatego zostaną omówione w innym miejscu. Na Helu stacjonował batalion piechoty Korpusu Ochrony Po granicza przeniesiony tu z Sienkiewicz (dowódca major Wiś niewski), oraz dwa stosunkowo silne dywizjony artylerii — Dy wizjon Artylerii Nadbrzeżnej i II Morski Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej. Dywizjon Artylerii Nadbrzeżnej, dowodzony przez kmdra ppor. Stanisława Kukiełkę, obejmował baterię nr 31 im. H. Laskowskiego (tzw. baterię cyplową), której dowódcą był kpt. mar. Zbigniew Przybyszewski, baterie nr 32 i 33 („grecką” i „duńską”) ppor. mar. Jerzego Broniewicza i Adama Rychia oraz cztery baterie przeciwdesantowe. II Morski Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej, dowodzony przez kpt. mar. Mariana Wojciesz ka, obejmował trzy baterie stałe (dowódcy: kpt. art. Ignacy Dziu biński, por. art. Wiktor Janowski i por. mar. Eugeniusz Gasiorowski), baterię półstałą (dowódca por. mar. Wacław Krzywiec) i kom panię karabinów maszynowych (dowódca kpt. Stanisław Kieszniewski). Łącznie były na Helu 32 działa stałe i półstałe kalibru od 47 do 152 mm. W czasie kampanii artyleria półwyspu powięk szyła się o działa zdemontowane z zatopionych bądź uszkodzonych okrętów (trzy 120 i dwa 40 mm z „Gryfa” oraz 75 mm z kanonierek i minowców). Poza tym cztery z ośmiu działek przeciwlot niczych znalezionych w strefie wolnocłowej w Gdyni (przeznaczo nych na eksport do Anglii). W sumie liczba dział wzrosła w toku działań do pięćdziesięciu. Stan osobowy, wliczając rpieszonych lot ników" z Pucka oraz załogi okrętowe, wynosił łącznie około 3000 ludzi. Siły lądowe, którym przypadła obrona Gdyni, obejmo’vały w sumie 13 batalionów piechoty (w tym 1. i 2. pułk strzelców
49
morskich, Morska Brygada Obrony Narodowej, trzy bataliony rezerwowe, ochotnicy wraz z kompanią kosynierów, Straż Gra niczna i Policja Państwowa) oraz dwa dywizjony artylerii: Dy wizjon Artylerii Lekkiej (dowódca major Włodzimierz Kański) i I Morski Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej (dowódca kmdr ppor. Stanisław Jabłoński) i baterię nadbrzeżną „Canet” na Oksywiu (dow kica kpt. art. Antoni Ratajczyk). Dochodziło do tego kilka baterii i plutonów wchodzących w skład innych je dnostek, uzbrojenie „Bałtyku”, pozostałe 4 działka przeciwlotni cze odkryte w strefie wolnocłowej oraz kilkanaście działek 47 i 37 mm na podstawach morskich, rozmieszczonych na zewnętrz nych falochronach portu gdyńskiego. W sumie wynosiło to rów nież około 50 dział kalibrów 37 do 105 mm. Stan osobowy wy nosił łącznie ok. 15 000 ludzi. Ogółem ok. 18 000 ludzi i sto dział po stronie polskiej prze ciwstawić się musiało większej o ponad połowę liczbie napast ników, dysponujących znacznie większą liczbą dział, nie licząc stu kilkudziesięciu dział okrętowych wielkich i średnich kalib rów (same pancerniki „Schleswig-Holstein” i „Schlesien” posiada ły łącznie 8 dział 280 mm i 20 dział 150 mm) oraz silnego lot nictwa bombowego. Różnica sił była więc bardzo poważna. W tych warunkach nie sposób było wykonać zadania postawionego w wytycznych generalnego inspektora sił zbrojnych. Mimo tego, jak miała okazać przyszłość, pierwotne zadanie np. załogi Westerplatte, zo bowiązanej początkowo do stawiania oporu przez 6 godzin, zo stało przekroczone dwudziestopięciokrotnie! Czasokres walki o Gdynię i Oksywie (8—10 dni) został dwukrotnie przedłużony, zaplanowana zaś na trzy miesiące obrona Helu okazała się bez równoczesnej obrony Gdyni i Oksywia niemożliwa.
III. Obrona Wybrzeża i działania na Bałtyku
1. Westerplatte
P
ierwszego września 1939 roku o godzinie 4.45 rozpoczęła się nierówna walka o Westerplatte. Po jednej stronie stała kompania wojska licząca stu kilkudziesięciu ludzi, po drugiej od działy podoficerskiej szkoły artylerii morskiej, saperów, policji i gdańskiej SS-Heimwehr, wsparte potężną artylerią pancernika „Schleswig-Holstein”, działami okrętów mniejszych, artylerią lą dową i miotaczami min oraz ćwierćtonowymi bombami „stukasów”. Załoga Westerplatte liczyła 182 ludzi, jej ciężki sprzęt bojowy składał się z 1 działa polowego 75 mm, 2 działek przeciwpancer nych 37 mm, 4 moździerzy 81 mm i 41 ciężkich i ręcznych ka rabinów maszynowych. Urządzenia obronne: wartownie i koszary z zabezpieczonymi żelbetonowymi piwnicami — szumnie przez Niemców nazwane stark befestigte Betonbunker * — dawały zale dwie ochronę od broni maszynowej i odłamków lekkich pocisków. * Stark befestigte Betonbunker (niem.) — silnie ufortyfikowane bunkry.
51
\'T
'
Niemcy tymczasem dysponowali najcięższą artylerią: 280 mm działami pancernika „Schleswig-Holstein”, kilkudziesięciu dzia łami średniej i lekkiej artylerii, zarówno okrętowej, jak i lądo wej. Jedna salwa burtowa pancernika ważyła półtorej tony, kil kanaście czy nawet kilkadziesiąt ton wyrzucały działa tego okrętu w ciągu kilku minut. Czyż można by się dziwić gdyby załoga Westerplatte wytrwała pod huraganowym ogniem, przed którym betonowe umocnienia nie dawały skutecznej ochrony, tylko sześć do dwunastu godzin, jak to jej nakazywało zadanie bojowe? Czyż można by mieć żal do obrońców, gdyby nie zdołali odeprzeć gwałtownego ataku oddziałow szturmowych, przeprowadzonego zaraz po zaprzestaniu niszczącego ognia artylerii pancernika? A natarć było tylko w pierwszym dniu walki — cztery, każde poprzedzone skoncen trowanym ogniem artyleryjskim pancernika i dział lądowych. Obecność W Zatoce Gdańskiej pancernika „Schleswig-Holstein”, którego działa rozpoczęły drugą wojnę światową, nie dowodzi we dług Niemców bynajmniej ich wojennych zamiarów — „przypa dek” widocznie zrządził, że wojna wybuchła w czasie „kurtua zyjnej” wizyty pancernika w Gdańsku i że mógł on swoją arty lerią wesprzeć szturmową kompanię piechoty morskiej „w ramach ogólnej obrony przeciwko polskim nadużyciom”. „Kiedy wybuchła wojna — czytamy w niemieckiej książce — okręt szkolny fS^hieswig-Holsiein«, który jak corocznie odwiedził Gdańsk znaj dował się w porcie gdańskim. Skutecznie wdał się w boje o Wester platte, które jako polski magazyn amunicji od lat było groźbą dla niemieckiego miasta hanzeatyckiego”. Nazwanie niemieckiego pancernika okrętem szkolnym — lubo nie odbiegające od rzeczywistości — nie zmyli nikogo co do mocy ofensywnej tego okrętu i zaczepnych zamiarów Niemców, którzy w ostatniej prawie chwili przysłali go na „coroczną wizytę”, miast uprzednio przewidzianego lekkiego krążownika. „Schleswig-Hol.stein” był wprawdzie starym, datującym się jeszcze sprzed pierw szej wojny światowej okrętem, jednakże w roku 1925 oraz w ro ku 1936 przeszedł gruntowny remont i został zmodernizowany. Jego ciężka — 4 działa 280 mm, średnia — 10 dział 150 mm i lek ka — 4 działa 88 mm — artyleria tworzyła w sumie dostateczną siłę, by huraganowym ogniem uczynić Westerplatte „dojrzałym”
52
do szturmu i zdobycia już pierwszego dnia wojny, jak to Niemcy projektowali dla uświetnienia wcielenia Gdańska do Rzeszy. Korzystając z lekkiej mgły i słabej widoczności przed świtem, „Schleswig-Holstein” podpływa na bliską odległość do Wester platte. O godzinie 4.45, równocześnie z wysadzeniem bramy kole jowej i części okalającego Westerplatte muru, niemiecki pancernik rozpoczyna ogień. A oto początek działań wojennych na Westerplatte widziany oczyma polskiego obrońcy: Piękny wieczór 31 sierpnia nie różnił się niczym od poprzednich. Patrole i ronty krążące w ciągu nocy na terenie nie meldowały nic prócz tego, że kanał portu jest wyjątkowo pusty, a w całym porcie panuje jakaś niesa mowita cisza. Mimo to nikt nie przeczuwał takiej pobudki, jaka nastąpiła w dniu 1 września o godzinie 4.45, w tej bowiem chwili zabrzęczały wszyst kie szyby w koszarach od ognia dział pancernika „Schleswig-Holstein”, który stał w odległości około 600 metrów od nas w kanale portowym. Stało się jasne, że wojna rozpoczęta. Alarm przebudzonej tak niespodziewanie części załogi odbywał się już przy graniu naszych „maszynek” ze stanowisk portowych w wartowni. Nieprzyjaciel wysadził w powietrze bramę kolejową i mur obok niej i przez tę wyrwę wdarł się na nasz teren. Zaskoczony ogniem broni maszynowej, której obecności w tym miejscu w nocy widocz nie się nie spodziewał, począł się wycofywać na swoje stanowisko wyjścio we, ponosząc przy tym znaczne straty.
Niemieccy artylerzyści z pancernika „Schleswig-Holstein” opi sują zaobserwowane wydarzenia, a zwłaszcza huraganowy ogień dział swego okrętu, następująco: Po drugiej stronie wznoszą się gęsto czarne chmury dymu, w różnych miejscach buchają wysokie jak dom, złotopomarańczowe płomienie; żelazo, stal, kamienie, drzewa i ziemia wirują w powietrzu, wylatują w górę i opa dają na ziemię. Wkrótce już płoną urządzenia promu portowego, płonie przylegający teren stoczni, tu i tam z odcinków lasu padają rozrywające się we wściek łej grze płomieni granaty. Do kanału portowego wpadają dachówki, wy rzucone w górę niesłychanym ciśnieniem powietrza spowodowanym deto nacjami.
Artyleria okrętowa przestaje strzelać. Tylko sześć minut trwa ło ostrzeliwanie, choć zarówno napastnikom, jak i obrońcom wyda ło się długotrwałym huraganowym ogniem. Niemiecki oddział szturmowy w przekonaniu, że nikt nie ostał się na Westerplatte pod ulewą stali i ognia, rusza do ataku i wdziera się przez rozbity
53
mur do lasu. I nagle... „terkoce wściekły ogień maszynówek, trzas kają strzały karabinowe, wybuchają granaty ręczne”. Załoga Westerplatte trwa na stanowisku. Po nieudanej próbie zdobycia Westerplatte z zaskoczenia Niem cy wielokrotnie ponawiają tego dnia ataki. Oprócz szturmowej kompanii marynarki i oddziałów Danziger SS-Heimwehr w akcji biorą udział oddziały gdańskiej Schutzpolizei i szkolna kompania piechoty. Oprócz artylerii pancernika ataki wspierane są artyle rią lądową, strzelającą z kierunku Wisłoujścia i Brzeźna, oraz ciężką bronią maszynową ze spichrzy i wieży kościoła w Nowym Forcie. Do północy, a więc już po przewidzianej w zadaniu bo jowym dwunastogodzinnej obronie, odparto cztery natarcia i kil ka wypadów niemieckich. Wszystkie załamują się w ogniu garstki obrońców, a nieprzyjaciel ponosi znaczne straty. Oddział policji gdańskiej zostaje zupełnie rozbity, szturmująca kompania piecho ty ponosi dotkliwa straty od celnego ognia polskich moździerzy, lekkie działo polowe likwiduje niemieckie gniazda cekaemów, za instalowane w spichlerzach. Działo to zostaje niestety po oddaniu 23 strzałów rozbite. Dla pancernika niemieckiego i jego potężnego, sięgającego 280 mm opancerzenia nie mogło być ono, a tym bar dziej reszta polskiej „artylerii”, ani przez chwilę groźnym prze ciwnikiem. Tego dnia było czterech zabitych i wielu rannych. Zadanie bojowe stawiane załodze Westerplatte zostało wyko nane. Niestety pomoc, która miała — w myśl planu — nadejść w tym czasie z Gdyni, nie nadeszła. Załoga Westerplatte zdana została na własne siły. Korpus interwencyjny gen. bryg. Skwarczyńskiego (13. i 27. dyw. piech.), przeznaczony w polskim planie wojennym do uderzenia na Gdańsk, został już w dniu 31 sierpnia, w obawie odcięcia od mającej go osłonić armii „Toruń” gen. Bortnowskiego, wycofany do rejonu Skierniewic. W tej sytuacji dalsza walka nie miała ze strony polskiej załogi żadnych widoków powodzenia. Była już tylko walką o honor polskiego oręża. Drugiego września po działalności patroli niemieckich, po krót kim, lecz silnym ogniu artyleryjskim, po odparciu niemieckiego natarcia i następnie długim ogniu artyleryjskim — pojawiają się przed południem niemieckie samoloty. Wykonują loty rozpoznaw cze połączone z atakami broni pokładowej z lotu koszącego. W po łudnie następuje drugie natarcie tego dnia, również odparte. Po
54
parogodzinnej, złowróżbnej przerwie w działaniacn następuje ciężki nalot. Czterdzieści siedem niemieckich Junkersów rzuca ćwierćtorowe bomby kruszące i liczne bomby zapalające. Obrońcy są w;Hec nich, niestety, bezsilni. W wyniku tego nalotu zniszczone zosta ją wszystkie polskie moździerze, przerwane połączenia telefonicz ne, uszkodzone koszary i zupełnie zniszczona, wraz z całą załogą, jedna z wartowni. W obliczu beznadziejnej sytuacji rozpoczyna się niszczenie akt i dokumentów. Wieczorem i o północy odparto jeszcze dwa na tarcia niemieckie. Zabitych było tego dniaj ośmiu, a wielu rannych. Odtąd historia się powtarza co dnia. Westerplatte znajduje niemal bez przerwy pod niemieckim ogniem artyleryjskim. Oprócz pancernika „Schleswig-Holstein” i licznych dział lądowych wkra czają do akcji miotacze min i nawet trzy mniejsze okręty niemiec kie: torpedowiec „T-196”, poławiacz min „M-l” i okręt macie rzysty kutrów trałowych „von der Groben”; pierwsze uzbrojone w dwa, a ostatni w jedno działo 105 mm. Mało kto spośród tych, którzy słuchali w pierwszych dniach września apelów radiowych nawołujących obrońców Westerplatte do wytrwania, zdać sobie mógł sprawę z ogromu bohaterstwa, ja kiego wymagało wypełnienie tych apeli. Trwanie w beznadziejnej sytuacji, na straconej placówce, bez żadnych widoków odsieczy, gdy z Gdańska dochodziło bicie dzwonów kościelnych i okrzyki tłumów manifestujących na cześć wkraczających oddziałów Wehr machtu, było niezwykłym bohaterstwem. Ani huraganowy ogień artyleryjski od strony morza i lądu, ani ataki bombowców i ciągłe natarcia niemieckich kompanii i batalionów nie były jednak w, sta nie złamać uporczywej obrony. Dokonały tego inne czynniki: zmę czenie, przeradzające się wskutek braku odwodów w wyczerpanie fizyczne i nerwowe, brak ciepłego pożywienia i brak snu. Nie bez znaczenia były katastrofalne warunki sanitarne, w jakich znaleźli się coraz liczniejsi ranni, a liczba ich sięgała jednej trzeciej stanu załogi. Nie mogły też pozostać bez ujemnego wpływu na morale załogi nadchodzące z całego kraju hiobowe wieści. W prze dedniu upadku Westerplatte zajęte było z wyjątkiem Gdyni i Pół wyspu Helskiego całe Pomorze aż pod Bydgoszcz i Toruń, duża część Wielkopolski i południowo-zachodnia część kraju z Często-
55
chowa Katowicami i Krakowem. Niemieckie armie dochodziły pod Modlin, Skarżysko i Jasło. Siódmego września nastąpiły końcowe walki o ten ostatni w Gdańsku skrawek polskiej ziemi, przeoranej bombami, pociska mi armatnimi i granatami, końcowy bój o rumowiska, zwane kie dy składem, amunicji na Westerplatte. Po ciężkim — którym to już z rzędu? — ogniu artyleryjskim pancernika „Schleswig-Hol stein”, wszystkich dział lądowych i miotaczy min nastąpiły równo czesne ataki od strony morza i lądu. Natarcie to zostało odparte! Na tym kończy się jednak bohaterski czyn zbrojny załogi We sterplatte. Z uwagi na zupełne wyczerpanie załogi i niemożliwość niesienia pomocy rannym niezwyciężona załoga Westerplatte, nie złamana bombardowaniem ani pokonana w szturmie, zaprzestaje walki na rozkaz komendanta majora Henryka Sucharskiego*. Straty własne wynoszą 15 zabitych, 35—40% rannych. Straty niemieckie są około 20 razy większe, Westerplattte padło. W połowie września oblężona już przez Niemców Warszawa oddała ostatni hołd poległym bohaterom Westerplatte. W następ nych latach wojny, wśród coraz to nowych wydarzeń, coraz to nowych przejawów bezgranicznego bohaterstwa z jednej, ale wyzwolenia się najniższych instynktów — które doprowadziły do okrucieństw świadczących o zupełnej zatracie człowieczeństwa — z drugiej strony, zapomniano o Westerplatte. Nie zapomniał tylko Naród i Wojsko Polskie. Słowo' „Wester platte” stało się symbolem walki zbrojnej z hitlerowskimi Niem cami. Słowo „Westerplatte” krzepiło do walki, oporu i trwania. Nic więc dziwnego, że z chwilą odzyskania niepodległości pozo stali przy życiu uczestnicy walk o Westerplatte udekorowani zo stali wysokimi odznaczeniami. Tradycje bojowe obrońców We sterplatte przejęła już w czasie wojny sformowana w ZSRR I Brygada Pancerna, otrzymując nazwę „Bohaterów Westerplat te”. W uznaniu zaś zasług bojowych położonych w walce o zdo bycie Warszawy w styczniu 1945 roku otrzymała przydomek „Warszawskiej”, łącząc w ten sposób dwie drogie sercu każdego * Zgodnie z wyrażonym przed śmiercią w 1946 r. we Włoszech życzeniem majora Sucharskiego, urnę z jego prochami sprowadzono do kraju i po dekoracii Krzyżem Komandorskim Orderu Virtuti Militari złożono 1 wrześ nia 1971 r. wśród poległych towarzyszy broni na Westerplatte.
56
Polaka nazwy, symbolizujące nieugiętą walkę Polski z hitlerow skim najeźdźcą. Dnia 30 marca 1945 roku ta sama brygada po mściła poległych braci, których imieniem przyozdobiła swe sztan dary, wkraczając do Gdańska i stając znów nad polskim morzem, tym razem na zawsze. Sprawiedliwości dziejowej stało się zadość. Na lewo od wjazdu do portu, naprzeciwko basenu wolnej strefy, znaj duje się basen Westerplatte. Basen ten został wybudowany kosztem Polski i Gdańska w roku 1925 dla potrzeb przeładunku polskich materiałów wo jennych. Na mocy umowy z dnia 4 sierpnia 1928 roku między Polską a Wol nym Miastem Gdańskiem, oddał Rząd Polski basen ten Radzie Portu dla przeładunku towarów normalnych na czas, w którym nie odbywa się prze ładowanie materiału wojennego. Basen ten posiada 600 metrów nabrzeży i jest wyposażony w 6 dźwigów.
Tyle można było przeczytać o Westerplatte w wydanym kilka łat przed wojną Informatorze Ligi Morskiej i Kolonialnej. Dziś iłowo „Westerplatte” urosło do miary symbolu nierozerwalności Polski z Bałtykiem. W nazwie „Westerplatte” mieścić się będzie ,ia zawsze historia dążeń i zmagań Polski o dostęp do morza, bę dąca równocześnie historią walki z naporem germańskim, od Mieszka, Chrobrego i Krzywoustego, poprzez wojny Łokietka i Ja giellonów z krzyżactwem do czasów obecnych. Nazwa „Wester platte” mówi każdemu, że w obronie polskiego morza żołnierz polski ginął w 1939 roku i zdobywając doń ponownie dostęp zwy ciężał w 1945 roku. Toteż jeżeli kiedykolwiek ukaże się nowy in formator morski, czytać w nim będziemy o Westerplatte: Westerplatte — do 1939 roku skład amunicji Wojska Polskiego u wejścia do portu gdańskiego. Tu — nieugiętą obroną i bohater ską śmiercią w walce z przeważającymi ńlami hitlerowskich Nie miec we wrześniu 1939 oraz zwycięskim uderzeniem w marcu 1945 — dał Żołnierz Polski, zbrojny przedstawiciel Narodu, wyraz prawdzie i niezłomnej wierze, że Polska nigdy nie da się ode pchnąć od Bałtyku. Dlatego
też
na
całym
naszym
wybrzeżu,
od
Szczecina
po
„pozostanie na wieki tylko jedna obca nazwa, rzucająca tarnia blask niegasnący na dalekie morza: W e s t e r p l a t t e ” .
Elbląg, jak
la
57
2. Hitlerowska napaść na Wybrzeże Mimo że akcja przeciw Westerplatte rozpoczęła się o godzi nie 4.45, a krótko potem zbombardowana została baza lotnictwa morskiego w Pucku oraz lotnisko cywilne w Rumii, sztab Dowó dztwa Floty nie orientuje się w ogólnej sytuacji polityczno-woj skowej i nie jest jeszcze zupełnie pewny, co znaczą walki w Gdań sku: prowokację czy wojnę. Wydany zostaje rozkaz, aby kotwi czące na Helu i w Gdyni okręty podwodne wypłynęły na morze. Silny nalot, skierowany około godziny wpół do szóstej rano na bazę Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku, spowodował stra ty, z których jedna będzie nieodżałowana. Od odłamka bomby, która trafiła w kasyno oficerskie, zginął dowódca dywizjonu, ko mandor por. pilot Edward Szystowski. Oto jak jeden z jego pod komendnych, ówczesny bosman Władysław Wzorek, opisał nalot na Puck i śmierć swego dowódcy: Tego dnia obudzono nas tuż po piątej rano. Alarm ogłosił ówczesny dowódca Morskiego Dywizjonu Lotniczego kmdr pilot Szystowski. Był to wykształcony, zdolny człowiek, łubiany przez wszystkich i ceniony. Nikt nie potrafił tak zrozumieć żołnierza i jego potrzeb. O godz. 5.15 wszyscy byli na nogach. Wiedząc, że tym razem nie skończy się na alarmie, po jechałem rowerem do domu i po spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy wróciłem do koszar. Staliśmy na przydrożnym mostku. Kmdr Szystowski wydawał rozkazy. Nasza załoga bez amunicji nie wiedziała, co z sobą robić. Pytaliśmy go, ale jaka mogła być odpowiedź?... Nagle od strony morza nadleciały nieprzyjacielskie samoloty. Zawyły silniki nurkowców, ziemia zadrżała od wybuchów bomb. Jedna z nich ude rzyła w budynek kasyna niedaleko od nas. Stałem jakieś dwa metry od dowódcy. Jednocześnie niemal z wybuchem przechylił się on dziwnie na prawy bok i upadł. Podbiegliśmy, ale odesłał nas ręką. Zgodnie ze starym zwyczajem, nakazującym przekazywanie dowództwa najstarszemu po so bie za pośrednictwem najmłodszego, kiwnął dłonią na młodziutkiego ma rynarza. — Zameldujcie kmdr. ppor. Szalewiczowi, że zdaję mu dowództwo dy wizjonu — powiedział zachrypniętym nieco, lecz jeszcze stanowczym gło sem.
Niestety, były to ostatnie słowa i ostatnie chwile życia tego wy bitnego, ogólnie cenionego i bardzo łubianego, bardzo- popularne go na Wybrzeżu oficera. Chociaż bowiem natychmiast opatrzono mu ranę, zadaną dużym odłamkiem bomby w plecy, w kilka chwil później komandor Szystowski zmarł, jako pierwszy poległy w tej
58
wojnie polski oficer marynarki. Oprócz niego zginęło w nalocie na Puck dwóch podoficerów dyonu: st. bosman Michał Jagodziń ski i st. bosman Jan Kokąlewski. Nalot spowodował zniszczenie budynków lotniska i hangarów natomiast wodnosamoloty nie poniosły szwanku, gdyż były roz lokowane wzdłuż brzegów Zatoki Puckiej na odcinku Puck-Swarzewo i nieprzyjaciel ich nie wyśledził, zajęty bombardowaniem obiektów lotniska i kotwiczącego na redzie starego, wycoiar.ego już ze służby torpedowca „Ślązak”, używanego do ćwiczeń jako cel. Samoloty niemieckie po zbombardowaniu lotniska całą furię nalotu skoncentrowały na starym „Ślązaku” i zrzuciły nań wiele bomb, które obramowały cel. Fontanny spienionej wody wzniosły się wokół okrętu i wydawało się, że jego los został przesądzony, ale gdy nalot dobiegł końca, okazało się, że okręt stoi nie ru szony. I prawdopodobnie właśnie dzięki niemu ocalały wodno samoloty dywizjonu. W porcie puckim kotwiczył w cieniu rosnącej na nabrzeżu du żej wierzby okręt hydrograficzny „Pomorzanin”, jednakże napa stnicze samoloty nie atakowały go. Najbliższa z bomb padła w od ległości około! stu metrów i nie wyrządziła na okręcie szkody. Natychmiast po nalocie kmdr ppor. Szalewicz dał rozkaz zmia ny stanowisk wodnosamolotów, które przeleciały na drugą stronę Zatoki Puckiej i wodowały przy brzegach półwyspu, na odcinku Hel-Jurata. Reszta personelu dyonu rozpoczęła zaś przygotowa nia do ewakuacji puckiej bazy, która stała się już bezużyteczna. Część sprzętu i personelu miała być przewieziona na Hel przez „Pomorzanina”, reszta zaś drogą kolejową. W tym samym czasie, około godziny szóstej rano, trzy niemiec kie dwupłatowe wodnosamoloty przeprowadziły rozpoznanie w zatoce Gdańskiej i tam ostrzelały zmilitaryzowany, ale nie uzbrojony statek żeglugi przybrzeżnej „Jadwiga”, wiozący zmo bilizowanych rezerwistów marynarki do Jastarni. Następnie wodnosamoloty nadlatując od strony Gdańska napotkały w odle głości 4 mil morskich od boi „Gd” patrolującą przed Gdynią kanonierkę „Generał Haller”, po czym skierowały się w głąb Zatoki Puckiej, skąd nadleciały nad port wojenny na Oksywiu. Tutaj, mimo że już ponad godzinę trwała napaść hitlerowska na Polskę, w panującej mgle samoloty wzięte zostały początkowo za włas
59
ne. Jak mogło do tego dojść? Czyżby dezorientacja lokalnych do wódców była aż tak wielka? Nie, bynajmniej nie. Dowództwo Floty nakazało już o godzinie piątej stan gotowości bojowej, cho ciaż samo nie otrzymało dyrektyw z Warszawy. Ale sprawa wzię cia trzech wodnosamolotów nieprzyjacielskich za jednostki własne ma zupełnie inne podłoże, tajemnicze i do dziś nie wyjaśnione. Otóż 31 sierpnia wieczorem Dowództwo Floty otrzymało przez stację Hughesa wiadomość z dowództwa armii „Toruń” o przewi dzianym przelocie trzech polskich samolotów w kierunku na Szwecję. Wiadomość ta przekazana została w ciągui nocy albo rano do jednostek floty i artylerii przeciwlotniczej. W świetle później szych wypadków okazało się, że sygnał ten nie został nadany przez dowództwo polskie i żadne nasze samoloty nie ukazały się nad Gdynią w dniu 1 września. Wzięte początkowo za własne samoloty niemieckie zostały rych ło rozpoznane jako Heinkle i wtedy liczne okręty (wśród nich stojący na redzie „Wicher” i okręt podwodny „Wilk”) oraz stała artyleria przeciwlotnicza portu w Gdyni otworzyły do nich ogień, jednak bez żadnych rezultatów. Ówczesny członek załogi „Gryfa”, stojącego na Oksywiu, st. bosman Wojciech Klisowski, tak wspomina ten nalot: 1 września 1939 r. — pobudka na okręcie jak zwykle o godz. 6.00, na stępnie zbiórka do porannej modlitwy. Wychodzimy na pokład i słyszymy warkot niemieckich bombowców. My, marynarze, odróżnialiśmy dobrze warkot niemieckich samolotów, ponieważ latem 1939 r. kręciły się nad nami i nad innymi naszymi okrętami bardzo nisko. Dyżurny sygnalista powtarza odbierany sygnał zapowiadający, że trzy polskie samoloty będą przelatywać przez port i nie wolno do nich strzelać. Czas przelotu i trasa były podane i w tej chwili wszystko się zgadzało. Ktoś krzyknął „dalmierzysta sprawdzić”. Mgła była bardzo silna, powyżej masztu okrętu nic nie było widać, mi mo że był dzień. Właśnie ta mgła uratowała okręt przed zbombardowa niem. Podoficer zawodowy (nie pamiętam nazwiska) podaje po sprawdze niu: Tr^y niemieckie, wysokość 500 m idą wprost na nas. Oficer wachtowy podaje rozkaz „nie strzelać”. Po chwili padł rozkaz „do dział” i załoga otworzyła ogień, lecz samoloty już odlatywały, wzięły kurs na dworzec mor ski w Gdyni, później na Nowy Port.
Jeden z tych samolotów ostrzelał później, na szczęście nie po wodując strat ludzkich, powracający z Helu holownik Marynarki Woiennej „Żeglarz” (d-ca st. bosman Stanisław Mielnik). Krótko
60
przedtem „Żeglarz” dowiózł tam robotników Warsztatów Porto wych oraz ładunek materiału wybuchowego. Teraz oczywiście dla wszystkich było jasne, że wojna rozpoczę ta. „Wilk”, który w chwili nalotu szykował się właśnie do wyjścia, zgodnie z otrzymanym już o godz. 5.00 rozkazem, opuścił natych miast port oksywski. Stacjonujący tej nocy również na Oksywiu, ale od strony zewnętrznej przy północnym molo, „Orzeł” podążył niebawem w ślad za nim. Trzy pozostałe okręty podwodne bazu jące na Helu były w tym czasie już w drodze do wyznaczonych im sektorów. Dowódca „Gryfa”, kmdr ppor. Stefan Kwiatkowski, również wydał rozkaz natychmiastowego opuszczenia Oksywia i choć okręt zazwyczaj korzystał z pomocy dwóch holowników przy wejściu i wyjściu z portu, wyprowadził go teraz bez żadnej pomocy. Na stępnie zaś skierował „Gryfa” na drugą stronę zatoki, do tzw. Kuźnickiej Jamy, gdzie okręt zakotwiczył. „Wicher” do godz. 10.00 przed południem stał na redzie, jed nakże wobec trwającego ostrzeliwania Redłowa przez działa pan cernika „Schleswig-Holstein” podniósł kotwicę i zaczął krążyć w rejonie redy portu gdyńskiego, mając dla oszczędności paliwa tylko jeden z trzech kotłów pod parą. „Gryf” wówczas z pełnym zapasem śmiercionośnych ładunków na swych torach minowych około godziny 10.00 został wykryty przez nieprzyjacielskie lotnictwo. Od tej chwili okręt również był wciąż w ruchu, krążąc w północnej części zatoki (przy czym w ce lu zwiększenia jego obrony dołączyły się do niego trałowce). Krót ko przed godziną 14.00, gdy nad portem wojennym Gdynia po kazała się silna grupa bombowców, „Gryf” podszedł pod Płytę Oksywską, aby uzyskać dodatkową osłonę stojących tam baterii. Większość pozostałych jednostek silny nalot około trzydziestu bombowców zastał na Oksywiu. Nalot trwał 20—25 minut, głów nymi obiektami bomb stały się: okręt-hulk „Bałtyk”, stojące przy nim kanonierki i s/s „Gdynia” oraz „Nurek” i „Mazur”, zakotwi czone przy molo w przystani okrętów podwodnych, tj. w miejscu, w którym rano kotwiczył jeszcze „Wilk” oraz holowniki „Lech”, „Smok”, „Żeglarz” i „Wanda”. Między „Bałtykiem” a ostrogą basenu nr 1 (obecnego „X”) padły liczne bomby. Jedna z nich trafiła w prawą nadbudówkę rufową „Bałtyku”, w miejscu gdzie
61
znajdowała się centrala szkoleniowa, inna spowodowała nieznacz ne uszkodzenia i straty na kanonierce „Generał Haller”. Obie kanonierłri zostały zresztą posiekane odłamkami bomb i ogniem broni maszynowej (dwóch ludzi zabitych) nurkujących bombowców, ala i obrona nie była bez skutku, gdyż trafiony odłamka mi pociskov. z kanonierek jeden samolot spadł na Płycie Oksyw skiej, niedaleko starej latami morskiej. Najgorszy los spotkał „Nurka” i „Mazura”, gdyż oba okręty zostały celnie trafione bombami. „Nurek”, mały okręt-baza nur ków, uzbrojony był zaledwie w dwa cekaemy Maxima, po jed nym na dziobie i na rufie, i nie był w stanie skutecznie obronić się przed atakującymi go samolotami. Duża bomba trafiła go w sam komin, zamieniając śródokręcie w kłębowisko pogiętych i poharatanych blach, a ogromna siła eksplozji odrzuciła okręt na oko?o dwadzieścia metrów cd mola i tam „Nurek” natychmiast zatonął. Trzy czwarte załogi okrętu, liczącej 22 ludzi, poniosło śmierć. Wśród zabitych był dowódca „Nurka”, chorąży mar. Win centy Tomasiewicz, który siłą podmuchu wyrzucony został do wo dy basenu portowego i starając się utrzymać na powierzchni, poruszał jeszcze ustami, jak gdyby chciał mówić. Zmarł krótko po em. Ponadto zginęło piętnastu podoficerów i marynarzy, oraz jeden podoficer nie wchodzący w skład załogi okrętu, bosman Witold Sierko, który krótko przed nalotem dostarczył na pokład „Nurka” papiery z komendy portu. W podobny sposób zniszczony został dowodzony przez kapitana mar. Tadeusza Rutkowskiego okręt artyleryjski „Mazur”, zakotwi czony niedaleko „Nurka”, przy drewnianym molo w basenie okrę tów podwodnych. Okręt był gotów do wyjścia na morze, tak że połowa załogi maszynowej znajdowała się na swych stanowiskach, a z chwilą ogłoszenia alarmu lotniczego ci członkowie załogi, któ rzy nie obsadzili stanowisk bojowych, przebywali zgodnie z roz kładem alarmowym w pomieszczeniach załogi. Stąd też bardzo ciężkie straty, gdy okręt został zbombardowany i zatopiony: znacz na część załogi zginęła w jego wnętrzu. Pierwsza bomba trafiła tuż obok okrętu w molo na wysokości zainstalowanych na dziobie dział, tak że „Mazur” zaczął tonąć, idąc dziobem na dno; wtedy druga bomba trafiła w śródokręcie, dokonuiac dzieła zniszczenia. A oto jak nalot na Oksywie, zbom-
62
taardowanie „Mazura” i bohaterską walkę jego artylerzystów, a zwłaszcza zastępcy dowódcy i oficera artyleryjskiego „Mazura”, porucznika mar. Jacka Dehnela, opisał jeden z członków załogi, który na krótko przed nalotem udał się na „Bałtyk” i z jego po kładu obserwował ostatnie chwile „Mazura”: Celem niemieckich bomb stały się warsztaty portowe marynarki wo jennej, gniazda broni maszynowej na łamaczach fal, molo, i rzy którym (uprzednio) stały okręty podwodne, baterie przeciwlotnicze i działa oorony wybrzeża. Świst i wybuchy bomb, ogień artylerii przeciwlotniczej, war kot broni maszynowej, jękliwy skowyt nurkujących maszyn, chichot prze latujących odłamków — to wszystko tak łączyło się ze sobą, że wprost wykluczone było usłyszeć coś z osobna. Patrzę na mój okręt. Jedna bomba trafia o parę zaledwie stóp od jego burty w wybrzeże. Czarny słup ziemi nie zdążył jeszcze opaść, gdy dru gi — ognia i pary — rośnie spod pomostu. ORP „Mazur” trafiony w śród okręcie przełamał się i tonie. Pomimo to jednak nie przestaje się bronić. Oficer artylerii osobiście strzela z najcięższego karabinu maszynowego, ze sterczącej ponad wodę rufy. Strzela, dopóki woda nie zmywa go z po kładu, a potem podpływa pod sterczący ponad powierzchnią maszt okrętu i zdejmuje zeń proporczyk dowódcy dywizjonu.
Straty „Mazura”, którego załoga składała się z trzech oficerów oraz 74 podoficerów i marynarzy, były bardzo duże. Wielu ludzi zginęło od eksplozji bomb, ich odłamków i podmuchu. Inni, zwłasz cza znajdujący się w chwili bombardowania na pokładzie, polegli od broni maszynowej lub zostali zabici albo ranieni szczątkami szalup i sprzętu okrętowego, wyrzuconymi podmuchem w powie trze i potem spadającymi na głowy ludzi obsługujących działa i karabiny maszynowe bądź znajdujących się na innych stanowi skach lub ratujących rannych. Najbardziej tragiczne było poło żenie załogi maszynowej i tych wszystkich, którzy przebywali pod pokładem, gdyż — jeśli nie zabiły ich bomby — zginęli straszną śmiercią, pogrążeni żywcem w stalowym kadłubie okrętu, który stał się dla nich zbiorową trumną. Ilu ludzi zginęło na „Mazurze”, nie da się dokładnie ustalić. Może połowa łącznego stanu załogi? Według słów kmdra ppor. Dehnela, ówczesnego zastępcy dowódcy okrętu, po nalocie odpro wadził on około 15 ludzi do Kadry Floty. Przyjmując, że tyluż rannych odstawiono do szpitala, zabitych mogło być około 40 ludzi! Jeszcze w czasie trwania nalotu kanonierki otrzymały rozkaz
63
wyjścia z portu na redę. Wraz z nimi wyszedł stojący dotąd przy burcie „Bałtyku” statek „Gdynia” (od chwili mobilizacji pomocni czy okręt-baza dla kutrów trałowych) oraz holowniki: „Smok” (dowódca chor. mar. Antoni Sobczyk), „Lech” (dowódca st. bosman Stanisław Woiński) i „Żeglarz” (dowódca st. bosman Mielnik). Kanonierki, a za nimi wymienione trzy jednostki, opuszczały port północnym wyjściem — ...zalewane wypryskami od bomb spadających w pobliżu, strzelając bez ustanku, z całą elegancją wykonywały wszystkie czynności nakazane przez regulamin służby okrętowej, a więc sygnalizowały zawczasu zwroty, zmiany szybkości itp. Nalot nie zdezorganizował małej floty — i skierowały się na Mechlinki.
Z jednostek lądowych Marynarki Wojennej najdotkliwsze straty poniosła w tym nalocie bateria „Caneta” na Oksywiu. Jej załoga szykowała się właśnie do obiadu, kiedy z punktu obserwacyjnego na wieży dowództwa nadano sygnał alarmu lotniczego. Wkrótce bateria została zaatakowana przez kilkanaście samolotów, których bomby wyrządziły duże szkody i straty. Jedno działo zostało zni szczone, drugie lekko uszkodzone. Co najgorsze, kilka bomb padło w grupę drzew, pod którymi w braku schronu ukryła się obsłu ga jednego z dział, z działowym — bosmanmatem Czesławem Tymińskim na czele. W rezultacie wszyscy oni (według jednej wersji dziesięciu, według innej trzynastu ludzi) ponieśli śmierć. Dzięki energii chor. mar. Stanisława Brychcego pozostali przy życiu rychło naprawili i uruchomili drugie działo, które prze trwało w akcji do końca walk na Oksywiu. Tymczasem „Pomorzanin”, wypełniając rozkaz przewiezienia z Pucka na Hel części personelu i sprzętu Morskiego Dywizjonu Lotniczego, opuścił około południa port pucki, zabierając amuni cję, sprzęt radiowy, mundury i prowiant oraz oficerów i podofi cerów administracyjnych dyonu. Kiedy okręt szedł przez wody zatoki, przelatywały niemieckie samoloty i wobec tego kpt. mar. Karol Zagrodzki, dowódca „Pomorzanina”, dał całej załodze i pa sażerom rozkaz nałożenia pasów korkowych. Samoloty kierowały się jednak na Hel i rozpoczęły bombardowanie tej najsilniejszej polskiej bazy. Wobec trwającego nalotu na Hel kpt. Zagrodzki doprowadził swój okręt do Jastarni. Nalot na Hel, skierowany był głównie przeciwko baterii im. H.
64
Laskowskiego. Wtedy po raz pierwszy stacjonujący na Helu ma rynarze mieli możność zapoznania się z taktyką bombardowania lotniczego prowadzoną z lotu nurkowego. Jednakże zaskoczenie wynikające z faktu, że rzekomo spadający (a więc, jak przypusz czano, trafiony) samolot w mgnieniu oka zrzucił bomby i pode rwał się na powrót w górę, nie przyniosło napastnikom żadnych szczególnych sukcesów; uszkodzenia okazały się stosunkowo nie wielkie, a liczba rannych nieduża (5 osób). Dowódca baterii półstałej (8 dział 40 mm Boforsa) II Morskie go Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej, podówczas por. mar. Wacław Krzywiec, tak przedstawił ten nalot: Gdy eskadry nieprzyjaciela zbliżyły się na odległość strzału, baterie przeciwlotnicze średniego kalibru otworzyły ogień, tworząc zaporę utrud niającą zorganizowany i zdyscyplinowany nalot. Cypel, a zwłaszcza ba terię im. H. Laskowskiego, atakuje 18 nurkowców — port wojenny 10 sa molotów tego samego typu. Jak jastrzębie drapieżne spadają jeden po dru gim, by zrzucić swój śmiercionośny ładunek, potem podrywają się i lotem poziomym wolno, nabierając wysokości — oddalają się od pokrywającego ich swym ogniem Helu. Strzelają działa średniego kalibru, szybkostrzelne działka 40 mm baterii 24-tej, ckm-y, nawet karabiny. Rozpryski pocisków, tajemnicze smugi czterdziestek, eksplozje bomb, grzechotanie karabinów maszynowych tworzą obraz Helu w boju z lotnictwem niemieckim. Efek towny, choć nieskuteczny nalot pierwszego dnia nie spowodował większych strat. Kilku rannych oraz ogromne leje — oto skutek nalotu 28 maszyn asów niemieckiego nurkowego lotnictwa, eskadry hiszpańskiej »Kondor«.
Gwoli ścisłości historycznej stwierdzić trzeba, że załoga baterii, w dużej mierze złożona z rezerwistów z marynarki handlowej, w pierwszej chwili ugięła się pod presją nalotu. Atak nurkujących samolotów na dwudziałowy pluton na molo portu wojennego Hel spowodował ucieczkę wszystkich rezerwistów, a przy jedynym czynnym działku pozostał dowódca baterii i zarazem tego plutonu porucznik Krzywiec jako celowniczy, mat Wójcik — dalmierzysta oraz marynarz-ładowacz. „Zostałem na stanowisku, bo został mój dowódca” — oświadczył potem mat Wójcik, a późniejszy bieg wypadków wykazał, że przykład dowódcy baterii podziałał na wszystkich członków jej obsady; nie ulegli już nigdy panice i morale ich do końca było bardzo dobre. Podczas tego nalotu omal nie został zniszczony jedyny posia dany podówczas przez naszą marynarkę nowoczesny wodnosa molot bombowo-torpedowy. Był to jeden z trzydziestu wodnosa
65
molotów zamówionych przez Polskę na kilka miesięcy przed wy buchem wojny w zaprzyjaźnionych i sprzymierzonych z... hitle rowskimi Niemcami Włoszech. Wodnosamolot ten, typu „Cant Z-506 B”, przybył do Polski 27 sierpnia 1939 roku, jednakże amu nicja do jego sześciu nkm-ów nie nadeszła na czas. Po porannym nalocie na Puck w dniu 1 września nie uszkodzony wodnosamolot otrzymał rozkaz odlotu na Hel, gdzie zakotwiczył na wodach za toki w odległości kilometra od brzegu. Tam zastał go nalot, o któ rym jeden z siedmiu członków załogi samolotu, radiooperator Władysław Wzorek wspomina: W samolocie zostałem tylko ja i mechanik bosmanmat Grzesiak. W pew nej chwili zobaczyliśmy klucz Junkersów 87, kierujący się od strony portu na naszą maszynę. Ściągnęły je wielkie, dwumetrowe szachownice na skrzy dłach. Nie mając amunicji postanowiliśmy skoczyć do wody, aby uniknąć losu naszego pudła, które i tak uważaliśmy za stracone. Zdążyliśmy się oddalić na kilkadziesiąt metrów, gdy nurkowce znalazły się nad nami. Nagle zobaczyłem na falach bryzgi od kul. Były tak gęste, że sprawiały wrażenie deszczu... Chwilę później od jednej z nisko lecących maszyn oderwały się trzy bomby. Znurkowałem pod wodę, jednak wybuch nie nastąpił — widocznie zapalniki były zbyt twarde. Po wynurzeniu obej rzałem się: wszystkie trzy samoloty skierowały ogień na nas, samolotu nie ostrzeliwał żaden. Dali nam spokój dopiero po kilkunastu minutach, widocznie po wyczerpaniu amunicji. Ponieważ w czasie tego płynęliśmy wciąż dalej na zatokę, po oddaleniu się Niemców musieliśmy kilka godzin walczyć z wiatrem, falą i nasiąkającymi wodą kamizelkami ratunkowymi, by dostać się znów do samolotu. Gdy nam się to udało, byliśmy zbyt wy czerpani, by wdrapać się na wysoki pływak. Ocalenie swe zawdzięczamy lince od pistoletu, którą zarzuciłem na hak do holowania.
W nocy zdecydowano skierować wodnosamolot w głąb kraju. Rano 2 września „Cant Z-506 B” wodował na Wiśle koło Kozie nic, skąd wyruszył dalej na wschód. Ostatecznie uległ zniszcze niu na jeziorze Strumień koło Parczewa, gdzie spalony został na wodzie podczas nalotu niemieckich samolotów w południe 9 września.
3. Działania sił nawodnych w Zatoce Gdańskiej Po południu pierwszego dnia wojny na wodach Zatoki Gdań skiej została stoczona wielka bitwa powietrzno-morska. A oto oko liczności, w jakich doszło do tej bitwy.
66
Około godziny 16.00 polskie okręty nawodne: „Wicher”, „Gryf”, grupa kanonierek i dywizjon minowców otrzymały sygnał „Rur ka”. Po otworzeniu przez dowódców okrętów zalakowanych kopert opatrzonych tym kryptonimem okazało się, że zawierają one roz kaz nakazujący przeprowadzenie tegoż dnia o godz. 22.00 opera cji postawienia zagrody minowej na SSO od Helu w odległości 12 mil morskich. W celu omówienia operacji odbyło się spotkanie wszystkich przeznaczonych do niej okrętów. 6 „ptaszków” stanęło w dryfie, burta przy burcie, w odległości 4 mil morskich od Oksy wia, w ich pobliżu „Gryf”, o pół mili od niego grupa kanonierek, na redzie przed portem „Wicher”, przy czym żaden z nich nie zakotwiczył. Ponieważ rozkaz wyznaczał Hel na bazę wyjściową do przeprowadzenia operacji „Rurka”, cały zespół skierował się w kierunku Helu. I teraz nastąpił kolejny, największy z dotych czasowych nalotów, skierowany głównie na stawiacza min „Gryf”. Było to około godz. 18.00 w odległości 3 mil morskich od Helu. Scenerię tej bitwy przedstawił ppor. mar. rez. Jędrzej Giertych, ówczesny oficer w oddziale kutrów kpt. mar. Jougana. Kutry tego oddziału szły właśnie z Oksywia do Pucka, na ostatnim kutrze zaokrętowany był Giertych i tak opisał marsz swego oddziału oraz spotkanie z „Gryfem” tuż przed niemieckim nalotem na polskie okręty: Flotylla kutrów posuwających się w kierunku Pucka rozrzucona była przede mną szeroko po morzu. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widziałem przed sobą w oddali pękate kadłuby i krótkie maszty, tak do siebie po dobne, że wyglądało to jak chmura jednakowych, pełznących po wodzie owadów. Miało się ku wieczorowi. Wyniosłe urwiska Oksywskiej Kępy rzucały na molo wydłużone cienie. Niespodziewanie spotkałem największy polski okręt wojenny — stawiacz min „Gryf” [...] Oficerowie stojący na dziobie przyjaźnie zamachali do mnie rękoma. Zasalutowałem im, z zazdrością patrząc z mej nie uzbrojonej łupiny na ich groźnie szczerzącą paszczę dział sylwetkę i na ich dumnie powiewa jącą banderę. Ledwo się ukazali — i już znikli w oddali. Popatrzyłem chwilę w ślad za nimi, a potem zwróciłem wzrok w przód — ku Zatoce Puckiej i ku szeroko rozrzuconej flotylli kutrów, której byłem ostatnim ogniwem. Gdy po dłuższej chwili znowu odwróciłem głowę w tył, w kierunku „Gryfa”, zobaczyłem, że naraz znalazł się on w towarzystwie kontrtor-
67
pedowca „Wicher” i sześciu trawlerów i że płynie razem z nimi mniej więcej od cypla Helu ku Gdańskowi [...] Ledwo zwróciłem na płynący zespół okrętów wojennych uwagę — gdy nad zespołem tym pojawiły się klucze samolotów niemieckich. W jednej chwili powietrze napełniło się zgiełkiem bitewnym.
Zespół polskich okrętów szedł podzielony na dwie grupy: straż przednią tworzył „Wicher” z „Jaskółką”, centrum stanowił „Gryf” otoczony pięciu pozostałymi „ptaszkami”, z dwoma „tramwajami”, jak żartobliwie nazywano kanonierki, jako ubezpieczenie tylne. Si ły nieprzyjacielskie > bejmowały kilkadziesiąt bombowców, ataku jących kolejno w dwu grupach z lotu nurkowego. Poszczególne samoloty nadlatywały nad okręt wzięty za cel od dziobu lub rufy, zrzucały bomby, po czym siekły z broni maszynowej, ustępując miejsca następnym. W celu zmniejszenia skuteczności nalotu zespół polski rozproszył się i zygzakami szedł w głąb Zatoki. Płynąc w odległości ok. 1000 metrów od siebie „Wicher” i „Gryf” utworzyły przez skrzy żowanie ognia zaporę ogniową, wszystkie mniejsze okręty z peł nym poświęceniem broniły „Gryfa”; ogień całej tej małej floty uformował stożek, „rozpięty” nad obu dużymi jednostkami. Bom by padały jednak coraz bliżej „Gryfa”. O przebiegu nalotu, tak jak utrwalił się on w pamięci jednego z członków załogi „Gryfa”, chorążego mar. Dudka, napisał na podstawie uzyskanej w oflagu relacji chorążego ppor. rez. red. Józef Iżycki: Druga wachta obejmowała służbę, kiedy nagle, niespodziewanie, w sza lonym pędzie zaczęły spadać z nieba „stukasy”. Zagrzmiały działa przeciw lotnicze, zaterkotały ckm-y i rkm-y. Marynarze chwycili za karabiny, woda zakotłowała się, w górę trysnęły fontanny. Rozgorzała fantazja ma rynarska, rozbudziły się szał i hazard... Tylko dyżurni sygnaliści, którzy musieli wysłuchiwać warkotu samolotów, widzieć tylko i liczyć spadające bomby, odruchowo zarzucali na głowę swoje granatowe kołnierze, bo zda wało się im, że każda bomba leci na okręt. Stary chorąży ze swoją zmianą był w maszynowni. Przebył na morzu całą wojnę światową i teraz, stojąc na swym posterunku, dobrze rozumiał sytuację. Wiedział doskonale co znaczy mieć na okręcie kilkaset min. Jedna bomba celna — i z okrętu zostaną tylko drzazgi na wodzie. Nie on jeden o tym myślał. Błyszczące oczy, nerwowe, szybkie ruchy ma rynarzy zamkniętych pod pokładem, zdradzały ich przeżycia. Nikt ust nie otworzył. Zęby zaciśnięte, uszy czujne, aby przez huk strzałów i wybuchy bomb, przez turkot maszyn, chrobot windowych łań
68
cuchów kotwicznych, tupot i rumor na pokładzie — słyszeć i rozumieć rozkazy. Tu pomyłki być nie może. Marzeniem każdego było wydostać się na zewnątrz, znaleźć się na pokładzie — widzieć to niebezpieczeństwo, jakoś przeciwstawić się jemu. Teraz zazdrościli artylerzystom, każdemu pokładowemu, wolnym od służby motorzystom. Słyszeli, jak bomby rwały się dokoła okrętu, i cze kali... Trafi, czy nie trafi? I wreszcie trafiła. Okręt konwulsyjnie drgnął, zakołysał się gwałtow nie, huk eksplozji na pokładzie zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Chorąży chwycił za dźwignię, marynarze znieruchomieli. Oczy rozsze rzyły się, twarze zszarzały. Głowy powciągali w ramiona, ręce zacisnęły się kurczowo. I raptem myśli szybko, szybko zawirowały. — Biec do włazów, uciekać! Gdzie... Po co? W martwych stężałych oczach zjawia się obraz matki, żywej, praw dziwej. Potem kłębią się wspomnienia — dom, rodzina, obrazy dzieciństwa. Wszystkie takie jasne, rzeczywiste, miłe. Dawno minione stało się teraź niejszością. Przyszło błogie odprężenie, spokój. — Zaraz zginę — błyska myśl, ale ta świadomość już przestała być straszna. Życie duszy zwyciężyło, pokonało śmierć. Mijają sekundy i życie całe minęło — widma bledną — wątek snu urywa się. W myślach tworzy się pustka. I nagle głos ochrypły chorążego. — Co jest?! Uważać tam?! Wyblakłe oczy zajarzyły się znów życiem. Marynarze ocierają rękawa mi drelichów zimny pot z czoła. Ze zdumieniem spoglądają na siebie. Głę boki oddech ulgi — „żyjemy jednak”. Po chwili zabrzęczał telegraf. — Całą naprzód! — już huk bomb nie przeraża. Każdy wsłuchuje się w rozkazy, precyzyjnie wykonuje swoje obowiązki, wszyscy na swoich miejscach. Manewry okrętu są tak gwałtowne, że drży cały. Maszyny huczą i jęczą.
Bomba nie trafiła wprawdzie bezpośrednio w okręt, ale deto nując w wodzie tuż przy jego burcie, spowodowała poważne uszko dzenia i dotkliwe straty w ludziach, przy czym dowódca okrętu, komandor podporucznik Stefan Kwiatkowski został śmiertelnie ranny. Z uszkodzeń najdotkliwsze było zacięcie się steru i w koń cowej fazie nalotu „Gryf” uchylał się od bomb jedynie manewro waniem motorów. Unikając bezpośrednio trafienia, uniknął też niechybnej zguby, gdyż jak pamiętamy, na jego torach minowych pod pokładem znajdował się ogromny ładunek materiału wybu chowego w postaci 300 min morskich. Także i „Wicher” nie wyszedł z tej wielkiej batalii powietrzno-morskiej bez uszkodzeń; bliskie upadki bomb spowodowały, nie groźne zresztą, przecieki kadłuba okrętu, a pomost pozbawiony
69
został wszystkich iluminatorów. Bosmat Krassowski, jeden z człon ków załogi „Wichra”, tak opisuje jedną z faz bitwy: Z gwizdem pada bomba przed dziobem „Wichra”. Silny wstrząs pod nosi okręt do góry. Lecą szyby z pomostu. Jeden z podchorążych pada. Jakąś nadludzką siłą zostaje wrzucony do pomieszczenia dziobowego. Czu ję silne uderzenie w lewy bok. Następują dalsze wybuchy. Odłamki padają na pokład. Tylko zimnej krwi dowódcy kmdr-por. de Waldena możemy zawdzię czać, że wyszliśmy cało z tej opresji. Dziś jeszcze widzę dowódcę, jak spo kojnie paląc papierosa, podaje komendy: — Całą naprzód — wstecz — lewo na burt — prawo na burt — itd. Zręcznie lawirując między wy trysku jący mi słupami wody „Wicher” omi ja szczęśliwie bomby.
Gorzej natomiast powiodło się niektórym „ptaszkom”, ostrzeli wanym zawzięcie przez samoloty z broni maszynowej, a zwłaszcza „Mewie”, płynącej przed „Gryfem” i szczególnie aktywnie ucze stniczącej w bitwie. Ogromna 500-kilogramowa bomba wybuchła tuż przy prawej burcie okrętu, powodując straszne straty na po kładzie. Śmiertelnie ranny został oficer wachtowy ppor. mar. Zbi gniew Mielczarek, zginęło lub odniosło ciężkie rany kilkunastu podoficerów i marynarzy znajdujących się na pokładzie (obsługa działa i km-ów, sternicy i sygnaliści), a dowódca kpt. mar. Wacław Lipkowski i jego zastępca por. mar. Janusz Sokołowski zostali rów nież ranni (ten ostatni — ciężko). Zygzakowatym kursem, nadając wciąż sygnał alarmowy syreną, okręt dowodzony przez leżącego na pokładzie kpt. Lipkowskiego, a prowadzony przez maszynistów, kierował się na Hel, dokąd przyholowany został ostatecznie przez bliźniaczą „Rybitwę”. Według opowiadania dowódcy dywizjonu, podówczas komandora podporucznika Boczkowskiego, widok po kładu był niesamowity, między torami minowymi krew wprost „stała”, na pokładzie nie było jednego nie zranionego człowieka. Inny naoczny świadek, por. mar. Jerzy Żytowiecki, opisał wy gląd okrętu: Wprowadzona do portu „Mewa” przedstawia okropny widok: cały okręt zlany jest krwią, szczątki ludzkie i rozbity sprzęt walają się po pokładzie, wielu rannych wzywa pomocy. Okręt z nastającym zmrokiem wygląda jak widmo upiorne. Jeden z kolegów wbiega na pomost. Na skrzydle pomostu siedzi skulona postać rannego por. mar. Mielczarka. — Zbyszku, czy ciężko jesteś ranny?
70
Podnosi się głowa rannego, z szarych oczu bije blask, a twarz zwykle ponurego Zbyszka opromienia uduchowiony uśmiech. — Nic mi nie jest — szepcą usta — a jednak „Gryfa” nie daliśmy szko pom — padają ostatnie słowa konającego. W pół godziny później umiera por. mar. Mielczarek w szpitalu, zwią zany miłością ze swym okrętem na życie i śmierć.
Według relacji st. bosmana nie lepiej wyglądało na „Gryfie”.
Klisowskiego
po
zakończeniu ataku
Na pokładzie widać pełno krwi. Idąc dalej, ujrzałem przerażający wi dok. Przy pierwszym dziale na dziobie trzyma się kurczowo lewą ręką jakiś marynarz — stoi., bez głowy. W korytarzu pełno krwi. W pomie szczeniu jest jej prawie po kostki, na łóżkach leżą ciężko ranni, lżej ranni siedzą. Ranni podają swoje adresy kolegom, proszą, aby w przypadku śmierci zawiadomić rodzinę. Dokucza odór skrzepłej krwi. Na jednym łóżku leży sygnalista z rezerwy. Wnętrzności trzyma w prześcieradle. Prosi o zawiadomienie rodziny. Dowódca został trafiony w pierwszym ataku. Znoszą go trapem. Ma odciętą nogę, nastąpił poważny upływ krwi. O ratunku nie ma mowy. Na okrętowej izbie chorych ciężko ranni dogorywają, służba zdrowia do konuje pierwszych zabiegów, na dokładne zabiegi nie ma warunków i cza su. Zakładam opatrunek i idę na stanowisko. Okręt cały posiekany odłamkami i pociskami z broni pokładowej. Na stąpiła awaria steru. Sieć łączności i elektryczna uszkodzona. Idziemy w stronę portu Hel. Pada rozkaz „zbiórka wolnej załogi na rufie”, a na stępnie „miny wszystkie zatopić”. Rozkaz wykonano szybko. Po wyładowaniu i zatopieniu min weszliśmy do portu wojennego Hel. Wchodzące okręty, w tym również ORP „Gryf”, złożyły na molo zabi tych. Ciężko rannych sanitarki przewożą do szpitala, lżej ranni idą pie chotą. Uzbrojenie ORP „Gryf” jest jeszcze w dobrym stanie, okręt dobija więc do molo i od strony lądu tworzy baterie obrony Helu. Na okręcie zo stała tylko obsługa uzbrojenia przeciwlotniczego, reszta załogi lokuje się na lądzie niedaleko okrętu.
Ogółem na „Gryfie” straty wyniosły dwudziestu jeden ludzi, z czego pięciu zabitych, w tym dowódca kmdr ppor. Stefan Kwiat kowski. Pozostałe okręty („ptaszki” i obie kanonierki) wyszły z nalotów bardziej obronną ręką. Wieczorem tegoż dnia dowódca floty wy znaczył dywizjonowi na bazę port w Jastarni, dokąd — wobec od wołania operacji „Rurka” — udały się okręty dyonu, tocząc po drodze potyczkę z niemieckimi wodnosamolotami, z których jeden ogniem karabinów maszynowych w locie koszącym spowodował ofiary na „Czajce”.
71
„Gryf”, którego zastępca dowódcy (kpt. mar. Wiktor Łomidze) miał wyrazić po bitwie nadzieję, że uda się usunąć uszkodzenia i wziąć udział w ustalonej na 22.00 operacji minowania, pozostał jednak w porcie wobec odwołania operacji „Rurka”. Tymczasem „Wicher”, jeszcze przed wejściem „Gryfa” do doku, nie zachodząc na Hel, wziął kurs na wyznaczoną w rozkazie ope racyjnym pozycję wyjściową (10 mil na zachód od wyjścia z Pi ławy), gdzie znalazł się nieco przed czasem. Dziwnym, do dziś nie wyjaśnionym zbiegiem okoliczności, rozkaz o odwołaniu operacji „Rurka” nie został „Wichrowi” przekazany, i okręt krążył przed Piławą w przekonaniu, że ubezpiecza operację stawiania min. (Po dobnie i w baterii im. H. Laskowskiego, która od godz. 22.00 była w stanie pogotowia bojowego na wypadek konieczności wsparcia ogniowego „Wichra” patrolującego na trasie Hel—Piława, ope racja nie została odwołana). W tych okolicznościach „Wicher” na potkał nieprzyjacielskie okręty. Zanim wszakże poznamy relację komandora por. Stefana de Waldena, przypatrzmy się krótko dzia łalności niemieckiej floty, począwszy od nocy z 31 sierpnia na 1 września. Jak podaje komandor Rugę, w nocy tej niemieckie okręty udały się na wyznaczone im pozycje wokół kosy Półwyspu Helskiego. Krążowniki znajdowały się w środkowej części Bałtyku, być mo że w rejonie Ławicy Słupskiej, natomiast niszczyciele i eskortowce opasywały wielkim łukiem Hel od Rozewia po Kahlberg (Kry nica Morska). Między nimi a polskim wybrzeżem krążyły jednostki pierwszej flotylli poławiaczy min, pełniąc straż przeciw okrętom podwodnym. Inne jednostki szukały pól minowych i zabezpieczały szlaki wejściowe do Piławy. W tym samym czasie kompania szturmowa niemieckiej mary narki, wspierana przez działa „Schleswiga-Holsteina” rozpoczęła „w ramach ogólnej obrony przed polskimi nadużyciami atak na Westerplatte”. Następnie zostały rzucone do akcji eskadry bombowe przeciwko polskim bazom i jednostkom floty nawodnej. Natomiast główna uwaga niemieckiego dowództwa sił morskich była skierowana na ewentualne polskie zagrody minowe i okręty podwodne. Zagród minowych oczywiście nie znaleziono, gdyż przestrzega jąc skrupulatnie prawa międzynarodowego, Polacy nie postawili
72
do chwili wybuchu wojny żadnych min ani na swych wodach terytorialnych, ani tym bardziej nigdzie indziej. Przyznać to mu siał komandor Rugę: Na pozycjach blokadowych nie wydarzyło się tego dnia [1 września — przyp. mój, J. P.] nic szczególnego. Polacy ogłosili jako zagrożony obszar w wewnętrznej zatoce, który zostawia wolne wyjście z Gdyni na południe od wierzchołka skierowanego na Nowy Port. Wyjście licznych neutralnych parowców wskazywało, że przez ten obszar prowadzi droga wolna od min. Znaczenia ten obszar blokadowy nie uzyskał, gdyż już następnego dnia ogłosili Polacy blokadę na cały obszar morski na południe od 55° i 10' mię dzy Rozewiem a Briisterort. Ani przed Piławą, ani na pozycjach blokadowych nie znaleziono min. Pozycje zostały w ciemnościach przesunięte bliżej do Helu, aby uniemożli wić przedarcie się jednostek nawodnych. Przygotowując to, dowódca po ławiaczy min wraz z flotyllą kutrów trałowych zbliżył się do południowe go cypla na odległość 9 mil morskich i stwierdził nieobecność min.
W ciągu dnia okręty niemieckie znajdowały się poza zasięgiem widoczności z polskich okrętów i pozycji, i dopiero w nocy, około godz. 22.00, dojrzane zostały z punktów obserwacyjnych ,,Wichra”. Jego dowódca tak to wspomina: Krążyłem w wyznaczonym sektorze, mając załogę w stanie alarmu bo jowego. Na okręcie bowiem spoczywała ciężka odpowiedzialność. Od czuj ności i szybkiej reakcji mogły zależeć losy całej operacji minowania oraz losy bezbronnych, zajętych swą pracą minowców. Naraz równocześnie z kilku punktów obserwacyjnych padły meldunki: „dwa niszczyciele, kąt kursowy 330°, kąt biegu — lewo 90°”, a za chwilę od dalmierza: „odległość 4500 m”. Równoczesność meldunków okazała do bitnie, jak czujną była obserwacja i jak dobrze ludzie rozumieli swą rolę. Niszczyciele, idące w szyku torowym, dopiero się zjawiły na skraju ja śniejszego horyzontu od strony wschodzącego księżyca i od razu zostały zauważone. „Szybkość ponad 20 węzłów” — padł meldunek oficera art., który od razu zaczął obserwację elementów ruchu przeciwnika. „Prze kaźniki w ruch!” Puszczone w ruch motorki elektryczne przyrządów prze kazujących dane do dział, zaczęły mruczeć w sposób charakterystyczny. Lufy dział obróciły się, kierując się na pierwszy z okrętów w szyku. „Dzia ło nr 1 przygotować pociski oświetlające!” Jeszcze jedno słowo komendy i rozpocznie się scena, której epilog jednych pośle na dno morza, drugich ozdobi wawrzynem. Jestem w wymarzonej pozycji. Znajduję się bowiem na ciemnym tle horyzontu, widzę przeciwnika jak na dłoni w jasnej smudze księżyco wej, w odległości, która nie wymaga nawet wstrzeliwania się. Wiem. iaki powinien być wynik tej rozgrywki i — nie mogę strzelać! Rozkaz opera
73
cyjny mówi wyraźnie, że nie wolno zdradzić się ze swą obecnością. Od dyskrecji bowiem operacji zależy jej powodzenie. Walczyć tylko mogę w razie koniecznej obrony minowców. Tymczasem kurs przeciwnika bynaj mniej nie prowadzi na nasz zespół minujący. Wykręcam okrętem na kurs równoległy do okrętów niemieckich, daję szybkość 18 mil, trzymam się w odległości około 4000 m i stwierdzam, że mają one szybkość 25 węzłów i idą kursem, wiodącym gdzieś poza Jastarnię.
Nie była to jednak jedyna wspaniała i nie wykorzystana oka zja, jaką los podsunął tej nocy polskim marynarzom. „Wicher” krąży jeszcze chwilę, by upewnić się, czy przeciwnik nie zawróci, po czym zawraca na kontrkurs i idzie na pozycję wyjściową. Tam znowu krąży w wyznaczonym sektorze i wtedy następuje drugie spotkanie i wyłania się druga frapująca okazja. Z punktu ob serwacyjnego meldują, że krążownik typu „Leipzig” znajduje się w odległości 7000 m, przy czym płynie on z szybkością 20 węzłów w kierunku, w którym według przypuszczenia dowódcy „Wichra” powinien być zespół minujący. Komandor de Walden pisze: Zgodnie z instrukcją nadaję przez radio trzykrotnie sygnał niebezpie czeństwa. W parę minut później powtarzam sygnał znów trzykrotnie; ry zykuję poważnie, gdyż mogę zdradzić swą pozycję wobec przeciwnika, ale liczę się z możliwością przeoczenia sygnału przez którykolwiek z okrę tów. Krążownik idzie dużą szybkością. — Odległość — „5000 m”, — „4500 m”. Wszystkie lufy na celu. Aparaty torpedowe gotowe do strzału. Oczy oficera torpedowego błyszczą w świetle księżyca. Nie spuszcza ze mnie wzrożu. Tuż obok mnie odzywa się głos mego zastępcy: — A może jednak?... Wiem, że w tej pozycji, w tym świetle salwa torpedowa nie mo że chybić, że ten krążownik jest już potencjalnym wrakiem, ale wiem rów nież, że ta cicha zatoka w jednej chwili zaroić się może od niemieckich niszczycieli, których kilka grup jest w ruchu (krążownik nie mógł być bez osłony), i że nasza maleńka flota minująca nie ma żadnej szansy ujścia przed szybkimi jednostkami przeciwnika. Ponadto zdradziłoby się od razu miejsce zagrody minowej. Zresztą rozkaz operacyjny nie pozostawia żad nej swobody działania. — „4000 m”. Szansa taka nigdy się nie powtórzy. — „3500 m”. To już samobójstwo, ale nie mogę się oderwać. Błyska myśl — jeżeli mnie zauważy, mam wolną rękę. Ale rozkaz jest rozkazem. — „Ster lewo 15!” Okręt powoli wykręca.
Mając z jednej strony krążownik, z drugiej niemieckie niszczy ciele, które mogły już wracać na kontrkurs, z trzeciej domniema ną zagrodę minową, a z czwartej oświetlający go teraz księżyc, ˶Wicher" znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie, jednakże
74
— obliczywszy, że operacja stawiania min winna już być zakoń czona, a wykonujące ją okręty w drodze powrotnej na Hel — komandor de Waiden decyduje się na powrót do bazy. Obiera kurs między „zaporą minową” a niszczycielami nieprzyjacielskimi i idąc z szybkością 18 węzłów, dociera bez przeszkód na redę Helu. Tam okazuje się, że „Gryf” jest w porcie i że operacja została odwołana! Można tu jeszcze zadać pytanie, czy mogło dojść do wykorzy stania tej nadzwyczajnej sytuacji, jaka się w ciągu nocy nadarzyła, gdyby „Wicher” został powiadomiony o odwołaniu operacji? Wy daje się, że odpowiedź winna wypaść przecząco. Gdyby operacja była odwołana, „Wicher” nie opuściłby prawdopodobnie Zatoki Gdańskiej i nie wyszedłby aż po Piławę. Z drugiej zaś strony, gdyby w sytuacji, jaka zaistniała, zaatakował wbrew rozkazowi operacyjnemu niszczyciele, nie doszłoby już do napotkania i za skoczenia krążownika typu „Leipzig”... Czy to był jednak krążownik typu „Leipzig”? I w ogóle, czy napotkany okręt był krążownikiem? W świetle uprzednio nie znanych nam niemieckich źródeł, zwłaszcza zaś okrętowych dzien ników zdarzeń bojowych, w Zatoce Gdańskiej nie było we wspom nianym czasie krążowników, tylko kontrtorpedowce, eskortowce (Flottenbegleiter) i poławiacze min. Napotkanym okrętem mógł być „Leberecht Maass” lub eskortowiec „F-10”, gdyż ze wszy stkich niemieckich okrętów tworzących obręcz blokadową wokół Półwyspu Helskiego właśnie one prowadziły dozorowanie w naj bardziej na południe wyznaczonym sektorze; swą dwukominową sylwetką różniły się wszakże zdecydowanie od jednokominowej sylwetki krążowników typu „Leipzig”, w tym wypadku od „Leipziga” i „Nürnberga” gdyż trzeci krążownik niemieckiej eskadry, „Köln”, był dwukominowy. Zresztą, jak powiedziano, z niemiec kich źródeł wynika, że okrętów tych nie było wtedy w Zatoce Gdańskiej. Znajdowały się one w Świnoujściu, skąd tejże nocy wyruszyły na zachód. Przegrupowanie to zostało spowodowane wcześniejszym opuszczeniem Bałtyku przez trzy polskie kontr torpedowce, stanowiące jedyną poważniejszą siłę: do której zwal czenia mogły być potrzebne krążowniki. Wobec przedstawionego stanu rzeczy trzeba uznać, że zauwa żony na „Wichrze” okręt nie mógł być krążownikiem. Z drugiej
75
strony na razie brak jeszcze odpowiednio udokumentowanych przesłanek, które umożliwiłyby jego identyfikację. Nad ranem, o godz. 5.00 w dniu 2 września „Wicher”, dopiero teraz zauważony przez niemieckie trałowce operujące w rejonie Nowego Portu, zawinął do portu helskiego. Wykonując rozkaz dowódcy floty, wygaszono kotły i wyokrętowano broń podwodną. Jedyny pełnowartościowy okręt nawodny został przekształcony w zakotwiczoną baterię pływającą. Tym sposobem po „Gryfie” również i „Wicher” został unieruchomiony, jednakże nie oznacza ło to bynajmniej zakończenia ich działalności bojowej. Wprost przeciwnie, dopiero miał nadejść dzień wielkiej próby, dzień suk cesu i walki aż do końca!
4. „Wicher” i „Gryf” walczą na Helu Jedynymi oprócz „Wichra” nawodnymi okrętami polskimi, któ re spędziły noc z 1 na 2 września poza bazami na Helu i w Ja starni, były obie kanonierki, z których „Komendant Piłsudski” (kpt. mar. Mieczysław Jacynicz) kotwiczył koło Jastarni, zaś „Ge nerał Haller” (kpt. mar. Stanisław Mieszkowski) — wobec uszko dzenia przewodu parowego do windy kotwiczej — znajdował się tamże w ruchu. O godz. 5.30 trzy samoloty myśliwskie, które nad leciały od strony Piławy, zaatakowały bronią maszynową obie kanonierki. Atak jednak został odparty i samoloty zaatakowały z kolei kotwiczące w Jastarni „ptaszki”, przy czym na „Czajce” były ofiary w ludziach: 1 zabity i 6 rannych. Rano, podczas wyokrętowania i przewożenia kutrem z „Wichra” na ląd torped i bomb głębinowych, nadleciał Dornier i zaczął ostrzeliwać kuter bronią maszynową, ale trafiony ogniem z „Wich ra” został zestrzelony i wpadł do morza. Nadleciały później dal sze Dorniery, ale zadanie przewiezienia niebezpiecznego ładunku na ląd zostało pomyślnie wykonane. W tym samym czasie trwało organizowanie systemu obrony przeciwlotniczej portu helskiego, na który oprócz artylerii prze ciwlotniczej „Gryfa” i „Wichra” składały się najcięższe karabiny maszynowe obu okrętów, ustawione na molo, oraz 2 działa 40 mm
76
Boforsa, czyli wspomniany już poprzednio pluton baterii 24 II MDAP. Kolejny nalot niemiecki tego dnia, około godz. 13.00, został skierowany przeciwko kanonierkom znajdującym się w ruchu na linii port wojenny Hel—Mechlinki. Mimo, że w nalocie udział wzięło 6—8 „stukasów”, kanonierki wyszły zeń cało. Odpędzone ogniem nkm-ów samoloty niemieckie zaatakowały zmobilizowany, ale nie posiadający jeszcze żadnego uzbrojenia statek „Gdynia”, i nie napotykając żadnej obrony, trafiły go bombami w śród okręcie. Statek przełamał się wpół i bardzo szybko zatonął, co spowodowało śmierć kilkudziesięciu osób. Niemieccy lotnicy strze lali do rozbitków z broni pokładowej i rzucali w nich bomby małego kalibru. Wtedy odniósł śmiertelne obrażenia dowódca „Gdyni” por. mar. rez. Stanisław Kosko (do chwili mobilizacji dyrektor Szkoły Morskiej). Następnie niemieckie samoloty zato piły drugi statek, „Gdańsk”. W kilka godzin później, około godz. 16.00, obie kanonierki zo stały wydzielone z dywizjonu minowców (z którymi, posiadając znacznie mniejszą szybkość, i tak nie mogły wydatnie współpra cować) i skierowane do portu handlowego Hel. Tu wygaszono kotły i okręty, podobnie jak poprzedniego dnia „Wicher”, prze kształciły się w zakotwiczone baterie pływające. Zbędna załoga została wyokrętowana; obsadzono nią odcinek od baterii im. H. Laskowskiego (zwanej też „cyplową”) do Kolonii Rybackiej. Nad wieczorem, około godz. 18.00, Niemcy dokonali jednego z najsilniejszych nalotów na Hel. Skierowano go na port rybacki, na basen portu wojennego, w którym kotwiczyły „Wicher”, „Gryf”, „Smok” i „Mewa”, a także na stanowiska artyleryjskie. Mimo że nalot przeprowadzony został dużymi siłami (nadleciały ciężkie bombowce oraz atakujące z lotu nurkowego „stukasy” w liczbie trudniej do ustalenia), wyrządzone szkody nie były, dzięki silnej obronie przeciwlotniczej, poważne. Żaden z okrętów nie został uszkodzony; bombowce atakowały zresztą dość ostroż nie, z wysokiego pułapu, a „stukasy” również nie schodziły niżej tysiąca metrów. Atakujące cypel samoloty także nie mogły po szczycić się sukcesami; żadna z baterii nie została trafiona, prze ciwnie — strącono kilka samolotów, które spadły do morza. O zniszczeniu jednego z nich opowiada Wacław Krzy wiec:
77
Ogień naszej artylerii przeciwlotniczej, tym razem bardziej skuteczny i śmielszy, zdezorganizował szyk atakujących. Rozsiane po cyplu czter dziestki pokrywały ogniem każdy samolot znajdujący się w ich zasięgu — czerwone punkty ich pocisków świetlnych goniły, omijały, trafiały... Przy Szwedzkiej Górce pluton czterdziestek dwoma trafnymi [pociskami] w skrzydło zestrzelił nurkowca, który na pełnych obrotach silnika, widocz nie starając się nabrać wysokości, wpadł w morze kilkaset metrów od brzegu i zatonął natychmiast wraz z załogą. To pierwszy sukces artylerii przeciwlotniczej Helu! — Pierwszy, ale nie ostatni!
Jedynym może sukcesem, jakim poszczycić się mogli napastni cy, było zniszczenie przybyłych z Pucka wodnosamolotów. Nie było im dane dokonać jakiejkolwiek akcji w kampanii wrześnio wej, a szkoda, bo wprost prosił się o przeprowadzenie nocny atak na zakotwiczony niedaleko Westerplatte „Schleswig-Holstein”. Wprawdzie atak ten nie mógł mieć zasadniczego znaczenia i przy czynić się do zatopienia czy choćby poważnego uszkodzenia pan cernika. Polskie wodnosamoloty typu ,,R-XIII” były bowiem przestarzałymi jednostkami, nie mogącymi zabrać dużo i wiel kich bomb. Atak taki mógł jednakże bardzo wydatnie osłabić morale Niemców, dotąd bezkarnie bombardujących Westerplatte, i — z drugiej strony — dodać ducha całkowicie odciętej i odosob nionej załodze Westerplatte. Z propozycją ostrzelania pancernika „Schleswig-Holstein” lub Nowego Portu wystąpił również dowód ca „Wichra”. Zezwolenia jednak nie otrzymał, gdyż nie chciano stwarzać precedensu bombardowania miast. Z nastaniem zmroku rozpoczęły się dalsze naloty nieprzyjaciel skie, przeprowadzane kolejno przez coraz to nowe samoloty w od stępach od 15 do 20 minut. Trwały one od godziny 20.20 aż do 4.30. Na teren baterii cyplowej padła większa ilość bomb, jednak strat w ludziach nie było, a wyrządzone szkody zostały szybko na prawione. O świcie nkm-y baterii zestrzeliły samolot; zastępca dowódcy baterii, kpt. mar. Bolesław Chrostowski, w następują cych słowach podniósł zasługi niektórych swych podwładnych: Nocy tej chlubnie zapisali się: mar. pob. Czerwionka, który podczas długotrwałego bombardowania, będąc celowniczym, nie zgodził się na żadną zmianę lub nawet na krótki odpoczynek, oraz mat Przybyła, który jako telefonista podczas długich bombardowań naprawiał z niesłabnącą energią kable telefoniczne celem utrzymania łączności. Karabinowi — mar. Cy bulski i mar. Wawrzyniak — swą odwagą i brawurą przyczynili się do
78
utrzymania niesłabnącego ognia, przy czym niemiecki samolot, który spadł za łazienkami.
pierwszy
zestrzelił
o
świcie
O taktyce stosowanej przez Niemców opowiada komandor de Walden: Samoloty mknęły na minimalnej wysokości, jeden za drugim, z ciem nego tła horyzontu w kierunku księżyca, zrzucając w przelocie bomby i strzelając z broni pokładowej. Port nie posiadał odpowiednich reflek torów lub też innych środków oświetlających, toteż nie można było ostrze liwać nadlatujących samolotów aż do chwili, w której nie zaczęły strzelać. Błyski strzałów wskazywały wówczas ich miejsce. Poza tym rysie oczy okrętowych obserwatorów celu potrafiły wypatrzyć ciemną sylwetkę sa molotu mknącego po przelocie w stronę księżyca. Dawano mu wtedy dobrą szkołę przy użyciu całej broni maszynowej.-Jaki był efekt takiego strzela nia, mogliśmy ocenić nazajutrz; znaleziono bowiem w rejonie portu mnóst wo blaszek duraluminiowych w kształcie rybiej łuski, tylko znacznie więk szych, o grubości 6—8 mm, które jak się domyśliliśmy, stanowiły opance rzenie samolotów. Z ilości blach wnioskowaliśmy, że straty przeciwnika musiały być poważne, aczkolwiek zestrzelonych samolotów nie znaleziono. Przyczyną tego był zapewne fakt, że samoloty niemieckie odlatywały wprost nad morze. Nieprzyjaciel atakował w grupach po kilka samolotów, mknących jeden za drugim w niedużych odstępach czasu. Potem następowała kilkuminutowa przerwa i znów nowa seria. Bomby zrzucano pojedynczo lub też kolejno po kilka.
Tak przeszła noc i nastał ostatni dla „Wichra” i „Gryfa” dzień trzeci września. Tego dnia przejawiły działalność okręty niemieckie. Wczesnym rankiem dwa wielkie kontrtorpedowce niemieckie: okręt flagowy kontradmirała Liitjensa „Leberecht Maass” i drugi okręt tego sa mego typu — dokonały ataku na Hel. Niemiecki komunikat wojenny z 4 września donosi odnośnie do działań morskich w dniu trzeciego, co następuje: Morskie siły zbrojne były także i wczoraj skutecznie czynne. Kontrtor pedowce wzięły pod celny ogień zakotwiczone w porcie wojennym na Helu okręty. Przed Zatoką Gdańską został zatopiony polski okręt podwodny. Ataki lotnicze przeciwko Gdyni i Helowi zostały wznowione; zatopiono pol ski kontrtorpedowiec „Wicher”. Stawiacz min „Gryf” został ciężko uszko dzony.
Wiadomość o zatopieniu polskiego okrętu podwodnego jest wy ssana z palca. O atakach lotniczych na „Wichra” i „Gryfa” bę
79
dziemy mówić później. W tej chwili interesuje nas walka nie mieckich kontrtorpedowców z polskimi okrętami na Helu, której przebieg wyglądał zupełnie inaczej, niżby można wnioskować z niemieckiego komunikatu. Poranna walka polskich okrętów i ba terii helskiej z niemieckimi kontrtorpedowcami zakończyła się bowiem naszym całkowitym sukcesem. Trochę (choć niewiele) bliższa prawdy jest wypowiedź cytowanego już uprzednio ko mandora Friedricha Rugę, który pisze: Po południu 2 września został dowódca sił zwiadowczych odkomende rowany wraz z krążownikami na Morze Północne, dowodzenie przejął Fiihrer der Torpedoboote. Następnego ranka ruszył ze swymi kontrtorpedow cami gwałtownie przeciwko Helowi. Podczas krótkiego starcia ogniowego z „Gryfem”, „Wichrem” i 15-centymetrową baterią otrzymał jego okręt flagowy pocisk w maskę ochronną głównego działa, bezpośrednio przed mostkiem. Czterech ludzi padło, liczni zostali ranni, pomost był zasłany odpryskami szyb, działo pozostało zdolne do użytku. Liczne ataki polskich okrętów podwodnych na kontrtorpedowce nie dały wyniku.
Rzeczywistość przedstawiała się dla Niemców nie tak różowo. Jak opisuje w swych wspomnieniach dowódca „Wichra”, pierwszą salwę oddał „Gryf”, jednakże jego ówczesny dowódca, koman dor porucznik Stanisław Hryniewiecki (starszy od dowódcy „Wi chra”), nie podzielił celów między oba okręty i dlatego „Wicher” nie otwierał ognia, nie wiedząc, do którego przeciwnika strzela „Gryf”. Tymczasem niemieckie okręty wykonały zwrot i oddały pierwsze salwy o 3000 metrów za krótkie. Pada salwa „Gryfa” i teraz „Wicher” otwiera ogień do drugiego w szyku przeciwnika. Oddajemy głos komandorowi de Waldenowi: Buczek elektryczny do dział i huk pierwszej salwy zlewa się nieomal w jedną całość (działa już były skierowane na drugi okręt i wciąż korygo wano odległość). Na twarzach załogi uśmiech. Przeciwnik jest spóźniony co najmniej o trzy salwy. Artylerzyści rozumieją doskonale, ile czasu traci teraz nie przyjaciel, ażeby uchwycić nas „w widły” i naprawić swój błąd w ocenie odległości. A tymczasem nasze pociski już są w drodze i spadną blisko, na pewne bardzo blisko. „Nakrycie!” — Iw chwilę jjotem poprawka głosem pełnym entuzja zmu. — „W celu!” „Ogień ciągły!” To już pewne zwycięstwo! Pociski jednym ciągiem płyną z dna komór amunicyjnych poprzez dźwigi, ręce obsługi, lufy, ażeby po przebyciu 16 000 metrów eksplodować na pokładzie i przy burcie tej wąskiej długiej, szarej
80
sylwetki, która już wlecze za sobą długi woal ciemnego dymu, 40 do 48 po cisków na minutę, nieomal co sekundę pocisk! Ogień na pokładzie niemieckiego okrętu! Ku memu zdumieniu przeciwnik, który strzela rozwidlonymi salwami, będąc w tak rozpaczliwej sytuacji, zdołał jednak wstrzelać się i przeszedł na ogień ciągły. Ale już jest za późno. Widzę z jego salw, że strzelają już tylko dwa działa z gorączkowym pośpiechem. Jego czołowy partner osłania płonący okręt zasłoną dymną.
Wynik tego spotkania nie jest do dziś dnia bezsporny. Począt kowo panowało przekonanie, że niemiecki niszczyciel flagowy „Leberecht Maass” odniósł uszkodzenia i wlokąc za sobą smugę dymu, wycofał się do Piławy, a drugi niszczyciel — nakryty salwą i unieruchomiony — zatonął wskutek uszkodzeń i pożaru. Ponie waż jednak znajdował się już wtedy w odległości ponad 26 000 metrów od Helu, a ponadto obserwacja utrudniona była dalszym ostrzeliwaniem artyleryjskim i nalotami, faktu tego nie można było stwierdzić. „Fakt” ten potwierdziło wprawdzie wiele poważ nych wydawnictw zagranicznych, ale inne wiadomości go zdemen towały. Czyżby więc niszczyciel niemiecki typu „Leberecht Maass” nie został 3 września zniszczony? Sięgnijmy do dalszych relacji. Inny naoczny świadek i uczestnik tego pojedynku arty leryjskiego, kpt. Chrostowski, tak go opisuje: Godzina 6.55 — dwa niszczyciele typu „Leberecht Maass” rozpoczęły z odległości 15 000 metrów ostrzeliwanie Helu. Kilka pocisków padło na teren baterii, większość na i poza port wojenny. ORP „Gryf” i ORP „Wi cher”, stojące w porcie, odpowiedziały silnym ogniem, podczas gdy bateria otworzyła ogień dopiero po trzeciej salwie niemieckej. Powstałe opóźnienie nastąpiło z powodu silnych uszkodzeń, zwłaszcza klaksonu. Już po kilku salwach niszczyciele rozpoczęły wytwarzać zasłonę dymną i przeszły na oddalenie. Bateria oddała 28 pocisków kruszących, przy czym zauważono trafienia. Po rozejściu się zasłony dymnej spostrzeżono jeden niszczyciel idący z dużą szybkością w kierunku Piławy, drugi zaś stojący bez ruchu, w odległości większej niż 26 000 metrów — z dużym przechy łem.
Z opisu tego nie wynika nic dokładnego. Dowódca baterii cyp lowej, kpt. Przybyszewski, pisze o uszkodzonym okręcie: Dziób jego był zanurzony, rufa trochę wzniesiona. Odległość ponad 26 000 metrów. W niecałe 3 godziny później wzięły go na hol 3 małe statki. Według późniejszej relacji niemieckich [? — J. PJ miał w drodze zatonać.
81
Nie wiadomo, co za relacje miał kpt. Przybyszewski na myśli; ogłoszone po wojnie listy strat wersji tej nie potwierdzają, cho ciaż zawierały informacje, które ulegały później licznym, nie wia domo czy we wszystkich wypadkach ostatecznym, korekturom. W rezultacie dochodzimy do wniosku, że oba niszczyciele nie mieckie, które brały udział 3 września w bitwie w Zatoce Gdań skiej, zostały uszkodzone, a jeden nawet stracił zdolność mane wrową. Jednakże faktu jego zatonięcia stwierdzić nie można. Z okrętów polskich „Gryf” otrzymał dwa trafienia, które spowo dowały śmierć kilku ludzi i uszkodzenia artylerii przeciwlotniczej, „Wicher” nie został w ogóle trafiony, jedynie dwu ludzi odnio sło od odłamków lekkie rany. Wynik spotkania jest dla załóg „Gryfa” i „Wichra” bez sprzecznie sukcesem. Okazało się raz jeszcze dobitnie, co w ciągu wojny powtarzało się i sprawdzało za każdym razem: kiedy Niem cy nie mieli miażdżącej przewagi, kiedy walka była wyrównana, ich wyższy kunszt wojenny i inne zalety i umiejętności bojowe, lepsza jakość ich broni i w ogóle wszystko, co tworzyło nimb niezwyciężoności, okazywało się bajkowym mitem i legendą. W każdej bitwie, w każdym mniejszym boju, potyczce czy nawet zupełnie drobnym starciu, zawsze i wszędzie, gdzie Polacy i Niem cy spotykali się jak równi z równymi, nie w dziesięciu na jed nego, ani z dziesiątkami samolotów na karabiny maszynowe, o wynik walki mogliśmy być zupełnie spokojni. Decydowała wówczas nie brutalna przewaga, ale prawdziwe umiejętności bo jowe poparte zaletami osobistymi walczących, ich wielkim du chem, nieugiętą wolą walki, nie dającą się prześcignąć ofiar nością. Najlepszym dowodem jest poranna bitwa morska 3 wrześ nia, w której pierwszy i ostatni raz w ciągu działań morskich kampanii wrześniowej walczyli ze sobą równie silni przeciwnicy (10 niemieckich dział 127 mm przeciwko 12 polskim kalibru 120—150 mm, ale Niemcy mieli atut ruchu, manewru i szybkości, podczas gdy polskie okręty stały zakotwiczone). Po pięknym porannym sukcesie ponosimy w ciągu dnia bolesne straty. O godzinie 14.00 rozpoczyna się atak silnego zespołu nie przyjacielskiego lotnictwa; samoloty niemieckie atakują falami. Okręty polskie oraz artyleria przeciwlotnicza Helu bronią się całą siłą swych dział, jednakże przewaga niemiecka jest zbyt duża, by
82
móc odeprzeć atak. Tonie ORP „Mewa”, który po uszkodzeniach odniesionych podczas nalotu 1 września trafiony został w czasie bitwy z niemieckimi kontrtorpedowcami pociskiem w dziób; tra fiony zostaje „Gryf”. O godzinie 15.00 następuje nowy nalot. Na wysokości 3000 me trów krążą nad portem Junkersy, lufy dział kierują się w górę. Tymczasem niespodziewanie znad półwyspu, zza zasłony lasu nad latują na małej wysokości inne bombowce. Padają bomby, tym razem celne. Jedna rozdziera dziób „Wichra”, druga zdziera po szycie z prawej burty, dwie dalsze trafiają śródokręcie. Ostatnie chwile opisuje bosman Krassowski: Piekielny świst bomb, wybuch jeden za drugim. Wstrząs straszliwy i ORP „Wicher”, ciągle strzelając, zaczyna się kłaść na lewą burtę. Wo da już wchodzi na pokład. Dowódca zarządza opuszczenie okrętu. Mat Bogacewicz, stojąc po kolana w wodzie, jeszcze praży do szkopów. .Musi jednak opuścić swe stanowisko, gdyż okręt przechyla się coraz bardziej i jak gdyby istota żywa — wydał stęk i kładzie się całkowicie na burtę. Załoga, nie zdążywszy zejść, pływa. Mat Swirbutowicz ratuje ciężko ran nego por. mar. Mamaka, któremu bomba urwała nogę. Bosman Jankow ski ciężko ranny w twarz, mat Danielewski w nogi. Zginął st. mar. Kwiatkowski. Rzucony siłą wybuchu, zawisł na rei bez głowy i rąk. Do ratującej się załogi Niemcy strzelali z broni pokładowej, utrudnia jąc akcję ratowniczą. Marynarze jednak nie zważali na nic, wyciągając rannych kolegów. Jako rozbitkowie zbieramy się na skraju lasu. Tak jak kto stał, bez butów, bez ciepłego ubrania, bez żadnych rzeczy, maszerujemy przed sie bie, w stronę Juraty. Zastępca dowódcy kpt. mar. Nowakowski w tropiku, z przodu biały z tyłu czarny od wybuchu bomby. Przedstawiamy widok godny pożałowania.
W godzinę później odbył się następny nalot, podczas którego w porcie handlowym Helu trafiona została kanonierka „Generał Haller”. O godzinie 19.00 nastąpił ostatni w tym dniu nalot, w czasie którego został silnie zbombardowany płonący już „Gryf”. Ogień ogarnął zbiorniki okrętu z ropą i mimo ofiarnej akcji załogi nie udało się go ugasić. Okrutnie poharatany, spoczywający obok zatopionego doku „Gryf” stał się pastwą płomieni, które trawić go miały jeszcze dwa dni. Bohaterscy marynarze zdjęli jednak trzy działa 120 mm, którymi wzmocniono baterie Helu. Również cztery
83
działa 75 mm i broń maszynową obu kanonierek wyokrętowano tego feralnego dnia dla zasilenia obrony półwyspu. Niemieckie jednostki nawodne wykonywały w ciągu popołudnia 3 września operacje trałowania wód w rejonie Nowego Portu; nie znalazły tam jednak żadnych min. Nad wieczorem zespół starszego typu poławiaczy min trałował pas wodny wychodzący na północny wschód od Nowego Portu aż do wysokości 7 mil na południe od Helu, przygotowując pozycję do bombardowania półwyspu przez pancernik „Schleswig-Holstein”. Zespół ten został w czasie akcji, nieskutecznie zresztą, ostrzelany. W nocy z 3 na 4 września niemieckie niszczyciele, eskortowce i trałowce przebywały nadal na pozycjach blokadowych.
5. Pierwsze akcje polskich okrętów podwodnych Dnia 4 września 1939 roku komunikat niemieckiego dowództwa naczelnego (Oberkommando der Wehrmacht) doniósł: „Przed Za toką Gdańską został zatopiony polski okręt podwodny”. Tego samego dnia oficjalna niemiecka agencja prasowa DNB (Deutsches Nachrichtenbüro) doniosła: „Dziś rano został zatopio ny przez niemieckie siły morskie drugi polski okręt podwodny”. Dnia 6 września OKW donosi: „Niemieckie siły morskie znisz czyły na Bałtyku trzeci polski okręt podwodny”. 8 września OKW podaje do wiadomości: „Zniszczony został czwarty polski okręt podwodny”. Wszystkie wyżej zacytowane komunikaty podały wiadomości zmyślone, Niemcom bowiem nie udało się zniszczyć w czasie kam panii wrześniowej ani jednego polskiego okrętu podwodnego. Po nieważ jednak kłamstwo było szyte zbyt grubymi nićmi, prawda nie mogła być długo ukrywana, gdyż w świat poszły prawdziwe wiadomości z państw alianckich i neutralnych. Niemcy przera biali powoli swe komunikaty, zmniejszając stopniowo polskie stra ty i tym samym rzekome własne sukcesy. W wydanym z okazji zakończenia kompanii wrześniowej komunikacie podano, że ura tował się tylko jeden polski okręt podwodny (reszta została rze komo zniszczona lub internowana), a w grudniu organ niemieckiej
marynarki wojennej „Marinę Rundschau” podał, że trzy okręty
84
podwodne zostały internowane w Szwecji, „Orzeł” miał rzekomo przedostać się do Anglii, a „Wilk” jakoby został zatopiony. Nie przeszkodziło to jednak autorowi jednej z niemieckich książek o działaniach morskich kampanii wrześniowej, wydanej w roku 1940, zamieścić relacji dowódcy okrętu podwodnego „U-23” Win tera o tym, jak zatopił pierwszy polski okręt podwodny oraz do dać, że drugi polski okręt podwodny został zatopiony przez „U-14”. Wreszcie w półurzędowym roczniku wojenno-morskim „Nauticus” z roku 1941 komandor Rugę pisze: [Pierwsza flotylla poławiaczy min], która zatrudniona była głównie po lowaniem na okręty Dodwodne, zaatakowała w tym i następnych dniach [mowa tu o 4 września przyp. mój. J. P.], wielokrotnie polskie okręty pod wodne i spowodowała także uszkodzenia, nie niszcząc jednak całkowicie ani jednego okrętu. Polskie okręty podwodne, które częściowo zajęły pozyęje wyczekujące aż koło Gotlandii, nie osiągnęły ze swej strony żadnego sukcesu.
Maleńki odsyłacz przy tym zdaniu kieruje do wydrukowanego na dole stronicy drobnym drukiem wyjaśnienia losów poszczegól nych okrętów. Znalazło się tam nawet kilka słów uznania dla „Orła” i jego „godnej uwagi tak pod względem nawigacyjnym, jak i militarnym podróży”. Tyle Niemcy o działalności wrześniowej polskich okrętów pod wodnych, począwszy od wyssanych z palca „informacji” propa gandowych aż po lakoniczne stwierdzenie wręcz przeciwnego sta nu rzeczy. A jak przebiegała w rzeczywistości działalność naszych okrętów podwodnych? Przede wszystkim kilka słów o samych okrętach i ich załogach. Posiadane przez nas w chwili wybuchu wojny okręty podwodne były dużymi, raczej oceanicznymi niż na płytkie morze zamknięte przeznaczonymi jednostkami, i należały do dwóch różnych typów. Wybudowane w latach 1927—1931 we Francji „Ryś”, „Żbik” i „Wilk” były typu podwodnych stawiaczy min i oprócz broni torpedowej (6 wyrzutni — 10 torped) posiadały tory minowe obli czone na zabranie po 38 min każdy okręt oraz 1 działo lekkie i 2 nkm-y. Ich szybkość wynosiła 14 węzłów, podwodna — 9. Stan okrętów w chwili wybuchu wojny nie był bez zarzutu. Wprost przeciwnie — niektóre okręty nie dokowane i nie remon towane od roku miały liczne wady i braki. Okręty o zużytych
85
uszczelnieniach włazów, małej wartości peryskopach i nie wypo sażone w aparaty podsłuchowe nie mogły być uważane za pełno wartościowe jednostki podwodne. Wybudowane w latach 1936—1939 w Holandii „Sęp” i „Orzeł” były większe, szybsze i najnowocześniejsze. Ich główną bronią by ły torpedy, których posiadały po 20 przy 12 wyrzutniach, ponad to — 1 działo 105 mm i 2 działka 40 mm. Szybkość nawodna 19, podwodna 9 węzłów. Bardzo dużo mechanizmów na „Sępie” i „Or le” było produkcji polskiej. „Orzeł” przybył do Gdyni po raz pierwszy 10 lutego 1939 roku, a „Sęp” 18 kwietnia 1939 roku, nie będąc nawet całkowicie wykończony. Wybuch wojny przeszkodził mu w powrocie do stoczni rotterdamskiej, gdzie miał zostać jesz cze sprawdzony, i dlatego również i ten okręt nie miał pełnej wartości bojowej. Pełnowartościowy, i to potwierdziły nadchodzą ce dni, był chyba jedynie ORP „Orzeł”, nie tylko nowoczesny, ale i w pełni wypróbowany okręt podwodny. Załogi trzech starszych okrętów podwodnych obejmowały po 5 oficerów (dowódca, zastępca dowódcy, oficer broni podwodnej, oficer nawigacyjny, oficer-mechanik) oraz 49 podoficerów i ma rynarzy, „Orzeł” i „Sęp” miały o 7 ludzi więcej — każdy. Dowódcą dywizjonu okrętów podwodnych, z miejscem postoju na Helu, był kmdr por. Aleksander Mohuczy. Dowódcami po szczególnych okrętów (i ich zastępcami) byli: „Sęp” — kmdr ppor. Władysław Salamon (kpt. mar. Justyn Karpiński), „Orzeł” — kmdr ppor. Henryk Kłoczkowski (kpt. mar. Jan Grudziński), „Wilk” — kpt. mar. Bogusław Krawczyk (kpt. mar. Borys Karnicki), „Ryś” — kmdr ppor. Aleksander Grochowski (kpt. mar. Jerzy Rekner) i „Żbik” — kmdr ppor. Michał Żebrowski (kpt. mar. Wilhelm Kamuda). Ponadto stacjonowało na Helu 45 podoficerów i ma rynarzy załogi zapasowej z dowódcą, kpt. mar. Józefem Wierz chowskim. Jak już wspomniano, 1 września na wiadomość o zaatakowaniu Westerplatte i Tczewa okręty podwodne (trzy bazujące na Helu i dwa na Oksywiu) otrzymały rozkaz opuszczenia baz i udania się na uprzednio wyznaczone pozycje wyczekujące. Wkrótce też — okręty z Helu tuż przed godziną 6.00, okręty z Gdyni po godzinie 6.00 — wyszły na morze i idąc w zanurzeniu, podążyły do swych sektorów. Między godz. 9.00 a 10.00 rano dowódca dyonu nadał de
86
peszę ostrzegającą swe okręty przed wynurzaniem się wobec mo żliwości ataków lotniczych. Następną z kolei depeszą do okrętów podwodnych był rozkaz otworzenia przez dowódców kopert za wierających plan działania na wypadek wojny z Niemcami, ozna czony kryptonimem „Worek”. Plan „Worek” przewidywał akcję polskich okrętów podwodnych w wypadku zaatakowania przez nieprzyjaciela Helu i Gdyni więk szymi siłami morskimi. W celu zwalczania tych sił okręty pol skie były skupione gwiaździsto w okolicy Półwyspu Helskiego i w Zatoce Gdańskiej, skąd miały wykonywać ataki torpedowe na większe jednostki niemieckie ostrzeliwujące Hel bądź uczestniczą ce w desancie. Najbardziej południowy i wewnątrz Zatoki Gdań skiej był sektor „Orła”, obejmujący zatokę do linii latarnia Ja starnia—ujście Wisły; najbardziej północny i zewnętrzny — sek tor „Sępa”: 5 do 10 mil na północ od Rozewia. Trzy pozostałe okręty zajmowały sektory pośrednie pomiędzy tymi dwoma skraj nymi. Na ładowanie akumulatorów w nocy (wtedy okręty pod wodne muszą wyjść na powierzchnię i przejść na silniki spalinowe) wyznaczono okrętom odpowiednie sektory w celu uniknięcia wza jemnych nieporozumień: „Sępowi” na zachód od swego sektora, „Żbikowi” i „Rysiowi” na północ od swoich sektorów, „Wilkowi” przy Helu, „Orłowi” w głębi Zatoki Gdańskiej przy boi Depka. Plan zawierał również instrukcje odnośnie do okrętów i statków nieprzyjacielskich, jakie okrętom podwodnym wolno było atako wać. Były to: okręty od kontrtorpedowców wzwyż, natomiast stat ki tylko wówczas, jeżeli były uzbrojone lub płynęły w zorganizo wanych konwojach. Inne, tzn. płynące pojedynczo i nie uzbrojone, mogły być atakowane jedynie po uprzednim zabezpieczeniu zało dze statku możliwości uratowania się, co oznaczało, że okręt pod wodny musiał działać w wynurzeniu, a cała akcja trwać musiała dość długo. Jest oczywiste, że narażało to okręt podwodny na poważne niebezpieczeństwo, zwłaszcza ze strony nieprzyjacielskie go lotnictwa, intensywnie patrolującego wody Bałtyku wokół pol skiego wybrzeża. Jak z wyżej podanych wytycznych wynika, plan opierał się na jak najbardziej skrupulatnym przestrzeganiu prze pisów prawa międzynarodowego w dziedzinie wojny na morzu, w zupełnym przeciwieństwie do Niemców, których samoloty — jak pamiętamy — zatopiły bombami w dniu 2 września nie uzbro
37
jone statki „Gdynia” i „Gdańsk”, a niemiecki okręt podwodny storpedował bez ostrzeżenia i zatopił 3 września na Atlantyku nie uzbrojony i nie płynący w konwoju statek angielski „Athema . Tak więc polskie okręty podwodne znalazły się w wyznaczonych im sektorach, gdzie miały przeprowadzić służbę patrolową. Rychło jednak zostały zaatakowane przez niemieckie jednostki nawodne i lotnictwo, które miały tak miażdżącą liczebną przewagę, że okrę ty polskie nie tylko nie były w stanie odnieść żadnego sukcesu w bezpośredniej walce, ale z największą trudnością i tylko dzięki wybitnym zdolnościom nawigacyjnym załóg uniknęły zatopienia, choć wszystkie niemal odniosły mniej lub bardziej ciężkie uszko dzenia od bomb głębinowych, których Niemcy rzucili około 150 sztuk. Na „Rysiu” naliczono 55 detonacji wybuchających w jego pobliżu bomb, na „Wilku” i „Sępie” niewiele mniej. Wrześniową działalność polskich okrętów podwodnych poza ol brzymią przewagą nieprzyjaciela utrudniały niezmiernie jeszcze inne czynniki: pierwszym z nich były niesprzyjające warunki atmosferyczne, a mianowicie panująca w tym czasie na Bałtyku piękna, słoneczna pogoda, powodująca też większą niż zazwyczaj przejrzystość wody, gładkie spokojne morze i jasne księżycowe noce, drugim — brak dających odpowiednie bezpieczeństwo baz, trzecim wreszcie — jak już wspomniano — niezbyt dobry stan techniczny większości naszych okrętów. Do walki przeciwko polskim okrętom podwodnym rzucili Niem cy wiele jednostek lekkich, a więc dwie niepełne flotylle nowo czesnych kontrtorpedowców (9 jednostek), flotyllę ścigaczy, okrę tów eskortowych (Begleitboote) — nowoczesnych jednostek o wielkości i cechach dużego torpedowca, flotylle nowych i starych poławiaczy min, flotyllę kutrów trałowych oraz flotylle pomoc nicze, składające się z uzbrojonych parowców, statków strażni czych i kutrów rybackich, spełniających funkcje pomocniczych poławiaczy min. W sumie stanowiło to duży zespół liczący po nad 50 najróżnorodniejszych jednostek. Do tego dochodziły es kadry lotnictwa, które po zbombardowaniu bazy polskiego dy wizjonu wodnosamolotów w Pucku patrolowały zupełnie bezkarnie wody środkowego Bałtyku.
88
II. Przybliżone sektory polskich okrętów podwodnych według planu „Worek”
Wskutek wielkiej przewagi liczebnej niemieckiej floty i lotni ctwa, które — dzięki malej przestrzeni Zatoki Gdańskiej i wcho dzącego w grę jako pole działalności polskich okrętów podwod nych obszaru na południe od wyspy Gotland — mogły panować na tych wodach i stale je kontrolować, polskie okręty podwodne nie były w stanie rozwinąć żadnej skutecznej działalności. Tro pione też były bezustannie tak przez okręty, jak i samoloty nie mieckie i wciąż atakowane bombami głębinowymi. Ucieczka przed nimi na większą głębokość nie zawsze mogła być skuteczna, gdyż Bałtyk w ogóle nie jest zbyt głęboki, zresztą nie wszystkim pol skim okrętom podwodnym pozwalał ich stan techniczny na scho dzenie do maksymalnej dla nich głębokości. Jak przebiegała w pierwszych dniach działalność naszych okrę tów podwodnych? „Sęp”, który miał do przebycia najdłuższą drogę do swego sek tora, przybył na wyznaczoną mu pozycję dopiero pod wieczór. Zarówno po drodze, jak i w nocy na 2 września zauważono nie przyjacielskie kontrtorpedowce, jednakże w odległości wyklucza jącej atak. Przed wschodem słońca okręt zanurzył się; zaobserwo wano — podobnie jak poprzedniego dnia — nieprzyjacielskie sa moloty, a następnie krążący kontrtorpedowiec. Przez kilka godzin dowódca „Sępa” starał się podprowadzić swój okręt na odległość umożliwiającą zaatakowanie przeciwnika torpedami. Wreszcie o godz. 12.38 z odległości 400 m „Sęp” odpalił z aparatu rufowe go torpedę, która jednakże nie trafiła; kontrtorpedowiec prawdo podobnie już przedtem wykrył obecność okrętu podwodnego za pomocą aparatu podsłuchowego i zdołał jej uniknąć. Natychmiast też kontratakował, wyrzucając cztery razy w krótkich odstępach czasu 15 bomb głębinowych. Ponieważ jednak „Sęp” zwiększył na tychmiast po wystrzeleniu torpedy szybkość i zmienił kurs, bomby upadły po obu jego burtach we względnie bezpiecznej odległości, choć od tej detonacji i wstrząsów nadwerężone zostały uszczel nienia kadłuba i woda zaczęła przeciekać do wnętrza okrętu. Do wódca „Sępa” pisze o tym: W czasie wybuchów od godz. 12.40—12.45 światło wewnątrz okrętu gasło, zwłaszcza na prawej burcie, gdzie było najwięcej bomb. Wstrząsy i huki były duże. Okręt zaczął się robić ciężki, woda zaczęła się ukazywać w zenzach, najwięcej w pomieszczeniu oficerskim, podoficerskim przez kingstony
90
odwadniające oraz w dieslach przez prawy wydech i w motorach elektrycz nych przez dławice wałów. Okręt opadł na 60 metrów, słychać wciąż szmery śrub i sondowanie. Dla zmniejszenia źródła szmerów musiano zatrzymać wszystkie prze twornice i silniki elektryczne, jak oświetlenie, regenerację powietrza, kom pas magnetyczny, żyro Anschiitza i główne motory elektryczne, którymi pracowano od czasu do czasu, by zmienić miejsce okrętu dla oddalenia się od pościgu i zatrzymania opadania okrętu, które dochodziło czasami do 80 m.
Wolno, wolniuteńko okręt posuwał się naprzód — oczywiście przy włączonych na chwilę silnikach elektrycznych, jednak był to daremny trud, gdyż wychodząc o godz. 17.00 na głębokość pery skopową, zauważono w pobliżu kontrtorpedowiec i dwa motorowe trałowce, które ruszyły w jego kierunku. Natychmiast zostały za trzymane główne silniki elektryczne; „Sęp” staje i opada głębiej. Zaczyna brakować powietrza, więc załodze zostają wydane puszki z sodą regeneracyjną; w celu zmniejszenia wydzielania dwutlenku węgla załoga spoczywa w pozycji leżącej. Tak przechodzą dwie, trzy, cztery i pół godziny. O godz. 21.40 okręt ostrożnie podnosi się i wychyla peryskop: noc jest ciemna, nieprzyjaciela nie ma. Po wynurzeniu stwierdzono wiele dalszych uszkodzeń i usterek oraz brak koła ratunkowego, znajdującego się normalnie w we wnętrznej części kiosku. Znalezienie tego koła dało zapewne prze śladowcom „Sępa” podstawę do ogłoszenia komunikatu o jego za topieniu. Po wynurzeniu się „Sęp” skierował się na północ, jednakże z na staniem dnia nieprzyjacielskie okręty były znów na jego tropie, gdyż o godz. 12.53 słyszano ponownie detonacje. Do wieczora okręt przebywał pod wodą, o zmroku wynurzył się, ale o godz. 20.40 nagła detonacja, ponad 200 metrów za rufą, zmusiła go do ponownego zanurzenia się. Przez kilka godzin, aż do 2.00 po pół nocy, nieprzyjacielskie okręty usiłowały wytropić „Sępa”, jed nakże bezskutecznie. Wreszcie okręt podwodny myli pościg i uchodzi na północ, w stronę Gotlandii. Pomimo tego, następnego dnia, tj. 4 września, o godz. 6.00 rano, okręt zostaje zaatakowany. Przez cały dzień przebywa w zanurzeniu, ale o godz. 16.20 dyszy w oddali jeszcze siedem detonacji. W nocy wynurza się, odbiera nadany otwartym tekstem przez „Rysia” sygnał: „Jestem osaczo ny — na pomoc” i idzie dalej, pod Gotlandię.
91
Podobnie jak „Sęp”, również „Ryś”, idąc dnia 1 września do swego sektora, zauważył liczne okręty (2 poławiacze min, 2 eskortowce i peryskop okrętu podwodnego — niekoniecznie, choć na „Rysiu” o tym nie wiedziano, polskiego). Będąc w sektorze^ zau ważono w odległości uniemożliwiającej dokonanie ataku dwa kontrtorpedowce typu „Leberecht Maass”, ścigacze i trałowce. Noc przeszła spokojnie, następnego dnia rano „Ryś” zbombardowany został przez samolot, który rzucił nań pięć bomb za rufą. O godz. 11.35 okręt był znów atakowany; ataki zostały ponowione następ nie siedem razy — ostatni z nich wykonany został o godz. 18.45. Pół godziny później zauważono przez peryskop nieprzyjacielski trałowiec motorowy, który jednak nie spostrzegł peryskopu i nie atakował. Po północy, podczas ładowania akumulatorów, „Ryś” natknął się na ścigacza i zanurzył się. Dzień przeszedł bez godnych uwagi wydarzeń, żadne okręty nieprzyjacielskie nie zostały zau ważone. W nocy „Ryś” natyka się na nie rozpoznane jednostki, po naładowaniu baterii wraca do swego sektora i teraz, po półno cy dnia 4 września, zostaje osaczony przez liczne okręty nieprzy jacielskie. Oto co pisze na ten temat dowódca „Rysia”: O godz. 1.05 spostrzeżono w namiarze południowym dość jasno oświe tlony statek, wolno poruszający się. Zachowanie tego statku wydaje się podejrzane, gdyż naśladuje moją zmianę kursów. Zanurzam okręt i po pewnym czasie spostrzegam dookoła 3 inne światełka podążające za mną. Wszelki wysiłek wydostania się z zasięgu podsłuchu, przypuszczalnie R-Bootów, nie udał się. Do świtu pozostało niecałe dwie godziny. Decyduję wynurzyć się i w stanie nawodnym przebić się przez pier ścień nieprzyjaciela, ewentualnie niszcząc go ogniem działa i nkm. Po wy nurzeniu stwierdziłem, że światła „drobnoustrojów” pogasły. Po pewnym czasie dała się zauważyć w kierunku blisko dziobu długa, nie rozpoznana sylwetka (mógł to być okręt podwodny). Wystrzeliłem 2 torpedy. Sylwetka nie została trafiona. Za chwilę zniknęła w ciemnościach. Jeden z R-Bootów został ostrzelany z nkm. Przed świtem udało się odłączyć od prześladow ców. Byłem blisko sektora swego i zanurzyłem się.
Kiedy nad ranem dowódca „Rysia” dokonywał obserwacji ho ryzontu i nieba — co przy wadliwie działającym peryskopie wach towym „Rysia” było poważnie utrudnione — nadleciał samolot i rzucił trzy bomby. Okręt podwodny zanurzył się i usiłował ujść, ale wydobywająca się z nieszczelnych balastów ropa zdradzała długo nie rozchodzącym się na powierzchni wody śladem miejsce
92
przebywania zanurzonego „Rysia”. Po dwukrotnym jeszcze bom bardowaniu „Ryś” zmylił prześladowców i dotarł do Helu. Ostrze żony przez helski posterunek obserwacyjny, że w Zatoce jest 10 ścigaczy niemieckich, okręt podwodny wpłynął pomimo tego na jej wody i przetrwał w zanurzeniu przy łatami jastarneńskiej do nocy, będąc po południu dwukrotnie bombardowany. O zmroku zauważono dwa motorowe trałowce. „Ryś”, obawiając się ich ata ku, wszedł po uprzedzeniu Dowództwa Floty około północy do portu wojennego Hel. Również „Żbik” w czasie swego marszu w zanurzeniu do wyzna czonego mu w dniu 1 września sektora zaobserwował niemieckie samoloty, trałowce i dwa kontrtorpedowce, w sektorze — trawlery i ścigacze, ale nie zauważył żadnej jednostki nadającej się do za atakowania torpedą. W nocy w celu naładowania baterii „Żbik” poszedł na powierzchni w kierunku północnym, nad ranem powró cił do swego sektora. Dalszą jego działalność w dniach od 2 do 5 września przedstawił komandor ppor. Żebrowski następująco: Warunki atmosferyczne były dość nieprzychylne: gładź i dobra widocz ność zmuszała do trzymania peryskopu pod wodą, podnoszonego tylko na krótką chwilę dla obserwacji. Brak aparatów podsłuchowych utrudniał pra cę. Wynik całodziennej obserwacji ten sam, co dnia poprzedniego: samo loty, ścigacze, trawlery i dwa kontrtorpedowce, te ostatnie daleko, atako wać nie mogłem. W nocy ładowanie baterii, przerywane zanurzeniem przed jakimś nie dużym okrętem wojennym bez świateł. Od 3 do 5 września dozór w swym rejonie, odchodzenie na północ dla ładowania baterii. Stale widoczne małe jednostki i samoloty patrolujące morze, żadnego celu dla ataku torpedą. Prawie żadna noc nie przeszła bez alarmowego nocnego zanurzenia przed sylwetką okrętu wojennego. Wa runki w nocy nieprzychylne: księżyc, widoczność dobra.
„Wilk”, którego sektor rozciągał się między Helem a ujściem Wisły, znalazł się w rejonie najsilniej patrolowanym przez lotni ctwo. Samoloty niemieckie, szczególnie w trzech pierwszych dniach, przejawiały nader ożywioną działalność nad Helem i zato ką. Z jednostek nawodnych zaobserwowano trałowiec, a na stępnie dwa kontrtorpedowce, jednak poza zasięgiem strzału tor pedowego. Na noc okręt udał się na redę Helu, gdzie ładował baterie, a przed świtem skierował się do południowej części swe go sektora. Tam zauważono w odległości 14 000 m kontrtorpedo-
93
wiec i dwa trałowce. ataku torpedowego:
Dowódca
„Wilka”
postanowił
podejść
do
Podczas zbliżania się do kontrtorpedowca w pewnym momencie ORP „Wilk” znalazł się między dwoma trawlerami. Jeden z nich w odległości 2500 metrów od lewej burty ORP „Wilk”, drugi zaś w tejże odległości za rufą. Trawler, który był z lewej burty, nagle zrobił zwrot wprost na okręt. ORP „Wilk” zanurzył się niezwłocznie, przy czym po chwili spa dło kilka bomb za rufą okrętu, a następnie nastąpiły ponowne wybuchy. Nad ORP „Wilk” słychać było pracę śrub trawlerów. Na skutek wybuchów klapka lewego tłumika okazała się nieszczelna, tłumik napełnił się wodą i okręt zaczął tonąć, zatrzymując się na 50 m głębokości. Na tej głębokości okręt pozostał dwie godziny. W pewnej chwili na okręt ponownie rzucono cztery bomby, jedną po drugiej, coraz bliżej okrętu, tak że ostatnia za trzęsła silnie okrętem. Po pewnej chwili okręt wynurzył się na perysko pową głębokość i obserwacja wykazała, iż trawlery oddaliły się, a pozo stały tylko w odległości paru tysięcy metrów dwa ścigacze. Kontrtorpedowce chodziły zygzakami w rejonie małych głębokości. ORP „Wilk” od szedł na północ, a następnie o godz. 19.00 udał się do zatoki celem łado wania baterii.
W nocy podczas ładowania akumulatorów w zatoce „Wilk” otrzymał polecenie postawienia następnego dnia min, i zadanie wykonał, chociaż w sektorze swym został z samego rana wykryty i obrzucony przez trałowce bombami głębinowymi. Bombardo wanie powtórzyło się w południe i po południu. O godz. 20.00 „Wilk” powrócił na noc do zatoki. „Orzeł”, jak już wspomniano, miał wyznaczony najbardziej wewnętrzny sektor, zamykający Zatokę Pucką linią Jastarnia—uj ście Wisły. Tym samym okręt ten bronić miał dostępu do Gdyni na wypadek, gdyby nieprzyjaciel chciał zrealizować taki zamiar, albo atakować duże niemieckie okręty wchodzące lub wychodzące z Nowego Portu. Niestety, wobec zupełnego panowania nieprzy jaciela w powietrzu, „Orzeł” skazany był na przebywanie w głębi zatoki, gdzie korzystał z ochrony artylerii z Oksywia i Półwyspu Helskiego. W ciągu pierwszych trzech dni sytuacja „Orła” nie ulegała zmianie. Dzień okręt spędzał w zanurzeniu, podchodząc z rzadka na wysokość peryskopową; wieczorem wychodził na powierzchnię i używając silników spalinowych, ładował akumulatory, a przed świtem znowu wracał pod wodę. Jedynie w dniu 2 września po południu, gdy po zatopieniu „Gdyni” i „Gdańska” samoloty nie
94
mieckie odleciały i nad zatoką zapanował spokój, kmdr ppo*\ Kłoczkowski dał rozkaz półwynurzenia okrętu w celu dokonania wentylacji. Przez cały czas „Orzeł” nie zauważył żadnego nie przyjacielskiego okrętu godnego torpedy. Nadany doń w dniu 2 września rozkaz zbliżenia się do Gdańska i zaatakowania pancer nika „Schleswig-Holstein” w chwili, gdy opuści kanał wyjściowy, nie został na „Orle” odebrany, a zresztą niemiecki pancernik nie opuścił tego dnia Nowego Portu. Następnego dnia po zapadnięciu ciemności i wyjściu na po wierzchnię „Orzeł” spotkał się z „Wilkiem”. Okręty podeszły do siebie i stanęły burta przy burcie, a dowódcy, kmdr ppor. Kłocz kowski i kpt. Krawczyk, stojąc przy relingach przeprowadzili ze sobą rozmowę, wymieniając uwagi na temat aktualnej sytuacji oraz zamierzeń na najbliższą przyszłość. Był to jedyny w czasie działań morskich kampanii wrześniowej przypadek nawiązania przez polskie okręty podwodne łączności optycznej i głosowej jed nocześnie. Dnia 4 września po południu, gdy „Orzeł” podszedł na głębo kość peryskopową, zauważono przelatujący samolot. Okręt natych miast zanurzył się, ale pomimo tego nie udało mu się uniknąć ataków bombami głębinowymi, z których jedna detonowała blisko okrętu, powodując pewne uszkodzenia mechanizmów od wstrząsu. Ten atak zapewne ugruntował prawdopodobnie już wcześniej po wziętą przez Kłoczkowskiego decyzję wycofania „Orła” z sektora, w którym okręt nie miał swobody działania ani nie znajdował obiektów ataku, podczas gdy sam narażony był na bombardowa nia. Była to decyzja samowolna i powzięta na własną rękę, bez wiedzy i zgody dowódcy dywizjonu i dowódcy floty. Realizując ją, okręt w nocy okrążył półwysep i skierował się na północ, w kie runku Gotlandii.
6. Na Helu, w Zatoce i na Oksywiu „Wicher” leżący na burcie, płonący „Gryf” spoczywający na dnie, mniejsze jednostki zniszczone bądź uszkodzone — taki był smutny obraz portu helskiego, gdy zawinął doń w nocy z i na 5 września ORP „Ryś”. Uszkodzenia, jakich doznał wskutek
95
wstrząsu wywołanego detonacjami bomb głębinowych, nie wywo łały wprawdzie żadnego bezpośredniego skutku, niemniej jednak spowodować mogły w najbliższej przyszłości tragiczny koniec okrętu. Zaczęły mianowicie przeciekać zewnętrzne zbiorniki pa liwa, a wyciekająca ropa, płynąc w postaci z daleka wyraźnie widocznych tęczowych plam i smug na wodzie, zdradzała nieprzy jacielskim okrętom, a przede wszystkim lotnikom, obecność okrętu i wszelkie jego ruchy. Kiedy stało się jasne, że uszkodzenie to pro wadzi w wypadku nienaprawienia nieuchronnie do zguby, a w każdym razie wyklucza dalszą możliwość akcji bojowej, do wódca „Rysia” wprowadził go nocą do portu helskiego, aby wy próżnić i przepłukać uszkodzone zbiorniki. Przy tej okazji dobitnie ujawniła się trudna sytuacja, w jakiej musiał działać polski dywi zjon okrętów podwodnych:-sprawa ich bazy. Kwestia odpowiedniej bazy była największą bolączką zespołu polskich okrętów podwodnych. Port wojenny na Oksywiu po roz poczęciu ataku na Gdynię i Oksywie przestał w ogóle wchodzić w rachubę. Port wojenny Hel również nie dawał dostatecznego zabezpieczenia przede wszystkim dlatego, że podobnie jak Oksy wie, tak i on był niemal stale w zasięgu nieprzyjacielskiej artylerii morskiej czy lądowej albo nalotów lotniczych. Wystarczające za bezpieczenie mogły dać schrony betonowe dla okrętów podwod nych, których jednakże Hel nie posiadał, a także silna artyleria przeciwlotnicza, której — niestety — posiadał za mało. Dlatego też jedynym sprzymierzeńcem polskich okrętów podwodnych była noc, w czasie której mogły one wchodzić do portu helskiego, jed nakże za krótka, żeby od zmroku do świtu dokonać potrzebnych remontów. Najgorsze jednak było zagrożenie ze strony stale nadlatujących nad Hel samolotów. I dlatego, z obawy, że zacumowany na Helu „Ryś” zostanie wykryty i zniszczony przez nieprzyjacielskie lotni ctwo, dowódca dywizjonu wzbraniał się zezwolić na ten pobyt i domagał się natychmiastowego odpłynięcia okrętu. Ponieważ jed nak dowódca „Rysia” nalegał na umożliwienie przeprowadzenia naprawy na Helu, motywując swe stanowisko dodatkowo ogólnym wyczerpaniem nerwowym i fizycznym załogi, przy czym sam rów nież znaidował się u kresu sił i „ledwie trzymał się na nogach”, sprawę przedłożono admirałowi Unrugowi, który zadecydował
96
o dokonaniu naprawy na miejscu. Okręt osadzono w porcie na dnie, zatopiając go aż do włazu z kiosku, a sam kiosk i wystające znad wody działo zamaskowano płachtami i gałęziami, tak że mo gły sprawiać wrażenie pozostałości po zatopionym wraku, których w porcie nie brakowało. Załoga została wyokrętowana i umiesz czona w lesie na odpoczynek. Z nastaniem następnej nocy „Ryś” wyszedł z portu i po wypuszczeniu ropy z uszkodzonych balastów opuścił się na dno, gdzie przeleżał jeszcze do następnej nocy. Wieczorem okręt się wynurzył i wtedy ustalono, że nad ranem za nurzy się ponownie i przeleży na dnie do południa, po czym wyj dzie w zanurzeniu z zatoki po sprawdzeniu przez motorówkę „Ba tory”, czy nie zostawia za sobą śladów ropy z opróżnionych i prze płukanych już zbiorników rufowych. Próba wypadła pomyślnie i „Ryś” opuścił Hel 7 września w południe. Odtąd już do końca działań nie będą w polskich portach ko twiczyły żadne większe okręty polskie, wyjąwszy... zdeklasowany i rozbrojony z głównej artylerii krążownik „Bałtyk”. W pierw szych dniach września „Bałtyk”, na którego pokładzie zainstalo wane były działa kalibru 75 mm, 47 mm i nkm-y, uczestniczył w obronie przeciwlotniczej portu gdyńskiego, a także — przy zbli żaniu się frontu — ingerował w akcje na lądzie. Ponieważ jed nak jego wysoki kadłub i nadbudówki przedstawiały dobrze wi doczny cel i okręt wystawiony był na ataki nieprzyjacielskiego lotnictwa, stanowiska ogniowe zostały z niego zdjęte, a nieliczna załoga opuściła „Bałtyk” 11 września. (Pomimo tego Niemcy nie przestali go ostrzeliwać. Jeszcze na krótko przed zakończeniem walk na Oksywiu, 16 lub 17 września, opuszczony hulk został ostrzelany przez wykonujący rozpoznanie trałowiec „M-4”). Działka i nkm-y zdjęte z „Bałtyka”, a uprzednio także i z za topionego „Mazura”, zostały użyte do przygotowywanej obrony Kępy Oksywskiej. Blachy z warsztatów portowych Marynarki Wo jennej, przeznaczone do założenia na pochylniach kadłubów no wych kontrtorpedowców typu „Grom”, posłużyły do opancerze nia wagonów towarowych pociągu nazwanego „Smokiem Kaszub skim” i samochodów ciężarowych, które też wzięły udział w walce. Wymontowanie części uzbrojenia zatopionego „Mazura” było jednym z niebezpieczniejszych zadań, ofiarnie przeprowadzonych przez specjalne ekipy Marynarki Wojennej pomimo stałego ostrze-
97
liwania Gdyni i Oksywia przez pancernik „Schleswig-Holstein”. Inną tego rodzaju akcją było zablokowanie portu gdyńskiego wykonane w dniach od 5 do 7 września na rozkaz sztabu dowódcy floty, obawiającego się, że nieprzyjaciel przeprowadzi desant w Gdyni. Asumpt do tego przypuszczenia dały incydenty z dni 3 i 4 września, kiedy dwukrotnie podniesiony został fałszywy alarm: raz z powodu rzekomego desantu powietrznego na Kępie Oksywskiej, a następnego dnia z racji rzekomego desantu mor skiego w Gdyni. Oddział, któremu powierzono zablokowanie Gdy ni, składał się z ekipy minerskiej chorążego mar. Stanisława Ta lagi i oddziału ochronnego bosmata Józefa Krysińskiego. Całością dowodził por. mar. Tadeusz Okoński. Z uwagi na ostrzeliwanie portu i możliwość nalotów oddział blokadowy, dysponujący ho lownikami „Ursus”, „Tytan” i motorówką pilota, pracował pod osłoną ciemności, rozpoczynając prace o zmroku, a kończąc przed świtem. W głównym wejściu do portu zatopiony został grecki pa rowiec „Caritas”, podobny los spotkał polski frachtowiec „Toruń”. W luce między wrakiem „Caritasu”, a falochronem Talaga zato pił ćwiczebny okręt torpedowy „Oksywie”, którego był dowódcą. A jaki przebieg miały w tym czasie działania morskie w rejo nie Zatoki Gdańskiej? Z polskich okrętów podwodnych, jak wiemy, „Orzeł” wieczo rem 4 września opuścił swój sektor i udał się pod Gotlandię. „Wilk” przebywał na skraju Zatoki Gdańskiej, ale i on — po otrzymaniu w dniu 5 września rozkazu zmiany sektora — opuścił zatokę. Dokładniejsze omówienie działań polskich okrętów pod wodnych podane zresztą zostanie osobno, a tu ograniczymy się do przedstawienia działalności sił nawodnych i to zarówno niemiec kich, jak i polskich. Warto bowiem stwierdzić, że niemieckie okrę ty podwodne, które w liczbie siedmiu jednostek wzięły udział w wojnie przeciwko Polsce, nie odniosły żadnych sukcesów. O do mniemanym zatopieniu przez nie dwóch polskich okrętów pod wodnych już pisaliśmy, tu tylko można dodać, że jak dotąd Niem cy nigdzie nie opublikowali bliższych informacji na temat dzia łalności U-Bootów w kampanii wrześniowej. Niemieckie lekkie jednostki nawodne („T-196” i „Von der Groben”, 3. flotylla motorowych trałowców oraz 5. flotylla ochro ny portów) patrolowały i szukały min 4 września w rejonie No
98
wego Portu. Przy próbie przetrałowania szlaku prowadzącego do Gdyni „T-196” i trałowce dostały się pod silny ogień baterii z Redłowa i Oksywia, tak że musiały przerwać trałowanie i wy cofać się. Również czynna na północ od Nowego Portu 5. flotylla została ostrzelana, wyłowiła wszakże przedtem dwie miny, które — jak na to wskazywała ich konstrukcja i wielkość — postawio ne zostały przez polski okręt podwodny. Następnego dnia operacja trałowania została powtórzona i kontynuowano ją w dość sprzy jających warunkach 6 września aż do nastania zmierzchu, po czym służbę patrolową przejął duży trałowiec „M-l”. Poszukiwa nego pola minowego nie było, gdyż polski dywizjon postawił je tydzień później. Dowodzony przez komandora ppor. Zdzisława Boczkowskiego dywizjon minowców składał się w tym czasie z pięciu okrętów — trałowców motorowych przystosowanych do stawiania min. Były to „Czajka” (kpt. mar. Aleksy Czerwiński), „Rybitwa” (kpt. mar. Kazimierz Miładowski), „Jaskółka” (kpt. mar. Tadeusz Borysiewicz), „Żuraw” (kpt. mar. Robert Kasperski) i „Czapla” (kpt. mar. Eligiusz Ceceniowski). Szósty okręt dywizjonu, „Mewa”, zatopio ny został, jak pamiętamy, na Helu. Trzeba dodać, że „Żuraw” i „Czapla” nie były zupełnie wykończone i pełnosprawne. Po zatopieniu „Wichra” i „Gryfa” były to jedyne polskie okrę ty nawodne o wartości bojowej operujące w Zatoce Gdańskiej. Bazowały w Jastarni i pomimo wielkiej przewagi nieprzyjaciela, zarówno na morzu, jak i w powietrzu, przetrwały do połowy wrze śnia, przeprowadzając w tym czasie kilka nader udanych operacji. Ponadto jeden z okrętów, „Jaskółka”, miał na swym koncie ze strzelonego „stukasa”, który nieopatrznie wystawił się na cel jego ckm-ów. Było to 7 września pod Mechlinkami, po poszukiwaniu przez dywizjon minowców zestrzelonych lotników niemieckich. Kiedy w rejonie poszukiwań pozostał tylko jeden okręt, „Jaskół ka”, niespodziewanie nadleciał nieprzyjacielski samolot. Ówczesny dowódca „Jaskółki”, kpt. Borysiewicz, tak wspomina spotkanie: Był to samotny nurkowiec, który upatrzył nas sobie w luce pomiędzy cumulusami i zaatakował z lotu nurkowego. Na myślenie nie było w ta kiej chwili czasu. Instynkt samozachowawczy podyktował właściwe po stępowanie, toteż okręt uniknął rzuconej z 600 m bomby, która — na szczę ście — eksplodowała pod wodą, nie dając odłamków. Próbowaliśmy też
99
strzelać z naszych maksimów, lecz te — jak zwykle — zacięły się po krót kiej serii. Działo nie zdążyło oddać ani jednego strzału. Niemniej jednak lotnik niemiecki nie wyszedł dobrze na tym ataku. Do dziś nie wiadomo, jakie dosięgło go przeznaczenie. Nie chciał prawdopodobnie bawić się w „kamikaze”, nie mogliśmy również na pewno stwierdzić, że powaliła go nasza seria z maksimów. Tak czy inaczej, zachował się zupełnie nieoczeki wanie, nie przestając nurkować aż do powierzchni morza, wskutek czego skończyło się na tym, że wybił w wodzie ogromny lej, ryjąc się nosem w dno w odległości około 30 m od okrętu (głębokość wynosiła w tym miej scu 10 m). Cały incydent trwał znacznie krócej i przebiegał nierównie barwniej niż jego opis. Nie sądzę jednak, abym chciał go po raz wtóry z tak bliska oglądać. W każdym bądź razie oddane z ckm-ów serie uratowały ho nor okrętu, mogliśmy bowiem z czystym sumieniem zapisać na nasze konto zestrzelenie jednego nieprzyjacielskiego samolotu. Na pomoście namalowa liśmy wówczas jedną kreskę, niestety — ostatnią.
Flotylla niemieckich kutrów trałowych usiłująca oczyścić doj ście do Gdyni została znów w dniu 7 września o zmierzchu silnie ostrzelana, więc podobnie jak dnia poprzedniego flotylla niemiec kich motorowych trałowców poszukiwała min, tym razem pod ochroną torpedowca „T-196”. Min nie znaleziono i niemieckie okręty, nie używając świateł ani reflektorów, powróciły w abso lutnych ciemnościach do Nowego Portu. W następnych dwu dniach działalność niemieckich trałowców jakby nieco osłabła, za to 9 września odezwały się najcięższe dzia ła pancernika „Schleswig-Holstein”, który ostrzeliwał Redłowo. Ostrzeliwanie to zostało ponowione dzień później. Pomimo tego rozpoczęta przez motorowe trałowce niemieckie akcja trałowania musiała być przerwana z powodu silnego ostrzału z polskiej strony. Tymczasem Niemcy rzucili do akcji u nasady Przylądka Hel skiego nowe oddziały, które podjęły 9 września ofensywę w tym rejonie i 11 września zajęły Puck i Wielką Wieś. Do tego ostatnie go portu wpłynął wkrótce trałowiec niemiecki „M-8” i z tą chwilą flota nieprzyjacielska zyskała nowy punkt oparcia niedaleko He lu. Korzystanie z obu tych portów nie było jednak dla Niemców zbyt bezpieczne. Przekonały się o tym w dniu 12 września załoga trałowca „Otto Braun” trafionego w działo dziobowe pociskiem znajdującej się na wschód od Władysławowa baterii „43” (o czym będzie mowa później), a następnego dnia załoga idącego rów nież do portu kutra trałowego „R-23”. Aby utrudnić kilku okrę
100
tom niemieckim dojście i korzystanie z portu puckiego, przepro wadzona została przez stojący dotąd w Jastarni okręt hydrogra ficzny „Pomorzanin” akcja zablokowania kanału przecinającego Depkę. Akcja ta została przeprowadzona prawdopodobnie w dniu 12 września. Poprzedniego wieczoru kpt. Zagrodzki otrzymał do swej dyspozycji kilka kutrów, zarekwirowanych rybakom. Na niektó rych kutrach minerzy z dyonu minowców kmdra ppor. Boczkowskiego założyli ładunki wybuchowe i o świcie „Pomorzanin” wy szedł z Jastarni, holując kutry. Gdy ten „pociąg” zbliżał się do kanału Depki, nad zatoką krążył samolot nieprzyjacielski, jednak że nie podjął żadnych działań. Po przybyciu na przeznaczone do zablokowania miejsce odpalono ładunki wybuchowe i kutry, na których były one założone, poszły od razu na dno. Na pozostałych kutrach marynarze rąbali dziury siekierami, toteż zanim kutry zatonęły, nieco je zdryfowało, wskutek czego nie osiadły na dnie w wyznaczonym miejscu. Zatapianie kutrów trwało niewiele po nad pół godziny, po czym „Pomorzanin” bez żadnych przeszkód ze strony nieprzyjaciela powrócił do Jastarni. Od tej pory zachodzące od Pucka niemieckie jednostki obawia ły się chodzić przez Depkę w nocy; przejście w dzień było wpraw dzie możliwe, gdyż zatopione kutry nie zatarasowały całkowicie drogi, a wystające z wody ich maszty stanowiły dostateczną wskazówkę, gdzie jest niebezpieczne miejsce, ale nie należy zapo minać, że Depka znajdowała się w zasięgu dział z Oksywia i Pół wyspu Helskiego. I również dlatego przejście tędy w dzień nie było w pełni bezpieczne. W związku z tą sprawą trzeba jeszcze dodać, że Niemcom powiodło się przeprowadzenie do Pucka po mocniczego monitora, który wydatnie wzmocnił ich siły w tym rejonie. Był to bocznokołowy statek żeglugi przybrzeżnej, silnie uzbrojony w działa lekkiego kalibru (88, 105 mm?), który z Piła wy przepłynął drogą przez Zalew Wiślany i ujście Wisły w Swibnie do Gdańska, a stąd wzdłuż wybrzeża i przez kanał Depki do Pucka. Nie wiadomo wszakże, czy to nastąpiło zaraz po zdobyciu Pucka (a więc przed blokowaniem kanału Depki), czy później. Monitor ten dawał się później mocno we znaki obrońcom nasady półwyspu, ostrzeliwuje ich z flanki podczas ciężkich walk w dru giej i trzeciej dekadzie miesiąca.
101
7. Gdy trwały boje o Gdynię i Oksywie Dnia 12 września oddziały polskie poczęły wycofywać się na Kępę Oksywską i wtedy w walce z naporem nieprzyjacielskich sił lądowych wzięły chwalebny udział ostatnie czynne polskie okręty: dywizjon „ptaszków”. Po projektowanej na noc z 9 na 10 września, a odwołanej z powodu niesprzyjających warunków (ja sna, księżycowa noc) akcji minowania, którą dowódca dywizjonu zamierzał przeprowadzić na szlaku uczęszczanym przez „Schleswig-Holstein”, minowce uczestniczyły w odpieraniu natarcia nie mieckiej piechoty i samochodów pancernych, atakujących z Mrze żyna Kępę. Zanim jednak opiszemy tę akcję, trzeba poświęcić kilka słów działaniom Lądowej Obrony Wybrzeża. Odsyłając zainteresowa nych czytelników do publikacji poświęconych temu zagadnieniu, warto pokrótce wyjaśnić, że na wynik walk w rejonie Gdyni du ży wpływ wywarły wydarzenia bojowe w dniach 4 i 5 września. Wtedy to atakująca z południowego zachodu niemiecka 207. dy wizja „pomorska” zajęła Kartuzy, odrzuciła IV kartuski batalion Obrony Narodowej i w trzy dni później zagroziła odcięciem znaj dujących się na południe od Gdyni oddziałów 2. morskiego pułku strzelców od zajmującego pozycje w rejonie na zachód od Wej herowa 1. morskiego pułku strzelców. 2. morski pułk strzelców, dowodzony przez ppłka Szpunara, otrzymał chrzest bojowy w dniu 1 września, podczas niemieckiego ostrzeliwania i natarcia na Orłowo. Przeprowadzony następnej) no cy kontratak odrzucił nieprzyjaciela i zapewnił pułkowi spokój z tej strony właściwie aż do czasu, gdy ogólna sytuacja nakazała Polakom wycofać się. Inaczej natomiast przedstawiała się sprawa w rejonie Wejherowa, dokąd podeszły oddziały 207. dywizji. Natarcie jednego z pułków tej dywizji na pozycje 1. morskiego pułku strzelców w dniu 7 września nie dało Niemcom sukcesu, gdyż atakujące oddziały zostały ostatecznie odrzucone kontrata kiem. Następnego dnia przy bardzo silnym wsparciu artyleryjskim i lotniczym nieprzyjaciel ponowił atak, ale wszystkie natarcia zo stały odparte mimo ogromnej dysproporcji sił: na dwa pułki na pastników przypadały dwie kompanie obrońców, i dopiero groźba oskrzydlenia zmusiła pod wieczór ppłka Pruszkowskiego do wy
102
cofania się na drugą linię obronną. Następnie pułk skierowany został do Redy i tam w dniu 9 września przed południem najpierw odniósł duży sukces, gdy nieprzyjacielska kolumna w zwartym szyku marszowym nadziała” się na ogień cekaemów, a potem krwawe straty wskutek skoncentrowania przez Niemców ognia artylerii na Rędę. W dniu 10 września ppłk Pruszkowski wycofał resztki swego pułku (w walkach w Wejherowie i Redzie straty pułku wyniosły prawie połowę początkowego stanu) na Kępę Ok sywską. Trzeba dodać, że już po wycofaniu się 1. pułku z Wejherowa użyty został do akcji rozpoznawczej pociąg pancerny ,,Smok Ka szubski”. Zapuścił się on aż do stacji kolejowej opanowanego już przez nieprzyjaciela miasta i tam podczas odwrotu został śmier telnie ranny dowódca pociągu kpt. mar. Jerzy Błeszyński. Ciężkie walki prowadziły również sąsiadujące z 1. pułkiem ba taliony Obrony Narodowej. Gdy w dniu 10 września 1. morski pułk strzelców opuścił Redę, a równocześnie wycofać się musiał ze swych pozycji 4. batalion, powstało wielkie zagrożenie w re jonie Rumii i Zagórza. Obronę tego odcinka płk Dąbek powierzył ppłkowi Sołodkowskiemu, który na czele 3. rezerwowego batalio nu, batalionu marynarzy, „Smoka Kaszubskiego” i innych drob niejszych oddziałów przez dwa dni toczył uporczywe walki o te tak ważne dla dalszego przebiegu całej obrony Wybrzeża pozycje. Gdy to nie dało rezultatu, płk Dąbek postanowił 12 września przeprowadzić decydujący kontratak przy użyciu czterech nie pełnych batalionów. Niestety wskutek niewłaściwego poprowa dzenia oddziałów przez wyznaczonego w ostatniej chwili dowód cę ppłka Sołodkowskiego, kontratak skończył się ostatecznym nie powodzeniem i to przesądziło o przebiegu całej sprawy. Polakom pozostało już tylko wycofanie się na Kępę Oksywską i obrona do końca, zwłaszcza że tego samego dnia, 12 września, Niemcy nie spodziewanie zaatakowali Kępę Oksywską. W odpieraniu jedne go z dwóch natarć, idącego na Kępę z północy wzdłuż wybrze ża, udział wzięli marynarze z batalionu kmdra ppor. Horyda oraz dywizjon minowców. Batalion Kadry Floty brał już przedtem kilka razy udział w walkach i jego liczebność bardzo zmalała. W dniu 12 wrześńia po południu, gdy dowodzący kontrnatarciem polskim pod Mosta
103
mi mjr Piotrowiak wziął marynarzy pod swe dowództwo, kmdr ppor. Horyd nie miał więcej niż 60 ludzi przy sobie. Natarcie, w którym oficerowie marynarki wyróżnili się bezprzykładnym męstwem, powiodło się i Mosty zostały zdobyte. Niestety, zwy cięstwo zostało okupione bardzo ciężkimi stratami, szczególnie w marynarskich szeregach, przerzedzonych na polu bitwy na zwanym później „martwą tyralierą”. Poległ również niestrudzo ny organizator i dowódca batalionu Kadry Floty, kmdr ppor. inż. Zygmunt Horyd, oraz podporucznicy mar. Nikodem Hernes i Jan Banucha, ten ostatni rezerwista. W tym samym mniej więcej czasie dywizjon minowców otwo rzył celny ogień na maszerujące z Mrzeżyna do Rewy kolumny i samochody pancerne. Niemieckie oddziały nie miały ubezpiecze nia od strony morza i dowództwo Lądowej Obrony Wybrzeża doskonale to wykorzystało, prosząc o wsparcie ogniowe dywizjo nu. Przebieg akcji tak przedstawił kpt. mar. Borysiewicz, dowód ca „Jaskółki”, która działa wraz z „Czajką” i „Rybitwą”: Pogoda była pochmurna, lecz spokojna. Widzialność dobra. Wskazane nam przez sztab cele koncentrowały się w okolicy cypla rewskiego. Operacja odbyła się pomyślnie. Okręty podzieliły pomiędzy sobą cele i otwarty ogień z dział 75 mm z odległości około 3500—4000 m. Strzelanie odbywało się, rzecz jasna, metodą bezpośrednią i w sposób dość prymityw ny, niemniej — jak się okazało — było dość skuteczne. Niemcy nie spo dziewali się ataku z tej strony, a więc uzyskaliśmy zaskoczenie. Pociski trałowców wznieciły pożary w osiedlu rybackim i przeorały usadowione tam stanowiska niemieckie. Po półgodzinnym ostrzeliwaniu dywizjon po wrócił bez przeszkód do Jastarni. Wkrótce potem — ku wielkiej radości — zakomunikowano nam, że skutki naszego wsparcia przeszły wszelkie ocze kiwania.
Z kolei w nocy z 12 na 13 września te same trzy okręty prze prowadziły akcję minowania. Rozpoczęła się ona wyjściem dy wizjonu z Jastarni o godz. 20, po czym z wygaszonymi światłami kierunkowymi okręty po omacku skierowały się najpierw na pół nocny zachód, w głąb Jamy Kuźnickiej, by pobrać ładunek min z zakotwiczonych tam barek. To niebezpieczne przejście wzdłuż mielizny wykonano pomyślnie, mimo że „Rybitwa” osiadła na skra ju mielizny, skąd musiano ją ściągać. Następnie dywizjon wziął kurs na południowy wschód wzdłuż Półwyspu Helskiego, by tam
104
postawić miny. kpt. Borysiewicz:
O
tym,
jak
przebiegała
ta
czynność,
wspomina
Wkrótce po godzinie 1.00 dnia 14 września * dywizjon osiągnął pozycję położoną 4 Mm na południe od latarni helskiej, po czym wykonał z szyku torowego jednoczesny zwrot w prawo na 90 stopni. Znalazł się wówczas na kursie, na którym miała być postawiona zagroda. Technika stawiania min oraz sygnalizacja pomiędzy okrętami zostały precyzyjnie omówione i usta lone przed operacją. Wszystko przebiegało sprawnie. Wśród ciemnej nocy, w absolutnej ciszy i w pełnym wyczekiwania napięciu — stawianie min w obliczu nieprzyjaciela miało w sobie jakiś posmak zakazanego owocu. Samopoczucie załogi poprawiało się z każdą wyrzuconą miną i objawiało się w desperackiej wesołości. Minerzy poklepywali miny i życzyli im szczę śliwej drogi. Po 25 minutach 60 min spadło za burtę i zadanie zostało tym samym wykonane. Dywizjon zrobił zwrot „prawo na burt” i ruszył w stronę bazy, wyciągając z silników maksymalne obroty. Po upływie 6 godzin od chwili wyjścia na morze znalazł się z powrotem przy nabrzeżu jastarneńskiego portu, który wydał się wówczas najbezpieczniejszą twierdzą.
Tejże nocy z 13 na 14 września dywizjon minowców wy słany został ponownie na Rewę w celu zniszczenia stanowisk nie przyjacielskich na Kocie 13. Okręty dywizjonu w liczbie trzech jednostek podeszły do cypla rewskiego, zajęły pozycję w szyku czołowym przed linią wybrzeża i przed świtem otworzyły sku teczny ogień. Akcja przeciw Kocie 13 przygotowała doskonale przeciwnatarcie oddziałów polskich z Kępy na Rewę. Rozkazem dowódcy floty dywizjon otrzymał pochwałę za obie nad wyraz skuteczne akcje. Niestety, był to już kres wrześniowej działalności wojennej te go jedynego zorganizowanego zespołu polskich okrętów. Dnia 14 września rano nastąpiły dwa silne naloty na zakotwiczone w por cie po powrocie z akcji okręty. Opisał je (w relacji spisanej przez Cz. Stankiewicza) ówczesny bosmanmat Ludwik Wilczyński, do wódca plutonu najcięższych karabinów maszynowych obrony prze ciwlotniczej w Jastarni: Przeraźliwy gwizd nurkujących samolotów, potworne wybuchy bomb i nieustanny grzechot broni pokładowej zmieszany z terkotem naszych ka rabinów maszynowych strzelających z wszystkich luf, krzyk przerażonych kobiet i dzieci, oto obraz dantejskiego piekła, które w ciszy mglistego po* Omyłka, winno być: 13 września.
105
ranka rozpętało się nagle nad Jastarnią. Jeszcze nie wszystkie samolot; zdążyły odlecieć, gdy nastąpił drugi nalot na port. Jeden z samolotów nie mieckich pikujący na stanowiska strzelającego plutonu karabinów maszy nowych dostał się od czoła w krzyżowy ogień i nie zdążywszy zrzucić bomb, przeleciaŁ nad nami, spadając do zatoki. W tym momencie wybuchły bom by, rozrywając samolot na strzępy. Gdy po bombardowaniu opadły w por cie słupy wody, ujrzeliśmy potworny widok.
„Jaskółka” trafiona została bombą za pomostem, wybuch amu nicji wywołał pożar ropy i okręt stanął w ogniu, który spowodo wał jego zupełne zniszczenie. „Rybitwa” została trafiona małą bombą w rufę, w linii symetrii okrętu, przy czym bomba nie wy buchając przebiła okręt na wylot i wbiła się w dno) portu. Po za tkaniu i zabepieczeniu otworu kołkiem o średnicy ok. 15 cm okręt nadawał się do użycia. Trafiona bombami „Czapla” miała wielką wyrwę w burcie i była niemal zgięta wpół, jednakże ka dłub okrętu nie przełamał się. „Czajka” i „Żuraw” natomiast! wy szły z opresji względnie cało. Ponadto zostały zbombardowane i zatopione: „Pomorzanin” i holownik „Lech”. Działa i broń ma szynową z zatopionych okrętów wymontowano i zainstalowano na lądzie jako baterie portu w Jastarni, a nie zatrudnioną część za łóg sformowano w oddział i użyto do akcji obronnej półwyspu. „Czajka”, „Żuraw” i prowizrycznie naprawiona „Rybitwa” prze szły na Hel, gdzie pozostawały aż do kapitulacji. Dokonując bilansu działalności tych małych okręcików o dosko nałych właściwościach morskich, ale uzbrojeniu, które okazało się niedostateczne (zbyt ciężkie i nienowoczesne działo oraz niewy starczające jako broń przeciwlotnicza ckm-y), trzeba stwierdzić, że „ptaszki” spisały się bez zarzutu. Począwszy od chrztu bojo wego w wielkiej bitwie powietrzno-morskiej w dniu 1 września wykonywały przez dwa tygodnie doskonale wszelkie powierzone im zadania; przeprowadzały niebezpieczne akcje minowania pa trolowanych przez przeważające siły nieprzyjaciela wód i dawały skuteczne wsparcie ogniowe ciężko walczącym na Oksywiu od działom. Wobec przeważających sił powietrznych nieprzyjaciela były bezsilne. Działalność niemieckiej floty ograniczała się w tych dniach do akcji trałowania wód prowadzących do opuszczonej przez pol skie oddziały 13 września, a zajętej przez Niemców następnego
106
dnia Gdyni, dokąd wpłynęła 14 września wieczorem. Dnia 15 września poławiacze min trałowały na NO od cypla Helu; bateria helska ostrzelała jeden z nich, „M-132”, który odpowiedział ogniem. Akcja trałowania wypełniła również następne dwa dni. Po wycofaniu się na Kępę Oksywską polskie oddziały kilka krotnie jeszcze w dniach od 13 do 15 września przechodziły do kontrataków na linie nieprzyjacielskie, jednakże nie zdołały już osiągnąć większych sukcesów. Żołnierze, przemęczeni dwa tygod nie trwającymi walkami, byli u kresu sił. Po spokojnie na ogół spędzonym dniu 16 września Niemcy, którzy wzmocnili tymcza sem swe siły, ruszyli następnego dnia po południu do silnego natarcia w rejonie. Rumii-Kazimierza, a 18 września rozpoczęli ogólny koncentryczny atak na Kępę z trzech kierunków. Równo cześnie z czwartego kierunku, od strony morza wsparcie dały im działa stojącego koło Redłowa pancernika „Schleswig-Holstein” oraz licznych lekkich jednostek (torpedowców; i trałowców). W tym czasie Raumbooty nadal prowadziły akcję trałowania i patrolowania, zapobiegając ewentualnym próbom przedostania się obrońców Oksywia na Hel. Później, aby przeciwdziałać inge rencji baterii im. H. Laskowskiego w walce na Kępie Oksywskiej, „Schleswig-Holstein” rozpoczął o godz. 17.00 tegoż dnia ostrze liwanie jej pozycji. Oddanych zostało około 20 salw, na które bateria nie odpowiedziała, gdyż pancernik stał w porcie gdańskim, w odległości 22 000 m, już na granicy donośności dział baterii. Szkody wyrządzone przez ostrzeliwanie były nieznaczne. Podobnie i ostrzeliwanie baterii w dniu następnym przed południem nie spowodowało poważniejszych szkód. Broniąc się zażarcie, w niektórych miejscach do upadłego, obrońcy stopniowo tracili na terenie i w dniu 19 września rano w polskich rękach pozostał tylko wąski skrawek ziemi nadmor skiej, od Oksywia po Pierwoszyno. Potem, gdy ruszyło niemiec kie natarcie wspierane bombardowaniem lotniczym i od strony morza przez siedem okrętów, głównie trałowców, obrona; tego pa sa rozbiła się na działania kilku poszczególnych oddziałów, nie powiązanych już ze sobą, nie mających łączności i nie podlegają cych wskutek tego wspólnemu dowództwu. W tym stanie rzeczy, pomimo że helska bateria cyplowa włączyła się do walki i cel nym ogniem zmusiła nieprzyjacielskie okręty do wycofania się,
107
napastnicy zaczęli łamać opór poszczególnych grup obrońców, które bądź wycofywały się, bądź dostawały się do niewoli. Wtedy to przy obronie Starego Obłuża poległ ppłk Sołodkowski, a opór innych oddziałów, jak np. resztek ochotniczego szwadronu Kra kusów i 3. rezerwowego batalionu, ustał w południe. Po południu zaś zlikwidowane zostały inne oddziały i grupki żołnierzy. Pułkownik Dąbek z grupą oficerów swego sztabu i jedną, roz^ bitą zresztą bombardowaniem od morza, kompanią 2. morskiego pułku strzelców znajdował się przy stanowisku dowodzenia w Ba bich Dołach, szczególnie zaciekle bombardowanych rano przez nie przyjacielskie okręty. Około południa, gdy stało się jasne, że sta wiany na Kępie Oksywskiej opór zaczyna wygasać, pułkownik Dąbek połączył się na kablu podwodnym z Dowództwem Floty na Helu. Nastąpiła jego ostatnia historyczna rozmowa z admira łem Unrugiem, w której pułkownik zdał relację z przebiegu ostat nich wydarzeń i aktualnej sytuacji. Zameldował o wyczerpaniu wszystkich możliwości walki i obrony, podał straty i wymienił oddziały oraz dowódców zasługujących na wyróżnienie. A oto fragmenty tej rozmowy podane przez łączącego rozmowę telefonistę, bosmata Januszkiewicza: — Hel, komandor Majewski, szef sztabu. — Pułkownik Dąbek; czołem, panie komandorze. — Czołem, panie pułkowniku, czy chce pan mówić z panem admira łem? — Proszę poprosić. — Admirał Unrug; czołem, panie pułkowniku. — Czołem, panie admirale; zadanie swoje spełniłem. Policzone są nasze chwile. Na wyróżnienie zasługuje komandor Jabłoński, major Zaucha, ma jor Jabłonowski i inni dowódcy batalionów. Wielu żołnierzy i marynarzy zasługuje również na wyróżnienie, nazwisk ich nie znam. Dziękuję panu admirałowi za marynarzy, walczyli dzielnie jak lwy. Czy pan admirał nie ma do mnie żalu za Oksywie? — Panie pułkowniku, podziwiamy waszą waleczność! Honor został ura towany. Czołem, panie pułkowniku!
Po tej rozmowie pułkownik Dąbek wezwał zebranych wokół niego oficerów, by chwycili za karabiny i poszli razem z nim walczyć do końca. Ten ostatni broniący się na Kępie Oksywskiej oddział (około dwudziestu oficerów i żołnierzy) walczył na pół nocnym, zalesionym stoku Babich Dołów przez kilka godzin,
108
ostrzeliwany z dwóch kierunków: od strony lądu i przez nieprzy jacielskie okręty, a wśród nich nawet przez artylerię „Schleswiga-Holsteina”. Około godz. 17.30, kiedy sytuacja stała się bezna dziejna, kiedy nieprzyjacielski ogień wzmógł się, a Niemcy zbli żyli się na niewielką odległość, płk Dąbek, wydawszy swemu od działowi rozkaz zaprzestania walki po- jego śmierci, strzałem z pi stoletu odebrał sobie życie, przedkładając śmierć nad niewolę. Z tą chwilą ustała walka w Babich Dołach, ostatnim punkcie oporu na Kępie Oksywskiej, i tym samym zakończyły się boje Lądowej Obrony Wybrzeża. Walcząc przeciwko dwu- do trzy krotnie silniejszemu przeciwnikowi, polscy obrońcy Wybrzeża: Kartuz, Wejherowa, Rumii, Redy i Rewy, Gdyni i Kępy Oksyw skiej — zapisali piękne karty poświęcenia i bohaterstwa, ulegając nieprzyjacielskiej przemocy po zaciekłych zmaganiach trwają cych do ostatka. Tę heroiczną obronę naszego Wybrzeża przy płacili hekatombą krwi: ponad 2250 zabitych i zaginionych (w tym 107 oficerów) oraz 2230 rannych (w tym 86 oficerów) na ogólną liczbę 15 000 obrońców, co stanowi 30% strat całego stanu Lądo wej Obrony Wybrzeża. I dlatego działalność Lądowej Obrony Wybrzeża pozostanie na zawsze przykładem dobrze spełnionego obowiązku żołnierskiego w sytuacji nie rokującej widoków powo dzenia, a równocześnie pięknym dowodem gotowości do ponie sienia największej ofiary w obronie nadmorskiej ziemi, w obronie POLSKIEGO MORZA.
8. „Wilk” przedziera się do Anglii Po zniszczeniu przez niemieckie lotnictwo „Wichra” i „Gryfa”, a później po zbombardowaniu i zdekompletowaniu dywizjonu minowców jedynymi działającymi na morzu okrętami polskimi po zostały znane już nam z pierwszych dni wojny okręty podwodne. A co robiły one w dniach następnych, które w całym rejonie nad morskim upłynęły pod znakiem niemieckiej ofensywy na Gdynię i Oksywie, w dniach, kiedy wydarzenia działań na lądzie i ich doniosłość dla całokształtu obrony Wybrzeża przyćmiły wszystko inne: i sprawę obrony Półwyspu Helskiego, i działalność sił morskich?
109
Otóż okres ten dla polskich okrętów podwodnych nie był lepszy od poprzedniego i właściwie niczym od niego się nie różnił. Z jednej bowiem strony okazji do atakowania niemieckich okrętów wojennych było bardzo niewiele, a i one nadarzały się przeważnie w okolicznościach niesprzyjających atakowi, o czym później będzie jeszcze mowa osobno. Jeśli natomiast chodzi o niemieckie statki handlowe, to owszem, chociaż pokazywały się rzadko, mogły stać się ofiarami skutecznych ataków torpedowych, gdyby strona pol ska nie przestrzegała bardzo skrupulatnie postanowień układu lon dyńskiego, który przewidywał, że tylko statki uzbrojone i płynące w konwoju pod eskortą okrętów wojennych wolno torpedować bez ostrzeżenia, statki zaś nie uzbrojone i płynące samotnie można torpedować dopiero po zatrzymaniu ich i umożliwieniu załodze zejścia do łodzi ratunkowych. Oczywiście w ówczesnych warun kach, uwzględniając panowanie niemieckich sił morskich i lot niczych na morzu i w powietrzu, próby takie dla okrętu pod wodnego byłyby niczym innym, jak samobójstwem. Z drugiej zaś strony należy pamiętać o tym, jaką siłę rzucili Niemcy do zwalczania polskich okrętów podwodnych. Jak już wspomniano uprzednio, w wojnie przeciw Polsce Kriegsmarine wystawiła do walki z polskimi okrętami podwodnymi kilkadziesiąt lekkich jednostek, od nowoczesnych, dużych kontrtorpedowców typu „Leberecht Maass” poprzez liczne torpedowce i nowoczesne jednostki konwojowe, nowe i stare poławiacze min, kutry trałowe i ścigacze aż do uzbrojonych parowców czy nawet kutrów rybac kich. Niemal wszystkie były oczywiście uzbrojone w bomby głę binowe. Tu mała dygresja przeznaczona dla czytelnika nie obeznanego z arkanami wojny morskiej, a mająca zadanie krótkiego wyjaśnie nia istoty działania bomb głębinowych. Wynalezienie tej broni jest zasługą Anglików, przy czym za inspiratora tego wynalazku uważa się admirała Jellicoe, głównodowodzącego brytyjskiej Floty Ojczystej w pierwszych dwóch latach pierwszej wojny światowej, a następnie pierwszego lorda morskiego. Sam pomysł wynalezienia skutecznego środka do zwalczania okrętów podwodnych znajdują cych się w zanurzeniu zrodzić się miał w następujący sposób: Pewnego razu — a było to w pierwszym roku wojny — Jel licoe obserwował z pokładu swojego okrętu flagowego, którym
110
był pancernik „Iron Duke”, bezskuteczną próbę taranowania nie przyjacielskiego okrętu podwodnego. U-Boot zdążył się na czas zanurzyć i okręt brytyjski przepłynął nad nim, nie wyrządzając mu żadnej szkody. Jellicoe doszedł wówczas do wniosku, że musi zostać wynaleziony pocisk działający niszcząco pod wodą, gdyż — jak wiadomo — normalne pociski artyleryjskie nie wyrządzają za nurzonemu okrętowi najmniejszej szkody, koziołkując i tonąc bez wybuchu po zanurzeniu się w wodzie. Powołany przez admi rała Jellicoe sztab ekspertów doprowadził do wynalezienia bomby głębinowej, pocisku rozrywającego się w wodzie i siłą swej de tonacji niszczącego albo uszkadzającego kadłub okrętu podwod nego. Bomba głębinowa typu używanego w II wojnie światowej była pociskiem o kształcie cylindrycznym o długości około 70 cm i śred nicy 45 cm; trzy czwarte wagi bomby stanowił ładunek wybu chowy, przeważnie trinitrotoluen. Łączna waga bomby wynosiła około 200 kg. Na pokładzie okrętu bomby mieściły się po obu bur tach, skąd miotano je za pomocą specjalnych miotaczy (moździe rzy), i na rufie okrętu, skąd je zsuwano z pochylni zwanej wy rzutnią. Bomba głębinowa (zwana w Polskiej Marynarce Wojennej bombą hydrostatyczną, stąd skrót B.H.), wyrzucona na odległość do 80 m (maksymalnie), wybuchała na głębokości 15 do 150 m w zależności od nastawienia zapalnika. W wypadku detonacji bomby głębinowej w odległości do 10 m od atakowanego okrętu podwodnego istniało wszelkie prawdopodobieństwo jego zatopie nia. Mniejsze lub większe uszkodzenia powodowała detonacja w odległości do 25 m. W odległości ponad 40 m niebiezpieczeństwo prawie nie istniało, jednakże sam wstrząs i odgłos wybuchu wywierały na ogół deprymujące wrażenie na załodze atakowanego okrętu podwodnego. Atak bomb głębinowych to najlepsza próba wytrzymałości nerwowej. Cichy z początku odgłos obrotów śrub kontrtorpedowca staje się coraz wyraźniejszy. A potem — silny metaliczny dźwięk. Od wstrząsów okręt wzdryga się i kołysze. Pokrycie korkowe, chroniące metalowe powierzch nie od pocenia się, odpryskuje, zasypując wszystko białym pyłem. Ma nometry głębokościowe przestają działać, szkło tłucze się, I znowu drugi okropny wybuch, i trzeci, a okręt drży i przechyla się. Chwila przerwy i znów oczekiwanie na następny wybuch.
111
Bomba głębinowa była w początkowym okresie II wojny świa towej najważniejszą bronią lekkich jednostek wojennych mają cych za zadanie zwalczanie okrętów podwodnych. Przekonały się o tym w pierwszych dniach września na własnej skórze załogi pol skich okrętów podwodnych, przeciwko którym niemieckie niszczy ciele, torpedowce i eskortowce, trałowce, ścigacze i\jednostki po mocnicze wyrzuciły blisko sto pięćdziesiąt bomb głębinowych! Najwięcej, bo aż 55 bomb zrzuconych zostało w dniach 2—4 wrześ nia na „Rysia”, 35 bomb przeżył w tym samym czasie „Sęp”, 12 — „Wilk” w dniach 2 i 3 września, a 10 — „Orzeł” w dniu 4 wrześ nia. W dniu zaś 5 września dalszymi 30 bombami obrzucony został „Wilk”. Nastąpiło to w trakcie najgorszego dla niego spotkania z nie przyjacielem, którym — jak okazało się później — był dywizjon nowoczesnych niemieckich trałowców typu „M-l”. Dowódca „Wil ka” dostrzegł przez peryskop w swoim sektorze obecność 4 tra łowców tworzących linię dozoru. Wtedy dla lepszego określenia swej pozycji „Wilk” zbliżył się na odległość 5 mil od Helu. Za uważono wtedy samolot w odległości kilku tysięcy metrów, a krót ko potem okręt został zaatakowany i rozpoczęło się długotrwałe polowanie na „Wilka”. O walce tej mamy relację obu uczestni czących w niej stron, zapoznajmy się więc z opowiadaniem kapi tana Hansa Bartelsa, dowódcy nowoczesnego poławiacza min „M-l”, okrętu o wyporności 600 ton i szybkości 17 węzłów, uzbrojonego w dwa działa 105 mm, jedno działo przeciwlotnicze 37 mm i dwa najcięższe karabiny maszynowe oraz bomby głębi nowe. Oto co pisze Bartels: Najbliższego przedpołudnia mamy w końcu oczekiwane spotkanie z nie przyjacielskim okrętem podwodnym. O godzinie 9.43 alarmują dzwonki. Zauważono peryskop; tym razem jest to rzeczywiście Polak. Zmieniamy raptownie kurs i płyniemy z najwyższą szybkością ku niemu. Ale „szparag" znika już w głębinach. Następują chwile najwyższego napięcia. Dopędzimy i staranujemy go? Mimo naszego nowoczesnego urządzenia napędowego, które umożliwia nam nawet zastopowanym okrętom ruszyć natychmiast największą szybkością, Polak jest jeszcze szybszy. Oczekiwane staranowanie nie następuje. — Bomby głębinowe! W niego! — Trzykrotnie, czterokrotnie następuje wybuch w głębinach. Za każdym razem podnosi się w naszym kilwaterze siłą podwodnych detonacji wyrosła góra, która rozpryskuje się na podo
112
bieństwo fontanny. Biada okrętowi podwodnemu, który znajduje się w jej bezpośredniej bliskości! — Trafiliśmy ptaszka? Każę iść przeciwnym kur sem i przeszukać powierzchnię za szczątkami. — Nic! — A więc sknociliśmy! — To już wyjątkowy pech marynarski. Podpływamy powtórnie. Znów detonują cztery bomby głębinowe i wyrzucają góry wody. Znów idziemy przeciwnym kursem i szukamy. — Martwe ryby. Nic więcej! Rezygnuję i pocieszam się. Czego nie ma dziś, to może być jutro. Właśnie ścigacz okrętów podwodnych, którym obecnie jesteśmy, musi mieć nie skończoną cierpliwość. Wytrwałość jest przy tym jednym z najważniej szych warunków, sprawnością, której nie można nie doceniać. Przyznaję otwarcie, że nie nadaję się do tego. Ale w marynarce wojennej można się ostatecznie wszystkiego nauczyć.
Jak się w rzeczywistości okazało, nie wszystkiego można się na uczyć i nawet nieskończona cierpliwość nie zdała się na nic do wódcy niemieckiego okrętu. Dlatego nie będzie wcale złośliwością zgodzić się z jego własnym twierdzeniem, że nie nadawał się do roli ścigacza okrętów podwodnych. Bartels przyznał zresztą: „nie stety, mimo największych starań także i w następnych dniach nie odnieśliśmy sukcesu”. Niewielkim musiało być dla niego pocie szeniem, że „jak się jednak później okazało, prawdopodobnie Po laka trafiliśmy”. Może kto z czytelników zapyta, czemu trafienie polskiego okrętu podwodnego nie miało przynieść przeciwnikowi zadowolenia? Bartels daje sam na to odpowiedź pisząc, że „polski okręt podwodny »Wilk« mimo licznych uszkodzeń od bomb głę binowych osiągnął brytyjski port”. Nie przyszło to łatwo, gdyż uszkodzenia „Wilka” były rzeczy wiście poważne. Aby je czytelnikowi w pełni uzmysłowić, powró cimy do ataku głębinowego, przedstawionego już przez Bartelsa, oddając jednak tym razem głos dowódcy polskiego okrętu, kapi tanowi Bogusławowi Krawczykowi. „Wilk” został zauważony przez nieprzyjaciela i z prawej burty za rufą rozległy się w odle głości 50 metrów od okrętu cztery silne wybuchy. „Wilk” zanu rzył się na głębokość 40 metrów. Kapitan Krawczyk tak pisze dalej: [...] dowódca okrętu będąc przekonany, że był bombardowany przez lot nika, wynurzył okręt do 12 metrów i nie zdążono jeszcze wysunąć pery skopu, gdy ponownie padło jeszcze 8 bomb. Okręt zanurzył się na 40 me trów. Głębokość dna zmierzona sondą wynosiła 95 metrów. Okręt zagłębił się na 60 metrów i uruchamiając co pewien czas motory, starał sie dojść kursami zmiennymi do głębokości, pozwalającej na położenie sie na dno.
113
Widoczne było, iż ORP „Wilk” został wykryty, bądź to przez podsłuch, bądź to przez pozostawione przez siebie ślady. Na okręt znowu padły cztery bomby za rufą. Wybuchy zatrzęsły silnie okrętem. Dowódca zde cydował położyć okręt na dno, bez względu na głębokość. Zatrzymano motory. Stery rufowe głębokości przestały działać, okręt otrzymał rytm ujemny i zaczął tonąć, kładąc się na dnie na głębokości 87 metrów. Nad okrętem ponownie wybuchło 8 bomb nastawionych na różne wysokości. Woda zalała lewy tłumik i kompasy magnetyczne, niektóre zawory denne zaczęły przepuszczać. Ze względu na możliwość podsłuchu nieprzyjaciela na okręcie nie uru chomiono ani pomp, ani wentylacji, gdyż wciąż słyszano pracę śrub nie przyjacielskiego okrętu. Bomby chwilowo przestały padać. Jednak po dwu godzinach ponownie wybuchło 8 bomb nad śródokręciem. Dowódca okrętu postanowił poczekać. Okręt znajdował się bez wentylacji w zanurzeniu 12 godzin, powietrza pozostawało jeszcze na 7 godzin. By zapobiec zatruciu załogi, rozdzielono puszki z sodą (odświeżające powietrze). O godz. 18.00 dowódca okrętu wydał odpowiednie zarządzenie na wypadek, gdyby w mo mencie wynurzenia okręt znalazł się znów w obliczu nieprzyjaciela. O godz. 20.00 dowódca postanowił wynurzyć się, na okręcie zarządzono alarm bo jowy. Okręt oderwał się od dna i wynurzył się w ciemnościach. Nieprzy jaciela nie stwierdzono.
Jeszcze tej samej nocy, kilka godzin później, wydawało się, że nadeszła chwila rewanżu. Jeden z oficerów tak o tym opowiada: O północy mieliśmy fałszywą radość. Kilka małych świateł okrętowych kazało nam wierzyć, że w pobliżu siebie mamy konwój. Z jaką przyjem nością, wracając prawie zza grobu, posłalibyśmy kilka torped na nieprzy jacielski okręt, jednakże światła zniknęły, zanim mogliśmy przybyć na miejsce. W tym momencie noc była bardzo jasna, księżyc świecił całym swym blaskiem; nagle nadpłynęły ścigacze i rzuciły się z całą szybkością na nas. O drugiej nad ranem zanurzyliśmy się i wzięliśmy kurs na pełne morze.
Następnego dnia, już na pełnym morzu, „Wilk” kontynuował poszukiwania celu godnego jego torped, jednakże w tej części Bałtyku było pusto jak wymiótł, przynajmniej jeśli chodzi o duże jednostki. O godz. 11.00 przed południem „Wilk” musiał się zanu rzyć na 40 metrów, żeby uchronić się przed niszczącymi skutkami dwóch rzuconych nań (zapewne przez samolot) bomb. Po południu nadciągają przywołane przez lotnika ścigacze i na „Wilka” znów padają bomby. Silne wstrząsy powodują znów większe przecieki wody do wnętrza okrętu... Otrzymany od dowódcy floty rozkaz skierowania się na zachód
114
ku wybrzeżu niemieckiemu okazał się w skutkach dobry, gdyż w nowym sektorze „Wilk” znalazł się wreszcie na trasie uczęszcza nej przez niemieckie statki handlowe. Niestety, przechodzący w odległości 3000 metrów konwój zmienił kurs właśnie w tym momencie, gdy polski okręt szykował się do ataku, a eskorta konwoju krótko potem sama zaatakowała „Wilka”. Wyciekająca z balastów rufowych ropa zdradzała miejsce zanurzenia „Wil ka” i utrudniała mu oderwanie się od nieprzyjaciela. Z kolei — było to już 8 lub 9 września — okręt natknął się na samotnie płynące statki niemieckie i zapytywał Hel, czy może je torpedować bez uprzedzenia. Odpowiedź dowódcy floty była jed nak odmowna i brzmiała: „Atakować tylko te statki handlowe, które są konwojowane albo uzbrojone. Inne według prawa mię dzynarodowego”. Tak minęły dalsze dwa, trzy dni, po upływie których dowódca „Wilka” był zmuszony wyrzucić ropę z nieszczelnych zbiorników zewnętrznych. Zwrócił się wtedy do dowódcy floty z zapytaniem, czy może zawinąć na Hel w celu uzupełnienia zapasu ropy oraz przeprowadzenia remontu, gdyż wskutek nieszczelności kadłuba woda dostawała się do wnętrza. W odpowiedzi otrzymał pole cenie przejścia przez Sund przy latarni Falsterbo i udania się do Anglii, a gdyby to było niemożliwe, udania się po wyczerpaniu paliwa i możliwości walki do Szwecji. Tego dnia okręt posiadał jeszcze zapas ropy pozwalający na dziesięciodniowy pobyt na morzu; kapitan Krawczyk postanowił więc poświęcić jeszcze jeden dzień na patrolowanie, po czym, 12 września, zdecydował skierować się w stronę Sundu. Dnia 14 września już po dojściu do cieśnin duńskich „Wilk” obserwował ruch statków koło Trelieborga, a wieczorem kapitan Krawczyk postanowił próbować przejścia kanału Flintrinne. O tej niebezpiecznej przeprawie przez wąską i płytką cieśninę, strzeżoną przez pola minowe i patrolujące jednostki nieprzyja cielskie, pisał dowódca w swym raporcie: O godzinie 20.00 okręt wynurzył się i obrał kurs w kierunku latarni Falsterbo. Okręt był w stanie alarmu bojowego. Pierwsza spostrzeżona przy boi Falsterbo sylwetka była wrakiei' du żego statku. W Kopenhadze, Malmo i na wyspach duńskich odbywały się ćwiczenia reflektorów. Po wejściu okrętu do kanału Flintrinne spo
115
strzeżono na kontrkursie światła nawigacyjne dwóch okrętów wojennych. Szły zaciemnione wprost na ORP „Wilk”, tak że zachodziła możliwość zderzenia się. Sylwetek nie można było rozpoznać. W momencie, kiedy spotkane okręty znalazły się za rufą, w odległości około 50 m, dowódca okrętu stwierdził, iż były to kontrtorpedówce niemieckie typu „Maass” i „Wolf”. Po kilku minutach jeden z nich reflektorami oświetlał „Wilka” z daleka, przez kilkanaście sekund. W przekonaniu, iż nieprzyjaciel zauważył „Wilka”, dowódca okrętu zwięk szył szybkość, aby zdążyć wyjść z kanału i uzyskać możność manewru oraz użycia działa. Kontrtorpedowce jednak na szczęście nie zawróciły; okręt zmniejszył szybkość i w ciągu nocy przeszedł Sund poza Kullen.
Ten lakoniczny i suchy raport kapitana Krawczyka nie od daje w pełni ani powagi chwili, ani ogromnego napięcia, jakie — w obliczu napotkania nieprzyjaciela i, co za tym idzie, w bez nadziejnej właściwie sytuacji w razie zidentyfikowania polskiego okrętu — przeżyła załoga „Wilka”. I dlatego warto zapoznać się ze wspomnieniami jednego z ówczesnych oficerów „Wilka”, ko mandora Bolesława Romanowskiego, który spotkanie to przeżył na pokładzie okrętu przy dziale, mając zadanie otwarcia ognia do niemieckich niszczycieli, gdyby te rozpoznały „Wilka”: „Wilk” znajdował się właśnie we Flint Rinne, gdy stojąc przy dziale zobaczyłem na kursie światła. Naszym szlakiem szły kontrkursem dwa okręty. Po krótkiej obserwacji rozpoznałem je jako okręty wojenne, szły bowiem w szyku, a ich burtowe światła pozycyjne były umieszczone przed topowymi, co było charakterystyczne dla okrętów wojennych. — Obsługa do działa! — podałem komendę, widząc, że prócz mata Tysz ki i starszego marynarza Bulińskiego, który siedzi na stanowiskach celo wniczych, reszta obsługi stała luźno w pobliżu działa. Działo było zała dowane. Na moją komendę obsługa ustawiła się na swych stanowiskach, wręczyciele wyjęli z baków pociski i trzymali je w pogotowiu. — Cel pierwszy okręt! Celować w linię wodną pod pomostem! — poda łem półgłosem. Lufa działa skierowała się w prawo. Mijał nas właśnie duży niszczyciel. Rozpoznałem bez trudu sylwetkę „Leberecht Maass”. Szedł za ciemniony w odległości około 600 metrów od naszego „Wilka”. Słychać było szum jego wentylatorów, świeciły zielonkawe światła przy działach. Byłem dziwnie spokojny, nie ogarnęło mnie najmniejsze podniecenie. Gdy pierwszy okręt minął nasz trawers, kazałem skierować działo na drugi. Był to niszczyciel typu „Wolf” *. Z jego pomostu migaczem nadawano jakiś sygnał na idącego przed nim matelota. Gdy minął nas i kiosk zakrył go przed moim wzrokiem, dałem komendę: * Omyłka, był to torpedowiec „T-107”.
116
— Działo na zero! — Działo na zero! — powtórzył jak echo Tyszka. W tej chwili zalał nas strumień jasnego światła. Patrząc na rufę, zoba czyłem naszych ludzi stłoczonych przy kiosku, obsadę enkaemu. Bielały płócienne drelichy, a nad nimi prześwietlona jaskrawym światłem powie wała bandera. Za rufą unosiły się spaliny wydechowe diesli. Z nadbu dówki niszczyciela oddalonego teraz od „Wilka” nie więcej jak 200 metrów padała na nasz okręt smuga światła. „Koniec” — przemknęło mi przez myśl. Za sekundę, dwie zwali się na nas lawina żelaza. Oba okręty grzać będą ze wszystkich luf. Rozszaleje się piekło! Raptem reflektor zgasł. Podniosłem lornetkę do oczu, by zaobserwować, jak nieprzyjacielskie okręty będą zawracać. Ku memu zdumieniu ich świa tła rufowe przesuwały się dalej tym samym kursem i wreszcie znikły w dali.
Na pokładzie panował jeszcze niepokój i niepewność: a nuż na niemieckich okrętach zorientują się w sytuacji i zawrócą? Ale te już się nie pokazały, gdyż Niemcy uznali, że spotkali szwedzki okręt podwodny, i po chwili „Wilk” mijał wyspę Saltholm, a po tem zabłysły z lewej strony światła Kopenhagi, z prawej zaś Malmó. Okręt teraz zdążał do przesmyku pomiędzy Jutlandią a wysepką Ven, a po dalszych kilku godzinach przechodził między Helsingórem a Helsingborgiem i wchodził na wody Kattegatu. Dnia 15 września dowódca „Wilka” zameldował admirałowi Unrugowi o przejściu przez Sund depeszą następującej treści: „Przeszedłem Sund, gdzie ominąłem dwa kontrtorpedowce. Jadę do Anglii. Niech żyje Polska!” W dniu 19 września „Wilk” łączność z admiralicją brytyjską, która wysłała na jego spotkanie HMS „Sturdy”. Na stępnego dnia oba okręty spotkały się w oznaczonej pozycji na morzu i „Sturdy” wprowadził „Wilka” do portu Rosyth, gdzie polski okręt pobrał paliwo, po czym udał się do Scapa Flow. Członkowie załogi „Wilka” zostali przywitani życzliwie przez marynarzy angielskich, którzy nie szczędzili słów uznania dla kwalifikacji nawigacyjnych i bojowych swych polskich sojuszni ków. Ze szczególnym zadowoleniem i jako dobry omen załóg; przyjęła do wiadomości treść niemieckiego komunikatu z 6 wrze śnia o rzekomym zatopieniu jej okrętu.
117
9. Internowanie „Rysia”, „Sępa” i „Żbika” w Szwecji Dnia 5 września na propozycję dowódcy dyonu okrętów pod wodnych kmdra por. Aleksandra Mohuczego admirał Unrug za rządził zmianę pozycji polskich okrętów podwodnych począwszy od dnia 7 września godz. 4.00. Przesuwając je na bardziej odległe i słabiej strzeżone sektory, chciał dać załogom wytchnienie, nie pozbawiając ich możliwości atakowania nieprzyjacielskiej żeglugi. Okręty zaplanowano rozmieścić w sektorach równych jednemu stopniowi długości geograficznej, co — przy użyciu wszystkich pięciu okrętów — pozwalało na objęcie środkowej części Bałtyku, od wyspy Bornholm aż po wysokość Brusterort. A oto komentarz admirała Unruga dotyczący bardzo trudnych od pierwszych dni wojny warunków działania polskich okrętów podwodnych: Przeciwdziałanie nieprzyjaciela było wszędzie bardzo silne. Dobra po goda, gładkie morze i jasne noce sprzyjały obronie przeciwko okrętom podwodnym, umożliwiając podsłuch z dużą ilością małych okrętów, mo torówek i kutrów, po czym w razie wykrycia następował pościg połączony z rzucaniem bomb głębinowych. Toteż po krótkim czasie wszystkie nasze okręty podwodne odniosły mniej lub więcej poważne uszkodzenia. Dowódcy okrętów podwodnych, skarżąc się na brak obiektów wojsko wych dla ataku, proszą o pozwolenie torpedowania niemieckich statków handlowych, które spotykają stale i które pływają bezpiecznie i bez prze szkód we wszelkich kierunkach. Choć rozporządzenie władz przełożonych o przestrzeganiu międzynarodowej konwencji dotyczącej sposobu niszczenia nieprzyjacielskiego tonażu handlowego przez okręty wojenne było mi zna ne i zdawałem sobie sprawę z tego, że ważne powody natury politycznej przemawiają za przestrzeganiem tych przepisów, póki nie zostaną one na ruszone przez nieprzyjaciela, jednak dwa razy zwróciłem się w tej spra wie do szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej z radiotelegraficznym za pytaniem, w przypuszczeniu możliwości zmiany decyzji z nie znanych mi przyczyn.
Decyzja ta nie uległa jednak zmianie. Mimo iż niemieckie lot nictwo i U-Booty od samego początku wojny postępowały wbrew przepisom prawa międzynarodowego, działalność polskich okrę tów podwodnych miała nadal opierać się ściśle na przepisach, choćby za cenę zrezygnowania z sukcesów, które w innych wa runkach nasze okręty mogły odnieść.
118
Przypatrzmy się teraz, jak przebiegała realizacja zmiany sekto rów przez poszczególne okręty. O losach „Wilka” już wiemy, przy czym dodać trzeba, że jego dowódca również zastosował się do rozkazu zmiany sektora, jednak odniesione w dniu 5 września uszkodzenia nie pozwoliły mu wykonać zadania w nowym sek torze przez dłuższy czas. „Sęp” znajdował się w dniu 5 września pod wyspą Gotland. Przebywając w miejscu niezbyt uczęszczanym, zbadano stan tech niczny okrętu i stwierdzono, że uszkodzenia są dość poważne. Najbardziej istotne było uszkodzenie lewego silnika Diesla, skut kiem czego okręt mógł być w wynurzeniu napędzany jedynie pra wym motorem. Tego dnia „Sęp” nie napotkał żadnych statków, natomiast w nocy zauważono patrolujący, zapewne szwedzki, okręt. Również i 6 września nie napotkano statków, ale ponownie — tym razem między Gotlandią a szwedzkim lądem stałym — napotkana została jednostka szwedzkiej floty wojennej: był to okręt podwodny. Podobnie i w nocy zauważono patrolujący okręt. Dnia 7 września „Sęp” nawiązał łączność z „Orłem”, któ ry doniósł, że idzie na Gotlandię, wobec czego „Sęp” przeszedł pod wyspę Öland. Tego dnia powtórnie zawiadomiono Dowództwo Floty o uszko dzeniach rur wydechowych diesli oraz o nieszczelnościach kadłu ba, poważnie utrudniających zanurzenie okrętu. W odpowiedzi dowództwo oświadczyło, że remont na Helu jest niemożliwy i że jeśli to okaże się konieczne, należy zawinąć do portu szwedzkiego. Przez cztery jeszcze dni „Sęp” przebywał pod wyspą Öland; dwu krotnie — 8 i 10 września — widziano statki handlowe, płynące jednak zupełnie przy brzegu wyspy. Pozycja i uwagi o zauważo nych statkach przekazane zostały 10 września na Hel; w odpowie dzi otrzymano wiadomość o zajęciu Pucka oraz powtórzenie in strukcji o atakowaniu statków zgodnie z prawem międzynarodo wym. Manewr zanurzenia sprawiał coraz więcej trudności, ponie waż okręt napełniał się przy tym wodą. Dnia 11 września „Sęp” podsłuchał depeszę zezwalającą „Wilkowi” skierować się na Sund lub do Szwecji; po dwóch dniach otrzymano podobny rozkaz. Do wódca postanawia przedostać się do Anglii i kieruje się na pełne morze. Jednakże stan okrętu jest już bardzo zły. Komandor Sala mon pisze:
119
Jak zwykle ze świtem zanurzenie już na Bałtyku, jednak woda tak się przedostaje przez wewnętrzną klapę prawego tłumika do pomieszczenia diesli, że trzeba prawie stale pompować, i to zachodzi obawa, że ta klapa może się stać więcej nieszczelna i wtedy pompa nie nadąży pompować. O utrzymaniu okrętu w jakim takim zanurzeniu mowy nie ma, zanurzenie waha się między 12 a 20 m, przy większej już szybkości rfiż się to stosuje w dozorowaniu. Przejście z Bałtyku do Anglii stało się niewykonalne. Od czasu bombardowania okrętu rozgrywała się walka nie z nieprzyjacielem, lecz z własnym okrętem. Wieczorem, po wynurzeniu, nadano depeszę do Dowództwa Floty: „W za nurzeniu możliwość zalania przedziału diesli. Dalsza akcja niemożliwa. Idę Sztokholm”.
Następnego dnia stan okrętu jeszcze się pogarsza: manewr za nurzenia trwa już pół godziny. „Sęp” idzie wzdłuż zachodnich wybrzeży Gotlandii na Landsort do Sztokholmu. Dnia 17 września o godzinie 00.45 „Sęp” przybył do Landsort. Dowódca „Sępa” tak opisał internowanie: Po wejściu w schery koło Landsortu bez pilota, bo takowego nie było, zakotwiczono w Nynas[hamn], skąd zawiadomiono poselstwo R.P. o przy byciu ORP „Sęp” na wody szwedzkie. Z Nynas[hamn] pod eskortą jednego torpedowca przejście do Stavnas, miejsca postoju części floty szwedzkiej. Tam po złożeniu wizyty komandorowi Oberg na krążowniku przybrzeż nym „Aran” i dowódcy stacjonującej tam floty przyjechał uprzednio za wiadomiony pan poseł R. P., któremu zameldowałem o stanie okrętu i prze biegu operacji. W Stavnas rozpoczęto rozbrajanie torped, dział i radiostacji nadawczych.
Dnia 18 września „Sęp” (wraz z przybyłym tego dnia „Rysiem”) przeszedł do Vaxholm. Tegoż dnia niemiecka agencja prasowa (Deutsches Nachrichtenbüro) podała do wiadomości następujący komunikat: Jak donosi dowódca szwedzkiej marynarki wojennej, w niedzielę (17 września) rano' ukazał się polski okręt podwodny przy szwedzkim wy brzeżu bałtyckim w pobliżu Landsort. 1100-tonowy okręt podwodny „Sęp” prosił w niedzielę rano przez radio władze szwedzkie o pozwolenie wpły nięcia do portu w Nynashamn. Eskortowany przez szwedzki okręt straż niczy, okręt podwodny wpłynął przed południem do portu. Załoga opowia dała, że okręt podwodny został zaatakowany w walkach o Gdynię przez niemieckie okręty i tak ciężko uszkodzony, że nie mógł się więcej zanurzyć.
Drugim okrętem zmuszonym udać się do Szwecji na interno wanie był „Ryś”. Opuścił on Hel 7 września po południu z zada
120
niem postawienia min, a następnie udać się miał do nowego sek tora i polować na jednostki nieprzyjacielskie. Akcja stawiania min przeprowadzona została tylko częściowo, gdyż w wyznaczonym rejonie „Ryś” napotkał trzy duże poławia cze min (dwa starego typu) zajęte właśnie trałowaniem. Dowódca „Rysia” zdecydował więc postawić jedynie 10 min. Następnie okręt wynurzył się (była już noc) i skierował się na Nord do swego nowego sektora, jednakże przed północą natknął się na patrolujące okręty nieprzyjacielskie i wycofał się w kierunku pol skiego wybrzeża na Wielką Wieś a później wzdłuż wybrzeża do cypla Helu. Tam „Ryś” przeleżał w zanurzeniu następny dzień. W nocy warunki atmosferyczne nie sprzyjały przejściu przez nie miecką linię blokadową, opasującą — jak wiemy — Hel łukiem od Rozewia po Brüsterort. „Ryś” pozostał więc jeszcze do 10 września w Zatoce Gdańskiej, po czym przeszedł do nowego sek tora. Dnia 11 września wieczorem „Ryś” otrzymał depeszę z Do wództwa Floty, upoważniającą go do udania się do Anglii lub do Szwecji. Zapas posiadanej w tym dniu ropy nie wystarczał jednakże na przejście do Anglii, wobec czego dowódca okrętu po stanowił pozostać na Bałtyku aż do wyczerpania paliwa i okres ten spędzić u wybrzeży szwedzkich, na trasie uczęszczanej przez statki niemieckie. O godz. 22.35 zauważono blisko kursu znane dobrze z poprzednich spot kań światełko. Zmieniłem kurs. W dalszych godzinach powtórzyła się ta sama historia: dwaj niewidzialni prześladowcy podążali za mną w ciągu kilku godzin. Fakt obecności tych „drobnoustrojów” na tej szerokości kazał przypuszczać, że była to druga linia dozoru. Dnia 12 IX skierowałem się do latarni Öland. Pogoda sztormowa, silny wiatr, duża fala. Przed świtem zanurzyłem się, idąc w kierunku Kalmar-Zund, aby przez dzień dać wypoczynek załodze i osuszać peryskopy. Dnia 13 IX w nocy wyjście z Kalmar-Zundu. Pogoda sztormowa, wi dzialność słaba, drobny deszcz. Obieram kurs w kierunku środkowego Gotlandu. Dnia 14 IX o godz. 20.00 nadałem do dowódcy floty —• „Czy mogę tor pedować statki nieprzyjacielskie bez uprzedzenia?” — Byłem w rejonie intensywnego ruchu statków niemieckich idących bez konwoju. O godz. 22.15 otrzymałem odpowiedź — „atakować te statki handlowe, które są konwojowane lub uzbrojone. Inne wg prawa międzynarodowego”. Powyższy rozkaz uniemożliwił, postępując w myśl prawa międzynarodowego, niszcze
121
nie statków, a konwojowanych lub uzbrojonych nie spotkałem. stawała się rozpaczliwa, gdyż nie mogłem szkodzić nieprzyjacielowi.
Sytuacja
Trzy dni pozostawał jeszcze „Ryś” w tym samym rejonie, nie napotykając żadnych obiektów dla swych torped. Stan okrętu był zły: peryskop wachtowy nie nadawał się właściwie do użycia, sonda była uszkodzona, zbiorniki ropy nieszczelne. Aparatów podsłuchowych okręt nie posiadał w ogóle — w tej sytuacji „Ryś” był nie tylko ślepy, ale i głuchy, i trudno było oczywiście myśleć o zwalczaniu nieprzyjacielskiej żeglugi przez okręt znaj dujący się w podobnym stanie. Zresztą ścisłe przestrzeganie przepisów prawa międzynarodowego uniemożliwiło dokonanie ja kichkolwiek zatopień. Dnia 18 września o północy dowódca „Rysia” decyduje się udać na szwedzkie wody terytorialne i dotrzeć do portu, w którym można by dokonać naprawy uszkodzeń. O godz. 2.25 okręt pod chodzi do latarni Almagrundet i wzywa pilota, który przybywa o 5.00 rano. O godz. 7.15 pojawił się mały torpedowiec obrony brzegowej i wprowadził „Rysia” do Stavnas, gdzie kotwiczył już „Sęp”; „Ryś” zakotwiczył przy pancerniku obrony brzegowej „Aran”. Ponieważ okazało się, że naprawy uszkodzeń wymagają zadokowania okrętu i że w ciągu 24 godzin nie da się ich prze prowadzić, wymiana zaś peryskopu byłaby sprzeczna z prawem międzynarodowym, jako naruszenie przez Szwedów neutralności — dowódca „Rysia” zdecydował się na internowanie. Tegoż jesz cze dnia, po dokonaniu rozbrojenia okrętu (usunięcie zamków z dział, nkm-ów i broni ręcznej, rozbrojenie min i torped) oraz po zaplombowaiu radiostacji, „Ryś” udał się na internowanie do Vaxholm. „Żbik”, wykonując otrzymany 5 września rozkaz postawienia min i przejścia do nowego sektora, skierował się 6 września na zachód, w rejon Jastarni. Przejście było dość trudne z uwagi na liczne patrole nieprzyjacielskie i na konieczność przechodzenia przez sektory innych okrętów podwodnych. Dnia 7 września krót ko przed północą „Żbik” został ostrzelany i musiał się zanurzyć. Do miejsca wyznaczonego na stawianie min okręt szedł dalej przeważnie w zanurzeniu. Cały ładunek min (20) postawiony został w dniu 9 września, po czym okręt udał się do swego nowego sektora. Przebywał
122
w nim od 11 do 18 września, opuszczając go jedynie nocą, kiedy dla naładowania baterii odchodził na północ. W ciągu tego tygod nia „Żbik” nie napotkał żadnych godnych torpedy celów, sam natomiast często musiał zanurzać się w nocy przed nie rozpozna nymi okrętami. „Żbik” nie odniósł wprawdzie dotąd żadnych uszkodzeń w trak cie swej bojowej działalności, jednakże sytuacja okrętu zaczynała być również krytyczna, i to z dwóch powodów. Jednym z nich było kilkanaście wypadków zachorowania członków załogi, przy czym chorobie towarzyszyły objawy zatrucia. W ten sposób jedna czwarta załogi straciła częściowo lub zupełnie zdolność pełnienia służby, co mogło mieć fatalne skutki. Szczęśliwie po wydaniu za łodze racji wódki (którą wobec braku zapasu alkoholu do picia dowódca polecił teraz sporządzić ze spirytusu przeznaczonego do torped) stan zdrowia chorych się polepszył, choć niektórzy z nich chorowali aż do przybycia do Szwecji. Tak więc pochorowała się część załogi „Żbika”, ale i sam okręt również nie był „zdrów i cały”.Wskutek niedostatecznej szczelno ści włazów i klap torpedowych oraz braku odpowiedniej wentyla cji wewnątrz okrętu (przebywającego 18 godzin na dobę pod wodą) wytworzyła się silna wilgoć, a izolacja elektryczna już i tak była w złym stanie (okręt był przeszło rok bez remontu). Na dobitek w dniu 15 września uszkodzenie mechanizmu włazu kio skowego i jego nieszczelne zamknięcie spowodowało dostanie się do wnętrza okrętu około jednej tony wody! W dwa dni później miał miejsce wypadek, który mógł skończyć się nieszczęściem. Dowódca „Żbika” relacjonuje o tym wydarzeniu: W dniu 17 września, podczas silnego sztormu w nocy, przy ładowaniu baterii duża fala całkowicie zalała pomost i szyby wentylacyjne, przez które woda dostała się do pomieszczenia rufowej baterii akumulatorów, zalewając 7 akumulatorów. Wytworzył się natychmiast chlor, tak że ludzie byli zmuszeni pracować przy baterii w maskach. Zanurzenie było chwilowo niemożliwe, ponieważ stężenie gazu było dość znaczne i utrzymywało się przez czas dłuższy. Silny sztorm trwał na szczęście przez cały następny dzień i ścigacze ani lotnictwo nie mogły widocznie działać, dopiero o godz. 16.00 byłem zmuszony do zanurzenia przed torpedowcem. Stężenie gazu zmniejszyło się o tyle, że można było pozostać w zanurzeniu.
go
Przez dwa następne dni trwał silny sztorm — okręt przetrwał w 25-metrowym zanurzeniu. W tym czasie dowódca „Żbika”
123
nosił się z zamiarem przedarcia się do Anglii (zgodnie z otrzyma nym 15 września radiogramem z Dowództwa Floty), jednakże przedtem należało dokonać naprawy usterek i uszkodzeń okrętu, a więc naprawy przynajmniej niektórych izolacji i wentylatorów, osuszyć zalane baterie oraz — i to było dla okrętu najistotniejsze — naprawić uszczelnienia włazów. Niestety to ostatnie okazało się niewykonalne: gumowe uszczelnienia były zbutwiałe a zapa sowych na okręcie nie posiadano. Próby wzmocnienia czy „łata nia” uszczelnień blachą lub drzewem nie dawały żadnych rezulta tów, gumy psuły się coraz bardziej i dochodziło do tego, że przy zanurzeniu 12—13 metrów ciśnienie wody wypychało gumy z ich łożysk, a większe zanurzenie spowodować mogło katastrofę. W celu podjęcia próby usunięcia uszkodzeń „Żbik” skierował się na północ, na szwedzkie wody, do Gotlandii, a później wzdłuż jej zachodnich wybrzeży aż na wysokość północnej części wy sepki Gotska Sando. Jednakże i tam panował ożywiony ruch. Ko ło Gotlandii zauważono kilka pojedynczych i nie eskortowanych statków niemieckich, w nocy często napotykano nie zidentyfiko wane okręty, przy czym dowódca „Żbika” wysuwał przypuszcze nie, że ruch. ten wywołany został ucieczką „Orła” z Tallinna. Nieudana próba naprawy gum uszczelniających włazy oraz do konane obliczenia odległości dzielącej okręt od Sundu i posiada nych zapasów paliwa skłoniły dowódcę do podjęcia decyzji zawi nięcia do portu szwedzkiego. Dnia 25 września „Żbik” wezwał koło Almagrundet pilota, po czym podszedł torpedowiec „Munin” i — po wyjaśnieniu niemo żliwości naprawy uszkodzeń w ciągu 24 godzin — wprowadził „Żbika” w głąb szkierów do Stavnas, gdzie okręt podwodny zakot wiczył przy stojącym tam pancerniku „Aran”. Przyjęty później życzliwie przez dowódcę szwedzkiego zespołu floty, komandora Oberga (który kolejno dokonał internowania wszystkich trzech polskich okrętów podwodnych), kmdr ppor. Żebrowski zgłosił swe przybycie i internowanie poselstwu R.P. w Sztokholmie. Następ nie okręt skierowany został do Vaxholm i tam został rozbrojony. Warto tu dodać, że tego samego dnia kiedy „Żbik” wpłynął do portu szwedzkiego, w Dowództwie Floty na Helu rozważano moż liwość zawezwania go do Zatoki Gdańskiej, gdzie nareszcie poka zały się dwa duże cele: pancerniki „Schleswig-Holstein” i „Schle-
124
sien”. Niestety, równocześnie nadeszła wiadomość o internowaniu „Żbika”, a los „Orła” nie był w tym czasie znany. Trzy polskie okręty podwodne były więc internowane w Szwe cji, a „Wilk” już przedtem przedostał się przez Sund. Na Bałty ku pozostawał jeszcze ostatni okręt dywizjonu: „Orzeł”. O pery petiach tego okrętu w Tallinnie, później na Bałtyku i w Sundzie mowa będzie jeszcze osobno, ale ponieważ i temu okrętowi nie powiodło się w akcji zwalczania niemieckiej floty, gdyż i on nie zapisał na swoim koncie w toku kampanii wrześniowej żadnego storpedowania, dlatego można już tutaj nakreślić bilans działal ności naszego dyonu okrętów podwodnych. Jest on i dodatni, i ujemny. Dodatni dlatego, że mimo iż okręty nasze miały przeciwko so bie dziesięciokroć (dosłownie) liczniejszego przeciwnika w jedno stkach morskich, a także i silne lotnictwo całkowicie panujące nad południową częścią Bałtyku, żaden z nich nie został przez Niem ców zniszczony ani nie wpadł w ich ręce. Przeciwnie, wprawdzie trzy polskie okręty podwodne zostały internowane, ale dwa prze dostały się w bardzo trudnych warunkach do Anglii i tam podjąć mogły dalszą walkę. Ujemny dlatego, że polskie okręty podwodne nie storpedowały ani też nie zatopiły bezpośrednio (pośrednio zniszczyły niemiecki poławiacz min „M-85”, który dnia 1 października 1939 roku wy leciał w powietrze na zagrodzie minowej postawionej przez „Żbi ka” w odległości 5 mil morskich na północny wschód od Jastarni) żadnego nieprzyjacielskiego okrętu czy statku. Można jednak stwierdzić, że istniało wiele przyczyn, które złożyły się na taki, a nie inny wynik działalności naszych okrętów podwodnych. Po pierwsze, brak odpowiednich celów w postaci większych okrętów. Niemieckich krążowników, które już po południu 2 września odwołane zostały na zachód, żaden z naszych okrętów podwodnych nie ujrzał w wizjerze swego peryskopu, podobnie jak i dwu pancerników, z których „Schleswig-Holstein” przezor nie kotwiczył u ujścia Wisły, a później chodził pod silną eskortą wzdłuż gdańskich brzegów. Oba pancerniki zaczęły poruszać się śmielej w zatoce, a nawet ostrzeliwać Hel od strony morza, po cząwszy od 25 września, kiedy okręty podwodne im już nie grozi ły. Jeśli chodzi o kontrtorpedowce, to tylko „Sępowi” udało się
125
podejść na odległość ataku torpedowego i odpalić torpedy — wy nik był niestety ujemny. Innych, mniejszych okrętów nie torpedo wano zgodnie z rozkazem polskiego dowództwa, gdyż „gra nie była warta świeczki”. Co do statków handlowych — bez zastrzeżeń, to znaczy bez uprzedzenia i bez potrzeby zapewnienia ewentualnym rozbitkom możliwości ratunku, można było torpedować w myśl międzynaro dowej umowy, do której przystąpiły zarówno Niemcy, jak i Pol ska, tylko statki uzbrojone bądź płynące w konwojach. Pierw szych nie napotykano, a konwoje napotkano dwa razy, ale warunki nie były sprzyjające: jeden atak zakończył się fiaskiem, drugi nie doszedł w ogóle do skutku. Poza tym spotykano często pojedynczo płynące statki, których bez uprzedzenia torpedować nie było wolno, by nie naruszać prawa międzynarodowego. I chociaż Niemcy przekroczyli je bez wahania i żenady już 3 września, torpedując nieuzbrojoną „Athenię” (i choć jeszcze przedtem zbombardowali nieuzbrojone statki „Gdynia” i „Gdańsk”), to jednak strona polska nie pogwałciła przyjętych na siebie zobo wiązań międzynarodowych, mimo że na pewno dowódców wszy stkich polskich okrętów kusiło, aby posłać na dno statek spod znienawidzonego godła swastyki. A próbować zatopić statek po uprzednim zatrzymaniu go, by dać załodze możność zejścia do łodzi ratunkowych, równało się na pilnie strzeżonych i kontrolo wanych przez niemieckie jednostki nawodne i lotnictwo wodach środkowego Bałtyku samobójstwu. Osobnym zagadnieniem, które bynajmniej nie ułatwiło zamknię cia powyższego bilansu wynikiem dodatnim, a które dodatkowo przyczyniło się do bilansu ujemnego, był zupełnie niezadowalający stan techniczny naszych jednostek i ponadto słaba konserwacja okrętów starszego typu. Właściwie tylko „Orzeł” był pełnowarto ściowym okrętem. Drugi nowoczesny okręt, „Sęp”, zbyt świeżo wszedł w skład floty i nie był jeszcze zupełnie wykończony. Trzy pozostałe okręty nie posiadały aparatów podsłuchowych, ich pe ryskopy były w złym stanie, dwa okręty od roku nie były doko wane. Kiepski stan ich urządzeń i instalacji, zwłaszcza usterki w uszczelnieniach włazów, niekiedy bardzo poważnie ograniczały ich zdolności nawigacyjne i bojowe. Doskonale ujmuje te wszyst kie czynniki, jakie wywarły przemożny wpływ na wynik działal
126
ności naszych okrętów, dowódca „Żbika”; wysuwa on następują ce wnioski z 25-dniowego pobytu na morzu w wojennych warun kach: Nieprzyjaciel, znając dokładnie rodzaj i ilość naszych sił na morzu, wie dząc, że może mieć do czynienia jedynie z okrętami podwodnymi, wypuścił na morze tylko takie jednostki, dla których okręt podwodny nie jest groź ny, a które przedstawiają wielkie niebezpieczeństwo dla okrętu podwod nego ze względu na posiadane aparaty podsłuchowe i bomby. Lotnictwo, patrolujące morze na niedużych wysokościach — około 50 metrów, przedstawiało również poważne niebezpieczeństwo, wymagając bardzo starannej obserwacji przez peryskop. Transportów wojskowych nie spotkałem i dlatego sądzę, że albo prze chodziły w nocy, lub w ogóle nie szły wcale. Prusy Wschodnie mogły być zaopatrzone należycie na pewien okres czasu jeszcze przed wojną; trans porty idące przed wojną do Prus Wschodnich były nieraz, meldowane przez nasze okręty podwodne. Okręty podwodne nie miały żadnego przeciwnika do walki, tj. do ataku torpedą. Same natomiast były ścigane przez lotnictwo, ścigacze oraz małe okręty — trawlery, posiadające dobry sprzęt do wykrywania okrętów pod wodnych: aparaty podsłuchowe, sondy i odpowiednio opracowaną taktykę użycia tych środków. Brak aparatów podsłuchowych odczuwało się bardzo dotkliwie, bo często było niemożliwe podniesienie peryskopu, a pod wodą okręt był głuchy i ślepy. Niejednokrotnie będąc w podobnych warunkach, słyszałem szum śrub przechodzącego okrętu nad głową, ale trwało to krótko i nie pozwalało na ocenę sytuacji na powierzchni. Sprawy aparatów podsłuchowych były poruszane od kilku lat w każdym rocznym sprawozdaniu z wyszkolenia okrętu podwodnego, zawsze bez re zultatu. Peryskopy także były już w stanie dość marnym, stare, ze szkłami wy magającymi remontu. Pogorszenie stanu peryskopów dało się odczuć szcze gólnie pod koniec mego pobytu na morzu, kiedy zaczęły się chłodne dni, woda oziębiając się powodowała coraz mocniejsze zamglenie szkieł, nie dając się osuszyć, co w połączeniu z brakiem aparatów podsłuchowych przedstawiało poważne trudności, obniżając bardzo wartość bojową sprzętu. Nastroje załogi. — Przez cały czas bardzo dobre i pełne chęci do walki z nieprzyjacielem. Niestety, coraz gorsze wieści o sytuacji w kraju i coraz większa troska o nie znany i nie zabezpieczony los rodzin wywoływały często przygnębienie. Dyscyplina i karność bardzo dobre przez cały czas, jak również i wielkie poświęcenie w pracy nad utrzymaniem okrętu w możliwie najlepszym stanie.
127
10. Bałtycka odyseja „Orła” W tym samym czasie, kiedy niemieckie radio nadawało wiado mość o zatopienu dalszego polskiego okrętu podwodnego w dniu 4 września, okręt ten zdążał na północ, w kierunku Gotlandii. Był to „Orzeł”, którego dowódca postanowił na własną rękę, o czym już pisaliśmy, zmienić sektor działania. O świcie następnego dnia „Orzeł” zanurzył się. W godzinę póź niej na okręcie słyszano detonację bomb, rzuconych prawdopodo bnie przeciwko innemu okrętowi podwodnemu, w sąsiednim sek torze. Podobne wybuchy było słychać około godz. 9.00 rano, a póź niej zapanowała cisza. Wieczorem „Orzeł” wynurzył się i podą żył w dalszą drogę. Rano 6 września okręt przybył w pobliże Got landii i znalazł się na wodach nie nawiedzanych ani przez okręty, ani przez samoloty, z dala od nieprzyjaciela i odgłosów wojny. Dnia 7 września „Orzeł” nawiązał łączność radiową z „Sępem” donosząc, że idzie na Nord, w kierunku Gotlandii; przebywający tam „Sęp” przeszedł więc ku wyspie Óland. Nie znamy bliżej szczegółów z następnych dni działalności „Or ła” poza tym, że wpłynął w pole minowe, ocierając się (dosłownie) o śmierć drzemiącą w kulistych kształtach min. W swym nowym rejonie działania nie napotkał żadnych okrętów ani statków poza jednym transportowcem, którego przynależności nie można było ustalić, a który prawdopodobnie był neutralny. Drobne uszkodze nia okrętu odniesione od detonacji bomb głębinowych zostały usu nięte, jednakże powstała nowa awaria, której usunięcie nie leża ło w możliwościach załogi: pęknięcie cylindra sprężarki. Koniecz ność dokonania tej naprawy oraz choroba dowódcy okrętu, który zaniemógł już 8 września (przy podejrzeniach tyfusu), sprawiały, że kwestia zawinięcia „Orła” do portu stawała się paląca. W dniu 10 września zastępca dowódcy „Orła” kapitan Grudziń ski przekazał na Hel wiadomość o chorobie komandora Kłoczkowskiego, uniemożliwiającej mu pełnienie służby. Dowódca floty po lecił nadać w odpowiedzi: „Albo wysadzić dowódcę okrętu w por cie neutralnym i działać dalej pod dowództwem jego zastępcy, albo ostrożnie przyjść w nocy na Hel celem zmiany dowódcy — meldować o decyzji”. Odpowiedzi na ten rozkaz Hel się nie doczekał, chociaż została
128
ona nadana po dwóch dniach, ale nie została odebrana przez helką radiostację. Komandor Kłoczkowski przez dwa dni bowiem rozważał zaistniałą sytuację i wynikające z niej możliwości, de cydując się ostatecznie na zejście z okrętu w neutralnym porcie. Niestety, pomimo sugestii swych oficerów, aby wyokrętował się blisko brzegu, opuszczając okręt na łodzi (co można było najłat wiej wykonać na gotlandzkich wodach przybrzeżnych, przy któ rych „Orzeł” właśnie przebywał), komandor Kłoczkowski powziął decyzję, która dla okrętu okazać się miała niefortunna. W ostate cznym jednak efekcie doprowadziła do takiego biegu wydarzeń, które okrętowi i jego nowemu dowódcy przynieść miały rozgłos i sławę. Decyzją tą było skierowanie „Orła” do Zatoki Fińskiej i zawinięcie do Tallinna. Dna 14 września o godz. 21.30 „Orzeł” przybył na redę Tallinna i zawiadomił władze portowe, że pragnie wyokrętować chorego, oraz że potrzebuje pomocy w naprawieniu uszkodzeń. Przybyły pilot odmówił zabrania chorego dowódcy okrętu do portu, dokąd zawrócił po instrukcje. Po ponownym przybyciu zakomunikował o zgodzie władz estońskich na wpłynięcie okrętu do portu. Wkrót ce potem wymontowano i odesłano do naprawy na ląd uszkodzo ną sprężarkę, a następnie opuścił okręt, udając się do szpitala, chory komandor Kłoczkowski. Dowództwo objął kapitan Gru dziński. W tym czasie usadowiła się w pobliżu „Orła” estońska kanonierka „Laine”, co zrazu nie wzbudziło żadnych podejrzeń wśród załogi „Orła”, ale wkrótce zostało „wytłumaczone”. Na pokładzie „Orła” zjawili się estońscy oficerowie i oświadczyli, że wyjście polskiego okrętu musi być przesunięte, gdyż w porcie znajduje się i zamierza go opuścić statek niemiecki „Thalassa”. „Orzeł” nie może więc wyjść wcześniej, niż w 24 .godziny po nim, czyli — ponieważ „Thalassa” miał odpłynąć rzekomo nazajutrz rano — za 48 godzin. Warto dodać, że na statku niemieckim pochodzącym z Hamburga zwinięto banderę i zamalowano znak armatorski na kominie, gdy „Orzeł” wchodził do portu. Tego samego dnia po południu oficer estoński przybył na pokład „Orła” i zawiadomił kapitana Grudzińskiego, że władze estońskie postanowiły interno wać polski okręt podwodny. Było to rażące złamanie przepisów prawa międzynarodowego, dokonane niewątpliwie pod naciskiem
129
niemieckim. W decyzji swej Estończycy mieli powoływać się na zawarty przed rokiem układ między państwami bałtyckimi, w myśl którego każdy samolot i okręt podwodny należący do jednej ze stron walczących zostanie internowany po znalezieniu się na wo dach terytorialnych sygnatariuszy układu. Niezależnie jednak od tego równie dobry pretekst nasunąć mogło Estończykom podejrza ne przetrzymanie „Orła” z uwagi na obecność w Tallinnie nie mieckiego statku handlowego. Tak czy owak klamka zapadła i kapitan Grudziński na próżno protestował. „Orzeł” został internowany. Jeszcze tego samego i na stępnego dnia Estończycy przystąpili do rozbrojenia okrętu (wy montowanie zamków z dział, usunięcie amunicji i torped, konfi skata map nawigacyjnych). Ale zarówno oni, jak i Niemcy, którzy niechybnie całą tę akcję inspirowali, całkowicie mylili się w oce nie żywiołowej woli walki i niepokonanego przeciwnościami du cha Polaków. Trudno powiedzieć, kto pierwszy podjął na „Orle” zamiar ucieczki, myśl wyrwania się za wszelką cenę z internowania. Wskazanie jednego czy kilku nazwisk byłoby krzywdzące dla po zostałych, nie wymienionych. Albowiem decyzję ucieczki powzię to gremialnie. Niemal wszyscy członkowie załogi byli tego samego zdania. Jedna myśl niepodzielnie opanowała wszystkie umysły: uciec, wbrew i na przekór wszystkim trudnościom — uciec. Na pozór nic nie zdradzało tego zamysłu, ale gdy Estończycy kontynuują następnego dnia rozbrajanie „Orła”, na okręcie zja wia się nieoczekiwany posłaniec. Okazuje się, że drugi sekretarz angielskiego poselstwa, Giffey, przysyła polskim oficerom bukiet biało-czerwonych kwiatów, marynarzom zaś dwa pudła czekola dek, dołączając bilety wizytowe. Na ich odwrocie Giffey napisał: Good luck („Powodzenia”) i God bless you („Niech wam Bóg błogosławi”). Tymczasem przygotowania do ucieczki są w toku, a duszą ca łego przedsięwzięcia jest nowy zastępca dowódcy, porucznik An drzej Piasecki, który kieruje całą akcją. Załoga zaś prześciga się w wykonywaniu ważnych czynności przygotowawczych, które ma ją ułatwić ucieczkę okrętu. Jeden z członków załogi bada pod po zorem łowienia ryb głębokość portui na trasie zamierzonej uciecz ki. Drugi niepostrzeżenie podpiłowuje cumy trzymające „Orła”
130
przy molo, inni przeprowadzają rekonesans w porcie, ustalają stanowiska dział i reflektorów, badają kable doprowadzające do portu światło, jeszcze inni zapoznają się bliżej z pilnującymi okrętu wartownikami, aby tym łatwiej uśpić później ich czujność, inni wreszcie niemal na oczach estońskiego oficera wywołują uszkodze nie dźwigu podnoszącego torpedy i w ten sposób ostatnich sześć bezcennych teraz torped pozostało „na razie” na okręcie.. W po dobny sposób uratowano motory, których najważniejsze, podlega jące zdaniu części obiecano wydać Estończykom po gruntownym ich wyczyszczeniu; tak samo udało się zachować stację nadawczo-odbiorczą. Na tych czynnościach przeszły dwa dni: 16 i 17 września, i na deszła noc na 18 września. Noc, w której postanowiono uciekać. O północy z niewiadomych przyczyn zgasło w całym porcie światło. Nie można było jednak wykorzystać tej okazji, gdyż na „Orle” zjawił się przeprowadzający kontrolę oficer estoński. Do piero po jego odejściu dano sygnał do działania, przy czym pierw szą czynnością było unieszkodliwienie estońskich strażników, prze prowadzone szybko i sprawnie. A potem... W jednej chwili cala załoga poderwała się na nogi. Żadna z pobudek nie poszła tak sprawnie jak tamta, niezapomniana pobudka w Tallinnie. Każdy biegł na umówione miejsce, nie bacząc na przeszkody i nie pytając 0 instrukcje. Dla tych 50 ludzi „plan” był w tej chwili ważniejszy niż cały świat. Po mrocznym trapie przemknął się chyłkiem cień człowieka. Był to szef elektrotechników. W ręce jego błyszczał jakiś metalowy przed miot. Biegnąc wzdłuż nadbrzeża, zatrzymał się w miejscu, gdzie gruby jak ręka kabel wychodził z żelaznego na czerwono malowanego pudła. Oglądnął się w jedną stronę i w drugą, potem podniósł ku górze siekierę 1 ciął straszliwie. Oślepiająca zielona błyskawica rozdarła niebo. Gdy zga sła, w całym porcie zapanowała ciemność bardziej jeszcze czarna od po przedniej, od jednego spięcia wygasły wszystkie światła, tylko po drugiej stronie basenu jarzyły się jedna nad drugą latarnie odległego nabieżnika, czerwone jak krople krwi. Rozległo się gwałtowne dzwonienie siekier, wśród snopów iskier, tryska jących z polera, pękła stalówka wiążąca rufę z torpedowcem, a po niej reszta cum. Winda elektryczna na dziobie zawyła, nabierając obrotów. W wieży zadźwięczał raz, potem drugi telegraf maszynowy. W gorączko wy nastrój padły spokojne słowa dowódcy: „Oba motory — całą naprzód!”
„Orzeł”
ruszył
naprzód,
ale
najgorsze
było
jeszcze przed nim:
131
wyjście z zaciemnionego portu i potem mielizny i skały na redzie, a kapitan Grudziński nie posiadał przecież map, tylko notatki gor liwego sprzed dwu dni „rybaka” — bosmana Narkiewicza. „Orzeł” wykręca ku wyjściu z portu, zwalnia i chwilę później pakuje się dziobem na ostrogę falochronu. Jest unieruchomiony, a w tejże chwili rozbłyskują reflektory i grad kul bębni po pokładzie; to strzelają estońskie karabiny maszynowe. Szczęśliwym trafem dym wydzielony przez silniki spalinowe „Orła” spowił okręt błękitnym woalem, a wiejąca od morza bryza poniosła tę zasłonę w kierun ku wnętrza portu. Na „Orle” dano tymczasem „całą wstecz!” i okręt zdołał zsunąć się na powrót dziobem do wody. Obrano teraz kierunek na wyj ście i „Orzeł” wpłynął do kanału portowego. Nie był to jednak koniec tej ciężkiej przeprawy, bo oto nad fortem pilnującym wyj ścia na morze ukazał się błysk, a później silna eksplozja' rozerwała powietrze: to odezwała się bateria artylerii nadbrzeżnej. Pociski zaczęły padać blisko „Orła”, idącego^ długim na milę, wąskim i zbyt płytkim, żeby się zanurzyć, kanałem. Niebezpieczeństwo było groźne i bliskie jak nigdy może przedtem, ale raz jeszcze sprawdziła się dewiza mówiąca, że szczęście sprzyja odważnym. Żaden z ciężkich pocisków nie trafił i „Orzeł” zanurzył się wresz cie w wodach Zatoki Fińskiej. Tak „Orzeł” zerwał nałożone mu zdradziecko pęta, a tymczasem wstawał świt, świt nowego dnia i nowej wiary w lepsze jutro. I teraz nastąpiła rzecz zadziwiająca, przewyższająca znacznie nawet wartość wybitnego czynu nawigacyjnego i wojskowego, ja kim była sama ucieczka z Tallinna. „Orzeł” bez kompasu, map i podręcznych ksiąg nawigacyjnych, bez amunicji i ze zdekomple towanym uzbrojeniem torpedowym, bez dotychczasowego dowód cy, głowy i ojca całej zgranej rodziny marynarskiej, jaką jest nie wątpliwie załoga każdego okrętu, z załogą wyczerpaną dotych czasowymi, dwutygodniowymi przejściami wojennymi, był nie wątpliwie daleki nie tylko od pełnej gotowości bojowej, ale i w ogóle od normalnego stanu umożliwiającego pływanie. Jest oczywiste, że przejście w tych warunkach przez cały strzeżony pilnie przez Niemców Bałtyk oraz przez nie mniej dobrze strzeżo ne, a także zaminowane cieśniny duńskie przedstawiało poważne osiągnięcie, tak nawigacyjne, jak i militarne. Z pewnością nie
132
każdemu dowódcy i nie każdemu okrętowi podwodnemu taka po dróż mogłaby się powieść. Ale rzeczą w tej całej historii najdziw niejszą i zrozumiałą tylko dla tych, którym nieobca jest znajo mość polskiego charakteru, a nade wszystko nigdy nie ugiętego, hardego i niezłomnego ducha, jest zachowanie się kapitana Gru dzińskiego po ucieczce z Tallinna. Dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu ludzi zachowałoby się w podobnej sytuacji zupełnie inaczej niż on. Po ucieczce z Tallinna skierowaliby się czym, prędzej w kie runku zbawczych cieśnin duńskich i gdyby potrafili do nich do płynąć i przedostać się przez nie, już w kilka dni później zawi nęliby na wody angielskie. Kapitan Grudziński przybył na nie w cztery tygodnie po opuszczeniu Tallinna: 14 października. Dla czego? — Z tej prostej przyczyny, że zrobił to, co tylko on, a ra czej — co tylko Polak mógł w tej sytuacji uczynić: pozostać na Bałtyku ze swym okrętem pozbawionym kompasu, map nawiga cyjnych i większej części uzbrojenia tak długo, jak na to zezwalał posiadany zapas słodkiej wody i czatować na nieprzyjacielskie okręty i statki. Tak, jak mu nakazano w zadaniu bojowym. Dla tego też ORP „Orzeł” był jedynym przedstawicielem Polskiej Ma rynarki Wojennej, który przebywał na Bałtyku, wykonując zada nie bojowe już po kapitulacji ostatnich punktów oporu w Polsce: załogi Helu i grupy gen. Franciszka Kleeberga. Tego samego jeszcze dnia, kiedy „Orzeł” uciekł z Tallinna i prze dostał się na otwarte morze, kapitan Grudziński powiadomił o tym depeszą radiową otwartym tekstem dowództwo polskie na Helu dodając, że nie ma szyfrów ani map. Na to odpowiedziano mu również otwartym tekstem, że „może dostać”, nie podając wszak że miejsca, żeby nie zdradzić go Niemcom: liczono na to, że do wódca okrętu domyśli się, iż w rachubę wchodzi tylko Hel. Odpo wiedź ta niestety musiała nie dotrzeć do „Orła” i stąd wysnuty został na nim wniosek, że helska radiostacja jest zniszczona. Od powiedź natomiast miała przyjść od „Rysia”, który podawał, że jest uszkodzony i idzie do Szwecji, a przedtem może oddać swe mapy, z czego zresztą „Orzeł” nie skorzystał, nie chcąc zdradzić swej pozycji. Ponieważ na dłuższą metę „Orzeł” nie mógł prowadzić swej działalności bez map nawigacyjnych, postanowiono zdobyć je na pierwszym napotkanym statku. W tym celu utworzono na okręcie
133
oddział pryzowy złożony z uzbrojonych w rewolwery i noże ma rynarzy — cóż, kiedy żadnego statku w najbliższych dniach nie napotkano. W dniu 19 września usłyszano na „Orle” komunikat radiowy z Londynu, który podawał, że radio niemieckie oskarża załogę „Orła” o zamordowanie dwóch estońskich strażników. Kapitan Grudziński postanowił wtedy zdemaskować nikczemne kłamstwo hitlerowskiej propagandy. 21 września „Orzeł” wynurzył się u brzegów Gotlandii i dwaj zabrani z Tallinna Estończycy, zaopa trzeni w suchary, rum i pieniądze („Pamiętajcie, że z zaświatów nie wypada wracać gorszą klasą niż pierwszą” — powiedział im na pożegnanie dowódca „Orła”) oraz list do estońskiego admirała, ulokowani zostali w składanej łodzi, którą popłynęli na wyspę. Gdy wylądowali, „Orzeł” odpłynął. Najważniejszym z kolei zadaniem było sporządzenie jakiej bądź mapy nawigacyjnej Bałtyku. Oficer nawigacyjny „Orła” podjął się tej pracy na podstawie znalezionego na okręcie starego „Spisu latarń” i dopiął swego. Sporządzona „mapa” otrzymała szumną nazwę „Mapa Bałtyku nr 1”. Pisze o tym Józef Bartosik: Była to niezwykła mapa, nie rozróżniająca zupełnie lądu od morza. Nie było na niej ani jednego wzniesienia, ani jednej mielizny. Tylko poroz rzucane na papierze jak paciorki różańca krzyże latarń pozwalały z grub sza domyślać się przebiegu linii brzegowej. Nie zapisaną białą przestrzeń pomiędzy nimi miało wkrótce wypełnić doświadczenie. Któregoś dnia — po długiej burzy — dowódca okrętu, nie znając nawet w przybliżeniu swej pozycji, postanowił pójść na północ tak daleko, aż natrafi na ląd. Po kilku godzinach sterowania kursem „Zero” okręt uderzył nagle o skałę i musiał zawrócić na południe. To niezbyt szczęśliwe miejsce zaznaczono na mapie nazwą: „Kamienny Kres Północnych Szlaków”. Zaś cicha zatoka Osta Garten fOstergarn], w której wysadzono na ląd dawnych dozorców, otrzy mała miano zatoki „Dwóch Estończyków”.
Kolejno przybywały na tej dziwnej, jedynej w swoim rodzaju mapie nowe nazwy. Jedna z nich związana była z napotkaniem na wschód od wyspy Oland uzbrojonego statku niemieckiego, któ ry „Orzeł” usiłował storpedować, osiadając przy tym na mieliźnie, podczas gdy statek uciekał, wzywając przez radio pomocy. Rychło też nadleciał nieprzyjacielski wodnosamolot i próbował zbombar dować „Orła” w momencie, gdy ten zsuwał'się z mielizny. Przy-
134
III. Bałtycka odyseja „Orła”. 1. Patrol w Zatoce Gdańskiej. 2. „Orzeł” w Tallinnie. 3. Przejście przez Sund
goda skończyła się szczęśliwie, ale mielizna została oznaczona na mapie jako „Ławica strachu”. W tym czasie, a było to pod koniec pierwszego tygodnia paź dziernika, na okręcie brakło już słodkiej wody do picia, a i paliwa nie mogło na długo wystarczyć. Wtedy kapitan Grudziński posta nowił praktycznie wykorzystać drugie sporządzone na „Orle” „ar cydzieło” sztuki kartograficznej — mapę cieśnin duńskich — i podjął decyzję opuszczenia Bałtyku. Ostatni dzień przed rozpoczęciem przejścia z Bałtyku „Orzeł” przeleżał na dnie na zachód od Bornholmu, a kiedy po zmroku okręt wynurzył się i ruszył na zachód w kierunku Sundu, odebra no informację dziennika radiowego podającą, iż właśnie tego dnia szwedzki statek wszedł na minę i utonął koło Malmó. Był to do wód istnienia pól minowych w rejonie cieśnin duńskich, co do datkowo utrudniało nawigację „Orła” na tych niebezpiecznych dla żeglugi wodach. Ostrożne podejście „Orła” do samej cieśniny trwało przeszło dobę. Większą część nocy z 7 na 8 października okręt spędził na odcinku latarnia morska Smyge Huk — trawers Trelleborga i to przeważnie na dnie, gdyż natknął się na patrolujące okręty szwedzkie i niemieckie, które oświetlając horyzont reflektorami, uchwyciły nimi w pewnej chwili „Orła”. Szczęśliwie jednak in cydent ten nie miał żadnych złych następstw dla polskiego okrętu, który prawdopodobnie po prostu nie został zauważony. Nad ra nem „Orzeł” wynurzył się dla naładowania akumulatorów i od świeżenia powietrza, po czym znów poszedł na dno, gdzie spędził cały dzień na głębokości blisko 30 metrów. Z nastaniem zaś zmierzchu okręt wynurzył się i zaczął okrążać przylądek Falsterbo obchodząc od zachodu latarniowiec Falsterborev. Dwie godziny później „Orzeł” wchodził na środkową odnogę Sundu, kanał Drogden, a jego załoga raz jeszcze przeżyła posmak wielkiego niebez pieczeństwa wskutek ponownego spotkania patrolujących okrę tów szwedzkich i niemieckich, i równoczesnego wejścia na skałę. Ponownie jednak szczęście sprzyjało odważnym, nie zauważony przez tamte okręty „Orzeł” przeszedł przez przeszkodę i krótko potem przepływał koło rzęsiście oświetlonej Kopenhagi. O północy okręt znalazł się koło wysepki Ven. Tam zostały ponownie zauwa żone nie zidentyfikowane jednostki wojenne i „Orzeł” zanurzył
136
się, aby około 20 godzin do wieczora następnego dnia, tj. 9 paź dziernika, przeczekać na dnie. Wtedy nastąpił marsz przez ostatni odcinek Sundu, który podobnie jak w kanale Drogden „Orzeł” przeszedł w stanie pełnej gotowości załogi do ewentualnego opu szczenia i zatopienia okrętu na wypadek wykrycia i zaatakowa nia przez nieprzyjaciela. Jednakże i ta próba zakończyła się po wodzeniem. „Orzeł” wypłynął na wody Kattegatu, pozostał tam całą dobę, a 11 października wszedł na wody Skagerraku. Kapitan Grudziński postanowił wykorzystać panujący normal nie duży ruch żeglugowy na wodach Skagerraku i zapolować na niemieckie statki, jednakże szczęście ponownie nie dopisało. Okręt przez dobę pozostawał w Skagerraku, nie napotykając żadnego nieprzyjacielskiego statku i wtedy, 12 października, skierował się kursem 253° przez Morze Północne do Anglii. W dniu 14 października o godz. 6.00 rano jedna z brytyjskich stacji nadbrzeżnych odebrała następujący sygnał: „Przypuszczal na pozycja — 06.30 punkt zborny Polskiej Marynarki Wojennej. Proszę o pozwolenie wejścia i o pilota. Map nie mam. «Orzeł»”. Tego samego dnia o godz. 11.00 w odległości 30 mil od Isle of May „Orzeł” spotkał się z brytyjskim okrętem HMS „Valorus”, który doprowadził go do portu Rosyth. Bałtycka odyseja „Orła” dobiegła chwalebnego kresu.
11. Oblężenie i bombardowanie Helu Obrona Helu to jedna z najpiękniejszych kart w historii kam panii wrześniowej. Blisko pięciotygodniowa walka, w tym trzy ty godnie oblężenia szczupłej, około 3000 ludzi liczącej załogi Helu,, przysporzyła Niemcom dużych i dotkliwych strat. Nic też dziw nego, że szukając wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla swych przedstawiających poważną siłę oddziałów lądowych, morskich i powietrznych, którym aż do października opierał się Hel i ska pitulował raczej w wyniku ogólnego' położenia kraju niż wa runków lokalnych, podkreślali Niemcy w swych publikacjach dwa momenty. Jednym był niezgodny z rzeczywistością stan li czebny obrońców i rzekomo potężne fortyfikacje oraz silna arty leria średnia i przeciwlotnicza. Innymi słowy przypisywali He-
137
łowi siły, jakich nigdy nie posiadał. Drugim wytłumaczeniem było podkreślenie — tak bardzo rzadkie w ich oświadczeniach — wielkiej bitności i dzielności obrońców Helu. Półurzędowy „Nauticus” z roku 1940 pisze, że „w obronie swego portu wojennego w Gdyni i półwyspu Hel okazali się Polacy zaciekłymi i dziel nymi przeciwnikami”. Ataki lądowe na Hel rozpoczęły się 9 września potyczką pod Swarzewem. Było to pierwsze zetknięcie się obrońców Helu z nie przyjacielskimi oddziałami lądowymi — pułkiem wojsk pogra nicznych pułkownika Wutha. Następnego dnia wieczorem rozpoczyna się natarcie niemieckie, atakuje jedna kompania. Silne wsparcie ogniowe dają jej od strony pełnego morza cztery poławiacze min typu „M-l”, ale pomimc tego natarcie to zostaje odparte. Jednakże później, z oba wy przed ewentualnym desantem na tyłach obrony, to znaczy między Wielką Wsią a Chałupami, na odcinku obsadzonym tylko patrolami bojowymi — rezerwiści i rekruci z Morskiego Dywizjonu Lotniczego (bo oni trzymali tu front) wycofują się z Wielkiej Wsi. Zostaje ona zajęta przez Niemców, co stwierdził następnego dnia o 5.00 rano polski patrol. Polacy szykują się do natarcia i w kilka godzin później rozpoczyna się bitwa o Wielką Wieś. W spisanych tuż po wojnie migawkach z obrony Helu kapitan mar. Zbigniew Braniecki (w 1939 roku adiutant dowódcy batalio nu KOP) tak pisze o tej bitwie: O godzinie 8. wychodzi natarcie plutonu 1 komp. M. D. Lot.; ma powo dzenie: Niemcy zostają odrzuceni, pozostawiając zabitych i rannych. Zdo byto dwa ckmy, kilkanaście rowerów i kilka kb oraz wzięto do niewoli 2 żołnierzy. Wielka Wieś w naszych rękach. Pluton osiąga w pościgu Cetniewo. Niemcy ruszają do przeciwnatarcia kompanią. Dla umożliwienia wycofania się plutonu uderzają dwa plutony por. W. z K. O. P. i ppor. N., wsparte pięcioma ckmami. Niemcy wzmacniają swoje natarcie dwoma kom paniami, wsparte kompanią ckmów i ogniem artylerii na wprost. Dochodzi do walki na bagnety na południowym skraju Wielkiej Wsi. Niemcy nie wytrzymują uderzenia naszych marynarzy i zaczynają wycofywać się. Z pomocą przychodzi im 7 wodnopłatowców, które z broni pokładowej i małymi bombami na całkiem niskim pułapie (50—30 metrów) skutecznie rażą naszą piechotę i zmuszają do milczenia nasze trzy ckmy. Jeden z wod nopłatowców zostaje strącony ogniem naszego rkmu i tonie w porcie Hallerowo. Pierwsza komp. M. D. Lot. trzyma się dzielnie bez wsparcia własnej artylerii. Walka trwa około trzech godzin, lecz ogień wodnopłatowców,
138
artylerii i miotaczy zadaje jej poważne straty i zmusza do wycofania się na pozycję obronną Chałupy. Niemieckie straty musiały być poważne, gdyż w tym dniu nie kontynuowali już natarcia.
Jak więc widać, marynarze mimo wsparcia kopistami nie zdo łali utrzymać Wielkiej Wsi, przemoc bowiem ogniowa nie przyjaciela była zbyt duża. Nasza artyleria zgrupowana w więk szości na samym cyplu półwyspu nie mogła dać wsparcia własnym oddziałom, gdyż jej działa nie donosiły tak daleko. Skuteczny na tomiast udział w obronie nasady półwyspu, zwalczając hitlerow skie okręty współpracujące z napastniczymi oddziałami od strony pełnego morza, wzięła wzmiankowana już uprzednio bateria „43”. Bateria „43” była usytuowana na południowy wschód od portu Władysławowo, czyli że stanowiła najbardziej wysuniętą na zachód placówkę artyleryjską broniącą półwyspu Hel, znajdując się u sa mej jego nasady. Reszta artylerii Helu była skoncentrowana po między cyplem półwyspu a rejonem Jastarni, co oznacza, iż dzie lił ją od baterii „43”, lieząc odległość Jastarnia—Władysławowo, dwudziestokilometrowy odcinek. Była to więc samotna bateria, której przypadło podwójne zadanie: wsparcia oddziałów bronią cych nasady półwyspu oraz obrony portu władysławowskiego i unicestwienia prób wejścia do niego. Bateria ta składała się z dwóch francuskich dział polowych ka libru 75 mm na podstawach morskich oraz dwóch cekaemów Maxima, a jej dowódcą był ówczesny porucznik mar. Witold Prowans. Powstała ona wiosną 1939 roku, kiedy ogólna sytuacja polityczna zaczęła się zaostrzać i kiedy na Wybrzeżu zostały podjęte różne, niestety w dużej mierze mocno spóźnione, zarzą dzenia obronne. Kiedy trudy organizacyjne i szkoleniowe zosta ły już przezwyciężone i wszystko było niemal „dopięte na ostat ni guzik”, a bateria stała się sprawnie na ogół działającym me chanizmem bojowym, najbardziej niespodziewanie do dowódcy nadeszło na początku trzeciej dekady (około 23—24) sierpnia zarządzenie o demobilizacji (!) dotychczasowej obsady baterii. W jej rezultacie wyszkoleni artylerzyści odeszli do cywila, a 27 sierpnia nadeszły uzupełnienia, składające się przeważnie z re zerwistów — ludzi starszych wiekiem, którzy od wielu lat nie byli powoływani na ćwiczenia. W tej sytuacji znów trzeba było powtórzyć cały poprzedni trud organizacyjny — przeszkolić i zgrać 139
ze sobą oraz z uzbrojeniem nowo sformowany zlepek przypadkowo zebranych ludzi. Niestety nie było na to właściwie czasu, gdyż minęło zaledwie kilka dni od chwili przybycia rezerwistów, kiedy nastąpił wybuch wojny. Jak wobec tego wypadła działalność baterii w ogniowej pró bie? Odpowiedź może się wydać nieoczekiwana, gdyż efekty od niesione przez baterię były nadspodziewanie dobre. Niestety do dziś dnia jej pełna historia nie została spisana, w braku czego musimy się też posłużyć świadectwem nieprzyjaciela. Jak pisze w swej relacji z działań morskich przeciwko Polsce ówczesny dowódca okrętów minowych komandor Friedrich Rugę, jego okręty miały w pierwszej dekadzie września częste poje dynki artyleryjskie z „bateriami lądowymi” w tym rejonie, co o tyle mija się z prawdą, iż jak już wspomniano, była tam tylko jedna dwudziałowa bateria. Jedno z jej dział zostało, zdaniem Rugego, unieszkodliwione i uczynione niezdolnym do dalszej walki (ausser Gefecht gesetzt), co również nie odpowiada rzeczy wistości. W dniu 12 września niemiecki minowiec „Otto Braun”, uzbro jony w jedno działo 105 mm, otrzymał celne trafienie w dziobową część okrętu, które — według słów Rugego — spowodowało nie wielkie szkody i ranienie czterech ludzi. Informacja ta zawiera tylko część prawdy. Jak się bowiem Polacy później dowiedzieli, celny pocisk jednego z dział baterii „43” trafił w samo działo dziobowe minowca, zabijając kilku ludzi. Najbardziej jednak godny uwagi jest fakt trafienia nieprzyjaciela już pierwszym pociskiem, jaki tego dnia został przez baterię oddany. Była to celność wprost imponująca! Wagę sukcesu zwiększa fakt, że wobec naporu wojsk nie mieckich i wycofania własnych pozycji z Władysławowa w głąb półwyspu, bateria została poprzedniego dnia zdemontowana, a jedno z jej dział prowizorycznie ustawione w Chałupach. Po całonocnej pracy prowadzonej w bardzo prymitywnych warun kach udało się zamontować działo i dobrze zamaskować na wyd mie, w wyniku czego Niemców spotkała przykra niespodzianka: już pierwszy oddany strzał do nieprzyjacielskiego okrętu „siedział w celu”! Jak wspomina dowódca tej półbaterii, ppor. mar. rez. Henryk Borakowski (uprzednio kapitan portu we Władysławowie),
140
natychmiast dał rozkaz przejścia na ogień ciągły. Po kilku strza łach trafiony minowiec wycofał się, zmienił kurs i skrył się za za słoną dymną. Epilog pojedynku półbaterii „43” z minowcem „Otto Braun” rozegrał się dnia 6 października 1939 r. w obozie jeńców w Piławie, gdzie lekarz niemieckiej flotylli minowców przekazał na ręce jedynego obecnego tam wówczas polskiego oficera artylerii mor skiej dla dowódcy baterii odłamek pocisku wraz z biletem wi zytowym dowódcy trafionego okrętu, Oberleutnanta zur See Graua. Na bilecie tym oprócz nazwiska widniała data 12 1X1939 i napis: „zur Erinnerung an einen von Ihren Erfolge” (Na pa miątkę jednego z pańskich sukcesów). Odłamek ten i bilet trafił później do rąk Witolda Prowansa, który po wojnie odznaczony został przez marszałka Żymierskiego Krzyżem Grunwaldu III klasy. Tym samym w osobie jej dowód cy uczczona została cała bateria, broniąca samotnie Władysławowa i dostępu na Półwysep Helski w pamiętnym wrześniu 1939 roku. Powróćmy teraz do działań toczonych u nasady Półwyspu Hel skiego w rejonie Wielkiej Wsi. Chociaż marynarze z M.D.Lot. zo stali zastąpieni przez batalion KOP, to jednak do poważniejszych walk w następnych dniach już nie doszło. Z możliwości: konty nuowania natarcia wzdłuż półwyspu bądź też próby złamania oporu obrońców Helu za pomocą bombardowania, a następnie desantu — Niemcy wybrali tę drugą. W ten sposób nie ryzykowali większych strat podczas próby przełamania frontu lądowego, a do desantu — jak zobaczymy — nie doszło. Tymczasem obrońcy półwyspu postanowili zabezpieczyć się na wypadek ponownej ofensywy lądowej w rejonie Wielkiej Wsi. Było bowiem oczywiste, iż na dłuższą metę oddziały polskie będą miały coraz mniejszą szansę utrzymania linii oporu u nasady półwyspu z uwagi na brak wsparcia artyleryjskiego. Dlatego też przystąpiono do realizacji planu zmierzającego do przerwania półwyspu i zamienienia go w wyspę. Wykonanie tego planu powierzono komandorowi ppor. Andrze jowi Łosiowi, który postanowił wykorzystać do tego celu nie użyteczne już w helskich magazynach torpedy, a ściślej mówiąc — ich głowice bojowe wypełnione materiałem wybuchowym.
141
A oto jak według wano zapory minowe:
opowiadania
komandora
Łosia
przygotowy
Głowice torpedowe zostały zakopane w szachownicę w przerwach dzie sięciometrowych Połączono je, oczywiście, sznurem lontowym i detonato rami. Posterunek ogniowy został umieszczony w jednym z rowów na tyłach pola, skąd jednym naciśnięciem ręki na włącznik można było rozerwać mierzeję. Aby zapewnić sprawność działania, połączenie było podwójne, z dwoma niezależnymi od siebie przewodami. Tuż za polem minowym za czynał się las, w którym równolegle do pola wyrąbano mocną zasiekę. Pierwsze pole zostało zakończone 20 września. Hel był więc zaminowany swoistymi środkami. Rozpoczęto analogiczną budowę drugiego i trzeciego pola.
W ten sposób utworzono więc trzy zapory. Jedna leżała kilo metr poza Chałupami, druga trzy kilometry za nią, trzecia — przed Kuźnicą. Na razie jednak nie okazały się one przydatne, gdyż Niemcy wstrzymali się na kilkanaście dni z dalszymi na tarciami w głąb półwyspu, a rozpoczęli systematyczne bombar dowanie lotnicze i artyleryjskie polskich stanowisk Rejonu Umoc nionego, nazywanego ze zwykłą niemieckim komunikatom i pu blikacjom przesadą morską twierdzą Hel (Seejestung Hela). Bombardowania Helu, prowadzone przez Niemców — jak już wspomniano w trakcie walk o Oksywie (m. in. w dniu 19 wrze śnia), kontynuowane były oczywiście, i to ze wzmożoną siłą, po zakończeniu walk na Oksywskiej Płycie. Kontradmirał Schmundt miał obecnie jako dowódca niemieckich sił morskich w Zatoce Gdańskiej (Seebefehlshaber in der Danziger Bucht) do dyspo zycji pancerniki „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”, siły podległe dowódcy zespołu minowców komandorowi Rugemu (duże i małe poławiacze min), opasujące Półwysep Helski siły blokadowe (7. flo tylla poławiaczy min) oraz mniejsze zespoły rozlokowane w por tach Gdańska, Gdyni i Pucka. Inne zespoły, jak flotylla zwana Sperr-Versuchskommando (złożona ze starych poławiaczy min) i bliżej nie znane zespoły torpedowców i eskortowców używane były do ochrony konwojów bądź dozorowały na dalszych liniach blokadowych. W dniu 21 września o godz. 9.30 rozpoczęły oba niemieckie pancerniki zakotwiczone w Gdańsku bombardowanie Helu. Łącz nie oddały one 30 salw; 6 pocisków padło w pobliżu baterii cyplo wej, me wyrządzając jednak szkód. Bateria nie odpowiedziała —
142
prowadzono betonowanie centrali artyleryjskiej. Betonowanie trwało również przez następne dni. Dnia 23 września pancerniki bombardowały cypel Hel w ciągu całego dnia: rano, w południe i po południu, oddając 55 salw i powodując nieznaczne szkody na terenie rozmieszczenia baterii, która nadal nie odpowiadała. Dnia 24 września pancerniki, które — jak można stwierdzić — bombardowały Hel co drugi dzień, w dni nieparzyste, milczały. Nie strzelała również bateria cyplowa, gdyż kontynuowano beto nowanie. Ośmielone milczeniem Helu przechodzące u brzegów Kępy Oksywskiej (zapewne szukały min), lekkie jednostki nie mieckie w składzie torpedowca „T-196” i małych jednostek straż niczych zostały silnie ostrzelane przez nie znaną Niemcom baterię z półwyspu. To odezwały się trzy zdemontowane z „Gryfa” i usta wione w połowie drogi z Helu do Jastarni stodwudziestki, i zmu siły niemieckie okręty do spiesznego wycofania się. Wreszcie 25 września doszło do pamiętnej walki artyleryjskiej baterii cyplowej z obu pancernikami, które opuszczając Gdańsk i podchodząc na bliższą niż zazwyczaj odległość, umożliwiły ba terii otworzenie do nich skutecznego ognia. Już o godzinie 8.00 rano kłęby czarnego dymu, wydobywające się z kominów obu stojących wówczas jeszcze w Gdańsku pancerników, zasygnali zowały ich wyjście na morze. O godz. 9.15 pancernika opuściły port i skierowały się na Gdynię. Jak wspomina kpt. Chrostowski, w baterii cyplowej było już wszystko gotowe do walki. Godz. 9.50 — w centrali artyleryjskiej słychać cichy szum pracy silni ków elektrycznych. Każdy w skupieniu obserwuje zmiany celownika i krę gu, które natychmiast przez zgranie wskaźników przesyła do dział. Arma ty z lufami wysoko wzniesionymi powoli obracają się wraz ze zmianą azy mutu. Godz. 10.00 — Pancerniki w szyku torowym idą kursem wzdłuż wy brzeża, otoczone trałowcami, ścigaczami i kilku torpedowcami, wyraźnie odznaczając się na tle wzgórz redłowskich. Raptem... — Błysk na pancernikach! — melduje obserwator na wieży. — Pal! — pada ostra komenda dowódcy. Z dzikim skowytem wylatują cztery pociski w kierunku niemieckich pancerników, aby gdzieś w powietrzu minąć się z ośmioma pociskami prze ciwnika. Ogłuszający huk padających pocisków i odpaleń własnej baterii miesza się z szybkim ogniem artylerii przeciwlotniczej ostrzeliwującej sa molot, który koryguje ogień niemieckich pancerników. — Mniej dwieście, ogień ciągłymi salwami — pada nowa komenda.
143
— Nakrycie! — dolatuje radosny okrzyk z pomostu. Straszna walka nierównych sił (8 dział — 280 i tyleż — 150 mm przeciwko 4 działom — 150 mm) rozszalała z całą namiętnością. Tym czasem na wieży meldowano ścigacze, które położyły zasłonę dymną, ota czając pierwszy pancernik nieprzeniknioną ścianą. Z daleka tylko, na tle Kamiennej Góry, rysował się przedni maszt pancernika. — Stop! zmiana celu! — pada nowa komenda. — Cel: drugi pancernik. Ogień salwami. Uwaga — pal! — Nakrycie! Ogień ciągły salwami. Uwaga — pal! — Trafiony!... Okrzyk zlewa się z ogłuszającym wybuchem rozrywającym się w po bliżu wieży pocisku. Dalmierzysta st. mar. Skiba z okrzykiem „Niech żyje Polska!...” — wali się śmiertelnie ranny na podstawę obsługiwanego dal mierza.
Zażarta walka trwa dalej, jedno z dział baterii (działo nr 1) zostaje trafione i na dłuższy czas unieruchomione, odłamek po cisku rani kapitana Przybyszewskiego, działo nr 3 ma awarię, ale bateria grzmi dalej. O godz. 11.05 pancerniki robią zwrot, opusz czają pole walki i wycofują się na Gdańsk, przerywając o godz. 11.18 ogień. W chwilę później bateria helska również milknie, a jej obsługa bierze się do nowej gorączkowej pracy: naprawy uszkodzeń. Wieczorem bateria jest znowu gotowa do walki, tym razem pod dowództwem kpt. mar. Bohdana Mańkowskiego, gdyż kpt. Przybyszewski odszedł do szpitala. W relacji strony przeciwnej przebieg walk był następujący: 25 września zabezpieczane przez pierwszą flotyllę poławiaczy min i pierwszą flotyllę motorowych trałowców, wypłynęły oba okręty liniowe na ostrzeliwanie. Pod osłoną ich ognia miała piąta flotylla strażnicza po szerzyć pozycje artyleryjskie między Oksywiem a Rewą. Okręty strzelały z odległości 150 hm na południowy cypel Helu. Pogoda była jasna, póżnojesienna o ostrych kolorach. ...Po drugiej stronie strzelały wszystkie działa 15-centymetrowe, dowód, że szkody wyrządzone przez ostrzeliwanie z Nowego Portu nie były nie do wyleczenia. Polski ogień leżał często tuż przy okrętach, osiągnął jednak tylko jedno trafienie na „Schleswig-Holstein”. Rozerwało się ono na pan cerzu nadbudówki, odłamki raniły śmiertelnie jednego człowieka, kilku lżej. Piąta flotylla strażnicza postąpiła ze swoją pracą niedużo naprzód, gdyż na wysokości Rewy otrzymała tak silny ogień (prawdopodobnie od baterii 12-centymetrowej), że musiała zostać okryta zasłoną dymną przez „T-196” i przerwała pracę. Mimo kryjących salw i nieprzyjemnie gwiż dżących odłamków dzielni rybacy nie zgubili ani jednego trału.
„Schleswig-Holstein”
144
nie
wytrzymał
pojedynku
artyleryjskiego
z baterią helską i trafiony celnym pociskiem, natychmiast ukrył się za zasłoną dymną, zrobioną przez dwie mniejsze jednostki, i pośpiesznie zrejterował na południe, w kierunku Gdańska. Po cisk, który trafił niemiecki pancernik, przeszedł przez szyb wen tylacyjny do znajdującego się pod pokładem lazaretu, gdzie ro zerwał się i zabił sześciu znajdujących się tam i najmniej spo dziewających się śmierci członków załogi: felczera, sanitariusza i czterech chorych. Następnego dnia artyleria obu stron znów milczała, na Helu betonowano nadal centralę artyleryjską. Dnia 27 września po nownie doszło do pojedynku artyleryjskiego z obu niemieckimi pancernikami; zakończył się on nieznacznymi uszkodzeniami baterii, która w trzeciej salwie uzyskała nakrycie. Po krótko trwałej walce pancerniki zawróciły do Gdańska. Liczba lejów i wyrw od bomb i pocisków na terenie baterii przekroczyła 500!
12. „My wytrzymamy do października” W nocy z 27 na 28 września dowódca armii broniącej War szawy gen. dyw. Juliusz Rómmel, przysłał szyfrem okrętowym depeszę kontradmirałowi Unrugowi, który odczytał ją na nara dzie wojennej. Treść jej była następująca: Ze względu na ciężkie położenie i wyjątkową nędzę i biedę cywilnej ludności stolicy, Warszawa kapituluje. Zostawiam Panu Admirałowi do uznania decyzję odnośnie Helu, jednakże niepożądany jest zbyteczny roz lew krwi.
Obecny na naradzie komandor Steyer (nie wiedząc zresztą o istnieniu i walkach poleskiej grupy gen. Kleeberga) oświadcza: — Wszyscy kapitulują we wrześniu. My wytrzymamy do paź dziernika! Kontradmirał Unrug wyraża zgodę na kontynuowanie walki do października i na otrzymane w dniu 29 września niemieckie wezwanie do kapitulacji w ogóle nie daje odpowiedzi. Dnia 30 września po bardzo silnym przygotowaniu artyleryj skim ruszają niemieckie oddziały lądowe z Wielkiej Wsi do ata ku na polskie pozycje pod Chałupami. Dochodzi wtedy do walki
145
IV. Obrona Helu: baterie artylerii nadbrzeżnej i przeciwlotniczej; usytuowanie okrętów i wraków; rozmieszczenie baterii „cyplowej”
wręcz, z pojedynku na bagnety wychodzą Polacy, jak zwykle, zwycięsko, jednakże w tym samym czasie inne oddziały niemiec kie obchodzą pole walki obu brzegami półwyspu, nad zatoką i mo rzem. Wychodzi przeciwnatarcie i Niemcy zostają zatrzymani, ale ponieważ trudno jest tę pozycję utrzymać, zapada decyzja wyco fania się w rejon Kuźnicy. Następuje ono znów pod naporem Niemców. Wtedy do głosu doszli torpedominerzy komandora ppor. Łosia, który później przedstawił to w następujący sposób: Jak zwykle Niemcy rozpoczęli natarcie od silnego ognia artylerii. Całą godzinę orkan ognia wdmuchiwał w nieznaczny obszar nasady buchającą lawę. Wtedy ruszyła piechota. Wzdłuż piaszczystego wybrzeża od strony morza i zatoki biegli obserwatorzy, którzy kryjąc się, jak mogli, podawali swej artylerii dane, jak daleko sięgają pociski w lesie. Nasze jednostki cofały się, dopóki nie dotarły poza pola minowe. Patrol minerów pod do wództwem porucznika marynarki J. ulokował się na posterunku ogniowym. Budowniczowie pola przeżyli nie lada chwile oczekując, czy ich ciężka praca okaże się warta zachodu. A praca była naprawdę ciężka: od schronu torped do pola było prawie dwadzieścia kilometrów, a środki transpor tu — znikome. Porucznik, dowódca patrolu, opowiadał potem, że miał chwilę straszliwe go przygnębienia. Widział Niemców, którzy posuwali się pełzając w otwar tym terenie, i pociski spadające przed nimi metr po metrze coraz bliżej linii obrony. Przeszli zburzoną osadę Chałupy, weszli i wpełzli na pole minowe, i dotarli do zasieki drzewnej. Nadszedł decydujący moment. Porucznik włączył prąd. Czy wybuch na stąpi? Ogień artylerii mógł poprzerywać połączenia... Lecz widocznie gło wice torpedowe bezpiecznie przetrwały pod ziemią ogniową nawałnicę. Dziesięć ton wybuchło. Poszczególne leje szybko się złączyły: woda rzuciła się z obu stron i zapełniła wyrwę prawie natychmiast. Natarcie Niemców załamało się przy odgłosach przeraźliwych prze kleństw i ryków.
Natarcie niemieckie zostało zatrzymane. Na minie wyleciał w powietrze dowódca nieprzyjacielskiego zgrupowania artyleryj skiego, major Christoph. Próba przerwania półwyspu spowodowała wprawdzie wyrwa nie dużej ilości lejów dochodzących do 2 metrów głębokości i zniszczyła tor kolejowy; na ogół jednak zniszczenia nie były zbyt wielkie, gdyż ze względu na znajdującą się płytko wodę podskórną — ładunków wybuchowych nie można było zakopać
147
dostatecznie głęboko w ziemi. (Po zdobyciu tego odcinka Niemcy potrafili to w ciągu 36 godzin naprawić, tak że po kapitulacji Helu przyszły tą drogą bardzo szybko nowe działa, na miejsce zniszczonych przez Polaków dział helskich i momentalnie zaczęto na nowo uzbrajać półwysep.) Na przełomie miesiąca walki toczyły się na trzeciej — z istnie jących siedmiu — pozycji obronnej w rejonie Kuźnicy. Pozosta wała jeszcze na zapleczu dość silna pozycja betonowa pod Jastar nią. Były tam wybudowane tuż przed wojną duże blokhauzy obronne; niestety zamówione w Witkowicach uzbrojenie nie zdą żyło nadejść przed wybuchem wojny. Dlatego też blokhauzy uzbrojono w cekaemy, które należało jeszcze odpowiednio przy stosować, skręcając lufy itp. Tak więc Hel przetrwał do października. Dalsza walka była już bezcelowa, nie tylko ze względu na ogólne położenie w kra ju, ale także z uwagi na odczuwany już brak amunicji, odpo wiednich zapasów żywności oraz ciepłej, zimowej odzieży. Ponad to, i to było może najważniejsze, niezmiernie krytycznie przed stawiał i się sprawa aprowizacji ludności cywilnej, a wśród żoł nierzy oddziału piechoty (złożonego głównie z rezerwistów), roz lokowanego w okolicach Jastarni, doszło nawet do zupełnego upadku ducha. Jeśli chodzi o ludność cywilną, to ewakuowano ją jedynie z He lu, natomiast w Jastarni, Borze i Chałupach pozostawiono na miejscu. Złe warunki bytowe spowodowały pogorszenie się na strojów ludności, zwłaszcza po zniszczeniu od działań wojennych wsi Chałupy. Ze względów aprowizacyjnych postanowiono ewa kuować około 500 ludzi (głównie kobiety i dzieci) i przewieźć ich stojącym w jastarneńskim porcie statkiem „Jadwiga” na drugą stronę zatoki, zajętą już przez Niemców. W tym celu na „Jadwi dze” rozpalono pod kotłami, ale ogłoszone za pośrednictwem wójta gminy Jastarnia obwieszczenie nie dało rezultatu: wezwane do stawienia się osoby nie przybyły na miejsce zbiórki, a władze polskie zrezygnowały z egzekwowania zarządzenia. Co do rezerwistów, byli to przeważnie ludzie starsi wiekiem, pochodzący w większości z byłego zaboru pruskiego i mający za sobą służbę w wojsku zaborczym w I wojnie światowej, na ogół nie związani tradycjami z Wojskiem Polskim i w ogóle nie skon
148
solidowani w swym oddziale, którego dowódcami byli też ofice rowie rezerwy. Trudne warunki, w jakich znajdowali się na Półwyspie Helskim (stałe bombardowania lotnicze i artyleryjskie), oraz wroga propaganda, działająca bądź za pomocą ulotek lot niczych, bądź niektórych osadników niemieckich, doprowadziły w efekcie do upadku morale żołnierzy tego oddziału. Admirał Unrug stanął teraz przed perspektywą opanowania buntu przy zastosowaniu radykalnych środków, gdyż w przeciw nym razie ferment wśród oddziału mógłby się rozszerzać. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że na bieg wydarzeń wojennych nie będzie to już miało większego wpływu, może natomiast być wy korzystane przez nieprzyjacielską propagandę. I w tej sytuacji zwołał w dniu 1 października naradę wojenną, w której udział wzięli: dowódca Morskiej Obrony Wybrzeża kmdr Stefan Fran kowski, szef sztabu dowódcy floty kmdr Marian Majewski i do wódca Rejonu Umocnionego Hel, kmdr Włodzimierz Steyer. *Na naradzie stwierdzono, że dalsza obrona Półwyspu Helskiego nie rokuje widoków powodzenia, zwłaszcza wobec katastrofalnej sy tuacji w całym kraju. Ponadto polska flota przestała walczyć na Bałtyku, a Hel stracił swoje znaczenie jako baza floty. W tej sy tuacji admirał Unrug zadecydował wszcząć rozmowy w sprawie kapitulacji. Końcowy fragment sprawozdania admirała Unruga ma treść następującą: Na końcu podkreśliłem, że odpowiedzialność za kapitulację spoczywa wyłącznie na mnie i że się tą odpowiedzialnością wobec moich przełożo nych z nikim nie zamierzam dzielić. Po naradzie kazałem nadać odpowiedni sygnał radiem do dowódcy nie mieckich sił w języku polskim. Po pewnym czasie odebrana została od powiedź dowódcy niemieckiego, że kapitulację przyjmuje, a krótko potem propozycje co do zawieszenia działań wojennych o godz. 14.00 oraz szcze góły dotyczące spotkania się delegacji stron celem omówienia warunków kapitulacyjnych, na co wyraziłem zgodę.
Rozkaz dzienny dowódcy floty, numerem 28, był następującej treści:
wydany
1
października
pod
W dniu dzisiejszym o godzinie 8.00 rano zwróciłem się przez radio do prowadzącego przeciwko nam działania wojenne admirała niemieckiego z propozycją zaprzestania walki i porozumienia się przez parlamentariuszy. Żołnierze, w tej decydującej chwili wzywam Was do zachowania kar-
149
ności i spokoju oraz bezwzględnego wykonywania rozkazów Waszych prze łożonych. Rozkaz proszę odczytać przed frontem wszystkich oddziałów. Dowódca Floty Józef Unrug, kontradmirał
Tymczasem Niemcy przygotowywali się do zaplanowanego ge neralnego szturmu na Hel. Na morzu wstępnymi czynnościami było przetrałowanie wód Zatoki Gdańskiej, aby umożliwić siłom desantowym bezpieczne dojście do portu w Jastarni, i w tym celu dowódca niemieckich trałowców komandor Rugę wysłał przed świtem 1 października zespół, składający się z trzech dużych trałowców, okrętu-bazy kutrów trałowych „Nettelbeck” oraz dwu kutrów trałowych. Równocześnie z Władysławowa wy szedł inny zespół obejmujący torpedowiec „T-196”, cztery duże trałowce i dwa kutry trałowe. Zespół ten miał za zadanie prze trałowanie wód wzdłuż Półwyspu Helskiego, a równocześnie — wobec nadeszłych z wybrzeży Prus Wschodnich doniesień o za uważonych tam okrętach podwodnych (?) — miał być gotów do ich tropienia. Niezależnie zaś od tego oba zespoły trzymane były w pogotowiu dla dania wsparcia artyleryjskiego wraz z artylerią dywizji piechoty i 150 mm baterią kolejową marynarki z Pucka projektowanemu desantowi i generalnemu natarciu na półwysep. Pogotowie to zostało jednak niebawem odwołane, gdyż nad szedł sygnał z Helu z propozycją wszczęcia rozmów kapitulacyjnych, na co niemiecki dowódca zaproponował zawieszenie działań o godz. 14. Godzinę przed tym terminem helska artyleria prze ciwlotnicza strąciła przedostatni, a na kilka minut przed godz. 14 ostatni samolot z 36 zniszczonych od 1 września nad półwyspem. Natomiast już po wejściu w życie zawieszenia broni, podczas tra łowania na północny wschód od Jastarni wszedł na minę — w polu postawionym przez „Żbika” — niemiecki trałowiec „M-85” i na tychmiast zatonął, przy stracie około jednej trzeciej załogi. Resztę rozbitków wyratował trałowiec „M-122” i kutry trałowe. Do omówienia warunków kapitulacji admirał Unrug wyznaczył swego szefa sztabu, komandora Majewskiego, i władającego bie gle językiem niemieckim kpt. Antoniego Kasztelana. Opuścili oni Hel kutrem rybackim, a na morzu przeszli na przydany po nich niemiecki Räumboot, który zawiózł ich do Sopotu. Omówienie
150
warunków kapitulacji nastąpiło w Grand Hotelu, w obecności kontradmirała Schmundta, ówczesnego dowódcy niemieckich sił morskich w Zatoce Gdańskiej. Przyjęcie polskich delegatów było uprzejme, a ze strony Schmundta i innych oficerów Kriegsmarine nawet kurtuazyjne. Niemiecki admirał i polski komandor znali się zresztą osobiście, gdyż Majewski jako dowódca dyonu kontr torpedowców był w Kilonii i Berlinie latem 1934, Schmundt zaś jako dowódca krą żownika „Königsberg” rewizytował Polską Marynarkę rok później w Gdyni, a potem był przyjęty przez ministra Kasprzyckiego w Warszawie. Po formalnościach wstępnych i przedłożeniu pełnomocnictw roz poczęły się rokowania. Na stole leżała duża mapa Półwyspu Helskiego oraz przybrzeż nych wód i komandor Majewski mógł z satysfakcją stwierdzić, że Niemcom nie udało się rozpoznać i wyznaczyć miejsc usytuo wania większości polskich baterii artylerii nadbrzeżnej i przeciw lotniczej; maskowanie okazało się bardzo dobre i całkowicie zdało egzamin. Rozmowy przebiegały dość gładko, żądania Niemców nie wy kraczały poza to, czego można było w tej sytuacji się spodziewać, istotnych punktów spornych nie było*. Ustalono, że niemieckie oddziały wojskowe zajmą część półwyspu od nasady do Jastarni, a jednostki Kriegsmarine — od Jastarni po Hel. Obsadzenie pół wyspu zostało wyznaczone na godzinę 11.00 przed południem. Kapitulacja była honorowa i jej akt przewidywał, że admirał Unrug oraz oficerowie z Helu zachowują prawo noszenia białej broni podczas pobytu w niewoli. Chwilę podpisania protokółu kapitulacyjnego tak przedstawił niemiecki sprawozdawca, Hans Steen: Nad protokółem pochyla się polski oficer marynarki. Zdaje się uważ nie czytać. Jak nieobecny bierze pióro, przesuwa je wzdłuż wierszy, ma cza, robi parę zakrętasów w powietrzu, i potem przez sekundę pióro skrzypi po arkuszu. Na sali jest cisza. Przypadek mógł sprawić, że wszyscy wstali. W każdym razie to pociągnięcie pióra, które przeniknęło przez ciszę, było równocześnie aktem końcowym. [...]
Ten sam autor opisał powrót polskich delegatów na Hel:
151
Panowie wychodzą z pomieszczeń domu zdrojowego. Przy pomoście sto ją niemieckie kutiy trałowe. Polacy wsiadają, niemieccy oficerowie ma rynarki z nimi. Na zewnątrz panuje silna bryza. Smukłe R-booty ruszają przeciw falom. Już obierają właściwą drogę. Na silnym wietrze głośno łopocze na rufie bandera. Polacy siedzą w kącie i milczą. Tym weselszy jest nastrój wśród naszych granatowych chłopców. [...]
O czym myśleli polscy parlamentariusze, wracając z Sopotu na Hel? Może raz jeszcze przeżywali dopiero co odbyte rozmowy kapitulacyjne? Może wybiegli myślami w przyszłość, zastanawia jąc się, jaka będzie i jak długo potrwa oczekująca ich niewola? A chociaż nigdy nie dowiemy się, co było treścią tych rozmyślań, to jednak z pewnością trzeba wykluczyć, aby komandor Majewski i kapitan Kasztelan mogli przewidzieć, co spotka ich w przy szłości ze strony nieprzyjaciół, którym następnego dnia mieli od dać się w niewolę *. Gdy niemiecki R-Boot zbliżył się do Helu, wyszedł na jego spotkanie kuter, na który przeszli obaj parlamentariusze. Ich pierwsze wrażenia z rozmów przekazane „na gorąco” witającemu ich na kutrze kapitanowi mar. Tadeuszowi Wysockiemu, oficero wi operacyjnemu Dowódcy Floty, zachowane w jego pamięci umożliwiły po latach odtworzenie przebiegu i atmosfery rozmów kapitulacyjnych. Tegoż wieczoru w różnych punktach półwyspu liczni obrońcy tego ostatniego bastionu nad polskim morzem (a wśród nich kpt. Przybyszewski, który choć ranny, samowolnie opuścił po opatrunku szpital i powrócił do baterii) zastanawiali się nad kon tynuowaniem zbrojnego oporu. Nie chcąc wszakże w ciężkiej i tak już sytuacji wszczynać buntu, przystąpili na własną rękę, nie bacząc na układ kapitulacyjny, do niszczenia uzbrojenia. Nastą piło to zarówno na Helu, gdzie głównym ośrodkiem tej akcji była bateria cyplowa, jak i w Jastarni. W baterii cyplowej zniszczono centralę artyleryjską, dalmierz, przyrządy wieży do kierowania ogniem i przyrządy celownicze, a wyjęte z dział zamki zatopiono w morzu. Podobnych zniszczeń dokonał w Jastarni oddział kmdra * Obaj polscy oficerowie zostali później wywleczeni z oflagu i przeka zani Gestapo. Kmdr Majewski został zwolniony, co wprawdzie nie uchro niło go od dalszych szykan (umieszczenie w obozie karnym, postrzelenie przez wartownika), ale uratowało mu życie. Kpt. Kasztelan natomiast zo stał za swą przedwojenną działalność oficera kontrwywiadu bezprawnie postawiony przed sądem, skazany na karę śmierci i ścięty w Królewcu.
152
ppor. Boczkowskiego, utworzony z załóg zatopionych i uszkodzo nych minowców. Na rozkaz admirała Unruga wszystkie szyfry zostały spalone, podobnie jak część akt i dokumentów. Pozostałe zakopano z my ślą wydobycia ich po wojnie (co jednak nie nastąpiło, gdyż nie udało się zakopanych papierów odnaleźć). Ponadto admirał Unrug udzielił oficerom, podoficerom i szeregowcom ogólnego pozwole nia na próbę opuszczenia Helu i przedarcia się do Szwecji dla tych wszystkich, którzy chcieliby się podjąć tego ryzyka.
13. Próby przerwania blokady Helu Warto przypomnieć, że mimo opasania polskiego Wybrzeża przez okręty Kriegsmarine kilkoma liniami blokadowymi, Polacy przedsięwzięli w ciągu września kilka udanych prób przerwania blokady. W nocy z 1 na 2 września powrócił z Kopenhagi do Gdyni via Szwecja jacht „Wojewoda”. 12 września przedarł się z Gdyni do Karlskrony jacht „Olga”. Następną udaną próbę przerwania się przez niemiecką blokadę podjęli na początku trzeciej dekady września oficerowie Marynarki Wojennej, komandor por. Stani sław Hryniewiecki i kapitan Wiktor Łomidze. Po zatopieniu „Gryfa”, na którym Hryniewiecki sprawował w dniach 2—3 września dowództwo, a Łomidze pełnił funkcję zastępcy dowódcy, i po upadku Oksywia, gdzie pierwszy z nich był oficerem łącznikowym dowódcy floty przy płk. Dąbku, ofice rowie ci, nie znajdując przydziału ani zatrudnienia na Helu, po stanowili przedostać się do Wielkiej Brytami. Za zgodą admirała Unruga Hryniewiecki i Łomidze w towarzystwie dwóch dalszych oficerów i dwóch marynarzy opuścili Hel na kutrze rybackim (wg innej wiadomości na jachcie) i obrali kurs na wschód. Nie zauważeni przeszli koło Piławy i idąc dalej na północny wschód, ominęli Briisterort, po czym skierowali się do brzegów Łotwy. Wyprawa się udała i sześciu polskich obrońców wybrzeża zna lazło się w jednym z łotewskich obozów dla internowanych, skąd po wielu perypetiach, drogą przez Bałtyk, Szwecję i Morze Pół nocne, dotarli pod koniec 1939 roku do Anglii.
153
Wreszcie około połowy trzeciej dekady września odbyła się druga udana próba przerwania blokady Helu, tym razem przez kuter rybacki obsadzony przez kilku ludzi: marynarzy i rybaków. Kuter miał — pisał o tym admirał Steyer w Samotnym półwys pie — duńską banderę i papiery, i być może dzięki temu również i ta wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Natomiast z prób podjętych w nocy poprzedzającej kapitu lację Helu tylko jedna powiodła się. Inne zakończyły się niepowo dzeniem częściowo już podczas opuszczania półwyspu, a częścio wo w późniejszej fazie, na morzu. I tak nie udała się próba ewa kuacji szalupą z jastarneńskiej plaży, gdyż silna fala przybojowa uniemożliwiła odbicie od brzegu, a potem spowodowała przewró cenie szalupy do góry dnem. Na szczęście stało się to w dość płytkim miejscu i nie pociągnęło za sobą ofiar w ludziach. Nie powiodła się; także próba użycia motorówek Straży Granicz nej: „Mazur” i „Kaszub”. Zostały one zauważone przez nieprzy jacielskie okręty, ostrzelane i zmuszone do zawrócenia. Nad ra nem, po przybyciu w pobliże helskiego- cypla, stateczki te zostały zatopione przez załogi, które w kamizelkach ratowniczych do tarły do brzegu. Inna mała motorówka Straży Granicznej, prowadzona przez ppor. mar. Stanisława Żochowskiego, znalazła się w jeszcze gor szej sytuacji, gdyż zgasł jej silnik i nie dało się go uruchomić. Szczęściem w nieszczęściu wiatr znosił motorówkę w kierunku półwyspu i eskapada zakończyła się ostatecznie o świcie na hel skiej plaży. (Może motorówką tą był „Strażnik III”?). Inny przebieg miały próby podjęte na kutrach rybackich. Dwa kutry obsadzone przez oficerów, podoficerów i szeregowych Ma rynarki Wojennej wyszły po zapadnięciu zmroku z portu rybac kiego Hel. Posłuchajmy zresztą, co o tym mówi ówczesny kpt. mar. Mieczysław Jacynicz: Plan ucieczki był następujący: aby ominąć normalnie rejony patrolo wane przez niemieckie okręty, mieliśmy płynąć początkowo w stronę Pi ławy, potem zmienić kurs na północ. Godziny oczekiwania nocy wlokły się niemiłosiernie. Zwiększało to podniecenie i nerwy. Ci koledzy, którzy z nami nie płynęli, odradzali jazdę, tłumacząc nam, że to szaleństwo i włażenie śmierci w ramiona. Nic nie wskórali. Było nam wszystko jedno, a może się uda?...
154
Noc zapowiadała się jasna, ale łudziliśmy się, że jakieś chmurki zakryją „łysego”. Na kutrze był komplet. W ciszy wyruszyliśmy po wolność. Mimo zdenerwowania na kutrze panowała idealna zgoda i dyscyplina... Pły nęliśmy zgodnie z planem. Na niebo nie wypełzła żadna, nawet koślawa chmureczka. Gdzieś w okolicy Piławy w momencie zwrotu na północ za uważyliśmy jednostki wojenne. Zbliżały się do nas wyraźnie, a my zro zumieliśmy, że to był ostatni etap ucieczki. I rzeczywiście, bowiem po do płynięciu okazało się, że to Niemcy.
Były to niemieckie poławiacze min „Pelikan” i „Nautilus” (525 ton, 1 działo 105 mm, 2 nkm, 16 węzłów), które właśnie tej nocy przechodziły z Ustki (Stolpmiinde) do Piławy. Około północy, gdy okręty znajdowały się na północny wschód od Helu, już niedaleko od portu docelowego, zauważono po lewej burcie (a więc od strony pełnego morza) dwie ciemne wyniosłości. Pierwszą myślą Niemców było, że to są nieprzyjacielskie okręty podwodne. Na obu okrętach podniesiono alarm i poławiacze min zaczęły zwiększać szybkość. Oddajmy zresztą głos dowódcy „Nautilusa”. Byliśmy jeszcze o tysiąc metrów oddaleni od podejrzanych cieni, gdy mogliśmy już stwierdzić, że nie chodzi o okręt podwodny, tylko o dwaj kutry rybackie. Tu, daleko bardziej na północ od cypla Helu, nocą nie łowi się przecież ryb. Musiało więc być coś innego z obu kutrami. Wobec tego najpierw wystrzeliliśmy rakietę rozpoznawczą. Z drugiej strony żad nej odpowiedzi! Obsługa naszego karabinu maszynowego czekała na rozkaz otworzenia ognia. Ale sytuacja nie była jeszcze jasna. Podeszliśmy więc bliżej. Ale na pokładzie kutra nic nie widać. Wydaje się, jakby ludzie położyli się tam na pokładzie. Teraz byliśmy już tak blisko, że mogliśmy wołać do nich. Usiłuję to zrobić przy pomocy tuby, ale powtórnie brak odpowiedzi. — Stoppen Sie sofort! — (natychmiast stopujcie!) — ryczę do nich po nownie. Kutry uchodzą tak szybko, jak tylko mogą. Widzę teraz jednego czło wieka stojącego za rurą wydmuchową, jak polską czapką oficerską usiłuje przytłumić iskry, które wydobywają się na zewnątrz. Jeśli te chłopaki nie chcą w ogóle niczego słyszeć, to musi wobec tego przemówić karabin maszynowy! Tak-tak-tak-tak! Karabin maszynowy terkoce, białe smugi amunicji świetlnej sypią się za tylnym kutrem. Padają daleko za masztem w fale. Teraz kuter zawraca, a drugi idzie chwilę później jego śladem.
Tak zakończyła się próba przerwania. blokady przez kilkudzie sięciu obrońców Helu. Na kutrze zatrzymanym przez „Nautilusa”
155
znajdowali się kapitanowie mar.: Wierzchowski i Giertowski, pod porucznicy: Leszczyński, Czerwiński, Zaborski (po wojnie na dal w służbie czynnej), Żytowiecki, Anaszkiewicz, Niczko, Jasicki oraz kilkunastu podoficerów i marynarzy. Według źródeł niemieckich — 23 (lub 25) ludzi. Natomiast na kutrze zatrzyma nym przez „Pelikana” znajdowała się starszyzna: kmdr por. Adam Mohuczy (po wojnie kontradmirał) i kmdr por. Stefan de Walden, były dowódca „Wichra”, kapitanowie: Pstruszeński, Chodakowski, Mańkowski, wspomniany już Mieczysław Jacynicz, porucznicy: Szczęsny, Krzywiec, Grabowski, właściciele kutra — Józef Lipski i Szewczyk, i jeszcze kilku lub kilkunastu ludzi. Według kpt. Jacynicza na kutrze tym było razem 18 ludzi, na tomiast cytowane źródło niemieckie podaje liczbę wyższą: 27 lu dzi. Wszyscy oni — obsady obu zatrzymanych kutrów — prze wiezieni zostali do Piławy, gdzie założony został pierwszy obóz jeniecki dla oficerów Marynarki Wojennej. Więcej szczęścia mieli zaokrętowani :ia trzeciej jednostce, ja ka w nocy z 1 na 2 października 1939 roku wyruszyła z portu rybackiego Hel do Szwecji. Był nią ścigacz dozorowy Straży Gra nicznej „Batory”. „Batory” został wybudowany w 1932 roku przez Stocznię Rze czną w Modlinie. Przy wyporności ok. 30 ton posiadał dwa silniki benzolowe o mocy 1100 KM, zapewniające mu szybkość pości gową 25 węzłów, oraz silnik Diesla o mocy 175 KM, pozwalający na osiągnięcie 11 węzłów normalnej szybkości marszowej. Cho ciaż od chwili wybuchu wojny podporządkowany Marynarce Wo jennej, okręcik ten z uwagi na swe słabe uzbrojenie (2 cekaemy) nie brał udziału w działaniach wojennych. Natomiast w obliczu podpisanej kapitulacji Helu grupka wojskowych, marynarzy i członków Straży Granicznej postanowiła podjąć na jego pokła dzie próbę ucieczki do Szwecji. Organizatorem wyprawy na „Batorym” był kierownik referatu radiowego Szefostwa Służby Łączności Komendy Portu Wojenne go Gdynia-Oksywie, kpt. Jerzy Milisiewicz. Wśród chętnych do odbycia rejsu tym ścigaczem znalazło się też pięciu oficerów ma rynarki. Byli to: zaprzyjaźniony z kpt. Milisiewiczem kpt. mar. Konrad Sawicz-Korsak (oficer sygnałowy Dowódcy Floty), kpt. mar. Eligiusz Ceceniowski (dowódca ORP „Czapla”), por. mar.
156
Tadeusz Męczyński (II oficer artyleryjski ORP „Gryf”), por. mar. Alfons Górski (oficer nawig.?) i ppor. mar. Mieczysław Tarczyński (pomocnik oficera sygn. Dowódcy Floty). Marynarską brać repre zentowali: mat Alfred Chęciński, starsi marynarze Władysław Kwiatkowski, Henryk Puli i Antoni Słomiński oraz marynarz-rezerwista Witold Hubert. Ze stałej załogi ścigacza byli: motorzysta okrętu mat (rezerwy?) Roch Kaźmierczak, kapral Straży Granicz nej Jan Gawlik oraz radiotelegrafista Stanisław Lis. Wreszcie doszło dwóch cywilnych pasażerów w postaci urzędników kon traktowych Dowództwa Floty, Kazimierza Sokołowskiego i Sta nisława Nikła. W sumie znalazło się na „Batorym” szesnastu ludzi. Planowanego na godzinę 19.00 terminu opuszczenia Helu nie udało się dotrzymać, gdyż przygotowania do odpłynięcia (m. in. przepompowywanie paliwa z motorówki strażniczej „Mazur”) nieco się przedłużyły i opóźniły o czterdzieści minut wyruszenie w drogę. Było jeszcze jasno, gdy „Batory” wyszedł z portu ry backiego i po opłynięciu cypla obrał kurs 45°, czyli na północny wschód. Scigacz szedł na silnikach benzolowych szybkością marszową 15 węzłów, przy sterze stał kpt. Milisiewicz, który chociaż „lądowiec” posiadał odpowiednie kwalifikacje nawigacyjne, gdyż był zapalonym jachtsmanem i miał dyplom kapitana żeglugi jach towej, a w trakcie swych rejsów niejednokrotnie zachodził do Szwecji i znał nawet nieco szwedzki język. Z oficerów marynarki por. Męczyński miał nadzór w maszynowni, pozostali pełnili służbę obserwacyjną na pokładzie: kpt. Korsak na dziobie, a trzej pozostali po obu burtach i na rufie. Kurs „Batorego” prowadził, mogłoby się zdawać, niemal „w paszczę lwa”, równolegle do Mie rzei Wiślanej, gdzieś poza Briisterort, a więc przez wody, na któ rych w zasadzie powinny znajdować się nieprzyjacielskie okrę ty. Niemcy widocznie jednak uważali, że kurs uciekających będzie prowadził z Helu prosto na północ, na Gotlandię, a może nawet na północny zachód, do Karlskrony lub na Olandię, i zapewne od powiednio do tego rozstawili okręty blokadowe. Po dwóch godzinach marszu przy dość spokojnym morzu, gdy „Batory” miał już za sobą Piławę, kpt. Milisiewicz zmienił kurs na północno-zachodni, na Hoburg (południowy cypel Gotlandii). Paliwa lekkiego było wtedy jeszcze co najmniej na dziesięć godzin
157
marszu, czyli mniej więcej na przebycie odległości dzielącej „Ba torego” od zbawczej wyspy. Noc była dość jasna i w tych warunkach w razie spotkania „Batory” mógł zostać łatwo wykryty, chociaż płynął już wtedy bez świateł rozpoznawczych. Z drugiej strony zachodziła obawa, że dojrzenie świateł cudzego okrętu może nastąpić nie na tyle wcześnie, aby spotkania takiego uniknąć. A jednak obserwatorzy „Batorego” stanęli na wysokości zadania, a może po prostu ucie kinierom dopisał przysłowiowy łut szczęścia, dość że pierwsze światła zauważono z lewej burty z odległości wystarczającej, aby samemu zostać niezauważonym i w porę się uchylić od spotkania. Natychmiast nastąpiła zmiana kursu na 90°, a potem, gdy napot kany okręt się oddalił, „Batory” wykonał zwrot za jego rufą na dawny kurs. W godzinę po pierwszym spotkaniu ponownie — było to w samą północ — zauważono światła, i tym razem dość wcześnie, by je niepostrzeżenie dla przeciwnika wyminąć. Dwa te spotkania urozmaiciły początkową monotonię rejsu, chociaż napięcie nerwowe towarzyszyło uciekinierom przez cały czas. Noc, mimo że księżycowa, okazywała się jednak sprzymie rzeńcem Polaków. Fala się teraz zwiększyła, ale równocześnie i wydłużyła, dzięki czemu mniej dawała się we znaki na małym jak korek podskakującym okręciku. Mijała noc. Do żadnych dalszych spotkań na razie nie doszło. Silniki „Batorego” pracowały miarowo i z każdą godziną ścigacz oddalał się od linii blokadowych o dalsze piętnaście mil i zbli żał do upragnionej Gotlandii. Bez godnych wzmianki wydarzeń przeszły godziny przedświtu. O 8.00 rano motorzysta zameldował, że zapas benzolu wystar czy już tylko na około dwie godziny. Kapitan Milisiewicz dał więc rozkaz uruchomienia silnika spalinowego. Nie okazało się to łatwe ani proste i mat Kaźmierczak musiał się dobrze napra cować, zanim wreszcie diesel zaskoczył. Pogoda się w tym czasie radykalnie pogorszyła. Wiatr wzrósł na sile, wzrosła także fala i zaczęły się tworzyć spienione grzy wacze. Nadchodził sztorm. „Batory” był już w drodze około piętnastu godzin i zdaniem niektórych uczestników rejsu, w czasie tym ścigacz powinien był dojść do celu wyprawy. Ponieważ zaś tak się nie stało, uważali
158
oni, że dotychczasowy kurs był błędny i żądali jego zmiany. W pa nującej burzy me było mowy o wzięciu namiarów dla obliczenia pozycji, dlatego kapitan Milisiewicz nakazał dokonanie sondowa nia. Pomiary wykazały najpierw 19, a po przejściu dwóch mil — 25 metrów, co oznaczało, że „Batory” znajduje się na Ławicy Hoburg, z czego wynikało, że kurs był właściwy, a Gotlandia jest już niedaleko. Przygnębienie malkontentów rychło więc ustą piło miejsca nowej nadziei. Burza wkrótce ustała i gdy widoczność wzrosła, okazało się, że „Batory” jest na trawersie latarni morskiej, stojącej na po łudniowym cyplu wyspy. Po opłynięciu cypla ścigacz poszedł da lej na północ, aby dojść do Visby, na zachodnim wybrzeżu Gotlandii. Przed godziną 3.00 po południu „Batory” znajdował się w pobliżu wysepki Karlo i wtedy raz jeszcze zagroziło uciekinie rom niebezpieczeństwo ze strony patrolującego w tej części Bałty ku niemieckiego okrętu. Była to kanonierka „Grille” o wielkości 3430 ton, uzbrojona w trzy działa 127 mm i rozwijająca szybkość 20 węzłów. Na szczęście dla Polaków, zanim nieprzyjaciel zdo łał się zbliżyć, nadszedł szwedzki torpedowiec „Ragnar”, by eskortować „Batorego”, będącego już na szwedzkich wodach te rytorialnych, do portu. Na polskim ścigaczu kończyło się paliwo i dlatego „Ragnar” poprowadził go do pobliskiego portu Klintehamn, gdzie „Batory” przycumował o godzinie 15.30 po po łudniu. Po zejściu na ląd kapitan Milisiewicz poprosił o połączenie go telefoniczne z posłem polskim w Sztokholmie, jednakże rozmowa ta okazała się bezowocna, gdyż poseł nie wiedział, co może zrobić dla uciekinierów. Wtedy rozpoczęte zostały rozmowy z dowódcą i oficerami szwedzkimi na „Ragnarze”. Choć prowadzone na ogół w przyjaznej atmosferze, przebiegały one nie bez różnych trud ności, związanych ze sprawą internowania. „Batory” był, jak wiadomo, ścigaczem celnym Straży Granicz nej i jako taki nie stanowił własności Marynarki Wojennej, tym czasem sporządzając na życzenie władz szwedzkich listę załogi, kpt. Milisiewicz podał nieopatrznie (i niezgodnie z rzeczywistoś cią), iż właścicielem „Batorego” jest Polish Navy. Stwierdzenie
159
takiego stanu rzeczy pociągnęłoby za sobą nie tylko internowanie ścigacza, ale i wszystkich znajdujących się na nim osób, z których część stanowili strażnicy celni oraz cywile, nie podlegający inter nowaniu. Teraz więc kpt. Milisiewicz musiał „odkręcić” pierwot ne, błędne zresztą sformułowanie. Ostatecznym argumentem było odesłanie szwedzkich rozmówców do Księgi Międzynarodowych Sygnałów Morskich, w której „Batory” — jako jednostka morska wyposażona w radiostację — figurował wraz z wyszczególnieniem jego sygnału rozpoznawczego. Tam też podany był właściciel (armator) — w tym przypadku nie Polska Marynarka Wojenna. Rozmowy w sprawie paliwa na przejście „Batorego” do Visby i ewentualnie dalej, nie dały rezultatu. Szwedzi zaproponowali, że „Batory” może iść na holu, na co Polacy się nie zgadzali, gdyż byłoby to równoznaczne z wyrażeniem zgody na internowanie „Batorego”. Rozmowy wskutek tego przedłużyły się do następne go dnia, a kiedy i wówczas nie dały efektu, okazało się, iż minęły 24 godziny postoju w Klintehamn, przysługujące jednostce strony walczącej na pobyt w neutralnym porcie. Chociaż więc „Batory” nie był okrętem wojennym, podlegającym tym przepisom, został nimi objęty. Kpt. Milisiewicz złożył protest, ale nie na wiele to się zdało i „Batory” opuścił Klintehamn na holu, idąc za torpe dowcem „Ragnar” do Visby. Tam ścigacz został wzięty na slip w celu naprawy uszkodzonej śruby, trzej celnicy i trzej cywile (dołączono do nich rezerwistę Huberta) zwolnieni, a kpt. Milisiewicz i dziewięciu przedstawicie li marynarki rozpoczęli życie internowanych. Do grupy oficerów dołączył ppor. Tadeusz Nowacki z 1 pułku strzelców morskich, który przybył tam już 13 września jako pasażer samolotu RWD-12 ,wysłanego przez płk. Dąbka do Wilna (przez Gotlandię i Rygę), ale internowanego w Visby. Pobyt „Batorego” i jego załogi w Visby trwał równo miesiąc. W dniu 1 listopada 1939 r. polski ścigacz strażniczy został wzięty na hol przez dozorowiec „Snapphanen” i przeprowadzony do Vaxholmu, gdzie kotwiczył wówczas „Dar Pomorza” i trzy polskie okręty podwodne. W ten sposób obóz internowanych marynarzy polskich powiększył się o grupę gotlandzką.
160
14. Kapitulacja Helu i bilans walk W czasie, kiedy „Batory” przedzierał się przez niemieckie linie blokadowe, czyli w nocy z 1 na 2 października 1939, na Półwyspie Helskim trwały jeszcze przygotowania do opuszczenia tego os tatniego polskiego bastionu oporu nad Bałtykiem i w ogóle w ca łej północnej części kraju. Załoga baterii cyplowej i inne oddziały kończyły dzieło niszczenia uzbrojenia i cennego sprzętu. Nad ra nem. zaś rozpoczęły się przygotowania do ostatniej już zbiórki i raportu. Zbiórki te /ostały wyznaczone na jedną do dwóch godzin przed przewidzianym na godz. 11 przybyciem okrętów niemieckich do portu helskiego i jastarneńskiego. Na zbiórkach poszczególni do wódcy przyjęli po raz ostatni przed kapitulacją raporty i poże gnali się ze swymi podwładnymi. Jeden ż kronikarzy obrony He lu zanotował też i przekazał słowa pożegnania wypowiedziane przez dowódcę Rejonu Umocnionego Hel, komandora Steyera, do swych marynarzy: „Bądźcie przygotowani na długą niewolę, pa miętajcie jednak, że Polska to wielka rzecz. Nadejdzie czas, że jeszcze tu wrócicie...” Inny polski świadek przypomniał, jak to na zbiórce w pluto nie nkm-ów w Jastarni odczytano rozkaz pożegnalny Dowódcy Floty, w którym dziękował on za przejawione męstwo oraz wzy wał do zachowania spokoju i dyscypliny. Rozkaz swój admirał Unrug zakończył słowami: „Nadejdzie ta chwila, gdy po ukończo nej wojnie defilować będziecie nie tylko w Warszawie, ale i w Berlinie”. W Jastarni na północno-wschodnim nabrzeżu portu podniosłe przemówienie wygłosił do załóg trałowców dowódca obrony Ja starni, komandor ppor. Zdzisław Boczkowski. Podobnie było w Ju racie i na innych miejscach zbiórki. Około godz. 11 do portu wojennego Hel zbliżył się zespół okrętów niemieckich. Zanim weszły one do portu, nadleciało kilka wodno samolotów, które wodowały przy brzegu plaży w pobliżu portu. Na czele okrętów niemieckich wpłynął okręt-baza kutrów trało wych „Nettelbeck”, za nim „R-18” z proporcem admirała Schmundta, a potem statki transportowe, wiozące pod eskortą innych ku trów trałowych 400 ludzi piechoty morskiej z Nowego Portu.
161
„Na nabrzeżu czeka na niemieckiego admirała wyższy polski oficer marynarki. Jest to komendant Helu, Polak amerykańskiego pochodzenia” — zapisał niemiecki sprawozdawca, przedstawiając w ten sposób niezbyt zgodnie z rzeczywistością zarówno pochodze nie dowódcy Rejonu Umocnionego Hel, komandora Steyera, jak i fakt, jakoby właśnie on miał w imieniu admirała Unruga przyj mować na Helu niemieckiego dowódcę. Zarówno z zachowanych zdjęć, jak i z relacji komandora Steyera zdaje się wynikać, że Schmundta i jego sztab przyjmował komandor Frankowski, po czym zawiózł ich do siedziby admirała Unruga. Opis ich spotkania zawdzięczamy również kapitanowi Wysockie mu, który wraz z komandorem Majewskim (i oczywiście Fran kowskim) wziął w nim udział. Chociaż admirał Unrug przed I wojną światową służył w niemieckiej marynarce, rozmowa odby wała się za pośrednictwem tłumacza, polskiego podporucznika re zerwy z Gdyni. Unrug był od Schmundta o kilka lat starszy za równo wiekiem, jak i datą rozpoczęcia i ukończenia szkoły ma rynarki wojennej, co wyczuwało się w rozmowie, którą polski admirał prowadził w swobodnej pozie, podczas gdy Niemiec roz mawiał w pozycji „zasadniczej” i wydawał się nieco skrępowa ny, ale równocześnie uhonorowany możliwością wzięcia do nie woli swego starszego byłego kolegi. Admirał Unrug, przeciwnie, nie nawiązywał do dalekiej przeszłości, natomiast stwierdził: „Z panem admirałem ostatni raz widziałem się cztery lata temu, podczas wizyty okrętu niemieckiego w Polsce” — przypominając poprzednie spotkanie na tym samym, polskim terenie. Nieco później przybył zawezwany przez admirała Unruga ko mandor Steyer, który w wydanych po wojnie wspomnieniach tak opisał cel wezwania: Dowódca Floty zawezwał dowódcę Rejonu Umocnionego do schronów amunicyjnych, gdzie znajdował się jego sztab, i przedstawił go gronu wyższych oficerów niemieckiej marynarki i wojska z admirałem na czele. — Ja już wyjeżdżam — powiedział — oficerów będą zabierać eszelonami. Pan komandor pozostanie tu, aby zdać wszystkie obiekty, wraz z grupą oficerów-torpedystów, która wskaże dokładne miejsca zagród mi nowych. Ale oni wyjadą jeszcze pod wieczór. Pan najprawdopodobniej jutro. Żegnam — dodał, podając rękę. Komandor odsalutował.
162
Tymczasem również do Jastarni wpłynęły niemieckie okręty wojenne i podobnie jak w rejonie Helu Niemcy poczęli przejmo wać stanowiska artylerii i inne obiekty wojskowe, składnice i ma gazyny. Równocześnie formowały się kolumny obrońców półwys pu, teraz już jeńców, by wejść na pokłady statków, które miały ich przetransportować do Pucka, Gdyni i Gdańska, a stamtąd już koleją do obozów jenieckich. Na Helu o godzinie 17 admirał Unrug pożegnał się z korpusem oficerskim i wyraził szczególne podziękowanie bohaterskiemu dowódcy baterii „cyplowej”, kapitanowi mar. Zbigniewowi Przy byszewskiemu, za wspaniałą postawę jej obsady i uzyskane suk cesy w walce z przeważającymi siłami nieprzyjacielskimi w po staci dwóch niemieckich pancerników. Ostatnie pożegnanie polskiego admirała z oficerami przedstawił także cytowany już niemiecki sprawozdawca: Poniżej, na nabrzeżu zebrali się polscy oficerowie. Mogło ich być kil kuset *. Polski kontradmirał Unrug idzie wzdłuż ich frontu. Była to proś ba, jaką miał przy poddaniu, a której wypełnienie zostało mu wielkodusz nie i f a i r zapewnione przez niemieckich parlamentariuszy. Przeszedł przed ich frontem, nie odwracając się i potem wszedł na pokład niemieckiego statku.
Później polscy oficerowie marynarki przewiezieni zostali na statek szpitalny „Wilhelm Gustloff”, gdzie przenocowano ich przed dalszą podróżą. Tam powszechne zainteresowanie wzbudził wśród Niemców ranny (z ręką na temblaku) dowódca baterii „cyp lowej”. Wszyscy o niego pytali, ale kpt. Przybyszewski, chociaż znał język niemiecki, nie chciał z Niemcami rozmawiać. Pomimo tego odnosili się doń z wielkim szacunkiem. Podczas gdy ogromna większość jeńców polskich została już odtransportowana z półwyspu na drugą stronę Zatoki, skąd wy słano ich do oflagów i stalagów, niektórzy oficerowie musieli do pełnić obowiązku zdania obiektów wojskowych nieprzyjacielowi. Oprócz komandora Steyera (od którego Niemcy daremnie starali się dowiedzieć, gdzie stoi nie istniejąca w rzeczywistości potężna bateria dział 320 mm, której przypisywali zwycięskie pojedynki z ich pancernikami), podobne zadanie miał do wykonania w rejo nie Jastarni kmdr ppor. Boczkowski. * Gruba przesada, było ich kilkudziesięciu.
163
Gdy któryś z młodszych oficerów z pułku Klemma, zajmujące go Jastarnię, zwrócił ostro uwagę na zniszczenia dokonane przez Polaków w porcie przed kapitulacją, otrzymał od niemieckiego sztabowca odpowiedź: „To jest ich Scapa Flow” — nawiązującą do samozatopienia w 1919 r. niemieckiej floty w brytyjskiej bazie. Nie było to bynajmniej fortunne porównanie, gdyż zniszczenie floty niemieckiej w Scapa Flow nastąpiło w zupełnie odmiennych okolicznościach i było w dużej mierze aktem politycznym, ale sama ta wypowiedź sankcjonowała zniszczenia dokonane w Jas tarni. Toteż gdy po^em, podczas objazdu stanowisk w rejonie Jastarni, zapytywano komandora Boczkowskiego o inne zniszcze nia, dział i sprzętu, odpowiedź brzmiała podobnie. „Tak jak w Scapa Flow”. Wkrótce potem komandor Boczkowski, podobnie jak komandor Steyer i kilku innych specjalistów, którzy pozostali na razie na półwyspie, również zostali skierowani do oflagów. Nastała niewola, podczas której rychło skończyła się uprzejmość i kurtuazja oka zywana początkowo obrońcom Wybrzeża w uznaniu ich mężnej postawy bojowej. Wiadomość o kapitulacji Helu podał komunikat wojenny Ober kommando der Wehrmacht z dnia 2 października donosząc, co następuje: Ostatni punkt oporu polskiego, umocniony półwysep Hel, poddał się wczoraj bezwarunkowo, zanim przygotowany wspólnie przez wojsko i ma rynarkę wojenną atak został przeprowadzony. Załoga licząca 52 oficerów w tym polski dowódca floty, kontradmirał Unrug, i 4000 ludzi złożyła dziś przed południem broń.
Liczba obrońców Helu jest oczywiście przesadzona, komandor Rugę doliczył się ich nawet 4600. Płk Klemm, zapytany przez kamandora Steyera, który z ramienia kontradmirała Unruga zda wał w ręce niemieckie Hel, skąd się w komunikacie niemieckim wzięło owych 4000 ludzi, nie znalazł żadnej odpowiedzi i wskazał tylko ręką na grupy cywilnej ludności. W rzeczywistości kapitulowało około 3000 ludzi załogi z 52 ofice rami * z kontradmirałem Unrugiem, komandorami Frankowskim, Majewskim i Steyerem. Nieliczna ta garstka ludzi prowadziła * Nie licząc około 50 ludzi, którzy na kutrach i dostali się do niewoli na morzu.
164
próbowali
przedrzeć
się
do
Szwecji
najdłużej walkę, bo przez cały blisko pięciotygodniowy okres trwania kampanii, przeciwko przeważającym nieprzyjacielskim siłom lądowym, morskim i powietrznym, przeciwko atakującej od strony lądu dywizji piechoty, licznym eskadrom bombowców i wodnosamolotów oraz przeciwko dużej flocie z obu potężnymi pancernikami na czele! Straty załogi Helu w ludziach wyniosły 212 zabitych i rannych. W czasie walk zostały zatopione dwa większe polskie okręty „Gryf” i „Wicher” oraz kilka mniejszych. Kilka lekkich polskich jednostek wojennych przetrwało aż do kapitulacji; zostały zato pione przez własne załogi, by nie wpadły w ręce wroga. Na leżały do nich stare torpedowce „Kujawiak” i „Podhalanin”, które — pozbawione uzbrojenia —• stały zakotwiczone między Kuźnicą i Jastarnią i służyć miały jako zbiorniki ropy. Były one jakoś bez skutku bombardowane przez nieprzyjacielskie lotnictwo. W porcie helskim znajdowała się mało uszkodzona kanonierka „Komendant Piłsudski” oraz poławiacze min „Żuraw”, „Czajka” i „Rybitwa”. Ponadto w Pucku wpadł w ręce niemieckie okręt-cel dla lotnictwa, dawny torpedowiec „Ślązak”. Straty niemieckie w wyniku kampanii wrześniowej były także poważne. Wynosiły one: trałowiec ,,M-85” (i zatopiony wskutek kolizji torpedowiec „Tiger”) oraz liczne lżej lub ciężej uszkodzone i trafione jednostki, w tym pancernik „Schleswig-Holstein”, 2 kontrtorpedowce i jednostki mniejsze. Ponadto strącono na wy brzeżu 52 samoloty, z czego 36 nad Helem. Naloty na Hel przeprowadzały początkowo bombowce nurku jące typu „Ju-87” ze słynnej eskadry walczącej swego czasu w Hiszpanii — „Kondor”, później bombowce typu Heinkel a oprócz nich wodnosamoloty. W atakach pierwszych dni brało udział do 30 samolotów równocześnie, później atakowało mniej samolotów, jednak nie opuszczano niemal żadnego dnia. Dowo dzona przez kapitana mar. Mariana Wojcieszka artyleria przeciw lotnicza Helu, po ciężkich pierwszych trzech dniach, nabrała du żej wprawy i dość skutecznie dawała sobie z Niemcami radę, tak że w ciągu następnych dni bombardowania lotnicze były dużo mniej groźne i przynosiły także znacznie mniejsze szkody i straty niż ostrzeliwanie artyleryjskie. Najskuteczniej zwalczała samolo ty bateria półstała Boforsa 40 mm z II MDAP posiadająca na
165
swym koncie 13 zestrzelonych maszyn i kilka trafionych. W tej baterii, w obsłudze działa przeciwlotniczego, walczył i ofiarną walkę uwieńczył piękną śmiercią Kaszub, marynarz Leon Bizewski, który umierał ze słowami: — A jednak krew za Polskę przelałem! * * Pamięć o bohaterskim obrońcy Wybrzeża znalazła wyraz imienia starszego marynarza Leona Bizewskiego szkole w Gnieżdżewie pow. pucki, miejscu urodzenia patrona.
w nadaniu wybudowanej
IV. Działalność marynarki w głębi kraju
1. Ewakuacja Kierownictwa Marynarki Wojennej
J
ak wiadomo, dowódcą Marynarki Wojennej R. P. był zwierzchnik jej naczelnych władz, noszących pierwotnie na zwę: Sekcja Marynarki Wojennej, potem Departament dla Spraw Morskich, wreszcie zaś Kierownictwo Marynarki Wojennej. Na czele Kierownictwa Marynarki Wojennej (KMW) stał od 1925 roku kontradmirał (początkowo jeszcze w stopniu komandora) Jerzy Swirski. Szefowi KMW podlegały następujące instytucje i organa dowodzenia: Kierownictwo Marynarki Wojennej ze sztabem i służ bami, Główna Składnica Marynarki Wojennej, Komisja Nadzoru Budowy Nowych Okrętów, Dowództwo Floty, Dowództwo Flotylii Rzecznej, Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej. Z powyższego wynika, że nasza flota wojenna, której działalność w pierwszej fazie wojny z Niemcami została obszernie omówiona w poprzednim rozdziale, stanowiła tylko jeden z członów składo wych, choć niewątpliwie najważniejszy, Polskiej Marynarki Wo jennej. Siedziby pozostałych instytucji i ogniw dowodzenia mieś ciły się w głębi kraju: KMW w Warszawie, Głównej Składnicy — w Modlinie, Dowództwa Flotylii Rzecznej — w Pińsku, a SPMW
167
— w Bydgoszczy. Komisja Nadzoru Budowy Nowych Okrętów urzędowała w zasadzie za granicą, w zależności od tego, wT jakim kraju okręty te były budowane, przeważnie jednak we Francji. Kontradmirał Swirski jako szef KMW „w imieniu Ministra Spraw' Wojskowych dowodził Marynarką Wojenną, odpowiadał za jej wyszkolenie i gotowość bojową, dysponował zasobami ludzki mi i materiałowymi, przy współpracy ze Sztabem Głównym administrował budżetem, przedstawiał władzom przełożonym pla ny rozwoju i organizacji Marynarki Wojennej i kierował ich rea lizacją poprzez wymienione wyżej instytucje i organa, dowodzenia swej broni”. Jak wspomniano, Kierownictwo Marynarki Wojennej składało się ze sztabu i służb. Szefem sztabu był komandor Karol Korytowski, a podlegali mu szefowie następujących wydziałów: ogól nego, organizacyjno-mobilizacyjnego, personalnego, planowania i sygnałowego. Szefowi służb, kontradmirałowi inż. Xaweremu Czernickiemu, podlegali szefowie służby technicznej, artylerii i uzbrojenia, broni podwodnej, intendentury, łączności, sanitarnej i budownictwa. Do służb zaliczano również lotnictwo morskie, biu ro hydrograficzne i referat radcy prawnego. Z uwagi na to, że dowódca floty inspekcyjnie podlegał w czasie pokoju inspektorowi armii w Toruniu, zaś dowódca flotylii piń skiej inspektorowi armii ,,Polesie”, a na wypadek wojny dowódca floty miał bezpośrednio podlegać Naczelnemu Wodzowi, dowódca zaś flotylii rzecznej dowódcy armii „Polesie”, admirał Swirski dążył do tego, aby przy sztabie Naczelnego Wodza został utwo rzony mały sztab morski, którego szefem zostałby dotychczasowy szef KMW. Projekt ten nie został jednak zaakceptowany i przy sztabie marszałka Rydza-Smigłego zostało jedynie utworzone sta nowisko oficera łącznikowego marynarki, którym został kmdr ppor. Józef Boreyko. W zaistniałym stanie rzeczy Swirski przestał z chwilą wybu chu wojny dowodzić zarówno flotą (choć adm. Unrug nadal uwa żał go za swego przełożonego i konsultował z nim drogą radiową różne zagadnienia), jak flotyllą pińską, a także utworzoną; krótko przed wojną flotyllą wiślaną. Szybki postęp ofensywy niemieckiej i opuszczanie stolicy przez rożne organa władzy centralnej sprawiły, że i admirał Swirski
168
podjął decyzję ewakuacji Kierownictwa Marynarki Wojennej z Warszawy do Pińska. Opuszczenie gmachu KMW i przygoto wania do wyjazdu nastąpiły w tak dużym pośpiechu, że nie zdo łano wykonać rozkazu zniszczenia akt. Wielkie masy papieru zo stały wprawdzie wrzucone do pieca, a te, które się już nie zmie ściły, podpalono, jednakże sterty dokumentów tylko częściowo się opaliły i nie uległy zniszczeniu. Pośpiech w opuszczaniu gmachu KMW okazał się niepotrzebny, gdyż pociąg ewakuacyjny stojący na jednej z bocznic Dworca Wschodniego opuścił Warszawę dopiero następnego dnia, a właś ciwie już w nocy z 6 na 7 września. Komendantem pociągu ewa kuacyjnego KMW został kontradmirał Czernicki, podczas gdy sam szef KMW wraz z kilku osobami odjechał do Pińska samochodem. W opuszczonym gmachu przy ulicy Żwirki i Wigury pozostał tylko kapitan łączności Alfred Popowicz z kilku radiotelegrafista mi, dzięki czemu mógł za pomocą szyfru okrętowego utrzymać połączenie zarówno z Dowództwem Floty na Helu, jak i z Pińskiem oraz z oficerem łącznikowym Marynarki przy sztabie Naczelnego Wodza. Kapitan Popowicz i jego ludzie utrzymywali łączność Warszawy z Helem także i wtedy, gdy najwyższe władze państwo we i wojskowe opuściły kraj przechodząc do Rumunii i gdy prze stała istnieć flotylla pińska. Utrzymywano natomiast aż do dnia kapitulacji Warszawy łączność z Grupą Operacyjną gen. Kleeber ga, w którego sztabie znalazł się ppor. mar. Tadeusz Kawalec, oficer szyfrowy flotylli pińskiej. Powróćmy jednak do podróży Kierownictwa Marynarki Wo jennej z Warszawy do Pińska. Wspomniany pociąg ewakuacyjny składał się z kilku mieszanych wagonów klasy I i II, kilku wa gonów klasy III oraz kilku platform, na które załadowano służbo we samochody, skrzynie z tajnymi aktami, broń maszynową i ręcz ną, granaty i amunicję, konserwy żywnościowe. W wagonach I i II klasy rozlokowali się oficerowie i cywilni urzędnicy kontraktowi, w pozostałych wagonach krytych i otwartych — oddział sztabowy marynarzy, sprawujący dotąd obsługę gmachu KMW, teraz zaś przeznaczony do ochrony pociągu. Gdyby podróż odbywała się w normalnych warunkach, pociąg ewakuacyjny winien około południa 7 września, a w każdym bądź razie jeszcze tegoż dnia, jako pociąg idący poza rozkładem, przy
169
być do celu podróży. W ówczesnej wrześniowej rzeczywistości wojennej nie można było jednak marzyć o normalnych warunkach komunikacyjnych. Częste naloty bombowe, coraz bezkarniejsze w miarę trwania działań niszczenie dworców kolejowych, bom bardowanie pociągów, konieczność częstej naprawy torów i usu wania płonących na nich wagonów, priorytet idących na zachód transportów wojskowych — wszystko to sprawiło, że podróż trwa ła bardzo długo i że pociąg ewakuacyjny KMW po wielu przy musowych postojach, ciągle narażony na zbombardowanie, które go jednak dotąd szczęśliwie uniknął, przybył do Pińska dopiero nad ranem trzeciego dnia podróży. Admirał Swirski i towarzyszące mu osoby przebyli samochoda mi trasę z Warszawy do Pińska w znacznie krótszym czasie i kie dy pociąg ewakuacyjny dotarł do celu podróży, wszystko było już gotowe na przyjęcie przybyłych. Zostali oni rozmieszczeni po pry watnych kwaterach, natomiast sztab i służby KMW rozlokowały się w Dowództwie Flotylli. Pociąg ewakuacyjny KMW został jed nak zatrzymany w pogotowiu na ślepych torach dworca kolejo wego w Pińsku. Najbliższa przyszłość okazała, że było to bardzo przezorne za rządzenie i że wobec stale pogarszającej się sytuacji wojennej Kierownictwo Marynarki Wojennej nie zagrzeje długo miejsca w swej nowej siedzibie. Oficerowie nie zdążyli nawet na dobre urządzić się i przystąpić do' pracy, kiedy w dniu 12 września admirał Swirski zarządził niezwłoczne opuszczenie Pińska. Ca łość KMW została przy tym podzielona na dwie części. Sam adm. Swirski ze swym szefem sztabu i niewielką grupką oficerów (z rodzinami) postanowił dołączyć do sztabu Naczelnego Wodza we Włodzimierzu, a jak się niebawem okazało — w Kołomyi. Jak uprzednio, tak i teraz podróż tej grupy odbywała się samocho dami. Reszta KMW z kontradmirałem Czernickim na czele opuś ciła Pińsk pociągiem ewakuacyjnym. Również i on skierował się na południe, w kierunku granicy rumuńskiej. Tym razem podróż odbywała się w nieco lepszych warunkach niż na trasie zwłaszcza z Warszawy do Brześcia, bowiem linia kolejowa z Łunińca przez Sarny i Równe nie stanowiła dotąd dla niemieckiego lotnictwa obiektu równie godnego zainteresowania, co połączenia w Polsce centralnej. W ciągu tegoż dnia pociąg
170
przebył do Brodów, gdzie zatrzymał się na nieco dłuższy postój. Oficerowie rozlokowali się w prywatnych kwaterach, adm. Czer nicki zaś udał się do Dubna, przez które zresztą pociąg ewakua cyjny dopiero co przejechał, aby dalszą ewakuację uzgodnić z przebywającym w Dubnie wiceministrem gen. Litwinowiczem. Po swym powrocie do Brodów zwołał w miejscowej szkole odpra wę KMW, aby zawiadomić oficerów o wynikach swej podróży, aktualnej sytuacji wojennej i dalszych losach KMW. W tym właś nie czasie nastąpił nalot hitlerowskiego lotnictwa na miasto, które zostało silnie zbombardowane. Szczęśliwie szkoła — miejsce spot kania kilkudziesięciu oficerów — nie została trafiona. Jak oświadczył na odprawie adm. Czernicki, pociąg ewakuacyj ny będzie musiał wyruszyć w kierunku, z którego przybył, tzn. na północ, aby dotrzeć do granicy litewskiej. Słabo rozbudowana sieć kolejowa w południowo-wschodniej części kraju jest bowiem zatłoczona pociągami, które wobec podjęcia przez niemieckie lot nictwo intensywnych nalotów w tym rejonie, są narażone na po ważne niebezpieczeństwo. W tym stanie rzeczy granicę rumuńską przekroczy w razie potrzeby tylko grupa samochodowa adm. Swirskiego, co też później nastąpiło. Nad ranem 14 września pociąg ewakuacyjny opuścił Brody i udał się w kierunku na Dubno i Równe. Podróż odbywała się wolno, z wielogodzinnymi postojami, gdyż od czasu do czasu po jawiały się niemieckie samoloty. Na szczęście obyło się bez bom bardowań, samoloty bowiem przeprowadzały rozpoznania i co naj wyżej ostrzeliwały pociąg z karabinów maszynowych. Pomyślność dopisywała jednak ewakuowanym i żadnych strat w ludziach nie było. Postoje wykorzystywano na próby zaaprowizowania się, niestety z nie najlepszym rezultatem. Szczególnie dawał się odczuć brak chleba, którego w odwiedzanych wioskach również nie moż na było nabyć. W dniu 15 września pociąg, który — wobec bombardowania torów — zamiast na północ, na Sarny i Łuniaiec, został skiero wany z Równego na zachód, na Łuck, musiał się zatrzymać w Klewaniu. Dalsza droga na Łuck okazała się również w danej chwili niemożliwa. Zapadła więc decyzja wprowadzenia pociągu na bocz ny tor, biegnący przez las.
171
O dalszych losach pociągu ewakuacyjnego KM W niech opowie jeden z jego pasażerów, kmdr ppor. Jan Bartlewicz: Rzeczywiście torowisko było wąskie do tego stopnia, że zwisające gałęzie dotykały dachów wagonów. Pociąg zostawiono na tym torze i... zabrano lokomotywę, pilnie potrzebną gdzie indziej. Noc upłynęła spokojnie. Na drugi dzień admirał Czernicki polecił wszyst kim bez wyjątku opuścić pociąg i schronić się do lasu. Nie miał zaufania do tego „bezpiecznego” miejsca. Niedługo trzeba było czekać, aby się prze konać, jak dalece miał słuszność. Był to jeden z tych słonecznych wrześ niowych poranków, w które widoczność była niemal idealna. Już koło go dziny 10.00 samoloty niemieckie znalazły i zbombardowały pociąg, a potem lotnicy zaczęli „polować” na nas, zasypując las pociskami z karabinów maszynowych i działek. Sytuacja była koszmarna. Każdy z nas wybrał sobie co grubszą sosnę i „tańczył” dokoła niej, zależnie od tego, z której strony nadlatywał samolot. A przecież wśród naszych rodzin były matki z dziećmi, osłaniające je własnym ciałem, przyciskając do drzewa. Sosny okazały się dobrymi tarczami. Ofiar nie było. Nalot trwał przeszło godzinę. Gdy zaczął zapadać zmierzch, admirał pozwolił kilku ochotnikom zbadać stan pociągu. Trafiony on został pięcioma bombami, z których żadna nie wybuchła. Nie wiem, jakie miały zapalniki, rzucone jednak były z tak małej wysokości, że leciały prawie poziomo i każda z nich przebiła po pięć przedziałów w wagonach, a niewypały utkwiły dopiero w podłogach. Pociąg był w okropnym stanie, bez szyb, ściany przedziałów, potrzaskane, pełno szkła, odłamków drewna i resztek wyściełanych siedzeń. Admirał zabronił wchodzić do wagonów, dopóki niewypały bomb nie zostaną usunięte przez zgłaszających się do tej niebezpiecznej pracy ochotników. Zgłosili się: kpt. mar. Eugeniusz Jóźwikiewicz i por. mar. Konrad Siekierski. Ja, jako „inwalida” *, świeciłem im latarką elektryczną. W ciasnym przejściu między ławkami przedziału nie mogło pracować przy tym więcej osób. Wydobywanie niewypałów trwało kilka godzin. Trudno opisać odwagę, poświęcenie i wysiłek obu wymienionych oficerów. Szczególnie jedna bomba, która utkwiła pod kaloryferem pod ławką, była trudna do usunięcia. Obaj oficerowie, leżąc na podłodze w nieprawdopo dobnie niewygodnych pozycjach, wyszarpywali rękami bomby, podważając je samochodowymi narzędziami. W bladym kręgu światła mojej latarki ich twarze ociekające potem, o wyrazie najwyższego natężenia sił i nerwów, wyglądały jak „zbliżenie” w jakimś mrożącym w żyłach krew wojennym filmie. Druga ekipa ochotników przyjmowała wyjęte niewypały i składała je w rowie. Przy bombach postawiono posterunek. Dopiero wtedy admirał kazał zawiadomić „koczujących” w lesie, że mogą powrócić z dziećmi na nocleg do pociągu. Spaliśmy na pokrytych potłuczonym szkłem podłogach wagonów. Noc była już prawie mroźna. * Autór relacji był rekonwalescentem po operacji.
172
Ponieważ pociąg był pozbawiony lokomotywy, admirał Czer nicki postanowił skierować całą podległą mu grupę ludzi do Kostopola. Pierwszym etapem podróży było przedostanie się różnymi środkami lokomocji (samochodami, chłopskimi podwodami i pie szo) do położonego o kilka kilometrów miasteczka Derażne. Tam podróżni zostali ulokowani w budynku miejscowej szkoły i tam też dotarła do nich tegoż dnia, a było to 17 września, wiadomość o ruchu wojsk radzieckich. Kłopoty z zaaprowizowaniem około 160-osobowej grupy ewakuowanych oficerów, marynarzy i osób cywilnych, a także nieprzyjazne zachowanie włóczącej się w oko licy bandy rabunkowej, usiłującej wykorzystać krytyczny okres przejściowy do własnych celów, kazały admirałowi Czernickiemu zwrócić się o pomoc do władz radzieckich, które usadowiły się w Kostopolu. Było to w trzeciej dekadzie września, przy czym poszczególne relacje uczestników wydarzeń różnią się w sprecy zowaniu dokładnej daty. Przybycie oddziału radzieckiej kawalerii rozładowało napiętą sytuację. Po rejestracji oficerów i urzędników KMW kilkunasto osobowa grupa z admirałem Czernickim i najstarszymi oficerami na czele udała się do Równego. Pozostali opuścili na własną rękę Derażne i w znacznej części zdołali się później, głównie przez kraje bałtyckie i skandynawskie, przedostać do Wielkiej Brytanii. Niektórzy powrócili w głąb kraju, gdzie później wzięli udział w pracy konspiracyjnej *.
2. Oddział Wydzielony „Wisła” w akcji Pierwszym oddziałem Marynarki Wojennej w głębi kraju, który wszedł w kontakt bojowy z Niemcami, był utworzony z flotylli rzecznej w Pińsku Oddział Wydzielony „Wisła”. Jego krótkotrwa łe zresztą istnienie i działalność bojowa w pewnym sensie były nawiązaniem do historii pierwszej flotylli wiślanej, która była zalążkiem Marynarki Wojennej R. P., i dlatego wydaje się nie od rzeczy krótkie przypomnienie jej dziejów. * Np. kmdr ppor. Antoni Gniewecki stanął pod na czele organizacji „Alfa”, skupiającej oficerów i Handlowej, działaczy morskich i żeglarzy.
pseudonimem Marynarki
„Witold” Wojennej
173
Flotylla wiślana z główną bazą w Modlinie i drugim portem wojennym w Toruniu powstała z końcem grudnia 1918 roku, a więc zaledwie w kilka tygodni po powołaniu do życia Sekcji Marynarki Wojennej. Po kilku miesiącach organizacji, na wiosnę 1919 roku w jej skład wchodziły trzy duże statki opancerzone, 5 małych statków uzbrojonych oraz 4 łodzie motorowe. Latem tego roku, a także na wiosnę następnego część statków skierowano do Pińska. Zarówno te, jak i pozostałe jednostki wzięły potem na krótko udział w działaniach toczącej się wojny. W grudniu 1920 roku weszły do służby cztery zbudowane na polskie zamówienie w Gdańsku monitory rzeczne: „Warszawa” „Horodyszcze”, „Pińsk” i „Mozyrz” (przezwany potem „Toruń”) i one utworzyły rdzeń flotylli wiślanej i pińskiej. Przez kilka jednak lat większość sił rzecznych stacjonowała na Wiśle. Dowództwo flotylli wiślanej ulokowało się w Toruniu, a w tam tejszym porcie bazował dywizjon monitorów („Pińsk” i „Horo dyszcze”), dwa uzbrojone statki i dwie grupy uzbrojonych moto rówek. Komendzie Portu Wojennego Toruń podlegały: Składy Techniczne, Składy Broni i Amunicji oraz Warsztaty Pusznikarsko-Rusznikarskie, jak również Stała Stacja Radiotelegraficzna i Szkoła Radiotelegraficzna Morska. Komendzie Portu Wojennego Modlin podlegały: Oddział Wartowniczy, Centralne Warsztaty Marynarki Wojennej i Centralne Składy Broni i Amunicji oraz Zbrojownia Marynarki Wojennej, jak również Kierownictwo Ro bót Nurkowych. W miarę upływu czasu i postępującej organizacji floty wojen nej z jednej strony, a rozwoju flotylli pińskiej z drugiej, malało znaczenie flotylli wiślanej i w 1926 roku uległa ona likwidacji. Marynarka Wojenna zatrzymała tylko swą bazę w Modlinie, ale i tam Centralne Warsztaty Marynarki Wojennej zostały z czasem przekształcone w państwowe, ale cywilne przedsiębiorstwo o naz wie Stocznia Rzeczna w Modlinie. O tym, jak niesłuszne i niepotrzebne było rozbudowywanie kosztem zlikwidowanej flotylli wiślanej — flotylli pińskiej, mo gliśmy się najlepiej przekonać we wrześniu 1939 roku. Częściową rewizją błędnej polityki było wydzielenie wczesną wiosną tegoż roku części sił flotylli pińskiej i skierowanie ich na Wisłę. Utwo rzony wówczas Oddział Wydzielony rzeki „Wisły” zachował
174
dotychczasową podległość macierzystą dowódcy Flotylli Rzecznej w Pińsku, ale pod względem taktyczno-operacyjnym został pod porządkowany dowódcy Armii „Pomorze”. Nowo utworzona formacja, zwana też popularnie — w nawią zaniu do dawnej tradycji — flotyllą wiślaną, bazowała w Brdy ujściu i składała się z kilkunastu jednostek rzecznych. Ich trzon stanowił ciężki kuter uzbrojony „Nieuchwytny” (dowódca por. mar. Olgierd Koreywo) i grupa kutrów uzbrojonych (por. mar. Janusz Marciniewski, a od 27 czerwca p. o. dowódcy bosman Michał Gostomski). Składała się ona z trzech kutrów uzbrojonych („KU-4”, „KU-5”, „KU-6”), dwóch kutrów meldunkowych („KM-12” i „KM-13”) oraz ścigacza rzecznego („KU-30”). Ponadto w skład flotylli wchodził statek sztabowy — uzbrojony holownik „Hetman Żółkiewski”, trzy krypy (mieszkalna, paliwowa i towa rowa) oraz ślizgacz do celów meldunkowych i komunikacyjnych. Dowódcą całości został mianowany komandor ppor. Roman Kanafoyski, otrzymując zadanie obrony przeciwlotniczej mostów i prze praw na Wiśle od Tczewa do Modlina. Nietrudno od razu zauważyć, że z uwagi na szczupłość środ ków zadanie to było wprost niewykonalne. Tylko ciężki kuter uzbrojony „Nieuchwytny” i ścigacz rzeczny „KU-30” były jed nostkami nowoczesnymi i tylko pierwszy z nich posiadał działko przeciwlotnicze 40 mm oraz działko 37 mm. Ponadto dwa kutry bojowe miały po jednym działku tegoż kalibru 37 mm, resztę zaś uzbrojenia tych i innych jednostek stanowiły ciężkie i naj cięższe karabiny maszynowe. W sumie uzbrojonych okręcików by ło zaledwie osiem, a miały przecież działać na całej długości Wisły poniżej Modlina. Pierwszy dzień wojny minął w Oddziale Wydzielonym „Wisła” bez ważniejszych wydarzeń. Swój chrzest bojowy flotylla prze szła „dopiero” nazajutrz, 2 września. Polskie kutry zajmowały sta nowiska koło Fordonku w Brdyujściu, gdy nadleciało 5 hitlerow skich bombowców, początkowo uznanych za własne samoloty. Do piero bomby spadające na śluzę w Kanale Bydgoskim i na most w Fordonie uświadomiły polskim marynarzom dosadnie, z kim mają do czynienia. Riposta była natychmiastowa i skuteczna, gdyż ofiarą ognia całej flotylli padł jeden z nieprzyjacielskich bom bowców. Niemieckie samoloty próbowały wziąć odwet i ostrzelały
175
polskie kutry z pokładowej broni maszynowej, ale nie udało im się uzyskać bezpośrednich trafień i nie spowodowały żadnych strat w ludziach. W niedzielę 3 września rano flotylla otrzymała rozkaz ewaku acji resztek rozbitego starogardzkiego pułku szwoleżerów. Kutry wyszły więc w dół Wisły, aby zorganizować przeprawę pod wsią Strzelce. Jeden z uczestników tej akcji, starszy bosman Czesław Sosnowski, podówczas zastępca dowódcy „KU-30” w stopniu bos manmata, tak wspomina wydarzenia owego przedpołudnia: W rejonie wspomnianej wsi dostajemy się pod silny ostrzał broni ma szynowej piechoty i czołgów z lewego brzegu rzeki. Odpowiadamy całą siłą środków ogniowych, którymi dysponujemy. Na rzece pełno płynących. Na naszych oczach toną ludzie i konie. Nad latują samoloty nieprzyjacielskie. Cały ładunek bomb wyrzucają na prze prawę. Cztery nasze motorówki wyławiają żołnierzy z rzeki, pozostałe trzy ostrzeliwują się, podchodzą do lewego brzegu. Przyjmujemy około 20 szwo leżerów i wycofujemy się na drugi brzeg. Robimy jeszcze jeden kurs i z za branymi ludźmi wycofujemy się w górę rzeki. Niemcy dopadają lewego brzegu Wisły i otwierają za nami ogień. Na pokładzie motorówki ginie trzech szwoleżerów, czwarty ranny w brzuch kona po pół godzinie. Znów nadlatują bombowce. „Całą naprzód”, zygzakiem staramy się uniknąć bezpośrednich trafień. Szczęście nam dopisuje.
W południe flotylla wróciła do Brdyujścia i tam otrzymała no wy rozkaz: ponownie wyruszyć w dół Wisły, tym razem aż pod Swiecie, aby tam zorganizować przeprawę rozbitych i wycofują cych się oddziałów 9. i 27. dywizji piechoty. Po uzupełnieniu pa liwa wyruszyły tam ciężki kuter „Nieuchwytny”, ścigacz „KU-30” oraz dwa kutry uzbrojone. Po minięciu Fordonu okręty otrzymały wiadomość, prawdopodobnie od wycofujących się żołnierzy, że Swiecie jest już zajęte przez nieprzyjaciela, wobec czego zawró ciły do swej bazy w Brdyujściu. Wiadomość o zajęciu Świecia przez Niemców była nieprawdziwa i stała się przyczyną nieudzielenia przez flotyllę pomocy prze prawiającym się w tym rejonie oddziałom. Czy wina za to wyda rzenie. uważane obecnie za jeden z poważniejszych błędów po pełnionych przy odwrocie armii generała Bortnowskiego, obciąża dowódcę kutrów wysłanych pod Swiecie — trudno dziś niezbicie ustalić wobec szczupłości i niedokładności posiadanych na ten temat informacji. Zapewne wiadomość o rzekomym zajęciu Swie-
176
cia przez Niemców należało sprawdzić i nieuczynienie tego w ja kimś stopniu obciąża dowódcę owej niepełnej przecież flotylli; z drugiej jednak strony trudno go całkowicie potępić za to, iż nie chciał iść ze swymi okrętami prosto w paszczę nieprzyjaciela — tak jak na to wskazywały uzyskane informacje *. W nocy z 3 na 4 września okręty zostały przebazowane do To runia, gdzie wzięły udział w obronie przeciwlotniczej tamtejszych mostów na rzece. Odwrót Armii „Pomorze” trwał jednak dalej i po południu 6 września flotylla została skierowana do Włocławka. Na Wiśle panowały w tym rejonie już coraz większe trudności nawigacyjne wobec bardzo wówczas niskich stanów wody; jak widać, także dla polskich marynarzy walczących na śródlądziu przyroda nie była w tym feralnym czasie łaskawa. Wskutek zaistniałych kłopotów nawigacyjnych, zwłaszcza zaś bardzo wolnego i ostrożnego posu wania się naprzód, aby po zmierzchu nie wejść na którąś z piasz czystych łach, przejście do Włocławka przeciągnęło się do rana następnego dnia. Pobyt flotylli we Włocławku, gdzie okręty zostały użyte do obrony mostów, nie trwał długo. Front szybko zbliżył się do tego miasta i zaistniała konieczność opuszczenia Włocławka. Pod wie czór 8 września flotylla została podporządkowana dowódcy 27. dy wizji piechoty i otrzymała rozkazy patrolowania na odcinku od Włocławka do Modlina, gdyż zachodziła obawa, że nieprzyjaciel będzie próbował przeprawić się na lewy brzeg Wisły. Wczesnym rankiem kutry stoczyły walkę z dochodzącymi do Włocławrka oddziałami niemieckimi, a potem wyruszyły w górę rzeki. Rychło okazało się, że dotarcie do Modlina będzie bardzo trudne, a może niewykonalne wskutek coraz większych mielizn. Jedna z nich, wielokilometrowej długości, znajdowała się pod Do brzyniem i omal nie uniemożliwiła dalszego marszu. W czasie „przepychania” głębiej zanurzających się jednostek, na prawym brzegu rzeki zjawiły się nieprzyjacielskie patrole, a potem nad leciały samoloty. Krótkotrwałe na ogół naloty koszące nie dały jednak żadnej ze stron sukcesów. * Sprawa ta jest tym bardziej kontrowersyjna, walk mówią, iż tego dnia tylko raz ruszali w dół Wisły.
że
niektórzy
uczestnicy
177
Około godziny 9.30 nastąpił podział flotylli: ścigacz ,,KU-30”, ciężki kuter „Nieuchwytny” oraz kutry meldunkowe „KM-12” i ,,KM-13” otrzymały rozkaz przedarcia się do Modlina przez ob sadzony już przez nieprzyjaciela Płock. Pozostałe kutry, statki i krypy musiały zatrzymać się przy mieliźnie pod Dobrzyniem. Druga wielka mielizna znajdowała się pod Duninowem, ale kutry zdołały się przez nią przedostać. Trzecia przeszkoda, koło Brwilna kilka kilometrów przed Płockiem, okazała się nie do prze bycia dla „Nieuchwytnego” i idących za nim kutrów meldunko wych. W ten sposób ostatnim kontynuującym marsz do Płocka i Modlina okrętem flotylli był „KU-30”. Jak już wspomniano, Płock był w ręku Niemców i załogę ścigacza czekało niełatwe zadanie. Kiedy w samo południe doszedł on do pierwszego mostu pod Płockiem, a potem go minął, Niem cy otworzyli ogień z broni maszynowej. Nastąpił krótkotrwały po jedynek, o którym wspomniany już Czesław Sosnowski tak mó wi: Na taką ewentualność, jak niespodziewane ostrzelanie przez Niemców, byłem przygotowany. Znałem bowiem sytuację dzięki łączności radiowej. Błyskawicznie skierowałem lufy na brzeg. Rąbiąc ogniem poszerzanym i w głąb ruszyliśmy „oba cała naprzód”. Równocześnie nasz radiotelegrafista — mat Jan Bargiel — nadawał na „Nieuchwytnego’’ meldunek o sytuacji. Prując na maksymalnych obrotach i prowadząc bez przerwy ogień wzdłuż brzegu przeszliśmy pod drugim mostem. Tu Niemcy, całkowicie już zorien towani, kogo mają przed sobą, sypnęli po nas lawiną ognia i stali...
Mimo otrzymania kilku trafień wszystko skończyło się szczę śliwie, gdyż ścigacz wyszedł z krótkotrwałej, ale gwałtownej wal ki właściwie bez szwanku, jeśli nie liczyć kilku przestrzeleń dzio bu okrętu. Niewątpliwie korzystne dla Polaków okazało się to, że Niemcy ostrzeliwali ścigacz z bardzo nisko położonych stano wisk i że pociski trafiały w ogromne pióropusze wody, wyra stające podczas wielkiej prędkości okrętu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności było również to, że przęsła obu mostów wysadzonych przez wycofujące się polskie oddziały nie przegrodziły głównego nurtu rzski, a do pewnego stopnia utrudniały Niemcom prowa dzenie skutecznego ognia. O godzinie 12.45 urwał się kontakt radiowy, który „KU-30” utrzymywał dotąd z „Nieuchwytnym”, i łączności tej nie udało
178
się już ponownie nawiązać. Wkrótce potem ścigacz zakotwiczył w rejonie Kępy Tokarskiej, a po dwugodzinnym oczekiwaniu na nadejście „Nieuchwytnego” łub towarzyszących mu kutrów mel dunkowych wyszedł w dalszą drogę, do Wyszogrodu. Przejście koło tego miasta okazało się jeszcze trudniejsze niż przejście koło Płocka. Wysadzony przez Polaków drewniany most runął do rzeki, a jego resztki jeszcze się paliły, utrudniając wi doczność do tego stopnia, iż trudno było zorientować się, czy ścigacz zdoła przejść przez to niebezpieczne miejsce. Od napot kanego wioślarza, uchodzącego z Wyszogrodu przed Niemcami, polscy marynarze dowiedzieli się, że przejście jest możliwe, ale bardzo niebezpieczne, zwłaszcza że Niemcy założyli wokół mostu stanowiska broni maszynowej. Załoga ścigacza podjęła jednak desperacką próbę sforsowania kolejnej przeszkody. Próba ta omal nie skończyła się tragicznie. Już przed dojściem do palącego się mostu „KU-30” dostał się pod niemiecki ogień, który był dla Polaków tym groźniejszy, iż prowadzono go z góry, z wysokiej skarpy. Trafiony pociskami z wielu serii broni ma szynowej i odpowiadając własnym dwulufowym najcięższym ka rabinem maszynowym typu Hotchkiss, kuter zdołał skryć się za zniszczonym przęsłem, ale jeden z jego marynarzy został ranny. Po wyjściu ścigacza na otwartą przestrzeń Niemcy przywitali go silnym ogniem z przystani wioślarskiej oraz z łodzi stojących przy brzegu. Enkaem, na którego siodełku był bosmanmat Sos nowski, odgryzał się całą mocą; jednak na nieszczęście kuter wszedł na mieliznę. Kiedy rozkaz „oba cała wstecz!” nie dał po żądanego rezultatu, dwóch marynarzy zeskoczyło za osłoniętą od niemieckiego ognia burtę i próbowało rozkołysać ścigacz, aby dzięki temu mógł się on zsunąć z mielizny. Próba ta zakończyła się powodzeniem. Kiedy „KU-30” cofał się ze zdradliwej łachy wiślanego piasku, bosmanmat Sosnowski został ranny w nogę, a kilku marynarzy odniosło lżejsze rany. Okręt z groźnymi przestrzelinami lewej burty wzdłuż linii wodnej zdołał jednak szybko opuścić miejsce walki i mimo nabierania wody dotarł do Czer wińska, gdzie zatrzymał się na krótki postój. Po opatrzeniu rannych i prowizorycznym zatkaniu przestrzelin, „KU-30” przybył około godziny 21.00 do znajdującego się w pol skich rękach Zakroczymia. Tam został w ciemnościach ostrzelany
179
przez Polaków, na.szczęście jednak niecelnie, i zatrzymał się na nocny postój. Nad ranem ruszył w dalszą drogę, aby około godzi ny 6.00 stanąć pod murami modlińskiej twierdzy. Przedarcie się ścigacza „KU-30” do Modlina kończy właściwie dziesięciodniowe dzieje wojenne Oddziału Wydzielonego „Wisła”. Tegoż bowiem dnia, 10 września, pozostałe jednostki uległy samozatopieniu pod Duninowem i Brwilnem. Natomiast dalsze losy „KU-30” wiążą się z obroną Modlina.
3. Marynarze w obronie Modlina i pod Zegrzem Jak już wspomniano, Modlin przeżywał okres swej świetności w charakterze bazy nowo utworzonej Polskiej Marynarki Wojen nej w latach tuż po jej powstaniu. Później musiał podzielić się swą rolą z Toruniem, dokąd zostało przeniesione Dowództwo Flotylii Wiślanej. A kilka lat później, po jej likwidacji, stracił do tychczasowe znaczenie. Jako ośrodek budownictwa okrętowego Modlin wprawdzie nadal był bardzo ważny dla naszej floty, gdyż oprócz dwóch minowców wybudowano tam kilka mniejszych jednostek dla flotylli pińskiej, a ponadto kutry celne dla Straży Granicznej, ale w latach trzy dziestych miejscowa stocznia działała, o czym już wspomniano, jako przedsiębiorstwo cywilne. Marynarka Wojenna zatrzymała natomiast w Modlinie swoje magazyny zbrojeniowe, mundurowe itp., które otrzymały nazwę Głównej Składnicy Marynarki Wojennej. Główne biuro składnicy oraz dwa magazyny: broni ręcznej i ma szynowej oraz mundurowy mieściły się w twierdzy modlińskiej. Magazyn amunicyjny znajdował się po drugiej stronie Wisły. W Forcie Ostrołęckim zostały urządzone magazyny minowe i trotylarnia, w której ładowano materiał wybuchowy i detonatory do min; ponadto zorganizowano tam podręczny warsztat remontowy minowych wózków kotwicznych. Gotowe do transportu na Wy brzeże miny morskie i bomby głębinowe znalazły pomieszczenie w oddzielnym magazynie, w Forcie Zakroczymskim. Komendantem Głównej Składnicy Marynarki Wojennej był ofi cer w stopniu kapitana marynarki, specjalista broni podwodnej lub
180
artylerii. Personel składał się z kilku oficerów, kilkunastu star szych podoficerów i kilkudziesięciu marynarzy oraz kilkudziesię ciu pracowników cywilnych, w sumie około 150 ludzi. Po reorganizacji, dokonanej kilka lat przed wybuchem wojny, Główna Składnica Marynarki Wojennej dzieliła się na następujące człony: Komenda Składnicy, Magazyn Broni Ręcznej i Maszyno wej, Magazyn Mundurowy, Magazyn Broni Podwodnej (Fort Za kroczymski), Magazyn Broni Podwodnej (Fort Ostrołęcki), War sztaty Broni Podwodnej, Tabor Kolejowy. Rola Głównej Składnicy Marynarki Wojennej była dla spraw nego funkcjonowania floty morskiej i flotylli rzecznej bardzo du ża, jednakże z chwilą wybuchu wojny sytuacja ta uległa całkowitej zmianie. Wybrzeże zostało bardzo szybko odcięte od reszty kraju i zupełnie odizolowane, łączność zaś Modlina z różnymi ogniwami Marynarki Wojennej w głębi lądu stała się — wobec opanowania polskiego nieba przez Luftwaffe — dość problematyczna, co po czątkowo poważnie zdezorganizowało, a potem wręcz sparaliżo wało komunikację kolejową; to samo w znacznej mierze dotyczyło niezbyt rozwiniętej przed wojną w Polsce komunikacji samocho dowej. W tym stanie rzeczy Główna Składnica Marynarki Wojennej rychło straciła swe znaczenie centralnej bazy zaopatrzeniowej dla marynarskich potrzeb. Postęp zaś niemieckiej ofensywy lądowej sprawił, że niebawem i Modlin stał się zagrożoną przez nieprzy jaciela twierdzą. Niestety, działalność Głównej Składnicy Marynarki Wojennej we wrześniu 1939 roku spowita jest dotąd mgłą niewiedzy i za pomnienia, a na jej temat nie ukazały się żadne relacje, nie mó wiąc o opracowaniach. Dlatego nie wiadomo, jak wyglądała dzia łalność tej placówki po wybuchu wojny i kiedy zapadła decyzja sformowania marynarskiej kompąnii w celu użycia żołnierzy w granatowych mundurach do walk na lądzie. Oddział ten — nie wiadomo, czy pod dowództwem dotychczasowego komendanta Głównej Składnicy Marynarki Wojennej, kapitana mar. Tadeu sza Piątkowskiego — wszedł w skład grupy pułkownika Józefa Sas-Hoszowskiego, który od 8 września dowodził Warszawską Bry gadą Obrony Narodowej.
181
Przy okazji mała dygresja. Fakt, że modlińscy marynarze zo stali przydzieleni właśnie do grupy płka Hoszowskiego, uznać trzeba za szczególny zbieg okoliczności, gdyż oficer ten był w la tach 1937—1939 zastępcą dowódcy Obrony Wybrzeża Morskiego (do spraw lądowych) i dowódcą Morskiej Brygady Obrony Naro dowej, a od 10 do 23 lipca 1939 roku krótkotrwałym dowódcą Lądowej Obrony Wybrzeża. Właśnie na jego miejsce przyszedł, na kilka tygodni przed wybuchem wojny, pułkownik Stanisław Dąbek. Informacje, jakie posiadamy o walce wspomnianego oddziału marynarzy nad Bugo-Narwią, a ściślej pod Zegrzem w dniach 12 i 13 września, są bardzo skąpe. Wszystko, co wiemy, to frag ment rozmowy telefonicznej generała Zulaufa z dowódcą Armii „Warszawa”, generałem Rómmlem, w której ten pierwszy mówi, że podległy mu płk Sas-Hoszowski doskonale się spisał ze swymi batalionami, ale odniósł ciężką ranę, a wśród oddziałów znajdują cych się na przedpolu znajdują się marynarze. O ich dalszych losach nic nie wiadomo. Wprawdzie wśród zdjęć opublikowanych przez Niemców po zakończeniu wojny z Polską w 1939 roku znalazła się fotografia przedstawiająca marynarzy wśród jeńców załogi Modlina, ale nie wiadomo, czy chodzi tu o lu dzi ze wspomnianego już oddziału, czy też o tych, którzy do koń ca oblężenia pilnowali Głównej Składnicy Marynarki Wojennej, lub może o załogę ścigacza rzecznego „KU-30”. Po przybyciu do Modlina „KU-30” został przydzielony do 8. baonu saperów, dowodzonego przez majora Waleriana Klimowi cza. Brakujące paliwo i amunicja zostały uzupełnione w nieco dzienny sposób: benzynę sprowadzono ciężarówką aż z warszaw skiego Targówka, amunicję zaś do enkaemu ze składnicy amuni cyjnej w Palmirach. Od 11 września „KU-30” rozpoczął działalność przy obronie czterech mostów w rejonie Modlina bronionych tylko przez baterię Boforsów 40 mm i kompanię przeciwlotniczą cekaemów. Działalność ścigacza przyniosła duży sukces jego załodze. W dniu 21 września bosmanmat Sosnowski, który pomimo rany po wrócił do obsługi Hotchkissa, zestrzelił dwa niemieckie bombowce, a trzy dni później, podczas zmasowanych nalotów na Modlin, trzeci samolot. Zdając sobie sprawrę, z jak groźnym przeciwnikiem
182
mają do czynienia, niemieckie samoloty z całą furią zaatakowały polski okręcik. Wspomina o tym były kierownik maszyn na „KU-30”, ówczesny mat Roman Tomaszuk: Zaatakowało nas 9 samolotów, które rzuciły dwie serie bomb. Samoloty przeleciały nad stocznią, ostrzelaliśmy je, a gdy zawróciły nad Nowym Dworem — przelatując nad nami rzuciły nowe bomby [...] Teren pokrył się dymem, bomby spadły na nadbrzeżne budynki, szosę i do wody. Zrobiła się ciemna noc [...] Myślałem, że z nami koniec. Za chwilę wiatr rozwiał dym i znów usłyszeliśmy warkot samolotów, które nadleciały od strony Nowego Dworu i rzuciły następną serię bomb na nasze miejsce postoju. Mieliśmy szczęście — jedna z bomb spadła tuż przed dziobem „KU-30”... i nie wy buchła. Gdyby się stało inaczej, to nie byłoby nas na tym świecie {...] Załoga „KU-30” ostrzeliwała samoloty nieprzyjacielskie dopóki była amu nicja. Później przeszliśmy do obsługi zwykłych karabinów maszynowych i w dalszym ciągu prowadziliśmy ogień [...]
Za wykazane męstwo podczas obrony Modlina dowódca bronią cych go sił, generał Wiktor Thommee, odznaczył Krzyżem Wa lecznych bosmanmata Czesława Sosnowskiego i starszego mary narza Mariana Piotrowskiego. Kiedy zbliżał się dzień kapitulacji i nastało zawieszenie broni, załoga „KU-30” przystąpiła do wy montowania enkaemu i radiostacji, które zostały później zako pane, i do zatopienia kutra. Tak zakończył swą służbę ostatni okręt z Oddziału Wydzielo nego „Wisła”, który prawie o trzy tygodnie przeżył pozostałe jed nostki flotylli.
4. Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej mieściła się do lata 1938 roku w Toruniu, po czym została przeniesiona do Bydgosz czy. Istniały w niej trzy wydziały: morski (zwany też nawiga cyjnym lub pokładowym), techniczny i administracyjny. Latem 1939 roku uczniowie starszego rocznika odbywali praktykę na okrętach floty, średniego rocznika brali udział w pływaniu szkol nym na Bałtyku, a młodszego rocznika przebywali w rejsach za granicznych na szkolnym żaglowcu „Iskra” i transportowcu „Wi lia”. Najmłodsi, a mianowicie kandydaci na uczniów, po odby
183
tych w Bydgoszczy egzaminach zostali zgrupowani gdzie odbyli kandydacką zaprawę i wstępne przeszkolenie.
na
Oksywiu,
Z uwagi na zbliżającą się groźbę wybuchu wojny normalny tok szkolenia podchorążych marynarki został przerwany. Nie doty czyło to tylko znajdujących się na „Iskrze” i „Wilii” uczniów młod szego rocznika; oba wspomniane okręty znajdowały się wtedy u wybrzeży Maroka. Z przebywających zaś w kraju, podchorążo wie starszego rocznika pozostali na Wybrzeżu, a średniego oraz kandydaci zostali w dniu 24 sierpnia skierowani na powrót do Bydgoszczy. Wspomina o tym ówczesny kandydat Zygmunt Bart nicki: W nocy z 23 na 24 sierpnia miałem służbę od godz. 24.00. Wcześnie nad ranem, kiedy jeszcze było ciemno, usłyszałem wystrzały armatnie. Domy ślając się od razu, że może to być alarm, podszedłem do okna i spojrzałem na posterunek obserwacyjny. Ujrzałem tam trzy czerwone światła. Tak, to był rzeczywiście alarm. Zbudziłem mata Walaszkiewicza i zameldowałem mu o tym. Ten sprawdził popatrzywszy przez okno i ogłosił alarm dla naszego kursu. Wybiegliśmy z bronią na plac oczywiście jako pierwsi. Tu po Jakiejś godzinie dostałem rozkaz objęcia posterunku przy bramie wejściowej Kadry Floty. Nie była to nudna służba. Wkrótce przez bramę zaczęli wchodzić powołani do służby rezerwiści. Jedni wchodzili jacyś po ważni i zatroskani, widocznie myślami byli przy swoich raptownie opusz czonych rodzinach, inni — i to chyba większość — byli w nastroju bojowym, uśmiechali się do mnie, głośno wyrażając to, co myślą o Niemcach. Po kilku godzinach zdjęto mnie z tego posterunku. W tym czasie, kiedy ja stałem przy bramie, koledzy moi pakowali swoje worki. Spakowali i mój. Wieczorem, razem z podchorążymi średniego kursu, wyjechaliśmy pociągiem zatłoczonym przez przedwcześnie opuszczających Wybrzeże wczasowiczów do Bydgoszczy, do szkoły.
Pobyt podchorążych i kandydatów w Bydgoszczy trwał tydzień. Normalny tok życia w szkole został raptownie ny wybuchem wojny. Pierwszym uczniem, który się o wiedział, był ówczesny podchorąży średniego rocznika Domański:
zaledwie przerwa tym do Kazimierz
Wieczorem dnia 31 sierpnia objąłem funkcję bosmana służbowego szkoły. W tym momencie nie przyszło mi na myśl, że będę ostatnim podchorążym, który pełnił służbę bosmana w bydgoskiej Szkole Podchorążych Marynarki Wojennej. Następnego ranka około godz. 4.00 obudził mnie dzwonek telefonu. Nie pamiętam dokładnie, jaka „władza” dzwoniła. W każdym razie zameldo-
184
walem to natychmiast oficerowi służbowemu, którym byl kpt. mar. Tadeusz Kamiński, oficer kursowy naszego rocznika. Od tego momentu wiedziałem, że Niemcy najechali na Polskę.
Tegoż dnia rano komendant szkoły, komandor Tadeusz Podjazd-Morgenstern, otrzymał z Dowództwa Okręgu Korpusu VII roz kaz natychmiastowej ewakuacji do Pińska. Zaczęto przygotowania, przy czym podchorążowie z wykładowcami i ich rodzinami mieli opuścić Bydgoszcz jednym pociągiem ewakuacyjnym, inwentarz zaś szkoły — drugim pociągiem. Obydwa pociągi odjechały z Byd goszczy 2 września. Następnego dnia podążył za nimi drogą samochodową komandor Morgenstern, po uprzednim zdaniu gmachu szkoły władzom miej skim. W dniu 5 września dotarł on do Pińska, gdzie został po informowany przez dowódcę Flotylli Rzecznej, komandora Wi tolda Zajączkowskiego, iż szkoła zostanie ulokowana w Horodyszczu Poleskim. Pociąg ewakuacyjny z podchorążymi musiał przebyć znacznie dłuższą drogę, gdyż jego trasa prowadziła przez Kutno i Warsza wę, a potem drogą okrężną przez Łuków, i był w tym czasie kilkakrotnie atakowany przez nieprzyjacielskie samoloty. Do obro ny przed nimi zainstalowano na otwartych platformach ze sprzę tem ciężkie karabiny maszynowe Maxima na podstawach przeciw lotniczych i ręczne karabiny maszynowe typu Browning. Ich ob sadę stanowili podchorążowie. Pierwszy etap podróży tak wspomina cytowany już Zygmunt Bartnicki: Dnia 3 września przed południem zatrzymaliśmy się pod Łowiczem. Była wtedy niedziela. Tu zobaczyliśmy pierwsze ślady wojny w postaci lejów po bombach lotniczych. Ludność była spokojna. W odświętnych strojach szli sobie ludzie do kościoła. W pewnym momencie usłyszeliśmy daleki warkot i wysoko ujrzeliśmy kilka spokojnie przelatujących samolotów nie mieckich. Późnym wieczorem wjechaliśmy do Warszawy. Na dworcu głów nym panował ożywiony ruch. Tu już czuło się atmosferę wojny.
Następnego dnia podchorążowie zetknęli się z grozą wojny już bezpośrednio, stając — można tak powiedzieć — oko w oko ze śmiercią. Było to podczas postoju pociągu na stacji Nałęczów, na którą właśnie w tym momencie niemieckie bombowce przeprowa-
185
dzily silny nalot. Oto jak zapamiętał średniego rocznika, Edward Trojanowski:
go
ówczesny
podchorąży
[...] dziewięć Heinkli 111 zaatakowało dworzec kolejowy, na którym stały równolegle trzy pociągi ewakuacyjne z ludnością cywilną. Jedyną obroną stacji była nasza broń maszynowa. Po kilku nalotach bombowych z dużej wysokości i rozbiciu wszystkich torów kilka maszyn wykcSnało po osi to rów nalot koszący, używając maszynowej broni pokładowej. Podczas tego nalotu jeden z samolotów został uszkodzony (najprawdopodobniej przez CKM obsługiwany przez podchorążego Dobromirskiego — bo ten właśnie najzajadlej strzelał w tym czasie). Przymusowe lądowanie nastąpiło około trzy kilometry za stacją, załoga zginęła. Do wieczora tego dnia szkoła pracowała przy doprowadzaniu stacji do stanu używalności, tj. remontowała dwa tory przelotowe. Ludzie z po ciągów zostali ewakuowani do lasu i tam zabezpieczeni, wokoło stacji zbu dowano gniazda dla CKM, przybyły dwie czterdziestki przeciwlotnicze. Na drugi dzień stacja pracowała już normalnie. Niemieckie pojedyncze samo loty jeszcze dwukrotnie zbliżały się do stacji, ale po kilku strzałach z dzia łek oddalały się. W Lublinie wagony szkoły zostały doczepione do pociągu z amunicją, który przez Kowel szedł do Brześcia. W dniu 6 września w godzinach obia dowych na stacji Durycze nasz pociąg i drugi, idący na południe, zostały zaatakowane z lotu koszącego bombami i z broni pokładowej. Jeden wagon z amunicją karabinową został zapalony, bez groźniejszych skutków dla pociągu: wagon po opróżnieniu zrzucono z nasypu. W czasie tego nalotu został poważnie ranny w prawą nogę jeden z kandydatów, Sledziński — skierowany z dużą już gorączką do szpitala w Brześciu pod opieką drugiego kandydata. Jeden z samolotów, prawdopodobnie tej trójki atakującej 20 mi nut później, został zestrzelony przez baterię Fortu Trauguttowo pod Brze ściem.
W końcowej części podróży pociąg ewakuacyjny podchorążych nie był już atakowany przez nieprzyjacielskie lotnictwo, ale nadal odbywała się ona z przerwami spowodowanymi złym stanem to rów kolejowych i natłokiem pociągów w tej części kraju. Osta tecznie pociąg przybył w dniu 7 września do Pińska, skąd został skierowany do pobliskiego Horodyszcza. Drugi pociąg ewakuacyjny, wiozący inwentarz szkoły, potrzeb ny do jej uruchomienia i rozpoczęcia zajęć, utknął po drodze i nie mógł kontynuować podróży. Dlatego też znajdujący się w nim oficerowie i marynarze dalszą drogę do Pińska, a potem do Horo dyszcza odbyli na rowerach.
186
Nową siedzibą Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej stał się budynek miejscowego schroniska turystycznego. Przygotowa nia do podjęcia normalnych zajęć były urozmaicane pełnieniem przez podchorążych służby przeciwlotniczej oraz przeciwdywer syjnej. W czasie patrolowania okolicznego rejonu, patrol dowo dzony przez podchorążego Janusza Krzywoszyńskiego zatrzymał dwóch dywersantów przy obiektach kolejowych. Dzień 12 września okazał się jednak ostatnim dniem działal ności SPMW. Rano, po śniadaniu, wszyscy uczniowie zebrali się na dziedzińcu. Komendant szkoły, kmdr Morgenstern, dokonał promocji uczniów średniego rocznika, niedawnych zaś kandydatów mianował podchorążymi, co zazwyczaj następowało późną jesienią po trzymiesięcznym przeszkoleniu rekruckim. Ogromna radość wyróżnionych w ten sposób uczniów została jednak stłumiona następnym punktem rozkazu, obwieszczającym, że ze względu na zaistniałą sytuację następuje — na rozkaz szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej — rozwiązanie szkoły, starsi zaś podchorążowie obejmą funkcje w tworzącym się przy 182. puł ku piechoty batalionie morskim. Później wszyscy nowo miano wani podchorążowie zgłosili się tam na ochotnika do służby. Jeszcze tego dnia niektórzy oficerowie kursowi i podoficero wie dołączyli do pociągu ewakuacyjnego KMW, który — jak już powiedziano — opuścił Pińsk udając się przez Łuniniec na połud nie kraju. Następnego dnia przypłynęły do Horodyszcza dwie mo torówki flotylli pińskiej, na które zostały załadowane worki z oso bistymi rzeczami podchorążych, skierowanych do Pińska pieszo. Po zakwaterowaniu nastąpiło przemundurowanie pozostałych oficerów kursowych i podchorążych w zielone mundury wojsko we. Oficerowie i podchorążowie starszego rocznika zatrzymali jed nak granatowe czapki, a młodsi przyszyli na połówkach mary narskie orzełki, dokumentując swą więź z Marynarką Wojenną. Ponadto wszyscy podchorążowie obszyli naramienniki złotym ga lonem podchorążackim i poprzypinali odznaki „SP”. Potem, zgod nie z otrzymanymi przydziałami, udali się do rozlokowanych wo kół Pińska oddziałów formującego się batalionu.
187
5. Flotylla Rzeczna w Pińsku i jej samozatopienie Od roku 1926, czyli od chwili likwidacji flotylli na Wiśle, nasze siły rzeczne były zgrupowane przy ówczesnej wschodniej gra nicy w rejonie tzw. „morza pińskiego”: na Pinie i Prypeci oraz na okolicznych kanałach, rzekach i jeziorach. Ustalony w 1931 roku plan rozbudowy sił rzecznych nie został w zasadzie zrealizowany i w roku wybuchu wojny liczebny stan Flotylli Rzecznej w Piń sku był wprawdzie dość pokaźny, ale nie przedstawiała ona zbyt dużego potencjału bojowego, gdyż większość okrętów i statków rzecznych pochodziła z lat dwudziestych, a częściowo nawet z okresu I wojny światowej i lat wcześniejszych. Po wydzieleniu na wiosnę 1939 roku części mniejszych jednos tek na Wisłę, w składzie Flotylli Rzecznej w Pińsku pozostały na stępujące okręty, uzbrojone statki, kutry i jednostki pomocni cze: 4 monitory („Toruń”, „Warszawa”, „Pińsk” i „Horodyszcze”) — uzbrojone w 3 działa 75 mm każdy; 2 monitory („Wilno” i „Kra ków”) — nieco mniejsze, ale każdy uzbrojony w 3 haubice 100 mm; 3 małe kanonierki opancerzone („Zawzięta”, „Zuchwała” i „Zarad na”), które posiadały po jednej haubicy 100 mm i jednym dziale 37 mm; uzbrojony statek „Generał Szeptycki” * — 2 działa 75 mm; 2 statki obrony przeciwlotniczej („Hetman Chodkiewicz” i „Gene rał Sikorski”) z najcięższymi i ciężkimi karabinami maszynowymi; statek sztabowy „Admirał Sierpinek”; statek minowy „Mątwa” i 8 kutrów trałowych; 21 kutrów uzbrojonych i meldunkowych; 1 statek-szpital (‘.Generał Sosnkowski”), 2 holowniki, 13 motoró wek i ślizgaczy, 31 kryp bez własnego napędu. Stan organizacyjny przedstawiał się następująco. Dowódcą Flo tylli Rzecznej był komandor Witold Zajączkowski, jeden z najzdol niejszych polskich oficerów marynarki, który, niestety, na zajmo wanym stanowisku nie miał możności wykazania swych talentów dowódczych. Jego zastępcą był komandor porucznik Henryk Eibel, szefem sztabu major dypl. artylerii Władysław Szczekowski, a ofi cerem artyleryjskim flotylli podpułkownik artylerii Władysław * Każdemu z wymienionych tu statków nazwą skórt ORP (Okręt Rzeczypospolitej Polskiej).
188
uzbrojonych
przysługiwał
przed
Klewczyński *. Komendantem Portu Wojennego Pińsk, głównej bazy flotylli, był kmdr ppor. Mieczysław Reutt. W skład flotylli wchodziły: trzy dywizjony bojowe (po 2 mo nitory, po 1 statku uzbrojonym, po 4—5 kutrów uzbrojonych i mel dunkowych oraz po 1 ślizgaczu); grupa kanonierek (3 kanonierki opancerzone); oddział minowo-gazowy (statek minowy „Mątwa” i 8 trałowców rzecznych); oddział łączności (kilka kutrów meldun kowych, motorówek i ślizgaczy); oddział zaopatrzenia i baza wy sunięta w miejscowości Nyrcza (holownik „Neptun”, „Generał Sosnkowski”, kilka kutrów uzbrojonych i motorówek, 10 kryp róż nego przeznaczenia: warsztatowych, magazynowych i mieszkal nych). Dowódca flotylli — okręt flagowy „Admirał Sierpinek” — miał do dyspozycji 2 motorówki i 2 ślizgacze, komendant Portu Wojennego — holownik „Kiliński”, motorówki i tabor portowy. W skład poszczególnych zespołów wchodziły też krypy mieszkalne. Ponadto w Pińsku znajdowała się Kadra Flotylli Rzecznej, która stała się podstawą do zmobilizowania dwóch batalionów morskich. Personel flotylli składał się przed mobilizacją z 70 oficerów oraz 450 podoficerów i marynarzy; liczba tych ostatnich wzrosła w związku z mobilizacją do ponad 1500 ludzi. Dniem mobilizacji dla Flotylli Rzecznej w Pińsku był 31 sierpnia 1939 roku. Oczywiście nikt wówczas nie przypuszczał, że jest to przysłowiowe „pięć minut przed” i że następnego dnia wybuch nie wojna. Wspomina o tym ówczesny podporucznik Tadeusz Ka walec, najmłodszy oficer marynarki w Pińsku: Zgodnie z planem MOB w dniu 31 sierpnia 1939 roku o godz. A + 11 odbiiem od bulwaru nad rzeką Piną prowadząc zespół statków pasażerskich i towarowych, zarekwirowanych (planowo) i uzbrojonych w przeciwlotnicze cekaemy, na miejsce postoju Flotylli. Jako „statek flagowy” wybrałem s/s „Klara” z szyprem Jefimem Arsiutą, poleskim wodniakiem. Załogi statków były zmobilizowane i uzupełnione obsługą broni przeciw lotniczej. Dzień wybuchu wojny przeżyliśmy idąc szykiem torowym po cichych i spokojnych wodach Prypeci, nie wiedząc, że „już stało się” (statki nie były wyposażone w aparaty radiowe). Mijając Mosty Wolańskie spojrzałem na przyjemną gospodę, częste miej sce wypoczynku i zabaw marynarzy w czasie letnich kampanii (w kilka dni * W skład sztabu Flotylii Rzecznej oraz poszczególnych bojowych wchodzili etatowo oficerowie WP o specjalności artyleryjskiej.
dywizjonów
189
później nasz wywiad ustalił, że właściciel gospody pracował dla wywiadu niemieckiego, i aresztował go). Po przybyciu do miejsca postoju Flotylli dowiedziałem się dopiero o wy buchu wojny i po przekazaniu statków wróciłem spiesznie do portu wo jennego Pińsk. Większość sił flotylli bazowała w tym czasie nie opodal naszej wschodniej granicy, w Nyrczy na Prypeci i w rejonie tzw. Prze wozu Łaehewskiego. W zaistniałej sytuacji wojennej ich obecność w tym rejonie nie miała większego uzasadnienia, chyba że na szemu Naczelnemu Dowództwu chodziło o to, aby pilnowały one odcinka przygranicznego. W danej chwili istniała natomiast po trzeba obrony ważnych mostów na Polesiu, których całość i spraw ne funkcjonowanie było niezmiernie ważne zarówno dla potrzeb komunikacji lądowej, jak i wodnej. Dlatego też poszczególne okręty zostały skierowane do obrony mostów, takich jak: wspomniane już Mosty Wolańskie (kolejowe) na trasie Łuniniec — Sarny, mos ty kolejowe i drogowe nad rzeką Jasiołdą pomiędzy Pińskiem i Łunińcem czy most na Pinie w Pińsku. Niemieckie naloty na Mosty Wolańskie rozpoczęły się 8 wrześ nia i później były kilkakrotnie powtarzane, ale obrona przeciw lotnicza, którą zapewniały rozlokowane tam statki uzbrojone w enkaemy, była na tyle skuteczna, iż napastnikom nie udało się trafić i uszkodzić żadnego z mostów. ORP „Hetman Chodkiewicz” natomiast, który szczególnie zasłużył się przy obronie Mostów Wolańskich, zestrzelił kilka nieprzyjacielskich samolotów. Podob nie bezskuteczne były ataki na mosty na Jasiołdzie, jak i naloty na okręt-cel „Admirał Dickmann”, osadzony na mieliźnie przy Przewozie Łachewskim. Ten dawny ORP został już przed wojną wycofany ze służby i był używany jako okręt-cel. Po wybuchu wojny został osadzony na wspomnianej mieliźnie i miał skupiać na sobie uwagę niemieckiego lotnictwa. W tym celu na pokładzie „Admirała Dickmanna” zainstalowano ludzkie manekiny i ma kiety uzbrojenia tak dobrze imitujące rzeczywistość, że niemiec cy lotnicy nie zorientowali się, iż mają do czynienia z atrapą. Ata kowali „Admirała Dickmanna” bez powodzenia. Podczas przesunięcia jednostek flotylli, spowodowanego koniecz nością obrony przeciwlotniczej Mostów Wolańskich, miał wejść na mieliznę o 6 km na wschód od nich monitor „Warszawa”. Wszel-
190
kie próby ściągnięcia go z mielizny okazały się bezowocne i okręt został później w tymże miejscu osadzony na dnie. Jest jednak mo żliwie, że wejście monitora na piaszczystą łachę nastąpiło nieco później, już w czasie wycofywania całej flotylli na zachód. Szybki ruch wojsk niemieckich z Prus Wschodnich na południe i konieczność zabezpieczenia walczących w głębi kraju armii przed obejściem od wschodu sprawiły, że w dniu 11 września w sztabie Naczelnego Wodza postanowiono utworzyć silną zaporę na linii Brześć — Pińsk. Zadanie to powierzono dotychczasowemu do wódcy Okręgu Korpusu IX, generałowi brygady Franciszkowi Kleebergowi. W ten sposób powstała Grupa Operacyjna „Polesie” w której skład weszła również Flotylla Rzeczna w Pińsku. W wydanym w dniu 13 września rozkazie operacyjnym gen. Kleeberg polecił siłom rzecznym dozorować przejście przez Pinę i Prypeć na południe, zabezpieczyć wszystkie mosty i przygoto wać je do ewentualnego zniszczenia. W skład odwodów G.O. „Po lesie”, które zostały rozmieszczone w rejonie Pińska, weszły od działy marynarzy flotylli. Tak więc flotylla pińska miała teraz na dużą skalę, jak się wy dawało, wziąć udział w powstrzymywaniu niemieckiego naporu. Czy miała szanse skutecznego działania? Oczywiście nie, na co wskazywała dysproporcja sił i zwłaszcza ogromna przewaga te chniczna napastnika. Wprawdzie w rejonie tzw. „morza pińskiego” Niemcy nie mogli użyć swych kolumn pancernych, było jednak jasne, że nie mając większej swobody operacyjnej jednostki rzecz ne będą musiały ulec zmasowanym atakom powietrznym. W ramach organizacji obrony wzdłuż Prypeci, Piny i Kanału Królewskiego postanowiono skierować w rejon Pińska grupę kanonierek i monitor „Wilno”, monitor „Kraków” zaś do Mostów Wolańskich. Lekkie jednostki —•, kutry zostały skierowane na rze kę Strumień. Większość sił z dwoma pozostałymi dywizjonami monitorów na czele, jak również inne jednostki bazujące dotąd w rejonie przygranicznym otrzymały rozkaz stopniowego przesu nięcia się na zachód. Nad ranem 17 września 1939 roku radzieckie wojska przekro czyły granicę między ZSRR i Polską. Był to jeden z kroków woj skowych podjętych przez rząd radziecki wobec zbliżania się wojsk niemieckich do zachodnich granic Związku Radzieckiego. W ten
191
sposób naczelne władze ZSRR chciały uchronić przed hitlerowską okupacją białoruską i ukraińską ludność, zamieszkałą podówczas we wschodniej części Polski, a równocześnie przesuwały linię przy szłego frontu niemiecko-radzieckiego o 250 do 350 km na za chód. W związku ze zmianą dotychczasowej sytuacji wojskowej i po litycznej gen. Kleeberg zwrócił się do Naczelnego Dowództwa o dyrektywy. Radiodepesza ta została odebrana również w War szawie, a ponieważ także radiostacja Flotylli Rzecznej prosiła do wódcę Armii „Warszawa”, gen. Rómmla, o dyspozycje, ten zwrócił się do Naczelnego Dowództwa o dyrektywy, niezależnie zaś od te go zawiadomił gen. Kleeberga, że należy „traktować wojsko so wieckie jako sprzymierzone”. Około północy gen. Rómmel otrzymał odpowiedź z kwatery Na czelnego Wodza, z której wynikało, że zasadniczy opór naszych wojsk ustał i że marszałek Rydz-Smigły wycofuje je za granicę, do Rumunii i Węgier. Wobec powyższego Rómmel polecił w de peszy do radiostacji Flotylli Rzecznej wycofać się na Węgry albo Rumunię. Tymczasem gen. Kleeberg rozkazał komandorowi Zajączkow skiemu zatopić podległe mu okręty i statki rzeczne, podporządko wując równocześnie siły Flotylli Rzecznej dowódcy brygady „Polecie” Korpusu Ochrony Pogranicza i nakazując wycofanie się na południe od Pińska, w kierunku na miejscowość Pohost Za rzeczny. Bataliony morskie utworzyły główną część składową sił odwodowych; ich dowódcą został kmdr ppor. Alojzy Pawłowski. Realizując rozkaz gen. Kleeberga kmdr Zajączkowski wydał ze swej strony rozkaz bojowy o położeniu i zadaniach Flotylli Rzecznej. Zgodnie z tym rozkazem większość sił Flotylli Rzecznej miała niezwłocznie ulec zatopieniu. Były to większe jednostki, jak monitory typu „Toruń”, statki uzbrojone i inne jednostki, zgrupowane dotąd najdalej na wschód, w rejonie Nyrczy i Prze wozu Łachewskiego. Mniejsze monitory („Kraków” i „Wilno”) kpt. mar. Mieczysława Sierkuczewskiego, oddział kanonierek kpt. art. Jerzego Marxa i grupa kutrów uzbrojonych kpt. mar. Henry ka Sułkowskiego miały bronić mostów i przepraw na Jasiołdzie i Strumieniu, a ORP „Generał Szeptycki” (dowódca kpt. mar. Rudolf Kuzio) otrzymał zadanie obrony dostecu Drowadzaceao od
192
Flotylla Rzeczna w Pińsku we wrześniu 1939 roku; przypuszczalne miejsca samozatopienia okrętów i trasy wycofywania się ich załóg
zachodu dróg do Pińska. Rozkaz zawierał również dyrektywy do tyczące wysadzenia mostów i następnie wycofania się na południo wy zachód. Oddziały miały zabrać ze sobą całą posiadaną amu nicję, zapasy paliwa i żywności. Realizując powyższy rozkaz, największe jednostki flotylli za topiono na Prypeci: ORP „Admirał Sierpinek” został osadzony na dnie w pobliżu granicy, jego załoga zaś, pod dowództwem por. mar. Jana Maya, skierowała się na Sarny; monitory „Toruń”, „Pińsk” i „Horodyszcze” zatopiono przez otwarcie zaworów den nych na tzw. redzie „F” — 10 km na wschód od Mostów Wolańskich; podobny los spotkał nieco dalej na zachód ORP „Warszawa”, o czym była już mowa uprzednio. Również „Generał Sosnkowski” i „Mątwa” oraz dwa holowniki zostały zatopione na Prypeci. Przy Mostach Wolańskich zginął prawdopodobnie ORP „Hetman Chod kiewicz”. Wreszcie najdalej na zachód na tejże rzece uległ zni szczeniu jeden z dwóch monitorów I dywizjonu bojowego, ORP „Wilno” — wysadzony koło wsi Osobowicze. Jego bliźniak „Kra ków” oraz ponad 20 innych jednostek, w tym 3 trałowce, 14 róż nego rodzaju kutrów i ślizgaczy oraz 5 kryp, zakończyły swą dzia łalność na Pinie, u wejścia do Kanału Królewskiego. Podobno w tej grupie, dowodzonej przez kmdr ppor. Stefana Kamińskiego, znaj dował się również ORP „Generał Szeptycki”. Według innej jednak wersji został on spalony przez własną załogę na Jeziorze Koźlakowickim. Wreszcie na rzece Strumień zostały zatopione 3 kanonierki i kilka kutrów uzbrojonych. Samozatapianie wspomnianych jednostek zostało rozpoczęte w dniu 18 września, kiedy na Prypeci zniszczono monitory, statki uzbrojone i pomocnicze. Następnego dnia poszły na dno kanonierki i kutry na Strumieniu, zaś dwa dni później — „Kraków” i reszta jednostek grupy kmdra ppor. Kamińskiego. Mówi o tym dowódca ORP „Kraków”, kpt. art. Jerzy Wojciechowski: W dniu 17 na 18 września przechodzę w rejon Mostów Wolańskich i na stępnie w rejon miejscowości Bobrek, celem osłony artyleryjskiej przejścia grupy gen. Ruckemanna * w dniu 19 września przez Mosty na południe. Oddziałom wymienionej grupy oddaję z monitora i barki amunicyjnej zbędną amunicję przeciwpancerną i granaty ręczne. Tegoż dnia dowiaduję *
194
Była
to
Grupa
KOP
gen.
bryg.
Wilhelma
Orlik-Ruckemanna.
się, że monitory „Wilno” i „Kraków” (?) zostały zatopione, tak jak i kanonierki rzeczne (Rozkaz Dowódcy Flotylli). Ja monitora nie topię, a wykorzystując małe zanurzenie postanawiam iść do Pińska i dalej, na Kanał Królewski, by nie kończyć wojny bez strzału. Do Pińska przychodzę w dniu 20 września o godz. 16.15, oddając po drodze ostatnie honory bratniemu ORP „Wilno”, wysadzonemu w pobliżu wsi Osobowicze przez jego dowódcę kpt. mar. Edmunda Jodkowskiego. Widok straszny: jedna kupa rozszarpanego żelastwa z tak pięknej jednostki. W Pińsku port wita nas entuzjastycznie. Nic dziwnego: przecież to ostat nia duża bojowa jednostka. Po okrzykach na cześć ORP, moją, załogi, w porcie następuje cisza i... rozlega się hymn narodowy grany na harmonii i śpiewany przez zebranych marynarzy i tłumy ludzi, przeważnie rodzin, żegnających swoich najbliższych nie wiadomo na jak długo. Ten moment zapamiętałem na całe życie i nie mogę wspomnieć go bez łzy w oczach. Po dobiciu do nabrzeża i wydaniu zarządzeń o uzupełnieniu paliwa i żyw ności, melduję się u kmdra Morgensterna, od którego otrzymuję zezwolenie na kontynuowanie rejsu na Kanał Królewski, jednak na końcu kolumny lekkich jednostek, które około godz. 18.00 mają opuścić port i Kanałem Królewskim udać się na zachód. Po serdecznym pożegnaniu z rodzinami, kolumna jednostek pływających wyrusza około godz. 18.00 w kierunku na zachód, na Kanał Królewski. ORP „Kraków” w „alarmie bojowym” ostatni. Długo widać dwie pochodnie palących się wież Kolegiaty Jezuickiej Pińska. Po kolejnych prześluzowaniach w nowych śluzach Pererub i Dubej do chodzimy rano do mostu kolejki Janów Poleski — Kamień Koszyrski. Nie stety, most wysadzony w powietrze, a przęsła w kanale uniemożliwiają dal szą żeglugę. W tych warunkach jedyna możliwa decyzja — zatopienie jed nostek. Wysadzenie w powietrze niemożliwe z powodu bliskości zabudowań. Otrzymuję rozkaz zatopienia jednostek, po uprzednim zabraniu broni maszynowej, amunicji i sprzętu telefonicznego, oraz uczynienia jednostek niezdatnymi do walki. Po otrzymaniu rozkazu zatopienia organizuję osłonę artyleryjską [...], a po rozładowaniu sprzętu i zatopieniu wszystkich mniej szych jednostek polecam zatopić ORP „Kraków”, co nastąpiło o godz. 14.10.
O samozatopieniu jednostek tej grupy mówi także w swych wspomnieniach przygodny świadek wydarzenia, Bronisław Dziu bek, księgowy zakładów amunicyjnych „Pocisk” w Warszawie, który w trakcie ewakuacji dotarł w połowie września do majątku Kuźliczyn *. Wprawdzie w opracowanych już po wojnie wspomnie niach autor nie zawsze podaje właściwe daty, zapewne jednak można polegać na ścisłości jego słów, gdy stwierdza, iż wysadze * Dziubek pisze: Kozieliczyn.
195
nie mostu nastąpiło zaledwie na kilka usiłującej przejść ria zachód części flotylli:
godzin
przed
przybyciem
Na domiar złego saperzy wieczorem wysadzają most kolejowy na Kanale Królewskim, tuż przy ogrodzie dworskim. Niedługo potem słyszymy szum motorów, ale nie zdajemy sobie sprawy, co to być może. Okazuje się, iż to flotylla rzecznej marynarki z Pińska na kilku kanonierkach ewakuuje się, chcąc dostać się do Brześcia. Niestety, wysadzony przed paru godzinami most na kanale zablokował przepływ i cała flotylla utknęła na miejscu. Przyszło paru młodych oficerów marynarki, prawie z płaczem opowiadali, iż wszystkie zapasy, których mieli sporo, muszą zostawić, a sami z załogą udają się do Brześcia. Na drugi dzień wyrzucali ze statków koce, mundury zapasowe, bieliznę, naczynia kuchenne i stołowe, a sami poszli.
Tak więc w dniu 21 września 1939 roku został zatopiony ostat ni o większej wartości bojowej okręt flotylli wraz z licznymi jed nostkami pomocniczymi, i można uważać, że ta data stanowi za kończenie dziejów Flotylli Rzecznej w Pińsku. Kończąc to krótkie omówienie jej wojennej działalności we wrześniu 1939 roku wypada sobie zadać pytanie: czy flotylla piń ska nie mogła dokonać nic więcej i czy rzeczywiście była skazana na zagładę? Sądzę, że najlepszą na to odpowiedź można zaczerpnąć z wydanej, tuż po wojnie publikacji ówczesnego płk. dypl. Jerzego Kirchmayera pt. Kampania wrześniowa: {...] flotylla była anachronizmem. Mogła była bowiem działać z niejakim powodzeniem w minionej wojnie*, kiedy to wzdłuż Prypeci błąkały się tylko siły lądowe i powietrzne. Przez długi czas zagrożenie koryta rzeki było istotne tylko w tym rejonie, w którym linia frontu przecinała rzekę. Wów czas flotylla oddawała dość znaczne usługi. Rola flotylli skończyła się, gdy nieprzyjaciel wdarł się w głęb Polesia i gdy skończyły się koryta Prypeci i Piny. Te rzeki są bowiem jeszcze bardziej sztywną linią komunikacyjną niż linia kolejowa, na której działają pociągi pancerne. Z jednej bowiem linii kolejowej można wyjechać na inną, podczas gdy z Prypeci i Piny nie było wyjazdu dla ciężkich jednostek flotylli. W nowoczesnych warun kach wojennych flotylla musiała zginąć w swej ciasnej uliczce bez wyjścia nie tylko w wyniku głębokiego manewru nieprzyjaciela, ale przede wszyst kim w wyniku działania jego przeważającego lotnictwa.
* Mowa o I wojnie światowej.
196
6 Marynarze w zgrupowaniu gen. Kleeberga Wykonując rozkaz kmdr Zajączkowskiego, załogi zatopionych jednostek rzecznych zaczęły wycofywać się w kierunku na Moroczno, gdzie było dotąd miejsce postoju dowódcy flotylli, a potem na Lubieszów i Kamień Koszyrski. W tym samym kierunku ewa kuowały się inne mniejsze oddziały zarówno marynarzy, jak i wojsk (m. in. batalion Obrony Narodowej), które znalazły się w rejonie Pińska. Najpoważniejszą liczebnie, choć bez cięższego uzbrojenia, siłę stanowiły dwa bataliony morskie, utworzone na bazie Kadry Flotylli Rzecznej ze zmobilizowanych rezerwistów. Funkcje dowódców i zastępców plutonów i drużyn objęli w nich podchorążowie marynarki starszego rocznika. Marsz był forsowny i trudny, gdyż odbywał się piaszczystymi drogami i przeważnie w porze nocijej. Kończyła się druga de kada września i w tym czasie niemieckie samoloty grasowały zupełnie nie zagrożone, a obrona przeciwlotnicza maszerujących oddziałów była bardzo słaba. Dlatego też w ciągu dnia trzeba było zatrzymywać się na postój w lesie i starannie maskować przed lotnictwem. Od Lubieszowa, gdzie miał swą kwaterę gen. Kleeberg, połą czone oddziały udały się do Kamienia Koszyrskiego. W tym cza sie przybyła tam drogą kolejową z północy grupa marynarzy kmdra ppor. Kamińskiego. Marynarze ci po zatopieniu swych jednostek przed zwalonym mostem kolejki Janów Poleski — Kamień Koszyrski załadowali się na podstawiony pociąg, którym bez przeszkód dotarli do Ka mienia Koszyrskiego. Tam zgodnie z rozkazem gen. Kleeberga, zezwalającym na opuszczenie szeregów, po oddaniu broni i amu nicji, tym wszystkim, którzy nie czują się Polakami lub zwątpili w słuszność dalszej walki albo też chcieliby połączyć się z miesz kającymi na Polesiu rodzinami (dotyczyło to wielu marynarzy zawodowych z Pińska) — stan liczbowy oddziałów nieco się zmniejszył. Z drugiej jednak strony ten rozsądny rozkaz dowódcy Grupy Operacyjnej znakomicie polepszył karność wojsk, w któ rych uprzednio zdarzały się raz po raz wypadki defetyzmu i de zercji. Trudno im się zresztą dziwić, biorąc pod uwagę, że skład naszego wojska nie był przed wojną jednolity narodowościowo
197
i obejmował stosunkowo duży procent mniejszości narodowych, m. in. Białorusinów i Ukraińców, ponadto zaś na pogorszenie ogólnego nastroju niewątpliwy wpływ miała ogólna, stale pogar szająca się sytuacja wojskowo-polityczna. Szczególnie demorali zujące były zaś wiadomości o ucieczce najwyższych władz pań stwowych i wojskowych do Rumunii. Ci żołnierze i marynarze, którzy pozostali jednak pod rozkazami gen. Kleeberga, a była ich oczywiście przytłaczająca większość, byli wszakże przepojeni wolą walki z Niemcami i nie lękali się żadnych trudów ani ofiar, aby zrealizować postawione przez dowódcę zadanie: marsz na pomoc oblężonej stolicy. Dalsza droga na Włodawę stawała się coraz trudniejsza i nie bezpieczniejsza z uwagi na nasilanie się działalności nieprzyja cielskiego lotnictwa. Marsz odbywał się wprawdzie nadal noca mi, ale niektóre oddziały, a wśród nich marynarze kmdra ppor. Kamińskiego, kontynuowały drogę pociągiem. Okazało się to jed nak bardzo niebezpieczne, gdyż pociąg został zbombardowany na stacji Nujno. Dalszą drogę przez miejscowości Kaczyn i Ratno do Włodawy wspomniani marynarze odbyli już pieszo, jako tylna straż wojsk gen. Kleeberga. Niejednokrotnie dochodziło w tym czasie do lokalnych utarczek z niemieckimi dywersantami. Jedna z nich miała miejsce na południe od miasteczka Małoryta, gdzie otoczono uzbrojony oddział kolonistów niemieckich, zdobywając na nich 36 karabinów i pistoletów maszynowych najnowszej pro dukcji. W dniu 28 września maszerujące oddziały dotarły do Włodawy, leżącej, jak wiadomo, za Bugiem. O przeprawie przez tę rzekę opo wiada ppor. mar. T. Kawalec, oficer szyfrowy G.O. „Polesie”: Forsowanie Bugu odbywało sic; pod ciężkim ogniem artyleryjskim dywi zji pancernej. Saperzy budowali naprędce most i zaczęli zajmować stano wiska cekacmi.ści. Moi marynarze z oddziału łączności odkryli płaskodenne pychówki bużańskie, podobne trochę do poleskich „duszohubek”. Zaczęliśmy je zbijać (po trzy) i spychać na wodę. Udało się nam przeprawić jedną kompanię kobryńskiego pułku piechoty. Niestety w czasie ostatniego nawrotu gęstnie jące już pociski rozbiły i rozproszyły nasze „okręty” i część ludzi ratowała się płynąc i brodząc w wodzie. Zmęczeni i mokrzy czekaliśmy na przeprawę. Wreszcie doszliśmy do Włodawy pełnej uciekinierów i paniki. Ludzie
198
przypatrywali się kolumnom wojska idącym skrajem szosy z wyrazem jakby przestrachu (widzieli parę godzin temu oddziały niemieckie). Środ kiem szosy dzwoniły kopyta brygady gen. Kmicic-Skrzyńskiego. Ulani nie mieli już lanc, ale trzymali fason kawaleryjski. W miejscowym urzędzie pocztowym zainstalowaliśmy radiostację i bosman-szef bez przekonania nastroił na odbiór. Nagle sięgnął po blankiet i zaczął szybko wypełniać kolumny pięciocyfrowych liczb. Podał mi wypeł niony blankiet i sięgnął po następny. Wyjąłem przemoczone „drabinki” (kąpiel w Bugu) i po podstawieniu pod grupy cyfr wyliczałem klucz do kodu. Po rozszyfrowaniu pierwszych zdań zapytałem bosmana, czy to na pewno nasi nadawali. Potwierdził, że tak, bo poznaje kolegę z Warszawy po sposobie nadawania. Była to depesza gen. Rómmla o kapitulacji Warszawy. Po spaleniu tekstu kodowanego pobiegłem szybko do sztabu. Przed wej ściem do gen. Kleeberga zatrzymał mnie szef łączności ppłk Stawarski (chyba dobrze pamiętam nazwisko) mówiąc, że dowódca jest bardzo zmoczony. Pokazałem mu depeszę i już bez słowa weszliśmy do pokoju. Gen. Kleeberg nie spał jeszcze (było ok. 23.00 godz.) — długo czytał i następnie upewnił się, kto zna treść. Potem powiedział cicho, zmęczonym głosem: „Tej depeszy nie było, na takie wiadomości jest zawsze czas”.
Depesza z Warszawy przekreślała plan pójścia na odsiecz oblę żonej stolicy, ale gen. Kleeberg nie zamierzał kapitulować. We Włodawie zreorganizował swe wojska, zwalniając ze służby wszy stkich rannych i chorych. Samodzielna Grupa Operacyjna „Po lesie” składała się z dwóch dywizji piechoty, jednej dywizji i jed nej brygady kawalerii oraz różnych oddziałów dyspozycyjnych. Bataliony morskie, po reorganizacji we Włodawie, weszły jako batalion marynarki w skład 182. pułku piechoty należącego do 60. dywizji piechoty. Dowódcą batalionu został kmdr ppor. Stefan Kamiński. Do wódcą 1. kompanii był kpt. art. Jerzy Wojciechowski, 2. kompanii — kpt. mar. Lucjan Rabenda (a jego zastępcą i dowódcą jednego z plutonów por. mar. Witold Wyrostek). 3. kompanii — kpt. piech. Jan Lipecki, kwatermistrzostwo zaś objął kmdr ppor. Alojzy Pawłowski. Gen. Kleeberg ruszył ze swymi wojskami na północny zachód, na Parczew, a później w kierunku Kocka. Tam też, pod Serokomlą, Wolą Gułowską, Lipinami i Helenowem, doszło w dniach od 2 do 5 października do ciężkiej i długotrwałej bitwy z przeważa jącymi siłami nieprzyjaciela, które zacisnęły szczelną obręcz wo kół G.O. „Polesie”. Bitwa ta przyniosła polskim oddziałom po
199
ważne sukcesy na poszczególnych odcinkach walki, jednakże w ostatecznym efekcie nie dało się już wykorzystać zwycięskich re zultatów bitwy. W momencie bowiem, kiedy wojska gen. Klee berga przeprowadziły udane operacje — zabrakło im amunicji, co przesądziło o losie zgrupowania. Jeden z epizodów tej ostatniej wielkiej bitwy wojny obronnej 1939 roku przedstawił ówczesny podchorąży marynarki starszego rocznika, Kazimierz Domański: Zrozumiałem, że nasza kompania idzie do kontrnatarcia. Ogień nieprzy jaciela, szczególnie z broni maszynowej, stawał się coraz gęstszy. Szliśmy przez las. Na skraju lasu utworzyliśmy linię. Po przeciwnej stronie gład kiego pola — odległość może 200, może 300 metrów — Niemcy. Ci ostatni nie szczędzili amunicji. Pamiętam, że po mojej lewej stronie odgryzał się nasz karabin maszynowy, którego obsadą dowodził mój kolega Jerzy Stein. W pewnym momencie komenda od naszego dowódcy: „Bagnet na broń! Przygotować się do szturmu!” W tym samym niemal momencie zauwa żyliśmy, że po przeciwnej stronie (była tam malutka wioska) Niemcy zer wali się do ucieczki. Nasz karabin maszynowy odezwał się na całą parę. Widziałem uciekających Niemców i wypuściłem pięć kul z mego karabinu w ich kierunku.
Jeden walec:
z
fragmentów
bitwy
wspomina
również
ppor.
mar.
Ka
[...] podbiegłem na punkt dowodzenia z meldunkiem i widziałem rozwija jący się z pozycji wyjściowej do natarcia batalion kmdra ppor. Kamińskie go. Mimo odległości, komandor był dobrze widoczny (wysoka, chuda syl wetka), ponieważ wśród gęstego już ognia wskazywał kierunki natarcia dla poszczególnych kompanii z konia. Na skrzydle posuwała się skokami kompania dowodzona przez kpt. Jerzego Wojciechowskiego. Wracając z nowymi tekstami usłyszałem jeszcze komentarz szefa sztabu, płka Łapickiego: „Idą jak na ćwiczeniach pokazowych — fasoniarze gra natowi”.
Pomijając pewną przesadę czy przenośnię, z jaką szef sztabu Grupy Operacyjnej nazwał marynarzy, bo wiadomo, że grana towe mundury dawno już wymienili na zielone, nie ulega wątpli wości, że zachowali oni „fason” aż do końca, i to pomimo dotkli wych nieraz strat. W ataku pod Lipinami został trafiony dwiema kulami w brzuch prowadzący swój pluton do natarcia por. mar. Witold Wyrostek. Klęcząc wołał jeszcze: „Naprzód, chłopcy, na przód!”. aż trafiony trzecią kulą w usta umilkł na zawsze.
200
Śmierć nie omijała również podchorążych. Ze starszego rocz nika zginęli w bohaterskiej walce podchorążowie Władysław Dullewicz i Jerzy Steifer, z młodszego zaś — podchorążowie Jan Kąkol, Lechosław Porwisiak i Przemysław Rybiański. Zginął por. mar. rez. Edmund Grzędziński, poległo wielu podoficerów i ma rynarzy ze spieszonych załóg okrętów oraz z Kadry Flotylli Rzecznej, a liczni oficerowie, wśród nich kpt. Rabenda i kpt. Woj ciechowski, podoficerowie i marynarze zostali ranni. Mimo ponoszonych strat batalion marynarki nie ustawał w walce, zaciekle atakował i zwyciężał wroga. Ostatnie chwile walki wspomina przedstawiciel najmłodszego rocznika podchorążych, Tadeusz Budzyński: Na wszystkich prawie odcinkach posuwamy się naprzód. Ale straszliwa prawda zaczyna nam zaglądać w oczy. Brak amunicji. Ostatnie nasze na tarcie skończyło się późnym wieczorem 5 października. Wycofani do tyłu, na skraj wsi Ofiara, zmęczeni, mokrzy i diabelnie głodni, zasnęliśmy z nie pokojem, co przyniesie jutro. Jakieś przeczucie mówiło, że to już koniec. Następny ranek przyniósł ze sobą kapitulację całej grupy.
W ten sposób zakończyła swą wojenną służbę większość pod chorążych marynarki dwóch roczników, którym, zamiast bronić polskiego morza, przyszło w udziale w zielonych mundurach, z bagnetem na karabinie iść do ataku na nieprzyjaciela w głębi kraju. Po kapitulacji niektórzy z nich zdołali jednak zbiec z nie woli podczas transportu, bądź też później — ze szpitala. Włączyli się oni następnie do walki podziemnej w kraju lub nawet zasi lili szeregi Polskiej Marynarki Wojennej na Zachodzie, jak np. podchorąży Edmund Brocki, który zginął później wraz z okrętem podwodnym „Orzeł”. Ci spośród podchorążych obu roczników, którzy zostali skie rowani do obozów jenieckich w głębi Niemiec, musieli przez blisko sześć lat pozostawać tam jako Kriegsgefangene. Aby ulżyć ich losowi, kmdr ppor. Alojzy Pawłowski zaproponował na po stoju w Radomiu dowódcy 60. dywizji piechoty, do której przy należał 182. pułk, a w jego składzie batalion morski, aby podcho rążych najstarszego rocznika promować na podporuczników ma rynarki. Dowódca dywizji, płk art. Adam Epler, wyraził zgodę na tę propozycję i podpisał w książeczkach wojskowych podcho rążych antydatowane nominacje. Dzięki temu podchorążowie ci,
201
a właściwie już podporucznicy, dostali się do obozów oficerskich, tzw. oflagów. Można jeszcze dodać, że do Anglii przedostali się również nie którzy wyżsi oficerowie marynarki, jak np. kmdr Witold Zającz kowski, który przybył tam drogą północną, przez Szwecję, oraz kmdr Morgenstern i kmdr por. Henryk Eibel, którzy obrali drogę południową, przez Węgry.
V. Polska flota odradza się na Zachodzie 1. Pierwsze akcje u boku Royal Navy
ak wiadomo, w dniu 3 września 1939 roku Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, co dla stojącego w Leith polskiego dyonu oznaczało możliwość rozpoczęcia działań u boku Royal Navy. W związku z tym polskie okręty przeszły do bazy w Rosyth, a następnego dnia dowódca dyonu kmdr por. Stan kiewicz udał się do Londynu i złożył wizytę ówczesnemu pierwsze mu lordowi admiralicji Winstonowi Churchillowi, i pierwszemu lordowi morskiemu, którym był admirał Dudley Pound. Churchill oświadczył wtedy komandorowi Stankiewiczowi: „Wielka Bryta nia będzie walczyć do końca w sprawie Polski, gdyż sprawa ta jest związana z wolnością narodów świata”. Tego też dnia polskie załogi zaczęły pobierać wyposażenie z bry tyjskich magazynów mundurowych, zwłaszcza niezbędne do służ by na morzach północno-zachodniej Europy ciepłą bieliznę, swe try i szale, futrzane buty, płaszcze z wielbłądziej sierści oraz nie przemakalne płaszcze i kaptury. Na pokładach okrętów dyonu znajdowali się też od pierwszych niemal chwil przybycia do Ro syth brytyjscy oficerowie łącznikowi wraz z radiotelegrafistami
J
203
i sygnalistami, mający zapewnić sprawne utrzymanie łączności polskich okrętów z brytyjskimi. W dniu 6 września dyon otrzymał rozkaz przejścia okrężną trasą wokół północnych wybrzeży Szkocji do bazy w Plymouth. Już po wyjściu na wody Firth of Forth nadeszło drogą radiową pierwsze zadanie bojowe: przepatrolowanie obszaru wodnego w re jonie położonym nieco na północ od portu Aberdeen, gdzie meldo wano nieprzyjacielski okręt podwodny. Poszukiwanie U-Boota było jednak bezskuteczne i okręty ruszyły w dalszą drogę, na pół noc, północny zachód i drogą przez Pentland Firth na zachód. Następnego dnia rano okręty, okrążywszy już północne brzegi Szkocji, szły na południowy zachód szeroką na około 20 mil mor skich cieśniną North Minch, zwaną też Morzem Szkockim, dzie lącą Szkocję od archipelagu Zewnętrznych Hebrydów. Dotąd ten pierwszy bojowy marsz dywizjonu mijał właściwie bez historii, ale o godzinie 14.30, gdy okręty wchodziły do najwęższej części cieśniny zwanej Little Minch, nastąpiło upragnione spotkanie, pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem. Był to okręt podwodny, który na chwilę wynurzył peryskop nad powierzchnię morza. Tru dno dziś ustalić, kto i na jakim okręcie pierwszy zauważył pery skop. Według jednych relacji przypisać to należy „Błyskawicy”, natomiast kmdr por. Kon, ówczesny oficer sygnałowy „Błyskawi cy”, zasługę tę przypisuje oficerowi wachtowemu „Burzy”. Członek załogi „Błyskawicy” bosmanmat A. S. w takich sło wach przedstawił zauważenie peryskopu U-Boota i sam atak: [...] po minięciu jednego z [...] patrolujących dryfterów zauważamy pe ryskop. Natychmiast bierzemy kurs na niego i ruszamy do ataku. Tuż po zwrocie widzimy ślady dwóch torped, które przeszły z obu burt naszego okrętu. Wystrzelone były bardzo precyzyjnie i gdyby obserwacja zawio dła i nie zmienilibyśmy kursu na czas — byłoby po naszym okręcie. Rewanżujemy się dwoma seriami bomb hydrostatycznych. Po wybuchu ostatniej B. H. widzimy znowu peryskop. Pełną szybkością wpadamy na miejsce gdzie peryskop zauważono i „kropimy” jeszcze jedną serię bomb. Za rufą zauważamy kiosk wynurzającego się okrętu podwodnego i w tym momencie wybuchające nasze bomby hydrostatyczne. Okręt podwodny zo stał wyrzucony na powierzchnię, przechylił się na burtę i zanurzył, pozosta wiając na wodzie olbrzymią plamę ropy.
We wspomnieniach kmdr. por. Kona, opr&cowanych wprawdzie w odróżnieniu od przekazanej w kilkanaście miesięcy po opisanym
204
wydarzeniu relacji bosmanmata A.S. — w kilkanaście lat póź niej, przebieg wydarzenia przedstawiony zostai w nieco inny spo sób, co zresztą wypływa stąd, że kmdr Kon nie obserwował spot kania od pierwszej chwili. Nie potwierdził również spostrzeżenia o wynurzającym się kiosku okrętu podwodnego: Na sygnał alarmowy „Burzy” wszystkie trzy okręty położyły się w ostry, równoczesny zwrot w lewo, szykując się do rzucenia bomb głę binowych. Manewr został wykonany sprawnie, tak sprawnie, jak przed tygodniem na ostatnich ćwiczeniach pod Helem. Na ćwiczeniach jednak nigdy nie zadawaliśmy sobie pytania, co należy robić po pierwszym ataku, i teraz zapanowało zamieszanie. Znajdowałem się w kabinie, skąd wyrwał mnie pierwszy wstrząs od eksplodującej bomby głębinowej. W parę chwil później byłem już na pomoście, wtedy właśnie, gdy ostatnia seria szła za burtę. Po pierwszym przebiegu nad podejrzanym miejscem szyk uległ rozproszeniu i każdy z okrętów rozpoczął polowanie na własną rękę. „Bły skawica” wykonała ostry zwrot na kontrkurs i gdy była już na prostej, zobaczyłem, jak w odległości kilkuset metrów przed jej dziobem przez gładką powierzchnię wody przebijały się dwa pionowe słupki związane ze sobą gdzieś u podstawy zanurzonej w wodzie, gdyż obydwa jednocześnie przechyliły się na bok i — zanim przyłożyłem lornetkę do oczu — po nownie zapadły się pod powierzchnię. Dowódca z powątpiewaniem od niósł się do mego spostrzeżenia potwierdzonego przez jeszcze jednego obserwatora i przeszedł nad wskazanym miejscem, nie rzucając bomb. Oczy wszystkich były obrócone na rufę i jakby dla spełnienia nadziei patrzących takie same dwa słupki znów na chwilę wysunęły się ponad powierzchnię. Przechyliły się na bok i schowały w wodzie, aby się więcej nie pokazać.
Pozostała na powierzchni morza ogromna plama ropy oraz fakt, że nie zauważono już żadnego innego śladu obecności U-Boota dały Polakom asumpt do przypuszczenia, a może nawet twierdze nia, iż nieprzyjaciel został zniszczony. Według niektórych ówcze snych polskich publikacji brytyjska admiralicja uznała niemiecki okręt za „prawdopodobnie zniszczony”, jednakże najprawdopo dobniej odniósł on tylko uszkodzenia. Dalsza faza marszu dyonu była bez historii. Po przejściu Mo rza Hebrydzkiego, Kanału Północnego, Morza Irlandzkiego i Ka nału Sw. Jerzego polskie okręty zawinęły rankiem 8 września do małego portu Pembroke na południowo-zachodnim wybrzeżu Wa lii, gdzie uzupełniły zapas paliwa i niezwłocznie wyszły znowu na morze. Krótko potem odebrano wiadomość radiową od patro lującego samolotu angielskiego, który wykrył i atakował U-Boota.
205
Polski dywizjon natychmiast pośpieszył na wskazane miejsce, po kryte zresztą śladami ropy, i rzucił tam pewną ilość bomb głębi nowych. Rezultat tej akcji pozostał jednak nieznany. Wieczorem 8 września dywizjon zawinął do swej nowej ba zy w Plymouth i tak rozpoczął się pierwszy okres współpracy polsko-brytyjskiej, w większości wypełniony służbą na tzw. We stern Approaches (jak w Anglii nazywa się oblewające Wyspy Brytyjskie od zachodu wody Oceanu Atlantyckiego) w kanale La Manche i na Morzu Północnym. Służba patrolowa, eskortowanie konwojów lub dalekie rajdy przeciw nieprzyjacielskiej żegludze — oto jakie miały być w najbliższych miesiącach zadania dywi zjonu polskich kontrtorpedowców. Na razie po kilkudniowym po stoju w Plymouth nasze okręty rozdzieliły się. Wymagająca prze prowadzenia drobnych napraw „Burza” pozostała w bazie, „Grom” wyznaczony został do ochrony przychodzących i wychodzących na Atlantyk konwojów, „Błyskawica” zaś skierowana została 13 września do Liverpoolu, by eskortować statek z ładunkiem wojen nym przeznaczonym do Polski.
2. Polscy marynarze ratują załogę „Plutona” Tego samego dnia, w którym „Błyskawica” wyruszyła z Ply mouth do Liverpool z perspektywą rejsu do Gibraltaru i na Mal tę, w jeszcze bardziej odległym Maroku, w Casablance na jed nym z francuskich okrętów zdarzył się tragiczny wypadek. Oto z niewyjaśnionych przyczyn nastąpiła detonacja min na francu skim krążowniku minowym „Pluton”, która nie tylko spowodo wała zniszczenie okrętu, ale i poważnie zagroziła innym okrętom i statkom przebywającym w porcie. Wśród nich zaś znajdowały się dwa polskie okręty i właśnie polscy marynarze jako pierwsi wzięli udział w akcji ratowniczej, wydatnie przyczyniając się do częściowego zażegnania niebezpieczeństwa i uratowania życia wie lu marynarzom francuskim. Jakie to były okręty, skąd się wzięły w Casablance i jaki był przebieg katastrofy i akcji ratowniczej? Oprócz trzech kontrtorpedowców wybuch wojny zastał na Za chodzie dwa okręty szkolne Polskiej Marynarki Wojennej. Były
206
to transportowiec „Wilia” i szkuner „Iskra”, odbywające rejsy szkoleniowe z podchorążymi kursu mechanicznego i pokładowego drugiego rocznika. Ponieważ podchorążowie kursu pokładowego byli bardzo liczni i nie można było zaokrętować ich wszystkich na „Iskrze” równocześnie, część więc została zaokrętowana na „Wilii” wraz z podchorążymi kursu mechanicznego, po czym oba okręty miały się spotkać na Morzu Śródziemnym w celu dokonania wymiany obu grup. Awaria maszyn na „Wilii” sprawiła jednak że okręt ten, nie wpływając na Morze Śródziemne, zawinął 30 lipca na dłuższy pobyt do Casablanki i tam nastąpiło w połowie sierpnia spotkanie z „Iskrą”, przybyłą z Bizerty. Po wymianie podchorążych „Iskra” wyszła 25 sierpnia na ocean, obierając kurs na Maderę, ale po pięciu dniach na rozkaz radiowy zawróciła do Casablanki i w dniu 2 września weszła na powrót do tego portu i przycumowała przy burcie „Wilii”, na dłuższy — jak się miało okazać — pobyt. Polska objęta już była pożogą wojny i nic dziwnego, że zało gom „Iskry” i „Wilii” oraz zaokrętowanym na nich podchorążym przymusowa bezczynność wydawała się nie do zniesienia. Prawda, że dowódcy okrętów nie dopuszczali do bezczynności w sensie dosłownym i że dzień po dniu wypełnione były pracowicie zaję ciami przewidzianymi przez regulamin służby okrętowej, ćwicze niami i nauką, ale fakt pozostał faktem: w Polsce trwała wojna, polskie okręty walczyły na Bałtyku, a także na wodach angiel skich, „Iskra” zaś i „Wilia” znalazły się z dala od głównych te atrów wojny. Wprawdzie od chwili wybuchu wojny polscy mary narze z „Wilii” pełnili również służbę obserwacyjną i wartowni czą u wejścia do portu, była to jednak zaledwie namiastka tego, co stało się udziałem ich kolegów w Polsce czy Anglii. A kata strofa „Plutona” dała załogom „Iskry” i „Wilii” przedsmak nie bezpieczeństwa, na jakie załogi walczących polskich okrętów były stale wystawione. „Pluton” był to krążownik minowy — jedyny tej kategorii okręt we francuskiej flocie, jeśli nie liczyć lekkiego krążownika „Emile Bertin”, posiadającego również tory minowe, umożliwia jące zabranie na pokład aż 290 min. „Emile Bertin” był najszyb szym krążownikiem francuskiej floty, a przy tym silnie uzbrojo nym w artylerię, stąd też stawianie min należało raczej do jego
207
dodatkowych zadań, które w razie potrzeby mógł wykonać. Dla „Plutona” natomiast było to zadanie zasadnicze i nic też dziw nego, że gdy tylko nadarzyła się pierwsza taka okazja, wyzna czono właśnie ten okręt. (Można tu jeszcze dodać, że krótko przed wojną zmieniono nazwę tego okrętu na „La Tour d’Auvergne”, ale zarówno relacje z katastrofy krążownika, jak i późniejsza li teratura pozostają przy jego dawnej nazwie, „Pluton”). Okazja tę dała powzięta przez francuską admiralicję decyzja zabezpie czenia portu w Casablance przed napaścią niemieckich pancerni ków „kieszonkowych”. Wybuch wojny zastał dwa z nich na Atlantyku i Francuzi obawiali się, że analogicznie jak na początku I wojny światowej, kiedy znajdujący się wtedy na Morzu Śródziemnym niemiecki krążownik liniowy „Goeben” zbombardował francuskie bazy w Bóne i Philippeville, obecnie hitlerowskie okręty mogą zaata kować Casablankę. Dlatego też wysłano z Brestu na wody środ kowego Atlantyku szybką eskadrę, tzw. Force de Raid, która mia ła polować na przeciwnika, równocześnie zaś „Pluton” otrzymał rozkaz postawienia zapory minowej równolegle do wybrzeża Ma roka, aby na wszelki wypadek uniemożliwić niemieckim pancer nikom zbliżenie się do Casablanki na odległość pozwalającą na zbombardowanie portu. Zanim jednak „Pluton” zdążył przybyć na wody marokańskie dla przeprowadzenia operacji minowej, roz kaz został odwołany, gdyż francuskie dowództwo zorientowało się, że nieprzyjacielskie pancerniki działają w pojedynkę i operują przeciwko alianckim statkom handlowym na odległych akwenach. Dlatego też „Pluton” otrzymał rozkaz zawinięcia do Casablanki i wyokrętowania tam swego niebezpiecznego ładunku. I właśnie przy tej czynności, podczas rozbrajania jednej z 290 znajdujących się na pokładzie i we wnętrzu okrętu min (tzn. podczas usuwania z nich uzbrojonych w spłonki detonatorów) nastąpiła eksplozja niezmiernie tragiczna w skutkach. Wybuch jednej miny natychmiast spowodował wybuchy następ nych i rozrywany detonacjami okręt stanął w płomieniach. Na „Wilii” i „Iskrze”, przycumowanych przy tym samym nabrzeżu niedaleko „Plutona”, a oddzielonych od niego transportowcem amunicji (!) „Golo”, nie zorientowano się w pierwszej chwili w rozmiarach grożącego niebezpieczeństwa, chociaż siła podmu
208
chu przewróciła ludzi na pokładzie i obrzuciła go odłamkami stali i kawałkami płonącego drewna. Natychmiast jednak zarządzono alarm, zwłaszcza że nad portem wzniósł się gęsty, czarny dym. Dalszy przebieg wypadków zrelacjonował zaokrętowany na „Iskrze” podchorąży marynarki Eryk Sopoćko: W minutę mniej więcej po wybuchu zdołaliśmy go umiejscowić. Krą żownik minowy „Pluton” — wyleciał w powietrze. A teraz? Teraz rozlana wokół niego ropa rozprzestrzenia się gwałtow nie morzem ognia po wodzie basenów portowych, grożąc nam zamknię ciem wyjścia na pełny ocean, narażając oba polskie okręty na pastwę pło mieni. Grozę sytuacji powiększa obawa, że lada chwila nastąpić mogą dalsze eksplozje, bo wiemy, że okręt ten odkotwiczyć miał jeszcze dziś w nocy z pełnym ładunkiem min. Co więcej, między resztkami „Plutona” i ORP „Wilią”, do której burty documowany jest ORP „Iskra”, stoi fran cuski transportowiec wojenny „Golo”, załadowany wyłącznie amunicją. W tych okolicznościach jedynym naszym ratunkiem zdaje się na pierwszy rzut oka wyjście jak najprędzej na redę. Pierwszy zorientował się dowód ca. Słychać już jego głos powtarzający: — Odkotwiczenie! Bosmanie, ciąć cumy. A w chwilę potem w kierunku zastępcy *: — Kapitanie, wychodzimy. Dopilnować na dziobie. Biegiem ruszamy wszyscy do roboty... Motor ruszył. — Wychodzić z basenu w morze — pada nowa komenda. W chwilę potem ostrym zwrotem kierujemy się ku wyjściu, wysyłając równocześnie motorówkę na pomoc rannym marynarzom francuskim. Wła dze portowe Casablanki jeszcze do tej pory zdradzają karygodne osłupie nie, nie organizując żadnej pomocy — tak że dopiero nasz przykład stał się pobudką do właściwej akcji również z ich strony. Przechodzimy obok miejsca wybuchu. Ogromna, falująca plama, bły skając czerwonymi językami ognia, zdaje się być fundamentem, na któ rym wznosi się potężny słup czarnego dymu, gdzieś dopiero wysoko roz chodząc się niby chmury i tak jak one przysłaniając nam słońce. Nieska lanie biała sylwetka „Iskry” tym mniejsza się wydaje na tym przygnia tającym swym ogromem, makabrycznym tle. Czasem pojawiają się spoza dymnej kotary resztki wspaniałego jeszcze tak niedawno krążownika. Wi dać jak znikają powoli, ale wciąż, coraz głębiej pogrążając się w morze. Zakotwiczyliśmy na redzie, około mili od miejsca wypadku...
Również i francuskie okręty, zwłaszcza podwodne i transporto wiec „Golo” oraz liczne statki opuściły port i stanęły na redzie. Największe niebezpieczeństwo groziło „Wilii”, która znajdowała się * D-cą „Iskry” był kmdr ppor. J. Umecki, z-cą kpt. A. Tymiński.
209
bliżej „Plutona”, a unieruchomiona z powodu gruntownej re peracji kotłów nie mogła zmienić miejsca postoju. Dlatego też do wódca okrętu po ogłoszeniu alarmu wydał załodze rozkaz zejścia z pokładu i szukania schronienia gdzie kto może, jak najdalej od okrętu. Pomimo tego dwóch członków załogi „Wilii” odniosło ciężkie rany, a dziesięciu lekkie. Po powrocie na swój okręt ma rynarze z „Wilii” znaleźli pokład zasłany żelastwem, pociskami, odłamkami blachy, kawałkami drewna i grubo pokryty sadzą, a na tym „pobojowisku” strasznie zmasakrowane głowy, ręce, nogi i inne części ciała zabitych na „Plutonie” marynarzy, które podmuch detonacji rozrzucił wokół nieszczęsnego krążownika. Tymczasem na „Iskrze” urządzono pierwszy punkt opatrunkowy dla rannych marynarzy francuskich, przywiezionych najpierw przez motorówkę „Iskry”, a później przez jednostki taboru por towego. Dopiero po jakimś czasie wszyscy ci ranni (a na „Iskrze” było ich ponad trzydziestu) przetransportowani zostali na ląd, do szpitala. W sumie rannych było kilkudziesięciu, zabitych nato miast dwustu piętnastu, w tym prawie wszyscy oficerowie z do wódcą, u którego przebywali właśnie na odprawie. Nazajutrz na boisku sportowym za szpitalem odbyła się uro czystość żałobna, podczas której francuski admirał, dowódca sił morskich w Casablance, w gorących słowach podziękował polskim marynarzom za okazaną pomoc w akcji ratowniczej. W sześć tygodni później załoga motorówki z „Iskry”, która pierwsza pospieszyła na pomoc „Plutonowi”, otrzymała wysokie odznaczenia francuskie — pierwsze ordery i medale sojusznicze, uzyskane w tej wojnie przez polskich marynarzy. Por. mar. Jur Mende i podchorąży marynarki Mieczysław Woźniak otrzymali Legię Honorową, a dwóch matów i jeden marynarz Medaille Mi litaire.
3. Polski dyon działa z baz w Plymouth i Harwich Jak już wspomniano uprzednio, „Błyskawica” została w dniu 13 września skierowana do Liverpool, skąd pięć dni później odesz ła w eskorcie dużego transportowca wiozącego materiał wojenny przeznaczony dla Polski. Portem docelowym dla transportowca
210
była rumuńska Konstanca na Morzu Czarnym, gdyż opanowany przez Niemców Bałtyk nie wchodził w rachubę. Statek musiał więc opłynąć całą Europę: przez Morze Irlandzkie i Kanał Sw. Jerzego, Atlantyk, Cieśninę Gibraltarską i całe Morze Śródziemne, Dardanele, morze Marmara i Bosfor oraz Morze Czarne. Daleka to droga, niebezpieczna zwłaszcza w swej pierwszej części, gdzie na Atlantyku grasują już niemieckie U-Booty. Ale załoga „Błyska wicy” tym chętniej przyjmuje zapowiedź czekających ją niebez pieczeństw, wierząc, że eskortując zaopatrzenie dla kraju, wspo może go w walce przeciw hitlerowskiej agresji. Bosmanmat A. S. tak opisuje przebieg rejsu: Zachowując wszelkie środki ostrożności poprowadziliśmy wyjątkowo szybko konwój na południe. Pogoda dopisywała nam znakomicie, a z każ dym dniem stawało się coraz cieplej... Pustka na oceanie była wprost przytłaczająca. Nigdzie sylwetki żagla czy chociażby słupa dymu. Mimo woli nasuwało się pytanie, na jak dłu go zniknęła z powierzchni oceanów bezpieczna żegluga, pojedynczo kur sujące trampy czy też pieszczące oko żeglarza białoskrzydłe żaglowce. Niestety, nie dane nam było doprowadzić nasz konwój z cennym ła dunkiem do miejsca przeznaczenia. Po pięciu bowiem dniach żeglugi przy szła radiowa wiadomość, że granica Polski jest zamknięta. Nie pozosta wało nic innego jak wprowadzić konwój do najbliższego portu angiel skiego...
Portem tym był Gibraltar. Po tygodniowym pobycie w tym brytyjskim bastionie strzegącym wejścia na Morze Śródziemne „Błyskawica” wyszła w drogę powrotną z alianckim konwojem w towarzystwie brytyjskiego krążownika i kilku „destrojerów”. Dnia 1 października była znów w Plymouth, gdzie zapadła decy zja poddania „Błyskawicy” i „Groma” (który w czasie gibraltarskiego rejsu „Błyskawicy” chodził z Downs z konwojami na Atlantyk) remontowi i przeróbkom mającym za zadanie poprawie nie ich stateczności. Okazało się bowiem, że na długiej atlantyc kiej fali oba okręty nie trzymają się dobrze i mają za duże prze chyły z powodu zbyt dużego odciążenia i za wysokich nadbudówek (pomost bojowy, komin). Angielscy inżynierowie proponowali zdjąć jedno z siedmiu dział artylerii głównej i odciążyć pomost. Polacy wszakże nie chcieli nawet słuchać o zmniejszeniu uzbroje nia okrętów i ze swej strony rozważali nawet możliwość przebudo wy całego pomostu, na co znów nie chciała się zgodzić brytyjska
211
admiralicja, gdyż zajęłoby to zbyt wiele czasu. Ostatecznie obie strony poszły na kompromis, w rezultacie którego zdjęto wielkie reflektory na trójnogach z pomostu i drugie zainstalowane pomię dzy pomostem a kominem każdego z niszczycieli, zastępując re flektory niższymi i lżejszymi dalocelownikami. Z przedniej części kominów zdjęto kołpaki, co okrętom odebrało ich groźny, krążowniczy wygląd, ale również dało dużą oszczędność na wadze, po dobnie jak usunięcie niektórych innych, niekoniecznie niezbędnych ciężarów. W ten sposób nastąpiło wydatne poprawienie statecz ności najsilniejszych polskich okrętów bez osłabienia ich siły ofensywnej. W tym samym czasie remont przeszła również „Burza” i w dniu 22 października trzy okręty polskiego dywizjonu były gotowe do akcji. Wkrótce też wyszły na patrol na wody irlandzkie. Zadanie polegało na przejściu dookoła Irlandii i przepatrolowaniu wód przybrzeżnych, na których brytyjska admiralicja podejrzewała obecność niemieckich okrętów podwodnych. O trudach tego patrolu tak wspomina kmdr por. Kon: Patrol trwał trzy doby. Potworne wprost zmęczenie i choroba morska dały się nam wówczas dobrze we znaki. Przez cały czas trwał silny sztorm, a załogi pełniły służbę na dwie zmiany: cztery godziny wachty i cztery wypoczynku. Ten niezwykle męczący, a zupełnie niepotrzebny system stanowił wyraz nadgorliwości nowicjuszy, jakimi ciągle jeszcze byliśmy. Angielskie sugestie co do okrętów podwodnych w zatoczkach po łudniowej Irlandii albo opierały się na bezpodstawnych domysłach, al bo — o co bardziej podejrzewam Anglików — były pretekstem do zatrud nienia naszych okrętów. Anglicy wówczas nie znali nas jeszcze i mieli pełne prawo nie wierzyć w nasze wojennomorskie umiejętności, my zaś nie zna liśmy ich „fleet worku”. W zespołach szybkich niszczycieli floty, towarzy szących pancernikom i krążownikom w ich usiłowaniach przechwycenia Niemców przekradających się na Atlantyk, byliśmy przysłowiową kulą u nogi. Ponadto „Grom” i „Błyskawica” posiadały zapas paliwa nie po zwalający na dłuższy pobyt na morzu. Zbytnie zaś oddalanie się od baz, a głównie wielka siła maszyn tym prędzej ów zapas zjadała. Do bliskiej eskorty konwojów przez rejon objęty działaniem U-Bootów także nie na dawaliśmy się, nie mieliśmy bowiem asdiców.
Ostatniego dnia patrolu, 26 października, doszło do spotkania z U-Bootem, jednakże wykonany przez „Groma” i „Błyskawicę” atak bombami głębinowymi nie dał rezultatu i polski dyon zawi nął do Belfastu na kilkudniowy odpoczynek. Z Belfastu okręty po-
212
wróciły do Plymouth, skąd skierowano je do portu Harwich, na wschodnim wybrzeżu Anglii. Tam weszły w skład dowodzonej przez późniejszego admirała, a podówczas komandora Creasy, pier wszej flotylli niszczycieli (First Destroyer Flotilla). Flotylla ta obejmowała dotąd osiem niszczycieli klasy ,,G”, stosunkowo ma łych okrętów (po 1335 ton, o dość dobrym uzbrojeniu artyleryj skim i torpedowym, szybkości maksymalnej 36 węzłów i — co najważniejsze — dużym zasięgu pływania). Rejonem operacyjnym pierwszej flotylli było Morze Północne, a zwłaszcza jego połud niowa część, wody przybrzeżne Holandii, Niemiec i Danii. Ozna czało to nie tylko, jak dotąd, możliwość napotkania nieprzyjaciel skich okrętów podwodnych, ale niosło zapowiedź natknięcia się na innych wrogów: niemieckie okręty nawodne i samoloty. Naj bliższa zaś przyszłość miała te przypuszczenia potwierdzić. Dnia 7 listopada „Błyskawica” i „Grom” przeprowadzały pa trol w południowej części Morza Północnego, na wodach oddziela jących Anglię od Holandii. Dzień był mglisty i widoczność ogra niczona. Około godziny 8.00 rano z okrętów znajdujących się na wschód od Lowestoft zauważono dwa wodnosamoloty. Krążyły one z daleka i zarówno zaokrętowany na „Błyskawicy” dowódca dywizjonu kmdr por. Stankiewicz, jak też p.o. d-cy okrętu kpt. Tadeusz Gorazdowski i inni członkowie załogi sądzili, że są to samoloty brytyjskie. Inwigilacja okrętów przez samoloty trwała przez dłuższy czas i nie wydawało się, aby krążący opodal lotnicy mieli jakiekolwiek złe zamiary. Tymczasem (była to godzina 8.45) samoloty się rozdzieliły: jeden z nich poleciał w kierunku idącego kilka kabli za rufą „Błyskawicy” „Groma”, drugi nadleciał z przeciwnej strony. Nie mal w tej samej chwili, gdy „Grom” otworzył ogień do zbli żającego się doń od rufy wodnosamolotu, na „Błyskawicy” za uważono również swastyki na skrzydłach zawracającego na wi rażu drugiego samolotu, który po chwili nadleciał ponownie od dzioba „Błyskawicy”. Na okręcie otworzono ogień z boforsów, niecelny z powodu znoszącego pociski wiatru, „wszakże” od ka dłuba Heinkla odpadł przedmiot wyglądem przypominający pły wak wodnosamolotu. W odległości 700 metrów od „Błyskawicy” samolot nabrał wysokości, położył się na skrzydło i zawrócił. Na wodzie pokazała się po chwili biała smuga, a „pływak" to niknąć,
213
to wynurzając się z fali, zdążał w stronę okrętu. I wtedy rozpo znało go równocześnie dwu ludzi, oficer wachtowy „Błyskawicy” Wieńczysław Kon oraz angielski oficer łącznikowy kpt. Denis. Całe to wydarzenie tak opisuje w swych wspomnieniach z „Bły skawicy” kmdr por. Kon: Czyżby peryskop? Ale piana właśnie znikła. Czyżby peryskop? Nie, na peryskop za szybko. Przywidzenie? Chyba jednak nie, choć inni też patrzą w tym kierunku i niczego tam nie widzą. Zacząłem już wątpić, czy co kolwiek widziałem, gdy nagle piana znów się pokazała. Nie, teraz już nie mam wątpliwości. Ale co tworzy tę pianę? Nic tam nie widać. Trącam stojącego obok Denisa i pokazuję mu pianę, ale gdy wzrok jego pobiegł za moją ręką, piana znów znikła. Objaśniam po cichu Denisa, żeby mi czasem Stankiewicz nie kazał zaraz rozpoznawać tego, co widziałem. Obaj patrzy my przed lewy trawers i cicho wymieniamy domysły, gdy nagle... — Torpeda! Torpeda! — krzyknęliśmy równocześnie. Tym razem ponad białą pianę wysunęła się czerwona głowa torpedy, jakby chciała spraw dzić, dokąd właściwie zmierza. Torpeda pokazała się po raz trzeci w tym samym namiarze i według znanej nawigacyjnej reguły szła wprost na zde rzenie z „Błyskawicą”. — Prawo na burt... — ryknął Stankiewicz i chwyciwszy za szprychy górnego koła sterowego, usiłował obrócić je w prawo. — Lewo na burt... — krzyknął Gorazdowski, usiłując ruszyć kołem w le wo. Sternik, stojący przy sprzężonym kole na dolnym pomoście, słysząc dwa sprzeczne rozkazy i mając ster zablokowany ramionami obydwu ofi cerów, prowadził okręt dalej tym kursem. Popchnięty na pół odruchem, na pół myślą, że skoro mamy iść prosto, to lepiej przyspieszyć i wyskoczyć przed torpedą, podszedłem do telegrafu i obróciłem jego tarczę o 50 obro tów więcej. Tymczasem zmagania przy kole wygrał Gorazdowski i koło zaczęło szybko obracać się w lewo. Telegraf oddzwonił zwiększenie obro tów i gdy „Błyskawica” zaczęła poddawać się działaniu steru, jej kadłub lekko zadygotał od zwiększonych obrotów. Torpeda dała nura i znów nie było jej widać. Ster wrócił na zero i gdy okręt położył się na jakiś tam kurs, czerwona głowa wysunęła się ponad wodę po raz czwarty. Była nieprzyjemnie blisko i patrzyła wprost na pomost. W tej chwili spoglądali jej w oczy dwaj podchorążowie, którzy zadeko wawszy się w mesie, a mesa jest dokładnie pod pomostem, przyglądali się scenie przez nie zasłonięte iluminatory. Nie wiemy, czy jest wielu takich, którzy mieli okazję spojrzeć torpedzie z tak bliska twarzą w twarz. Od nieśli wrażenie, że jeszcze chwila, a torpeda skoczy do mesy i nie wytrzy mawszy nerwowo, prysnęli na pokład. Gdy torpeda dała nura, jej odległość od burty nie wynosiła więcej, jak jakieś półtorej długości okrętu. Na powierzchni morza ciągnął się ślad. Wydłużał się coraz bardziej do przodu, coraz bardziej zbliżał się do burty, ale i okręt szedł szybko do przodu. Nic już się zrobić nie dało. Trzeba było czekać, kto pierwszy
214
minie celownik w tym wyścigu na śmierć i życie, celownik leżący na skrzyżowaniu dróg torpedy i okrętu. Patrzę na czoło śladu i staram się przypomnieć, jak szybko pęcherzyki powietrza z silnika torpedy Wydo bywają się na powierzchnię wody, ile też metrów przed śladem może być rzucone przez samolot żądło? Zostały sekundy, wydające się wiecznością. Patrzę na rufę okrętu i w duchu błagam okręt: — Prędzej! Gdy komandor Stankiewicz zdjął czapkę i przeżegnał się, torpeda wy sunęła swój łeb po raz piąty i przez mgnienie oka wydawało się, że w tym ostatnim skoku uderzy w burtę rufy. Ale nie, tym ostatnim nad wodnym susem skoczyła w poprzek kotłującej się białej piany dwudziestowęzłowego śladu torowego i przeskoczywszy go w7 odległości kilkunastu metrów od rufy, znowu uciekła pod wodę.
Taki był przebieg nieudanego ataku torpedowego na „Błyska wicę”. Był to pierwszy w tej wojnie tego rodzaju atak dokonany przez samolot, co niewątpliwie przyczyniło się dodatkowo do za skoczenia i mało zdecydowanego działania polskich dowódców. Podczas powrotu z patrolu okazało się, że „Błyskawica” ma uszkodzone śruby i została skierowana do pobliskiej bazy w Chatham, gdzie w suchym doku uszkodzenia zostały naprawione. Po powrocie do Harwich i krótkim postoju cały dywizjon otrzymał rozkaz przejścia do Rosyth na spotkanie z premierem i naczelnym wodzem gen. Sikorskim, który właśnie przebywał w Anglii w spra wie polsko-brytyjskiej współpracy wojskowej.
4. Powstaje The Polish Naval Detachment Generał Sikorski przybył do Londynu w dniu 14 listopada 1939 roku. Towarzyszyli mu ówczesny minister spraw zagranicz nych August Zaleski oraz szef Kierownictwa Marynarki Wo jennej, kontradmirał Jerzy Swirski. Ten ostatni zdołał przedo stać się przez Rumunię do Francji na początku października i wte dy gen. Sikorski powierzył mu to samo stanowisko, jakie pia stował w Polsce przed wojną, z tym wszakże, że Kierownictwo Marynarki Wojennej musiało zostać od nowa sformowane, tym razem w Paryżu. Po dwóch dniach pobytu w Londynie, w których tematem roz mów były zabiegi o ekwipunek i broń brytyjską dla Armii Pol skiej we Francji oraz o umożliwienie werbunku ochotników pol
215
skich w Kanadzie, gen. Sikorski wraz z towarzyszącymi mu oso bami i ambasadorem Edwardem Raczyńskim udał się do Szkocji na inspekcję polskich okrętów wojennych. W dniu 16 listopada polscy goście przybyli do Dundee, gdzie znajdowały się w re moncie okręty podwodne „Wilk” i „Orzeł”, które — jak wie my — we wrześniu i październiku przedostały się z' Bałtyku przez Sund do Anglii. Teraz podczas swej wizyty gen. Sikorski dokonał dekoracji kpt. Grudzińskiego — jako pierwszego oficera Polskiej Marynarki Wojennej — Krzyżem Virtuti Militari V klasy, po zostałych zaś oficerów oraz szesnastu podoficerów i marynarzy „Orła” odznaczył Krzyżem Walecznych. Następnego dnia gen. Sikorski i pozostali dostojnicy wizyto wali w pobliskim Rosyth dyon niszczycieli. Przegląd został do konany na okrętach, po czym naczelny wódz przemówił do ma rynarzy. Warto dodać, że w obu wizytach prócz licznych admi rałów brytyjskich wziął udział również brat królewski, książę Kentu — co było dowodem, jak wielką wagę przywiązywano w Wielkiej Brytanii do pobytu gen. Sikorskiego i sprawy rozwoju Polskiej Marynarki Wojennej. Po powrocie do Londynu przeprowadzone zostały rozmowy polsko-brytyjskie i podpisany układ regulujący współpracę Ma rynarki Wojennej R. P. z Royal Navy na czas trwania wojny. Układ ten ma tak zasadnicze znaczenie dla całej późniejszej działalności Polskiej Marynarki Wojennej w latach 1939—1945, że nieodzowne wydaje się obszerne omówienie jego tekstu, gdyż tylko w świetle tego układu będą w pełni zrozumiałe stosunki i warunki polsko-brytyjskiej współpracy wojennej na morzu, jak również posunięcia rządu brytyjskiego wobec Marynarki Wojen nej R.P. po zakończeniu wojny. Jak to precyzują słowa wstępne układu, zawarty on został w ce lu ustalenia wytycznych współpracy polsko-brytyjskiej w związku z utworzeniem Oddziału Polskiej Marynarki Wojennej w Wiel kiej Brytanii (The Polish Naval Detachment in Great Britain). Wytyczne te, ujęte w siedmiu artykułach, są następujące: Oddział Polskiej Marynarki Wojennej będzie związany z Ma rynarką Brytyjską na czas trwania wojny i tak długo po jej za kończeniu, jak to obie strony uznają za słuszne. Współpracują ce z brytyjską flotą i tworzące część alianckich sił morskich
216
polskie okręty lub grupy okrętów będą pływały pod polską ban derą, dowodzone przez polskich oficerów i obsadzone przez pol skie załogi. Oprócz okrętów polskich, które już współpracują z brytyjską flotą, w skład Oddziału Polskiej Marynarki Wojen nej wejść będą mogły i inne okręty. Personel Polskiego Oddziału Morskiego będzie składał się z obywateli polskich, przy czym oprócz czynnych już załóg do jego składu powołani być mogą osiągalni na terenach krajów alianckich i neutralnych oficero wie i marynarze rezerwy Marynarki Wojennej oraz nie należący do rezerwy oficerowie i marynarze Polskiej Marynarki Handlo wej, jak również ochotnicy — w wypadku zwiększonego zapotrze bowania. Dla celów szkoleniowych przewidziano utworzenie od powiedniego polskiego obozu kadrowego. Wszelkie koszty ponie sione w związku z wykonaniem tego układu przez władze bry tyjskie zostaną na ich żądanie pokryte przez rząd polski. Bliższe szczegóły związane z wprowadzeniem w życie układu postanowio no sprecyzować oddzielną umową — mówi ostatni punkt podpi sanego w Londynie w dniu 18 listopada 1939 roku porozumienia o współpracy polsko-brytyjskiej na morzu. Warto tu dodać, że treść tego układu daje dobitny wyraz ukry wanej przez hitlerowską propagandę w latach wojny prawdzie, iż Polska Marynarka Wojenna istniała po kampanii wrześniowej nadal, jako część Polskich Sił Zbrojnych na Obczyźnie, że pol skie okręty miały polskich dowódców i załogi oraz pływały pod polskimi banderami. Absurdem są również podawane w latach wojny przez niemieckie publikacje wiadomości, jakoby polskie nazwy naszych okrętów: „Grom”, „Błyskawica” i „Burza” zmie nione zostały na „Thunderbolt”, „Lightning” i „Squall”. Tego samego dnia podpisany został dodatkowy protokół do umowy, stwierdzający, że Polski Oddział Morski będzie znajdo wał się pod kontrolą operacyjną brytyjskiej admiralicji, przy czym polski attache morski w Londynie będzie z nią ściśle współ pracował we wszystkich powstałych w związku z tym sprawach. Wewnętrzna administracja i obsługa personelu Polskiego Oddzia łu Morskiego będzie w kompetencji strony polskiej, personel ten zachowa polskie mundury i stopnie oraz stosować się będzie do polskiego regulaminu służby okrętowej. Dotychczasowe uzbro jenie i wyekwipowanie okrętów polskich pozostanie nie zmienione
217
tak długo, jak to będzie możliwe; na wypadek konieczności przej ścia na uzbrojenie i ekwipunek brytyjski admiralicja dostarczy wykwalifikowanych specjalistów wyszkoleniowych. W celu za kwaterowania i szkolenia kadr strona polska dostarczy w możliwie najkrótszym czasie okręt-bazę. Brytyjska admiralicja zobowiązuje się ściśle współpracować we wszelkich krokach i staraniach pol skich zmierzających do jak najszybszego i jak najlepszego wzrostu sił Polskiego Oddziału Morskiego. Sprawy nie sprecyzowane w pro tokóle będą w razie potrzeby przedmiotem bezpośredniej dyskusji zainteresowanych stron. Zarówno układ, jak i dodatkowy protokół zostały podpisane ze strony polskiej przez ambasadora Raczyńskiego, a z brytyjskiej przez podsekretarza stanu w ministerstwie spraw zagranicznych Sir Alexandra Cadogana. Podpisanie układu wyczerpało program pobytu polskiej delegacji rządowej w Wielkiej Brytanii i tegoż dnia, 18 listopada, opuściła ona Londyn, powracając do Francji. Tymczasem wojna morska przybrała na ostrości, nabierając no wego wyrazu wskutek użycia przez Niemców w coraz większej ilości nie znanej dotąd broni: min magnetycznych, stawianych po czątkowo przez okręty podwodne, a następnie zrzucanych przez samoloty. Okres szczególnego nasilenia tej akcji to pięć dni w drugiej połowie listopada 1939 roku, kiedy to między 18 a 22 tego miesiąca na wodach brytyjskich najechało na miny 15 stat ków handlowych, lekki krążownik „Belfast” i niszczyciel „Gipsy”. To ostatnie wydarzenie szczególnie żywo obeszło polskich ma rynarzy, gdyż „Gipsy” był okrętem pierwszej flotylli niszczy cieli, i w dodatku pierwszym jej okrętem, który uległ zniszcze niu, a ponadto stało się to na oczach załogi „Burzy”. Część okrę tów flotylli, wśród nich „Błyskawica”, znajdowała się właśnie na patrolu, pozostałe zaś okręty otrzymały rozkaz wyjścia na morze z Harwich w nocy z 20 na 21 listopada. Krótko przedtem nad portem przeleciał samolot niemiecki i w świetle reflektorów zauważono, iż zrzucił on dwie miny na spadochronach. Jedna z nich upadła na tor wody na redzie, ale nie było już możli wości i czasu na trałowanie, gdyż okręty flotylli musiały wy chodzić z portu. Podejmując niezbędne środki ostrożności, okręty wychodziły kolejno, okrążając miejsce, w którym upadła mina. Jako drugi wyszedł „Grom”, który będąc największym i naj
218
głębiej zanurzającym się okrętem flotylli, omal nie ugrzązł na płytszym miejscu poza torem. „Gipsy” szedł trzeci, nie zdołał jednak pójść śladem „Groma” i wykonać właściwego zwrotu, a po nieważ z tyłu nadchodził już następny okręt, którym była „Burza”, poszedł prosto środkiem zagrożonego w tym miejscu toru. Ta przymusowa brawura zakończyła się tragicznie: potwor nej siły detonacja rozerwała okręt na dwoje, zabijając połowę załogi włącznie z dowódcą. „Burza”, która znajdowała się w tym czasie zaledwie o jeden kabel (niespełna dwieście metrów) za rufą „Gipsy”, pierwsza wzięła udział w ratowaniu rozbitków. Ostatniego dnia tegoż miesiąca podobną przysługę oddała „Bły skawica” statkowi brytyjskimu „Sheaf Crest”. Był to statek komodora konwoju eskortowanego przez polski okręt z Londynu do wschodnich wybrzeży angielskich. Pomimo otrzymanych przed odkotwiczeniem i sformowaniem się kohwoju i ponawianych podczas marszu przez dowódcę „Błyskawicy” ostrzeżeń o minach zrzuconych w nocy przez samoloty niemieckie na uczęszczanym przez konwoje torze wodnym, komodor angielski na „Sheaf Crest” prowadził konwój dalej tą trasą. Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać: statek komodorski najechał na minę. Kmdr por. Kon pisze o tym: Poderwaliśmy się na równe nogi, wyjrzeliśmy przez iluminator. Statek komodora, złamany wpół, wznosił swoje śródokręcie do góry. Wysoka fontanna wody nie zdołała przesłonić wielkiej, coraz powiększającej się szczeliny, dzielącej małe nadbudówki pomostu od czarnej, przedniej czę ści kadłuba. Wreszcie pomost zatrzymał się w swym wznoszeniu, a o mo ment wcześniej od niego uczyniła to przednia część kadłuba, która po chwili skryła się za wysoką, grzebieniastą falą i nigdy już nie ukazała się na powierzchni morza. Biały pomost zaczął zapadać się w dół, a równocześnie rufa wznosiła się w górę i oto po chwili pomost wisiał nad samą powierz chnią morza, zaś pod wysoko wzniesioną rufą widać było jeszcze obraca jącą się śrubę.
W akcji ratowniczej wzięły udział dwie szalupy „Błyskawicy” i wyratowały z pokładu tonącego statku 25 ludzi. W odpowiedzi na wyrażone podziękowanie za tę przysługę jeden z polskich ofi cerów powiedział: „Jesteśmy, jeśli się tak można wyrazić, gośćmi Royal Navy, lecz chcemy być samodzielnymi gośćmi i zapracować na nasze utrzymanie”.
219
5. Na okręcie-bazie „Gdynia” Jeden z ważniejszych punktów dodatkowego protokółu do ukła du polsko-brytyjskiego z 18 listopada 1939 roku przewidywał wy stawienie przez Polską Marynarkę Wojenną okrętu-bazy do za kwaterowania i szkolenia kadr. Otóż trzeba stwierdzić, że Polacy pomyśleli o tym zawczasu i w gruncie rzeczy nie było potrzebne umieszczanie wyżej wspomnianego punktu w protokóle, bowiem już w dniu 10 listopada polska flota wzbogaciła się o okręt-bazę. Był to dawny pasażerski statek transatlantycki GAL-u, „Kościusz ko”, który pod banderą wojenną wszedł jako ORP „Gdynia”. Nowy ORP pozostał oczywiście typowym statkiem handlowym, na którym zainstalowano jedynie dość symboliczne uzbrojenie; miało być ono później użyte do zwalczania niemieckich samolo tów, które zwłaszcza w okresie tzw. „bitwy o Anglię” bardzo czę sto pojawiały się nad portami angielskimi. Na razie wszakże wi docznymi atrybutami przynależności „Gdyni” do Marynarki Wo jennej były: wojenna bandera powiewająca na rufie okrętu-bazy, zakotwiczonego na redzie Devonport, oraz zaludniający go grana towi chłopcy. Pierwszym dowódcą „Gdyni” został poprzedni dowódca „Bły skawicy” komandor porucznik Kodrębski, inne ważniejsze stano wiska na okręcie zostały obsadzone głównie przez oficerów byłego Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie, którzy okrężną drogą przez kraje bałtyckie i skandynawskie przedostali się do Anglii. W dniu 23 listopada zaokrętowani zostali na „Gdyni” podchorążowie oraz załogi okrętów szkolnych „Iskra” i „Wilia”, przybyli z Maroka przez Francję. Trzeba tu bowiem dodać, że okręty te w dniu 14 listopada opuściły Casablankę i przeszły do wyznaczonego im przez władze francuskie na stałe miejsce po stoju, odległego od Casablanki o 100 mil, Port Lyautey w ujściu rzeki Sebou, gdzie miały pozostać przez cały okres wojny. Oba nie miały bowiem żadnej wartości bojowej, a z uwagi na swą małą szybkość były przysłowiową kulą u nogi. W dniu 18 listo pada podchorążowie i załogi zeszli z okrętów, pozostawiając na nich jedynie kilkuosobowe obsady mające za zadanie konserwo wanie maszyn i ważniejszych urządzeń okrętowych. Reszta ludzi przetransportowana została via Bordeaux do Anglii.
220
W dwa dni później, 25 listopada, dziennik zarządzeń szefa Kie rownictwa Marynarki Wojennej nr 1 powołał na „Gdyni” nastę pujące oddziały: szkołę podchorążych, szkołę specjalistów mor skich, kadrę floty, kancelarię ewidencyjną floty i rezerwową gru pę oficerów. Dalszym oddziałem był oddział okrętowy, tzw. sta ła załoga „Gdyni”, a później jeszcze doszedł oddział przejściowy dla marynarzy oraz oddział sanitarny. W sumie pomieszczenia „Gdyni” umożliwiały zaokrętowanie do 800 ludzi, a więc prawie tyle samo, ile stanowiły załogi pięciu okrętów (3 kontrtorpedowce i 2 okręty podwodne) zdolnych do zadań bojowych. W dniu 8 grudnia wizytę na „Gdyni” złożył sam król Jerzy VI, co świadczyło najlepiej o tym, jak dużą wagę Anglicy przywią zują do realizacji postanowień polsko-brytyjskiej umowy i do wzrostu kadr Polskiej Marynarki Wojennej. Dnia 17 grudnia dowództwo „Gdyni” przejął kmdr por. pilot Karol Trzasko-Durski, jego zastępcą został kmdr por. Henryk Eibel, II zastępcą ówczesny kpt. mar. Jan Bartlewicz. Obsada do wódcza poszczególnych oddziałów była następująca: komendantem Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej był kmdr Witold Za jączkowski, a po nim kmdr por. Kodrębski. Dyrektorem nauk zo stał kmdr ppor. Mirosław Kownacki, wychowawcami zaś kapita nowie Bartlewicz, Mroczkowski i Maracewicz. Szkoła posiadała, podobnie jak przedtem w kraju, trzy wydziały: nawigacyjny (zwa ny potocznie pokładowym), techniczny (zwany też mechanicznym) oraz administracyjno-gospodarczy, na każdym zaś miały w przy szłości być trzy roczniki uczniowskie. Szkoła Specjalistów Morskich, zorganizowana na wzór istnieją cego przed wojną na „Bałtyku” Centrum Wyszkolenia Specjali stów Floty, miała za zadanie zarówno szkolenie podoficerów, jak i przygotowanie marynarzy na podoficerów, i to we wszystkich specjalnościach. Komendantem szkoły w omawianym okresie był kmdr por. Ludwik Ziembicki. Kadra Marynarki Wojennej, której pierwszym dowódcą był kmdr ppor. Tadeusz Mindak, prowadziła podstawowe przeszkole nie ochotników przeznaczonych do marynarki. Początkowo mieści ła się ona w obozie Coetąuidan w Bretanii, we Francji, gdzie był największy napływ kandydatów do służby morskiej, pochodzących zarówno ze świeżego, wojennego uchodźstwa polskiego, iak
221
i z przedwojennego uchodźstwa zarobkowego. Dopiero pod ko niec marca 1940 roku, po ukończeniu podstawowego przeszko lenia, batalion Kadry Floty przeniesiony został z Francji do An glii i umieszczony na „Gdyni”. Kierownikiem Kancelarii Ewidencyjnej Marynarki Wojennej był kmdr por. Bronisław Leśniewski. Do zadań tej placówki nale żało prowadzenie zaciągu ochotniczego dla kadry, uzupełnianie i wymiana marynarzy na okrętach będących w linii oraz przydział załóg na nowo wchodzące do służby okręty. Do Rezerwowej Grupy Oficerów kierowano oficerów aktual nie nie zatrudnionych, oczekujących przydziałów, ocalonych z za topionych okrętów itp., podobnie do Oddziału Przejściowego kie rowano podoficerów i marynarzy. Oddział Sanitarny miał za zadanie opiekę nad chorymi w izbie chorych. Oddział Okrętowy, na którego czele stał I zastępca do wódcy okrętu, składał się z załogi pokładowej, maszynowej oraz drużyny obrony przeciwlotniczej i ratowniczej. Jak już wspomniano, łącznie nai „Gdyni” przebywało do 800 lu dzi. Skąd się oni wszyscy rekrutowali? W drodze zaciągu ochotniczego przybywali na „Gdynię” liczni nowicjusze, a także i rezerwiści; ci ostatni rekrutowali się głów nie z marynarzy statków handlowych, zarówno polskich, jak i ob cych, i w dużej mierze byli to tacy ludzie, którzy nie mogli ni gdzie „zagrzać miejsca”. Nic więc dziwnego, że początkowo nie łatwo było pokierować tą zbieraniną ludzi, przeróżnego wieku, pochodzenia i mentalności. Wspomina o tym kmdr ppor. Jan Bartlewicz, od grudnia II zastępca dowódcy „Gdyni”, jedyny bodaj oficer, który opisał jej dzieje, ratując od zapomnienia ten mało znany fragment historii naszej floty na Zachodzie: Ludzie ci przeważnie wyobrażali sobie, że po ciężkiej pracy na statku handlowym służba w Marynarce Wojennej będzie prawdziwym odpoczyn kiem, w pięknych mundurach, w blasku sławy i bohaterstwa. Może cza sem z narażeniem życia, ale to samo groziło im przecież i w poprzedniej służbie. Niektórzy byli prawdziwą zakałą okrętu. Zdemoralizowani, niekarni, niezdyscyplinowani, rozpici, nocami grający w karty, przyzwyczajeni do prowadzenia nieczystych interesów handlowych i przemytu, nastawieni awanturniczo, dawali załodze jak najgorszy przykład. W warunkach zaokrętowania na ORP „Gdynia” utrzymywanie karności
222
i dyscypliny wśród załogi, posiadającej w swoim gronie taki element, byio niesłychanie trudne, a cóż dopiero prowadzenie normalnych zajęć, wykła dów i ćwiczeń. Należy bowiem tylko przedstawić duży okręt, o trzech pokładach (piętrach), z labiryntem korytarzy i zakamarków na każdym pokładzie i zamykanymi kabinami na 2—4 łóżka — wyglądający w prze kroju jak plaster wosku, w którego komórkach gnieździ się około 500 marynarzy. Oprócz sal jadalnych na każdym pokładzie brak było jakie gokolwiek pomieszczenia do zajęć i ćwiczeń. Można sobie wyobrazić, jak łatwo było różnym spryciarzom ukryć się w tym labiryncie, by uniknąć zbiórek czy ćwiczeń! Na dodatek część po mieszczeń okrętowych znajdujących się pod linią wodnego poziomu posia dała naturalnie wyłącznie oświetlenie elektryczne. Jakże łatwo było wy jąć bezpiecznik czy żarówkę i utrudnić kontrolę! Służba oficera dyżurnego na okręcie była w tym czasie stokroć bardziej wyczerpująca niż udział w akcji bojowej. Gdy po komandorze Trzasko-Durskim dowództwo okrętu objął koman dor Witold Zajączkowski, zarządził on zupełną przeróbkę ścianki pomię dzy kabinami dla marynarzy. Po prostu usunięto wszystkie ścianki po między kabinami, utworzono wielkie pomieszczenie, nieraz gdy się dało, na całą szerokość okrętu, a zamiast łóżek przydzielono marynarzom ha maki. W pomieszczeniach tych kwaterowały całe oddziały marynarzy pod nadzorem podoficerów. Umożliwiało to nareszcie kontrolę i zachowanie dys cypliny. Powoli udało się jednak przezwyciężyć na okręcie te trudności, uzyskać bezpośredni dostęp do ludzi, znaleźć z nimi kontakt uczuciowy i wspólny język.
Wspomniany powyżej brak dużych pomieszczeń na „Gdyni” sprawił w efekcie, że szkolenie kursantów szkół musiało odbywać się w innym miejscu. Wyszło to tylko na pożytek poziomowi szko lenia, gdyż w zaistniałej sytuacji Royal Navy oddała Polakom na ich własny użytek doskonale wyposażony we wszelkiego ro dzaju najnowocześniejsze pomoce naukowe ośrodek szkoleniowy w Devonport, noszący przyjętym w brytyjskiej marynarce zwy czajem nazwę okrętu: HMS „Drakę”. Pisze o tym, jak również i o innych zajęciach i warunkach życia „gdynian”, kmdr ppor. Bartlewicz: [...] „Gdynia” była poważną bazą, bez której nasza ówczesna flota wo jenna nie mogłaby istnieć i rozwijać się. Jej personel prowadził pracę trudną, żmudną, nieefektowną, cichą, pozbawioną bojowych zasług i lau rów, a przy tym na ogół niedocenianą przez kolegów. jęć
Słuchacze szkół zaokrętowanych na „Gdyni” korzystali dla ćwiczeń i za praktycznych z sal wykładowych, sprzętu i pomocy szkół marynarki
223
brytyjskiej, znajdujących się w porcie. Dwa razy dziennie udawali się oni z okrętu kutrami na zajęcia do ośrodka szkoleniowego HMS „Drakę’’ w Devonport. Po ukończeniu szkoły praktyki odbywali na okrętach bo jowych. Okręt-baza ORP „Gdynia” miał na postoju w Devonport (Plymouth) zupełnie morskie warunki dla szkolenia, ponieważ stojąc na redzie, ko munikował się z lądem wyłącznie środkami morskimi. Transport ludzi, żywności, amunicji, materiałów pędnych odbywał się kutrami i motorów kami. Najdokuczliwsze było zaopatrzenie w węgiel i wywożenie śmieci na krypach portowych.
W czasie, gdy na „Gdyni” rozpoczynało się szkolenie młodych kadr, które w niedługiej już przyszłości miały umożliwić przejęcie nowych okrętów, trzy polskie kontrtorpedowce nadal pełniły nie bezpieczną służbę na Morzu Północnym, a okręty podwodne koń czyły remont i wkrótce również miały wyruszyć na morze. A oto krótki przegląd grudniowych wydarzeń. Na „Wilku” remont ukończony został pod koniec listopada, a na „Orle” w dniu 1 grudnia i oba okręty przeszły z Dundee do Rosyth, wchodząc w skład 2. flotylli okrętów podwodnych. W dniu 8 grudnia radio brytyjskie i prasa podały po raz pierwszy do wia domości, że oba polskie okręty podwodne, które według niemiec kich komunikatów wojennych miały zostać zniszczone we wrześ niu, przebywają w Wielkiej Brytanii. Spowodowało to napływ brytyjskich dziennikarzy i fotoreporterów do Rosyth w celu doko nania wywiadów z Polakami. Wkrótce potem „Wilk” wyruszył na swój pierwszy patrol bojowy z brytyjskiej bazy. Rejonem patrolu był Skagerrak. „Orzeł” natomiast dwukrotnie przeprowadzał kon woje na wodach brytyjskich. W tym samym czasie niszczyciele niezmordowanie uczestniczyły w akcjach prowadzących ku wybrzeżom nieprzyjaciela. Na szcze gólną uwagę zasługuje tu rajd pod wyspę holenderską Texel w ce lu przechwycenia niemieckich niszczycieli, wracających po ope racji minowania przybrzeżnych wód brytyjskich. Do spotkania jednak nie doszło, a zespół brytyjski wystąpił w sile niemal całej flotylli. Z polskich okrętów reprezentowane były „Grom” i „Bły skawica”. Drugą większą operację okręty flotylli z Harwich, a wśród nich „Błyskawica ", przeprowadziły w pięć dni później, 17 grudnia. Po legała ona na osłonie stawiaczy min kładących zaporę na uczę-
224
szczanym przez nieprzyjaciela szlaku Sylt—Emden, i przeprowa dzona została pomyślnie, niepostrzeżenie dla Niemców. Ostatnią akcją polskiego okrętu w 1939 roku był udział „Orła” w eskorcie konwoju brytyjskiego, który, 29 grudnia wyszedł z Lerwick na Szetlandach do Bergen. Tego samego dnia nastąpiło przeniesienie Kierownictwa Mary narki Wojennej z Paryża do Londynu. Było to jak najbardziej słusznym posunięciem, gdyż przebywając we Francji, admirał Swirski i cały urząd, na którego czele stał, byli właściwie odcięci od możliwości bezpośredniego kierowania Marynarką Wojenną w sensie organizacyjnym oczywiście, gdyż taktycznie okręty pod legały brytyjskiemu dowództwu. Wprawdzie przenosząc się do Londynu szef Kierownictwa Marynarki Wojennej oddzielał się od naczelnego wodza i jego sztabu, ale na sprawy natury dowo dzenia i tak nie mieli oni żadnego wpływu, a we wszystkich in nych sprawach admirał Swirski otrzymał dużą samodzielność, zgo dnie z wydanym już w dniu 1 grudnia 1939 roku specjalnym roz kazem gen. Sikorskiego dla zapewnienia jak najpełniejszego roz woju Marynarki Wojennej.
VI. W roku zawiedzionych nadziei (1940)
1. Gdy we Francji trwała „śmieszna wojna"
P
oczątek 1940 roku nie przyniósł żadnej zmiany w dotych czasowych metodach wojny na Zachodzie. We Francji nadal trwaia „śmieszna wojna”, w czasie której wojska lądowe wygodnie i na ogół bezpiecznie spędzały czas w fortyfikacjach osławionej linii Maginota, lotnictwo ograniczało się do lotów wywiadowczych i rzadkich nalotów na nieprzyjacielskie obiekty wojskowe, i jedy nie marynarka wojenna prowadziła stałe akcje bojowe, a załogi okrętów nieustannie były wystawione na największe niebezpie czeństwo. Ale i na morzach poza małymi wyjątkami (jednym z nich była stoczona u ujścia Rio de la Plata bitwTa brytyjskich krążowników z niemieckim okrętem pancernym „Admirał Graf Spee”) nie było w tym czasie wielkich bitew czy choćby nawet większych potyczek o dużym rozgłosie, nie było też jeszcze wiel kiego nasilenia wojny podwodnej, która dopiero u schyłku 1940 roku zaczęła się przeradzać w gigantyczne zmagania, określone później nazwą „bitwy o Atlantyk”. Także i działania lotnictwa wr wojnie morskiej, które w okresie od zakończenia „bitwy o An glię” do chwili napaści hitlerowskiej na Związek Radziecki przy-
226
nieść miały Niemcom wiele sukcesów w zwalczaniu alianckiej że glugi na wodach oblewających północno-zachodnie wybrzeże Eu ropy, na początku 1940 roku nie były jeszcze tak intensywne i groźne. A jednak pomimo tego przez wszystkie miesiące, w któ rych komunikaty wojenne donosiły niezmiennie, że na Zachodzie nie zaszło nic nowego, na Morzu Północnym, na wodach oblewa jących Wyspy Brytyjskie i we wschodniej części Atlantyku trwały nieustające działania morskie: patrole przeciw okrętom podwod nym, eskorty konwojów, wypady przeciw okrętom i żegludze prze ciwnika, stawianie min lub osłona operacji minowych, trałowanie min, patrole przeciw rajderom i łamaczom blokady, towarzyszenie głównym siłom floty. Wszystkie, a przynajmniej większa część tych zadań wykonywana była przez najbardziej wszędobylskie, najbardziej wszechstronne okręty: kontrtorpedowce, czyli niszczy ciele. Rówież i okręty podwodne alianckich flot uczestniczyły w tej nie obfitującej w głośne wydarzenia i wielkie sukcesy codziennej harówce wojennej: tropieniu bardzo rzadko pokazujących się na morzu nieprzyjacielskich okrętów i statków. Nic też dziwnego, że w czasie swych pierwszych rejsów patrolowych ani „Wilk”, ani „Orzeł” nie spotkały nieprzyjaciela. Gorzej, bo na opustoszałym morzu nie natrafiły w ogóle na jakiekolwiek, nawet neutralne statki, a trzeba pamiętać, że do podstawowych zadań alianckich okrętów podwodnych należała kontrola kontrabandy. Kontrtorpedowce były szczęśliwsze pod każdym względem, ich załogi nie mogły narzekać na brak urozmaicenia. Najbardziej za trudniona z trzech polskich okrętów „Błyskawica” wzięła udział w dniach od 2 do 4 stycznia w kolejnym wypadzie flotylli na wody niemieckie. „Grom” 10 stycznia poszedł na krótki remont do Chatham, a w dwa dni później ukończyła remont i powróciła do flotylli „Burza”. W dniu 16 stycznia podczas wypadu pod wybrzeża holenderskie dla kontroli kontrabandy „Błyskawica” za trzymała łotewski statek „Rasma”, jednakże okazało się, że statek płynął bez ładunku i został zwolniony. Dnia 20 stycznia flotylla poniosła dotkliwą stratę, gdyż drugi niszczyciel, okręt flagowy jej dowódcy, „Grenville”, wszedł na minę i zatonął. Większą część załogi okrętu z dowódcą uratowały dwa inne okręty flotylli, towarzyszące „Grenville’owi” w tym rej
227
sie. Ciekawym, zaiste niecodziennym incydentem była długa ago nia niszczyciela, który po eksplozji miny szybko nabrał wody i zanurzył się rufą, a część dziobowa wzniosła się nad wodę i w tej pozycji „Grenville” pozostał przez blisko godzinę. Przez cały ten czas jeden z członków załogi okrętu, marynarz George Bromfield, który nie umiejąc pływać, bał się skoczyć wraz, z kole gami do wody, utrzymywał się stojąc w otworze iluminatora — ma łego, okrągłego okienka w burcie okrętu, aż wyratowany został przez szalupę ratują« ą rozbitków. Zdjęcie dziobu „Grenville’a” ze stojącym w iluminatorze marynarzem rychło obiegło cały świat i przedrukowane zostało również w niemieckich wydawnictwach, wzbudzając wszędzie zrozumiałą sensację. Cytowany już uprzednio kmdr por. Kon snuje takie rozważania na marginesie swego opisu akcji ratowania rozbitków niszczyciela „Grenville”: Wachty na patrolach były różne. Na jednych marzliśmy do szpiku ko ści, na innych było wcale znośnie. Były takie, na których rozmawialiśmy przez całe cztery godziny o tym, co zostało w kraju, i były takie, kiedy uwaga i czujność były bez przerwy w stanie najwyższej mobilizacji. Każ da wachta inaczej była przeżywana przez obsadę pomostu, inaczej przez obsady uzbrojenia, a jeszcze inaczej w maszynowni czy kotłowni. Te ostatnie były to miejsca, w których nie powinno się myśleć o minach i torpedach. Dla tych, którzy zdawali sobie sprawę, że od czarnej otchła ni wodnej dzieli ich tylko cienka blacha kadłuba, pewną rekompensatą było panujące wewnątrz ciepło i susza. U nas na górze było zawsze bar dzo zimno i często mokro. Wachty nie należały do przyjemności. Budzenie przez pachnącego zim nym, świeżym powietrzem marynarza stanowiło zawsze dokuczliwe prze życie. Przerywanie niedawno zaczętego snu nie należało do przyjemności, a miało się przy tym świadomość oczekujących czterech długich, wloką cych się godzin nudy. Irytującą też była procedura ubierania się. W owym czasie, a zresztą do końca wojny, nie było na okręcie ubrań wachtowych, które byłyby i ciepłe, i lekkie. Każdy, kto szedł na „górę”, miał na sobie grubą, ciepłą bieliznę, na to wkładał normalne codzienne ubranie oraz jeszcze jedną parę spodni i gruby swetr, a nogi w dwóch parach gru bych skarpet pakował w wysokie buty skórzane. Na gruby zimowy płaszcz wkładało się obszerny dufflecoat z wielbłądziej sierści, którego kaptur zarzucało się na głowę, a podczas sztormu czy deszczu na to wszystko wbijało się jeszcze, jeżeli kto potrafił, obszerny płaszcz nieprzemakalny, tzw. oilskin i ziidwestkę na głowę. Tak ubrani staliśmy przez cztery go-
228
dżiny jako tako chronieni od przeszywającego wiatru, ale gdyby przyszło żywiej się poruszać, trzeba byłoby się najpierw częściowo rozebrać. Tym dziwniejsze wydawały się zalecenia oficjalnych instruktorów stwierdzające, że w razie czego w wodzie lepiej znaleźć się właśnie w tak grubym ubraniu, które po nasiąknięciu chroni nieco ciało od zbyt szybkiej utraty ciepła. Pytanie tylko, na co zdałyby się nasze pasy ratunkowe z cienkiej gumy nadmuchiwane powietrzem?
Na pytanie to załoga „Błyskawicy” nie potrzebowała na szczę ście odpowiedzieć, ale wątpliwości wysuniętych przez autora re lacji doświadczyć mieli w swoim czasie polscy marynarze z „Gro ma”, o czym mowa będzie później. Na razie „Błyskawicy” nada rzyła się okazja pomszczenia „Grenville’a”, gdyż 26 stycznia do szło do upragnionego spotkania z nieprzyjacielskim okrętem pod wodnym, wytropionym przez „Błyskawicę” na kolejnym patrolu. Do akcji włączył się też natychmiast towarzysz „Błyskawicy” w tym patrolu, „Greyhound”, i oba okręty obrzuciły zanurzonego już U-Boota bombami głębinowymi, przy czym przez dłuższy czas pozostały na miejscu ataku, oczekując na wynurzenie się prze ciwnika albo przynajmniej na podjęcie przez niego próby odej ścia w zanurzeniu z niebezpiecznego miejsca, w którym został za atakowany. Niestety kontakt został utracony i nie udało się go już ponownie nawiązać. W dwa dni później „Błyskawica” została skierowana do Chat ham na remont, w służbie czynnej pozostały „Grom” i „Burza”. I właśnie ten ostatni okręt, na którymj w dniu 16 lutego nastąpiła zmiana dowódcy (kmdra ppor. Nahorskiego zastąpił kmdr ppor. Wojciech Francki), miał 20 lutego spotkanie z U-Bootem. Nie przyjaciel został obrzucony bombami głębinowymi i odniósł praw dopodobnie uszkodzenia. Coraz większa sprawność, wykazywana przez załogi polskich kontrtorpedowców, które po okresie zapoznawczym stosunkowo szybko włączyły się w rytm działalności bojowej Royal Navy, określonej przez Anglików słowami fleet work, rychło zyskała na szym marynarzom prawdziwe uznanie, nie dyktowane, jak dotąd, względami kurtuazji gospodarzy wobec gości. Dawali temu wyraz brytyjscy admirałowie wizytujący polskie jednostki, częste wizyty składali polskim marynarzom członkowie rodziny królewskiej i rządu. Na „Gdyni” gościła w towarzystwie dowódcy Obszaru Za
229
chodniego, admirała Dunbar-Nasmitha księżna Kentu, pełniąca funkcję kierowniczki (w randze admiralskiej) Morskiej Służby Pomocniczej Kobiet, której członkinie od inicjałów W ( o m e n ’ s ) R ( o y a l ) N ( a v a l ) S ( e r v i c e ) popularnie zwano „wrenkami”. W dniu 15 lutego przybył na „Gdynię” zobaczyć, jak przebiega szkolenie polskich marynarzy, Winston Churchill, ówczesny pierwszy lord admiralicji. W dniu 26 lutego król Jerzy VI podczas wizyty 2. flotylli okrętów podwodnych w Rosyth żywo zainteresował się dowódcami „Orła” i „Wilka”, a zdjęcie króla rozmawiającego z kpt. Grudzińskim i kpt. Krawczykiem obiegło całą prasę bry tyjską. Z dwóch polskich okrętów podwodnych „Wilk” przebywał w tym czasie na dłuższym remoncie, „Orzeł” chodził na patrole, które jednak nie przyniosły oczekiwanego spotkania nieprzyja ciela. Jedyny statek zauważony w marcu podczas czwartego patro lu okazał się neutralny i nie wiózł żadnej kontrabandy. W marcu wróciła do służby „Błyskawica”, na której — podo bnie jak na „Burzy” — nastąpiła zmiana dowódcy; miejsce kmdr ppor. Umeckiego objął kmdr ppor. Nahorski. Również i liczne inne stanowiska oficerskie otrzymały nową obsadę, gdyż wypróbowani w akcjach oficerowie „Błyskawicy” mieli obsadzić nowy okręt, który R o y a l N a v y przygotowywała dla Polaków na Malcie. Był to bliźniaczy okręt jednostek 1. flotylli, „Garland”. Z bardziej zasługujących na uwagę akcji „Błyskawicy” i „Bu rzy” w marcu 1940 roku trzeba wymienić osłonę minowca stawia jącego obronne pole minowe wzdłuż wschodnich wybrzeży Anglii, oraz eskortę francuskiego okrętu-bazy „Jules Verne” i flotylli okrętów podwodnych przechodzących z Francji do Harwich, wy znaczonego im na nową bazę operacyjną. Na nową operację polskie okręty wyszły w komplecie, wraz z dwoma brytyjskimi niszczycielami. Zadaniem ich był nocny patrol w rejonie Terschelling. Po powrocie z patrolu trzy polskie okręty zostały oddane do dyspozycji dowódcy Floty Ojczystej i 4 kwietnia zameldowały się w Rosyth. Tegoż dnia wyszły w ze spole krążowników i niszczycieli ku wybrzeżom Norwegii. Tam 8 kwietnia „Burza” i jeden niszczyciel brytyjski wykryły U-Boota i zaatakowały go bombami głębinowymi, później zespół wyruszył w kierunku Skagerraku, gdzie meldowano niemieckie niszczyciele.
230
Wkrótce jednak nastąpiło odwołanie rozkazu i polskie okręty wraz z niszczycielem „Tartar” odłączyły się od głównych sił i objęły eskortę nad idącym z Norwegii konwojem, aby doprowadzić go do Scapa Flow. Kalendarz wskazywał 9 kwietnia 1940 roku. O paręset mil mor skich dalej na wschód grzmią działa, detonują torpedy i bomby. To rozpoczęła się hitlerowska inwazja w Norwegii, o której zbli żaniu się jako pierwszy nadaremnie donosił poprzedniego dnia polski okręt podwodny ,,Orzeł”.
2. ORP „Orzeł”, dar i duma narodu „Duch ich jest wspaniały, a to, czego dokonali, może być posta wione w równym rzędzie ze sławnymi czynami z wojny światowej. Powiedziałem im, że obie mapy powinny być zachowane jako skarb i potem ofiarowane muzeum” — te słowa z raportu jednego z wyż szych oficerów marynarki brytyjskiej doskonale odzwierciedlają nastrój uznania i podziwu, w jakim w Anglii i w ogóle na Za chodzie powitano przybycie „Orła” po jego bałtyckiej odysei. Lu bująca się w efektownych nazwach i tytułach prasa francuska na zwała polski okręt podwodny Ze sous-marin jantóme i to był no wy, dość trafny przydomek bojowy „Orła”: „okręt-widmo” (jeśli wziąć pd uwagę, iż rzeczywiście niczym widmo w trzy tygodnie po ucieczce z Tallinna wyłonił się on na powrót na dziejowej are nie wydarzeń). Dla nas nazwa „Orzeł” pozostanie na zawsze żywym symbolem, jednoczącym w scbie wiele szczytnych cech narodu polskiego: — pełne poświęcenia męstwo, które wykazała załoga „Orła”, walcząc w pierwszej połowie września 1939 roku na Bałtyku prze ciwko przeważającym siłom nieprzyjaciela; — niezłomną wolę walki, która kazała jego dowódcy i załodze mimo internowania wypłynąć ponownie na morze i ze zdekomple towanym uzbrojeniem, bez map i przyrządów nawigacyjnych, uporczywie przez trzy tygodnie czatować na nieprzyjaciela, by po wyczerpaniu zapasów słodkiej wody płynąć przez zaminowany Bałtyk i cieśniny duńskie do Anglii i później — tak rychło jak tylko to było możliwe — prowadzić dalszy, bezkompromisowy bój:
231
— rycerskiego ducha objawiającego się w dżentelmeńskich metodach walki z nieprzyjacielem. Jakże wspaniałe światło rzuca na rycerskiego dowódcę „Orła” historia zatopienia niemieckiego transportowca „Rio de Janeiro” w przeddzień rozpoczęcia inwazji norweskiej, kiedy miast -— jak to czynili Niemcy — zatopić statek bez ostrzeżenia, „Orzeł” wynurzył się i mimo grożących ataków nieprzyjacielskiego lotnictwa sygnałem w międzynarodowym ko dzie wezwał nieprzyjaciela do zatrzymania się i opuszczenia statku. ORP „Orzeł” stanowi poza tym symbol nierozerwalności Polski z morzem i przekazywać będzie potomności razem z historią swych czynów bojowych dzieje swego powstania — jako pierwszy w Pol sce, a jeden z bardzo nielicznych w świecie, okręt całkowicie ufun dowany przez społeczeństwo z groszowych, dobrowolnych datków. Za sumę 8 milionów 200 tysięcy złotych, zebranych w ciągu kilku lat żmudnej i wytrwałej akcji, ofiarowano Marynarce Wo jennej nowoczesny i potężny okręt podwodny. Z sumy tej społe czeństwo, gromadząc cierpliwie grosz do grosza, zebrało ponad 5 i pół miliona złotych, resztę uzbierano z datków w szeregach armii i floty. Trzeba jeszcze dodać, że ufundowanie „Orła” było wielkim triumfem organizacyjnym i propagandowym Ligi Mor skiej, krzewiącej niestrudzenie ideę Polski silnej na morzu. ORP „Orzeł” zamówiony w 1937 roku w Holandii na stoczni de Schelde we Vlissingen, spuszczony został na! wodę 15 stycznia 1938 roku i całkowicie wykończony przybył do Gdyni w dniu święta Marynarki Wojennej, 10 lutego 1939 roku. Uroczystość po witania „Orła” w Gdyni przez tłumy publiczności stała się po tężną manifestacją społeczeństwa na cześć Marynarki Wojennej. Po brawurowej ucieczce z Tallinna, przedostaniu się do Anglii i kilkutygodniowym pobycie w doku, gdzie poddano go gruntow nej naprawie i renowacji, „Orzeł” gotów był do- dalszych działań. Przedstawiciel brytyjskiej admiralicji proponował dłuższy odpo czynek, ale kapitan Grudziński odmówił: „Chcemy walczyć! Na odpoczynek przyjdzie kolej po wojnie!...” I „Orzeł” rozpoczyna żmudną służbę patrolową. Do rzadkości należy napotkanie nie mieckiego okrętu wojennego czy handlowego, gdyż Niemcy do cza su zdobycia Francji, Belgii i Holandii i uzyskania portów wzdłuż kanału La Manche i francuskich wybrzeży atlantyckich nie bar-
232
dzo kwapią się z wypłynięciem na morza. Napotkać raczej można statek neutralny, np. duński, jak to się stało w czasie czwartego patrolu „Orła” w marcu 1940 roku, ale swojego pierwszego „Niem ca” zatopi polski okręt podwodny dopiero w przeddzień rozpo częcia inwazji niemieckiej w Norwegii. Na swój piąty patrol „Orzeł” wyszedł 3 kwietnia 1940 roku kierując się ku wybrzeżom Norwegii. W wyznaczonym sektorze okręt znalazł się nad ranem 7 kwietnia, a następnego dnia doszło do tak przez wszystkich członków załogi „Orła” upragnionego spotkania. Dnia 8 kwietnia 1940 roku około godz. 11.00 „Orzeł” spostrzega na horyzoncie zaledwie widoczny dym. Z szybkością 3 węzłów „Orzeł” (cały czas zanurzony) płynie naprzeciw zauważonego stat ku. Po 20 minutach można już go wyraźnie rozpoznać, jednakże nie widać żadnej bandery. Jeszcze chwilę później, kiedy odległość znów się wydatnie zmniejszyła, kapitan Grudziński może przeczy tać napisaną na burcie nazwę „Rio de Janeiro” i za chwilę niezbyt dokładnie zamalowaną nazwę portu macierzystego: Hamburg. Z tą chwilą los niemieckiego statku był przesądzony. „Orzeł” wypływa na powierzchnię i flagami w międzynarodo wym kodzie rozkazuje Niemcom zatrzymać statek i przysłać na pokład okrętu podwodnego dowódcę statku z papierami. Niemiec ki statek miast posłuchać wezwania całą siłą swych maszyn ucieka w kierunku norweskich wód terytorialnych. Rozwijający jednak znacznie większą szybkość „Orzeł” rusza w pogoń za Niemcem i oddaje salwę z karabinu maszynowego. „Rio de Janerio” sto puje, daje flagami znać, że sygnał „Orła” został zrozumiany i za chwilę zaczyna spuszczać łódź na wodę. Wszystko trwa bardzo długo. Tymczasem od strony norweskiego wybrzeża ukazują się dwa małe parowce rybackie i jakaś szybka motorówka, a po chwili radiotelegafista „Orła” daje znać, że „Rio de Janeiro” wzywa niemieckich lotników na pomoc. Minęło 15 minut od zastopowania „Rio de Janeiro”, a dowódca statku znajduje się w dalszym ciągu w spuszczonej przez statek łodzi i mimo ruchów wioseł ani się od statku nie oddala, ani nie zbliża do „Orła”. Kapitan Grudziński traci ostatecznie cierpliwość. Rozkazuje wywiesić flagi, które znaczą:
233
„Opuścić natychmiast statek. Torpedujemy w ciągu 5 minut”. Obraz w dalszym ciągu nie zmienia się. Na statku niemieckim wywieszono odpowiedź, że sygnał zrozumiano, łódź z kapitanem nadal kołysze się na falach i płynie w miejscu, na pokładzie „Rio de Janeiro” pusto. Przed odpaleniem torpedy dowódca „Orła” ustala odległość od statku i jego zanurzenie. Posłuchajmy zresztą, co mówi o ostat nich chwilach niemieckiego statku podchorąży Eryk Sopoćko, któ ry wraz z dwoma innymi podchorążymi Marynarki Wojennej za okrętowany był na „Orle” podczas tego patrolu: Wszystkie przygotowania są poczynione. Na pokładzie pełne oczekiwania milczenie. Słyszy się tylko monotonny plusk fal (jako że maszyny są za stopowane) i przyśpieszony oddech załogi. — Uwaga! — woła dowódca, po raz ostatni sprawdzając dokładność celu. Czyni to bardzo spokojnie, bez śladu zdenerwowania, jak wypada oficerowi dowodzącemu okrętem podwodnym. — Wyrzutnia numer dwa, pal — wydaje krótki rozkaz, podnosząc lor netkę w kierunku nieprzyjaciela. Czuję, jak cały okręt drży. Tak, to było odpalenie torpedy. Na niebiesko-zielonej powierzchni morza, przed dziobem „Orła” pokazuje się na chwilę stalowy kształt torpedy, lecz szybko powraca na wyznaczoną jej głębokość. I teraz tylko delikatna biała smuga postępująca za obracającym się śmi głem torpedy znaczy ślad stale wydłużający się dokładnie w kierunku „Rio de Janeiro”. Jest już bardzo blisko... Słup ognia, pary i dymu wystrzela z nieprzyjacielskiego statku w górę. — Trafiony! — krzyczę, zapominając całkowicie o dyscyplinie. Szczę śliwym trafem nikt nie zwraca na mnie uwagi. Dym staje się coraz gęstszy... Patrzę szybko na mój zegarek. Wskazuje pięć po dwunastej. 8 kwietnia 1940 roku o godz. 12.05 pierwsza torpeda wystrzelona z polskiego okrętu wojennego trafia nieprzyjaciela. — Skąd do diabła biorą się ci tam? — pyta dowódca, który przez lor netkę przypatruje się losowi „Rio de Janeiro”. — Kto taki? — pytam, szarpiąc za rękaw sygnalistę. — Niech pan zobaczy sam — odpowiada przyjaźnie i wręcza mi lornetkę. Zapominam podziękować, gdyż to, co teraz widzę, pochłania całkowicie moją uwagę. Dziób i rufa storpedowanego statku pełne są ludzi w szarozielonych mun durach. Bezradnie biegają naokoło. Niektórzy rzucają deski do wody i ska czą za nimi. Wybucha panika w najprawidłowszym znaczeniu tego słowa, panika, jaką się rzadko widzi. Niemiecki statek powoli chyli się na prawą burtę. W środku widać po między mostkiem kapitańskim a kominem duży, czarny dymiący otwór. Słup dymu nad parowcem wznosi się coraz wyżej.
234
Na pokładzie okrętu- podwodnego wywiązuje się dyskusja na temat pochodzenia setek zauważonych na „Rio de Janeiro” umun durowanych ludzi, którzy w żadnym wypadku nie mogli należeć do załogi tego statku. Nadpływa norweski trawler i przystępuje do ratowania rozbitków. W tej chwili meldują samolot od strony norweskiego wybrzeża i „Orzeł” się zanurza. Kapitan Grudziński zajmuje swoje miejsce przy peryskopie i obserwuje „Rio de Ja neiro”, który jest silnie przechylony na burtę, ale nie tonie. Sa molot, jak okazuje się — norweski, krąży przez chwilę nad „Rio de Janeiro” i zawraca. Statek jednak nie tonie i żołnierze nie mieccy znajdujący się w wodzie zaczynają nań wchodzić z po wrotem. Ponieważ akcja toczy się bardzo blisko norweskich wód terytorialnych, a co za tym idzie — wybrzeża, skąd łatwo mogła by przyjść pomoc dla storpedowanego statku w postaci holowni ków, kapitan Grudziński decyduje się odpalić drugą torpedę. Eryk Sopoćko pisze: Torpeda jest odpalona... Patrzę na zegarek. Jest godzina 13.15. Mija 10 sekund..., 20..., minuta. W następnym momencie słychać stra szliwy huk, przenikający do wnętrza okrętu podwodnego. Wynik jest pew ny. Znaleźliśmy cel po raz drugi. Wkrótce mogę poznać rezultat. Spieszę do kabiny nawigacyjnej. — Torpeda trafiła w to samo miejsce po drugiej stronie. Statek jest prze bity na wylot — dowiaduję się od oficera torpedowego. — Niech pan przej dzie do centrali. Dowódca pozwoli panu z pewnością zobaczyć. Nie potrzeba mi mówić dwa razy. —. Chciałby pan spojrzeć przez peryskop, sądzę, — pyta mnie chwilę później dowódca. — Chciałem prosić, jeśli można. — Niech pan patrzy. A przy okazji, umie pan fotografować? — Tak jest, panie kapitanie. Robiłem zdjęcia około ośmiu lat — odpo wiadam. — Świetnie! Może pan zrobić kilka moim aparatem. Obawiam się, że sam nie potrafię zbyt dobrze. Biorę aparat dowódcy i spoglądam przez peryskop. Co za widok! „Rio de Janeiro" jest przełamany na dwie części. Dziób jest w trakcie pogrążania się... nie ma go. Zniknął pod powierzchnią i tyl ko rufa sterczy jeszcze wysoko ponad wodą. Można widzieć śruby, ster... Przykładam aparat do okularu peryskopu i próbuję wykonać kilka zdjęć w różnych wielkościach, ujęciach i odległościach. Ale nie sądzę, aby wyszły dobrze, gdyż pierwszy raz w mym życiu używam aparatu w takich oko
235
licznościach. Do tego rodzaju rzeczy nie mam zupełnie wprawy. Ale może będę miał szczęście... Kto wie?
Statek szybko zatonął i tylko nielicznych członków załogi wy łowiły norweskie kutry rybackie. Zgubą dla Niemców okazała się ich próba wprowadzenia w błąd „Orła” po pierwszym ostrzeżeniu i niespuszczenie na wodę łodzi ratowniczych. Brak tych łodzi spo wodował szybką śmierć żołnierzy pływających wprawdzie w pa sach i kamizelkach ratunkowych, ale ginących z zimna w lodowa tej wodzie. Kiedy po paru godzinach „Orzeł” ponownie się wynurzył, na powierzchni pływały trupy licznych żołnierzy niemieckich. Wszy scy byli doskonale umundurowani, ale bez żadnych odznak woj skowych. Wieczorem tego dnia został podany komunikat brytyjski: Dziś w południe patrolujący angielski okręt podwodny zatopił przez stor pedowanie niemiecki 6800- tonowy statek „Rio de Janeiro" przed Lillesand na południowym wybrzeżu norweskim. „Rio de Janeiro” pochodził z Ham burga i miał około 400 żołnierzy oraz sprzęt wojenny na pokładzie. Więk sza część żołnierzy zatonęła wraz ze statkiem.
Nie bez słuszności można nazwać zatopienie „Rio de Janeiro” przez „Orła” pierwszym wydarzeniem wojennym kampanii nor weskiej, które przekreśliło tak nieodzowny w akcjach inwazyj nych czynnik zaskoczenia. „Rio de Janeiro”, statek transportowy wchodzący w skład jednego z czterech zespołów niemieckiej Handelsmarine, użytych do zajęcia Danii i Norwegii, był przezna czony do Bergen. Dodać trzeba, że według sporządzonego dokład nego planu inwazyjnego poszczególne statki opuściły porty wyj ściowe w takim czasie, żeby — pomimo różnych odległości dzie lących je od zaplanowanych miejsc lądowania (od Oslo po Nar vik) — inwazja rozpoczęła się równocześnie przy pełnym wyko rzystaniu czynnika zaskoczenia. Tymczasem rozbitkowie, którzy się uratowali po zatopieniu „Rio de Janeiro”, zarówno swymi mundurami, jak i „bezmyślnym opowiadaniem o swym zadaniu” zdradzili niemieckie zamysły w przeddzień rozpoczęcia inwazji. Jednakże szczęście nie opuściło Niemców nawet w nieszczęściu. Informacja o zatopieniu przez „Orła” niemieckiego statku trans portowego nie wywołała odpowiedniego efektu ani w Norwegii,
236
ani w Anglii. W Oslo przyjęto ją z dużą dozą niedowierzania i z wyjątkiem ogłoszenia mobilizacji nie przedsięwzięto odpowie dnich środków zapobiegawczych i nie doprowadzono do natych miastowej gotowości bojowej jednostek obrony wybrzeża. Rów nież i w brytyjskiej admiralicji wiadomość ta nie wywołała szcze gólnego poruszenia i nie przedsięwzięto od razu energicznych czynności zaradczych. Oczywiście ułatwiło to Niemcom przepro wadzenie rozpoczynającej się w najbliższych godzinach inwazji. Warto jeszcze dodać, że tego samego dnia, w którym „Orzeł” zatopił „Rio de Janeiro”, niszczyciel brytyjski „Glowworm” na tknął się na duży zespół niemiecki płynący w kierunku Narviku; pomimo beznadziejnej sytuacji „GlowWorm” ruszył do ataku i sta ranował ciężki krążownik „Admirał Hipper”, zadając mu poważ ne uszkodzenia. Uszkodzenia, jakie „Glowworm” sam odniósł spowodowały jego szybkie zatonięcie, zanim zdążył przekazać ad miralicji brytyjskiej bliższe szczegóły o niemieckiej eskadrze u brzegów norweskich. Zresztą składała się ona z samych okrętów wojennych (na których pokładach przewożono wojska inwazyjne) i jej obecność w tym rejonie nie musiała być równoznaczna z ope racją desantową. Powróćmy jednak do „Orła”. Następnego dnia po zatopieniu „Rio de Janeiro” polski okręt podwodny natknął się w swoim sektorze na trzy patrolujące duże trałowce nieprzyjacielskie, a napotkawszy je ponownie 10 kwiet nia nad ranem, wykorzystał stosowny moment do przeprowadze nia ataku i wystrzelił dwie torpedy. Zanim wszakże z zanurzo nego okrętu można było zaobserwować wynik i rezultaty ataku, padły koło „Orła” trzy bomby głębinowe wyrzucone przez samo lot. Dowódca „Orła” zdążył jeszcze dostrzec przez peryskop, że je den z trałowców jest trafiony i okręt musiał raptownie zejść ni żej. Dopiero późno wieczorem „Orzeł” mógł ponownie wyjść na głębokość peryskopową i wtedy zaobserwowano już tylko dwa trałowce. Dzień 11 kwietnia przyniósł możliwość jeszcze większego suk cesu, gdyż „Orzeł” znalazł się na kursie konwoju składającego się z dwu nieprzyjacielskich statków (z których jeden był „li niowcem” o pojemności kilkunastu tysięcy ton), ochranianych przez okręty wojenne. Zanim wszakże konwój dopłynął do „Orła”
237
na odległość umożliwiającą wykonanie ataku, polski okręt znów został zbombardowany przez samolot. Nastąpiło potem kilka godzin trwające polowanie przy użyciu bomb głębinowych. Wieczorem „Orzeł” wyszedł na głębokość peryskopową i wtedy stwierdzono, że prąd morski przeniósł okręt do fiordu, gdzie znalazł w porcie schronienie niemiecki „liniowiec”. Nastaje noc, okręt wychodzi na powierzchnię i ładuje baterie. Jest cicho i spokojnie, jednak po północy sytuacja ulega zmianie. Pojawiają się sylwetki okrę tów, nocną ciszę przerywają odgłosy detonacji. Obecność zanu rzonego już „Orła” została zauważona przez nieprzyjaciela i roz poczyna się nowe polowanie. Godziny mijają, załoga kolejno zmienia się na służbie, tylko kapitan Grudziński bez przerwy trwa na posterunku. Podchorąży Sopoćko, który nad ranem obejmuje wachtę, tak pisze: O czwartej godzinie objąłem służbę. W kiosku dowódcy kapitan trwa bez przerwy: on był tu całą noc, nie opuszczając go ani na chwilę. Jest zawsze troskliwy w sprawowaniu powierzonego mu obowiązku. Podziwiam jego spokój i głęboką przenikliwość, z jaką pełni swą służbę. Gdy przybyłem do kiosku, pozdrowiłem go. Objął mnie spojrzeniem: — Jest pan zmęczony? — Bynajmniej — zapewniłem go. — Niech pan nie zaprzecza. Twarz pana mówi, że jest pan zmęczony. Spodziewam się, że dziś pójdzie łatwiej — mówił, nie odrywając oczu od peryskopu, za pomocą którego przeszukiwał horyzont, usiłując przeniknąć otaczające ciemności. Moje serce było pełne dziwnego uczucia. Niektórzy nazwaliby to sy nowską miłością, inni przyjaźnią. Lecz to jest więcej, ponieważ łączy się ono z głębokim podziwem i czcią dla bohaterstwa, ze świadomością, że od pracy kapitana zależy nasze życie lub śmierć.
Tymczasem jednak nieprzyjacielskie okręty ponownie odkryły „Orła” i rozpoczynają obrzucać go bombami głębinowymi. Okręt opuszcza się niżej, ale i bomby głębinowe detonują na coraz więk szej głębokości. „Orzeł” opuszcza się jeszcze niżej. 180, 200, 255 stóp! A pomimo tego niektóre bomby detonują znów jakby bliżej okrętu. „Orzeł” opada głębiej, ale i bomby zdają się być nasta wione na eksplozję na głębokości przeszło 300 stóp, to jest prze szło 90 metrów! To są już jednak ostatnie wybuchy, godziny mi jają, zbliża się wieczór i „Orzeł” wychodzi na głębokość perysko pową. Na morzu pusto.
238
O świcie następnego dnia, a jest to 13 kwietnia, „Orzeł” prze chodzi do innego sektora, gdzie już jest spokojniej, chociaż po morzu krążą nieprzyjacielskie patrolowce i w regularnych odstę pach czasu rzucają bomby głębinowe. Tak przechodzi dzień i noc. W południe następnego dnia widać przez peryskop, jak z portu wypływa około 20 małych jednostek patrolowych, nie wartych jednak strzału torpedowego. „Orzeł” wraca więc do swego sek tora i po drodze zostaje wykryty przez samolot. Według relacji bosmana Prządaka zaskoczenie było całkowite: Na zanurzenie nie było już czasu, bowiem — jeśli samolot był wypo sażony w bomby, zdążyłby jeszcze nas zniszczyć. Chwyciliśmy się fortelu i najbezczelniej — strzelaliśmy mu nasze znaki rozpoznawcze. Oczywiście, że nie zrozumiał, ale ten manewr zupełnie go zdezorientował. Przeleciał nad nami i zawrócił, chcąc widocznie obejrzeć sylwetkę z burty. Tym czasem z drugiej strony kiosku namalowane było olbrzymie „A-85", znak rozpoznawczy okrętów brytyjskich. „Orzeł" zdążył się jednak obrócić dzio bem do lotnika, a kiedy tamten spróbował po raz drugi przelecieć nad okrę tem, rzygnęły w niebo pociskami obydwa nasze Lewisy. Wtedy zgłupiał już zupełnie i śpiesznie oddalił się, podczas kiedy okręt zanurzył się w morze.
„Orzeł” musi więc dwie godziny przeczekać, po czym płynie dalej. Wieczorem spostrzega trzy nieprzyjacielskie ścigacze okrę tów podwodnych i do północy — tego dnia łącznie 20 godzin — przebywa w zanurzeniu. Dnia 14 kwietnia „Orzeł” zostaje zmuszony do zejścia na rekor dową dla siebie głębokość 315 stóp, to jest 96 metrów; tego i na stępnego dnia okręt jest wielokrotnie atakowany. Wreszcie za wraca do swej bazy. Dzień 16 kwietnia jest pierwszym od pewne go czasu dniem wolnym od ataków bomb głębinowych. Dnia 18 kwietnia okręt powraca do bazy. Na następny patrol „Orzeł” wyszedł w dziesięć dni później. Tym razem nie doszło do żadnych wydarzeń zasługujących na uwagę. Nieprzyjacielskich statków ani okrętów nie zauważono i po bezowocnych poszukiwaniach „Orzeł” zawrócił do bazy. W dniu 10 maja nastąpiło niespodziewane spotkanie z samolo tem niemieckim, który jednakże atakował bez skutku, a w dniu 11 maja „Orzeł” zawinął do Rosyth. Kolejny postój trwał nieco dłużej niż normalnie, ponieważ na deszły dawno zamówione i z niecierpliwością oczekiwane zamki
239
do dział z szwedzkiej fabryki broni Boforsa, i trzeba było je zamontować, a potem wypróbować działa. Wreszcie jednak „Orzeł” był gotów do następnego patrolu, po którym kpt. Gru dziński zamierzał dać załodze dłuższy odpoczynek, gdyż ludzie byli przemęczeni. Nie przeczuwał jednak, że patrol ten przy nieść miał całej załodze spoczynek wieczny. Wyjście „Orła” na siódmy patrol nastąpiło 23 maja krót ko przed północą. Sektorem patrolowym miał być obszar wodny na zachód od wylotu Skagerraku. Później dwukrotnie, w dniu I i 2 czerwca, radiostacja bazy podała rozkaz przejścia do sek tora sąsiedniego. „Orzeł” żadnego z tych sygnałów nie potwier dził, co zresztą zrazu nie wywołało żadnego niepokoju o jego los, gdyż okręty podwodne zobowiązane były do przestrzegania na patrolu ciszy radiowej. W dniu 5 czerwca z bazy wyszedł ra diowy rozkaz zakończenia przez „Orła” patrolu w dniu 6 czerwca i powrotu w dwa dni później do Rosyth. Gdy to jednak nie na stąpiło i gdy na nadany wtedy rozkaz zameldowania aktualnej pozycji okręt nie odpowiedział, uznano ga za zaginiony. W dniu II czerwca 1940 roku Kierownictwo Marynarki Wojennej wy dało komunikat stwierdzający, co następuje: „Z powodu braku jakichkolwiek wiadomości i niepowrócenia z patrolu w określonym terminie — okręt podwodny Rzeczy pospolitej Polskiej »Orzeł« uważać należy za stracony”. Jakie mogły być przyczyny zagłady najsłynniejszego polskiego okrętu podwodnego? Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się tego w sposób wykluczający wątpliwości, gdyż brak jest świadków i niezbitych dowodów stwierdzających przyczynę, czas i miejsce zatonięcia okrętu. Lansowana zaś po wojnie (i powtarzana zresz tą również w poprzednich wydaniach tej książki) wersja o omył kowym storpedowaniu i zatopieniu powracającego „Orła” przez wychodzący na patrol holenderski okręt podwodny, który miał rzekomo zmienić „Orła” w sektorze patrolowym, nie może być z różnych względów uznana za wiarygodną. Możliwe jest nato miast wejście na minę w dniu 25 maja (taką wersję przyjęła bry tyjska admiralicja) lub zbombardowanie polskiego okrętu przez niemiecki bombowiec w dniu 29 maja; w rachubę wchodzą także i inne możliwości, jak zatonięcie „Orła” z powodu nieszczęśliwego wypadku podczas manewru wy-, a zwłaszcza zanurzania. Wszyst-
240
kie te hipotezy są możliwe do uznania jednej z nich, a nym stanie naszej wiedzy „Orła” trzeba uznać za nie szedł na dno, i datę za nie znane.
do przyjęcia, brak wszakże podstaw odrzucenia innych, I dlatego w obec w tej sprawie przyczyny zaginięcia wyjaśnione, a miejsce, w którym po
Zarówno dowódca „Orła”, kapitan Grudziński, jak i jego ofi cerowie i podoficerowie oraz marynarze zostali pośmiertnie awan sowani. Ponadto Jan Grudziński został pośmiertnie (po zakoń czeniu wojny) odznaczony złotym Krzyżem Virtuti Militari. Tym samym jako jedyny w Marynarce Wojennej R.P. dostąpił za szczytu dwukrotnego odznaczenia tym orderem, co niewątpliwie było jednoczesnym uczczeniem zasług całej załogi i oddaniem hoł du słynnemu okrętowi. Można jeszcze dodać, że postać i czyny bojowe komandora Grudzińskiego uwiecznił w latach wojny Wiktor Budzyński w wierszu pt. ORP „Orzeł”. Ponadto okrętowi temu zostało po święconych kilka innych wierszy.
3. Polskie okręty walczą o Narvik Dnia 9 kwietnia 1940 roku Niemcy uderzyli niespodziewanie na Danię i Norwegię w celu „zabezpieczenia neutralności” obu tych państw. Podczas gdy Dania zajęta została niemal bez wy strzału, w Norwegii napotkano na opór. Niemal równocześnie wkroczyli do akcji alianci, lądując w północnej części kraju. Roz poczęły się zażarte, dwumiesięczne walki, które nie wiadomo jaki miałyby przebieg, gdyby nie wydarzenia na innym teatrze wojennym, przekreślające sukcesy alianckie w północnej Nor wegii, a mianowicie załamanie się Francji. Dlatego, a nie z żad nego innego powodu, opuścić musieli Narvik w kilka dni po jego krwawo okupionym zdobyciu polscy strzelcy podhalańscy, prze rzuceni potem na próżno i na zagładę do Bretanii... Ze względu -na brak połączeń lądowych z Norwegią działania morskie odgrywały w kampanii zasadniczą rolę, lotnictwo bo wiem nie było absolutnie w stanie zastąpić marynarki wojennej i handlowej. Dlatego też przez cały czas trwania kampanii to-
241
czyły się -morskie.
zaciekłe
walki
morskie,
powietrzno-morskie
i
lądowo-
Dnia 9 kwietnia rozpoczynają się walki o Narvik, Trondheim, Bergen, Stavanger, Egersund, Kristiansund i Oslo. Norwedzy bro nią się dzielnie, obie strony ponoszą dotkliwe straty. W Narviku torpedują Niemcy dwa stare norweskie pancerniki obrony wy brzeży, „Eidsvold” i „Norge”, których dowódcy odrzucili we zwanie do poddania się. Uprzednio inna eskadra niemiecka za topiła w drodze do Trondheim brytyjski kontrtorpedowiec „Glowworm”, bliźniaczy okręt naszego „Garlanda”. Natomiast w fiordzie Oslo ciężkie norweskie baterie przybrzeżne niszczą krążownik niemiecki „Blücher”, w fiordzie Kristiansund bry tyjski okręt podwodny torpeduje lekki krążownik niemiecki „Karlsruhe”, a w Bergen angielskie samoloty topią — uszkodzony uprzednio artylerią norweską — krążownik „Königsberg”. Pod Horten norweski stawiacz min — „Olaf Tryggvason” rozbija małą eskadrę niemiecką, topiąc jeden poławiacz min i wyrządzając szkody drugiemu oraz dwu torpedowcom „Kondor” i „Albatros”. Dnia 9 kwietnia odbywa się też pierwsze w tej wojnie spotkanie i bitwa artyleryjska okrętów liniowych: walczy brytyjski krą żownik liniowy ,.Renown” przeciwko dwom niemieckim „Scharn horst” i „Gneisenau”, przy czym przeciwnicy gubią się we mgle i zawiei. Oczywiście Niemcy rozgłaszają swój wielki triumf... Następuje zaciekły bój o Narvik. Od 10 do 13 kwietnia trwa ciężka bitwa między brytyjskimi a niemieckimi kontrtorpedowcami, w wyniku której zatopione zostają wszystkie jednostki nie mieckie, łącznie 10 nowoczesnych kontrtorpedowców; straty bry tyjskie wynoszą 5 kontrtorpedowców. Następnie aż do zdobycia Narviku (28 maja) siły morskie aliantów ostrzeliwują niemieckie pozycje, przygotowując teren do desantu i ataku. Potem przez cały czas trwają akcje lotnicze przeciw siłom morskim, ataki okrętów podwodnych, rzadziej starcia większych jednostek. Z za łamaniem się frontu francuskiego następuje odwrót aliancki z Norwegii. I teraz udaje się Niemcom odnieść sukces daleko na północy, pod Jan Mayen. „Scharnhorst” i „Gneisenau” zatapiają 8 czerwca płynący bez eskorty pancerników konwój brytyjski (1 lotniskowiec, 1 duży transportowiec i 2 kontrtorpedowce).
242
VI. Trasy niemieckich i alianckich akcji inwazyjnych podczas kampanii norweskiej
Osobną kartę w historii walk o Narvik dowce polskie, „Grom”, „Błyskawica” i „Burza”.
zapisały
kontrtorpe-
Dowodzony przez kmdra por. Stanisława Hryniewieckiego dy wizjon polskich kontrtorpedowców już przed rozpoczęciem kam panii norweskiej uczestniczył w akcjach brytyjskiej floty na Morzu Północnym, m. in. u boku pancerników „Rodney” i „Va liant” w wielkim rajdzie „wymiatającym” na Skagerraku. Później eskortował wraz z brytyjskimi niszczycielami klasy „Tartar” ostatni konwój, jaki wyszedł z Bergen do Anglii. Następnie polskie okręty z Rosyth przeszły do Scapa Flow, skąd wraz z konwojem iść miały do walczącej już Norwegii. Dnia 19 kwietnia 1940 roku „Grom” (dowódca kmdr ppor. Ale ksander Hulewicz), „Błyskawica” (kmdr ppor. Stanisław Nahorski), i „Burza” (kmdr ppor. Wojciech Framski) wychodzą ze Scapa Flow do Narviku. W nocy zrywa się sztorm i „Burza”, najstarszy i najwolniejszy z okrętów dywizjonu, nie może wytrzymać tempa marszu. Dywizjon zmniejsza szybkość, ale pomimo to ,Burza” po zostaje w tyle i w końcu zostaje odesłana na powrót do Scapa. W południe, gdy cały zespół mijał Szetlandy, w odległości 100 m od „Błyskawicy” wzniósł się słup wody przy akompaniamencie detonacji. Przyczyna tej tajemniczej detonacji wyjaśniła się do piero nazajutrz, gdy odebrano przez radio komunikat niemiecki, donoszący o zatopieniu przez U-Boot polskiego niszczyciela na wschód od Szetlandów *. Pod wieczór 21 kwietnia „Grom” i „Błyskawica” są w Vest Fiordzie. Pobierają paliwo w maleńkim Skjel Fiordzie i 23 kwiet nia rozpoczynają swoją „norweską działalność”. Jest ona dość urozmaicona, gdyż okręty muszą być przygotowane na potrójnego nieprzyjaciela: oddziały lądowe wzdłuż wybrzeży fiordów, okręty na- lub podwodne oraz lotnictwo. Patrole odbywają się w nie codziennych warunkach przepięknego krajobrazu, w pustych i cichych, głęboko w ląd wrzynających się, o idealnie gładkiej powierzchni fiordach, u stóp stromych gór pokrytych białym całunem śniegu. Pogoda mroźna, ale słoneczna. W ogóle wciąż jest jasno, pięknie, chwilami wprost bajkowo. Jedynie niespo dziewane spotkania z nieprzyjacielem i jednostkami sojuszniczymi * Nieudany atak wykonał słynny później kpt. Lüth na „U-9".
244
są powrotem do rzeczywistości i nie pozwalają zapomnieć o trwa jącej również i tu, na Dalekiej Północy, wojnie. Wieńczysław Kon, oficer sygnałowy „Błyskawicy” tak opisuje jeden z patroli: Jeden patrol w jakimś cichym, pustym fiordzie. Białe noce, jasno przez cały czas. Idealna gładź. Dzikie skały i pustkowie. Nudno i ponuro. Śla dów życia na lądzie nie widać. Z nudów całą wachtę ćwiczę krzywą Butakowa. Zaraz po godzinie 4.00 ukazuje się mały nie rozpoznany trawler. Alarm bojowy. Czekamy. Tamten śmiało płynie wprost na nas. Stopuje my. Dobija do burty: norweski. Na pokład wchodzi kpt. mar. woj., Norweg. Obie strony mówią łamaną angielszczyzną. Prosimy na pomost. Wyjaśnia, że kazali mu „bronić” fiordu tym trawlerem z jednym działkiem 75 mm. Na widok „Błyskawicy” poszedł z determinacją i z nadzieją, że to Anglicy. Częstowany papierosem wyjaśnia, a ręce mu się trzęsą, że do chwili znale zienia się u nas na pomoście nie wiedział, czy nie znajduje się na niemiec kim okręcie. Potwierdził pustkę panującą dookoła i po chwili odpłynął. Po wrót do Skjel Fiordu w mgle. Między skałami, bez żadnych środków ra dionawigacyjnych czy azdyku, jakoś znaleźliśmy dziurę i weszliśmy.
W czasie innych patroli „Błyskawica” ostrzeliwała linię kole jową, mosty i tunel w głębi Rombakken Fiordu koło Narviku oraz zwalczała niemieckie gniazda artylerii i karabinów maszynowych, napotykając niejednokrotnie na silny opór. Kiedy 29 kwietnia „Błyskawica” musi iść do Skjel Fiordu, aby uzupełnić paliwo, jej miejsce zajmuje „Grom”. Po powrocie następnego dnia „Błyska wica” znów płynie na dawne pozycje. Wraz z innymi okrętami stale niepokoi nieprzyjaciela, ostrzeliwuje jego pozycje ogniowe, umocnienia i kwatery, linie dowozowe i łączności. I nie żaden inny okręt, nawet nie potężny pancernik „Warspite”, olbrzymia 30 000-tonowa pływająca forteca, zbrojna w działa 380 i 150 mm, ale właśnie der grosse polnische Zerstörer * jest postrachem Niem ców, wywołuje ich oburzenie i bezgraniczną nienawiść. Wyczytać to można w niejednej niemieckiej książce poświęconej walkom o Narvik. Przy całym pełnym grozy opisie brzmi to dość humo rystycznie, gdy czytamy, jak polski kontrtorpedowiec rozpętał tę nienawiść, ostrzeliwując oddział nieprzyjacielski zajęty spoży waniem „starej jak świat, niemieckiej potrawy żołnierskiej — grochówki”. Porucznik Kriegsmarine H. Laugs tak o tym pisze: Zasiedliśmy do jedzenia. Grochówka! Stara jak świat, niemiecka nierska potrawa. Mająca wciąż nowy i dobry smak, aczkolwiek już przed-
żoł
* Der grosse polnische Zerstörer (niem.) — duży polski niszczyciel.
245
tern czujemy na języku każdą łyżkę. Jak to było przed dziesięciu dnia mi?... Pierwsza łyżka została zjedzona, druga już nie. [Przed dziesięciu dniami, to jest 13 kwietnia, przerwały Niemcom spożycie grochówki an gielskie kontrtorpedowce, atakując niemieckie okręty w samym porcie Narviku — przyp. mój, J. P.] Zupełnie tak samo jest teraz. Powtórzenie wojny? Zsunąłem się na bok na mojej koi, aby zrobić miejsce dwom ludziom. Biorę mój nóż z kieszeni, sięgam po chleb i masło, i nagle w huczącym ryku de tonacji pomieszczenie wypełnia się kurzawą prochu, odłamkami i krzykami. Obydwaj obok mnie padają na ziemię. Jak piorunem rażeni, a jednak tak, jakby się uprzejmie skłonili przed siłą, która ich z tyłu opasała. W sekun dzie rzucamy się na ziemię i na brzuchu czołgamy się na dwór. Do tego trzeszczy drewniany dom, pryskają na nas iskry i nieznośne jasne płomie nie biją nam w oczy. Co to było?
Kilka stronic dalej daje odpowiedź, kto przerwał jedzenie gro chówki: der polnische Zerstórer „Blyskawika”'. I od tego właśnie dnia, a było to 23 kwietnia, zaczęła się ta „wojna”. Polski kontrtorpedowiec pilnuje przeciwnika znakomicie przez cały czas: Gwizdek rozrywa ciszę wkoło nas... W sekundzie już nas nie ma. Mi nutę później kontrtorpedowiec, przed którym ostrzegał gwizdek, jest tuż. Sądzimy, że uda się go zaatakować. Przepływa obok nas o 200 metrów... Minuty prawie niemożliwego do zniesienia napięcia przemijają. Tempem spacerowym płynie okręt. Wreszcie zawraca i znika.
Odtąd Niemcy nie mieli już ani chwili spokoju. Od kilku dni nieprzyjaciel stał się wprost bezwstydny. Wie tak samo dokładnie jak my, że linia kolejowa jest naszą jedyną drogą dowozową i że znikąd nie możemy otrzymać zaopatrzenia jak tą drogą. Kiedy spo strzegł, że nie rezygnujemy, że wciąż coś otrzymujemy, odciął radykalnie drogę. Do tego potrzebuje trzech okrętów. Ustawia krążownik w środku przed naszym tunelem, jeden kontrtorpedowiec przy wschodnim, jeden przy zachodnim wyjściu. Wskutek tego siedzimy w środku. Poruszy się gdzieś cośkolwiek w terenie, strzelają kontrtorpedowce z miejsca, bez względu na to, kto i ilu się porusza. Jest jeden, który się specjalnie wyróżnia: Polak. Nasza zawziętość i nie nawiść do niego rośnie z godziny na godzinę. Nie zapominamy towarzyszy z 23-ego. Za wiele cierpienia widzieliśmy, abyśmy mogli go teraz tylko z cie kawością podziwiać. Co uczynimy? Jest tylko jedna możliwość: czujność i milczenie. Wciąż na nowo, w zupełnie nieregularnych odstępach śle nieprzyjaciel swoje sal wy na pochyłość przed tunelem. Codziennie jest tam o jakiejś porze i strze la. Wystrzeliwuje niemożebnie dużo amunicji na darmo i nigdy nie trafia. [Dzień 23 kwietnia był przykładem czegoś wręcz przeciwnego — J.P.] Ale ciąży nam bardzo. I kiedy leży tak jak dziś, musimy cały dzień siedzieć
246
w naszym czarnym lochu i nie wychodzimy ani krokiem na zewnątrz. Ma rzniemy 24 godziny jeden za drugim i dochodzimy w końcu do tego, że chcielibyśmy przeżyć coś nadzwyczajnego. Znów bój z nieprzyjacielem albo bitwę. Tylko nie wciąż to siedzenie w kucki i bezczynne czekanie. Tylko nie wciąż to ukrywanie się, to chowanie głowy w ramiona, które działa tak przygniatająco.
Dnia 2 maja 1940 roku „Błyskawica”, wracając ze Skjel Fiordu, zostaje zaatakowana przez niewidzialnego lotnika — bomby upa dły daleko za rufą okrętu. W południe okręt wchodzi na redę Narviku, a nad wieczorem idzie na swoją dawną pozycję i tam zostaje ostrzelany przez nowo zainstalowane działa przeciwpan cerne i broń maszynową. Cztery pociski są trafne, trzy z nich przebijają burtę i wpadają do maszynowni, odłamek powoduje uszkodzenie głównego zaworu parowego i jedna maszyna jest nieczynna. Kilku ludzi jest lekko rannych. „Błyskawica” otrzy muje rozkaz udania się do Skjel Fiordu na reperację, pomimo że do północy maszyna została uruchomiona przez maszynistów okrę towych. Wtedy też do burty „Błyskawicy” podszedł „Grom”, który miał ją zastąpić na patrolu. Po pół godzinie „Błyskawica” poszła do Skjel Fiordu, „Grom” zaś pozostał, by rano wyruszyć do Rombakken Fiordu. Rankiem 3 maja „Grom” patroluje wody fiordu, potem stopu je u wejścia do niego, aby znowu wpłynąć do wnętrza fiordu. I wtedy, podobnie jak „Błyskawica” poprzedniego dnia, niespo dzianie zostaje ostrzelany przez niemieckie działa polowe i prze ciwpancerne. Natychmiast podejmuje walkę i mimo że przeciwnik jest doskonale zamaskowany, pojedynek artyleryjski kończy się całkowitym jego pogromem. Trzy działa zostały zniszczone. Walka ta toczyła się przy złowrogim pomruku silników lotni czych: gdzieś wysoko, nad fiordem, krążyły groźne bombowce i obsługa dział przeciwlotniczych „Groma” była bez przerwy w pogotowiu bojowym. Ale spodziewany atak nie nastąpił. Okręt spędził noc u wejścia do fiordu, a ze świtem znów przystąpił do akcji, której obiektem były dwa nowe działa, zaciągnięte na po zycje nieprzyjaciela pod osłoną ciemności. Krótko po 8.00 rano ukazały się na wysokości 3000 metrów dwa „He-111”, jednakże nie zaatakowały polskiego okrętu i gotowały się jakby do ataku na brytyjski krążownik i dwa niszczyciele, które ukazały się
247
u wejścia do fiordu. Wtedy na wysokości ponad 5500 metrów zauważono trzeci bombowiec nieprzyjacielski, wolno — jak się wydawało — szybujący w powietrzu. Samolot ten rzucił wiązkę bomb..., „Grom” wykonał zwrot, ale dwie z sześciu rzuconych bomb trafiły okręt. Jeden z członków załogi opisuje ostatnie chwile „Groma”: Okręt lekko przechylony na prawą burtę, lecz stoi spokojnie. Mary narze czekają dalszych rozkazów. Patrzę na prawą burtę i oczom nie wie rzę: pas blachy, około 20 m, wydarty z burty sterczy nad wodą na wyso kości maszynowni. Prawa łódź ratunkowa wisi tylko na dziobowych klu bach do połowy w wodzie. Ta już jest stracona. Na tle płomieni i dymu mechanik dywizjonu w pidżamie — pamiętam doskonale: niebieska w bia łe pasy. — Żadna gródź wodoszczelna nie wytrzyma takiego ciśnienia wody. Trzeba rozdać pasy... Równocześnie słyszę donośny, lecz bardzo spokojny głos dowódcy z po mostu bojowego: — Okręt tonie! Skakać do wody! Bosman okrętowy, który stał tuż przy mnie, jednym szarpnięciem zwal nia siatkę i pasy korkowe wypadają na pokład. Grupa marynarzy na dzio bie wkłada je na siebie, ale o dziwo! bez nerwowego pośpiechu, omal że wyrównując tasiemki.
Bez żadnej paniki, troszcząc się przede wszystkim o rannych kolegów, których wynosili na pokład i obwiązywali pasami ra tunkowymi, marynarze opuszczali okręt. Niestety nie wszyscy mogli to uczynić, gdyż pomieszczenie bosmańskie na rufie zo stało zablokowane. Chęć ratowania towarzyszy przypłacił życiem torpedysta, który zabezpieczał bomby głębinowe, jak również pierwszy oficer me chanik, por. mar. Aleksy Leszek Krąkowski, który zszedł do maszynowni, aby odstawić kotły grożące wybuchem. Akcja ratownicza przebiegała bardzo składnie, gdyż uczestni czyły w niej aż cztery brytyjskie okręty wojenne: krążowniki „Aurora” i „Enterprise” oraz niszczyciele „Faulknor” i „Bedouin”. Zachowanie się załogi „Groma” było zresztą wzorowe, co podkreśla w swoim raporcie dowódca okrętu, kmdr por. Hule wicz: Samo zatonięcie okrętu, przypuszczam, nie trwało dłużej jak trzy mi nuty, tak że nie zdołano spuścić łodzi i wyrzucić tratew ratunkowych
248
z wyjątkiem dwóch małych na rufie i jednej na dziobie. Jak stwierdzono, w pomieszczeniu bosmanów luk wejściowy został zablokowany i wszyscy ci, którzy byli w tym pomieszczeniu, o ile nie zostali zabici — musieli po tem utonąć. Załoga zachowywała Się przez cały czas spokojnie. Najmniejszej paniki nie było. Gdy mówiono do marynarzy, by skakali do wody, pytali się, czy był rozkaz dowódcy do opuszczenia okrętu. Trudno też sobie wyobrazić większe koleżeństwo jak to, które panowało już w wodzie. Chłopcy po magali sobie wszystkimi sposobami. Rannych co do jednego ulokowano na tratwy i słyszałem, jak krzyczano: — Dowódca jest z nami! Pas ratunkowy dla dowódcy!
Przy dźwiękach polskiego hymnu narodowego rozbitkowie wchodzili na pokład brytyjskiego pancernika „Resolution”. Po nad jedna czwarta załogi zginęła wraz z „Gromem”; wśród ura towanych był niemal cały korpus oficerski, z zaokrętowanym na „Gromie” dowódcą dywizjonu, kmdr. por. Hryniewieckim włącz nie. Tegoż dnia wieczorem po rozbitków przypłynęła „Burza”. „Burza” wyruszyła ze Scapa Flow do Norwegii 26 kwietnia, eskortując wraz z brytyjskim niszczycielem trzy transportowce. Po dwu dniach konwój dotarł do Lofotów. Tu w nocy na 29 kwietnia jeden ze statków, tankowiec, najechał na podwodną skałę i „Burza”, po nieudanych próbach ściągnięcia go, zabrała załogę i dołączyła do konwoju, idąc z nim do Harstad. Dnia 2 maja, płynąc z Harstad do Sjoven Fiordu, była „Burza” świad kiem eksplozji tankowca uwięzionego na skale, w wyniku której wyleciał w powietrze wraz z licznymi norweskimi kutrami ry backimi, biorącymi zeń ropę. Po powrocie do Harstad w dniu 4 czerwca rano na pokład „Burzy” przybył głównodowodzący alianckich sił ekspedycyjnych w Norwegii, admirał floty Cork and Orrery, by złożyć polskim marynarzom wyrazy współczucia z powodu zatopienia „Groma”. Nieco później na rozkaz admi rała „Burza” udała się do Narviku po rozbitków; ich przejęcie z pokładu pancernika „Resolution” odbywało się z przerwami spo wodowanymi silnym nalotem niemieckim, przy dźwiękach hym nów narodowych i owacji urządzonej przez marynarzy brytyjskich na cześć Polaków. „Błyskawica” powróciła do Narviku 5 maja po południu, a nas tępnego dnia ona z kolei stała się celem zaciekłych ataków nie mieckiego lotnictwa. Ataki rozpoczęły się około godz. 8 rano
249
i z niewielkimi przerwami trwały niemal przez cały dzień. Niem cy rzucili na „Błyskawicę” około 50 bomb, których polski okręt unikał z precyzją, prowadząc przy tym ogień aż do wyczerpania amunicji. Kmdr por. Kon tak wspomina ów dzień: O godz. 7.50 dnia 6. 5. nadleciał transportowy Junkers i zrzuca na spa dochronach zaopatrzenie dla wojsk w głębi lądu pod szwedzką granicą. Po chwili trzy Heinkle 111 krążą z daleka. O godz. 7.55 alarm bojowy prze ciwlotniczy. Idziemy wzdłuż lądu ku Herjangs Fiordowi, gdy zza góry z le wej burty wylatuje nisko i blisko „He-lll". Zanim artyleria zwróciła się w tamtą stronę — zwrot i czmych za górę. Poczekaj — pokaż no się! Cze kamy, lufy też. Na szczęście jeden z marynarzy, zwany u nas potem „So kole Oko”, dostrzegł daleko, wysoko, przed dziobem w głębi Herjangs Fior du ,,He-lll” idący do ataku. Zdążyliśmy go przywitać boforsami. Przeszedł śmiało przez ogień, zrzucił bomby i za rufą już zwinął się w korkociąg i widać było parę spadochronów. Bombardowanie trwało do godz. 18.00 z małymi przerwami. Samolot za samolotem. Naloty z rufy i z dziobu, wysokość 6000, ponad boforsami. Strzelamy ogniem zaporowym, samoloty zrzucają po kilka bomb. Powie trze jak kryształ, bomby ani drgną, idą prościutko. To nam pomogło. Wszy stko było jak w zegarku. Samolot z dziobu, my 120 obrotów, prosto, obser wujemy. Bomby wyrzucone, 180 obrotów — kurs bez zmiany. Zajmowałem się obserwacją bomb przez lornetkę; do połowy lotu bomb można było do brze ocenić, czy idą prosto, czy odchylają się i w którą stronę. Odpowied nia komenda na ster i ani razu pudła w uniku. Boforsy rozgrzały się, sprężyny powrotników pękały, trzeba było wy mieniać na nowe. Artylerzyści spoceni. Anteny i sztagi pocięte własnymi pociskami. Bezczynna załoga przypatruje się i trzyma nerwy na uwięzi. Ani jednego wypadku zdenerwowania. Kmdr Nahorski manewruje ze spo kojem godnym danego mu z powodu opanowania przezwiska „Kamy czek”. Akurat gdy amunicja się wyczerpała, nalot się skończył. Przez cały prawie czas byliśmy samotni i gdyby coś się stało, nie miałby nas kto wyciągać z wody. Przez jakiś czas był z nami niszczyciel „Żulu”; nie ru szany stał spokojnie, a strzelać nie mógł, bo głównie jego działa miały za mały kąt podniesienia, a broń szybkostrzelna — dobra na kaczki.
Spod Narviku „Błyskawica” skierowana gdzie okręt wizytował admirał Cork and Orrery.
została
do
Harstad,
Przyszedłem na ten okręt, aby powiedzieć wam, zanim opuścicie Nor wegię, jak wielkie uznanie i podziw mieliśmy dla sposobu, w jaki wy konywaliście w czasie naszej wspólnej służby wszystkie nałożone na was zadania. Na „Błyskawicy” przeżyliście ciężkie chwile, lecz przynajmniej macie na swym rachunku zestrzelony samolot wroga...
Z Harstad „Błyskawica” płynie do Skjel Fiordu, skąd ma es250
kortować konwój do Anglii, jednakże sztormowa pogoda wstrzy muje na parę dni odkotwiczenie. Tymczasem „Burza”, po odtransportowaniu wyratowanych członków załogi „Groma” na okręt szpitalny, a z kolei zdrowych i lekko rannych — na transportowiec idący do Anglii, płynie do Harstad. Tam na jej pokład zaokrętowuje się sztab francuskiego generała Bethouart, z którym 7 maja płynie do Narviku, w głąb Herjangs Fiordu. Wraca następnego dnia i uczestniczy w odpie raniu sześciokrotnych nalotów na Harstad, przy czym dwa razy bomby padają w jej pobliżu. Tego dnia zostaje wysłana po dwóch zestrzelonych w pobliżu angielskich lotników, a następnego dnia — w Gratangen Fiordzie — ratuje od niewoli dwóch zabłąkanych oficerów francuskich. Dnia 10 maja skierowana zostaje do Vest Fiordu, skąd razem z niszczycielem brytyjskim i „Błyskawicą” odejść ma do Scapa. Zanim to nastąpiło, „Błyskawica” staje się jeszcze raz obiektem silnego nalotu, wychodzi jednak obronnie. Wieczorem „Błyskawica”, „Burza” i „Gallant” odchodzą do Scapa, dokąd przybywają 12 maja. Taka była działalność polskich okrętów podczas kampanii nor weskiej.
4. Udział w ewakuacji Calais i Dunkierki Zaledwie dwa polskie kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Bu rza” powróciły do Anglii i zdążyły przejść ze Scapa Flow do swej dawnej bazy w Harwich, kiedy już okazały się potrzebne na innym teatrze wojennym. Ofensywa wojsk hitlerowskich na zachodzie była w pełnym toku, a wojska alianckie przeżywały Krytyczne chwile. Holandia była już zajęta przez oddziały Wehr machtu, we Flandrii zaś armia belgijska, francuska i brytyjski korpus ekspedycyjny wycofywać się musiały pod naporem armii niemieckich w kierunku kanału La Manche. Niemal równocześnie niemieckie armie pancerne wbiły się po przełamaniu frontu sil nym klinem i po błyskawicznym marszu dotarły do Abbeville, a później do Boulogne, odcinając angielski korpus ekspedycyjny i część wojsk francuskich we Flandrii wraz z całą armią belgijską. Było to 23 maja 1940 roku.
251
Następnego dnia, po przeprowadzeniu patrolu w rejonie około Aldeburgh, na północ od Harwich, „Burza” została skierowana do Dover, a stąd do Calais, gdzie miała dołączyć do patrolują cych przed portem niszczycieli brytyjskich. Spotkanie w wyzna czonym miejscu nastąpiło o godzinie 4.00, po czym „Burza” roz poczęła wraz z dwoma brytyjskimi niszczycielami ostrzeliwanie niemieckich kolumn pancernych, posuwających się wzdłuż wy brzeża. Niedługo później trzy niszczyciele zostały zaatakowane przez kilka eskadr niemieckich bombowców. Jeden z członków załogi „Burzy” tak opisuje początek ataku: Meldują o zbliżaniu się znacznej formacji lotniczej na wysokości 2000 metrów w której rozpoznano 3 roje po 9 bombowców niemieckich typu „Ju-87”... Nadlatuje zwarta formacja samolotów niemieckich. Pierwsza seria po cisków dział przeciwlotniczych, wybuchając bardzo blisko samolotów, roz luźnia szyk nieprzyjaciela, po czym skrajny szyk przechodzi w lot nur kowy. Dowódca „Burzy” zwiększa szybkość, kładąc jednocześnie ster na burtę. Reszta formacji kolejno przechodzi kluczami w lot nurkowy. Nie przyjaciel atakuje jednym kluczem poprzedzający „Burzę” kontrtorpedowiec angielski, trzema kluczami drugi angielski kontrtorpedowiec, a po zostałe pięć kluczy atakuje „Burzę”.
Sytuacja była nad wyraz groźna, gdyż samoloty alianckie, które jeszcze przed chwilą toczyły walki powietrzne z niemieckimi, zniknęły z horyzontu, a siła ognia trzech niszczycieli była nie wielka przeciwko tak zmasowanemu atakowi nieprzyjaciela. Inny członek załogi „Burzy”, bosman W. Hryciuk, pisze: Przy pierwszym ataku jeden brytyjski kontrtorpedowiec tonie. Z ko lei Niemcy atakują drugi kontrtorpedowiec i ORP „Burza”. Okręty bro nią się, lecz Niemcy atakują bez przerwy, nie zważając na straty. ORP „Burza” zestrzeliwuje 3 nurkowce niemieckie, jednak dalsza obrona staje się coraz trudniejsza. Bomby padają tuż przy burcie i powodują silne uszko dzenie kotłów. Maszyny są na „stop”. Artylerzyści nie przerywają ognia. Nurkowce atakują jeden po drugim. Naraz silny wybuch, wstrząs okrętem, kłęby dymu i pary i... koniec ataków. Niemcy odlecieli w przekonaniu, że ich dzieło zostało dokonane. Jednakże okręt polski nie zatonął. Bomba przebiła pokład na dziobie okrętu, dno i wybuchła pod kadłubem, wyrywając część dna.
Trwający około 15 minut atak kończy się, samoloty zostały odpędzone, dwa z nich (a nie trzy, jak pisze Hryciuk) zostały
252
zestrzelone przez „Burzę", jednakże bilans nie jest wyrównany: angielski niszczyciel „Wessex” został zatopiony, a „Burza” po ważnie uszkodzona. Zaledwie jeden członek jej załogi jest po ważnie ranny. Okręt jednakże stoi z zastopowanymi maszynami, podczas gdy drugi niszczyciel angielski „Vimiera” wyławia roz bitków z „Wessexa”. W tym czasie maszyniści „Burzy” zdołali usunąć awarię jednego kotła, podnieść parę i uruchomić ma szyny. Oczywiście, mowy już nie ma o kontynuowaniu akcji, więc „Burza” w towarzystwie angielskiego niszczyciela płynie z szyb kością zaledwie kilku węzłów na drugą stronę kanału La Manche. Następnego dnia zostaje wholowana rufą do portu w Portsmouth. „Błyskawica” została wraz z brytyjskim niszczycielem skie rowana w dniu 27 maja na patrol u wybrzeży Francji. Wyzna czony rejon patrolu — okolice Dunkierki, skąd rozpoczęła się już ewakuacja brytyjskich i francuskich wojsk, o czym jednak na „Błyskawicy” jeszcze nie wiedziano. Wielkie, ciemne kłęby dymu wyrastające nad Dunkierką i jej okolicą mówiły wprawdzie o istniejących tam zniszczeniach bądź toczących się walkach. Bitwa trwała oczywiście nie tylko na lądzie, ale również na mo rzu i w powietrzu. Jedna z fal brytyjskich bombowców lecących z Anglii minęła „Błyskawicę” i jej towarzysza podczas ich mar szu ku wybrzeżu, a nieco później okręty były świadkami zażartej walki powietrznej. Około północy towarzyszący „Błyskawicy” niszczyciel angiel ski podał sygnał, że idzie do Dunkierki i że „Błyskawica” może iść za nim, jednak uprzedził, że nie będzie podawał żadnych sygnałów o zmianach kursów i szybkości. Dodał też zaraz obro tów i nabrał dużej szybkości. „Błyskawica” podążyła za nim i tak rozpoczęła się nocna szaleńcza wyprawa zaminowaną i zasłaną już wrakami trasą do płonącej Dunkierki. Oddajmy jednak głos człowiekowi, który prowadził wówczas „Błyskawicę”. Kmdr por. Kon, ówczesny oficer wachtowy „Błyskawicy”, opowiada: Po paru minutach wykonaliśmy ostry zwrot w lewo, już wprost do kanału prowadzącego do Dunkierki. Właściwie to nic widziałem po bur tach „Błyskawicy” nic, cały skupiony na jednym — aby trzymać się ściśle śladu poprzednika, żeby go nie zgubić w gęstniejących ciemnościach i że by się na niego nie wpakować. „Błyskawica” zmieniała szybkość zawsze bardzo powoli, nie tak jak brytyjskie niszczyciele, które pod tym wzglę-
253
dem są jak motorówki, toteż gdy tamten dodawał szybkości, musiałem prędko zwiększać swoją szybkość, aby tylko nie stracić z oczu jasnej pla my pod jego rufą. Nie lepiej było, gdy tamten nagle zmniejszał szybkość, co groziło wpakowaniem się dziobem w jego rufę lub dla wyminięcia jej zejściem w bok z przetartego toru. Jazda była ostra i zmieniałem wów czas obroty od całą wstecz do całą naprzód i więcej, do 220 obrotów (22 węzły). Po kilku minutach z prawej burty ukazał się długi łamacz fal czy też może nawet ląd. W głębi stało kilkanaście wielkich zbiorników z ropą, które były ostrzeliwane z artylerii i raz po raz wybuchały kłębami dymu i ognia. Nagle z brzegu, z odległości może 200 metrów od burty, wprost na nas otworzono potężny reflektor, który przejechał się po burcie Angli ka i wreszcie zatrzymał się na naszej, oślepiając ludzi na pokładzie. Stru chleliśmy, nie wiedząc, czy za chwilę, z odległości paruset metrów nie wygarnie wprost w nasze burty cała bateria artylerii, gdyż nawet nie mieliśmy pojęcia, czy brzeg jest w rękach alianckich, czy już niemieckich. Reflektor zgasł i nic się nie stało. Prowadzenie okrętu stawało się coraz trudniejsze, bo kanał się zwężał, a stopniowo wchodziliśmy w dym, który przesłaniał mego poprzednika. Na szczęście i tamten zwolnił i nie było już takiej karkołomnej gonitwy. Jeszcze kilkanacie minut i byliśmy w sercu portu w Dunkierce. Stop, dalej droga zamknięta. Zrobiło się ciasno. Komandor Nahorski wyszedł na pomost, a przyzwyczaiwszy wzrok, czekał przez chwilę, co zrobi Anglik. Tamten zaczął się rozkręcać, ale jemu z jego maszynami było to stosun kowo łatwo. Tymczasem rozejrzeliśmy się po „okolicy”. Z prawej strony rozciągało się miasto, całe w ogniu. Dokładnie naprzeciwko nas był chyba główny bulwar portowy, gdyż widać było wielkie, dobrze rozbudowane domy, typowe dla starych zamożnych miast, siedziby giełdy, towarzystw okrętowych itp. Wszystko w ogniu, od ziemi powyżej dachów. W świetle płomieni widać było mury, puste okna, jakieś kolumny. Morze ognia. I na tle tego wszystkiego czarna sylwetka niszczyciela francuskiego „L’Adroit” z odciętym dziobem. Jedyne odgłosy, jakie do nas dochodziły, to szum morza płomieni., wy cie pocisków dużego kalibru, przypominające syreny, głuche detonacje. Poza tym miasto wydawało się zupełnie bezludne. Dym rozchodził się nie równymi ciężkimi smugami, raz przesłaniając nam widok, a raz uka zując całą ognistą panoramę. Nasz Anglik wykręcił się dość sprawnie i lekko wycofał się ku wyjściu, robiąc nam miejsce. Niewiele go jednak było, gdyż przestrzeń do rozkręcania się została akurat taka jak długość „Błyskawicy”. Komandor Nahorski rozkręcił się po mistrzowsku, szcze gólnie w takich warunkach. Z jednej strony mielizna i brzeg, z drugiej wrak, w krytycznym momencie zwrotu nie można było przesunąć się ani o metr w jednym, ani w drugim kierunku. Wreszcie jednak byliśmy po zwrocie, dziobem ku wyjściu. Anglik, który był starszy od nas, nadał syg nał, żebyśmy spuścili łodzie i poszli ku nabrzeżu zabrać kogo się da. W tym czasie nad głową przeleciał zupełnie nisko samolot, którego nie
254
można było rozpoznać. Zgłosiłem się wraz z ppor. A. Kłopotowskim na ochotnika do łodzi i gdy zaczęliśmy je spuszczać, samolot właśnie wracał i zanim spostrzegliśmy się, puścił najpierw w nas serię z karabinów ma szynowych, a potem w Anglika, ale jakoś bez złych dla nas skutków. Anglik zrezygnował z wysyłania łodzi, a więc i my podciągnęliśmy je z powrotem. Po kilikudziesięciu minutach tkwienia w basenie, zaczęliśmy się wycofywać ku wyjściu. Drogę powrotną dowódca „Błyskawicy” odbył już sam, również za rufą Anglika. Po godzinie drogi wyszliśmy na otwarte morze i tu odetchnęliśmy i świeżym powietrzem, i poczuciem bezpieczeń stwa...
Dla ścisłości trzeba dodać, że inne relacje mówią o dwu towa rzyszących „Błyskawicy” okrętach, jednak kmdr por. Kon sta nowczo je dementuje. „Błyskawica” miała iść z dwoma niszczy cielami do La Pannę (na wschód od Dunkierki), ale poszła tylko z jednym, i to do Dunkierki. Poszczególne relacje nie są zresztą zgodne ani co do wyników nalotu niemieckiego, ani też w kwestii ewakuacji przeprowadzonej w czasie tej akcji z portu w Dun kierce. Reszta nocy minęła na „Błyskawicy” spokojnie, podobnie i na stępny dzień przeszedł bez większych wydarzeń. Natomiast dzień 29 maja obfitował w niebezpieczne momenty i chwile pełne emo cji. Nad ranem na „Błyskawicy”, idącej w szyku torowym za niszczycielem brytyjskim, widać jak ten robi nagle raptowny zwrot na sterburtę, a w powstałej luce tuż przed dziobem „Bły skawicy” przechodzi smuga wystrzelonej torpedy. „Błyskawica” i angielski niszczyciel rzucają bomby głębinowe. Nieco później oficer torpedowy „Błyskawicy”, kpt. Marian Kadulski, zauważył peryskop: wezwany przez „Błyskawicę” brytyjski trałowiec zato pił U-Boota tegoż jeszcze dnia w południe. Tego dnia w kanale La Manche panuje już niebywały ruch. Liczne duże statki, dziesiątki i setki małych jednostek przybrzeż nych, rybackich i portowych, a nawet rzecznych, motorówki, jach ty i w ogóle wszystko, co na rzekach czy w portach angielskich nadawało się do pływania, bierze udział w ewakuacji wojsk z Dunkierki. Nad wieczorem „Błyskawica” napotyka w połowie drogi z Fran cji do Anglii ciężko uszkodzony niszczyciel brytyjski „Grey hound”, który bardzo wolno, przechylony na burtę, płynie w kie runku Dover. Okręt jest przeładowany ewakuowanymi żołnierza
255
mi, wśród których znajduje się wielu rannych. „Błyskawica” bie rze go na hol i wolno prowadzi do portu. Około północy nadlatują dwa samoloty niemieckie i rzucają miny magnetyczne na spado chronach, nie wyrządzają one jednak żadnych szkód. Następnego dnia rano „Błyskawica” wychodzi z Dover i znów kieruje się ku wybrzeżom francuskim. W nocy z 30 na 31 maja „Błyskawica” idzie za angielskim niszczycielem, gdy wtem, pod czas zmiany wachty, w panującej złej widoczności, wszedł między cba okręty francuski niszczyciel „Cyclone” i „Błyskawica” poszła dalej za nim. Krótko potem „Francuz” został storpedowany przez niemieckiego ścigacza. Chociaż torpeda ugodziła go w dziób, mógł iść dalej o własnych siłach. Po godzinie asystowania uszkodzone mu „Cyclone” „Błyskawica” porzuciła go, udając się na miejsce eksplozji dopiero co storpedowanego i zatopionego niszczyciela francuskiego „Sirocco” i uratowała piętnastu ludzi, pdczas gdy resztę wydobył brytyjski trawler. Łącznie uratowało się około czterdziestu ludzi. Dnia 1 czerwca „Błyskawica” otrzymała rozkaz powrotu do Har wich, gdzie znalazła się następnego dnia. Ewakuacja wojsk z re jonu Dunkierki, zwana operacją „Dynamo”, dobiegła końca. W czasie jej trwania przewieziono wprawdzie z Francji do An glii prawie 340 000 żołnierzy (w tym 123 000 Francuzów), jed nakże odbyło się to kosztem niemałych strat. Z uczestniczących w niej jednostek wojennych uległo zatopieniu 6 brytyjskich i 3 francuskie niszczyciele, 24 brytyjskie i 15 francuskich mniejszych jednostek wojennych,. a ponadto 8 dużych statków i bliżej nie znana liczba „drobnoustrojów”. W trakcie walk zniszczono 35 niemieckich samolotów. Działalność floty ewakuacyjnej odbywała się w nadzwyczaj ciężkich okolicznościach wobec zmasowanych ataków niemieckie go lotnictwa, ścigaczy i okrętów podwodnych, i w bardzo trudnych warunkach nawigacyjnych: „silne prądy i rozległe mielizny, brak świateł, chmury dymu zaciemniające znaki nawigacyjne na brze gu, niedokładne wiadomości o polach minowych i szalone zagęsz czenie ruchu wszelkiego rodzaju statków...” Z tej wielkiej ogniowej próby „Błyskawica” wyszła pomyślnie i nie uszkodzona, co miało dla Polskiej Marynarki Wojennej tym większe znaczenie, że wo bec uszkodzenia „Burzy” oraz strat poniesionych w czerwcu przez
256
nasze okręty podwodne („Orzeł” zatopiony, „Wilk” uszkodzony po staranowaniu U-Boota) — „Błyskawica” pozostała jedynym polskim okrętem bojowym będącym w operacyjnym użyciu na wodach angielskich.
5. „Wilk” taranuje U-Boota Sukces „Wilka” przyszedł dość niespodziewanie, ale w samą porę, aby poprawić nadwątlone morale załogi tego okrętu, który poza brawurowym przejściem z Bałtyku do Anglii w połowie września 1939 roku właściwie niczego nie zdołał jeszcze dokonać. W dużej mierze winą był kiepski stan ogólny okrętu, zwłaszcza jego silników Diesla i baterii akumulatorów, a także mechani zmów pomocniczych. Silniki często wymagały naprawy, stare aku mulatory miały być wymienione już przed wojną, mechanizmy pomocnicze wykazywały również duże zużycie. W rezultacie okręt wiele czasu spędzał na remontach w stoczni. Także w chwili roz poczęcia kampanii norweskiej „Wilk” stał właśnie na remoncie w doku w Dundee. Mijały dni i tygodnie, walki w Norwegii dobiegały końca, trwała już ofensywa wojsk hitlerowskich na Zachodzie, a „Wilk” nadal stał w doku. Wreszcie jednak remont dobiegł końca i 4 czerwca 1940 roku okręt przeszedł do Rosyth. W kilka dni póź niej nadaremnie oczekiwano w bazie na powrót „Orła” z kolejne go patrolu. Jeszcze jeden, dwa dni niepewności i wszyscy wie dzieli, że nikt nigdy „Orła” już nie zobaczy. Wojna zbierała swo je krwawe żniwo... Na „Wilku” najgorsze było to, że podczas długotrwałego po stoju okrętu w doku dyscyplina wśród załogi uległa rozluźnieniu, a wiadomość o zaginięciu „Orła” wywarła na marynarzach przy gnębiające wrażenie. Na domiar złego dowódca „Wilka”, kmdr ppor. Krawczyk, był nieobecny, gdyż Kierownictwo Marynarki Wojennej wysłało go do 'Szwecji, aby wziął pod swe dowództwo znajdujące się tam okręty podwodne i przyprowadził je do Anglii na wypadek, gdyby Niemcy zaatakowały Szwecję, z czym pod ówczas się liczono. W braku doświadczonego dowódcy załoga „Wilka” nie miała zbyt wielkiego zaufania do kompetencji jego
257
zastępcy i wprost wzbraniała się wyruszyć na morze. Nawet wi zyta admirała Swirskiego nie wpłynęła na poprawienie się nastro jów marynarzy, ale rozkaz szefa Kierownictwa Marynarki Wo jennej był wyraźny: okręt musi iść na patrol, a ponieważ brak w Anglii innych dowódców-podwodników, na „Wilku” musi po zostać dotychczasowa obsada oficerska z dotychczasowym zastępcą dowódcy, kapitanem Karnickim na czele. Następnego dnia, było to 18 czerwca, „Wilk” wyszedł na patrol do stosunkowo spokojnego wówczas sektora, pod wybrzeże ho lenderskie. I nikt z załogi nie przypuszczał, że właśnie ten patrol przyniesie „Wilkowi” duży sukces, jeden z największych w dzie jach okrętu. Trzy pierwsze dni rejsu przeszły bez szczególnych wydarzeń. Było pogodnie i ciepło, morze było spokojne i puste, także i na niebie nie pokazały się żadne samoloty ani niemieckie, ani bry tyjskie. Zanosiło się na to, że patrol, podobnie jak wszystkie po przednie patrole „Wilka”, pozostanie bez historii. I właśnie wte dy, krótko po północy z 20 na 21 czerwca, pełniący na pomoście idącego na powierzchni okrętu tak zwaną „psią wachtę” zastępca dowódcy, kapitan Romanowski, wypatrzył nieprzyjaciela. Oddaj my mu zresztą głos. Oto jak wspomina wydarzenia tej pamiętnej nocy: Stałem na zwykłym miejscu po lewej burcie pomostu. Przy sobie mia łem rurę głosową, łączącą mnie ze sternikiem w kiosku, obok znajdował się uchwyt do klaksonu. Przy oczach trzymałem potężną lornetkę — binocular firmy Barr.and Stroud. Rzadko odejmując szkła od oczu, lustrowałem sektor od lewego trawersu do dziobu. Z prawej burty obserwację prowadził sygnalista, za rufę patrzył obserwator. Na pomoście panowała cisza. Z kiosku w mia rowych odstępach czasu dochodził mnie głos Kmiecika — „ster prawo (lub lewo) 20 na kurs taki a taki”. Zygzakowaliśmy regularnie. Okręt akurat był na zwrocie w prawo, gdy uwagę moją zwróciło coś w pobli żu dziobu. W tym samym momencie sygnalista krzyknął głośno: — Prawo 10, okręt! Nie zdawałem sobie na razie sprawy, co widziałem. Wyraźnie znaczył się na ołowianym morzu biały ślad fali dziobowej jakiegoś niewielkiego okrętu. Odległość była zbyt mała, aby strzelać torpedy! „Taranować" — za decydowałem błyskawicznie. — Ster zero! — krzyknąłem do rury głosowej.
258
— Ster zero! — dobiegło mnie jak echo z kiosku. — Ster lewo na burt! — ryknąłem. — Oba motory cała naprzód! — Ster zero! Tak trzymać! — podawałem komendy, nie spuszczając z oczu zauważonego obiektu. Diesle gwałtownie zawarczały. „Wilk" szarpnął się do przodu. Stopami wyczułem nagłe zwiększenie szybkości. — U-Boot! — krzyknął sygnalista. W tym momencie i ja dojrzałem charakterystyczną sylwetkę okrętu pod wodnego. „Zanurza się” — przebiegło mi przez myśl. Dzieliło nas tylko parę metrów, gdy kiosk skrył się pod wodą. Zde rzenie było nieuniknione, waliliśmy szybkością około 9 węzłów po pro stopadłej do kursu wroga. Odchyliłem się do tyłu i rękoma oparłem o nadbudówkę pomostu. Pod nogami wyczułem wstrząs kadłuba., potem nastąpił głuchy huk, a po chwili jakiś dziwny świst.
W tejże chwili w wejściu na pomost ukazała się głowa dowód cy, kapitana Karnickiego, który na wiadomość o rozjechaniu U-Boota dał rozkaz natychmiastowego zawrócenia. Niestety, po zwrocie nie natrafiono na żaden ślad nieprzyjacielski: ani szcząt ków okrętu, ani rozlanej ropy. Dowódca przypuszczał zresztą, że po wykonaniu zwrotu „Wilk” nie wrócił na miejsce, w którym zderzył się z U-Bootem i to się potwierdziło, gdyż stwierdzono, że ster okrętu działa wadliwie. Nie to jednak było najgorsze, wskutek bowiem zderzenia powstało dużo innych uszkodzeń, zarówno ze wnątrz kadłuba, jak i mechanizmów w jego wnętrzu. W przedziale minowym powstał dość duży przeciek, prawdopodobnie też — cze go w czasie trwania rejsu nie można było sprawdzić — uszkodzone zostały śruby okrętowe. Żyrokompas zepsuł się wskutek silnego wstrząsu i trzeba było przejść na sterowanie według nie tak do kładnego kompasu magnetycznego. Zderzenie spowodowało także pęknięcie rury kolektora (głównego rurociągu) osuszającego, co wywołało ogłuszający świst usłyszany przez kpt. Romanowskie go na pomoście. Sytuacja okrętu była nie do pozazdroszczenia, kapitan Karnicki postanowił więc przerwać ciszę radiową i zawiadomił bazę o uszkodzeniu okrętu, po czym „Wilk” największą szybkością, na jaką go było stać (a wynosiła ona wskutek uszkodzenia śrub zaledwie 3 węzły), oddalił się od miejsca najechania U-Boota, który może spoczywał już na dnie. Do Rosyth było około 300 mil, ale z uwagi
259
na nieczynne żyro i źle działający ster nie było łatwo obliczyć pozycję okrętu i utrzymać się na kursie. Nic też dziwnego, że nie doszło do spotkania „Wilka” z grupą okrętów (dwa krążowniki i niszczyciele), wysłaną z bazy .na pomoc Polakom. Jak pisze kmdr Romanowski, wyszło to tylko na dobre „Wilkowi”, gdyż Anglicy mieli rozkaz przejęcia załogi i zatopienia okrętu, oba wiano się bowiem brać go na hol, aby nie ściągnąć na cały zespół ataków nieprzyjacielskiego lotnictwa. Po czterech dniach marszu przez Morze Północne w kierunku północno-zachodnim zauważono ląd. Było oczywiste, że jest to wschodnie wybrzeże Szkocji, ale trudna do ustalenia była dokła dna pozycja okrętu, a ponadto obawiano się wejścia na własne pola minowe. Szczęśliwym trafem napotkano kuter rybacki i jego szyper po przekonaniu się, że nie ma do czynienia z Niemcami, udzielił dokładnych informacji. Okazało się, że „Wilk” był na wysokości Newcastle. Natychmiast też okręt podał swą pozycję do bazy i skierował się na północ, aby 25 czerwca zawinąć do Rosyth. Po serdecznym przyjęciu i gratulacjach z okazji staranowa nia U-Boota „Wilk” przeszedł do Dundee na remont w doku, aby wkrótce powrócić do flotylli na dalszą służbę.
6. „Wilia” i „Iskra” płyną ku wolności W chwili kapitulacji Francji w portach francuskiej Afryki Za chodniej znajdowało się 10 okrętów i statków polskich, których uratowanie stało się palącym nakazem polskiej racji stanu. Dzie je ucieczki statków handlowych nie należą w zasadzie do treści tej książki, ich szczegółowe omówienie znajdzie czytelnik gdzie in dziej, ale warto podać, że z 8 statków tylko jednemu ucieczka się nie powiodła, a pozostałe mimo licznych trudności i przeszkód wy dostały się na wolność. W podobnej sytuacji (groźby internowania przez posłuszne rzą dowi Vichy władze francuskie) znalazły się z końcem czerwca dwie jednostki Marynarki Wojennej: „Wilia” i „Iskra”, przeby wające od jesieni 1939 roku w Port Lyautey. „Wilia” była najstarszym okrętem polskiej floty spośród jed nostek pływających. (Jeszcze starszy był tylko okręt koszarowy
260
„Bałtyk”, zakotwiczony na Oksywiu). Wybudowana w roku 1905 we Flensburgu, „Wilia” dłuższy czas służyła flocie francuskiej jako statek amunicyjny pod nazwą „Laurent Schiaffino”. W po ważnym już — jak na statek tej wielkości — wieku nabyta zo stała przez Polskę i pod polską banderą odsłużyć miała nader pracowicie drugie dwadzieścia lat. Począwszy od roku 1925, trans portowiec Marynarki Wojennej „Wilia” rozpoczyna swą działal ność: kursuje między Gdynią a portami francuskimi, przywożąc do kraju różnego rodzaju sprzęt, uzbrojenie i części wymienne dla naszych jednostek, których większość wybudowana była na stoczniach francuskich (kontrtorpedowce „Wicher” i „Burza”, okręty podwodne „Ryś”, „Żbik” i „Wilk” oraz stawiacz min „Gryf”). Ponadto do chwili wybudowania „Gryfa” była „Wilia” okrętem szkolnym dla podchorążych kursu mechanicznego. „Wilia” była typowym frachtowym statkiem, ale pływając pod banderą Marynarki Wojennej miała prawo do dumnej nazwy „Okręt Rzeczypospolitej Polskiej”, co nie przeszkadzało, że uzbro jenie ORP „Wilia” było raczej symboliczne i składało się z 4 naj lżejszych działek kalibru 37 mm. „Iskra”, trzymasztowy szkuner żaglowy, zakupiona została w ro ku 1927 i przeznaczona również wyłącznie do celów szkolenio wych. Po gruntownej przeróbce i dostosowaniu do potrzeb Szko ły Podchorążych Marynarki Wojennej ORP „Iskra” odbywała rok rocznie dalekie podróże z podchorążymi drugiego rocznika, od wiedzając w swych rejsach szkolnych porty Europy i Afryki, a nawet Ameryki Północnej, i obnosząc polską banderę po obu półkulach świata. „Wilia” i „Iskra” stały więc unieruchomione w Port Lyautey, mając po trzech ludzi na pokładzie, gdyż reszta załóg — jak pa miętamy — już jesienią 1939 roku popłynęła do Anglii. Przez cały czas pobytu w afrykańskim porcie miały te nieliczne obsady każdego z okrętów pracy w bród, czuwając nad odpowiednią konserwacją powierzonych ich pieczy jednostek; jednakże do uru chomienia i wyprowadzenia z portu obu okrętów ludzi tych było „nieco” za mało. Na dobitek złego, motor „Iskry” był od kilku miesięcy rozebrany i zakonserwowany, a z chwilą ogłoszenia ka pitulacji francuskie władze portowe przeprowadziły, na wszelki wypadek inspekcję. Pomimo tego „załoga” polskiego szkunera
261
postanowiła motor uruchomić i odpłynąć z Afryki, żeby zaś nie wzbudzić żadnych podejrzeń, zmontowanie motoru miało nastąpić w ciągu jednej nocy. Mat Kowalski tak przedstawia dzieje tej nocy: Spośród nas trzech jeden tylko starszy marynarz Woj[...] mial specjal ność motorzysty i mógł się tej pracy podjąć. Toteż objął on teraz nad na mi komendę i pod jego kierownictwem zabraliśmy się raźno do pracy. W miarę jednak jak praca posuwała się naprzód i w miarę jak Woj[...] roztaczał przed nami coraz bardziej zawiłe i skomplikowane tajniki swo jej wiedzy motorowej — w serca nasze zaczęła się zakradać wątpliwość, czy aby damy sobie radę. — „Słuchaj Woj[...] — pytaliśmy sceptycznie — co będzie, jak nie zaskoczy”? — „Nie ma prawa''... odpowiedział Woj[...] umorusany po uszy, ale z wielką pewnością siebie. Świtało już, kiedy nareszcie motor był złożony. Woj[...] z matem coś tam jeszcze przy nim „dokręcali”, kiedy przyszło mi nagle na myśl, że warto by posłuchać komunikatu radiowego. Doprawdy jeszcze teraz nie wiem, co mi kazało właśnie tego dnia i o tej godzinie słuchać radia. Ledwo włączyłem prąd, kiedy w głośniku rozległ się głos Naczelnego Wodza, wydający instrukcje i rozkazy dla oddziałów polskich. Gen. Si korski mówił: „Dowódcy wojsk polskich łączcie się z dowódcami wojsk angielskich. Brygada, która znajduje się na odcinku szwajcarskim, jeżeli nie może się przebić z resztą armii, ma przekroczyć granicę Szwajcarii. Statki znajdujące się w portach francuskich mają niezwłocznie odpłynąć do portów angielskich...” Usłyszałem te słowa, które rozpraszały obecnie wszelkie wątpliwości, zbiegłem szybko do motoru, żeby podzielić się z kolegami tą ważną wia domością. Wielka radość i duma opanowały nas teraz, że oto my trzej, bez niczyjego rozkazu, kierowani tylko intuicją, podjęliśmy inicjatywę, która obecnie pozwoli nam niezwłocznie wykonać rozkaz Naczelnego Wodza.
Pozostawała jednak ostatnia trudność: do uruchamienia motoru potrzebna była butla sprężonego powietrza, a zdobycie jej nie wydawało się łatwe. I wtedy, jak deus ex machina, pojawili się w Port Lyautey wysłannicy polskich władz. Ministerstwo Przemy słu i Handlu oraz Kierownictwo Marynarki Wojennej wydelego wały tu kilkuosobową ekipę z kapitanami żeglugi wielkiej Miko łajem Deppiszem i Stefanem Gorazdowskim, którym powierzono przeprowadzenie „Wilii” i „Iskry” do portów angielskich. Wpraw dzie i wysłannikom polskiego rządu władze francuskie odmówiły dostarczenia butli sprężonego powietrza, ale zdobyto ją w inny sposób: od marynarzy francuskich. Pomimo tego trudności z uru chomieniem i wyprowadzeniem obu jednostek z Port Lyautey były
262
olbrzymie — jedną z najpoważniejszych był brak załóg. Skom pletowano je z wojskowych i cywilnych uchodźców polskich z Francji, wśród których znaleźli się także lotnicy. Z tysiąca dwu stu lotników polskich, którzy ewakuowani z Francji do Oranu — znaleźli się w Casablance, większa część odpłynęła z tego portu na dwu statkach angielskich 2 lipca, reszta zaś skierowana została przez polski konsulat w Casablance do Port Lyautey i zaokręto wana na „Wilii”. Zapewne też tego dnia „Wilia” i „Iskra” opu ściły port, w którym kotwiczyły trzy czwarte roku i skierowały się na północ. Płynąc z żółwią szybkością kilku węzłów, potrzebowały aż czte rech dni, by przebyć niedużą przestrzeń 160 mil morskich dzielą cych Port Lyautey od Gibraltaru. Mat Kowalski w następujących słowach opisuje tę przeprawę: Opuściliśmy port, podnosząc po raz pierwszy od dłuższego czasu biało-czerwoną banderę. Zaledwie znaleźliśmy się na pełnym morzu, gdy Nep tun rozgniewał się na nas, zsyłając nam sztorm... „Iskra", idąc na mo torze, przebijała się z trudem przez garbate pagóry wodne, przechylając się rytmicznie z burty na burtę. Kucharze, którzy rekrutowali się spośród nowo przybyłych żołnierzy, pouciekali z kuchni i nękani morską chorobą, leżeli na górnym pokładzie. Zajrzałem do kuchni. Garnki podskakiwały już nie na płycie kuchen nej, ale na podłodze. Pozbierałem je i zabrałem się do gotowania obiadh. Ale mało było amatorów. Nie wiem, czy mój brak zdolności kulinarnych był tego przyczyną czy też... Neptun. Pomimo fali i sztormu dobiliśmy szczęśliwie do Gibraltaru, gdzie Anglicy otoczyli nas życzliwą opieką.
Tak więc Gibraltar stał się dla „Iskry” portem docelowym, w którym nasz żaglowiec spędził całą wojnę w charakterze bazy brytyjskich ścigaczy. Koncepcja użycia „Iskry” do celów obser wacyjno-meldunkowych na Atlantyku nie została wprowadzona w życie. „Wilia” została po przybyciu do Gibraltaru w dniu 5 lipca włączona do konwoju, składającego się razem z nią z pięciu stat ków, który przewoził do Anglii lotników polskich z Afryki. Trudno sobie dziś uświadomić, jakie to było zuchwalstwo wy bierać się w drogę (z Gibraltaru do Liverpoolu — 1200 mil mor skich), do przebycia której „Wilia”, płynąc w normalnych wa runkach, potrzebowałaby blisko tygodnia. Tymczasem szybkość „Wilii” była dużo mniejsza od normalnej, a załoga zupełnie nie
263
przygotowana do trudów atlantyckiej podróży w bojowych wa runkach. W dniu 7 lipca 1940 roku „Wilia” opuściła Gibraltar w kon woju płynącym do Anglii. Konwój szedł pod ochroną eskorty i wydawało się, że w tym towarzystwie polski transportowiec bę dzie zupełnie bezpieczny. Niestety rzeczywistość była inna, gdyż mała szybkość „Wilii” nie pozwoliła jej dotrzymać tempa szparko płynącemu konwojowi. Oddajmy zresztą głos uczestnikowi tego rejsu, jednemu z zaokrętowanych na „Wilii” lotników, kapitanowi lotnictwa Zygmuntowi Wasilewskiemu, który pod datą 8 lipca tak pisze w swych wspomnieniach: Wczoraj wieczorem wyszliśmy w morze. Płyniemy w konwoju złożo nym z dwudziestu czterech statków handlowych, przeważnie angielskich i greckich. Polską Marynarkę Wojenną reprezentuje ORP „Wilia”, bry tyjską — trzy kontrtorpedowce eskortujące konwój. Okręt Rzeczypospolitej „Wilia” eskortuje sam siebie, ponieważ nie mo że nadążyć za konwojem. To dopiero wstyd... Wiele razy w życiu bałem się i wiele razy wstydziłem (powinienem co prawda znacznie częściej), ale nigdy nie zaszła taka okoliczność, żebym się bał i wstydził jednocześnie. Ta mieszanka jest okropnym uczuciem. Kto by się zresztą nie bał! Łódek podwodnych kręci się tutaj do nagłej krwi, a tymczasem torpedowce płyną gdzieś daleko przy konwoju, który znika już prawie na horyzoncie. Znika, mimo że płynie zygzakami, a my chcąc go dogonić, daliśmy palaczom podwójne porcje kiełbasy i walimy prosto, zygzaki mając gdzieś. Nie pomaga — stale zostajemy w tyle.
W rezultacie „Wilia” pozostała za konwojem, który wysforował się znacznie naprzód i pomimo ataków lotniczych i torpedowych miał później dotrzeć szczęśliwie do Liverpoolu. Natomiast dla opu szczonego na oceanie, bo płynącego daleko za konwojem trans portowca polskiego spotkanie z nieprzyjacielem powietrznym i pod wodnym skończyć się mogło znacznie gorzej. Na domiar złego po dalszych trzech dniach obsługa maszynowa „Wilii” doko nała nader nieprzyjemnego odkrycia uszkodzenia, grożącego unie ruchomieniem statku. Jego dowódca, kpt. Deppisz, tak zrelacjo nował tarapaty „Wilii”: 12. 7. o godz. 4.30, po przejściu szerokości Cap Finisterre, bosman ma rynarki wojennej Antoni Zawadzki, pełniący wachtę w maszynie, przy szedł na mostek i zameldował I oficerowi Gorazdowskiemu, że kotły prze-
264
ciekły i pomimo intensywnego zasilenia nie można utrzymać normalnego poziomu wody oraz ciśnienia w kotłach. I. oficer obudził kmdra Wielogórskiego. Przedstawiłem sprawę kmdrowi Wielogórskiemu z prośbą o stwier dzenie uszkodzenia oraz jego rozmiarów i podanie mi konkretnej infor macji co do możliwości kontynuowania podróży. Kmdr ppor. inż. Wielogórski odpowiedział mi po powrocie na mostek, że nie jest w stanie powziąć żadnej decyzji i że wody słodkiej przy tym zużyciu wystarczy zaledwie na 1 dobę. Wobec powyższego wezwałem kontrtorpedowiec angielski, któremu zakomunikowałem o uszkodzeniu. Jednocześnie poinformowałem go, że muszę udać się do najbliższego portu Vigo. Ponadto prosiłem go o uprzedzenie konsula angielskiego w Vigo o przybyciu okrętu. Następnie odłączyłem się od konwoju i zmieniłem kurs na Vigo. Po przejściu około półtorej godziny tym kursem I mech. Markuszewski zakomunikował mi, że chce powrócić na poprzedni kurs celem dokładnego zbadania zachowania się kotłów przy zmniejszonym ciśnieniu i szybkości, stosując jednocześnie różne zabiegi dla zmniej-szenia przeciekania. Po stwierdzeniu, że szybkość statku dochodzi do 9,2 węzłów na właściwym kursie przy warunkach możliwych dla stanu kotłów, porzuciłem decyzję pójścia do portu ukrycia Vigo i postanowiłem, aby uniknąć internowania okrętu i wojska — kontynuować podróż do Anglii bez konwoju, posługując się tajnymi instrukcjami admiralicji brytyjskiej.
Tak więc „Wilia” zupełnie już samotnie kontynuowała dalszy rejs, w sytuacji właściwie wcale nie do pozazdroszczenia, gdyż mała szybkość transportowca (przy złym stanie kotłów) i jego słabe uzbrojenie nie dawały mu właściwie żadnych szans w przy padku spotkania z samolotami niemieckimi lub U-Bootami. Lipiec 1940 roku rozpoczynał okres wzmożonej działalności U-Bootów, okres dużych sukcesów niemieckiej floty podwodnej i poważnych strat alianckich, zarówno w tonażu handlowym, jak i wojennym. Jedną z najważniejszych przyczyn tego przejmowa nia inicjatywy w „bitwie atlantyckiej” przez Niemców była ka pitulacja Francji, co spowodowało zaprzestanie działalności przez francuską flotę wojenną. Osamotniona flota brytyjska (wraz z nie licznymi jednostkami polskimi) nie była w stanie podołać wszyst kim zadaniom, a zwłaszcza zapewnić dostatecznej eskorty kon wojom. Nic też dziwnego, że w okresie od połowy czerwca do września 1940 roku ofiarą U-Bootów padły 152 statki alianckie, czyli dwa razy więcej niż w poprzednich dziewięciu miesiącach wojny. Jeżeli dodać jeszcze, że głównym rejonem działalności U-Bootów były w tym okresie wody oblewające Wyspy Brytyjskie
265
i trasa Gibraltar—Wielka Brytania, wówczas zrozumiałe będą niebezpieczeństwa czyhające na „Wilię” w jej śmiałej podróży. Przysłowiowy łut szczęścia dopisywał jednak polskiemu trans portowcowi w jego samotnej podróży, chociaż w pewnym momen cie załoga i pasażerowie sądzili, iż natknęli się na niemieckie niszczyciele. Były to jednak „swoje” okręty brytyjskie, co stwier dzono, gdy jeden z nich zbliżył się dla rozpoznania, z „kim przy jemność”: Cytowany już kpt. Wasilewski napisał o spotkaniu: Wciągnięto na rufie polską flagę wojenną, a na lince z głównego masztu wywieszono kilka małych chorągiewek jako znak rozpoznawczy. Po kilku minutach przypłynął i okrążył nas dwukrotnie śliczny i groźny zarazem „A-06" *. Na pewno ze zdziwieniem i niewiarą przyglądał się naszej „Wilii”, pły nącej samotnie na niebezpiecznych wodach, setki kilometrów od najbliż szego lądu, i dopiero biało-czerwona flaga wyjaśniła mu, że miał honor spotkać okręt polskiej, zaprzyjaźnionej armady. Torpedowiec widocznie wzruszył się, bo też wywiesił jakieś kolorowe chorągiewki i zapytał nas, czy czasem czego nie potrzebujemy. Nie potrzebowaliśmy naturalnie ni czego. Tylko inżynier poprosił o cztery worki mąki kartoflanej; bez wstydny. Bardzo bojowo zachowali się nasi kanonierzy. Gdy tylko zauważono okręty, pobiegli na stanowiska. Zdjęli pokrowce z armat, przygotowali amunicję i nałożyli hełmy... Jestem przekonany, że gdyby nie trzy tor pedowce, ale nawet trzy pancerniki przypłynęły, zaczęliby strzelać jak cholera. Jeden z kanonierów, stojąc oparty niedbale o pukawkę i przyglądając się spod oka pochylonemu w wirażu destroyerowi, syknął przez zęby: — Niechby tylko zaczął, psiakrew...
Obecność brytyjskich okrętów wróżyła zbliżanie się „Wilii” do celu rejsu, ale niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze całkowicie. Dowodziły tego pływające na falach szczątki zatopionego statku, zauważone na transportowcu, gdy wchodził do ujścia Kanału Sw. Jerzego. Następnego dnia, 17 lipca, „Wilia” rzuciła kotwicę na rzece Mersey przed dokiem Alberta w Liverpoolu. Niebezpieczny rejs zakończony. Szczęście jednak sprzyjało odwadze i kapitan Deppisz, doprowadzając „Wilię” do Anglii, do konał chwalebnego czynu, nie pierwszego zresztą i nie ostatnie* Pomyłka, niszczyciela o tym Navy. Mógł to być „H-061’ („Hurricane”).
266
numerze
burtowym
nie
było
w
Royal
go w swej bujnej karierze, rzetelnie zasługując na wyrażone mu uprzednio podziękowanie. Samotny rejs z Gibraltaru do Liverpoolu jest ostatnim, jaki „Wilia” odbyła pod banderą Polskiej Marynarki Wojennej. Po nieważ w zmienionych warunkach geopolitycznych polskiej flocie wojennej nie był potrzebny transportowiec, w dodatku tak wy służony i tak powolny, „Wilia” odstąpiona została Marynarce Handlowej, w której rozpoczęła dalszą nie mniej żmudną służbę, pod zmienioną nazwą „Modlin”. Jako „Modlin” dokonała „Wilia” — nazywajmy ją w dalszym ciągu starą nazwą — swego ostat niego czynu bojowego podczas inwazji w północnej Francji.
7. Polski okręt o uświęconej tradycją brytyjskiej nazwie W dniu 3 maja 1940 roku odbyła się na Malcie podniosła uroczystość. Admiralicja brytyjska przekazała Polskiej Marynar ce Wojennej jeden kontrtorpedowiec. Wciągnięto na maszt okrę tu banderę wojenną Rzeczypospolitej, nie zmieniając przez kur tuazję jego dotychczasowej nazwy. Kontrtorpedowiec, opuszczając służbę Jego Królewskiej Mości, przestał się tylko nazywać HMS — wchodząc w służbę Rzeczypospolitej nazywał się odtąd ORP „Garland”. Dowódcą został kmdr ppor. Antoni Doroszkowski. „Garland” znaczy po polsku „wieniec”. Jest to stara, tradycyj na nazwa, jaką przez siedem wieków nadawano okrętom brytyj skim. Pierwszy okręt brytyjski został ochrzczony tą nazwą już w roku 1242 i według zdania Anglików, „jest to prawdopodobnie najstarsza nazwa okrętu wojennego na świecie”. Z dumą też pi szą o niej: „Są inne nazwy, które cytowano częściej niż tę, ale jest wątpliwe, czy którakolwiek jest starsza”. Dewizą „Garlanda” — a każdy okręt brytyjski ma swoją dewizę i herb — jest Qui meruit — ferrat, czyli „kto zasłużył — nosi [wieniec]”. Opowiedziana na następnych stronach historia czynów wojennych „Garlanda” wykazuje, jak niezwykle trafna była dewiza okrętu i jak w całej pełni zasłużył ten dzielny okręt na „uwieńczenie”.
267
ORP „Garland” był piętnastym z kolei okrętem noszącym tę nazwę. Bezpośredni jego poprzednik był również kontrtorpedowcem i brał udział w bitwie jutlandzkiej, 31 maja 1916 roku. ORP „Garland” należał do wybudowanych w latach 1934—1936 kontrtorpedowców klasy „G”. Pozostałe okręty tej klasy nosiły nazwy „Gipsy”, „Gallant” „Glowworm”, „Grenade”, „Greyhound”, „Grafton” i „Griffin”. Z ośmiu okrętów tej klasy tylko „Garland” przetrwał ostatnią wojnę. „Garland” wypierał 1335 ton, jego szybkość wynosiła 35,5 wę zła, zasięg pływania 6000 mil morskich przy szybkości ekonomicz nej 15 węzłów. Uzbrojenie składało się z 4 dział 120 mm, 8 cięż kich karabinów maszynowych sprzężonych po cztery i dwóch po czwórnych wyrzutni torpedowych. Załoga „Garlanda” wynosiła 145 ludzi w okresie pokojowym. Tak więc 3 maja 1940 roku „Garland” został przejęty przez polską załogę. Nie oznaczało to jednak, że okręt był gotów do normalnej służby. Dokonywany na okręcie przed zmianą bandery remont był bowiem tylko formalnie zakończony. Na pokład „Gar landa” przychodzili jeszcze przez kilka następnych dni miejscowi stoczniowcy i nawet odkotwiczenie i odpłynięcie okrętu wraz z całą flotą do Aleksandrii, które nastąpiło w obliczu grożącej wojny z Włochami, nie uwolniło nowego polskiego kontrtorpedowca od maltańskich inżynierów i robotników: popłynęli z „Garlandem” do Egiptu i dopiero w tydzień później ostatecznie zdali i opuścili okręt. Właściwie to dopiero teraz załoga „Garlanda” mogła dokładnie zapoznać się z okrętem i rozpocząć szkolenie, co bynajmniej nie było proste i łatwe. Pisze o tym dziejopis „Garlanda”, Józef Bar tosik: W Polsce Marynarka Wojenna opierała się na wzorach francuskich. Wszystkie metody strzelania, centrale, przekaźniki, pochodziły z Francji. Na „Garlandzie” natomiast zastaliśmy sprzęt angielski, zupełnie do fran cuskiego nie podobny, na odmienne metody obliczony. Mieliśmy przed so bą nieznane instrumenty. Niezrozumiale angielskie napisy niczego nam nie wyjaśniały. O uzyskaniu pomocy z lądu trudno było marzyć, gdyż żadnego tam ośrodka wyszkoleniowego nie było. Inne okręty wciąż wychodziły na mo rze. Rad nierad, oficer specjalista brał więc do ręki angielski podręcznik techniczny i chodząc z nim od instrumentu do instrumentu, kręcił korb
268
ką, przyciska! dźwignię, aby w ten sposób odkryć, do czego służą, a po tem dopiero podzielić się swą wiedzą z marynarzami. Oczywiście musiał przy tym ustalać nazwy i terminy. W tej sytuacji maleńki kieszonkowy słownik niewiele znaczył! Największe trudności nastręczała artyleria. Tutaj wszystko było rewe lacją. I tak na przykład po raz pierwszy spotkaliśmy się oko w oko z dalocelowaniem, o którym do nas w kraju dochodziły dotąd ledwie głuche wieści. Dokoła konżugatora przeciwlotniczego chodziliśmy przez kilka ty godni jak wokół magicznej skrzyni, zanim zdołaliśmy go „rozgryźć”. Mo żna by rzec, że pomimo wszystko uporaliśmy się z trudnościami nieźle, gdyby nie pewien szkopuł, który przerósł nasze możliwości. Utknęliśmy oto przy jakimś technicznym błędzie w instalacji, który w niezrozumiały dla nas sposób powodował, że przekaźniki artyleryjskie „same się roz chodziły”. Inaczej mówiąc, ilekroć wychodziliśmy na ćwiczebne strzela nie, nasze salwy rozbiegały się po całym morzu. Czasem padały o kilka tysięcy metrów za daleko, innym razem pakowały się do wody tuż przy burcie.
Mijały dni uciążliwej, wytężonej pracy oficerów artyleryj skich „Garlanda”, a uszkodzenie albo wada instalacji była nadal nie wykryta. Tymczasem był to już koniec pierwszej dekady czer wca 1940 roku, Włochy wypowiedziały wojnę aliantom i „Gar landa” wyznaczono do służby w bojowych warunkach, a okręt w dalszym ciągu nie „władał” swą artylerią. Szczęśliwym jednak trafem konwoje do Haify i na Cypr, które „Garland” eskortował, nie były atakowane przez nieprzyjaciela. Wreszcie żmudna praca oficerów artyleryjskich „Garlanda” wydała owoce: znaleziono wa dę konstrukcyjną nadajnika i szybko ją usunięto. I gdy w kilka dni później na wysokości Krety flota aleksandryjska zaatakowana została przez włoskie bombowce typu „Savoia”, ogień dział „Gar landa” „siedział” w celu. Okręt był gotów do każdej akcji. Sytuacja w basenie śródziemnomorskim ukształtowała się nie pomyślnie, gdyż z chwilą kapitulacji Francji brytyjskia flota zo stała osamotniona. Braki ilościowe nadrabiała jednak przejęciem inicjatywy, śmiałą i zdecydowaną działalnością, dążeniem do spot kania z flotą włoską, brawurowymi wypadami swych lekkich sił. I fortuna wojenna, jak zazwyczaj, sprzyjała odważnym. Royal Navy odnosiła jeden sukces po drugim, natomiast flota włoska, zepchnięta do defensywy, notowała straty. Dnia 28 czerwca podczas spotkania na Morzu Jońskim lekki krążownik brytyjski w asyście 14. flotylli niszczycieli, w skład
269
której wchodził „Garland”, zatopił włoskiego niszczyciela „Espero”. Dnia 8 lipca „Garland” uczestniczył w bitwie angielsko-włoskiej koło Kalabrii, zaś- 19 lipca był jednym z niszczycieli towa rzyszących krążownikowi „Sydney” podczas bitwy, w której za topił on krążownik włoski „Bartolomeo Colleoni”. W następnych dwu miesiącach „Garland” uczestniczył w wielu akcjach we wschodniej części Morza Śródziemnego pomiędzy Alek sandrią, Cyprem a Maltą. Okręty włoskie nabrały już dużego re spektu dla angielskich, natomiast pojawiały się często samoloty i — jak pisze Bartosik — „rzadko kiedy mijał dzień bez bomb”. Z końcem sierpnia „Garland” wyszedł z Aleksandrii w swój ostatni — w tej fazie wojny — śródziemnomorski rejs. Odbywało się to w ramach wielkiej operacji floty brytyjskiej, zmierzającej do przeprowadzenia przez całe Morze Śródziemne z Gibraltaru do Aleksandrii — zespołu, który miał zasilić eskadrę aleksandryjską, oraz konwoju wiozącego posiłki i zaopatrzenie dla brytyjskich sił na Bliskim Wschodzie. Równocześnie wyruszyły z Aleksandrii i Gibraltaru dwie eskadry: aleksandryjska — na spotkanie wspo mnianego zespołu (obejmującego 1 pancernik, 1 lotniskowiec, 2 krążowniki przeciwlotnicze i mniejsze jednostki) i konwoju, oraz gibraltarska, która temu zespołowi i konwojowi towarzyszyła dla dodatkowej ochrony. Włosi odkryli dość wcześnie obie eskadry. Na jedną i drugą rzucili skoncentrowane ataki z powietrza. Bomby sypały się teraz jeszcze czę ściej, niż kiedykolwiek przedtem. Nieprzyjaciel wysłał nawet przeciwko nam swoją flotę na morze, lecz była to tylko jeszcze jedna demonstracja z jego strony. Tymczasem, jakby dla przygwożdżenia włoskiej bezsilności, z lotniskowców obu eskadr brytyjskich poderwały się samoloty, aby wy konać jednoczesny nalot na Tripolis i Palermo. W dniu, w którym miało nastąpić spotkanie obu flot, „Garland” szedł na samym czele jako wytyczny okręt osłony. Odległość od Malty wy nosiła już tylko około sześćdziesięciu mil, gdy na horyzoncie ukazały się przed nami maszty, kominy i wieże — cała flota. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy to swoi, czy Włosi. Rzecz wyjaśniła się jednak szybko: nad głowami pojawiły się klucze dwupłatowych samolotów. Na ich skrzy dłach mieniły się trójkolorowe rozetki. Widok ten wywołał na okrętach naszych ogromną radość. Były to przecież pierwsze od kilku miesięcy po siłki, jakie otrzymała odseparowana w Aleksandrii flota.
W tym czasie flota włoska znajdowała się również na pełnym
270
morzu, o czym doniósł jeden z samolotów brytyjskich startujących z pokładu lotniskowca „Eagle”, z eskadry aleksandryjskiej. Włosi jednak nie zaryzykowali zaatakowania angielskiej floty. Eskadra aleksandryjska wraz z przybyłymi ją zasilić pancernikiem „Va liant”, lotniskowcem „Illustrious”, krążownikami „Calcutta” i „Co ventry” oraz lżejszymi jednostkami i konwojem — zawróciła na wschód, eskadra gibraltarska na zachód. „Garland” został wraz z czterema innymi kontrtorpedowcami skierowany najpierw na Maltę w celu uzupełnienia paliwa, po czym okręty wyruszyły również na zachód. Trasa prowadziła naj pierw przez niebezpieczny sektor zaminowany przez nieprzyjaciela — przebyto go w nocy i bez wypadku. Było jeszcze ciemno, gdy mały zespół przepłynął koło włoskiej wyspy Pantellerii, i dopiero następnego dnia w południe doszło do starcia z nieprzyjacielem. Nadleciały włoskie bombowce i, nie wiedzieć czemu, skoncentro wały swe ataki na płynącym w środku szyku „Garlandzie”. Świa dek tej batalii, Józef Bartosik, tak o niej pisze: Były wtedy chwile, że wodne kurtyny wybuchających bomb otaczały nas ze wszystkich stron. Okręt trząsł się i podskakiwał w konwulsjach. Wyglądało to jak prawdziwy taniec ze śmiercią. Nie bez powodu sąsiedzi nasi dopytywali się kilkakrotnie, czy nie potrzebujemy pomocy albo le karza. Owszem, doczekali się od nas potwierdzenia, ale z innego powodu. Po ostatnim ataku maszyny odmówiły posłuszeństwa. Para w kotłach uciekła przez popękane rurki i turbiny stanęły. Znaleźliśmy się w istocie w niemiłej sytuacji. Odległość do najbliższych lotnisk nieprzyjaciela na Sycylii wynosiła około sto dwadzieścia mil. Byliśmy przekonani, że za chwilę obsiądzie nas rój Savoi, a wtedy będziemy biedni. Zresztą, wy starczyło, aby nawinęła się bodaj jedna łódź podwodna. Przecież do sto jącego nie można nie trafić!
Szczęściem w nieszczęściu można nazwać fakt niezjawienia się żadnego włoskiego okrętu podwodnego ani żadnego samolotu. „Garland” został wzięty na hol przez jeden z brytyjskich niszczy cieli i zespół ruszył wolno na zachód. Całą noc trwał ten powolny marsz. Nad ranem uszkodzenia były z grubsza naprawione przez mechaników okrętowych i „Garland” mógł o własnych już siłach odbyć ostatni odcinek trasy. Jakiś czas, dwa do trzech tygodni, „Garland” pełnił służbę w Gibraltarze, bazie cierpiącej na wieczny brak lekkich jednostek
271
i mającej opinię „muchołapki”. Wreszcie odesłany został do Anglii, dokąd przybył 22 września.
8. „Burza” ratuje rozbitków z „Empress of Britain” Od połowy sierpnia 1940 roku datuje się znów ożywienie dzia łalności polskich kontrtorpedowców na wodach oblewających Wy spy Brytyjskie. W tym czasie zarówno „Burza” ze swym nowym dziobem, jak i „Błyskawica”, która przeszła poważny remont, skierowane zostały na północ, do Scapa Flow, skąd do służby eskortowej na Atlantyku i z powrotem na wody kanału La Manche. Uczestnicząc w obronie ogromnego konwoju, złożonego z 51 stat ków, „Błyskawica” dokonała ataku na nieprzyjacielski okręt podwodny, z kolei sama omal nie padła ofiarą torpedy w cza sie służby patrolowej u wybrzeży angielskich. Tak nadszedł wrze sień i polskie okręty zostały odesłane do Plymouth. Kiedy we wrześniu przybył tu z Morza Śródziemnego ORP „Garland”, trzy polskie kontrtorpedowce działały przez krótki okres czasu wspólnie. Dnia 23 września wzięły udział w „wymia taniu” wód u brzegów Francji. Podczas tej akcji „Błyskawica” zatopiła francuski kuter po uprzednim wzięciu na swój pokład jego załogi. Dnia 9 października trzy polskie kontrtorpedowce oraz dwa ścigacze wzięły udział w bombardowaniu bazy niemieckiej Kriegs marine w Cherbourgu wraz z pancernikiem „Revenge”, lekkim krążownikiem „Manchester” oraz 5. flotyllą niszczycieli brytyj skich pod dowództwem lorda Mountbattena. Urządzenia portowe, zbiorniki paliwa oraz stojące w porcie statki zostały skutecznie ostrzelane; nieprzyjaciel nie interweniował, choć było wiadomo, że w Cherbourgu bazują lekkie jednostki. W drugiej połowie października okręty polskie skierowane zo stały na północ, do bazy w Greenock, u ujścia rzeki Clyde, gdzie weszły w skład grupy, której zadaniem było eskortowanie opusz czających Anglię i przybywających do niej konwojów. Do trzech polskich niszczycieli dołączył się czwarty, ORP „Piorun”, ale mu siał jeszcze przejść okres ćwiczeń i zaprawy bojowej, a w akcji
272
pozostały uszkodzeniu
wtedy w
tylko wyniku
dwa
okręty,
gdyż
„Błyskawica”
z
brytyjskim
trałowcem
zderzenia
uległa podczas
wyprowadzania konwoju z ujścia rzeki Clyde. I tak nadszedł 26 października, dzień, w którym Polska Marynarka Wojenna zyskała sobie ponad dwie i pół setki dożywotnych przyjaciół... Dnia tego zdążający samotnie do Londonderry, portu w pół nocnej Irlandii, olbrzymi statek „Empress of Britain” został uszko dzony przez niemieckie samoloty. „Empress of Britain”, ponad 42 000 -tonowy liniowiec pasażerski towarzystwa żeglugowego Canadian Pacific, czwarty co do wielkości statek brytyjski, a dzie siąty na świecie, używany był w i w feralnym dla siebie rejsie
tym czasie jako transportowiec przewoził angielskich żołnierzy
i ich rodziny z Egiptu do Anglii. Statek płynął drogą okrężną wokół Afryki i zbombardowany został już u kresu podróży, w chwi li gdy znajdował się w odległości około 100 mil morskich od za toki Donegal w północno-zachodniej Irlandii. Statek płynął samotnie, gdyż uważano, że jego duża szybkość (24 węzły) daje wystarczające zabezpieczenie przed atakami U-Bootów, ataków zaś lotniczych na przestworzach atlantyckich nie spodziewano się. Zresztą mając na pokładzie lekkie i cięższe działa przeciwlotnicze, „Empress of Britain” był przygotowany i na tę ewentualność, do której też doszło, traf bowiem chciał, że niemiecki bombowiec dalekiego zasięgu wypatrzył transporto wiec pomimo deszczowej w tym dniu pogody. Oto jaki był prze bieg tego ataku według relacji dowódcy niemieckiego bombowca, oberleutnanta Jope:
Oczywiście Brytyjczycy wyposażyli swą imponującą „Empress” * we wszelkie środki obrony i jest ryzykowną rzeczą iść w locie nurkowym na silnie uzbrojony statek handlowy. [...] Niemiecka maszyna została zauwa żona i przyjęta wściekłym ogniem przeciwlotniczym. Nawet średniego kali bru działa przeciwlotnicze zdawała się mieć „Empress” na pokładzie, nic to jednak nie pomogło. Już pierwsza bomba trafiła w bakburcie rufy okrętu i od razu powstał silny pożar. Przy drugim ataku niemieccy lotnicy wi dzieli, że ogień się już znacznie rozszerzył. „Anglik” wciąż jeszcze strzelał. Druga bomba padła niestety obok. Teraz „Anglik” usiłował przy pomocy zwrotu ujść trzeciemu, nieuniknionemu atakowi. Ale także i ten manewr był daremny. Samolot niemiecki nadleciał i tym razem bomba „siedziała” w dziobie. Natychmiast pożar przybrał ogromne rozmiary. „Empress” mu * Empress (ang.) — Cesarzowa.
273
siała zastopować i przechyliła się na burtę, ale jeszcze więcej zdradzały jas krawo gorejące iluminatory. Był to upiorny widok. Ogień rozprzestrzenił się szybko na cały statek.
„Kiedy odlatywaliśmy, oceaniczny olbrzym płonął jasnym pło mieniem” — kończy Jope swoją relację o zbombardowaniu „Empress of Britain”. „Burza prowazdiła wraz z „Błyskawicą” i dwoma angielskimi niszczycielami konwój do Clyde i po otrzymaniu rozkazu pośpie szenia z pomocą zbombardowanemu statkowi skierowała się we wskazanym kierunku. Po pewnym czasie dołączył do niej brytyj ski niszczyciel i oba okręty szły dalej szykiem czołowym, w od stępie kilku mil morskich od siebie, aby objąć możliwie naj większy pas obserwowanej powierzchni oceanu i w ten sposób przyśpieszyć do maksimum odnalezienie „Empress of Britain”. Po goda była już wtedy znacznie lepsza niż rano, kiedy statek został zbombardowany, bezchmurna i niemal bezwietrzna, morze prawie gładkie. Tymczasem pojawiły się angielskie samoloty przybrzeżne i wodnosamolot kadłubowy, które też naprowadziły oba okręty na właściwy kurs. Wreszcie około południa na horyzoncie zauważono z „Burzy” dym, a później sylwetkę dużego trójkominowca. Stał z zastopowanymi maszynami, ubezpieczony przez krążące w pobli żu samoloty. Ówczesny oficer broni torpedowej na „Burzy”, Zbigniew Węg larz, tak opisuje wygląd „Empress of Britain” i przebieg akcji ra towniczej: Gdy podeszliśmy w bezpośrednie pobliże statku, zdaliśmy sobie sprawę z rozmiarów szkód wyrządzonych nalotem. Środkowa część nadbudówek i część pomostu była zniszczona, a z wnętrza statku wydostawał się gęsty dym. Łodzie ratunkowe częściowo pływały w jego pobliżu, napełnione po brzegi rozbitkami, część pływała dó góry dnem, a reszta wisiała bezładnie za dziób czy rufę na szlupbelkach, co świadczyło jasno o panice, która wówczas musiała zapanować. Poza tym statek był lekko przechylony na lewą burtę i stał w miejscu. Akcję ratunkową rozpoczęliśmy od podnoszenia z wody poszczególnie pływających ludzi w pasach ratunkowych za pomocą własnych opuszczo nych łodzi okrętowych, w czym wybitnie pomagała nam łódź latająca, utrzymująca z nami stałą łączność aldisem. W ten sposób podnieśliśmy z wody około 14 osób, przeważnie jednak nieprzytomnych z wyczerpania na skutek kilkugodzinnego przebywania w zimnej, oceanicznej wodzie.
274
Następnie podnieśliśmy załogi dwóch przewróconych łodzi, które czę ściowo na nich siedziały, a częściowo pływały. Tam właśnie widziałem scenę dobrze świadczącą o kilku młodych żołnierzach, którzy pływając na pasach ratunkowych, podtrzymywali na dnie wywróconej łodzi starszego człowieka, chroniąc go przed zimną wodą, a będącego w stanie skraj nego wyczerpania. Wreszcie podnieśliśmy rozbitków z pływających, choć przepełnionych łodzi. W ten sposób uratowaliśmy około 270 osób, w tym kilkanaście kobiet i dzieci. Byli to przeważnie żołnierze brytyjscy i per sonel szpitalny oraz ich rodziny jadące na urlopy zdrowotne lub inne do Wielkiej Brytanii ze strefy środkowego Wschodu.
Również i brytyjski niszczyciel wyłowił z wody podobną co „Burza” ilość rozbitków. Gdy akcja ratownicza była na ukoń czeniu, nadszedł duży trałowiec brytyjski, na który oba nisz czyciele przekazały kobiety i dzieci, po czym trałowiec zawrócił do portu, „Burza” zaś ze swym towarzyszem pozostały przy pło nącym nadal statku, chroniąc go przed ewentualnymi atakami hi tlerowskich okrętów podwodnych. Co działo się w tym czasie na pokładzie „Burzy”, przedstawia w swych wspomnieniach kmdr ppor. Węglarz: Wszyscy rozbitkowie zostali natychmiast nakarmieni, wydano im wszy stkie posiadane zapasy mundurowe załogi, a załoga dodatkowo oddawała swoje półpłaszcze i bieliznę tym, dla których już nic znaleźć nie było można z zapasów ogólnych, bo trzeba wiedzieć, że załoga ORP ,,Burzy” składała się z około 180 ludzi. Wówczas cały okręt dosłownie roił się od rozbitków, którzy byli wszędzie: w pomieszczeniach marynarskich, pod oficerskich, oficerskich, kuchniach, maszynowniach, kotłowniach i na po kładach. Kobiety i dzieci zostały umieszczone w pomieszczeniach dowódcy okrętu, a chorzy, którymi zajął się lekarz okrętowy, w kabinach oficer skich i izbie chorych. Poza tym rozbitków wyciągniętych z wody w stanie nieprzytomnym w liczbie czternastu lekarz okrętowy polecił zanieść na pomieszczenie dziobowe załogi, gdzie zdjęto im ubrania przez rozcięcie ich i marynarze na zmianę rozpoczęli nacieranie ich ciał spirytusem dla po budzenia krążenia krwi, jak również stosowano sztuczne oddychanie. Sku tek jednak był bardzo mały, tylko trzech odzyskało przytomność ; zdoła no ich uratować, reszta niestety nie odzyskała przytomności. Zmarłych ułożyliśmy w prześcieradłach na rufie okrętu i wystawiliśmy wartę ho norową, opuszczając banderę wojenną do pół masztu według ceremoniału okrętowego.
Nad wieczorem przybyły na miejsce akcji trzy holowniki mor skie i tę chwilę zaobserwował inny bombowiec niemiecki, który w pobliskim rejonie atakował konwój. Doniósł on później, że wo
275
kół spowitego dymem statku były trzy holowniki i dwa nisz czyciele. Tymczasem holowniki zluzowały wkrótce „Burzę” i jej towarzysza, które odpłynęły z rozbitkami do Greenock. Trans portowiec zaś wzięty został na hol, jednakże tempo marszu było bardzo wolne i to być może stało się przyczyną zguby „Empress of Britain”. W dwa dni później skierowany zapewne przez nie mieckie dowództwo na miejsce wypadku „U-32”, dowodzony przez oberleutnanta Jenischa, storpedował i zatopił „Empress of Britain” mimo ochrony niszczycieli i holowników. Wprawdzie po dalszych dwu dniach inne niszczyciele pomściły „Empress of Britain”, to piąc „U-32”, jednakże nie zrekompensowało to tej ogromnej straty. Jej rozmiary zostały w dużej mierze zmniejszone dzięki urato waniu ogromnej większości pasażerów i załogi, w czym i „Burza” ma swój wielki udział, ratując 254 rozbitków.
9. Polska Marynarka Wojenna nadal się powiększa Po kapitulacji Francji Polska Marynarka Wojenna powięk szyła się, wprawdzie przejściowo, o kilka dalszych okrętów — tym razem francuskich. Trzeba bowiem wiedzieć, że podczasi ewa kuacji francuskich portów nad kanałem La Manche i później z chwilą kapitulacji Francji część okrętów wojennych stacjonu jących w północno-zachodnich portach Francji udała się do Wiel kiej Brytanii. Były wśród nich dwa stare pancerniki („Cour bet” i „Paris”), dwa duże niszczyciele („Leopard” i „Le Triomphant”) i dwa mniejsze („Mistral” i „Ouragan”), siedem okrętów podwodnych (wśród nich największy wówczas na świecie „Surcouf”), sześć torpedowców i pewna liczba trałowców. W sumie okręty te tworzyły wcale pokaźną siłę (łącznie 100 jednostek wo jennych różnych typów i około 15 000 ludzi personelu), która je dnak rychło stała się problematyczna, kiedy duża część personelu okrętowego opowiedziała się po stronie rządu Vichy i odmówiła dalszej współpracy z Anglikami i walki u ich boku przeciwko Niemcom. Nastąpiło to w ostatnich dniach czerwca, gdy dowódca francuskiej eskadry, admirał zaokrętowany na pancerniku „Pa ris”, otrzymał — zapewne drogą radiową — rozkaz swej admi ralicji nakazujący przeprowadzenie floty do Afryki Północnej.
276
Nastąpiły potem rozmowy między admirałem francuskim a do wódcą Western Approaches, admirałem Dunbar-Nasmithem i inne zabiegi władz brytyjskich, aby przekonać Francuzów i od wieść ich od zamiaru odpłynięcia do Afryki. Rezultat tych zabie gów był negatywny. I wtedy Anglicy w obawie, aby i ta część francuskiej floty nie dostała się z czasem w zasięg władzy czy choćby nawet wpływów niemieckich, zdecydowali się na dra styczne posunięcie. Nie czekając na rezultaty działalności dopiero co w dniu 1 lipca mianowanego przez generała de Gaulle’a do wódcy sił morskich Wolnej Francji, wiceadmirała Museliera, zajęli siłą francuskie okręty i internowali wszystkich tych oficerów i ma rynarzy, którzy opowiedzieli się za rządem Vichy. Nastąpiło to w nocy z 2 na 3 lipca, właśnie wtedy, gdy Muselier opracowy wał zasady, na których oprzeć się miała działalność marynarki wojennej pod podwójną banderą narodowo-francuską i Krzyżem Lotaryngii. Przy zajmowaniu okrętów doszło nawet do sporadycz nych pożałowania godnych wypadków rozlewu krwi, co jeszcze pogłębiło rozdźwięk pomiędzy dotychczasowymi aliantami, a tak że pomiędzy Francuzami obu obozów. W końcu jedynie mała gru pa: 20 oficerów i około 500 podoficerów i marynarzy francuskich opowiedziała się za de Gaulle’em i admirałem Muselierem, reszta została internowana i repatriowana później do Francji. W rezultacie zakotwiczone w portach Plymouth, Dartmouth, Portsmouth i Devonport francuskie okręty wojenne znalazły się w ogromnej większości bez załóg. Pancerniki, niszczyciele i okręty podwodne, dziesiątki mniejszych jednostek stały w portach opu stoszałe. Admiralicja brytyjska postanowiła więc część z nich prze kazać Polskiej Marynarce Wojennej i obsadzić je polskimi za łogami. W ten sposób doszło do tego dziwnego aliansu materii i ducha: francuskie okręty, wspaniałe do niedawna obiekty i na rzędzia walki, będące dziełem rąk francuskich stoczniowców, pra cowników przemysłu' zbrojeniowego, optycznego i dziesiątków in nych gałęzi przemysłu, przeszły w ręce innych użytkowników. Zostały obsadzone ludźmi, którym jeżeli brakowało czego — to nie chęci do walki (bo tę przejawiali wszędzie i zawsze, gdzie tylko można było walczyć), ale brakowało im właśnie okrętów, na których walkę mogliby prowadzić. Obsadzając zaś opustoszałe,
277
martwe ducha.
kadłuby,
ożywili
je
tchnieniem
polskiego,
niezłomnego
Jednym z okrętów, które miały zostać przejęte przez Polską Marynarkę Wojenną, był dotychczasowy okręt flagowy francu skiej eskadry w Wielkiej Brytanii, pancernik „Paris”. Decyzja w tej sprawie zapaść musiała krótko po zdjęciu zeń francuskiej załogi, gdyż w dniu 15 lipca 1940 roku szef Kierownictwa Mary narki Wojennej, kontradmirał Swirski, skierował następujące pismo do komandora porucznika Karola Trzasko-Durskiego, do wódcy ORP „Gdynia”: Komandor Porucznik Trzasko Durski Polecam Panu Komandorowi zająć się przyjęciem francuskiego pancer nika „Paris”. Moment podniesienia polskiej bandery (obok francuskiej) w porozumie niu z C. in C. Western Approaches. Nazwa okrętu nie będzie zmieniona. Załoga ma mieć wstążki z napisem „Marynarka Wojenna", a okręt ma być nazwany tak: Francuski Okręt „Paris”. Polecam ustalić potrzebne składy osobowe i przedstawić w pilnej drodze do zatwierdzenia. Personel „Paris” nie ma przewyższać ilości personelu na ORP „Gdynia”. O niezbędnych wyjątkach zameldować. Szef Kierownictwa Marynarki Wojennej Swirski, kontradmirał
Tymczasem jednak do przejęcia pancernika przez Polską Ma rynarkę nie doszło. Dokładniejsze zastanowienie się nad zaskaku jącą w pewnym sensie propozycją brytyjskiej admiralicji kazało wyciągnąć wniosek, że podniesienie polskiej bandery na pancer niku i obsadzenie go polską załogą nie przyniesie naszej sprawie żadnych korzyści poza pewnymi efektami natury propagandowej, natomiast obciąży rząd polski w Londynie poważnymi kosztami naprawy mocno uszkodzonego i przestarzałego zresztą pancernika. Ponadto przejęcie tego okrętu pociągnęłoby za sobą konieczność skierowania nań wieluset ludzi załogi. Okręt był stary i powolny, do działań we współczesnej wojnie morskiej nie nadawał się; w dodatku cały zysk prestiżowy z posiadania przez Polską Mary narkę Wojenną swego pierwszego pancernika mógłby być za je dnym zamachem przekreślony, gdyby Niemcy doprowadzili do storpedowania i zatopienia tego okrętu przez któryś ze swych
278
licznych U-Bootów, a można było przypuszczać, że ze względów propagandowych będą mieli ten okręt szczególnie „na oku”. Sku teczny atak kapitana Priena na brytyjskie pancerniki w dobrze strzeżonej bazie w Scapa Flow dowodził, że z możliwością taką trzeba było poważnie się liczyć. W tej sytuacji admirał Swirski zdecydował, że Polska Marynarka nie przejmie oferowanego pan cernika. Polacy przejęli natomiast kilka innych, mniejszych okrętów. Były to kontrtorpedowiec „Ouragan”, ścigacze okrętów podwod nych „Ch-ll” i „Ch-15” oraz patrolowce „Médoc” i „Pomerol”. „Ouragan” należał do serii 12 kontrtorpedowców typu „Si moun” (albo „Bourrasque”), na których była swego czasu wzoro wana budowa „Wichra” i „Burzy”, i dlatego obsadzenie tego okrętu nie przedstawiało dla polskiej załogi konieczności zapo znawania się z jego urządzeniami, jak to miało początkowo miejsce przy przejmowaniu nie znanych typów angielskich. Pierwszym dowódcą „Okrętu Francuskiego »Ouragan«”, jak oficjalnie na zwano go w Polskiej Marynarce, był kmdr por. Eugeniusz Pławski. W czasie pierwszych kilku miesięcy służby niszczyciela pod polską banderą przebywał on jednak w remoncie. Na początku paździer nika kmdr por. Pławski przewidzany na dowódcę nowego pol skiego okrętu, przekazał dowództwo nad „Huraganem” kmdr ppor. Tadeuszowi Gorazdowskiemu. Scigacze „Ch-ll” i ,,Ch-15”, zwane też potocznie szaserami (od słowa chasseur — ścigacz), były okrętami dotąd nie znanymi w polskiej flocie. Przeznaczone do walki z okrętami podwodnymi, szaserv miały niewiele ponad 100 ton wyporności, szybkość 16 węzłów (zasadniczo wystarczającą do ścigania okrętów podwod nych) i uzbrojenie główne 1 działo 75 mm. Ich dowódcami zostali kmdr ppor. Antoni Wacięga i kpt. Jerzy de Latour. Z uwagi na zły stan obu okrętów musiały one najpierw przejść kilka tygodni trwający remont, a dopiero 1 września rozpoczęły czynną służbę. Niestety, brak bliższych informacji na temat ich działalności poza tym, że miała ona miejsce na wodach kanału La Manche, że eskortowały własne konwoje, poszukiwały nie przyjacielskich okrętów podwodnych, staczały pojedynki z nie mieckimi ścigaczami i samolotami, że groziło im niebezpieczeń stwo wejścia na miny. W braku polskiej relacji możemy się je-
279
dnak posłużyć wypowiedzią dowódcy floty „Wolnych Francu zów”, admirała Museliera, który tak napisał o działalności bliź niaczych jednostek — szaserów pełniących służbę pod banderą z Krzyżem Lotaryngii: Podczas zimy roku 1940—41 nasze szasery pełniły twardą służbę: patro le, eskorty konwojów w cieśninie Dowru. W porcie brały przy pomocy swej broni przeciwlotniczej udział w bitwie, która toczyła się na niebie nad Anglią. Czy można sobie wyobrazić, jak w tym czasie przedstawiał się konwój w cieśninie Dowru? Trzeba było płynąć nocą, iść wąskimi ka nałami portowymi, otoczonymi wrakami, z mieliznami po każdej burcie, z polami minowymi. Z chwilą, kiedy nieprzyjacielskie lotnictwo wykryło konwój, co zdarzało się dość często, bombowce nadlatywały kolejnymi 'falami. Często artyleria nadbrzeżna i E-boaty przychodziły im z pomocą. Czasem sztorm znosił lub zrywał relingi okrętowe. Nie było możliwości wykonania manewrów. Mówiło się wtedy: — Niech się dzieje wola Bo ża — i szło się gęsiego. Zadziwiające, że udawało się przejść,
Dodać można, że dwa francuskie szasery „Ch-6” i „Ch-7” zo stały zatopione w dniu 11 października 1940 roku w bitwie z nie mieckimi torpedowcami i później, a także już po wojnie wiele publikacji przypisywało tę stratę Polskiej Marynarce Wojennej. Następnymi z kolei pod względem wartości bojowej jednost kami francuskimi przejętymi przez Polaków były pomocnicze pa trolowce „Médoc” i „Pomerol”. Były to statki towarowo-pasażerskie mniejszego tonażu (niewiele ponad 1100 ton), które zostały zmobilizowane przez francuską marynarkę wojenną, uzbrojone w 4 działa 100 mm oraz broń przeciwlotniczą i przeznaczone do służ by patrolowej. W takim też charakterze przyjęte zostały pod pols ką banderę. Ich dowódcami zostali kmdr por. Roman Stankiewicz i kpt. mar. Romuald Tymiński. Wreszcie Polacy obsadzili dwanaście małych kilkudziesięciotonowych, holenderskich i belgijskich statków rybackich. Były to dryftery, które miały spełniać rolę pomocniczych trałowców i patrolowców. Jednostki te, oznaczone nazwami „P-l” do „P-12”, nie miały wpierw żadnego uzbrojenia poza zwykłymi ręcznymi karabinami (!) i ręcznymi rakietnicami dla celów alarmowych. Stawiało to oczywiście skuteczność ich działania pod znakiem zapytania, gdyż trudno wojować bez broni, a przecież na przy brzeżnych wodach angielskich groziło spotkanie nieprzyjaciel skiego samolotu czy ścigacza, a nawet okrętu podwodnego. Brak
280
jednostek patrolowych był jednak duży, a obawa przed inwazją niemiecką na Anglię tak wielka, że dryftery zostały wysłane do służby patrolowej z tym symbolicznym właściwie uzbrojeniem. Później dopiero zainstalowano na nich karabiny maszynowe Le wisa. Dowódcami dryfterów zostali młodzi podporucznicy (m. in. znani później dowódcy ścigaczy Eugeniusz Wciślicki i Andrzej Jaraczewski) i podchorążowie oraz podoficerowie, jak np. bosman Gach. Zadaniem bazującej w Dartmouth flotyli był patrol w wyzna czonym sektorze przybrzeżnym Kanału i wystrzelenie z rakietnic oraz podniesienie alarmu radiowego na wypadek zauważenia nie mieckich sił inwazyjnych. Oczywiście, wszystko, co mógłby wów czas taki patrolowiec uczynić po zaalarmowaniu własnej obrony wybrzeża — to umykać całą mocą silnika i zdać się na łaskę losu. Ówczesny członek załogi jednego z tych „kutrów”, jak nazywa stateczki, którym nadano szumną nazwę patrolowców, mat Jan Chomik, tak wspomina służbę na nich: [...] kutry te pomalowaliśmy na kolor szary (bojowy). Otrzymaliśmy tyl ko po cztery karabiny ręczne i rakietnice ręczne (niektóre kutry miały lewisy). Zadaniem naszym było ochraniać brzegi Anglii i danie sygnałów w razie inwazji. W morze wychodziliśmy wieczorem, a wracaliśmy nad ranem, pływaliśmy w odległości 1 do 2 mil od brzegu angielskiego. Nie stety kutry te więcej się psuły i bardzo często musiał jeden drugiego ho lować do portu. Zycie na tych kutrach było raczej cygańskie, ponieważ nie było gdzie się umyć, jak również ugotować posiłków. Po pewnym czasie otrzymaliśmy pomieszczenia na lądzie, gdzie mieliśmy lepsze wygody w tym czasie, kie dy nie wychodziliśmy w morze.
Działalność patrolowców, zarówno typu „Pomerol”, jak i ma łych dryfterów, nie trwała jednak pod polską banderą zbyt dłu go, jednostki te bowiem, z uwagi na ich zły stan techniczny, rychło zostały oddane z powrotem władzom brytyjskim. Z nich „Medoc” pozostał pod polską banderą jeszcze krótko po zdaniu go. Zresztą załogę tego okrętu stanowili już wtedy — 22 paź dziernika 1940 roku — w większości Anglicy; Polaków pozostało na nim niewielu, kilku oficerów i podoficerów z dowódcą, kmdr por. Romanem Stankiewiczem na czele. Sytuacja prawna na tym okręcie była jedyna w swoim rodzaju i okręt nosił trzy ban
281
dery: francuską — gdyż okręt był francuski, brytyjską — załoga bowiem składała się w większości z Anglików, i polską — bo do wódcą był Polak. Z tego krótkiego zresztą okresu polsko-brytyjsko-francuskiej współpracy pochodzi list komandora Stankiewicza do redakcji londyńskiej „Polski Walczącej”, w którym pisze on: [Nasze życie] piynie bardzo jednostajnie wśród sztormów, min i nie przyjacielskich samolotów — niestety dotychczas nie mieliśmy celu dla naszych głównych dział, ale wierzymy, że go znajdziemy.
Niestety, w dziewięć dni po napisaniu tego listu komandor Stankiewicz już nie żył. Dnia 26 listopada 1940 roku (w rocznicę śmierci jego brata, kapitana żeglugi wielkiej Mamerta Stankie wicza, który poniósł śmierć przy zatonięciu transatlantyka „Pił sudski”) kmdr por. Roman Stankiewicz zginął na patrolowcu „Medoc”, storpedowanym i zatopionym w kanale La Manche przez niemieckie lotnictwo. Śmierć poniosło wtedy również i dwu innych Polaków z załogi tego okrętu: mat pchor. rez. Eustachy Krasicki i mat Edward Kopczyński. Francuskie, belgijskie i holenderskie jednostki nie były jedy nymi okrętami, które zasiliły w 1940 roku naszą flotę, w jej skład bowiem weszły w tym roku również trzy ścigacze oraz nisz czyciel „Piorun”, wybudowane w Anglii. Niestety ścigacz „S-l” następnego dnia po podniesieniu polskiej bandery zapalił się w dniu 16 października podczas prób na morzu (zginął wtedy, ratując załogę, dowódca okrętu, por. mar. pil. Janusz Sokołow ski) i musiał pójść na dłuższy remont. Dwa inne ścigacze wzięły udział w kilku udanych akcjach, m. in. „S-2” zestrzelił w Ports mouth w dniu 27 sierpnia bombowiec „He-111”, a wraz ze ścigaczem „S-3” osłaniał pancernik „Revenge” podczas bombardo wania Cherbourga w dniu 23 września. W związku z przejęciem przez Polaków wyżej wymienionych jednostek oraz przewidzianym przekazaniem polskim marynarzom przez Royal Navy innych jednostek władze brytyjskie podjęły z przedstawicielami rządu polskiego rozmowy na temat dodatko wej umowy regulującej dalsze sprawy związane z wypożyczeniem okrętów. W wyniku tych rozmów z początkiem grudnia 1940 ro ku został podpisany w Londynie dodatkowy, tajny protokół, uzu-
282
pełniający układ i protokół z 18 listopada 1939 roku. Oto jego treść: Wszelkie okręty mające być wypożyczone Polskiej Marynarce Wojennej winny być w dobrym stanie nawigacyjnym jako okręty nowe lub wyremontowane. Przy przekazywaniu ich winny być kompletnie wyposażone w uzbrojenie, paliwo, amunicję, zasoby morskie, lekarskie i żywnościowe. Po ich wcieleniu do Polskiego Oddziału Morskiego wszelkie koszty utrzymania, naprawy i re montu oraz uposażeń załogi będą pokryte z polskich funduszów. Z polskich funduszów pokryte będą również koszty utrzymania okrętów na tym samym poziomie technicznym co odpowiednie okręty brytyjskie, jak również koszty przeróbek i adaptacji, jakie władze brytyjskie zastosują w danej klasie okrętów. Okręty pozostają własnością angielską i w terminie, który zostanie wspól nie uzgodniony, zostaną zwrócone w! dobrym stanie nawigacyjnym i z takimi samymi zasobami, z jakimi były wypożyczone. Gdyby okręt w czasie trwania wypożyczenia osiadł na mieliźnie lub uległ zniszczeniu, to w wypadku wydobycia (a decyzja w tej mierze na leży do Anglików) koszty wydobycia ponosi strona angielska, kosz ty naprawy — strona polska. Gdyby okręt uległ zupełnej stracie, do strony polskiej nie można będzie rościć pretensji; zyski z ewen tualnej sprzedaży czy wydobycia okrętu przypadną Anglikom. Gdyby okręt uległ uszkodzeniu z winy strony trzeciej, wówczas wypłacona przez nią kwota będzie użyta na pokrycie kosztów na prawy, z tym że o ile kwota przewyższy koszty naprawy, to nad wyżka przypadnie stronie polskiej, jeśli jednak kosztów tych nie pokryje, to różnicę dopłaci strona polska. W wyniku utraty okrę tu z winy trzeciej strony wszelkie odszkodowania otrzymują An glicy. Gdyby wreszcie któryś z wypożyczonych Polsce okrętów spowodował szkody trzeciej stronie, to wówczas muszą być one skompensowane z polskich funduszy.
VII. W „Bitwie o Atlantyk“ (1941-1944)
1. Żeby „Wilk” był syty i „Owca” cała
J
ak pamiętamy, na początku wojny Polska Marynarka Wojen na miała w czynnej służbie pięć okrętów podwodnych. Trzy z nich zostały wkrótce internowane w Szwecji, dwa zaś przedarły się do Anglii, wsławiając się śmiałym przejściem przez Sund pomi mo nieprzyjacielskich pól minowych i patroli. Potem „Orzeł” po nownie wyróżnił się w przeddzień kampanii norweskiej, niestety w dwa miesiące później zginął bez śladu. „Wilk” pomścił jego stratę, taranując i może nawet topiąc napotkanego na Morzu Pół nocnym U-Boota, ale to był jego ostatni godny uwagi sukces. Okręt ten był stosunkowo stary i maszyny jego często wymagały napraw, a na domiar złego wśród jego załogi wytworzyła się opinia, iż okręt jest pechowy. Istotnie, „Wilk” regularnie od kwietnia 1940 roku co miesiąc wychodził na patrol, a tylko raz napotkał cel dla swoich torped, niestety wskutek błędu w obliczeniach torpedy chybiły i nieprzyjacielski krążownik pomocniczy zamiast pójść na dno, uszedł bezpiecznie. Tak więc działalność jedynego wówczas polskiego okrętu podwodnego pozostawała bezowocna. Stan taki utrzymywał się przez kilka miesięcy, wreszcie dzięki
284
zabiegom Kierownictwa Marynarki Wojennej, a w pewnej mierze w wyniku starań kapitana Karnickiego sytuacja miała ulec zmia nie. Kapitan Karnicki, o czym uprzednio była mowa, zastępował kmdra ppor. Krawczyka na stanowisku dowódcy w czasie kilku miesięcznego pobytu komandora w Szwecji. Misja kmdra Kraw czyka, któremu polecono objąć „Rysia” i wraz z dwoma pozosta łymi tam okrętami podwodnymi przyprowadzić go do Anglii, speł zła na niczym. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie napadły (jak przypuszczano) na Szwecję, a po wtóre, ponie waż Szwedzi dobrze pilnowali internowanych okrętów i nie mieli ochoty narażania się na konflikt z Niemcami, do jakiego niechyb nie mogłoby dojść, gdyby zwolnili internowane okręty. Po powro cie do Anglii kmdr ppor. Krawczyk objął ponownie dowództwo „Wilka”, kapitan Karnicki podjął zaś starania o uzyskanie do wództwa nowego okrętu. Admiralicja brytyjska, odczuwając w tym czasie dość dotkliwy brak załóg dla nowo budowanych okrętów podwodnych, zapropo nowała Kierownictwu Marynarki Wojennej przejęcie trzech bu dowanych w Anglii dla Turcji, a zarekwirowanych z chwilą wy buchu wojny okrętów podwodnych i obsadzenie ich polskimi za łogami. Ponieważ zaś nie starczyłoby wyszkolonych polskich podwodników na cztery okręty, więc „Wilk” miał przejść do rezerwy. Na to jednak Kierownictwo Marynarki Wojennej, prawdopodob nie wskutek obiekcji kmdra Krawczyka, który był bardzo przy wiązany do swego okrętu, nie wyraziło zgody. Stanęło więc na tym, że „Wilk” miał nadal pozostać w czynnej służbie, admirali cja zaś postanowiła przekazać pod polską banderę jeden z nowo budowanych niedużych okrętów podwodnych typu „U”, który na początku jesieni — 30 września 1940 roku — został zwodowany w Barrow-in-Furness. Wkrótce po wyrażeniu przez Kierownictwo Marynarki Wojen nej zgody na przejęcie tego okrętu, do dowódcy „Wilka” znajdu jącego się w Dundee po powrocie z patrolu nadszedł od admirała Swirskiego rozkaz wydzielenia części załogi dla obsadzenia wy kańczanego w tym czasie w Barrow-in-Furness nowego okrętu. Wyznaczona ekipa miała pojechać na kurs w celu zapoznania się z okrętem typu „U”. I wtedy właśnie, przy okazji omawiania ewentualnego podziału załogi, wynikła cała sprawa z „owcą”* któ
285
rej ostatecznym epilogiem było... ale nie uprzedzajmy wypadków. Jak wspomina w swej książce komandor Romanowski, w na radzie, w której nie wziął udziału przeciwny uszczeplaniu załogi „Wilka” dowódca, oficer-mechanik kpt. mar. Zygmunt Jasiński zaproponował takie ułożenie listy, „aby i wilk był syty i owca cała”. Komandor Romanowski pisze: Wobec tego podzieliliśmy arkusz papieru na trzy rubryki. W środkowej napisaliśmy funkcje, z lewej pod „Wilk” nazwiska podoficerów i mary narzy, którzy pozostaną na nim i obejmą etatowe funkcje, z prawej to samo dla „owcy”.
Z listą tą były później perypetie dwojakiego rodzaju. Kierowni ctwo zatwierdziło podane składy załóg, natomiast mylnie inter pretując dokonanie podziału na „Wilka” i „Owcę”, nie wyraziło zgody na nazwanie nowego okrętu „Owcą”. Komandor Krawczyk natomiast wzbraniał się przed nadmiernym osłabieniem składu załogi „Wilka”. Ostatecznie jednak doszło do kompromisu, kapi tan Romanowski wziął udział w jeszcze jednym patrolu „Wilka” jako zastępca dowódcy, a później dołączył do kapitanów Karnickiego i Jasińskiego, przygotowujących się do objęcia nowego okrętu. W dniu 8 stycznia 1941 roku „Wilk” wyszedł na swój kolejny, dziewiąty patrol bojowy, już bez żadnego z członków załogi prze znaczonych dla rzekomej „Owcy”, z kapitanem Jerzym Koziołkowskim na stanowisku zastępcy dowódcy. W jedenaście zaś dni później, w przeddzień powrotu „Wilka’ z patrolu, w Barrow-in-Furness odbyła się uroczystość oficjalnego przejęcia przez Polską Marynarkę Wojenną nowego okrętu. W uroczystości tej wzięli udział ze strony polskiej generał Si korski i kontradmirał Świrski, a ze strony brytyjskiej m. in. Flag Officer Submarines, czyli dowódca brytyjskich okrętów podwod nych, admirał Max Horton, i dyrektor stoczni Vickers Armstrong w Barrow-in-Furness, Charles Craven. Rodzicami chrzestnymi okrętu, który po wodowaniu był wprawdzie chrzczony, ale otrzy mał wtedy brytyjską nazwę HMS „Urchin”, zostali żona dyr. Cravena oraz gen. Sikorski. Okręt nazwany został „Sokół”, gdyż zaproponowanej przez dowództwo okrętu nazwy „Urwis” (co było
286
wiernym przetłumaczeniem słowa urchin) Kierownictwo Mary narki Wojennej nie zaakceptowało. Natomiast druga, a raczej pierwsza z nazw, jaką prowizorycznie i żartobliwie nadano przyszłemu „Sokołowi” w czasie, gdy obję cie tego okrętu było jeszcze w sferze planów, a mianowicie „Ow ca”, doczekała się uwieńczenia w innej formie. Oto zgodnie z ustalonym w Royal Navy zwyczajem, że każdy okręt ma swe godło wykonane w kształcie herbu i umieszczone na poczesnym miejscu (na pomoście, w mesie lub tp.), stocznia postanowiła spre zentować godło także i okrętowi przekazanemu Polakom. Ci oświadczyli, że godłem ich okrętu będzie... owca. W rezultacie miejscowy snycerz wykonał piękne godło w kształcie pergamino wego kartusza, a na nim przedstawił owieczkę skubiącą kwiatki na łące. I takim sposobem „Sokół”, groźny w przyszłości okręt wojen ny, wyruszyć miał na podwodne łowy, mając w herbie owcę. A wszystko zaczęło się od chęci sprawiedliwego rozdziału załóg, aby — w myśl starego polskiego przysłowia — „wilk był syty i owca cała” Ale powróćmy do Barrow-in-Furness, gdzie w niedzielne połu dnie 19 stycznia 1941 roku odbywała się uroczystość chrztu okrętu, podniesienia bandery i wcielenia go do Polskiej Marynarki Wo jennej. Gdy pękła tradycyjna butelka szampana i spieniony płyn pociekł po kiosku, nastąpiło podniesienie biało-czerwonej bandery wojennej, proporca dziobowego oraz znaku dowódcy, a potem ge nerał Sikorski i admirał Horton wygłosili okolicznościowe prze mówienia. Szczególnym trafem obaj nawiązali w nich do pięk nych czynów bojowych „Orła” i życzyli załodze nowego okrętu podwodnego, aby godnie kontynuował osiągnięcia swego sławne go poprzednika. Przyszłość zaś miała okazać, że wiara w kwalifi kacje i zdolności załogi „Sokoła” była w pełni uzasadniona. Tymczasem „Wilk” wracał właśnie z kolejnego, znów nie uwieńczonego sukcesem patrolu i 20 stycznia zawinął do Rosyth. Po powrocie do bazy okazało się, że mechanizmy okrętowe wy magają gruntownego remontu, wobec czego okręt skierowany zo stał do Dundee. Był to — o czym wtedy jeszcze nie wiedziano — koniec jego działalności bojowej, gdyż po remoncie „Wilk” przejść miał do flotylli szkoHej. „Sokół” tyrrczasem przez około miesiąc pozostawał w Barrow-
287
-in-Furness, a gdy próby zdawczo-odbiorcze wypadły pomyślnie i nastąpiło formalne przejęcie okrętu, przeszedł do Holy Loch w Północnej Irlandii. Tam odbył trzytygodniowe próby i ćwicze nia, po czym został skierowany na kilkudniowy postój do Dundee i z kolei do Portsmouth, do bazy, z której miał odtąd działać przez sześć miesięcy. Niemal natychmiast po przejściu „Sokoła” do nowej bazy, zaledwie załoga zdążyła uzupełnić zapasy paliwa, wody i żyw ności, okręt wyszedł na swój pierwszy patrol bojowy w rejon wód oblewających północno-zachodnie wybrzeże Francji, a ści śle — Brest. Pośpiech był jak najbardziej uzasadniony, gdyż za ledwie cztery dni przedtem, w dniu 22 czerwca 1941 roku, przy były do Brestu, po dwumiesięcznej akcji korsarskiej na Atlantyku, niemieckie pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Brytyjska admiralicja przypuszczała zaś, że okręty te rychło wyjdą z Bre stu na nową wyprawę i dlatego postanowiła przeprowadzić za pomocą okrętów podwodnych blokadę Brestu w celu przechwy cenia i storpedowania pancerników w chwili wyruszenia na ocean. Blokadę przeprowadzić miało na zmianę po kilka jednostek równocześnie, łącznie zaś do tego celu użyto dwunastu alianckich okrętów podwodnych: dziesięć brytyjskich, jeden polski i jeden francuski („Minerve”). Już w dwa dni po wyjściu na pierwszy patrol „Sokół” spotkał się z nieprzyjacielskimi ścigaczami, bez efektu dla obu stron. W jednym zaś z późniejszych patroli atakował torpedami na „niewidzianego”, celując tylko w kierunku wskazanym przez pod słuch akustyczny, duży trasportowiec niemiecki, ale torpedy chy biły. „Scharnhorsta” i „Gneisenaua” polski okręt jednakże nie wytropił. Nie udało się to zresztą żadnemu z innych blokujących Brest okrętów podwodnych, gdyż niemiecka eskadra pozostawała przez cały czas w bazie i nie odważyła się na ponowny rejs na Atlantyk. W zamian hitlerowskie Kierownictwo Wojny Morskiej (Seekriegsleitung) wysłało na oceaniczne przestworza w połowie maja trasą przez Morze Północne i Drogę Duńską inny zespół: pancernik „Bismarck” i krążownik „Prinz Eugen”; ale to już jest inna historia i dotyczy bardzo blisko innego polskiego okrętu, „Pio runa”
288
2. „Piorun” walczy z „Bismarckiem”. Udział „Pioruna” w operacji brytyjskiej Floty Ojczystej, skie rowanej przeciwko „Bismarckowi”, a zwłaszcza fakt wytropienia hitlerowskiego pancernika przez „Pioruna” i późniejszy godzinę trwający kontakt ogniowy tych dwu, tak bardzo różniących się wielkością, wypornością i siłą okrętów, pozostanie na zawsze w kronice Polskiej Marynarki Wojennej jako jedno z jej naj piękniejszych osiągnięć bojowych, jako jeden z tych czynów, o których pamięć nigdy nie zaginie, utrwalana z pokolenia na pokolenie. Jakie wydarzenia poprzedziły spotkanie „Pioruna” z „Bismar ckiem”? Z wolna narastające napięcie towarzyszące wydarzeniom operacji „Ćwiczenie Reńskie” (Untemehmung Rheinübung), jak Niemcy nazwali kryptonimowo wyprawę korsarską „Bismarcka” na Alantyk, znaczenie tej operacji i szczególny sukces niemiec kiego pancernika odniesiony w pierwszej bitwie z brytyjskimi okrętami, emocje późniejszych poszukiwań i pościgu za „Bismar ckiem” — wszystko to każe przeżywać ten epizod wojenny jak najbardziej sensacyjny film *. A oto jego przebieg. W drugiej połowie maja 1941 roku przechodzi przez Duży Bełt w kierunku północnym grupa bojowa składająca się z najnow szego pancernika niemieckiego „Bismarck” i ciężkiego krążownika „Prinz Eugen” oraz konwój złożony z 11 statków handlowych, pod eskortą lotnictwa i licznych małych jednostek. Grupą do wodzi naczelny dowódca floty niemieckiej, admirał Günther Lütjens. Cały ten zespół zawija do fiordu Hjelte koło Bergen. Oba okręty pancerne opuszczają go w nocy z 21 na 22 maja w kierunku północnym, by następnie — skręciwszy na zachód i na południe — opłynąć Islandię i skierować się na Atlantyk w celu prowadzenia wojny korsarskiej przeciwko alinckiej żegludze. Mgła panująca w tym okresie na wodach okalających Islandię, a zwłaszcza na granicy pływających lodów', zdawała się umożli * Ten spory ładunek emocji zawarty w omawianym epizodzie został też przed kilku laty wykorzystany przez koła filmowe Zachodu do nakręcenia w wytwórni „XX Century Fox'’ filmu Sink the Bismarck! (Zatopić Bis marcka!)
289
wiać niemieckiej grupie bojowej niepostrzeżone przedostanie się na Atlantyk. Stało się jednak inaczej. Admiralicja brytyjska w porę zdobyła informacje o ruchu nie mieckiej eskadry oraz o zamierzeniach admirała Liitjensa. Po dobno tego samego dnia, w którym eskadra Liitjensa opuściła Gdynię, wiadomość o tym została przekazana do Londynu via Szwajcaria przez członka polskiego ruchu oporu, a może agenta Intelligence Service (?), zatrudnionego w stoczni Kriegsmarine w Gdyni. Następnego dnia niemieckie okręty zauważone zostały w Kattegacie przez innego brytyjskiego agenta, rezydującego w Góteborgu. Wreszcie o pobycie ich w Bergen donieść miał po zostający na służbie brytyjskiej rybak norweski, a ponadto naj lepsze informacje zostały uzyskane ponoć od marynarza z załogi „Bismarcka”, który zdezerterował w Bergen i przedostał się do Góteborga. Nie wnikając tu w wiarygodność każdej z tych wersji, można przypuszczać, że tak czy owak przejście zespołu „Bismarck” — ,,Prinz Eugen” z Gdyni przez Bałtyk, Duży Bełt, Kattegat i Skagerrak nie mogło być utrzymane w tajemnicy. W rezultacie admi ralicja brytyjska już przed przybyciem zespołu Liitjensa do Ber gen skierowała dwa ciężkie krążowniki z zadaniem patrolowania na Drodze Duńskiej. Gdy zaś 20 maja niemieckie okręty zostały zauważone przez patrolujący samolot brytyjski u brzegów Nor wegii, rozesłano natychmiast kilka dalszych okrętów w różnych kierunkach z zadaniem pilnowania dróg na ocean, a ponadto skie rowano na rekonesans liczne samoloty. Jeden z nich stotografował w dniu 21 maja oba okręty na miejscu postoju w Bergen. Po wywołaniu zdjęć okręty zostały zidentyfikowane jako jednostki klasy „Bismarck” i „Hipper”. W następstwie tych informacji niemal wszystkie znajdujące się w rozporządzeniu dowódcy bry tyjskiej Floty Ojczystej okręty objęte zostały przygotowaniami mającymi na celu wykrycie hitlerowskiej grupy bojowej, zanim zdoła przedostać się na przestworza oceaniczne, o ile, oczywiście, wojna korsarska na Atlantyku była głównym powodem jej wyru szenia z Bałtyku. Akcja ta została rychło uwieńczona powodzeniem. Dnia 23 ma ja o godzinie 19.22 w odległości 50 mil morskich na zachód od Kap Nord w Islandii zespół kontradmirała Wake-Walkera
290
w składzie dwu ciężkich krążowników „Norfolk” i „Suffolk” na tyka się na okręty niemieckie: „Norfolk” rozpoznaje je z od ległości około 12 000'metrów dzięki przejściowemu polepszeniu się widoczności. W godzinę później, o 20.15, „Bismarck” otwiera na krótko ogień do krążownika „Norfolk”, po czym niemieckie okręty płyną dalej, a brytyjskie towarzyszą im w bezpiecznej od ległości i tak, nie tracąc ich z widoku, płyną za nimi, dopóki nie nadejdzie wezwana pomoc. Staje się to następnego dnia nad ra nem, w odległości 270 mil na południowy zachód od Reykjanes w Islandii. Dnia 24 maja krótko po godzinie wpół do szóstej rano bry tyjski zespół wiceadmirała Hollanda, składający się z naj większego brytyjskiego okrętu, krążownika liniowego „Hood” i z najnowszego pancernika „Prince of Wales”, nawiązuje łącz ność z grupą Wake-Walkera i kontakt bojowy z Niemcami. Bitwa rozpoczyna się z odległości 21 000 metrów. Niemcy płyną w szyku liniowym „Prinz Eugen” — „Bismarck”, okręty brytyjskie z wielką szybkością zachodzą z boku, płynąc w szyku czołowym na West. O godzinie 5.53 rozpoczynają Anglicy ogień: oba okręty brytyjskie strzelają do „Bismarcka”, oba okręty niemieckie do „Hooda”. Odległość zmniejsza się szybko do 18 600 metrów. Prawie równocześnie trafione zostają „Bismarck” i „Hood”, ten ostatni salwami obu niemieckich okrętów. Krótko potem dwie kolejne salwy „Bismarcka” trafiają „Hooda” i przebijają jego pancerz, dostają się do komór amunicyjnych i powodują ogrom ną eksplozję. Kłęby dymu i ognia spowijają okręt, który po chwi li szybko zanurza się rufą. W ciągu kilku minut „Hood” — naj większy okręt świata — tonie wraz z całą załogą (z wyjątkiem trzech ludzi), dowódcą okrętu i wiceadmirałem Hollandem. Także i czterech zaokrętowanych na „Hoodzie” podchorążych Polskiej Marynarki Wojennej (Stanisław Czerny, Kazimierz Szymalski, Leon Trzebiatowski-Żmuda i Kazimierz Żurek) ginie wraz z okrę tem. Jest godzina 6.03, od chwili rozpoczęcia bitwy upłynęło 10 minut. Oba okręty niemieckie koncentrują teraz ogień na pan cerniku „Prince of Wales” — walka trwa jednak tylko kilka minut, po czym trafiony „Prince of Wales” osłania się zasłoną dymną, a Niemcy uchodzą kursem na SW. Okręty brytyjskie („Norfolk”, „Suffolk”, „Prince of Wales”) płyną ich śladem.
291
Wiadomość o zatopieniu krążownika liniowego „Hood” przez „Bismarcka” zaalarmowała cały świat, podobnie jak i druga sensacyjna wiadomość o przeprowadzanym w tym czasie desan cie niemieckim na Krecie. Obie akcje — walki na Krecie i zor ganizowany natychmiast pościg brytyjskiej floty za „Bismarckiem” — trzymały przez tydzień cały świat w niebywałym napięciu. Jeżeli jednak z chwilą wylądowania Niemców na Krecie można było przewidzieć, że znajdująca się stale w defensywie Wielka Brytania nie wyjdzie z tych walk obronną ręką, tak jak to miało miejsce w czasie kampanii bałkańskiej, o tyle szanse „Bismarcka”, któremu stale — do ostatnich niemal godzin — sprzyjało szczę ście, pozostawały pod znakiem zapytania. Niemcy mieli zresztą kilka atutów po swej stronie. Najpierw wielką rolę w całej tej operacji odegrało datujące się sprzed wojny, a ujawnione całko wicie dopiero podczas procesu norymberskiego oszustwo nie mieckie, popełnione w toku budowy floty. Rząd niemiecki miano wicie (wbrew umowie z 1935 roku) świadomie wprowadził w błąd Anglików co do rzeczywistej wielkości i mocy nowo budowanych pancerników (i krążowników), wskutek czego Anglicy nie zda wali sobie sprawy, że „Bismarck” jest silniejszy od każdego z ich pancerników. Dalej „Hood” był o wiele słabiej opancerzony od „Bismarcka” i skazany na porażkę, nawet gdyby nie wyjątkowo nieszczęśliwe dlań trafienie i rozerwanie pocisku w komorach amunicyjnych. Wreszcie pogoda przez cały czas była wyjątko wo kiepska, a panująca mgła zmniejszała szanse odnalezienia „Bismarcka” do minimum. Na koniec trzeba jeszcze dodać, że pancerniki brytyjskie, które mogły zmierzyć się z „Bismarckiem”, były rozproszone w wielu odległych miejscach: na zachodnim Atlantyku, w Scapa Flow i Gibraltarze. W ciągu dnia po zatopieniu „Hooda” samoloty brytyjskie kil kakrotnie osiągają niemiecką eskadrę: raz krótko po porannej bitwie, drugi raz koło południa i trzeci raz w dwie godziny póź niej. O godzinie 18.40 następuje krótka walka artyleryjska mię dzy „Bismarckiem” a „Prince of Wales” i wykorzystuje ten moment, admirał Lütjens odkomenderowuje krążownik „Prinz Eugen” do działań korsarskich na Atlantyku, podczas gdy sam z „Bismarckiem” postanawia wrócić i obiera kierunek na Brest. Co wpłynęło na tę zmianę decyzji?
292
W porannej bitwie „Bismarck” trafiony został trzykrotnie. Je den pocisk zniszczył motorówkę „Bismarcka”, drugi uderzył w śródokręcie i spowodował dość poważne, choć niegroźne dla okrętu uszkodzenia, trzeci trafił w dziób nieco ponad linią wod ną, przebił go na wylot i — co dla okrętu najgorsze — naruszył zbiorniki z paliwem. Nie tyle jednak zmniejszenie szybkości i upływ ropy były dla okrętu groźne; przyczynkiem do jego zgu by stał się ślad, jaki zostawiał za sobą na wodzie: smuga ropy, która całymi dniami się nie rozchodziła i stanowiła drogowskaz dla ścigających „Bismarcka” okrętów. Dlatego admirał Lütjens nie odważył się ryzykować kontynuowania pierwotnie zamierzo nego rejsu, tym bardziej że nietrudno było przewidzieć, iż Angli cy zrobią wszystko co w ich mocy, by pomścić klęskę „Hooda” i boleśnie zranioną dumę „panującej na morzach” Wielkiej Bry tanii. „Bismarck” poddał w wątpliwość hasło Rule the waves, Britannia! * — i dlatego „Bismarck” musiał być zniszczony! Tak więc wieczorem 24 maja „Prinz Eugen”, korzystając z bu rzy deszczowej i zapadłych już ciemności, odłącza się niepostrze żenie od „Bismarcka”, który obiera kurs SO. Admirał Liitjens i dowódca „Bismarcka” Lindemann różnili się zasadniczo w zda niach, czy kontynuować kurs na ocean, czy wracać do bazy. Lin demann był za bezwzględnym powrotem, podczas gdy Lütjens wciąż zmieniał zdanie, chciałby bowiem kontynuować akcję, ale zdawał sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. O północy nakazał zmienić kurs na południowy, na Atlantyk. I wtedy spadł na „Bismarcka” cios — jeden z wielu nieubłaganie po sobie następujących: atak angielskich samolotów torpedowych, które wystartowały z lotniskowca „Victorius”. Royal Navy dawała znać, że czuwa, pilnuje „Bismarcka” i nie pozwoli mu uciec. O godzinie 0.15 jedna z 18 wyrzuconych torped (według niemiec kich źródeł w ataku brało udział 27 samolotów, z których 5 zo stało zestrzelonych) trafia „Bismarcka”. Admirał Lütjens czu jąc, że sieć koło „Bismarcka” zaczyna się zacieśniać, decyduje się ostatecznie na powrót do bazy. O godzinie 4.00 rano płynące za „Bismarckiem” okręty znowu straciły z nim kontakt. Na wiadomość o zatopieniu „Hooda” admiralicja brytyjska mo * Rule the waves, Britannia! (ang.) — Władaj morzami, Brytanio!
293
bilizuje wszystkie siły, jakimi rozporządza. Z głównej bazy w Scapa Flow wypływa dowodzona przez admirała Johna C. Toveya eskadra Floty Ojczystej, której trzon stanowią pancernik „King George V” (siostrzany okręt pancernika „Prince of Wa les”), krążownik liniowy „Repulse” i lotniskowiec „Victorious” z 45 samolotami na pokładzie. Eskadra gibraltarska floty śród ziemnomorskiej odsyła na poszukiwania krążownik liniowy „Re nown”, lotniskowiec „Ark Royal” i krążownik lekki „Sheffield”. Całością dowodzi wiceadmirał James F. Somerville i z naj większą szybkością kieruje ją na północny zachód. Z Halifax wyrusza na Atlantyk pancernik „Revenge”. Równocześnie odwo łane zostały ze służby konwojowej na północnym Atlantyku pan cerniki „Rodney” i „Ramillies” oraz trzy krążowniki i kilka je dnostek mniejszych, między innymi półflotylla dużych kontrtorpedowców klasy „Tribal” i polski kontrtorpedowiec ORP „Piorun”. Mógłby kto pomyśleć, że wobec tej ogromnej przewagi liczeb nej wyśledzenie, dogonienie i zniszczenie „Bismarcka” było pro ste i łatwe. Sąd taki byłby mylny. Przede wszystkim żaden z okrę tów brytyjskich nie był w pojedynkę od „Bismarcka” silniejszy. „Rodney”, „King George V” i „Prince of Wales” przewyższały „Bismarcka” siłą ognia, ustępując mu wszakże grubością pance rza. „Rodney” miał do tego jeszcze o 6—7 węzłów mniejszą szyb kość. „Ramillies” i „Revenge” miały i słabszy pancerz, i mniejszą szybkość, a „Repulse” i „Renown” słabszy pancerz i mniejszą siłę ognia. Wreszcie — i to było najważniejsze — „Bismarck” był najbliżej Brestu, w którym zamierzał znaleźć schronienie, i nie wydawało się, by którykolwiek z pancerników brytyjskich mógł go dogonić lub przeciąć mu drogę. Jedyną nadzieją było lotnic two, które też — mimo fatalnych warunków atmosferycznych — rozpoczyna ożywioną działalność, przy czym w akcji biorą udział długodystansowe „łodzie latające” z Kanady i brytyjskiej Coastal Command i samoloty z lotniskowców „Victorious” i „Ark Royal”. Dzień 25 maja jest dla Anglików pełen napięcia i niepokoju. Utraconej nad ranem łączności z „Bismarckiem” nie udało się w ciągu całego dnia nawiązać. Na próżno „Prince of Wales”, „Norfolk” i „Suffolk” płyną całą siłą swych potężnych maszyn na południowy wschód, na próżno z lotniskowców startują wciąż samoloty, na próżno „łodzie latające” przemierzają Atlantyk.
294
Słaba wskutek złej pogody widoczność utrudnia pracę. „Bis marck” znikł, a choć przechwycone przez angielskie stacje liczne niemieckie sygnały radiowe zdawały się potwierdzać jego obec ność na Atlantyku, w*dalszym ciągu nie udaje się go odnaleźć. Na wszelki wypadek roztoczona zostaje obserwacja w rejonie Cieśniny Gibraltarskiej oraz daleko na Północy na Drodze Duń skiej, a także między Islandią i Wyspami Owczymi. Wszystko na próżno — „Bismarck” jest nieuchwytny i szczęście zdaje się w dalszym ciągu mu sprzyjać. Tak przechodzi dzień 25 maja. Mija noc z 25 na 26. „Bis marcka” w dalszym ciągu ani śladu. Dochodzi południe 26... I nagle o godzinie 10.30 idzie w cały świat meldunek kanadyj skiego samolotu: „Bismarck” odnaleziony! „Łódź latająca” typu „Consolidated Catalina” z kanadyjskiego Coastal Command, le cąc zaledwie 500 stóp nad poziomem morza, odkryła nagle w prze rwie między nisko leżącymi chmurami ciemną sylwetkę pancer nika. „Kanadyjczyk” wznosi się na 1500 stóp i towarzysząc „Bis marckowi”, nadaje sygnał radiowy. „»Bismarck« o 500 mil morskich na zachód od przylądka Landsend”, po czym uszko dzony ogniem przeciwlotniczej baterii pancernika, zawraca do bazy. O godzinie 11.15 samoloty z lotniskowca „Ark Royai” od najdują „Bismarcka” i pilnują na zmianę. Tymczasem na „Bis marcku” załoga oczekuje — stosownie do wypowiedzi Liitjensa z poprzedniego dnia — dwustu bombowców niemieckich, które mają roztoczyć opiekę nad okrętem i doprowadzić go do Brestu. Oczekuje i jeszcze wierzy w powodzenie wyprawy. Mimo wszystko „Bismarck” ma nadal szanse na udanie się ucieczki, bo pancerniki brytyjskie znajdują się daleko w tyle na północ lub północny zachód, a ponadto niektórym zaczyna już grozić brak paliwa. Akcja przeciwko „Bismarckowi” dochodzi do punktu kulminacyjnego. Należy unieszkodliwić go, nim znajdzie się w zasięgu niemieckiego lotnictwa, co może nastąpić 27 maja przed południem. Grupa admirała Toveya jest na północ od „Bismarcka”, „Prince of Wales” z dwoma krążownikami na pół nocny zachód, „Rodney” na zachód, „Ramillies” jeszcze dalej w głąb Atlantyku — jedynie grupa gibraltarska znajdująca się na południowy wschód ma szanse zabieżenia drogi „Bismarckowi”, ale „Renown” jest najsłabszym z brytyjskich pancerników i łatwo
295
VII. Operacja przeciwko „Bismarckowi”
może go spotkać los „Hooda”. w tej sytuacji admirał Somer ville odsyła naprzeciw „Bismarckowi” i dla wzmocnienia kon taktu krążownik „Sheffield”, samoloty bowiem wskutek fatal nej pogody tylko z najwyższym trudem mogą podołać wyznaczo nemu im zadaniu utrzymania kontaktu z „Bismarckiem”. Atut złej pogody ma „Bismarck” w dalszym ciągu. Chmury leżą nisko, widoczność pogarsza się stale, pogoda staje się po południu wprost sztormowa — zmrok zapada szybko. Pierwsza grupa samolotów torpedowych z lotniskowca „Ark Royal” od najduje o godz. 15.50 duży okręt, wychodzi z chmur do ataku, wyrzuca jedenaście torped i omal nie trafia... „Sheffielda”, on to bowiem, a nie „Bismarck” został zaatakowany. O godzinie 19.15 startuje z „Ark Royal” druga grupa samolotów i naprowadzona na cel przez „Sheffielda”, dokonuje kilku ataków torpedowych. Dwie torpedy trafiają: jedna w śródokręcie, druga w urządzenia sterowe. Może się wydawać, że to już koniec. „Bismarck” jest bez władny, kręci się w kółko i nie może manewrować. Pogoda jest jednak znowu po jego stronie. Zanosi się na sztorm, zrywa się sil na burza deszczowa i widoczność się psuje, a pancernik ginie z oczu ścigających. Noc z 26 na 27 maja, ostatnia noc „Bismarcka”, to benefis 4. flotylli niszczycieli komandora Philipa Viana, złożonej z okrętów brytyjskich „Cossack”, „Maori”, „Sikh” i „Zulu” oraz polskiego „Pioruna” (dowódca kmdr por. Pławski, zastępca kpt. mar. Franciszek Pitułko). Flotylla ta wraz z krążownikami „Exe ter” i „Cairo” uprzednio eskortowała idący na Bliski Wschód kon wój „WS-8B” (osiem dużych transportowców z wojskiem). W dniu 26 maja rano flotylla Viana otrzymała rozkaz opuszczenia kon woju i została skierowana na północny wschód w celu dołączenia do biorących udział w pościgu za „Bismarckiem” pancerników brytyjskich w charakterze ich eskorty: „Cossack”, „Sikh” i „Żu lu” miały dołączyć do „King George’a”, a „Maori” i „Piorun” do „Rodneya”. Admiralicja brytyjska zdawała bowiem sobie sprawę z tego, że w rejonie, w którym odbywały się poszukiwania „Bismarcka”, mogą przebywać U-Booty, skierowane dla współ działania z korsarzem. Tymczasem jednak komandor Vian ode brał sygnał Cataliny, która odnalazła „Bismarcka”, i wtedy na własną rękę anulował poprzedni rozkaz, wezwał „Maori” i „Pio
297
runa”, aby dołączyły do reszty okrętów i wyznaczywszy nowy kurs oraz szyk czołowy, rzucił swą flotyllę do pościgu. Okręty szły w odstępach 2V2 mili jeden od drugiego: w pośrodku „Cossack”, w prawo od niego „Sikh” i „Zulu”, w lewo — „Maori” i „Piorun”. ORP „Piorun” został przekazany Polskiej Marynarce Wojennej niejako w zamian za stracony pod Narvikiem kontrtorpedowiec „Grom”, co zostało też uwidocznione w nadanej mu nazwie (w języku angielskim jest to tym bardziej widoczne, że zarówno „Piorun”, jak i „Grom” tłumaczy się Thunderbolt). Obsadzony został przede wszystkim uratowaną częścią załogi „Groma”. ORP „Piorun” wybudowany został w latach 1939—1940 jako jeden z oś miu kontrtorpedowców klasy „N”, i miał początkowo nosić nazwę „Nerissa”. (Pozostałe kontrtorpedowce tej klasy, bliźniacze okręty „Pioruna”, nazywały się „Napier”, „Nestor”, „Nizam”, „Noble”, „Nonpareil”, „Norman”, „Norseman”). Okręty tej klasy wypie rały 1760 ton. Ich silne uzbrojenie składało się z 6 dział 120 mm, 4 działek przeciwlotniczych 40 mm i 8 — 20 mm. Ponadto posia dały bardzo silne uzbrojenie torpedowe, a mianowicie dwie wy rzutnie po 5 rur kalibru 533 mm; niektóre z okrętów, a w ich liczbie i „Piorun”, otrzymały jedno działo przeciwlotnicze 102 mm zamiast jednej z wyrzutni torpedowych. Maszyny okrętu o sile 40 000 KM dawały mu możność wydobycia maksymalnej szyb kości 36 węzłów. Załoga składała się z 220 ludzi. Okręty tej klasy oraz klasy „J” i „K” różniły się od wszystkich starszych kontr torpedowców brytyjskich wyglądem, gdyż były jednokominowe (a nie, jak do tej pory, dwukominowe). Z tej też racji sylwetki ich były zbliżone do sylwetek polskich kontrtorpedowców „Grom” i „Błyskawica”. „Piorun” zdobył sobie dobre imię już przed akcją przeciw „Bismarckowi”. Pod polską banderą od listopada, a w składzie sił Western Approaches od grudnia 1940 roku, okręt ten w okre sie od końca stycznia 1941 roku do operacji przeciw „Bismarcko wi” uczestniczył w wielu wyprawach jako należący do eskorty konwojów wychodzących lub powracających do Anglii. Dwukrot nie też załoga „Pioruna” odznaczyła się w szczególny sposób przy ratowaniu brytyjskich okrętów. Pierwsza okazja nadarzyła się w nocy z 13 na 14 marca w porcie Glasgow podczas nieprzy
298
jacielskiego nalotu, w trakcie którego zrzucona została duża licz ba bomb zapalających. Trzy z nich upadły na pokład „Pioruna”, a jedna wbiła się w gniazdo detonatora bomby głębinowej i trze ba było wyrzucić ją za burtę, aby nie dopuścić do wybuchu. Inne zrzucone zostały na znajdujący się w końcowej fazie budowy pancernik „Duke of York” i polscy marynarze wzięli udział w lik widowaniu pożaru. Druga akcja zdarzyła się w miesiąc później na oceanie, na zachód od Islandii, gdzie brytyjski krążownik pomocniczy HMS „Rajputana” został storpedowany przez U-Boota i zatopiony, a „Piorun” wraz z niszczycielem „Legion”, wyratowały 290 ludzi jego załogi. Powróćmy jednak do pościgu za „Bismarckiem”, który odbywał się w dramatycznych okolicznościach i warunkach. Z jednej stro ny— potencjał „Bismarcka” zdawał się prawie nienaruszony i pan cernik rozwijał jeszcze dużą szybkość, dzięki czemu wzrastały jego szanse wymknięcia się z sieci, jaką miały na niego zarzucić bry tyjskie okręty. Z drugiej — wskutek fatalnej dla mniejszych okrę tów pogody i bardzo burzliwego morza — okręty Viana zapadając głęboko dziobami pod fale i nabierając niebezpiecznych przechy łów, nie były w stanie rozwinąć odpowiedniej szybkości. Opowia da o tym uczestnik tego pościgu, sam dowódca „Pioruna”: Gdy osiągnęliśmy nakazaną szybkość 26 węzłów, okazało się, że wszyst kie pięć kontrtorpedowców straciły wszelką zdolność manewrowania, co zresztą przewidywał wydany nam przez admiralicję „opis właściwości ma newrowych okrętów”. Przy silnej fali z rufy i przy szybkościach ponad 25 węzłów okręt wychodził całkowicie spod kontroli dowodzenia. Z rufą podniesioną do góry, a dziobem ryjącym głęboko pod wodą, okręt kładł się na jedną lub drugą burtę, osiągał przechył ponad 60° i w takim położe niu skręcał w prawo lub w lewo, czerpiąc wodę nadbudówkami i wentyla torami. Gdy rufa niesiona falą zawracała w ten sposób okrętem o 120°— —150° od kursu i stawiała go przed falą, okręt powoli wyprostowywał się i zaczynał odpowiadać na ruchy steru i maszyn. W danym wypadku trzeba również pamiętać o tym, że „Piorun” po siadał mniej niż 40°/o normalnego zapasu paliwa i aczkolwiek teoretycz nie był to okręt niewywracalny, to jednak nawigację w pozycji leżącej i bezradność załogi należy zaliczyć do eksperymentów wyjątkowo ciężkich. Rzecz jasna, że szybkość zespołu kontrtorpedowców z powodu tych nawro tów była mniejsza niż szybkość nakazana, a skutkiem tego wyglądało, że odległość pomiędzy ściganym i ścigającym raczej zwiększa się. Sprzeczne były również wiadomości dotyczące składu zespołu niemiec
299
kiego. Przez cały dzień wyglądało na to, że „Bismarck” jest sam, a tu raptem przychodzi na pomost łącznikowy i oświadcza, że samolot zamel dował pozycję „Bismarcka”, który jest w towarzystwie krążownika i pię ciu kontrtorpedowców. Narodziło się przypuszczenie, że z Francji przy było na pomoc „Bismarckowi” pięć kontrtorpedowców, a że „Prinz Eugen” przez cały dzień trzymał się w oddaleniu, by rozdwoić uwagę zwiadow czego lotnictwa, a teraz pod wieczór powrócił do zespołu.
Pancernik, ciężki krążownik i pięć niszczycieli — przystępo wać do ataku na taką siłę równałoby się samobójstwu i teraz Vian przeżył zapewne najcięższą chwilę w swym życiu. Gdyby bowiem wiadomość ta była prawdziwa, wzrosłyby szanse „Bis marcka” na wymknięcie się, a zmalały szanse własnych pancer ników, pozbawionych — samowolną decyzją Viana — eskorty. Ale dowódca 4. flotylli raz jeszcze zawierzył swej intuicji i szczę śliwej gwieździe prowadzącej go po przestworzach oceanu. W kil ka godzin później okazało się, że dokonał właściwego wyboru. O godz. 19.05 idący na lewym skrzydle zespołu „Piorun” prze szedł w odległości około 6 mil od okrętów grupy gibraltarskiej, którymi były lotniskowiec „Ark Royal” i krążownik liniowy „Renown”. W kilkanaście minut później nad „Piorunem” przeleciało 15 samolotów typu „Swordfish”, wysłanych przeciwko „Bismar ckowi”, znajdującemu się wtedy na południowy wschód od „Pio runa”, oczywiście daleko poza zasięgiem widoczności. Z wolna zapada wieczór, ale też zbliża się powoli kres pości gu. O godz. 21.52 na „Piorunie” zauważono duży okręt, wynu rzający się z lekkiej mgły w lewym sektorze dziobowym. Dowódca zarządza alarm bojowy. „Piorun” szykuje się do ataku. Okazuje się jednak, że alarm był przedwczesny i że godzina walki pol skiego kontrtorpedowca z niemieckim olbrzymem jeszcze nie wy biła. Napotkany okręt był krążownikiem brytyjskim „Sheffield”, który przed niespełna pół godziną nawiązał kontakt z „Bismar ckiem”, ale nakryty celnym ogniem niemieckiego pancernika, mu siał się pośpiesznie wycofać pod osłoną sztucznej zasłony dymnej. Napotkanie „Sheffielda”, który w związku ze zbliżającą się nocą i zapowiedzianym nadejściem niszczycieli otrzymał rozkaz wyco fania się na północ, wróżyło jednak obecność w pobliżu także i „Bismarcka”. „Piorun” mija „Sheffielda” i płynie w dalszym ciągu na południowy wschód. Mija pół godziny i wreszcie o godz.
300
22.37 sygnalista „Pioruna”, mat Edward Dolecki, głośno melduje: „Okręt w prawo przed dziobem” — i dodaje: „Ależ to stodoła!” Był to „Bismarck”. Chociaż odległość od niego wynosiła oko ło ośmiu mil i na „Piorunie” nie było wątpliwości co do właści wego rozpoznania przeciwnika, to jednak komandor Pławski kazał na wszelki wypadek nadać sygnał rozpoznawczy, a potem za meldował dowódcy zespołu o odnalezieniu niemieckiego pancer nika. Nastrój panujący w tym momencie na pomoście „Pioruna” był doskonały: Podniecenie na okręcie było ogromne. Kpt. mar. K[azimierz] Hess, ofi cer artylerii „Pioruna”, naglił dowódcę, by otworzyć ogień. Inni oficero wie na pomoście zgodnie mu wtórowali. Wszyscy na „Piorunie” wiedzieli, że pociski kontrtorpedowca nie mogą zaszkodzić „Bismarckowi”, ale gdy o godz. 22.45 ten ostatni otworzył ogień i pociski obramowały „Pioruna”, dowódca uległ pokusie i dał rozkaz rozpoczęcia strzelania: „Trzy salwy na cześć Polski!”
Z odległości blisko 12 000 metrów „Bismarck” rozpoczyna ogień z dział 150 mm. „Piorun” natychmiast mu odpowiada. Rozpo czyna się bój, który dzisiaj przeszedł już do legendy. Mały kontrtorpedowiec polski walczy z najpotężniejszym podówczas pan cernikiem świata. Dysproporcja sił obu jednostek jest tak wielka, że trudno ją sobie uzmysłowić. Wszelkie porównania w rodzaju chętnie używanego Dawid — Goliat są absolutnie za słabe. Nie wiele mówi zestawienie wyporności obu okrętów: „Piorun” wy pierał 1760 ton, „Bismarck” zaś przeszło 42 000, a więc 25 razy więcej; nie daje też dokładnego obrazu zestawienie załóg obu okrętów: 220 ludzi liczyła załoga „Pioruna”, blisko 2200 załoga „Bismarcka”! I wreszcie porównanie, które może najwięcej mó wi: salwa burtowa „Pioruna” ważyła 132 kg, salwa zaś najcięż szej i średniej artylerii „Bismarcka” z górą 8000 kg, a więc przeszło sześćdziesiąt razy więcej. Oczywiście nie było najmniejszej wątpliwości, jaki będzie wy nik walki, jeżeli „Piorun” zostanie choć raz trafiony; z drugiej strony artyleria „Pioruna” nie mogła wyrządzić „Bismarckowi” najmniejszej szkody, zważywszy, że opancerzenie niemieckiego kolosa wynosiło około 400 mm, przeciwko któremu kaliber 120 mm był zupełnie bezskuteczny.
301
Według relacji Stanisława Strumph-Wojtkiewicza, który brał udział w następnym po bitwie rejsie „Pioruna” i zebrał infor macje na jej temat, nastrój załogi był wyśmienity: Na pokładzie polskiego okrętu był spokój, a jeśli wspominać o jakich kolwiek żywszych uczuciach, to chyba o kilku triumfalnych okrzykach, którymi marynarze polscy powitali potężnego nieprzyjaciela, tak jakby nie był grozą i śmiercią. Jeden z podoficerów w chwili rozpoczęcia ognia za czął tańczyć i wydawać dzikie okrzyki radości w swoim pomieszczeniu, inni wołali „hurra!” Niesłychana zawziętość i radość cechowały naszych marynarzy w tym spotkaniu.
Odpowiadając na ogień niemieckich stopięćdziesiątek, „Piorun” otworzył ogień całej swej artylerii i już druga i trzeci salwa są celne. Na „Bismarcku” jednakże nie robią żadnego wrażenia. Roz poczyna on ogień ze swych ośmiu dział 380 mm. Każda celna sal wa mogła rozstrzygnąć o losie polskiego okrętu. Kiedy zaczęły padać coraz bliżej „Pioruna”, ten okrył się gęstą zasłoną dymną, gwałtownym manewrowaniem zmienił kurs i powiększył dzielącą go od „Bismarcka” odległość. Za chwilę jednak „Bismarck” na nowo zaczął się wstrzeliwać i salwy szybko obramowują ruchliwy cel: „Piorun” w największym niebezpieczeństwie. I znowu tylko zasłona dymna i natychmiastowa zmiana kursu uratowały polski kontrtorpedowiec. A trzeba powiedzieć, że pociski „Bismarcka” padały kilkakrotnie tak blisko „Pioruna”, że rozrywając się za sypywały pokład odłamkami i fontanną wody. Oto co pisze o tym „pojedynku” jeden z uczestników akcji: ...gdy rozpoznano, że to „Bismarck” przed nami — wypadki potoczyły się już z błyskawiczną szybkością. Z lewej burty ujrzałem złowrogi błysk i w parę chwil potem w miejsce, w którym przed chwilą był nasz okręt, padały potężne pociski, pietrzące wodę w wulkany tryskające z morskich głębin. Była to pierwsza salwa „Bismarcka”, który widocznie nas obrał przede wszystkim za cel swoich pocisków. Słyszę rozkaz: „Kąt kursowy — czerwone trzydzieści, seria wszerz, uwaga...” Dalej już nic nie słyszałem — błysk ognia i huk naszych dział zagłu sza wszystko wokół mnie. Była to chwila właściwej wymiany salw na szych z salwami pancernika niemieckiego. Przyznam się, że z emocji za cząłem się trząść. Myśl pracuje bezładnie: czy aby nasze salwy będą trafne, czy im co zrobią?... Wtem słyszę słowa oficera artyleryjskiego, który naj spokojniejszym tonem mówi: „Uwaga, pociski trafne jak na ostatnim na
302
szym ćwiczebnym strzelaniu". Spokój i opanowanie bijące z tego głosu i mnie się udzieliło. Dalsze pozostawanie „Pioruna” na tym samym miejscu byłoby równo znaczne z posłaniem go na dno, toteż momentalnie po przerwaniu ognia nasz okręt zaczął wyczyniać najróżniejsze zygzaki i zawijasy: rzucał się raz w prawo, raz w lewo, w tył i znów do przodu, ciągle zmieniając kie runek, a wszystko na największej szybkości, tak jakby się bronił tymi uni kami przed jakimś potężnym, niewidzialnym wrogiem...
Cytowany już kmdr Pławski opisał również epizod, który miał miejsce niespodziewanie w pierwszej fazie spotkania: Gdy tak „Piorun” zygzakował przed dziobem „Bismarcka”, raptem nie wiadomo skąd, pojawił się pojedynczy Swordfish. Leciał na małej wy sokości w kierunku lewej burty pancernika, otoczony strumieniami pocis ków artylerii przeciwlotniczej. Widok tego małego owada zbliżającego się z determinacją do ziejącego ogniem smoka wzbudził zachwyt całej załogi „Pioruna”, a dziesiątki ust wymawiały głośno „Jezus Maria, Jezus Maria, żeby go tylko nie trafili...” I nie trafili! Przeleciał jak na defiladzie. Zrzu cił torpedę i poleciał dalej...
Około godziny „Piorun” znajdował się pod ogniem dział „Bis marcka”. Przez 60 minut artyleria ciężka i średnia potężnej pły wającej twierdzy skoncentrowana była na małym kontrtorpedowcu. Całych 60 minut, z których każda przynieść mogła jego nie uchronną zgubę. 60 minut skupiał na sobie „Piorun” ogień nie mieckiego kolosa pancernego i odwracał uwagę od tego, co działo się wokoło. Kilkadziesiąt tych minut w zupełności zaważyło na losach „Bismarcka”. Pozostałe kontrtorpedowce zdołały tymcza sem nadpłynąć na pole walki i zacisnąć dokoła „Bismarcka” sieć, z której nie miał się już nigdy wydostać. Zostało to w pewnej mierze umożliwione dzięki ofiarnej akcji polskiego okrętu, która ułatwiła dowódcy zespołu kontrtorpedowców otoczenie „Bismar cka” i zajęcie dogodnych pozycji do nocnych ataków terpedowych. Ten fakt pozostanie historyczną zasługą „Pioruna” i przyznają to wszyscy uczestnicy akcji. O godz. 23.45 komandor Vian nadał z „Cossacka” sygnał, na kazujący zaatakować „Bismarcka” divergent or by subdivisions, tzn. z oskrzydleniem lub półdywizjonami. Metoda ataku z oskrzy dleniem nie była jednak znana ani dowódcy „Pioruna”, ani jego oficerowi torpedowemu, ani też angielskiemu oficerowi łączniko wemu E.F. Haymanowi. Trzeba tu wyjaśnić, że ten ostatni na
303
„Piorunie” był bardzo krótko, a jako porucznik ochotniczej re zerwy marynarki (Royal Naval Volunteer Reserve) nie był w pełni obeznany z taktyką działania zespołowego brytyjskiej floty i tego wszystkiego co w Royal Navy określano jako fleet work. Także i dowódca, i oficerowie „Pioruna” nie byli biegli w metodach współdziałania zespołowego, gdyż „Piorun” od niedawna znajdo wał się w składzie 4. flotylli niszczycieli i z tworzącymi ją „Tribalami” (okręty te należą do klasy „Tribal”) nigdy przedtem nie ćwiczył i nie współpracował. W tej sytuacji kmdr Pławski kazał odnaleźć HMS „Maori”, z którym tworzył półdywizjon, i stosować się do jego sygnałów. Kiedy jednak sygnałów tych nie otrzymał, a z zachowania się „Tribali” można było wywnioskować, że same przeprowadzą atak (przy czym „Maori” utworzyłby zapewne półdywizjon z „Zulu”, z którym go tworzył przed włączeniem do flotylli „Pioruna”), kmdr Pławski zadecydował, że „Piorun” nadal będzie tak ma newrował, aby ściągnąć na siebie ogień „Bismarcka” i dzięki temu umożliwić pozostałym niszczycielom przeprowadzenie ataku zespo łowego. Dopiero potem zamierzał ruszyć do ataku torpedowego w pojedynkę. O godz. 23.50 „Bismarck” wystrzelił ostatnią salwę do „Pioru na”, później oba okręty straciły się z widoku. W czasie gdy „Piorun”, oczekując dalszego biegu wydarzeń, krążył na zmniejszonej szybkości, radar okrętowy zameldował syl wetkę w sektorze południowo-wschodnim. „Piorun” zwiększył wte dy szybkość i ruszył do ataku, ale horyzont mimo wskazań radaru okazał się pusty. Historia taka powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem okazywało się, że „Piorun” ugania się za czymś nie istniejącym. Były to wadliwe wskazania radaru, ale dowódca „Pioruna” musiał wciąż na nie reagować jak w przypadku uzy skania rzeczywistego kontaktu, zwłaszcza że w pamięci miał mel dunek z poprzedniego dnia, donoszący o tym, że „Bismarckowi” towarzyszy ciężki krążownik i pięć kontrtorpedowców. O godz. 0.30 „Piorun” nawiązał kontakt optyczny z nie rozpo znaną sylwetką. Przypuszczano, że jest to „Bismarck”, ale jak okazało się później, okrętem tym mógł być „Sikh”. Działo się to już w ciemnościach nocy i przy zacinającym deszczu. O godz. 0.43 „Cossack” nadał sygnał o utraceniu kontaktu
304
VIII. „Piorun ”w walce z „Bismarckiem”
z „Bismarckiem”. Podobnej treści sygnał nadał kilka minut póź niej „Sikh”. O godz. 0.51 „Cossack”, który widocznie ponownie odnalazł „Bismarcka”, wykonał atak torpedowy. W pół godziny później wystrzelił torpedy „Zulu”, a po dalszym kwadransie „Ma ori”, i wreszcie w trzy kwadranse później, o godz. 2.26, „Sikh”. Wprawdzie dowódcy „Cossacka” i „Maori” meldowali o trafieniu pancernika, ale sprawa ta do dziś dnia nie została ostatecznie wyjaśniona. Jak mogłoby wynikać z zeznań (o ile są prawdziwe) uratowa nego z „Bismarcka” Herberta Mantheya, pancernik nie został — wbrew twierdzeniom dowódcy „Maori” i „Cossacka” — ani razu storpedowany przez brytyjskie kontrtorpedowce. Znaczyłoby to, że ich nocne ataki nie przyczyniły się do dalszego osłabienia wartości bojowej pancernika i do jego unieruchomienia, jak po czątkowo przypuszczano. Zresztą sama koncepcja użycia w tej fazie pościgu kontrtorpedowców do akcji przeciw „Bismarckowi” ograniczała się przede wszystkim do utrzymania kontaktu, a do piero dalszym, drugorzędnym ich zadaniem miało być zaatako wanie niemieckiego pancernika torpedami, pod warunkiem wszak że nienarażenia okrętów na poważne straty. I jak na to wskazuje przebieg akcji powyższe zadanie zostało konsekwentnie najpierw przez „Pioruna”, a później przez pozostałe kontrtorpedowce wy konane. Warto tu zanotować, że jeden z najpopularniejszych hitlerow skich publicystów wojennomorskich, F.O. Busch, w swej wyda nej podczas wojny książce poświęconej akcji „Bismarcka” i krą żownika „Prinz Eugen”, w której zresztą całkowicie przemilczał udział „Pioruna” w pościgu i walce z „Bismarckiem” *, zanotował storpedowanie pancernika przez brytyjskie okręty. Jego opis noc nej akcji okrętów Viana przeciw „Bismarckowi”, w którym ma lownicze oddanie tła walki pokrywało luki w rzeczowej infor macji był następujący: Kiedy „Bismarck", którego urządzenie sterowe było rozbite, zatoczył dwa całkowite koła, przy czym nieprzyjaciel stwierdził dalsze zmniejszenie szybkości pancernika, cztery kontrtorpedowce klasy „Tribal” pod dowódz twem kontradmirała i dowódcy kontrtorpedowców, Philipa Yiana — który * Dopiero w powojennym, lazła się wzmianka o polskim okręcie.
306
przerobionym
wydaniu
książki
Buscha
zna
jako uprzedni dowódca kontrtorpedowca ,,Cossack'' wykonał napad na nasz „Altmark” we fiordzie Joessing — nawiązały ponownie łączność z „Bis marckiem”. Były to kontrtorpedowce: „Cossack”, „Maori”, „Sikh” i „Żulu". Jako kontrtorpedowce towarzyszące „Rodneyowi” nie mogły przy wzbu rzonym morzu utrzymać najwyższej szybkości, jaką stale płynął pancernik, i musiały pozostać w tyle. Zaokrętowany na pancerniku „King George V” admirał, który po dotychczasowych doświadczeniach z niemieckimi pan cernikami nie chciał wystawić swych jednostek, przy panującej słabej wi doczności na żadne nieprzyjemne niespodzianki, dał teraz kontrtorpedowcom rozkaz do ataku. Noc była ciemna, deszczowa i burzliwa, kiedy kontr admirał Vian rzucił do ataku swoje okręty, które nadpłynęły początkowo od rufy z obu stron okrętu. Wystrzeliły rakiety świetlne i zostały przyjęte dobrze leżącym, szybkim ogniem wszystkich średnich i lekkich, i prawdo podobnie także ciężkich dział niemieckiego okrętu flagowego. W wielo krotnie powtarzanych atakach „Cossack” (captain Armstrong) i „Maori” (captain Graham) osiągnęły po jednym trafieniu, przy czym prawdopodob nie po trafieniu uzyskanym przez „Maori” w przednich nadbudówkach po wstał pożar, który został jednakże szybko zgaszony. Dzięki wyśmienicie le żącemu ogniowi obronnemu „Bismarcka”, który odparł wszystkie ataki ogniem salwowym, miał według wypowiedzi uratowanych marynarzy z „Bismarcka”, jeden kontrtorpedowiec zostać zatopiony i jeden objęty po żarem. W każdym razie ataki kontrtorpedowców, które były w ciągu pół torej godziny ponawiane, wskutek bardzo dobrego ostrzeliwania przez „Bis marcka” zostały przerwane. „Bismarck” następnie w jakiś sposób mógł ponownie zwiększyć szyb kość i wydobyć około 8 węzłów.
Nocny bój kontrtorpedowców z potężnym pancernikiem, który niczym ranny odyniec bronił się zaciekle przed atakami kąśliwych ogarów, przedstawiał widowisko jedyne w swoim rodzaju. Tło akcji: ciemna, nieprzenikniona noc, z którą zlewają się zarówno śmigłe sylwetki kontrtorpedowców, pomalowanych na ochronne kolory, jak i potężne cielsko „Bismarcka”. Cały czas pada deszcz, chwilami przeradzający się wprost w burzę deszczową, czarne zwały chmur leżą nisko nad wodą, morze jest burzliwe, fala wy soka. Widoczność zła. Tak zła, że po północy wynosi okresami zaledwie paręset metrów. Nic dziwnego, że okręty często tracą się z oczu, że tylko z najwyższym trudem i na krótko udaje się nawiązać kontakt bojowy z „Bismarckiem”. Nietrudno i o omyłki. Częstokroć nie poznawano się wzajemnie i miast „Bismarcka” omal nie atakowano sąsiedniego kontrtorpedowca. Żeby ułatwić sobie zadanie, kontrtorpedowce rzucały rakiety świetlne, ale od
307
nalezienie „Bismarcka” w ciemnościach nocy i złych warunkach atmosferycznych było rzeczą trudniejszą niż przypuszczano. O godz. 2.30 „Cossack” zapytuje inne okręty, czy są w kon takcie z nieprzyjacielem. Tylko jeden „Sikh” odpowiada twier dząco, na co otrzymuje z „Cossacka” rozkaz wskazania kierunku pociskami oświetlającymi, aby dopomóc „Piorunowi” w przepro wadzeniu ataku. Odpowiedź „Sikha” jest jednak niezbyt zachęca jąca: „Log nieczynny, pozycja niepewna. Strzelam rakiety”. Wy strzelone pociski oświetliły raczej „Pioruna” niż „Bismarcka”, którego we wskazanym miejscu ani kierunku nie było. „Piorun” kontynuował poszukiwania do godziny czwartej i wtedy radar wskazał kontakt z prawej burty. Okręt ruszył do ataku i rychło zauważono na „Piorunie” sylwetkę, za małą jednak jak na „Bis marcka”. Napotkanym okrętem był bowiem „Cossack”. Kontaktu z „Bismarckiem” przez resztę nocy nie odzyskano. Warunki atmosferyczne były fatalne, gdyż padał silny deszcz, przeradzający się w szkwał i widoczność wynosiła zaledwie paręset metrów. O godz. 5 rano kmdr Vian dał „Piorunowi” rozkaz powrotu do bazy, gdyż stan ropy na okręcie był już poniżej normy. Komando rowi Pławskiemu było jednak trudno pogodzić się z myślą, że gdzieś niedaleko jest „Bismarck”, a „Piorun” ma opuścić pole bitwy, nie dokonawszy ataku torpedowego. I dlatego jeszcze przez dwie godziny kmdr Pławski prowadził „Pioruna” zygzakami, li cząc na to, że przy porannym rozjaśnieniu wypatrzy wreszcie nieprzyjaciela. Do godziny 7.00 nie udało się jednak tego doko nać, a ponieważ stan ropy był już alarmująco niski, dowódca „Pioruna” z wielkim żalem dał rozkaz powrotu do Anglii. W czasie, gdy „Piorun” odchodził na północny wschód, na pole bitwy zaczęły nadciągać główne siły brytyjskie. Najpierw ciężkie krążowniki „Norfolk” i „Suffolk” — te same, które przydybały „Bismarcka” wychodzącego razem z krążownikiem „Prinz Eugen” na łowy już w dniu 23 maja wieczorem i odtąd niemal bez przerwy niczym cienie mu towarzyszyły — później pancerniki „King George V” i „Rodney”, aktorzy ostatniego aktu dramatu. Rozjaśniło się już zupełnie, lotnictwo wypatrzyło „Bismarcka” i rozpoczął się ostatni bój w odległości 400 mil morskich na za chód od Brestu. Ogień rozpoczyna krążownik „Norfolk”. Oczeku
308
jącej pomocy załodze „Bismarcka” zamiast obiecanych bombow ców Hitler posyła telegramy ze słowami pochwały i uznania („Ca łe Niemcy są przy was. Spełnienie obowiązku przez was wzmocni nasz naród w walce o swój byt!”) i dekoruje ją na odległość Że laznymi Krzyżami. Słaba to jednak pociecha dla załogi, która straciła wszelką nadzieję ocalenia. „Bismarck” już milczy, artylerzyści porzucili swe posterunki, na pokładzie panuje popłoch, ludzie skaczą do wody. Ale bandera powiewa na pancerniku do końca. Z odległości 16 000 metrów brytyjskie pancerniki strzelają jak na ćwiczeniach do celu. Admirał Tovey woła do dowódcy li niowca „King George V” —komandora Pattersona: „Bliżej, jesz cze bliżej! Nie widzę żadnych trafień!” — Wkrótce „Bismarck” staje się bezwładnym wrakiem. Krążownik „Dorsetshire” odpala jeszcze trzy torpedy, z których dwie trafiają: każda z innej stro ny. O godzinie 10.37 dnia 27 maja 1941 roku „Bismarck” po stocze niu zaciętego boju z przewyższającymi siłami przewraca się do gó ry stępką i tonie. „Dorsetshire” wyławia 80 ludzi załogi, kontrtorpedowiec „Maori” 30, a 5 ludzi uratowały później podwodne okręty niemieckie. Reszta załogi w ogólnej liczbie około 2100 ludzi, łącznie z admirałem Liitjensem, jego szefem sztabu, ko mandorem Netzbandtem, i dowódcą komandorem Lindemannem, poniosła śmierć w nurtach Atlantyku. „Hood” został pomszczony. Niemieckie bombowce wyruszyły na pomoc „Bismarckowi” już po jego zatopieniu. W drodze powrotnej do bazy kontrtorpedowiec „Tartar” zestrzelił jeden samolot, natomiast inny bliźniaczy okręt kontrtorpedowców biorących z „Piorunem” udział w bitwie, „Mashona”, został przez niemieckie samoloty zatopiony. „Piorun” również walczył z samolotami i sześciokrotnie odpierał ich ataki. Oto relacja kilkakrotnie już cytowanego kmdr. Pławskiego: Przez cały dzień nad „Piorunem” leciały w jedną i drugą stronę nie mieckie samoloty. Przez cały dzień grzmiała artyleria i nkm-y, a radarowa obsługa wciąż meldowała o nadlatujących albo wręcz nie istniejących sa molotach. Pułap chmur był za niski i uniemożliwiał Niemcom użycie bomb. Podlatywali dość blisko do „Pioruna”, niektóre ostrzelały go z broni ma szynowej, ale gdy tylko „Piorun” otwierał ogień, chowały się w chmurach. O godz. 20.00 nadleciał tuż nad powierzchnią morza nieprzyjacielski wod nosamolot. Manewrował chytrze, by ugodzić nas torpedą, ale został od pędzony ogniem artylerii.
309
Cały dzień strzelania i złorzeczenia pod adresem L u f t w a f f e , a rezultat... kilku lekko rannych na „Piorunie" od własnych odłamków 40 mm pocisku, który trafił w szlupbelkę, oraz jeden niepewny Heinkel. Kilku ludzi wrza snęło jednocześnie, że „dostał, dostał"... i rzeczywiście, znacząc swój ślad gęstym czarnym dymem, Heinkel schował się za chmurę. Nazajutrz, gdy „Piorun” witany okrzykami „hurra" przez angielskie okrę ty wchodził do Plymouth, ilość ropy pozostała w zenzach wynosiła zaled wie dwadzieścia i kilka ton, z czego było tylko 6 ton nadających się do użytku.
Zapisany w dzienniku okrętowym okrętu do załogi ma treść następującą:
„Pioruna”
rozkaz
dowódcy
Dnia 26 maja 1941 r. o godz. 11.15 rozpoczął się pościg za niemieckim pancernikiem „Bismarck” przez cztery kontrtorpedowce czwartej flotylli: H. M. S’s „Cossack”, „Zulu”, „Sikh", „Maori” i ORP „Piorun”, które miały za zadanie zatrzymać nieprzyjaciela do czasu przybycia głównych sił. O godz. 22.37 został zauważony pancernik niemiecki. Zarządzono alarm bojowy o godz. 22.37 — odbój alarmu nastąpił o godz. 4.00 w dniu 27 maja 1941. ORP „Piorun”, idący na lewym skrzydle pierwszego dyonu, zauwa żył nieprzyjaciela i został ostrzelany. Po pierwszej salwie „Bismarcka” — ORP „Piorun” otworzył ogień z odległości 13 000 jardów i oddał trzy sal wy, po czym okręt uchylił się od skutecznego ognia nieprzyjaciela przy pomocy manewrowania i zasłony dymnej. W ciągu całej godziny okręt skupiał na sobie ogień nieprzyjacielski i nie tracił go z pola widzenia, ma newrując na przemian na kurs oddalenia, to znów zbliżenia, na odległość minimum 8000 jardów, co umożliwiło samolotom i innym kontrtorpedowcom dojście na pozycje ataku. Po zapadnięciu zmroku łączność z nieprzyjacielem została przerwana. Na skutek utracenia kontaktu z resztą okrętów oraz złej widoczności cało nocne poszukiwania nie dały możliwości ataku torpedowego. O godzinie 7.00 na rozkaz dowódcy flotylli okręt opuścił teren walki celem uzupeł nienia zapasu ropy. W drodze powrotnej okręt napotkał samoloty nieprzy jaciela różnego typu: tylko dzięki intensywnemu i skutecznemu ogniowi artylerii przeciwlotniczej okręt nie dopuścił do wykonania przez nie ataku. W dniu 28 maja 1941 r., o godz. 9.40 okręt przybył do Devonport, mając we wszystkich zbiornikach razem 30 ton ropy. W czasie tych wszystkich działań bojowych każdy z załogi okrętu spełnił chlubnie swój obowiązek. Załoga okrętu wykazała doskonałą sprawność morską, doskonałą po stawę i wysoką wartość bojową, przynosząc zaszczyt naszej banderze i okry wając chwałą imię Polskiej Marynarki Wojennej. Dziękuję wam za chlubne spełnienie obowiązku. Niech żyje Polska! Dowódca ORP „Piorun”.
310
Walka „Pioruna” z „Bismarckiem" zyskała sobie w świecie nie zwykle wielki rozgłos i uznanie. „Piorun” i Polska Marynarka Wojenna były na ustach wszystkich. Wprawdzie niektóre fachowe prace i pisma brytyjskie pominęły później milczeniem udział i za sługi „Pioruna” w akcji przeciw „Bismarckowi”, jednakże pełną rekompensatę stanowią słowa uznania zawarte w raporcie admi rała Toveya. Stwierdza on tam, co następuje: „Bismarck” został zauważony przez „Pioruna” o godz. 22.38; krótko po tem, gdy ostatni ze śledzących go samolotów odleciał wracając na „Ark Royal”, niszczyciele zostały wysłane na pozycje w celu kontynuowania śle dzenia: o 22.42 nieprzyjaciel otworzył ciężki ogień na „Pioruna”, który przed zwrotem za zasłoną dymną śmiało odpowiedział. Dla komandora czwartej flotylii niszczycieli * było oczywiste, że szybkość nieprzyjaciela została tak poważnie zmniejszona na skutek ataku samolotów torpedowo-bombowych, że przychwycenie go przez pancerniki nie ulegało wątpliwości, pod warun kiem zatrzymania nieprzyjaciela. Z tego względu zadecydował, że jego pierwszą powinnością jest utrzymanie kontaktu, a drugą — zaatakowanie nieprzyjaciela torpedami, gdyby przypuszczał, że to nie przysporzy niszczy cielom poważniejszych strat. Dlatego też polecił niszczycielom atakować oddzielnie, kiedy nadarzy się okazja. Podczas nocy i do godziny 8.45 27 maja, kiedy do akcji weszła flota pancerna, niszczyciele te utrzymywały kontakt pomimo ciężkiego morza, burz deszczowych i złej widzialności. Często i dokładnie ostrzeliwane były przez główną i średnią artylerię „Bismarcka”, który — jak się wydawało — strzelał przy użyciu radaru, lecz dzięki umiejętnym manewrom uniknęły poważniejszych szkód i poniosły bardzo małą liczbę ofiar. Wszystkie okrę ty siódmego dywizjonu przeprowadziły ataki torpedowe w ciągu nocy, z nich „Cossack” i „Maori” po dwa. Trafienia zostały uzyskane przez „Cossacka” i „Maori”, przy tym torpeda ostatniego wywołała pożar na dzio bie „Bismarcka”. „Sikh” prawdopodobnie także osiągnął trafienie. Dowódca „Pioruna” nie współpracował uprzednio z czwartą flotyllą niszczycieli i dlatego zdecydował się czekać ze swym atakiem aż do końca, gdyż nie chciał przeszkadzać flotylli i nie był w pełni obeznany z jej metodami. Wytrzymał ogień „Bismarcka” przez godzinę w okresie ciem ności, w nadziei, że umożliwi to innym niszczycielom przeprowadzenie ich ataków, lecz po zapadnięciu ciemności wycofał się na odległość 6 do 8 mil, czekając dokończenia dzieła. Nie poszczęściło mu się w odzyskaniu łącz ności, gdyż o godzinie 5.00 otrzymał od komandora, dowódcy czwartej flo tylli, polecenie udania się do Plymouth w celu uzupełnienia paliwa, chyba że znajduje się w kontakcie z nieprzyjacielem. Komandor, dowódca czwartej flotylli wiedział, że komandor Pławski z pewnością zaatakowałby nieprzy jaciela, skoroby tylko mógł go odnaleźć; w miarę przybywania światła * Tzn. dla komandora Yiana.
311
warunki nie zapowiadały się korzystnie i nie chciał ryzykować straty war tościowego okrętu i doskonałej załogi bez potrzeby. „Piorun” kontynuował poszukiwania do godziny 6.00 i odpłynął godzinę później.
Dowódca „Pioruna” otrzymał po bitwie nieprzeliczone dowody najwyższego uznania w postaci depesz i listów gratulacyjnych ze wszystkich zakątków świata, od ludzi różnych narodowości. Wśród tych licznych dowodów uznania dwa były szczególnie cenne: od naczelnego wodza, gen. Sikorskiego, i od sędziwego honorowego prezesa Rady Narodowej, Ignacego Paderewskiego, który wyraził niejako gorące życzenia i nadzieje całego kraju, pisząc: Panie Komandorze. Niech mi wolno będzie do uznania i gratulacji wyrażonych Panu Ko mandorowi przez Wodza Naczelnego, przez Pańskich Dowódców i Kolegów dorzucić słowa najszczerszej wdzięczności dla Pana Komandora, Panów Oficerów i Załogi ORP ,JPiorunLos szczęśliwy zapewne zrządził, że pierw szy ORP „Piorun” wytropił salwujący się ucieczką niemiecki okręt pancerny „Bismarck". Zaatakowaniem niewspółmiernie silniejszego przeciwnika dal Pan jeszcze jeden dowód bohaterstwa naszej Marynarki Wojennej. Nieu straszonym pościgiem umożliwił Pan zgromadzenie się brytyjskich jedno stek bojowych, a tym samym — pokonanie wroga, okrywając Marynarkę Wojenną Rzeczypospolitej nowym wieńcem wawrzynu. Niech Bóg błogo sławi Waszemu rycerskiemu trudowi, niech Was ma w swej opiece i niech Was, zwycięskich, szczęśliwie do ojczystych brzegów doprowadzi.
Na tym zakończyć można opis akcji przeciw „Bismarckowi”' i uczestnictwa w niej polskiego kontrtorpedowca „Piorun”. Krążownik „Prinz Eugen”, który 24 maja wieczorem odłączył się od „Bismarcka”, natrafił i zaatakował następnego dnia alian cki konwój, płynący pod ochroną jednego ciężkiego krążownika typu „Berwick”. Równocześnie jednak nadpłynął zespół gibraltarski admirała Somerville’a, spieszący na przecięcie drogi „Bismar ckowi”, i „Prinz Eugen” ratował się ucieczką.
3. Wyprawa na Lofoty Brytyjskie siły morskie usiłowały przeprowadzić 27 grudnia akcję na pastniczą w dwóch odległych punktach norweskiego wybrzeża. Po krótkich i silnych walkach z miejscowymi oddziałami strażniczymi armii i mary narki wojennej zostały brytyjskie oddziały desantowe odrzucone i wyco fały się na swoje okręty. Niemieckie samoloty bombowe zatopiły z ucie
312
kającego zespołu kontrtorpedowiec i uszkodziły jeden krążownik oraz je den dalszy kontrtorpedowiec. W walkach powietrznych i z artylerią prze ciwlotniczą zestrzelono 10 nieprzyjacielskich bombowców. Przy zbliżaniu się nieprzyjaciela niemiecki okręt strażniczy „Fóhn” zo stał zaatakowany przez liczne brytyjskie bombowce. Okręt strażniczy ze strzelił jeden nieprzyjacielski samolot i następnie w bohaterskej walce z brytyjskim krążownikiem i licznymi kontrtorpedowcami poszedł na dno. Kilka norweskich statków handlowych, które zatrudnione były w pokojo wej służbie przybrzeżnej, zostało przez Brytyjczyków napadniętych i za topionych.
Tyle doniósł z północnego teatru wojennego niemiecki komu nikat wojenny z dnia 28 grudnia 1941 roku. Rzeczywistość — jak przeważnie przy tego rodzaju „zwycięskich” komunikatach hitle rowskich bywało — przedstawiała się zupełnie inaczej, a nas in teresuje szczególnie z racji udziału Polaków w tej akcji, bowiem obok jednostek brytyjskich w skład zespołu wchodziły polskie okręty „Kujawiak” i „Krakowiak”. „Kujawiak” i „Krakowiak” były to niewielkie kontrtorpedowce, a właściwie okręty eskortowe podobne do kontrtorpedowców z wy glądu oraz zbliżone wielkością, szybkością i uzbrojeniem artyleryj skim i bronią przeciw okrętom podwodnym. Brakowało im jednak typowej dla kontrtorpedowców broni, której ten gatunek okrętu zawdzięcza swą nazwę — uzbrojenia torpedowego. Ze względu na zadania, jakie nowemu typowi okrętu przypadły, jego twórcy — Anglicy — uznali uzbrojenie torpedowe za zbędne. Okręt eskor towy, zwany zresztą niesłusznie kontrtorpedowcem eskortowym, miał natomiast silnie rozwiniętą broń przeciwlotniczą i uzbrojenie przeciw okrętom podwodnym, gdyż samolot i okręt podwodny okazały się najgroźniejszymi przeciwnikami konwojów. Zupełnie więc zrozumiałe, że do zwalczania wroga powietrznego i pod wodnego torpedy nie były potrzebne. Anglicy nazywali jednostki te niszczycielami typu „Hunt”, od okrętu prototypu, który dał ogólną nazwę wszystkim seryjnie budowanym jednostkom. Do końca 1942 roku wybudowano blisko 90 okrętów tego typu. Okręty typu „Hunt” miały wyporność od 1000 do 1175 ton, ich głównym uzbrojeniem było 4—6 szybkostrzelnych dział 102 mm do celów morskich i lotniczych, umieszczonych po dwa. Szybkość maksymalna sięgała 28 węzłów. Oprócz głównego uzbrojenia po siadały tzw. pom-poms, czyli szybkostrzelne działka przeciwlotni-
313
cze kalibru 40 mm, sprzężone po cztery na jednej podstawie, dział ka 20 mm lub najcięższe karabiny maszynowe oraz wyrzutnie i miotacze bomb głębinowych. „Kujawiak” i „Krakowiak” — to nazwy, które w Polskiej Ma rynarce Wojennej mają już swoją historię. Pierwszymi okrętami o tych nazwach były małe, poniemieckie torpedowce, przyznane nam po pierwszej wojnie światowej przez Radę Ambasadorów w łącznej liczbie sześciu jednostek. Ich wyporność wynosiła 375 ton, uzbrojenie — dwa działa 75 mm i dwie wyrzutnie torpedowe, szybkość — 28 węzłów. „Krakowiak” wycofany został ze służby już przed ostatnią wojną, „Kujawiak” zaś, służąc jako okręt-cel, doczekał się jej wybuchu i w toku kampanii wrześniowej — o czym była mowa uprzednio — spełniał rolę okrętu-cysterny, zakotwiczony u brzegów Półwyspu Helskiego. W maju 1941 roku walcząca na obczyźnie flota polska została powiększona o dwa okręty typu „Hunt”, które nazwano, „Kuja wiak” i „Krakowiak”. Ten drugi okręt został obsadzony prawie wyłącznie załogą, która obsadzała poprzednio kontrtorpedowiec „Ouragan”, oddany przez Polską Marynarkę Wojenną w dniu 30 kwietnia 1941 roku. Pierwszą wielką wyprawą i chrztem bojowym „Kujawiaka” i „Krakowiaka” był właśnie słynny rajd aliancki na Wyspy Lofockie. W skład zespołu, który w dniu 24 grudnia 1941 roku opu ścił jeden z portów szkockich, wchodziły następujące okręty pod dowództwem kontradmirała L. H. K. Hamiltona: lekki krążownik brytyjski „Arethusa”, dwa polskie okręty, dwie norweskie kor wety („Acanthus” i „Eglantine”) oraz trzy norweskie jednostki pomocnicze, przerobione ze statków handlowych. Wyprawy na Lofoty — pierwsza w marcu i druga w grudniu 1941 roku — należą do większych akcji, jakie alianci przeprowa dzili w tym rejonie od czasu kampanii norweskiej. Do tego czasu zachodnie wybrzeże norweskie, doskonale przez Niemców uforty fikowane, było świadkiem wyłącznie walk z samolotami brytyj skimi, które dość rzadko i nielicznie pokazywały się w tym czasie nad Norwegią. Wyprawy desantowe na Lofoty miały obok swego głównego zadania — zniszczenia niemieckich baz wojennomorskich — także i drugie, prestiżowe. Miały one być dowodem, że Wielka Brytania, walcząca przez cały rok prawie w osamotnieniu,
314
nie tylko nie ugięła się pod ciosami okrętów podwodnych i lotnic twa państw „Osi”, ale wręcz przeciwnie — jak dawniej jest w sta nie kontrolować wszystkie morza. I właśnie z tego prestiżowego względu wybór Wysp Lofockich na śmiały atak był niezwykle trafny. Pamiętać bowiem należy, że w tym rejonie toczyły się w czasie kampanii norweskiej najcięższe walki. Lofoty kryją wej ście do Vest Fiordu, w głębi zaś Vest Fiordu leży miejscowość, której nazwa nie potrzebuje żadnych komentarzy: Narvik! Może to tylko zbieg okoliczności, że w wyprawie na Wyspy Lofockie wzięły udział polskie okręty. Jeśli tak, to szczęśliwy był to zbieg okoliczności. Jeżeli zaś celowo do zespołu, który miał za atakować bazy niemieckie na Lofotach, włączono polskie okręty, to wybór ten nie mógł być trafniejszy. Nie komu innemu, ale właśnie Polakom należało dać możność zwycięskiego uderzenia tam, gdzie w toku słynnych na cały świat walk polski żołnierz i marynarz dali dowody wielkich zalet, umiejętności i cnót wojen nych. Należy pamiętać, że w walkach o Narvik ciężar zmagań rozłożony był niemal równo na trzech aliantów: Wielką Brytanię, Francję i Polskę, choć Anglicy uważają wkład francuski za dużo mniejszy od swego, a polski za jeszcze mniej znaczny. Tymczasem lądowe walki o Narvik były właściwie operacjami francusko-pol skimi, w działaniach zaś morskich, prowadzonych głównie przez Royal Navy, niemałe usługi oddały także i trzy polskie kontrtorpedowce. Morskie akcje pod Narvikiem to historia walk kontrtorpedowców od pierwszego do ostatniego dnia kampanii. Brytyjskie, pol skie i niemieckie kontrtorpedowce walczą tu i giną. Gdy pada słowo Narvik czy Lofoty, przychodzą na myśl śmiertelne zmaga nia okrętów odległych od Norwegii państw, z których jedne wal czyły o wolność, inne o panowanie nad światem. Słowa „Lo foty” i „Narvik” stawiają przed oczyma bohaterską walkę drugiej flotylli kontrtorpedowców brytyjskich i jej dowódcy, komandora Warburton Lee, który po przybyciu w zawiei śnieżnej do wej ścia Vest Fiordu otrzymuje wiadomość o wtargnięciu i zajęciu przez Niemców Narviku. „Atakuję o świcie” — donosi admira licji i z pierwszym brzaskiem na czele swych pięciu kontrtorpe dowców uderza na dwukrotnie silniejszego przeciwnika. Śmier telnie raniony na pokładzie okrętu flagowego „Hardy” daje swój
315
ostatni rozkaz: „Okręt tonie. Ratuj się, kto może. Powodzenia!” „Hardy” osiada na mieliźnie, dwa inne kontrtorpedowce toną. Toną też w toku walk tego dnia i w trzy dni później wszystkie kontrtorpedowce niemieckie. I potem znów toną okręty brytyjskie. Dnia 4 maja tonie „Grom”, wraz z nim ginie 59 ludzi załogi. Następuje zdobycie Narviku, okupione krwawymi stratami. I po tem trzeba Narvik bez walki opuścić. O tym wszystkim myślały zapewne załogi okrętów alianckich zbliżających się do brzegów Norwegii. Przenikając wzrokiem ciemności nocy i zasłony mgły wypatrywały wroga, który każdej chwili mógł się ukazać w powietrzu lub znienacka zaatakować spod wody. Lotnictwo, niszczyciele i małe, szybkobieżne i zwrotne ścigacze, okręty podwodne, groźny wróg czyhający skrycie ze śmiercionośnymi torpedami, i wreszcie ostatni, lecz nie mniej groźny od poprzednich nieprzyjaciel: pola minowe — wszystkie te niebezpieczeństwa czyhać mogły na zespół aliancki zbliżający się w dniu 25 grudnia do Wysp Lofockich. Niebezpieczna droga przebyta została jednak szczęśliwie i o godz. 6.00 rano zespół pi lotowany przez doskonale obznajomionych z trasą oficerów nor weskich zatrzymał się w porcie Reine pomiędzy dwiema wyspami. Jeden oddział wojska wylądował w Reine, inny bardziej na pół noc w Sund, wreszcie trzeci — na południe w Sorvargen. Okręty zespołu, w ich liczbie „Krakowiak” i „Kujawiak”, zabezpieczały całą akcję przed ewentualnymi kontratakami ze strony nieprzy jacielskich okrętów i samolotów, ale żadne z nich początkowo się nie pojawiły. Oddziały desantowe zniszczyły wszelkie obiekty wojskowe niemieckiej bazy, stację radiową, aparaty podsłucho we itp. oraz wzięły do niewoli licznych żołnierzy. Równocześnie zabrano na okręty Norwegów, którzy wyrazili gotowość służby w przebywającej na wygnaniu norweskiej flocie wojennej. Obok okrętu strażniczego „Föhn” zatopiono ogniem artyle ryjskim jeden poławiacz min i kilka pomocniczych jednostek nie mieckiej Kriegsmarine. Niemiecki komunikat wojenny nazywał je „norweskimi statkami handlowymi, które zatrudnione były w pokojowej służbie przybrzeżnej”. Że pochodziły one z norwes kiej floty handlowej — to prawda. Prawdą także jest i to, że zostały on& przez Kriegsmarine od właścicieli „zakupione”, prze budowane i uzbrojone oraz obsadzone załogami niemieckiej mary-
316
narki wojennej. Kapitan niemiecki Hans Bartels opowiada w swych wspomnieniach wojennych, jak odbywało się kupno takiego statku. Oglądało się dany obiekt i jeżeli choć w przy bliżeniu odpowiadał wymaganiom, wręczało się właścicielowi po kwitowanie na połowę wartości statku. Norweska załoga natych miast musiała opuścić statek i akt „kupna” był zakończony. Sta tek zostawał na norweskiej stoczni przystosowany do służby wo jennej, przy czym argumentem mającym przyśpieszyć wykonanie adaptacji była zapowiedź oddania „opornych” stoczniowców w rę ce Gestapo... Dnia 27 grudnia, a więc trzeciego dnia pobytu zespołu w Vest Fiordzie, nadleciały niemieckie samoloty i jeden z nich zrzucił bombę w pobliżu krążownika „Arethusa”, nie uszkadzając go je dnak. Następnego dnia okręty jeszcze kotwiczyły w fiordzie, po czym odpłynęły w drogę powrotną. Podczas odwrotu zespołu alianckiego z Lofotów nadleciały liczne eskadry niemieckich bombowców i zaatakowały okręty z lo tu nurkowego. Obyło się szczęśliwie bez poważniejszych strat, przy czym złe warunki atmosferyczne (burza śnieżna) uniemożli wiły Niemcom dalszy pościg i ponowienie ataku. Dnia 1 stycznia 1942 roku zespół admirała Hamiltona po po myślnym przeprowadzeniu zadania powrócił do swej bazy.
4. „Jastrząb” — „zapomniany” okręt podwodny Walka, nieugięcie prowadzona wszędzie tam, gdzie spotkać można było nieprzyjaciela, stawić mu czoło i zwyciężyć lub zgi nąć, bo walka morska kończy się przeważnie decydującym o ży ciu lub śmierci rozstrzygnięciem, przyniosła małej polskiej flocie przebogate żniwo. Prasa, radio, wypowiedzi półoficjalne sprzy mierzonych, z Wielką Brytanią na czele, niosły w świat nie tylko wieść, że Polska bierze skuteczny udział w walce z najgroźniej szą bronią hitlerowską, flotą podwodną, ale także stwierdzały, że młoda, wyszkolona i przystosowana do działań w basenie Mo rza Bałtyckiego flota polska daje sobie doskonale radę w rozlega łych rejonach operacyjnych wszystkich mórz, w obcych warun kach nawigacyjnych, atmosferycznych i klimatycznych. Fakt, że
317
polska flota z floty morza zamkniętego, którego specyficzne wa runki wymagać musiały odpowiedniego pod wszelkimi względami nastawienia w wyszkoleniu, potrafiła w krótkim czasie stać się flotą oceaniczną w pełnym tego słowa znaczeniu, był dla Brytyj czyków niewątpliwie najistotniejszy i w wypowiedziach swoich dawali oni wyraz nie tylko swojego zadowolenia z tych dużych nie docenianych dotąd umiejętności polskich .marynarzy, ale i tak że całkowitego uznania. Oczywiście, nie zamierzam przeceniać wartości tych nielicznych jednostek polskich, które prowadząc walkę u boku Wielkiej Brytanii zasiliły jej flotę w zmaganiach z Kriegsmarine. Royal Navy była w porównaniu z naszą flotą tak potężna, że mimo ponoszonych przez nią później ciężkich strat, dziesiątkujących niemal szeregi mniejszych, lecz równocześnie najniezbędniejszych w walce z Niemcami jednostek — kontrtorpedowców i okrętów podwodnych (a więc właśnie takich okrętów, jakimi polska flota zasiliła brytyjską) — powiększenie jej sze regów o pięć jednostek polskich nie miało i nie mogło mieć istotne go znaczenia. A jednak był to fakt wielkiej wagi i, podobnie jak poprzednio wspomniana umiejętność przystosowania się polskiej floty do działań oceanicznych, został w Wielkiej Brytanii odpowied nio doceniony i uznany. Wymownym tego dowodem były przyznawane Polakom coraz to nowe okręty: „Garland”, „Sokół”, „Piorun”, „Kujawiak” i „Krakowiak”. Były to przecież, z wyjątkiem również nowoczes nego, ale liczącego już sześć lat „Garlanda”, wszystkie świeżo zbu dowane, zupełnie nowe (nagelneu — jak mówią Niemcy) okręty. Jakaż więc przyczyna skłoniła angielskie i polskie władze do od stąpienia od tej zasady przy przekazywaniu Polskiej Marynarce Wojennej jesienią 1941 roku poważnie latami służby sfatygowa nego okrętu podwodnego? — Odpowiedź na to dają wypadki po przedzające przejęcie „Jastrzębia”, tak bowiem nazwano nowy pol ski okręt. Po tragicznej, samobójczej śmierci kmdra ppor. Krawczyka, ostatniego dowódcy „Wilka”, na okręcie tym wytworzył się taki nastrój i powstała tego rodzaju sytuacja, że tylko szybkie obsa dzenie nowego okrętu podwodnego mogło poprawić poważnie nadwątlone morale załogi. Sytuację niestety pogarszał fakt, że Anglicy nie dysponowali żadnym zbędnym okrętem podwodnym,
318
z wyjątkiem starych okrętów amerykańskich typu „S” i „R”, któ re Stany Zjednoczone gotowe były odstąpić Wielkiej Brytanii, podobnie jak przedtem odstąpiły 50 starych kontrtorpedowców. Ostatecznie Anglicy zdecydowali się dla wypróbowania przydat ności tych jednostek przejąć po jednym okręcie typu ,,S” i „R”. Zaokrętowano więc polską załogę z „Wilka” oraz jedną załogę angielską na statek ,,Cathay” i wysłano za ocean do miejsca prze jęcia okrętów w New London (Connecticut). W czasie kilkutygodniowego pobytu w New London, bazie 7. flotylli amerykańskich okrętów podwodnych, polscy i brytyjscy marynarze zapoznali się z urządzeniami bliźniaczych jednostek flotylli, podczas gdy przeznaczone do przekazania „S-25” i „R-3” poddawane były gruntownemu przeglądowi i naprawom. Podobnie jak swego czasu załoga „Garlanda”, tak teraz załoga nowego polskiego okrętu podwodnego doznała niezwykle serdecz nego przyjęcia ze strony Polonii amerykańskiej. Urządzano licz ne zebrania, przyjęcia i bankiety, na których zarówno dowódca okrętu, kpt. mar. Bolesław Romanowski, jak i inni oficerowie opowiadać musieli rozentuzjazmowanym rodakom o Polsce i dzia łalności Polskiej Marynarki Wojennej. Oficjalne przejęcie obu okrętów nastąpiło 4 listopada 1941 roku; po dopełnieniu ceremoniału przekazania okrętów w ręce przed stawicieli państw zaprzyjaźnionych, ale wówczas jeszcze nie związanych wojennym sojuszem ze Stanami Zjednoczonymi, pod niesiono na nich bandery polską i angielską. Polski okręt otrzy mał nazwę ORP „Jastrząb” i znak rozpoznawczy „P-551”. Dawny USS (United States Ship) „S-25” należał do najstar szych jednostek amerykańskich średniej wielkości, znanego typu „Holland”. Wielkością swą niewiele ustępował polskim jednost kom typu „Ryś”. Wybudowany w latach 1920—1922 na stoczni Bethlehem w Quincy, wypierał 800 ton na wodzie i 1062 pod wodą. Jego szybkość nawodna wynosiła 14,5 węzła, podwodna 11 węzłów. Uzbrojony był w jedno działo 102 mm i cztery 533 mm wyrzutnie torpedowe. 147 ton paliwa dawało mu zasięg 5000 mil przy szybkości ekonomicznej 10 węzłów. Załoga była ustalona na 5 oficerów i 39 podoficerów i marynarzy. W czasie dwudziestu lat swego istnienia przydzielany był do baz w New London, Panamie i Honolulu; w tej ostatniej przebywał przez
319
dwanaście lat. Przez półtora roku był przydzielony do Asdic School, ośrodka szkolenia w hydrolokacji, po czym przechodził sześciotygodniowy remont w Filadelfii oraz pełnił przez dwa mie siące służbę w składzie 5. flotylli. Po bliższym zapoznaniu się załogi z okrętem, „Jastrząb” w to warzystwie nowo przyjętego okrętu angielskiego „P-511” (eks-,,R-3”) przeszedł do bazy angielskiej St. John’s na Nowej Fundlandii, skąd oba okręty wyruszyły 21 listopada na przeprawę przez Atlantyk. Odbywała się ona w bardzo ciężkich warunkach atmo sferycznych, podczas niebywale silnego sztormu, i trwała dziesięć dni. Dnia 1 grudnia „Jastrząb” wpłynął w ujście rzeki Clyde. Oba eks-amerykańskie okręty poddane teraz zostały licznym próbom, po których na „Jastrzębiu” dokonano pewnych przeróbek i po ponownym wypróbowaniu okrętu zdecydowano przejąć jesz cze cztery okręty tego typu i użyć je do celów szkoleniowych, (Z dalszych okrętów typu „R” Anglicy zrezygnowali). Ponieważ zaś kpt. Romanowski nie chciał zgodzić się, aby jego okręt miał być jednostką szkoleniową, zapadła decyzja wysłania „Jastrzębia” na osłonę konwoju przeznaczonego do Murmańska. Dnia 22 kwietnia 1942 roku ORP .^Jastrząb” płynąc pod eskortą dużego holenderskiego trałowca „Jan van Gelder”, prze szedł z Holy Loch do Lerwick, na głównej z Wysp Szetlandz kich, gdzie bazowały także trzy inne okręty podwodne, przezna czone do ochrony konwoju: norweski „Uredd”, francuski „Mi nerve” i brytyjski „P-43”. Te cztery alianckie okręty podwodne miały usadowić się w sektorach położonych pomiędzy północno-zachodnim wybrzeżem Norwegii a trasą, którą miał przechodzić konwój, i tam czatować na nieprzyjacielskie okręty na- i pod wodne, które by chciały go zaatakować. Dnia 25 kwietnia o godz. 7.00 rano „Jastrząb” wyszedł na pa trol. Pogoda była początkowo sprzyjająca, okręt przez pierwsze dwa dni szedł na powierzchni, omijając liczne pływające miny. W dniu 27 kwietnia przed południem „Jastrząb” musiał się nagle zanurzyć przed nadlatującym samolotem. Wtedy nastąpiło jedno z licznie po sobie następujących uszkodzeń tego wysłużonego już okrętu: zacięcie się sterów głębokości, co spowodowało, że okręt opadł do 240 stóp (73 m), podczas gdy konstrukcyjna wy trzymałość jego blach naciskotrwałych kadłuba była obliczona na
320
zanurzenie do głębokości 200 stóp (61 m). Szczęśliwie jednak nie pociągnęło to za sobą żadnych konsekwencji. Następnego dnia rano okręt znalazł się w wyznaczonym sobie sektorze i zanurzył się. Cztery kolejne dni spędzone w sektorze były do siebie dość podobne. Przez cały dzień okręt przebywał w zanurzeniu, na noc wynurzał się dla załadowania baterii. Pojęcie nocy jest tu wszakże względne — są one zupełnie jasne. Nic też dziwnego, że gdy puste baterie zmusiły „Jastrzębia” do wynurzenia się w dniu 30 kwiet nia już krótko po godz. 20.00, musiał natychmiast ponownie się zanurzyć przed samolotem. Wtedy też złamał się jeden odwietrznik oraz przestał działać lewy motor; rychło go zresztą naprawio no. W ogóle na okręcie wciąż się coś psuło. Złamał się lewy ster głębokości i trudno było okręt utrzymać w zanurzeniu perysko powym. Wciąż były trudności z wyważeniem okrętu. Pogoda przez wszystkie te dni uniemożliwiała ustalenie pozycji okrętu: chmury i zawieje śnieżne nie pozwalały na obserwacje słońca czy gwiazd. Nadszedł dzień 2 maja, w którym konwój niespodziewanie zna lazł się w sektorze „Jastrzębia”. Jak do tego doszło? Konwój ten, oznaczony kryptonimowo „PQ-15” opuścił ujście Clyde około połowy kwietnia, kierując się do Reykjaviku na Islan dii, skąd wyszedł 26 kwietnia w drogę na wschód. Obejmował on dwadzieścia trzy statki handlowe, eskortowane początkowo przez dziewięć brytyjskich niszczycieli i trzy trałowce floty; później eskorta został wzmocniona o trzy — dwa ciężkie i jeden prze ciwlotniczy — krążowniki brytyjskie. Następnego dnia po opuszczeniu Reykjaviku konwój natknął się na dryfujące miny, jednakże ominął je bez strat. Dnia 30 kwiet nia nieprzyjaciel dał znać, że czuwa: niemiecki samolot dalekiego rozpoznania pojawił się w pobliżu konwoju i utrzymywał się poza zasięgiem dział okrętów eskorty. Następnego dnia pojawiły się dwa samoloty niemieckie; jeden z nich został strącony przez okrę tową artylerię przeciwlotniczą. Po dwu dalszych dniach, 2 maja, rozpoczęła się dwie doby trwająca bitwa z niemieckimi samolo tami i okrętami podwodnymi. I wtedy właśnie konwój, który na potkawszy lody, zmuszony był zejść około 70 mil na południe, wszedł w sektor „Jastrzębia”. Na polskim okręcie nic oczywiście
321
IX. Akcja alianckich okrętów przeciw „Jastrzębiowi”
o tym nie wiedziano, a zła widoczność sprawiła, że zbliżające się jednostki konwoju i eskorty nie zostały zauważone na tyle wcze śnie, by wynurzyć się i wymienić sygnały rozpoznawcze. Zanim wszakże doszło do przecięcia się kursów konwoju i „Ja strzębia”, przez peryskop polskiego okrętu zauważony został o godz. 14.00 niemiecki U-Boot, jednakże zanurzył się przed przy gotowaniem torped do odpalenia. Przez kilka następnych godzin nie zaszło nic szczególnego i dopiero o godz. 19.40, gdy na „Ja strzębiu” szykowała się na służbę trzecia wachta, podsłuch za meldował kontakt azdykowy. O dalszym przebiegu wypadków mó wi kpt. Romanowski, dowódca okrętu: [...] Ujrzałem eks-amerykański destrojer. Kąt biegu 120 lewo, mój kąt kursowy 130 lewo. Kąt kursowy 125 lewo inna nie rozpoznana jednostka. Dystans ca 2000 metrów. Śnieg pada. Fala. Straciliśmy głębokość. Gdy wyszliśmy na peryskop, destrojer szedł do ataku na nas. Był zbyt blisko, by się wynurzyć. Strzeliłem żółtą świecę dymną (znak rozpoznawczy) — dostałem serię bomb dość blisko. Zszedłem na 70 stóp. Strzeliłem drugą świe cę — znów seria pięciu bomb, strasznie blisko, i zaraz znów pięć następ nych tuż. Wszystkie bomby z lewej burty za rufą. Uciekałem jak mogłem. Na okręcie efekt wybuchów potworny, wszystko się urwało, światła po gasły, motory stanęły, chlor z baterii, krótkie spięcia itd. Włazy pociekły mocno. Szas * i wynurzenie. Gdy wyskoczyłem na pomost, okręt wolno kręcił w lewo (skutek bomb). Zauważyłem trawler na 200 metrów od nas i destrojer na 800 metrów'. Oba strzelały z broni maszynowej. Sygnalista angielski, ciężko ranny, je szcze próbował nadawać rozpoznawcze sygnały, radiotelegrafista Anglik przejął lampę Aldisa, by również nadać sygnały rozpoznawcze — został zabity na miejscu. Ja dostałem cztery pociski w nogi, upadłem i nie mogąc stać usiadłem na pomoście, trzymając banderę polską nad głową. Widząc, iż destrojer ma zamiar mnie taranować, kazałem otworzyć włazy i wyjść załodze na górę. Oba okręty przerwały ogień. Destrojer przeszedł nam za rufą, stanął równolegle z lewej burty w odległości pięćdziesięciu metrów, po czym otworzył ogień. Trawler oddał jedną serię z pom-pom i przestał strzelać. Destrojer postrzelał sobie jakiś czas jeszcze, po czym przerwał ogień i z pomostu ktoś zapytał: — Are you German? — Odpo wiedziałem dość silnym głosem — We are Polish submarine „Jastrząb” can’t you see „P-551” — bloody fool? ** Cisza jak makiem posiał.
Na pomoście „Jastrzębia” jeden na drugim leżało jedenastu po strzelanych ludzi: krew szybko pokrywała jaskrawymi plamami * Wyrzucenie wody z balastów za pomocą sprężonego powietrza. ** — Czy jesteście Niemcami?... — Jesteśmy polskim okrętem podwod nym „Jastrząb”, czy nie widzicie „P-551”, przeklęci głupcy?
323
ich białe swetry. — „Spojrzałem na pomost i zrobiło mi się sła bo” — pisze kpt. Romanowski i słowa te są jak najbardziej uza sadnione, bowiem aż pięciu spośród leżących było zabitych, po zostali przeważnie ciężko ranni. Wśród rannych był zastępca do wódcy, por. mar. Józef Anczykowski, oraz ppor. Stanisław Ol szowski i angielski oficer łącznikowy, sublieutenant Royal Navy Volunteer Reserve Maurice Hanbury. Dalszy przebieg wydarzeń można zaczerpnąć z relacji bosmata Jana Budki: Wspólnie z st[arszym] mar[ynarzem] Ambroszczakiem poczęliśmy poda wać rannych z pomostu na pokład, poczynając od najciężej rannych, na końcu zabitych. Zostałem z dowódcą okrętu na pomoście; przyszedł kie rownik diesli bos[ma]t Ziajka i melduje dowódcy okrętu, że diesli nie bę dzie można uruchomić. Potem przyszedł por. Guzowski. Dowódca okrętu mówi: — Pan poprowadzi okręt. Ppor. Guzowski odpowiada: — To jest niemożliwe, gdyż stan okrętu nie pozwala na to. — To pan zatopi okręt — powiedział dowódca okrętu. Por. Guzowski zwrócił się do mnie i powiedział: Pan bosman pojedzie z dowódcą okrętu. — Odpowiedziałem, że jestem zdrów i cały (byłem cały we krwi od podawania rannych i zabitych). — To nic •— powiedział ppor. Guzowski. — Tak jest — odpowiedziałem. W tym czasie łodzie zabierały rannych i zabitych. Gdy wszyscy ranni byli zabrani, znosiliśmy dowódcę okrętu na pokład i następnie do łodzi. Przed wejściem do łodzi zwróciłem się do ppor. Guzowskiego o pozwolenie zostania. — Proszę jechać — brzmiała odpowiedź. Wsiadłem do łodzi, odejchałem na HMS „Seagull”.
W taki sposób zakończył swą służbę ORP „Jastrząb”, zatopiony w przybliżonej pozycji 71°30'N i 12°32'O. Sprawcy zatopienia: niszczyciel norweski (eks-amerykański) „St. Albans” i trałowiec brytyjski „Seagull” zabrali załogę i pełniąc nadal swą służbę es kortową, podążali wraz z konwojem w dalszą drogę do Murmań ska. Konwój poniósł w dniu 3 maja pewne straty w wyniku nalo tów i ataku okrętów podwodnych, które pociągnęły za sobą zato pienie trzech statków. Natomiast nocny atak niemieckich samo lotów torpedo-bombowych z 3 na 4 maja został odparty bez strat.
324
Dnia 5 maja 1942 roku konwój dotarł do Murmańska. Załoga „Jastrzębia” przebyła tu ponad dwa miesiące i powróciła do An glii na pokładzie „Garlanda”. W dniu 13 lipca 1942 roku trybunał brytyjskiej marynarki roz patrywał sprawę zatopienia „Jastrzębia” i uznał za winnych do wódców „St. Albans” i „Seagull”, którzy w sektorze tym nie mieli prawa atakować żadnego okrętu podwodnego. Dowódca „St. Albans” okazał się ignorantem obowiązujących przepisów również i dlatego, że nie znał znaczenia wyrzuconych z „Jastrzębia” żół tych świec dymnych i sądził, iż jest to trick nieprzyjaciela. Załoga „Jastrzębia” została udekorowana we wrześniu 1942 ro ku Krzyżami Walecznych, a później otrzymała nowy i — w od różnieniu od „Jastrzębia” (był to „grat straszliwy”) —; pełno wartościowy okręt.
5. Jak „Garland” wszedł na drogę sławy Podobnie jak „Jastrząb” dla całej opinii publicznej, tak „Gar land” w oczach członków jego załogi wydawał się przez pierwsze dwa lata wojny mało znanym, zapomnianym okrętem. A prze cież zapisał już piękne karty w operacjach śródziemnomorskich w roku 1940, brał udział w wyprawie na Cherbourg, latem 1941 roku uczestniczył w operacji na wodach podbiegunowych, na Szpicberg, później wraz z „Piorunem” eskortował „Nelsona” i wreszcie płynął przez Atlantyk z konwojami. Wszystko to jednak nie przyniosło „Garlandowi” takiego rozgłosu, jakim cieszyły się inne polskie okręty. „Inni topili »Bismarcka«, bili się pod Dunkierką, dokonywali zagonów na Lofoty — on tymcza sem ciągle pozostawał w cieniu” — notuje dziejopis „Garlanda”, Józef Bartosik. Dopiero wyprawa konwojowa do Murmańska miała zasadniczo zmienić dotychczasowy stan rzeczy. Była to trzecia dekada maja 1942 roku. Upłynęły zaledwie trzy tygodnie od zatopienia „Jastrzębia”, a z kolei na tych samych wodach arktycznych odbyła się wielka operacja konwojowa, w któ rej w szczególny sposób odznaczył się „Garland”. Prowadząca do radzieckich portów białomorskich północna dro ga konwojów należała do najniebezpieczniejszych. Z powodu
325
X. Trasa konwojowa do ZSRR w r. 1942
ciężkich warunków atmosferycznych i nawigacyjnych, a także i z powodu długości trasy, była jeszcze trudniejsza do przebycia niż śródziemnomorska z Gibraltaru lub Aleksandrii do Malty Poza niebezpieczeństwem niemieckich okrętów podwodnych grozi ło jeszcze większe ze strony bazującego w północnej Norwegii i Finlandii niemieckiego lotnictwa. Starano się zmniejszyć to nie bezpieczeństwo, zwiększając dzielącą od wybrzeży norweskich odległość i opływając od północy Islandię, wyspę Jan Mayen i Wy spę Niedźwiedzią. Płynięto tak daleko na północ, jak tylko na to pozwalała granica pływającego lodu. Był to jednak środek nie zbyt skuteczny. Starano się więc zwiększyć siłę ognia arty lerii przeciwlotniczej konwoju, uzbrajając coraz silniej statki handlowe i przydzielając coraz więcej okrętów do ochrony kon woju. (Z czasem doszło do tego, że liczba okrętów wojennych dwukrotnie przewyższała liczbę płynących w konwoju statków). Wreszcie wychodząc z założenia, że najlepszą bronią przeciwkosamolotowi nieprzyjacielskiemu jest samolot własny, zaczęto przy dzielać konwojom produkowane już w tym czasie w dużych ilościach przez Stany Zjednoczone pomocnicze lotniskowce kon wojowe. Było to jednak dopiero w roku 1943; latem roku- 1942 konwoje nie były jeszcze dostatecznie chronione z powietrza, nie mieckie lotnictwo zadawało im ciężkie szkody, ofiarą ich zmaso wanych ataków paść miał też „Garland”. W okresie tym „Garland”, dowodzony przez kmdra por. Hen ryka Eibla, jednego z najbardziej doświadczonych polskich ofi cerów, bazował w Greenock i stąd też wyszedł na morze 17 ma ja 1942 roku wraz z brytyjskim niszczycielem „Volunteer”, aby przeprowadzić do Islandii duży transpotowiec. Przeprawa była nie bezpieczna, gdyż trzeba było przy wzburzonym morzu przecho dzić przez własne pole minowe, ponadto drugiego dnia otrzy mano wiadomość o przejściu w odległości 120 mil hitlerowskiego zespołu (1 krążownik i 4 kontrtorpedowce), wreszcie — trzeciego dnia dwukrotnie wykryto i atakowano nieprzyjacielskie U-Booty. Ostatecznie jednak transportowiec doprowadzony został pomyślnie do Reykjaviku, skąd 20 maja wyszedł duży konwój składający się z 34 alianckich statków. W ślad za następnym konwojem, eskortowanym zrazu przez nieliczne jednostki, wyszły następnego i trzeciego dnia liczne okręty wojenne, w składzie zespołu obej
327
mującego krążownik „Nigeria” i 8 kontrtorpedowców, w tym rów nież i „Garlanda”. Dnia 24 maja krótko po północy „Garland” atakował bomba mi głębinowymi nieprzyjacielski okręt podwodny, w kilka zaś go dzin później, koło 5 rano, nastąpiło połączenie się konwoju „PQ-16” z zespołem okrętów wojennych. Obecnie eskortę stanowiły 2 cięż kie krążowniki („Norfolk” i „Kent”) i 2 lekkie („Nigeria” i „Li verpool”), 8 niszczycieli, 6 trałowców i 2 okręty podwodne. Już w chwili połączenia się obu grup komodor konwoju zawia domił, że statki jego zostały wykryte przez samoloty i okręty pod wodne nieprzyjaciela. Tego dnia panował wprawdzie jeszcze względny spokój, ale już następnego dnia w południe konwój stał się obiektem ciężkiego nalotu lotnictwa torpedowego i nurkują cego. Wspomniany już autor książki o „Garlandzie”, Józef Barto sik, tak przedstawia ten atak: [...] niebo pokryło się obłdkami czarnych rozprysków. To konwój i eskor ta otworzyły huraganowy ogień do pierwszych eskadr torpedowych. Rów nocześnie wypuszczony z katapulty komodorskiego statku jedyny aparat myśliwski konwoju, typu „Hurricane”, rzucił się na kulcz Heinkli, ociężale dźwigających swe długie, torpedowe żądła. Po krótkiej walce jeden z Niem ców zwalił się do morza. Drugi odleciał, puszczając smugi dymu. Niestety, gdy nasz myśliwiec wracał nad konwój, został w ferworze walki wzięty za nieprzyjaciela i zestrzelony. Wprawdzie kontrtorpedowce wyciągnęły pi lota z wody, ale odtąd do końca operacji jako jedyna obrona przed szpo nami L u f t w a f f e pozostały nam tylko własne działa. Tymczasem atak trwał, padały setki bomb. Formacje Junkersów skon centrowały swe uderzenie na statkach czołowych kolumn. Pewien amery kański transportowiec, trafiony wiązką bomb, złamał się wpół i zatonął w ciągu kilkunastu sekund. Z całej tej załogi nie uratowano nikogo. Wtedy jeden z atakujących Junkersów, próbując wyprowadzić się z lotu nurko wego, przeleciał tuż przed dziobem „Garlanda”. Był to jego ostatni lot. Ostrzelany ogniem naszych oerlikonów stanął w płomieniach i spadł do morza. Dwa białe obłoki spadochronów powoli zsunęły się, aż osiadły na powierzchni Lodowatego Oceanu. Nikt z konwoju nie poszedł rozbitków ra tować. Na to nie było czasu.
To był dopiero początek tej blisko tydzień trwającej bitwy konwojowej, jednej z najcięższych i najbardziej dramatycznych batalii, jakie rozegrały się na mroźnych wodach Dalekiej Pół nocy. Trwała ona niemal bez przerwy dzień i noc, gdyż jasne noce polarne umożliwiały przeprowadzanie ataków zarówno hitle-
328
XI. Typowy szyk marszowy konwoju do Murmańska
rowskim U-Bootom, jak i lotnictwu, które startując z norweskich baz, miało konwój bez przerwy w swoim zasięgu. Były wypadki, że kilkanaście czy dwadzieścia kilka samolotów, zarówno bom bowych, jak i torpedowych, przeprowadzało z różnych wysokości wspólne ataki zsynchronizowane z atakami okrętów podwodnych. Te ostatnie rozzuchwalone faktem, iż uwąga i obrona jednostek eskorty i konwoju była zaabsorbowana atakami powietrznymi, wy nurzały się nawet w bezpośredniej bliskości statków konwoju i torpedowały je niemal bezkarnie. W takim rozgardiaszu został m. in. storpedowany i zatonął 26 maja nad ranem jeden ze stat ków amerykańskich. Poprzedniego wieczoru atak na nieprzyja cielski okręt podwodny wykonał „Garland”, po czym na powierz chnię morza wypłynęła duża ilość ropy. Dnia 26 maja eskorta konwoju została poważnie osłabiona odesła niem do baz czterech największych okrętów eskorty, gdyż do wództwo obawiało się, że pozostawienie w eskorcie konwoju okrętu większego niż niszczyciel — równałoby się jego stracie. Odejście czterech krążowników bardzo poważnie zredukowało siłę ogniową eskorty i znacznie zmniejszyło szanse przedostania się konwoju do Murmańska. Dalsze uszczuplenie tych szans wynikało z faktu, iż konwój posuwał się już teraz granicą pływającego lodu, co powodowało zmniejszenie i tak niezbyt dużej szybkości transpor towców, a ponadto zagrażało całości ich kadłubów. Tegoż dnia przed północą konwój dotarł do Wyspy Niedźwiedziej, skąd zmie niono kurs na wschodni. I nadszedł dzień 27 maja. O godz. 2.47 rozpoczął się pierwszy torpedo-bombowy atak tego dnia i trwał do godz. 4.00. Krótko przed piątą nastąpił nowy atak, trwający przeszło godzinę. Po tem było kilka godzin wytchnienia, w czasie których tylko ,,diabeł-stróż” w postaci „łodzi latających” typu ,,Blohm-Voss” z da leka pilnował konwoju. Trzeci, najdłuższy i najgroźniejszy dla „Garlanda” nalot rozpoczął się o godz. 12.20. Oto jak zaobserwo wał go Bohdan Pawłowicz, zaokrętowany na „Garlandzie” jako sprawozdawca wojenny: Z [...] pięknych, niewinnych obłoków i chmurek wprost od słońca wy padła nurkując pierwsza szóstka Junkersów-88, potem druga, trzecia, czwar ta, piąta, szósta, siódma... przestałem liczyć. Słupy wody i dymu wyrosły pomiędzy statkami i podnosiły się już teraz prawie bez przerwy w coraz
330
to innych miejscach konwoju. Jakiś statek został trafiony na samym po czątku tego ataku i zapalił się jasnym, bezdymnym płomieniem. Ludzie ska kali do wody lub spuszczali się po linach w dół, gdzie oczekiwał już na nich trawler ratowniczy. Ale nie było czasu zatrzymać oczu na jednym wydarzeniu. Sceneria zmieniała się nazbyt szybko. „Garland” strzelał ze wszystkich dział, wielokrotnie odzywała się broń maszynowa okrętu, gdy Niemcy przelatywali dość blisko. Nurkowali zaś tego dnia jeszcze śmielej i zniżali się do 50—100 metrów. Statek idący w tyle najbliższej kolumny konwoju wyrzucił nagle rakietę i zaryczał przerywanym basem. Torpeda. Jak delfin, idący pod wiatr, pluszcząc po wodzie, szła złowroga ryba stalowa w kierunku miasta statków. Wiele z nich zrobiło nagły zwrot. Tymczasem Junkersy nie próżnowały. Detonacje bomb wstrząsały po wietrzem raz po raz, zlewając się w przeciągły grzmot artylerii z kontrtorpedowców i krążownika pomocniczego.
Najgorsze jednak miało dopiero przyjść w czasie nowego na silenia nalotu, krótko przed godziną 14.00. Zaokrętowany na „Garlandzie” fotoreporter Marynarki Wojennej, bosman Paweł Płonka, tak wspomina ten nalot: [...] był to jeden z największych nalotów od czasu, kiedyśmy opuścili Islandię. Tym razem Junkersom udało się opanować konwój i po zrzuceniu bomb, których ofiarami było pięć statków handlowych, Junkersy obni żyły się tak, że latały nad masztami statków, siekąc ogniem swej broni pokładowej. W pewnej chwili słyszę głos jednego z artylerzystów: „Uwaga! Junkersy suną z lewej burty na nas!” Wówczas to skierowałem swój apa rat filmowy w tę stronę, przerzucając równocześnie szybkość filmowania na 64 klatki na sekundę. Widząc w wizjerze dokładnie, jak trzy Junkersy zbliżają się wprost w stronę naszego okrętu na wysokości około 200 me trów, prowadzę pierwszego do zupełnego zbliżenia nad okręt i przerzucam kamerę filmową przez głowę, abym mógł złapać jeszcze dwie następne ma szyny. W tej samej chwili słyszę świst kul odbijających się o pokład „Garlanda” i równocześnie zostaję przygnieciony do reflektora, widząc przed sobą wielką ścianę wodną spowodowaną wybuchem trzech bomb...
Tę chwilę przedstawił również Pawłowicz, który w momencie nowego nalotu wyszedł na pomost bojowy, skąd roztaczał się wi dok na całe pole bitwy: Znaleźliśmy się właśnie, idąc zygzakami i strzelając prawie bez przerwy, na jednej linii z kolumną statków konwoju. Pomiędzy nami i najbliższym statkiem szła korweta. Trzy wielkie fontanny idące w kierunku „Garlanda” wyrosły pomiędzy konwojem i nami. Dwie z nich padły obok korwety, obramowując ją z obu burt. Spazmatycznie zagrała wszystka broń maszynowa „Garlanda”. A po
331
tem usłyszałem przejmujący do szpiku kości, przeciągły, trwający, zdawa łoby się wieczność, świst lecących niedaleko bomb. Na ciemnym tle stoją cej jeszcze ściany dymu z poprzednich trzech wybuchów ujrzałem wyraź nie, jak w śnie koszmarnym, cztery kształty gruszkowatych bomb. In stynktownie przytuliłem się do ściany dalomierza i zaraz czymś gorzkim, jakby pyłkiem zasypało mi oczy. W ustach poczułem niemiły, metaliczny smak. Olbrzymia fala dymu i wody zasłoniła konwój, korwetę, cały świat. — Koniec — pomyślałem.
To samo pomyśleli i inni świadkowie tej śmiertelnej walki. Jak bowiem opowiadali później obserwujący tę scenę oficerowie bry tyjskiego okrętu, gdy ściana wody i dymu zupełnie przykryła „Garlanda”, wydawało się, że jest już po nim. „Szkoda okrętu. Z Polakami już koniec” — powiedział dowódca brytyjski do swych oficerów. Tymczasem, ku ogromnemu zdziwieniu Anglików, polski okręt nie tylko pojawił się zza tej potwornej zasłony, ale nadal trzymał ogień do napastników. Jednakże już nie z wszystkich dział, jak bowiem stwierdza Bartosik: [...] z pięknego mechanizmu artylerii, z owej dumy okrętu — pozostały drzazgi. Do dalszej walki nadawały się tylko — jedna „75” i jedna rufowa „120”. Cała bateria dziobowa była wybita. Prawy oerlikon również. Obsługi nkm-ów zniesione. Pięćdziesięciu ludzi rannych, niezdolnych do walki. A przecież bój trwał w dalszym ciągu... Marynarze przy działach rufowych prowadzili teraz ogień wśród stosu trupów. Z dołu, od głównego pokładu, dochodziły jęki rannych kolegów, których znoszono do pomieszczeń obok mesy oficerskiej, gdzie na stole operował lekarz. Najgorzej przedstawiała się obronność sektora dziobowego. Zostało tam tylko jedno działo z uszkodzoną lufą i powbijanymi do wewnątrz guzami. Jakże śmiesznie wyglądają w takich sytuacjach przepisy bezpieczeństwa! Obsada, zaimprowizowana z niedobitków, kucharzy, stołowych, torpedystów — ludzi, którzy rzadko mieli możność spotykać się z działem z blis ka — już w cztery minuty później otwarła ogień do nadlatujących, nowych fal Junkersów. Działo nr 1 strzelało powoli, bardzo prymitywną metodą — ale strzelało! Wtedy jakiś maleńki trawler, osłaniający konwój za naszą rufą, przysłał nam krótki sygnał: — Bloody, good show *. Na swój prosty, szczery sposób wyraził to, co odczuwał.
Południowy, najdłuższy i najcięższy nalot przeciągnął się do go dziny 19.20, po czym nastąpiły jeszcze trzy dalsze: od godz. 20.30 do 21.03, od 21.10 do 21.50 oraz 22.05 do 22.55, przy czym — jak * „Psiakrew, piękne widowisko”.
332
zauważa Pawłowicz — ten ostatni nalot spowodował największe straty w konwoju. Noc przyniosła przerwę w boju, jednakże na „Garlandzie” ruch nie ustawał ani na chwilę. Bez przerwy porządkowano, naprawia no i doprowadzano okręt do jakiej takiej gotowości bojowej, bez przerwy też trwało operowanie i opatrywanie rannych. Trzydzie ści sześć godzin bez chwili wytchnienia, przy asyście rannego sa nitariusza operował młody lekarz okrętowy, podporucznik Wil helm Ząbroń, ciężej i lżej rannych. W jakich warunkach odby wała się ta praca, dowiadujemy się ze wspomnień Płonki: Kiedy przyszła moja kolejka na stół operacyjny, spuszczono mnie w no szach japońskich przez luk do mesy (tak zwana mesa śmierci), gdyż tam lekarz urządził salę operacyjną. Widok, jaki przedstawiała ta sala, nie jest do opisania; pod długim stołem, na którym operował chirurg okrętowy, leżały nogi, ręce i inne części ciała, już amputowane innym kolegom, ten zapach krwi i ciała ludzkiego!.. Popatrzeć na lekarza, który przeprowadzał operację, sam będąc ranny, sanitariusz, który mu pomagał, mając prze strzeloną szyję... Brak światła na okręcie, gdyż prądnica została uszkodzona, jak również jedna maszyna unieruchomiona, przejmował każdego zgrozą.
Cóż więc dziwnego, że w warunkach takich nerwy nie zawsze wytrzymywały. Doświadczył tego najlepiej brytyjski lekarz z są siedniego niszczyciela, który przybył pomagać w operacjach i po dwu godzinach musiał wrócić na swój okręt, nie będąc w stanie prowadzić dalej tej krwawej pracy. Duch wśród załogi przez cały czas był dobry. Zdarzało się wprawdzie, że niekiedy trudno było powstrzymać pierwszy odruch strachu, jak np. wtedy, gdy po wybuchu bomb tuż przy buncie okrętu wydawało się, że „Garland” tonie, ale poza tym w obliczu śmierci załoga zachowała się z godnością. Umierający podoficer gospodarczy zdał oficerowi-płatnikowi klucze, udzielając ostatnich objaśnień, inny bardzo ciężko ranny członek załogi, starszy mary narz Bomba, ma dość świadomości, by w ostatnich może chwilach życia myśleć o celu walki, za który je oddaje. Pisize o tym Paw łowicz: W kabinach oficerskich na rufie pełno było rannych. Ostry zapach krwi wiercił nozdrza. Idąc do kabiny dowódcy, usłyszałem wołanie: wody! Nala łem do szklanki wody destylowanej i zaniosłem rannemu. Z cienia koi spojrzały na mnie oczy zgorączkowane, błyszczące.
333
— Dziękuję — rzekł pomimo to przytomnie marynarz — czy widzi pan, co napisałem krwią na ścianie? Zapaliłem ręczną lampkę elektryczną. Na białej ścianie kabiny, nad łóż kiem widniały niezdarne, krzywe litery: „Polsko, jak słodko dla ciebie umierać”. Zgasiłem światło, a skurcz chwycił mnie za gardło.
Dnia 28 maja rano dowódca „Garlanda” powziął decyzję zwró cenia się do dowódcy eskorty o zezwolenie udania się w pojedyn kę do Murmańska dla ratowania życia ciężko rannych. — God bless you, my very gallant ship! * — doszły słowa z pomostu bry tyjskiego okrętu i komodor, udzielając zgody, oddał wraz z całą załogą salut „Garlandowi”, który wyruszył w samotny rejs. Niedługo później na horyzoncie zauważono kiosk U-Boota, któ ry nawet zaczął sygnalizować z pomocą reflektora. Niestety „Gar land” nie był zdolny do pościgu i nawiązania walki, działa nie miały już pocisków, gdyż pozostała jedynie amunicja do karabi nów maszynowych. I ten pierwszy i ostatni raz „Garland” nie próbował nawet atakować napotkanego na swej drodze podwod nego nieprzyjaciela. Później nadleciał „diabeł-stróż”, ale — o dziwo! — nie napro wadził na trop „Garlanda” żadnych dalszych samolotów. Może nie było żadnych maszyn do dyspozycji, a może nawet uważał, że nie opłaca się atakować pojedynczego kontrtorpedowca? Nie wiadomo. Na „Garlandzie” przez długich kilkanaście godzin przepatrywano horyzont, a kiedy wreszcie pojawiły się nad nim czar ne punkciki i gdy zbliżały się do okaleczonego okrętu, jego załoga przekonała się, że niosą one zapowiedź nie zguby, ale ocalenia. „Garland” był pod skrzydłami Związku Radzieckiego. Tego samego dnia w sukurs, konwojowi przyszły trzy radzieckie niszczyciele. Niemcy ponawiali jeszcze swe ataki, ale już z nieco mniejszą siłą. W komunikacie wojennym z 29 maja dowództwo hitlerowskie doniosło: Jak już podano wczoraj w komunikacie specjalnym, z konwoju ściga nego już od kilku dni i ponownie atakowanego na wodach Dalekiej Pół nocy zatopiono w czasie od 25 do 27 maja 14 statków o łącznej pojemności 96 000 BRT. W międzyczasie zatopiono dwa dalsze statki — łącznie 12 000 BRT i uprzednio uszkodzony statek 6000 BRT ponownie zaatakowano, do prowadzając do jego zatonięcia, tak że dotychczas zniszczony tonaż wzrósł do 114 000 BRT. * „Boże, błogosław ci, mój dzielny okręcie!”
334
Jeszcze dwa dni później hitlerowskie OKW doniosło o jednym statku zatopionym i czterech uszkodzonych, była to jednak suma dwukrotnie przesadzona, według danych alianckich bowiem łączne straty wyniosły 7 statków wiozących 31 000 ton ładunku; cztery statki były amerykańskie, a trzy brytyjskie. 27 statków wiozących 125 000 ton ładunku zawinęło 30 maja do Murmańska albo 1 czerwca do Archangielska. Wróćmy jednak do „Garlanda”. Dotarł on 29 maja na redę Murmańska, gdzie w motorówce pilota przybył na pokład okrętu znajdujący się tu wraz z całą załogą „Jastrzębia” kpt. Romanow ski. Później okręt wszedł w głąb fiordu, a 30 maja do zewnętrzne go portu w zatoce Kola. Poważnie ranni zostali skierowani do szpi tala w Murmańsku (lekarzom radzieckim udało się uratować życie prawie wszystkim ciężko rannym, a wśród nich starszemu mary narzowi Bombie *), polegli — w łącznej liczbie 22 — pochowani marynarskim zwyczajem w morzu. „Garland” przebywał wtedy na remoncie w doku, ceremonia pogrzebu morskiego odbyła się więc na pokładzie brytyjskiego trałowca „Niger”. Załadowano nań 22 drewniane trumny ze zwło kami poległych, a ponadto zaokrętowali się wszyscy zdrowi ofi cerowie „Garlanda” oraz pięćdziesięciu marynarzy. Po dwie go dziny trwającym rejsie „Niger” wyszedł z wylotu fiordu na otwarte morze i tam odbyła się właściwa ceremonia. Na końcu rufy stanęli z gwizdkami bosmańskimi w ręku dwaj podoficerowie: polski i brytyjski. Po obu burtach stanęli polscy marynarze, opodal zaś usadowił się brytyjski pluton honorowy z karabinami. Pierwsze dwie trumny, przykryte polskimi bande rami, zostały położone na specjalnie do tego celu przygotowanych drewnianych rynnach. Padła komenda: — Czapki zdejm! Klęknij! Modlitwa za poległych. Po modlitwie padła komenda: Baczność! Potem zabrzmiał gwizd bosmanów. Ośmiu polskich marynarzy, po czterech przy każdej trumnie, zsunęło je do wody. Plusnęła woda, a salwa plu tonu honorowego rozdarła mroźne powietrze. Powtórzyło się to jedenaście razy, po czym „Niger” ruszył w drogę powrotną do Murmańska. Oficerowie i marynarze znów * Zob. też Pod obcymi banderami, Poznań 1972, s. 152—153.
335
stali na baczność, pluton honorowy sprezentował broń, a polski i brytyjski dowódca salutowali miejsce wiecznego spoczynku dwu dziestu dwóch marynarzy. Pływały jeszcze nad nim niektóre trumny, wolno idąc na dno. Tak odbył się morski pogrzeb marynarzy z „Garlanda”. Ponadto zmarł z ran jeden marynarz brytyjski z ekipy łącznikowej oraz — w szpitalu w Murmańsku — dwóch polskich marynarzy. Bar dzo wielu członków załogi „Garlanda” odniosło mniej lub bardziej ciężkie rany. W sumie było ich 43, z czego czterech Brytyjczyków (dwóch oficerów i dwóch marynarzy). Jeśli doliczyć zabitych i zmarłych z ran, to łączna liczba strat „Garlanda” wyniosła 68 ludzi, czyli jedną trzecią załogi! Stan okrętu nie pozwalał na jego natychmiastowy powrót i dla tego przez okres czterech tygodni „Garland” pozostał w portach radzieckich, najpierw w bombardowanym wówczas wciąż przez niemieckie samoloty Murmańsku, a po załataniu dziur w kadłubie okrętu — w Archangielsku. Dnia 28 czerwca „Garland” (z ura towanymi członkami załogi „Jastrzębia” na pokładzie) wyruszył w drogę powrotną do Anglii, dołączając się do konwoju „QP-13”, który dwa dni wcześniej opuścił Archangielsk. Konwój ten obej mował 35 statków i był eskortowany przez 5 niszczycieli oraz 9 mniejszych jednostek. Po drodze „QP-13” minął się z płyną cym do ZSRR, najsilniej atakowanym ze wszystkich konwojów na tej trasie konwojem ,,PQ-17”, który w wyniku zmasowanej akcji lotnictwa oraz sił na- i podwodnych został zupełnie rozbity. Sile ataków na ten konwój zawdzięcza konwój „QP-13” stosun kowo spokojny i bezpieczny rejs. Trudne jednak warunki atmo sferyczne wpłynęły niekorzystnie na los konwoju, gdyż w gęstej mgle wpłynął on u wejścia na Drogę Duńską na pole minowe, gdzie zatonęło pięć statków. Dnia 7 lipca konwój dotarł do Is landii. Porywająca walka, jaką stoczył „Garland” w obronie konwoju ,,PQ-16”, rozsławiła okręt, a jego dowódca, oficerowie i liczni inni członkowie załogi otrzymali wysokie polskie i brytyjskie od znaczenia bojowe w uznaniu wybitnych zasług i czynów wojen nych. Między innymi krzyżem orderu Virtuti Militari V klasy odznaczeni zostali: dowódca okrętu kmdr por. Eibel, oficer arty leryjski por. mar. Józef Bartosik, lekarz okrętowy ppor. mar. Wil-
336
helm Zabroń, st. bosman Władysław Duch i st. marynarz Bolesław Bomba. Krzyże Walecznych otrzymali: kmdr ppor. Michał Borow ski i inż. Wacław Trzebiński, kapitanowie mar. Bolesław Biskupski i Tadeusz Kamiński oraz liczni podoficerowie i marynarze, wielu z nich pośmiertnie. Ponadto kmdr por. Eibel otrzymał brytyjski Distinguished Service Order, por. Bartosik Distinguished Service Cross, a mat Antoni Fital i st. mar. Mieczysław Lipiński Distin guished Service Medal.
6. W kanale La Manche walczą polskie ścigacze Scigacze — maleńkie okręciki, których atutami ofensywnymi są mała widoczność, znaczna szybkość oraz zwrotność, mogą atako wać z powodzeniem dużo większych i silniejszych od siebie prze ciwników, wyzyskując dalszy, wypływający z poprzednich czyn nik: zaskoczenie. Atakują głównie z pomocą torped, podczas gdy ich uzbrojenie artyleryjskie, ograniczające się często zaledwie do karabinów maszynowych, jest raczej bronią defensywną i to też tylko przeciwko niewielkim okrętom i samolotom. Operują na nie wielkich, raczej zamkniętych obszarach morskich, korzystając naj chętniej z ciemności, mgły i tym podobnych korzystnych dla sie bie warunków atmosferycznych. Atakują silniejszego od siebie nieprzyjaciela, większe okręty wojenne, także duże statki i więk sze zgrupowania statków i chroniących je okrętów, tj. konwoje. Scigacze należą do najmłodszych kategorii okrętów wojennych. Ich narodzenie — jeśli tak można powiedzieć — nastąpiło w cią gu pierwszej wojny światowej, u której schyłku prawie równo cześnie zaczęli używać ścigaczy na wodach kanału La Manche Anglicy i Niemcy, później na Morzu Śródziemnym Włosi, i im też przypadły największe sukcesy. W ostatniej wojnie główna działalność ścigaczy miała miejsce znów w kanale La Manche i na Morzu Śródziemnym. Niemcy rozbudowali oprócz okrętów podwodnych, będących ich główną bronią ofensywną, także inną broń zaczepną, a mianowicie ści gacze. Popisowym obiektem ich działalności miały stać się liczne konwoje, zdążające do portów brytyjskich lub wypływające z nich, zwłaszcza jeśli musiały przemierzyć kanał La Manche.
337
Niemieckie ścigacze, budowane seryjnie, były okrętami o nie zbyt dużej szybkości, nie dochodzącej 40 węzłów, za to dość sta teczne dzięki stępce, w przeciwieństwie do płaskodennych jedno stek niektórych innych państw. Wyporność ich sięgała 90 ton, załoga liczyła siedemnastu ludzi. Uzbrojenie obejmowało jeden karabin maszynowy i dwie wyrzutnie torpedowe. Ścigacze brytyjskie były mniejsze (20 do 30 ton i 10 ludzi za łogi), szybsze i nieco silniej uzbrojone, nie zapewniało im to jed nak zdecydowanej przewagi nad ścigaczami niemieckimi i dlatego w celu zwalczania niemieckich ścigaczy Anglicy stworzyli nową broń zaczepno-odporną w tej „małej wojnie morskiej”, budując tzw. ścigacze artyleryjskie. Różniły się one zasadniczo od zwykłych ścigaczy uzbrojeniem w szybkostrzelne działka lekkiego kalibru, podczas gdy dotychczasowe posiadały zaledwie broń maszynową lub najlżejsze, 20 mm działka przeciwlotnicze. Nowo skonstruowany ścigacz artyleryjski (w przeciwieństwie do dotychczas używanych „ścigaczy torpedowych”) był więc okrę tem, który dla zwalczania ścigacza ogniem artyleryjskim przeszedł tę samą ewolucję, co przed półwieczem kontrtorpedowiec, który powstał dla zwalczania swego prototypu: torpedowca. Angielski ścigacz artyleryjski stał się też wkrótce groźną bronią w walce z niemieckim ścigaczem na wodach kanału La Manche. Jego silne uzbrojenie artyleryjskie przysporzyło mu wkrótce niemało suk cesów. Nie jest rzeczą przypadku, że pierwsze wybudowane ścigacze artyleryjskie, czyli tzw. M.G.B. (Motor Gun Boats) przydzielone zostały Polskiej Marynarce Wojennej. Wspaniały duch ofensyw ny i niezłomna wola walki polskich marynarzy dawały gwarancję, że obok polskich okrętów podwodnych i kontrtorpedowców także i polskie ścigacze zapiszą na swym koncie niejeden poważny suk ces. Ale nie tylko walory moralne polskich marynarzy predesty nowały ich do obsadzenia pierwszych „ścigaczy artyleryjskich”. Istniały także dwie inne, ważkie racje po temu. Jedna wypływała stąd, że przed wojną rząd polski zamówił w Anglii, na stoczni White w Cowes dwa ścigacze, te, które zostały w 1940 roku prze kazane Polskiej Marynarce Wojennej. Drugą rację stanowił fakt, że to polscy marynarze brali udział w pracach nad ulepszeniem dotychczasowych ścigaczy torpedowych i przeznaczeniem ich do
338
różnych dodatkowych zadań specjalnych. Oto co pisze o tym je den z zasłużonych dowódców naszych ścigaczy, por. mar. Euge niusz Wciślicki: Marynarze polscy wielokrotnie przedstawiali władzom angielskim swe własne poglądy na sposób prowadzenia akcji zaczepnej przy pomocy ści gaczy. Domagano się silniejszego uzbrojenia artyleryjskiego i snuto pro jekty zuchwałych wypraw pod brzegi nieprzyjaciela, dokonywania wypa dów dla zdobycia jeńców itp. jeszcze na długo przedtem, zanim powstała idea komandosów. Proponowano wyposażenie ścigaczy w małe miny, aby stawiać je na tych szlakach, którymi płyną okręty i konwoje nieprzyja cielskie. Dowódca flotylli ścigaczy, por mar. Gould z Royal Navy, bardzo się zapalił do tych pomysłów i nadawał im kształt i formę przepisaną — to znaczy kierował odpowiednie projekty do admiralicji. Idea stworzenia ścigacza artyleryjskiego, a więc większej nieco, a jed nocześnie bardzo szybkiej jednostki, wyposażonej w silne środki ogniowe — została przyjęta i rozbudowana. Nasza flotylla była pierwsza, która otrzy mała ścigacze artyleryjskie. I teraz dopiero zaczęła się praca.
Trzy pierwsze nasze ścigacze zostały oznaczone polskimi skró tami „S-l”, „S-2” i „S-3” i nazwane „Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. ,,S-1” miał 32 tony i rozwijał 42 węzły, pozostałe — 25 ton i 38 węzłów. Oprócz 1 działka 20 mm miały ciężkie karabiny maszy nowe i bomby głębinowe, przy czym wzmocnienie broni przeciw lotniczej uzyskano kosztem zdjęcia dwu wyrzutni torpedowych, na leżących początkowo do uzbrojenia tych ścigaczy. Ścigacze „S-2” i „S-3” weszły do służby w lipcu, a „S-l” w sierpniu 1940 roku. W jednej ze swych pierwszych akcji bojowych ścigacz ,,S-3” dokonał wypadu do zajętego przez Niemców portu francuskiego Calais. Nastąpiło to w czasie pościgu za niemieckim ścigaczem, który jednakże zdążył ujść, „S-3” wraz z towarzyszącym mu ści gaczem brytyjskim patrolowały wejście do Calais. Stojący duży trawler niemiecki stał się obiektem ataku obu ścigaczy. Brytyjski ścigacz podchodzi blisko jego burty i rzuca bombę głębinową, kjtóra jednak me wybucha. Oba ścigacze zataczają więc ponownie duże koło i na małych obrotach podchodzą do trawlera, który dotychczas nie reaguje na manewry ścigaczy. Tym razem Niemiec nie wytrzymał tej „ciuciu-babki”. Gdy byliśmy już na jakieś trzydzieści metrów od trawlera, w jednej chwili zrobiło się jas
339
no. Silny ogień z artylerii i broni maszynowej z brzegu i atakowanej jed nostki otacza nas swymi różnokolorowymi pociskami. Woda aż się pieni. Gros ognia pokrywa naszego towarzysza. Chcąc odciągnąć uwagę Niem ców od niego, gdyż stawało się to już bardzo groźne, otworzyliśmy ogień. Mimo mocnej zapory jakoś udaje się nam przez nią przedrzeć, wciąż strze lając. Scigacz brytyjski rzuca bomby głębinowe tuż koło burty nieprzyja ciela. Zrywamy się z miejsca na całej szybkości. Opuszczamy niebezpieczne miejsce. W parę sekund później powietrzem targa gwałtowny wybuch i karabiny na trawlerze milkną. To upewniło nas, że oberwał, i to porządnie z tak małej odległości. Ciężka artyleria bije do nas z wściekłością; może dlatego właśnie bez skutecznie.
Jedną z najpoważniejszych akcji, w których brały udział dwa polskie ścigacze artyleryjskie, było pamiętne przedarcie się silnej niemieckiej eskadry, której rdzeń stanowiły „Scharnhorst”, „Gneisenau”, i „Prinz Eugen”, z Brestu przez kanał La Manche do nie mieckich portów Morza Północnego. Dnia 12 lutego 1942 roku o świcie eskadra niemiecka opuściła Brest. Z powodu złych warunków atmosferycznych brytyjskie lotnictwo rozpoznawcze dopiero o godzinie 10.00 przed południem zauważyło niemieckie okręty na wysokości Le Touquet, a około południa wyruszyły naprzeciw stacjonujące w Margate lekkie jed nostki morskie. Trzy brytyjskie ścigacze torpedowe i dwa polskie ścigacze artyleryjskie dokonały brawurowego ataku w silnym og niu artylerii całej eskadry niemieckiej. Pod osłoną ognia artyle ryjskiego obu polskich ścigaczy, skoncentrowanego na jednym z kontrtorpedowców niemieckich, pozostałe ścigacze wykonały atak torpedowy na pancerniki niemieckie, w wyniku którego jeden zo stał prawdopodobnie trafiony. Eskadra niemiecka kontynuowała jednak swój marsz, a nie natknąwszy się na opór ze strony cięż kich sił brytyjskich, którymi w feralnym dniu admiralicja bry tyjska w tym rejonie nie dysponowała, zdołała przedostać się szczęśliwie do Wilhelmshaven. Także i wykonujące powyżej opi sany atak alianckie ścigacze powróciły w komplecie do bazy, no tując jedynie uszkodzenie jednego ścigacza pociskiem lekkiego działa. Oczywiście, że śmiałe czyny bojowe w rodzaju wyżej opisanego sprzyjały ugruntowaniu legendy, jaka już od początku wojny, od wymknięcia się „Orła” z Tallinna i jego przedarcia się przez
340
Sund, zaczęła towarzyszyć działalności polskiej „małej floty”, I dlatego nie należy się wcale dziwić, a przeciwnie — trzeba uznać za dość normalny w owych latach objaw uznania i po dziwu dla ducha ożywiającego polskich marynarzy poniższe słowa, zapisane przez wybitnego pisarza amerykańskiego Johna Steinbecka, w czasie wojny korespondenta wojennego: Są kutry holenderskie, kutry polski« i angielskie. Polacy są wspania łymi wojownikami. To jest robota dla nich. Kiedy te małe motorówki za atakowały „Scharnhorsta”, który przemykał się przez kanał, jakiś polski marynarz stanął podobno na dziobie swego kutra torpedowego i zaczął najspokojniej strzelać z karabinu do wielkiego, stalowego pancernika.
Wiele podobnych, pomyślnych walk stoczyły polskie ścigacze artyleryjskie. Do historycznych jednak sukcesów doskonale cha rakteryzujących zaczepnego ducha i nie znającą hamulców żądzę walki z wrogiem należy słynna akcja ścigacza „S-2” przeprowa dzona na wodach kanału La Manche przeciwko sześciu ścigaczom niemieckim w dniu 22 czerwca 1942 roku. Wielkie zainteresowanie wzbudziły swego czasu w prasie polskiej opisy bohaterskiej walki stoczonej przez jeden polski bombowiec Wellington z 304. dywi zjonu Obrony Wybrzeża z sześcioma niemieckimi Junkersami. Pol ska Marynarka Wojenna posiada także swojego „jednego prze ciwko sześciu”. Pod wieczór 22 czerwca 1942 roku ścigacze polskie „S-2” i „S-3” wyszły na patrol. Wskutek defektu w motorze. „S-3” musiał za wrócić, ,,S-2” jednak, nie bacząc na wzywający go drogą radiową rozkaz powrotu do bazy, popłynął dalej i natknął się na sześć nie mieckich ścigaczy zdążających naprzeciw dużemu konwojowi. Opłynął więc Niemców od strony brzegu francuskiego i ruszył do ataku! Posłuchajmy zresztą opowiadania bosmana z „S-2”, który w pro stych słowach przedstawił to niecodzienne wydarzenie: Chcę powiedzieć, jak to było z tymi sześcioma ścigaczami, przeciwko którym wystąpił nasz polski jeden. Wypłynęliśmy na morze na nocny patrol: dwa polskie ścigacze. Jeden nam jednak po drodze nawalił — jakaś mała usterka — i musiał zawrócić. Bosman tamtego ścigacza prosił, bym się z nim zamienił, że on pójdzie na patrol, a ja do portu, ale nie chciałem. Dobrze czułem, że się szykuje jakaś robota. Nie zgodziłem się.
341
Popłynęliśmy na morze. Coś tam w radio nam nawiliło, nadawali jakiś rozkaz i nasz telegrafista nic nie rozumiał. Dobrze już po północy woła mnie dowódca i mówi: „Zobaczcie no, co tam majaczy, jakaś ciemna chmura czy co?” Ja się patrzę i widzę, że to ścigacze. Idą jeden za drugim jak pod linię. Jest ich pięć albo sześć. Dowódca zarządził alarm. Każdy się dobrze przy gotował, a jeden z marynarzy to nawet założył hełm i pas korkowy, jak zobaczył tyle złego na jednego. Kiedy już byliśmy niedaleko od nich, dowódca dał rozkaz otwarcia ognia. Szwaby z początku zgłupieli. Ponieważ szliśmy dosyć wolno, tak przypuszczali pewno, że mają do czynienia z jakimś większym okrętem. Kiedy się \vrreszcie zorientowali w sytuacji, kilka ścigaczy zaszło nas od tyłu. Ale my nie głupi. Daliśmy gazu i w nogi. A im się jakoś w głowie pokiełbasiło, w ciemnościach nic nie dostrzegli i zaczęli kropić do siebie nawzajem. Zaszliśmy ich znowu po pewnym czasie i odskoczyliśmy od nich, jak się nam amunicja już prawie wykończyła. Widzimy potem: idą jeszcze trzy jakieś ścigacze. Daliśmy sygnały roz poznawcze, bo to może swoi. I rzeczywiście okazało się, że były to brytyj skie ścigacze, które szły nam na pomoc. Już teraz raźniej nam było ata kować Niemców we czwórkę. Ale gdy się Szwaby tylko zorientowały, czym prędzej się wycofały. Do bazy wróciliśmy dopiero nad ranem, zmęczeni, ale weseli. Ten sygnał radiowy, któregośmy nie mogli zrozumieć, to był rozkaz, żeby wracać do portu. Ale nasz radiotelegrafista to spryciarz. Każdy sygnał do skonale rozumie i tylko czasem... Mądry chłop!
Słowa powyższe, proste i naturalne, nie oddają w swej prosto cie i skromności ani miary odniesionego sukcesu, ani grozy poło żenia, w jakim przejściowo się znalazł polski ścigacz i jego szar żująca w iście kawaleryjski sposób załoga. Dlatego jeszcze parę słów objaśnienia, zaczerpniętych z relacji dowódcy „S-2”, po rucznika Wciślickiego. „S-2”, zauważywszy zespół niemieckich ścigaczy, opłynął je nie postrzeżenie i zajął pozycję między nimi a francuskim wybrzeżem. Kiedy wyczekawszy odpowiedniego momentu, ruszył do ataku i otworzył ogień, Niemcy byli zupełnie zdezorientowani ogniem z własnego wybrzeża. Świecący im w oczy księżyc był również atutem atakującego ścigacza. „S-2” w krótkim czasie uszkodził poważnie drugi w szyku, a następnie prowadzący zespół ścigacz nieprzyjacielski. Teraz jednak i polski ścigacz znalazł się w poważnym niebez
342
pieczeństwie, otoczony przez przeważającego i dochodzącego szyb ko do przytomności nieprzyjaciela. Umiejętnym jednak manewro waniem „S-2” wydostał się z otaczającego go pierścienia, przy czym dokonał tego tak zręcznie, że wprowadzeni ponownie w błąd Niemcy poczęli się ostrzeliwać między sobą. W tym czasie „S-2” napotkał już śpieszącą mu z odsieczą pomoc. Opisując tę akcję w swej popularnej książce The Little Ships (Małe okręty) jej autor, Gordon Holmes, napisał, że zyskała ona dowódcy „S-2” przydomek „małego Nelsona” oraz przytoczył dwie wypowiedzi brytyjskich oficerów marynarki o polskich ma rynarzach ze ścigaczy. Pewien wysoki oficer, którego nazwiska i rangi z uwagi na tajemnicę wojskową Holmes nie podał (wspo mniana książka ukazała się podczas wojny, w 1943 roku), ale moż na się domyślić, że chodziło o admirała, mówiąc o akcji „S-2”, stwierdził, że nawet „nelsonowski duch nie zawsze gwarantuje osiągnięcie tak pomyślnych rezultatów”. Były one zwłaszcza dla dowódcy „S-2” naprawdę bardzo pomyślne, dodał Holmes, gdyż otrzymał on dwa ordery: brytyjski Distinguished Service Cross i polski Virtuti Militari. Inny oficer Royal Navy tak scharakteryzował Polaków: Oni są straszliwymi bojownikami. Pokazać im jakiegoś Niemca, to go rzej niż pokazać głodnemu psu kość. Jednakże są oni najbardziej czaru jącymi ludźmi, jeśli spotkać ich na własnych okrętach lub gdziekolwiek indziej.
Powracając do wspomnianej akcji, warto przytoczyć treść komunikatu admiralicji brytyjskiej o walce ścigacza „S-2”:
jeszcze
Scigacz zaatakował w nocy, w Kanale, w pojedynkę sześć niemieckich ścigaczy mimo rozkazu brytyjskiego dowódcy patrolu, wzywającego go do odwrotu w obawie, że pomoc nie zdąży nadejść na czas. Scigacz polski uszkodził ciężko dwie jednostki nieprzyjacielskie, wywołał zamieszanie i zmusił patrol do odwrotu. Po powrocie do bazy dowódca wytłumaczył się, że nie zrozumiał roz kazu. Brytyjski dowódca patrolu nie mógł dać wiary temu tłumaczeniu, lecz wobec wyniku akcji nie uznał za możliwe pociągnięcie Polaka do odpowie dzialności.
ny
Komunikat admiralicji brytyjskiej dodaje, że tego rodzaju czy bojowe są dla polskich marynarzy charakterystyczne. Charak
343
terystyczny jest również przebieg akcji, jaka odbyła się pewnej nocy sierpniowej 1942 roku na wodach kanału La Manche. Na wiadomość, że wzdłuż brzegów francuskich płynie transpor towiec nieprzyjacielski eskortowany przez dwa kontrtorpedowce, kilka okrętów przeciwlotniczych, sześć małych trałowców (Räum boote) i dziewięć ścigaczy, trzy alianckie ścigacze wychodzą na morze. Te trzy ścig?.cze artyleryjskie: ,,S-2”, ,,S-3” i „MGB 41" — mają dać osłonę ogniową grupie ścigaczy torpedowych, jednak rozpoczęta bitwa przerodziła się w dwa odrębne jakby spotkania. Walka angielskich ścigaczy torpedowych z nieprzyjacielskimi przyniosła zatopienie dwu jednostek niemieckich przy równocze snej stracie jednego własnego ścigacza. Nadchodzi również kolej na atak artyleryjskich ścigaczy. Jeden z uczestników akcji opowiada: Dowódca daje sygnał buczkiem do motorów. Startować... Ruszamy z miejsca całą szybkością. W mroku nocy migają ostatnie roz kazy. Wpadamy... Otwieramy ogień. Strumienie pocisków grzęzną w ścigaczu niemieckim. Jeden wielki błysk i już go nie ma. Widzę, jak Władek spokojnie manipuluje przy swoich nkm-ach, widocz nie zacięły się. Wokół nas istne piekło. Serie z broni maszynowej krzyżują się w po wietrzu niczym kolorowe paciorki, zdradzając się swymi barwami, z czy ich wyszły luf. Chwilami zagęszczenie ich jest tak duże, że zdarzy się, iż spotkają się ze sobą. Wtedy pociski lecą przeróżnymi zawijasami i zyg zakami, odbijając się o wodę, a nawet wracają. Niemcy strzelają z artylerii niską zaporą. Grad rozrywanych pocisków znaczy swój upadek w wodzie białymi punktami. Nagle zwalniamy szybkość. Co się stało? Toż to samobójstwo. „Pint”, kierownik motorów, biegnie na pomost, meldując o przestrzeleniu motoru. Powoli, ostrożnie wycofujemy się ze środka konwoju. Jesteśmy w kry tycznej sytuacji. Straciliśmy największy walor taktyczny — szybkość.
Sytuacja jest nader krytyczna i wolno posuwający się ścigacz stać się może lada chwila obiektem koncentrycznego ognia sił nieprzyjacielskich. Oto co pisze o tym dowódca ścigacza: Trzeba wytrzymać jeszcze jedną lub dwie minuty i doczekać ataku na szych ścigaczy torpedowych, co przyniesie ulgę i odwróci uwagę nieprzy jaciela. Minuty jednak dłużą się nieskończenie, po burtach i pokładzie „S-2” dudnią pociski. Widząc towarzysza w opresji, „S-3” zwalnia bieg i utrzy muje się w pobliżu.
344
Wreszcie, na dany sygnał, ruszyły do ataku ścigacze torpedowe i wy strzeliły swoje „cygara”. Cel był trudny do ustalenia i nie wiadomo, czy został trafiony statek transportowy, czy kontrtorpedowiec, czy też któryś z Flakshipów *. Zadanie ścigaczy artyleryjskich jest już skończone i mogą się wycofać. Ale „S-2” kuleje i posuwa się wolno na jednym tylko motorze. Bliźniak jego, „S-3” nie opuszcza towarzysza w niedoli i mimo, że mógłby rozwi nąwszy potężną siłę swych motorów, szybko zniknąć z pola walki — to warzyszy jednak wiernie uszkodzonemu koledze. Eskadra niemiecka przez pół godziny jeszcze ostrzeliwuje nasze dwa ścigacze — na szczęście nie celnie. Skończyło się prozaicznie, choć niektórzy dopatrują się w tym szczypty poezji. Dowódca ścigacza „S-2" postawił butelkę whisky dowódcy „S-3”.
Tak zakończyła się wyprawa przeciw nieprzyjacielskiemu zespo łowi w rejonie Calais, w której oprócz dwu storpedowanych nie mieckich ścigaczy trzeci został przez polskie ścigacze zatopiony, a jeden dalszy uszkodzony.
7. „Ślązak” w desancie pod Dieppe Desant pod Dieppe był jedną z najważniejszych lądowo-morskich operacji alianckich, których zadaniem było przygotowanie „gruntu” do inwazji. Do przeprowadzenia tego rodzaju operacji stworzyli Anglicy już pod koniec 1940 roku specjalne oddziały szturmowe, zwane Commandos. Komandosi należeli bezsprzecznie do elity wojsk alianckich i to zarówno pod względem doboru ludzi i staranności wyszkolenia, jak też i jakości wyposażenia bojowego. Operacjami komandosów kierowali najwybitniejsi brytyjscy do wódcy z szeregów Royal Navy. Pierwszym był weteran z pierw szej wojny światowej i specjalista od akcji desantowych, admirał floty Sir Roger Keyes, ten sam, który pod koniec pierwszej wojny światowej przeprowadził „zakorkowanie” Zeebrügge, który kiero wał równie trudną, choć nieudaną akcją zakorkowania Ostendy, i który po niepowodzeniach desantu brytyjskiego w Gallipoli rzu cił niezwykle śmiały — nie zrealizowany jednak — plan sfor sowania cieśnin dardanelskich. Nie zrealizowany pozostał również * Flakship — nowotwór ze skrótu niem. k[anone] — działo plot. i ang. słowa the ship — okręt.
słowa
die
Flugzeug
a[bwehr]
345
jego plan z jesieni roku 1940 — zdobycia włoskiej wyspy Pantellerii. Po admirale Keyes dowódcą komandosów został jeden z najmłodszych, lecz najzdolniejszych brytyjskich admirałów, ku zyn królewski — lord Louis Francis Mountbatten, który w latach 1939—1941 był kolejno dowódcą kontrtorpedowca „Kelly”, dywi zjonu kontrtorpedowców oraz nowoczesnego lotniskowca „Illustrious” i w czasie tym przeżywał fantastyczne niemal przygody. Równocześnie z nominacją na dowódcę komandosów — 20 kwiet nia 1942 roku — awansowany został do trzech równorzędnych rang wiceadmirała, generała porucznika i marszałka lotnictwa, co było nie tylko jedynym tego rodzaju dowodem uznania zalet i zasług Mountbattena, ale także podkreśleniem znaczenia, jakie przypi sywano połączonym operacjom lądowo-morskim. W ramach akcji przygotowawczych, trwających trzy lata, ko mandosi przeprowadzili dużą ilość operacji, z których drobna za ledwie część jest powszechnie znana. Operacje te zmierzały przede wszystkim do dokładnego zbadania opanowanych przez Niemców wybrzeży (głównie Francji i Norwegii), aż do badań geologicz nych, klimatycznych, atmosferycznych i hydrograficznych włą cznie, rozmieszczenia niemieckich punktów oporu i urządzeń za bezpieczających, jak artyleria ciężka i przeciwlotnicza, stanowiska aparatów podsłuchowych, reflektorów itp., bunkrów wszelkiego rodzaju i umocnień przeciwpancernych, pól minowych na lądzie oraz na morzu, zapór sieciowych i belkowych — jednym słowem do dokładnego zbadania i poznania szumnie reklamowanego „wa łu atlantyckiego”, którego mit niezwyciężoności stwarzał w Niem czech tę samą psychozę, co przed kilku laty francuska linia Ma ginota, i wywołał tę samą co u Francuzów „chorobę”: „kompleks twierdz”. Drugie zadanie komandosów polegało na „rozmiękczaniu” nie mieckiego systemu obronnego i zwiększaniu potencjału ruchu oporu w krajach okupowanych. Były to akcje sabotażu i dywersje, niespodziewane ataki na ważne bazy, fortyfikacje czy obiekty o znaczeniu strategicznym, zasilanie ruchu oporu w broń i amu nicję, przewożenie łączników itp. Z bardziej znanych operacji wykonanych przez komandosów wymienić należy słynny atak na Lofoty, w którym brały udział kontrtorpedowce polskie „Kujawiak” i „Krakowiak”, atak na St.
346
Nazaire z 27 na 28 marca 1942 roku, którego głównym celem było zniszczenie olbrzymiego doku, jedynego w tej części Europy, zdolnego przeprowadzić remont tak wielkich jednostek, jak „Scharnhorst”, „Gneisenau” czy „Tirpitz”, lądowanie w Boulogne — 4 czerwca 1942 roku, i największy ze wszystkich desant pod Dieppe, przeprowadzony w dniach 18 i 19 sierpnia 1942 roku. Były to główne desanty przygotowawcze, które mimo poważnych strat oddały nieocenione usługi i przyniosły bogate doświadczenia bojowe. Najlepszym dowodem, że ofiary i trudy desantów przy gotowawczych nie poszły na marne, były doskonałe rezultaty wszystkich następnych mniejszych czy większych desantów od lą dowania w północnej Afryce poprzez Sycylię, Salerno, Anzio i Nettuno aż do inwazji francuskiej. Niemcy oczywiście przejaskrawiali znaczenie desantów przygo towawczych i nie dość, że wyolbrzymiali poniesione przez alian tów straty, ale ogłaszali je nieledwie jako prawdziwe inwazje i nieudane próby utworzenia drugiego frontu. Komentarze do ak cji pod Dieppe są tego najlepszym dowodem. „W bezpośrednim związku z ciężkim położeniem przeciwnika na froncie wschodnim i pod niechybnym naciskiem Moskwy na utworzenie drugiego frontu nastąpił 19 sierpnia na wielką skalę zakrojony desant angielskich, amerykańskich, kanadyjskich i de-gaullistowskich oddziałów na francuskim wybrzeżu pod Dieppe” — podobnymi słowy rozpoczynały się mniej lub bardziej rzeczowe niemieckie relacje z akcji pod Dieppe. Wybór Dieppe na miejsce lądowania nie był, zdaniem Niemców, przypadkowy. Dowodzić on miał, że następnym celem ataku będzie sam Paryż. Oto co pi sze pułkownik von Wedel z Oberkommando der Wehrmacht: Wybór tego punktu wypadowego do utworzenia drugiego frontu jest łatwo zrozumiały. Dieppe jest najbliżej francuskiej stolicy położonym por tem, którego urządzenia dozwalają na wyładowanie czołgów i ciężkiego sprzętu, a tym samym na przybicie do lądu dalszych rzutów atakujących. Posiadanie głębokiego przyczółka koło Dieppe stworzyłoby możliwość roz winięcia obrony odcinka wybrzeża między Sommą i Sekwaną i przez za jęcie Abbeville i Le Havre zdobycia wydajnych portów.
Następuje długa relacja z walk, zakończona podaniem olbrzy mich strat nieprzyjacielskich i bardzo nielicznych strat własnych. Nie mniej niż 127 samolotów, 4 kontrtorpedowce, 2 torpedowce,
347
1 ścigacz, 7 transportowców zostały w myśl tych wypowiedzi zniszczone, a 4 krążowniki, 4 kontrtorpedowce, 4 ścigacze i liczne inne jednostki uszkodzone; Straty niemieckie wyniosły 35 samo lotów i 1 ścigacz. Jak wyglądała w rzeczywistości akcja pod Dieppe, w której brał udział polski kontrtorpedowiec „Ślązak” (przekazany Polskiej Ma rynarce Wojennej 17 kwietnia 1942 roku, bliźniaczy okręt „Kra kowiaka” i „Kujawiaka”), polskie lotnictwo i polscy komandosi? Jeden z nich tak pisze: Płyniemy już parę godzin. Gdzieniegdzie zalśni światło sygnalizacji. Bar ki, niemiłosiernie rzucane falami, płyną w dość zwartych grupach. W górze słychać jękliwy warkot samolotów. Chłód ciągnącj od wody przenika dotkliwie i człowiek jedynie dlatego nie szczęka zębami, aby sąsiedzi nie myśleli, że robi to ze strachu. Poza komendą, wydawaną normalnym głosem, wszyscy, o ile mówią, rozma wiają szeptem. Robi się coraz widniej i już można rozpoznać sylwetki okrętów płynące opodal. Chyba już niedaleko. ...W tej samej niemal chwili na horyzoncie pomknęły ku niebu rakie ty i rozległ się huk strzału. Ogarnia nas uczucie człowieka, który się ci cho skradał, chcąc być niespostrzeżonym i któremu w tym czasie powie dziano „dzień dobry”. Jak się okazało, nasze ścigacze napotkały zupełnie przypadkowo idący konwój niemiecki, stąd ten alarm i strzały uniemożliwiające teraz za skoczenie. Zaczynamy przyśpieszać i nagle z niezbyt odległego brzegu roz poczyna się koncert niemieckiej artylerii. Dookoła nas wzlatują wielkie fontanny wody, poza którymi giną nasze sąsiednie barki — czasami, aby więcej się już nie pokazać. Zdaje się, że cały ogień skoncentrowano na nas.
Ścigacze brytyjskie, które natknęły się na dość silny patrolowiec niemiecki, znalazły się początkowo w przykrej sytuacji, jednakże z pomocą pośpieszył szybko jeden z sześciu biorących udział w wy prawie kontrtorpedowców brytyjskich i „Ślązak”. W krótkim czasie niemiecki okręt został zatopiony. Nieco później, a było to już po nastaniu dnia, rozpoczęły się walki powietrzne oraz naloty niemieckich samolotów na okręty i statki inwazyjne. Stanisław Mayak, członek załogi „Ślązaka” i jego dziejopis, tak przedstawia walkę swego okrętu z nieprzy jacielskim lotnictwem: Wzrok biegnie szybko, śledząc po niebie za samolotami i w mig rozpo znając je. — Kąt kursowy - lewa burta!...
348
Teraz już nie ma czasu na zastanawianie się, bo oto Dornier pikuje wprost na nas. Trzasnęły zamki, huk wstrząsnął powietrzem, na niebie ukazały się bu kiety dymów. Huki powtarzały się coraz częściej. Dornier zakołysał się, próbował jeszcze uciec. Na próżno! Maleńka poprawka — i znów nowa seria. Nareszcie! — Odetchnęliśmy z ulgą, widząc jak... wali się w otchłań. Nie minęło pierwsze wrażenie, raptowny zwrot i na nowo... Teraz, dla odmiany, trzy maszyny walą z lądu. — Zapora!!!... Ognia!... Ogień polał się strumieniami z luf. Widocznie zrezygnowali, bo dodali gazu, robiąc gwałtowną pikę w górę. — „A szkoda” — pomyślałem. Nie było czego żałować, oto nowa niespodzianka. Teraz opadły nas jak osy. — Ogień samodzielny! — pada rozkaz. Warkot samolotów, huk dział, grzechot maszynowej broni zlały się w jed no. Istne piekło! I z tego pojedynku też wyszliśmy zwycięsko.
Tak więc dwa samoloty niemieckie zostały zestrzelone przez działa „Ślązaka”, ale rachunek ten nie był jeszcze zamknięty. Tymczasem flota desantowa podpłynęła już w pobliże brzegu i desant może się rozpocząć. Pierwszy z narratorów, polski ko mandos, kontynuuje swą opowieść: Nagle ogień artyleryjski zostaje z naś zdjęty. Plaża opodal Bernevalu wydaje się bliska. Oddychamy z ulgą. Kiedy jesteśmy kilkaset metrów od brzegu, zaczynają ponownie strzelać, i to z nieporównanie większą gwał townością. Płyniemy przez ściany wody, wznoszone pociskami, i zasłony dymne, mające nas ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciela, po prostu na oślep, podrzucani jak piłka przez wzburzone fale. Wreszcie część barek dopłynęła i wryła się w piasek. Żołnierze wyskakują i brnąc po pas we wodzie, ruszają do ataku. Zza wzgórz otaczających plażę słychać jazgot niemieckich cekaemów. Strzelają tak gwałtownie, że atakujący zmuszeni są cofać się do łodzi i szukać schro nienia poza ich pancerzami. Artyleria bez przerwy wali po plaży i wo dzie. Atak został złamany i musimy się cofnąć, a potem szukać innego miejsca lądowania. Na wodzie i ziemi piekło. Barki trafione pociskami toną, a ogień zaporowy bijący poza nami zdaje się, że nie dopuści nas do odpłynięcia.
Trwa zacięty pojedynek artyleryjski między niemieckimi bate riami polowymi a działami kontrtorpedowców. Równocześnie do kontrtorpedowców podpływają barki desantowe, odwożąc rannych oraz jeńców. Jedni i drudzy, ranni Kanadyjczycy i Niemcy, zna leźli się na pokładzie „Ślązaka”.
349
Sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu, kiedy nadciągnęły znowu formacje niemieckich bombowców, a jeden z brytyjskich kontrtorpedowców wpadł na mieliznę. Okręt ten mimo gwałtow nego ognia, jaki otworzyły niemieckie baterie z lądu, udało się jednak ściągnąć z mielizny. Rozpoczął się odwrót przy wzmagającej się działalności nie przyjacielskich bombowców i myśliwców, które niemal bez prze rwy atakowały oddziały wojska i okręty. Sytuacja stała się teraz bardzo ciężka. Marynarz S. H. Mayak pisze dalej: Pociski padały coraz częściej. Spojrzałem w górę. Krew stanęła w ży łach. Pomimo silnego ognia dział i maszynowej broni, kiedy byliśmy zajęci zaciętą walką z grupą napastników, jeden nieprzyjacielski bombowiec prze darł się, wszedł w martwe pole obstrzału i wali prosto na nas. Jeszcze chwila, a właduje serię... Słychać już przeraźliwy świst... Co to?... Nie trafił?... Nie, to świetny manewr dowódcy uratował nas od niechybnej śmierci. Szwab z wściekłością przemówił piekielnym grzechotem swych działek. Po sypał się grad pocisków. W tej chwili rozległ się straszliwy huk — i „Ślą zak” przechylił się na lewą burtę. Umilkło trzecie działo. — Czemu nie strzelamy? — spytałem podnosząc hełm z oczu i ocierając twarz z krwi. Ujrzałem smutny obraz. Jeden z obsługi leży na stosie łusek, wśród krwi, drugi trzyma kurczowo ręką spust, zbryzgany krwią, z oczami wznie sionymi w niebo, jakby chciał swym widokiem odstraszyć wroga.
Również i następne ataki niemieckich samolotów skoncentro wały się na „Ślązaku”, gdyż okręt ten niczym pływająca twierdza przeciwlotnicza jest centralnym punktem alianckiego oporu. Na pokładzie „Ślązaka” wybucha pożar, jednak walka trwa dalej i polski kontrtorpedowiec zestrzeliwuje jednego z przeciwników. Po bombowcach atakują szybkie myśliwce — wreszcie pojawia się aliancka ochrona lotnicza. Wśród nich polskie dywizjony my śliwskie. Sytuacja zmienia się radykalnie. Kanadyjczycy zdoby wają Dieppe, przyczółek się rozszerza. I teraz oddajmy znowu głos pierwszemu z narratorów, nieznanemu komandosowi: W chwili zaciekłego forsowania drugiej linii obrony przychodzi rozkaz odwrotu. Jak to, mamy tak odejść i nie zniszczyć baterii? Jeszcze ostatnia próba. I znowu podrywają się sylwetki żołnierzy, mknące z przeraźliwym wyciem ku dymom wystrzałów.
350
Otrzymujemy drugie naglące wezwanie do odwrotu. Trzeba się wycofywać. Pod osłoną ognia krążowników z morza i sa molotów z powietrza zaczynamy się ładować i pośpiesznie odpływać. Wreszcie ostatni żołnierze wskakują, niosąc z sobą zdobyte na Niemcach trofea. Plaża ginie w oddali i w osłonie dymu. Niemcy jakoś nie mają ocho ty nas gonić... Płyniemy w konwoju, a niebo nad nami jest pełne samolotów, które chroniąc czekające okręty inwazyjne, dokazywały cudów waleczności. Z Dieppe już się wycofują względnie wycofali. Kilkugodzinna inwazja kontynentu skończona. Wracając rozpamiętujemy minione godziny, w których człowiek zatracił całkiem poczucie czasu i które już w tej chwili zdają się być dalekie. Dochodzą do nas odgłosy walki powietrznej i od czasu do czasu głuchy grzmot zenitówek z eskorty konwoju. W miarę wzrastania bezpieczeństwa przychodzi reakcja. Odczu wa się ból w skroniach i ogarnia nas apatia i żal, że nie można było pozo stać i nie wracać, ale poprzez ziemie i wody kontynentu iść dalej w stronę, w której huk dział niemieckich zaczynających tę wojnę rozległ się po raz pierwszy. Ziemi, która teraz czeka na inwazyjne strzały i najpiękniejszy okrzyk: — Polacy wracają!
„Ślązak” otrzymał podczas powrotu zespołu inwazyjnego pole cenie odłączenia się i szybkiego powrotu z uwagi na licznych znajdujących się na jego pokładzie rannych, i to zarówno spo śród własnej załogi, jak również Kanadyjczyków i Niemców. W jednym z portów brytyjskich wyładował rannych i jeńców, po czym powrócił do swej bazy. Ta pierwsza na dużą skalę zakrojona akcja, w której brał udział nowy okręt Polskiej Marynarki Wojennej, zakończyła się jego pełnym sukcesem. Bilans udziału „Ślązaka” w desancie pod Dieppe jest bowiem najlepszym tego dowodem i przedstawia się następująco: „Ślązak” był wówczas w akcji przez 22 godziny, z czego 15 godzin walki z brzegiem, samolotami i jednostkami pływającymi nieprzyjaciela. Ponad 30 razy otwierał ogień do samolotów, 10 razy do baterii nieprzyjacielskich na wybrzeżu, gonił ścigacze i okręty podwodne, wyciągnął z wody 5 Niem ców z zatopionego poławiacza min, uratował pilota angielskiego samolotu, 1 oficera i 19 żołnierzy kanadyjskich oraz oficera marynarki, który zmarł na okręcie. W walce z lotnictwem „Ślązak” zestrzelił 2 Dorniery-217, 1 Messerschmitta-109 i 1 Junkersa-88, co w następstwie przyczyniło się do przy znania „Ślązakowi” pierwszego miejsca — pospołu z kontrtorpedowcem brytyjskim — co do liczby zestrzelonych samolotów nieprzyjaciela w r. 1942.
351
Dowódcy „Ślązaka” w akcji pod Dieppe, kapitanowi mar. Ro mualdowi Tymińskiemu, zostało nadane wysokie brytyjskie od znaczenie Distinguished Service Cross. Wręczenia tego krzyża do konał wspomniany już wiceadmirał lord Mountbatten.
8. „Każdy z tych ludzi jest bohaterem” „Burza”, najstarszy spośród kontrtorpedowców, jakie wcho dziły w skład polskiej floty na Zachodzie (nie licząc francuskiego „Ouragan”) była również weteranem w „bitwie o Atlantyk”, jak nazywano całokształt morskich zmagań aliancko-niemieckich, w których jedna strona nie szczędziła środków dla utrzymania linii żeglugowych łączących Wielką Brytanię z resztą świata, druga zaś za wszelką cenę starała się linie te przerwać. Od dnia przybycia na angielskie wody przez wszystkie lata wojny „Burza” pełniła służbę wokół Wysp Brytyjskich i na Atlantyku. Inne okrę ty bywały detaszowane na pewien okres czasu na Morze Śródziem ne, brały później udział w operacjach inwazyjnych w Afryce, Wło szech i we Francji. Przeznaczeniem „Burzy” było eskortowanie konwojów i walka z U-Bootami na ogromnej przestrzeni pół nocnego Atlantyku pomiędzy Wielką Brytanią a Kanadą i Amery ką Północną, potem na środkowym Atlantyku. Okres niezmordowanej działalności „Burzy” w zespołach eskortowych na Atlantyku w latach 1942—1944 zastał ten okręt zmodernizowany i przezbrojony. Było to konieczne między inny mi i dlatego, że „Burza” była okrętem francuskiej produkcji, kapitulacja zaś Francji przekreśliła możliwość uzupełnienia wy posażenia i uzbrojenia z francuskich zakładów przemysłu zbro jeniowego. Dlatego też działa przeciwlotnicze i wyrzutnie torpe dowe produkcji francuskiej zastąpiono brytyjskimi, zmniejszono też o połowę liczbę wyrzutni i dział 130 mm, aby odciążając kadłub okrętu zapewnić mu lepszą stateczność na dużej, atlan tyckiej fali. W miejsce dwu potrójnych aparatów torpedowych 550 mm zainstalowano na „Burzy” jeden aparat potrójny ka libru 533 mm oraz działo przeciwlotnicze. Ponadto „Burza” była jednym z pierwszych okrętów (drugim czy trzecim w ogóle), które otrzymały najnowszą wówczas (1942 r.) broń przeeiw okrętom
352
podwodnym, tzw. hedgehog (jeż) — miotacz wyrzucający jedno cześnie 24 granaty głębinowe. Broń ta została wówczas zainsta lowana na „Burzy” z zachowaniem największych środków ostroż ności, pod płóciennym namiotem rozpostartym nad pokładem i dopiero w chwili odpływania z dobrze strzeżonego basenu portu w Portsmouth dostarczono szczegółowe- instrukcje użycia mio taczy. Prace przezbrojeniowo-remontowe „Burzy” dobiegały końca u schyłku lata 1942 roku. Wspomina o tym jeden z ówczesnych jej oficerów, ukrywający się pod pseudonimem Christopher Miles (w rzeczywistości Mieczysław Wasilewski): 14 września 1942 w logu okrętowym wpisano adnotację: „Koniec re montów”. Woda wlewała się już szeroko poprzez gródź dokową i świeżo zaokrętowana załoga szykowała się do pierwszego alarmu manewrowego Podpory drewniane utrzymujące okręt na równej stępce były olinowane i grupa dockyardowców * przyglądała się efektom rosnącego poziomu wo dy na pływalność okrętu, zręcznie usuwając długie pale, jak okręt „rósł” do góry. Na gaflu powiewała już polska bandera wojenna, a na topie masztu trzepotał znak dowódcy. Okręt, świeżo wymalowany szarą farbą z malowniczym kamuflażem od dna do stengi i posprzątany przez ochoczą burtę służbową, wyglądał zara zem elegancko i sprawnie, jak gdyby ęzując, że idzie pod opiekę dobrego wodza i starannej, a już go kochającej załogi. Po wyjściu z doku okręt stanął na redzie dla nabrania ropy i wody, a później znów do molo na „deratyzację” i uzunełnienie osprzptu oraz uzbrojenia. Następne parę tygodni upłynęło na nieustannych próbach okrętowych. Próby maszyn, kompensacja dewiacji kompasów, demagnetyzacja, organi zacja wachtowa: wachty bojowe, krążownicze; role alarmowe, przeciwlo tnicze, pożarowe, obsady pryzowej, alarm „człowiek za burtą” itp. [...] 30 września 1942 „Burza” przyjęła amunicję. Przybyły na okręt głowy bojowe torpedowe; same torpedy były już uprzednio przeładowane przy molo z na wpół naładowanymi zbiornikami powietrza. Pociski artyle ryjskie do dział 130 mm, rozpryskowe i półpancerne. Pociski oświetlające do działka przeciwlotniczego (w miejsce działa 3). Drobna amunicja do oerlikonów. Ale największy tonaż wybuchowy to bomby głębinowe, główna broń przeciwko podwodnym korsarzom. Te ostatnie w dwóch formach na hydrostatycznej i uderzeniowej (miotacz jeża). Oficerowie specjaliści po chłonięci w ostatecznej organizacji swoich działów. Ostatnie uzupełnienia w doku i 11 października 1942 „Burza” wyszła na pełne morze [...] * Z ang.: stoczniowców.
353
Dowódcą polskiego kontrtorpedowca w najsłynniejszym, jak się miało okazać, okresie jego dziejów; był kapitan mar. Franciszek Pitułko, jego zastępcą zaś kapitan mar. Włodzimierz Łoskoczyński. W tym czasie niemieckie okręty podwodne pojawiły się na wo dach atlantyckich w olbrzymiej, nie spotykanej dotąd liczbie, chcąc rozstrzygnąć wojnę morską. Nie darmo Hitler oświadczył chełpliwie, że rzuci na Atlantyk tyle okrętów podwodnych, że będzie w stanie zupełnie przerwać żeglugę prowadzącą do i z Wielkiej Brytanii, co — jak wiadomo — spowodować by mogło nieuchronną klęskę Wielkiej Brytanii, od której o krok była już w roku 1917, roku największej działalności U-Bootów w pierwszej wojnie światowej. — „Każdy statek płynący do Anglii i z Anglii będzie przez moje okręty podwodne storpedo wany” — groził Hitler, a Donitz, ówczesny dowódca okrętów podwodnych, nie bez słuszności oświadczył, że Atlantyk jest naj ważniejszym i decydującym o wyniku wojny z Anglią teatrem wojennym. — „Ta wojna jest wojną morską — mówił. — Anglia może być pokonana tylko na morzu”. — Nic więc dziwnego, że działalność niemieckich okrętów podwodnych przechodziła w tym okresie swój największy rozkwit, zważywszy, że operowały całymi „stadami”, a alianci nie dysponowali jeszcze odpowiedni mi środkami zaradczymi. Przede wszystkim brakowało im wy starczającej ilości wszelkiego rodzaju okrętów lekkich do za bezpieczenia konwojów. Brakowało kontrtorpedowców, kanonierek i poławiaczy min, a nowy typ okrętu konwojowego, korweta, był jeszcze nielicznie reprezentowany we flotach alianckich, fregata zaś miała się dopiero narodzić. Także i największy wróg okrętu podwodnego — samolot — nie wszedł jeszcze całkowicie do akcji obrony konwojów i zwalczania U-Bootów. Nieliczne w stosunku do istniejących potrzeb kontrtorpedowce miały więc olbrzymie pole działania. Kulminacyjną fazą „bitwy o Atlantyk” był okres od sierpnia 1942 do maja 1943 roku, kiedy to w niektórych miesiącach straty alianckiego tonażu dochodziły do pół miliona ton, niekiedy nawet przekraczały tę liczbę, wynosząc np. w październiku ponad 600 000 ton, a w listopadzie ponad 800 000 ton (w czym wprawdzie 100 000 ton nie było „zasługą” niemieckich okrętów podwodnych).
354
Ze strony alianckiej dokładano wszelkich starań, aby dać moż liwie jak najlepsze zabezpieczenie przepływającym przez pół nocny Atlantyk konwojom. Obok okrętów eskortowych, które bezpośrednio ubezpieczały płynące statki, do walki z okrętami podwodnymi używano w coraz większej mierze lotnictwa. Długo dystansowe samoloty, startujące z baz na Nowej Fundlandii, w Islandii i północnej Irlandii, były zdolne pokryć swym zasię giem niemal całą przestrzeń północnego Atlantyku z wyjątkiem jego środkowej części. W tej nie objętej zasięgiem lotnictwa lą dowego luce, nazywanej stąd Atlantikloch (przez Niemców) lub Atlantic gap (przez Anglików), mogły U-Booty działać nie za grożone przez lotnictwo. Wtedy dla załatania tej luki alianci poczęli przydzielać konwojom pomocnicze lotniskowce eskortowe (budowane z kadłubów statków handlowych), które towarzyszyły konwojom. Zanim jednak odpowiednia ich liczba weszła do służ by, główny ciężar spoczywał na okrętach eskortowych. Tworzyły one grupy działające zazwyczaj w nie zmieniającym się lub rzadko zmienianym składzie, i składały się z wypróbowanych w tego ro dzaju służbie okrętów, których załogi doskonale opanowały swe rzemiosło i były wybornie obeznane z wszelkimi metodami walki z okrętami podwodnymi. „Burza” weszła w skład owych słynnych zespołów i uczestniczyła w licznych zażartych walkach, jakie one toczyły. Niektóre z tych operacji zajmują w historii „bitwy o Atlantyk” nader poczesne miejsce. W chronologicznej kolejności jako pierwszą wymienić trzeba operację przeprowadzenia konwoju „SC-104” ze Stanów Zjedno czonych do Wielkiej Brytanii w październiku 1942 roku, czyli w jednym z najgorszych dla aliantów miesięcy atlantyckich zma gań. Pomimo że grupa eskortowa B-6, w skład której wchodziły niszczyciele angielskie „Fame” i „Viscount” (a potem „Burza”) oraz korweta brytyjska „Vervain” i norweskie „Acanthus”, „Eglan tine” i „Montbretia”, otrzymała silne wsparcie lotnicze Liberatorów startujących z Islandii, wściekłe ataki niemieckich okrętów podwodnych spowodowały zatopienie siedmiu statków w ciągu dwu nocy, gdy konwój znajdował się na południe od Kap Farvel (Gren landia), na pozbawionym ochrony lotniczej odcinku trasy. Sukces ten nie uszedł Niemcom bezkarnie: jeden okręt z podwodnego sta da, „U-619” zatopiony został przez niszczyciel „Viscount”, drugi
355
przez „Fame”, trzeci zaś przez samolot Liberator z Coastal Command. W połowie listopada „Burza” wyruszyła z konwojem płynącym ze Szkocji do Kanady i dalej do portów amerykańskich. Wpraw dzie konwój ten szczęśliwie nie został wyśledzony przez niemiec kie stada podwodne, za to z wolna pogarszająca się pogoda na stręczyła wiele innych kłopotów. Pisze o tym Miles-Wasilewski: Pierwsze realne trudności wyłoniły się po czwartym dniu w morzu, gdy konsumpcja paliwa przekroczyła bezpieczną normę zapasów, a branie ropy z tankowca wobec spadającego barometru i wciąż rosnącej fali po stawiło „Burzę” wobec zadania jednego z najbardziej skomplikowanych manewrów morskich, do Jakich należy branie paliwa w sztormowej pogo dzie. To nie znaczyło jednak, że „Burza” nie próbowała udowodnić, już w swej pierwszej transatlantyckiej przeprawie, że nic nie jest dla niej niemożliwe. Po dojściu do tankowca i przejściu na telegraf manewrowy mignęła fi luternie światłem do starszego okrętu eskorty, że wąż jest podany i branie ropy rozpoczęte. Co się tam działo na dziobie i jakie ciężkie przekleństwa padały z ust nieszczęsnej burty służbowej nurkującej przy kluzach kot wicznych, aby utrzymać wąż na pokładzie, nie zostanie przekazane historii. Faktem jednak jest, że 30 ton ropy przeszło do tanków „Burzy”, zanim ostatni „wąż” i łącznik powędrowały na dno oceanu. Nawet ten skromny dodatek do zapasów paliwa był bezcenny, gdyż do dawał on 24 godziny podróży z szybkością ekonomiczną 12 węzłów. 18 listopada konwój przebył 1/3 drogi i kierując się przez południowy szlak, borykał się z żywiołami, zataczając taktyczną ortodromę wymierzoną w Nową Fundlandię. [...] Po sześciu dniach chrztu morskiego zajadłość wiatru nieco osłabła i ko rzystając z lepszej widoczności, „Burza” ponowiła próby brania ropy. Tym razem jednakże szczęście nam zupełnie nie dopisało i po ponownym prze moczeniu do „szpiku kości” burty służbowej z bosmanem okrętowym włącz nie i zerwaniu wielu lin i węży, zaledwie 20 ton ropy udało się uchwycić. Próby te były tym zawziętsze, że według otrzymanych sygnałów niedaleko od nas na północ Niemcy zaatakowali konwój aliancki zmierzający do Anglii i że po zatopieniu większości eskorterów torepdują już bezkarnie statki handlowe, broniące się bez skutku z działek na rufie, co w tych warunkach było beznadziejne. Aby tam pójść na pomoc, potrzeba by odejść natychmiast i to z dużą szybkością, na którą „Burza” byłaby zdolna, gdyby jej zbiorniki miały więcej ropy. Z bezsilnością słuchaliśmy przez radiote lefon bohaterskich wysiłków przerzedzonych eskorterów z przeważającą liczbą U-Bootów, które ściągały na tę scenę walki jak sępy pewne już swej zdobyczy.
356
XII. Jak Niemcy przedstawiali Todesloch na Atlantyku
Ostatecznie konwój „Burzy” dotarł bez strat do brzegów Ka nady, skąd okręty eskorty skierowały się do bazy w Argencji, a statki konwoju przejęte przez eskortę amerykańską — popły nęły do portów przeznaczenia, tracąc przy wejściu do Halifax dwa statki. Znacznie bardziej dramatyczny przebieg miało przeprowa dzenie w dniach od 28 listopada do 8 grudnia ze Stanów Zjed noczonych do Anglii konwoju „HX-217”, składającego się z 33 statków. Eskortę stanowiła wspomniana już grupa B-6, w której zabrakło wszakże niszczyciela „Viscount”, zaś korweta „Acan thus” zastąpiona została inną norweską korwetą „Rose”. Był to już czwarty rejs tej grupy, i tym razem ochraniany przez nią konwój stracił zaledwie dwa statki (angielski zbiornikowiec i francuski statek z amunicją). Niemcy stracili dwa U-Booty, zatopione przez brytyjskie samoloty typu „Liberator”: „U-254” na -południowy zaęhód od Islandii i „U-611” na zachód od ir landzkiego wybrzeża; dalsze okręty podwodne zostały uszkodzone przez okręty eskorty, które przeciwstawić się musiały wielu zma sowanym atakom. Wydane 10 stycznia 1943 roku wspólne oświadczenie admira licji brytyjskiej i ministerstwa lotnictwa w następujący sposób opisuje stoczoną w obronie konwoju „HX-217” tę jedną z naj większych walk w „bitwie o Atlantyk”: Pierwszy dzień. Dwa lub trzy U-Booty próbowały zaatakować konwój około północy. Widzialność była dobra i nieprzyjaciel został przyjęty przez eskortę ogniem. Norweska korweta „Eglantine” uzyskała bezpośrednie trafienie artyle ryjskie na jednym z U-Bootów. Okręt podwodny natychmiast zanurzył się, bądź tonąc albo też poważnie uszkodzony, i został wtedy zaatakowany bombami głębinowymi. Inne U-Booty, które usiłowały wziąć udział w tym ataku, zostały odpę dzone bez strat dla konwoju. Tejże nocy U-Booty na nowo podjęły atak i celna torpeda wywołała pożar na jednym ze statków konwoju. Przy blasku płomieni „Eglantine” zauważyła z przodu U-Boot i otworzyła do niego ogień z dział, uzyskując kilka szybko po sobie następujących trafień. Podczas tej akcji załoga „Eglantine” zauważyła drugi okręt podwodny, wynurzający się w bliskiej odległości na sterburcie. Wciąż jeszcze ataku jąc pierwszego U-Boota, korweta otworzyła ogień do drugiego okrętu pod
358
wodnego wszystkimi działami, które mogły być użyte, i zmusiła nieprzy jaciela do zanurzenia. W międzyczasie niszczyciel „Fame”, dowodzony przez commandera R. Heathcote, R. N. (którego odznaczenie orderem D.S.O. zostało ogłoszone w ubiegłym tygodniu) i norweska korweta „Rose” zauważyły i zaczęły wal kę z dwoma dalszymi U-Bootami. Jeden z nich nagle się zanurzył i zaata kowany został bombami głębinowymi. Drugi został odparty. Nieco później U-Booty ponownie podjęły atak. Począwszy od tej chwili, zaledwie z jedną przerwą, przez całą noc dokonały one powtarzających się, lecz bezskutecznych prób zbliżenia się do konwoju. Za każdym razem zo stały odpędzone. Drugi dzień. Z nastaniem światła dziennego samolot Liberator z Coastal Command objął patrol wokół konwoju. Jeden U-Boot został dostrzeżony przez squadron leadera Bullocha i zaatakowany bombami głębinowymi, któ re padły z obu stron kiosku. Ten U-Boot został niemal z pewnością zniszczony, gdyż pasmo oliwy, blisko 800 jardów długie i poznaczone szczątkami, pływało wkrótce potem na powierzchni. Podczas następnych dziesięciu godzin samoloty z Coastal Command wy konały dziesięć dalszych ataków na U-Booty, co je odstraszyło od prób zajęcia pozycji przed konwojem. Po południu dwa U-Booty zostały wykryte i zaatakowane przez nasze nawodne eskortowce. W następstwie jednego z tych ataków, przeprowa dzonego przez norweską korwetę „Potentilla”, duże plamy oliwy pływały po powierzchni wody. Trzeci dzień. Psująca się przez cały następny dzień pogoda przyniosła na krótko uspokojenie się bitwy. Z zapadnięciem nocy U-Booty znów do konały desperackich prób ugodzenia ochraniającej konwój eskorty. Około północy polski niszczyciel „Burza” zauważył U-Boota wynurzone go i usiłującego zaatakować konwój. Wtedy nastąpiło to, co oficer dowo dzący niszczycielem opisał jako „rozweselający pościg”. U-Boot zygzakował, usiłując ujść, i gdy odległość się zmniejszyła, nagle zanurzył się; manewrowi temu towarzyszyły bomby głębinowe z „Burzy”. Kilka minut po eksplozjach ostatnich bomb głębinowych usłyszano ciężki wybuch podwodny. Czwarty dzień. Podczas wczesnych godzin następnego poranku kilka usiłowań zaatakowania konwoju przez U-Booty zostało odpartych przez korwety „Rose”, „Potentilla” i „Vervain” (porucznik H. P. Crail, R.N.R.). Z nastaniem dnia samoloty RAF i lotnictwo morskie Stanów Zjedno czonych podjęły na nowo patrolowanie, dokonując w czasie trzech i pół godzin 'sześciu ataków przeciw U-Bootom. Wszystkie okręty podwodne zostały zmuszone do zanurzenia się i jeden został prawdopodobnie zato piony, gdyż następnie zauważono szczątki i dwa ciała na powierzchni. Później ataki stały się mniej częste i wszystkie zostały odparte bez dal szych strat konwoju.
359
Ostatecznie U-Booty zupełnie zaprzestały pościgu. przejścia konwoju na wody ojczyste upłynęły bez wydarzeń.
Ostatnie
36
godzin
W czasie, kiedy w Londynie opracowywano tekst powyższego oświadczenia, „Burza” była już znowu na Atlantyku, a być może nawet po drugiej jego stronie. Postój w Szkocji był bowiem bar dzo krótki, trwał tylko tyle czasu, ile potrzeba na pobranie amu nicji, bomb głębinowych, paliwa i żywności. Wasilewski pisze: 22 grudnia 1942 „Burza” była już z konwojem zmierzającym na drugą stronę „linii Tasaka” *. Sprawy bieżące okrętu zostały już daleko za rufą okrętu: urlopy, szpitale, raporty karne, zaokrętowania, wyokrętowania, cel nicy, dockyardowcy, dziennikarze i inne nieszczęścia zbiegły po trapie tuż po dzwonkach na alarm manewrowy. Szeroki wiew Atlantyku i długa oceaniczna fala wzięły już „Burzę” w swoje ramiona i po otrząśnięciu z przyziemnych spraw lądowych okręt i załoga weszły w specyficzny stan morskiego istnienia, który raz posmako wany niełatwy jest do porzucenia. Wigilia Bożego Narodzenia zastała „Burzę” na środku Atlantyku i na swoim tradycyjnym lewym skrzydle konwoju („SC-115”) zdążającego na zachód. Mimo sporadycznych H.F.D.F.-ów ** nie było ożywionej aktywności nieprzyjaciela, a rozhulana śnieżyca, rozpoczęta tuż przed zmrokiem, ustro iła ocean białymi pasmami włosów anielskich z „choinkami” seledynowych grzbietów fal i wygrywała kolędy na wantach i relingach. Dowódca nie zmrużył oka aż do późnej nocy, trzymając razem z nami wachtę i czuwając nad losem okrętu, wydanego na nierówną walkę z ży wiołami. Nie zapomniał on jednak o opłatku i dzielił się nim z całą obsadą pomostu, choć życzenia były ponad możliwości ludzkich „transmisji wo kalnych”, gdyż niełatwo jest przekrzyczeć sztorm grudniowy. Opłatek zwil żony bryzgami docierających sporadycznie na pomost grzywaczy miał po smak słonej wody, ale ten gest ujął wszystkich za serce. 30 grudnia „Burza” miała za rufą 2 500 mil zygzakowatego kursu i po bezpiecznym przeprowadzeniu „SC-115” do brzegów amerykańskich objęła komendę od „Fame’a” nad grupą zawijającą do Argencji w wigilię No wego Roku 1943.
Pobyt w Argencji trwał również niedługo. Potem „Burza” przeszła do St. John’s i 11 stycznia 1943 roku przeprowadziła zdą żający do Anglii konwój „SC-116”. I tym razem sztormowa po goda nie dopuściła do wykrycia konwoju przez U-Booty. Ona to * Chopline — tak nazywano w tycką trasę konwojową na części i amerykańską. ** Aparaty namierzające położenie radiowe.
360
latach wojny „linię” znajdujące się pod
dzielącą transatlan ochroną angielską
i
nadającego
odległość
okrętu
sygnały
również spowodowała nadprogramowe dla „Burzy” urozmaicenie przeprawy, gdyż nie mogąc z powodu wzburzonego morza po brać paliwa z tankowca, polski okręt zawinął na krótko do Hval Fiordu na Islandii. Dnia 26 stycznia 1943 roku konwój dopłynął do brzegów Szkocji. „Burza”, już wtedy nazywana w prasie angielskiej Polish l e f t winger (polski lewoskrzydłowy), który nigdy nie przepuścił okazji do strzelania gola, skierowana została na uzupełnienie swej prak tyki bojowej najnowszymi metodami zwalczania U-Bootów do Tobermory na Hebrydach. Ten treningowy okres trwał jednak sto sunkowo niedługo. Akcją, która zyskała „Burzy” znaczny rozgłos, i to po obu stronach oceanu, była operacja konwojowa przeprowadzona w lu tym 1943 roku. Tym razem polski okręt znalazł się w innym, rów nież międzynarodowym towarzystwie, wchodząc w skład amery kańskiej „Oceanicznej Jednostki Eskortowej A-3”, dowodzonej przez komandora United States Navy P.R. Heinemana. Obejmo wała ona dwie amerykańskie kanonierki straży przybrzeżnej „Spencer” i „Campbell”, angielską korwetę „Dianthus” oraz kanadyjskie „Chilliwack”, „Rosthern”, „Trillium” i „Dauphin”. Konwój „ON-166”, który miał być eskortowany przez powyższy zespół, był ogromny, gdyż składał się z 63 statków. Przez pierwszy tydzień wspólnej żeglugi, która rozpoczęła się 12 lutego, konwój nie poniósł żadnych strat, mając dodatkowego sprzymierzeńca wobec U-Bootów — szalejący na oceanie sztorm. Zagubiły się jednak dwa statki. Namiary poczynione 18 lutego pozwoliły ustalić stado okrętów podwodnych przygotowujących się, jak sądzono, do ataku. Dwa dalsze dni przeszły jednak spo kojnie i dopiero 21 lutego w bezpośredniej i nieco dalszej odle głości od konwoju zaroiło się od niemieckich okrętów podwod nych. Tego dnia „Campbell”, „Spencer” i „Rosthern” atakowały różne okręty, przy czym „Spencer” zadał — jak się zdaje — śmiertelny cios U-Bootowi, którym według późniejszych informa cji był „U-225”. Poza tym maruder z innego konwoju nadawał S-O-S w odległości 15 mil morskich, zaś angielski samolot ata kował trzy U-Booty w odległości 10 mil. Niestety, począwszy od wieczora 21 lutego, konwój pozbawiony został wsparcia angielskich Liberatorów, startujących z Anglii,
361
i uzyskać je miał dopiero w nocy 24 lutego od samolotów bazu jących na Islandii. W ciągu następnych trzech dni był też sześcio krotnie atakowany, przy czym w nocy na 22 lutego atak ten prowadziło siedem U-Bootów, podczas gdy konwój był eskorto wany tylko przez cztery okręty, gdyż „Sepncer”, „Campbell” i „Dianthus” nie powróciły jeszcze z pościgu za trzema U-Bootami, „Burza” zaś, która — przechodząc w pobliżu w składzie grupy ,,B-3”, zawezwana została na pomoc — nie dołączyła jeszcze do konwoju. Ataki tej nocy i następnego poranka spowodowały stratę dwa statków, a kilka dalszych widocznie odłączyło się od konwoju, gdyż obejmował on w tym czasie tylko 42 statki. Wieczorem 22 lutego trzy statki w lewej kolumnie konwoju zostały storpedowane przez jeden i ten sam, jak się okazało, U-Boot. Wycofując się został on zauważony przez korwetę „Chilliwack”, która zaatakowała go bombami głębinowymi, lecz straciła kontakt azdykowy. Kontakt ten złapała jednak „Burza”, która właśnie dołączyła do konwoju i ruszyła do ataku. Jeden z relacjonujących tę akcję „Burzy” autorów, ukrywający się pod pseudonimem Leopold Milanowski, tak o nim pisze: U nas na pomoście nabożne skupienie. Mamy kontakt. Romek równym głosem podaje namiary i odległości, dowódca daje komendy na ster. Po meldunku: odległość 1000 jardów — słyszę komendę: 200 obrotów. To na sze maksimum na jednym kotle. Nabieramy szybkości, trochę potrząsa, bo fala średniawa, i „Uwaga na miotaczach, uwaga na wyrzutniach”, za chwilę: „pal!”. Patrzę na rufę. Z miotaczy wylatują nieforemne bomby z „łyżką”. Z rufowych wyrzutni marynarze staczają za burtę baryłeczki ze stukilogramowym ładunkiem, jedna po drugiej — chlup, chlup. Po chwili lekki wstrząs — to wybuchy, i tam, gdzie wpadła bomba, robi się gejzer, jeden, drugi, dziesiąty...
Krótko potem U-Boot, ciężko uszkodzony, zmuszony był do wynurzenia się i zdania na łaskę przeciwnika. „Campbell”, nie zdając sobie całkowicie sprawy z przyczyny tego kroku, ruszył do ataku, ostrzeliwując okręt podwodny z dział i taranując go. To przesądziło o losie U-Boota, który nie był już zdolny ani do zanurzenia, ani do podjęcia walki. W tej sytuacji pozostali przy życiu członkowie jego załogi opuścili ten pływający wrak, któremu
362
XIII. Eskorta konwoju „ON-166” zwalcza U-Booty w nocy z 22 na 23 lutego 1943 r.
groziło nieuchronne zatonięcie, co też się później stało. O losach zaś niemieckich rozbitków tak pisze oficer broni podwodnej na „Burzy”, wspomniany już Miles-Wasilewski: „Burza” zwolniła szybkość i po porozumieniu się z kierownikiem eskorty objęła akcję ochronną „Campbella”. Obserwując czujnie horyzont rada rem i słuchając pod wodą na hydrofon, okręt ofiarował samarytańską akcję podjęcia resztki niemieckiej załogi U-Boota, którego „Campbell” sta ranował i zdziesiątkował bronią małokalibrową. Niemcy musieli przepłynąć około 150 jardów w chłodnych wodach wiosennego Atlantyku i byli wy ciągani „za uszy” przez oficera broni podwodnej, który miał tradycyjny przydział na rufie przy manewrach okrętu. Według relacji jeńców, „Burza”, a nie „Campbell” była ich pogromcą. U-Boot widział nadchodzącą na od siecz „Burzę” i nawet miał nas na celowniku torpedowym, ale na szczę ście dla nas wszystkich aparaty torpedowe były już u niego puste po zato pieniu szeregu statków amerykańskich. „Burza” uwijała się jak baletnica między echami podwodnymi, znalazła ich w chwilę później na azdyku i kanonada minolowa naszej nowej „artylerii podwodnej”, o potędze jakiej jeszcze przedtem Niemcy nie słyszeli, szybko nakłoniła ich do wyjścia na powierzchnię w celu poddania się.
„Campbell” również odniósł poważne uszkodzenia podczas zde rzenia z U-Bootem i jego sytuacja też była nie do pozazdroszcze nia. Okręt był bezwładny i mógłby stać się igraszką fal lub też ofiarą torped innego podwodnego korsarza, gdyby taki nadciągnął na pole bitwy. Sloop przedstawiał widok godny pożałowania. Dziób zgnieciony, burta na długości kilku metrów rozdarta, cały mocno przechylony. Załoga na pokła dzie i nadbudówkach wyrzucała za burtę zbędne przedmioty, aby „ulżyć” okrętowi, i w ten sposób poprawić jego stateczność. Machają ku nam ręko ma i powiewają czapkami. Podchodzimy bliżej. Sloop stoi bokiem do fali i bezradnie przewala się z burty na burtę. Dowódca ranny, ale na pomoście kieruje osobiście akcją ratunkową. Przez głośniki odbywa naradę z naszym dowódcą.
Ponieważ zachodziła obawa zatonięcia „Campbella”, „Burza”, która już miała na pokładzie 55 rozbitków z norweskiego statku i 7 wyłowionych Niemców z U-Boota, wzięła na swój pokład jeszcze ponad stu ludzi z „Campbella”, a później przez półtora dnia czuwała nad ciężko uszkodzonym okrętem, na którego pokła dzie pozostał jedynie jego dowódca, commander Hirshfield z gar ścią ludzi. Później nadszedł holownik i dociągnął kanonierkę do portu.
364
Konwój był atakowany jeszcze przez dwa dni, tracąc dwa dalsze statki. W sumie stracił siedem statków, jednakże za cenę dwóch niemieckich okrętów podwodnych. Akcja ta zyskała „Burzy” wiele uznania, zwłaszcza że mary narze z „Compbella” oświadczyli później o „Burzy”, że „jest najbardziej bojowym okrętem, jaki kiedykolwiek widzieli”. Równie słynna akcja konwojowa została przeprowadzona w marcu 1943 roku podczas eskortowania płynącego z Halifax do Glasgow konwoju „HX-228”. Początkowo towarzyszył mu lot niskowiec amerykański „Bogue”, później już tylko 3. grupa eskor towa, składająca się z niszczycieli angielskich „Harvester” i „Es capade”, polskich — „Burza” i „Garland” oraz trzech francuskich korwet — „Aconit”, „Roselys” i „Renoncule”. Zażarta batalia z. wielkim stadem niemieckich okrętów podwodnych trwała kilka dni, najbardziej dramatyczne wydarzenia rozegrały się w nocy z 10 na 11 marca i przed południem tego dnia, kiedy kolejno obie strony zadały sobie dotkliwe ciosy. Najpierw „Harvester”, którego dowódca, komandor A. A. Tait, był dowódcą grupy, doścignął wynurzony okręt podwodny „U-444” i staranował go, przy czym jeden i drugi okręt odniosły poważne uszkodzenia. Krótko potem „U-444” został ponownie staranowany i zatopiony bombami głębinowynji przez „Aconita”. Nastąpiło kilka spokojniejszych godzin, chociaż okręty eskorty zawzięcie szukały podwodnych nieprzyjaciół. Nad ranem opuszczony „Harvester”, niezdolny już poruszać się, przywołuje pomoc. Idzie doń „Aconit”, ale zanim przybywa na miejsce, „Harvester” zostaje storpedowa ny i tonie, a „Aconit” krótko potem łapie echo w azdyku i bom barduje zanurzonego sprawcę zatopienia, „U-432”, na którym upojony sukcesem i nie przewidujący nowego spotkania dowódca właśnie otwiera butelkę szampana. Zmuszony do wynurzenia się „U-432” dostaje się pod ostrzał artylerii i wreszcie zostaje sta ranowany. A później następuje niespodziewany epilog. Na pokładzie dwu krotnego pogromcy U-Bootów znajdują się ciężko ranni rozbitko wie z niszczyciela „Harvester” i z obu okrętów podwodnych, ale „Aconit” nie ma lekarza. Lekarza posiada jednak „Burza”, i oto zapadła decyzja „wypożyczenia” doktora Ożegowskiego Fran cuzom.
365
Nie była to łatwa i prosta sprawa. Przeciwnie wprost, „prze rzut” polskiego lekarza na „Aconita” stał się nie lada problemem. Wysoka fala, panujące ciemności i fakt, że korweta była prawie dwa razy krótsza od „Burzy”, uniemożliwiały dobicie jednego okrętu do drugiego, gdyż nie można było wykluczyć możliwości zde rzenia się obu eskortowców. Również spuszczenie łodzi przy tak złej pogodzie było wykluczone. W rezultacie zapadła decyzja do starczenia Ożegowskiego na tratwie ratunkowej. Nie trzeba chyba dodawać, że i ten manewr nie był w istnieją cych warunkach prosty i bezpieczny dla pasażera tratwy, ale dok tor Ożegowski, ubrany w ceratowy płaszcz i z walizeczką w ręku „jak do chorego”, nie zawahał się ani chwili przed wykonaniem rozkazu. O tym zaś, w jaki sposób odbyła się „przeprowadzka” doktora z „Burzy” na „Aconita”, mówi poniższa relacja: Dowódca przywołał zastępcę i wyjaśnił mu „ideę manewru”. Nadano sygnał na korwetę. Doktor uroczyście nakładał duży korkowy pas. I miał minę, jakby żałował, że nie może się sfotografować. Ustawiliśmy się przed korwetą na wietrze. Zatrzymano bieg maszyn. Tratwę rzucono na wodę. Doktor po siatce zsunął się do środka. Walizecz ka na rzutce za nim. — Odbij! — Doktor dziarsko chwycił za wiosło, ale ani rusz! Fala na rzuca tratwę na okręt Doktor męczy się. Kibicuje mu wolna od wachty część załogi. Doktor zdobywa dyplom kapitana żeglugi pełnego oceanu. Ale odbić nie może. Dowódca zdecydował odbić od niego. Odchodzimy wstecz. Rzucana z fali na falę tratwa zostaje sama. Doktor przestaje wio słować. Miga światłem latarki. Korweta podchodzi do tratwy. Szczęśliwie podnoszą go na pokład...
Po pomyślnym przebyciu tej operacji przeniesienia się z okrętu na okręt w pośrodku Atlantyku doktora Ożegowskiego czekały na „Aconicie” inne operacje, chirurgiczne. A po przybyciu francuskie go okrętu do bazy w Greenock zasłużone gratulacje od Anglików, później zaś także odznaczenie francuskie i order członkowski brytyjskiego imperium. Jeśli zaś idzie o reminiscencje związane z tym rejsem „Burzy” i „Garlanda”, to warto dodać, że na wyrazy współczucia złożone bratu poległego dowódcy niszczyciela „Harvester”, profesorowi G. A. D. Taitowi, tenże odpowiedział: Spotkałem mego brata przed miesiącem w Londynie i w gorących sło
366
wach mówił o grupie, którą miał zaszczyt dowodzić. Sądzę, że będzie praw dą rzec, iż najwspanialszą służbą morską w jego życiu była współpraca z Polską i Francuską Marynarką Wojenną w tak zgodnym koleżeństwie. Jedna jego uwaga pozostaje w mej pamięci. Mówiąc o polskich mary narzach, powiedział: „Każdy z tych ludzi jest bohaterem".
9. „Orkan” ginie w „bitwie o Atlantyk” Polska Marynarka Wojenna już przed wybuchem wojny pla nowała nazwać jeden z nowych kontrtorpedowców typu „Grom”, które miały już być budowane w kraju, ORP „Orkan”. Wybuch wojny przeszkodził jednak tym planom, a blachy przeznaczone do kadłuba tego i bliźniaczego okrętu „Huragan” — zużyto w to ku kampanii wrześniowej na ochronę pociągu „pancernego” nazwanego „Smokiem Kaszubskim” oraz samochodów biorących później skuteczny udział w walce. Przeszło trzy lata później inny „Orkan” zasilił Polską Mary narkę Wojenną. Był to również kontrtorpedowiec, którego nazwa pozostawała w zgodzie z ustalonym przed wojną w naszej flocie zwyczajem nadawania dużym kontrtorpedowcom nazw zjawisk atmosferycznych („Grom”, „Błyskawica”, „Wicher”, „Burza”, „Piorun”), zaś małym kontrtorpedowcom lub torpedowcom — nazw regionalnych („Mazur”, „Kujawiak” itp.). Kontrtorpedowiec „Orkan” należał do jednostek brytyjskiej klasy „M” i przed przekazaniem go Marynarce Wojennej R. P. nosił w Royal Navy nazwę „Myrmidon”. Bliźniacze okręty — niszczyciele klasy -,,M” — nazywały się „Marne”, „Martin”, „Marksman”, „Matchless”, „Meteor”, „Milne” i „Musketeer”. Były to jednostki identyczne z kontrtorpedowcami klasy „L” i bardzo podobne z wyglądu i uzbrojenia, tylko większe od jednostek kla sy „J”, „K” i ,,N”. (Do tej ostatniej klasy należał — jak wia domo — kontrtorpedowiec „Piorun” — eks-,,Nerissa”). Okręty kla sy ,,M” były od roku 1943 największymi kontrtorpedowcami bry tyjskimi i jedynie uzbrojeniem artyleryjskim ustępowały nieco mniejszym kontrtorpedowcom klasy „Tribal”. „Myrmidon” wybudowany został w latach 1940—1941 na stocz ni Fairfield w Glasgow, pod koniec zaś następnego roku jako ORP
367
„Orkan’' wcielony został w skład Marynarki Wojennej R.P. Od razu też użyty został do działań patrolowych, a w czasie od 20 lu tego do 9 marca 1943 roku brał udział w eskortowaniu konwoju płynącego z Islandii do Murmańska. Później „Orkan” pełnił zno wu służbę na Atlantyku. Był to okres, w którym alianci zdołali już wprawdzie opanować sytuację w „bitwie o Atlantyk”, lecz liczba zatopionego tonażu handlowego pozostawała jeszcze szczytowa, gdyż U-Booty prze jawiały nadal bardzo ożywioną działalność. Raz po raz jeszcze Niemcy zaskakiwali aliantów nowym, nieoczekiwanym wynalaz kiem, nową taktyką wojny podwodnej i starali się skutecznie ri postować alianckie wynalazki i metody walki z okrętami pod wodnymi. To wzajemne „licytowanie” coraz to nowych atutów w „bitwie o Atlantyk” trwało bez przerwy od początku wojny. Na skuteczny aliancki środek wykrywezy — asdic odpowiedzieli Niemcy pillenwerferami, których fałszywe dźwięki miały neutra lizować działalność azdyku. Z kolei Niemcy rozpoczęli nocne ataki na powierzchni, alianci zaczęli stosować radar. Niemcy znów zmie nili taktykę: w dzień atakowały Kondory, czteromotorowe bom bowce typu „Focke-Wulf”, w nocy stada okrętów podwodnych. Alianci znaleźli i na to radę. Z Kondorami skutecznie walczyły zaokrętowane nawet na statkach towarowych myśliwce, startu jące za pomocą katapulty, w walce nocnej z U-Bootami doskonale pomagały rakiety świetlne, zwane snow-flake, czyli płatki śnie gu. Ochraniano również statki przed torpedami stalowymi sieciami. W 1942 roku, dysponując olbrzymią liczbą okrętów podwod nych, rozpoczęli Niemcy nocną walkę na powierzchni, atakując całymi stadami. Wynaleźli też środek neutralizujący częściowo działalność radaru Był to aparat wykrywający fale emitowane przez radar i umożliwiający okrętowi podwodnemu zanurzenie się w porę pod wodę. Niemcy nazwali go „R-600”. Odtąd każdy nie miecki okręt podwodny wyposażony był w aparat „R-600”. Alian ci jak zresztą i do tej pory — nie pozostawali w tyle w ulep szaniu metod walki i wynajdywaniu coraz to nowych broni prze ciw okrętom podwodnym. Uzbroili swoje okręty w nową, potężną broń — moździerze granatów głębinowych, zwane hedgehog i mousetrap („jeż” i „łapka na myszy”). Wyrzucały one całe salwy bomb — do 24 pocisków równocześnie. Bomby zawierały w do368 368
datku nowy środek wybuchowy — torpex. Wchodzą także do służ by samoloty zaopatrzone w reflektory Leigha, dzięki którym mogą one atakować w nocy wykrywane za pomocą radaru okręty pod wodne. Niemcy zareagowali zresztą dość szybko, dając swym okrę tom podwodnym bardzo silne uzbrojenie przeciwlotnicze. Mimo olbrzymich niemieckich wysiłków w wynajdywaniu co raz to nowszych i lepszych środków walki oraz ciągłej zmiany tak tyki, radar i azdyk oraz inne brytyjskie wynalazki brały powoli, lecz stale górę. W kwietniu i w maju 1943 roku straty niemieckie osiągnęły najwyższą liczbę: prawie co dzień ginął jeden okręt podwodny. We wrześniu 1943 roku rzucili Niemcy na szalę walki swoją nową śmiercionośną broń, przedostatni z wielkich wynalaz ków, dzięki którym ich okręty podwodne miały wygrać „bitwę o Atlantyk uzbroili U-Booty w torpedy akustyczne. Torpedy te zaopatrzone były w mikrofony czułe na odgłosy śrub okrętowych i kierujące torpedy w kieruiłku wydającego te odgłosy celu. Alian ci szybko wynaleźli antidotum, tzw. foxer (oszukiwacz), który — holowany przez okręt — spełniał rolę przynęty. Tymczasem jed nak straty wyrządzone przez torpedy akustyczne były bardzo po ważne. W drugiej połowie września 1943 roku składające się z 15 okrętów podwodnych stado zaatakowało na środku Atlantyku dwa płynące konwoje, z których jeden liczył 27, a drugi 41 jed nostek. Nie mniej niż 6 statków handlowych i 3 eskortujące okrę ty wojenne zostały zatopione, te ostatnie torpedami akustycznymi, przy czym trzeci z zatopionych okrętów miał na pokładzie rozbit ków z dwu poprzednio zatopionych. W akcji ratowniczej ofiarnie wziął udział polski statek „Wisła”. Napastnicy stracili trzy U-Boo ty, kilka dalszych zostało uszkodzonych. Pięciu ludzi załogi „U-558”, a następnego dnia 4 oficerów i 37 marynarzy z „U-457” wyratował właśnie „Orkan”, skierowany z kilku brytyjskimi niszczycielami do sektora, w którym po nie dawno stoczonej bitwie konwojowej pływały liczne tratwy z roz bitkami obu stron. O akcji tej opowiada ppor. mar. Eryk Sopoćko: Ciszę, ciszę pogodnej nocy na pomoście kontrtorpedowca przerywa nie ludzki wrzask idący od morza. Dowódca zmniejsza szybkość. Poprzednio słyszany krzyk ginie mimo to za rufą, ale w miejsce jego odzywają się dziesiątki innych. Na sto metrów przed dziobem widać połączone ze sobą trzy gumowe tratwy, a do nich przyczepionych ludzi. Z wzniesienia po-
369
mostu widać wyspę głów. Zapach ropy usuwa resztę wątpliwości. Tak, to tu zatopiony został nieprzyjacielski okręt podwodny. A ci w wodzie to Niemcy. Do wrzasków Hilfe dołącza si-ę help! * Krzyk zawierający w sobie ponadludzki strach, że możemy go nie słyszeć, że odjedziemy, a wtedy zo stanie tylko jedna możliwość... Podano rzutki. Tratwa podciągnęła się. Rzucono siatkę, po której wspi nać zaczęli się rozbitkowie. Jeden z nich, w mundurze porucznika mary narki, zastępca dowódcy zatopionego okrętu, jak się potem okazało, wy nalazł skądś gwizdek i zaczął wydawać rozkazy. Ten moment nie podobał mi się. Podszedłem bliżej. Niemiec zauważył widocznie moją osobę, ba przerwał swą dotychczasową czynność i nie czekając aż się odezwę, po wiedział: „Teraz mogę podziękować. Co za szczęśliwy traf, że wyratowani zostaliśmy przez portugalski kontrtorpedowiec. Pan oczywiście rozumie nie miecki. — Nie — odpowiedziałem... — ale pan myli się. To polski kontrtorpe dowiec — wyjaśniłem po angielsku. — Polski kontrtorpedowiec — powie działem na wszelki wypadek po niemiecku. Żałuję, że nie widziałem w tej chwili twarzy mego rozmówcy. Szkoda. Niewątpliwie ciekawie wyglądać musiała. Z tonu głosu wynikało to bez cienia wątpliwości. — Polski kontrtorpedowiec — z kolei on powtórzył te dwa słowa. Po wtórzył, wsadził gwizdek do kieszeni i zmieszał się z już stojącą pod ko minem grupą.
„Orkan” wielokrotnie walczył z niemieckimi okrętami podwod nymi i niemieckim lotnictwem i z walk tych wychodził zawsze obronną ręką. Siedemnaście walk z U-Bootami i prawie drugie tyle z niemieckim lotnictwem wyrobiły temu okrętowi bardzo do bre imię wśród jednostek flot alianckich i może najlepszym do wodem zaufania pokładanego w tym okręcie był fakt kilkakrot nego wyznaczenia go na okręt eskortujący króla Jerzego VI w jego morskich podróżach. „Orkan” był też okrętem, który od dawał ostatnią przysługę zmarłemu tragicznie naczelnemu wodzo wi, gen. Sikorskiemu, przewożąc Jego zwłoki z Gibraltaru do An glii. Było jednak okrutną ironią losu, że w kilka tygodni po wy ratowaniu przez „Orkana” czterdziestu sześciu rozbitków z dwóch U-Bootów, okręt polski padł ofiarą innego podwodnego korsarza. Dnia 15 października 1943 roku „Völkischer Beobachter” do niósł triumfalnie o zatopieniu „byłego” polskiego kontrtorpedowca „Orkan”. „Orkan”, należący do eskorty ochraniającej wracający do An * Hilfe! (niem.), help! (ang.) — na pomoc!
370
glii konwój „SC-143”, został storpedowany na południe od Islan dii przed świtem 8 października. Pierwsza torpeda zapaliła na ru fie zbiornik ropy, druga trafiła w śródokręcie. Dowódca „Orkana”, komandor por. Hryniewiecki, i jego zastępca kpt. mar. Michał Różański zginęli. Okręt zaczął szybko tonąć. W świetle informacji uzyskanych z ówczesnych niemieckich dzienników okrętowych trafiła tylko jedna torpeda, wystrzelona przez „U-378”, i ona spowodowała zatonięcie okrętu. Poprzednie go natomiast dnia wieczorem „Orkana” zaatakował „U-758”, na którym półtorej minuty po wystrzeleniu torpedy usłyszano wy buch. Według Niemców akustyczna torpeda detonowała w torze wodnym za rufą polskiego kontrtorpedowca. Czyżby na „Orkanie” ten atak i wybuch nie zostały zauważone? Przejdźmy jednak do wydarzeń feralnego przedświtu 8 paź dziernika. Jak powiedziano, na trafionym torpedą „Orkanie” za paliła się ropa i to przesądziło oczywiście o losie okrętu. Jeden z 44 wyratowanych później przez towarzyszący „Orkanowi” kontrtorpedowiec brytyjski członków załogi tak opisuje storpedowanie „Orkana”: Okrętem szarpnęło, światło zgasło. Wybuch. Strumień ognia oblał pokład, pomost, ludzi. Z góry zaczęły spadać powyginane w fantastyczne kształty kawałki blachy z nadbudówek, pokładu, dział... Z pomostu bojowego żadnych rozkazów. Nie dowołał się na pomoście nikogo oficer nawigacyjny ani sternik pytający o kurs, ani starszy zmia ny w radiostacji, który chciał przekazać ostatni namiar na okręt podwod ny... Zginęli na miejscu. Tak samo zginął zastępca z komisarzem, pijąc kawę w mesie, tak sa mo obsada maszynowni, do której po rozerwaniu wodoszczelnej grodzi wtar gnęła woda i śmierć...
Z rozbitych torpedą zbiorników wylała się ropa i cały okręt szybko stanął w płomieniach. Równocześnie przechylał się na bur tę. Wszystko działo się bardzo szybko i nie było żadnego ratunku. „Orkan” tonął... ORP „Orkan” leżał na burcie, rufa była pod wodą. Na pokładzie i nad budówkach ogień już zgasł, na morzu paliło się jeszcze kilka plam ropy, słabo oświetlając ostatni akt dramatu. Okręt, który był przedmiotem du my i miłości, który był domem i rodziną, ginął... Kształty jego, dobrze znane, tak po prostu czułe, wydawały się teraz w blasku słabych ogników palącej się ropy — prawie upiornę.
371
Pomost dotykał wody. Na złamanej rei masztu tkwił, zaplątany we flagliny, jakiś kształt — nie wiedzieć, żywy czy umarły... Wieże działowe stały, a właściwie leżały jeszcze na swoich miejscach, ale lufy dział były tak jakoś żałośnie, bezradnie wygięte. Wokoło pływali ludzie. Wszyscy poza myślą o własnym ratunku, o włas nym życiu — myśleli o okręcie. Może się podniesie, może nie zatonie. Istotnie dziób zaczął się podnosić, ale rufa jednocześnie szła pod wodę. Dookoła okrętu powstał jeszcze większy wir, jakiś wstępujący prąd, któ ry zdawał się wciągać okręt w topiel. Dziób szedł coraz bardziej w górę. W pewnej chwili wieża działowa II zwaliła się na pomost, za nią wieża działa I. Posypały się iskry... Potem morze wchłonęło wszystko.
Słowa „morze wchłonęło wszystko” nie oznaczają, że na po wierzchni nie pozostał nikt z załogi „Orkana” — przeciwnie, pły wało ich bardzo wielu, może kilkudziesięciu lub nawet więcej, wal czących o życie marynarzy. Choć do świtu było już blisko, pano wały jeszcze ciemności nocy. W lodowatej wodzie, pokrytej gęstą ropą, siły rozbitków szybko topniały. Pomocy trudno się było spo dziewać, gdyż w chwili storpedowania „Orkan” płynął samotnie. A oto przeżycia jednego z uratowanych marynarzy, Adama Furtka: Marynarz Adam właściwie nie umiał pływać. Na powierzchni trzymał go pas oraz ciężar gatunkowy słonej wody. Jest takie przysłowie, że praw dziwy marynarz nie umie pływać i dlatego nie tonie. To niekoniecznie prawda, w tym jednak wypadku słaba umiejętność pływania sprawiła, że Adam przedwcześnie nie wyczerpał sił i nie uległ w walce z żywiołem, jak to się stało niestety z wieloma innymi; podtrzymywani przez pasy pływali jeszcze, lecz nieżywi. Na innych, co skoczyli późno lub wcale, przewrócił się z trzaskiem spa dających wież działowych, szumem uchodzącej pary i sykiem gasnących w morzu płomieni — nieszczęsny okręt. Jeszcze innych zmógł ogień. Łu na płonącej ropy oświeciła straszliwy obraz ginącego okrętu i tonących ludzi pośrodku pustynnego, postrzępionego w strome i spienione grzbiety górskie oceanu. Wyniesiony na wierzchołek fali, Adam widział to wszystko, ale nie miał czasu zastanowić się. Za chwilę zapadł już głęboko, głęboko w dół, między dwie góry wodne. Ta, która szła naprzeciw, wydawała się nieubłaganą siłą zagłady. Już, już i zdusi pływaka w swych zimnych odmętach. Ale pas pracował doorze i za chwilę Adam znów był na wierzchołku, już dalej od kałuży lepkiej, smrodliwej ropy, która oblepiła go w czasie skoku. I tak przychodziły fale jedna po drugiej, a Każda wydawała się ostatnią.
372
Kwadranse, długie jak dnie, mijały jeden po drugim. Przytomność wra cała coraz rzadziej. I jeszcze jedna tylko myśl kołatała się uparcie: Boże zbaw!... Naraz, gdy oczy otwierały się już z trudem i wszystko zdawało się stra cone, wyrosła z boku jakaś szara ściana. Minęła chwila spora, zanim Adam uprzytomnił sobie, że to nie złuda, ale rzeczywistość, i nie nowa jakaś za głada, lecz pomoc. Na fali kołysał się wielki, podobny do „Orkana” kontrtorpedowiec. Dalej poszło już dość szybko. Co prawda — strach był, by nie zostać rzuconym przez falę i zgniecionym, jak karaluch, o burtę okrętu. Adam nie miał jednak czasu o tym pomyśleć, gdy czyjaś silna ręka chwyciła go za włosy! — Are you all right? — usłyszał poprzez szum fali. — Yes* — odparł z trudem. Woda zalała mu usta. Ale pływający obok w wodzie marynarz brytyjski dociągnął go szczęśliwie do zwisającej z okrę tu siatki ratunkowej. — Puli him out ** Inne ręce chwyciły Adama i wyciągnęły na pokład. Inne zdarły zeń ubranie. Inne napoiły rumem. Inne roztarły zsiniałe z zimna ciało. Po kwadransie leżał już szczelnie okryty w hamaku, popijając gorącą kawę. — A tamci? — spytał swoją łamaną angielszczyzną. — Zrobiliśmy wszystko, co można — powiedział podoficer brytyj ski. — Sorry***. Zdaje się, że tylko coś około czterdziestu wyciągnęliśmy żywych.
Uratowanych przez HMS „Musketeer” było niestety zaledwie 44 ludzi, w tym jeden oficer, kpt. mar. Stanisław Pohorecki. Wśród ofiar zaś znalazł się również utalentowany pisarz, ppor. Eryk Sopoćko. Dużo jeszcze okrętów i statków zginęło w „bitwie o Atlantyk”, jednakże szala zwycięstwa przechyliła się już zupełnie wyraźnie na stronę aliancką.
10. W rejonie Azorów i koło Równika Tego samego dnia, w którym koło Islandii zgmął „Orkan”, w in nym miejscu Atlantyku, o ponad dwa tysiące mil morskich na południe, dobiegała kresu aliancka wyprawa mająca za cel za łożenie baz morskich i lotniczych na Wyspach Azorskich. W ope * — Wszystko w porządtku? — Tak. ** — Wyciągnijcie go. *** — Przykro mi.
373
racji tej brały udział dwa polskie kontrtorpedowce, „Garland” i „Burza”. Operacja azorska była ostatnim z serii przedsięwzięć alianckich, których zadaniem było rozciągnięcie kontroli powietrznej nad najbardziej uczęszczanymi na Atlantyku szlakami konwojów, aby zapewnić współdziałanie lotnictwa w zwalczaniu hitlerowskich „wilczych stad”. Kolejno wielkie przestrzenie oceaniczne zostawa ły objęte zasięgiem długodystansowych samolotów startujących z baz lądowych w Wielkiej Brytanii, Gibraltarze i posiadłościach brytyjskich w Afryce Zachodniej, w Kanadzie, na Islandii i Gren landii, Stanach Zjednoczonych i na Bermudach. Ale wciąż jesz cze w środkowej części północnego Atlantyku poza zasięgiem lot nictwa pozostawał duży akwen przez Niemców nazwany Tod.esloch lub Atlantikloch, a przez Anglików Atlantic gap. I właśnie ta dziura w rozpostartym nad Atlantykiem „parasolu” ochronnym alianckiego lotnictwa miała być teraz zlikwidowana przez założe nie baz na Azorach. Wyspy te, jak wiadomo, należą od paruset lat do Portugalii, a państwo to, choć tradycyjnie sprzymierzone z Wielką Brytanią, to jednak przez dłuższy okres II wojny światowej zachowywało ścisłą neutralność. Ostatecznie jednak Anglicy zdołali przekonać swych sprzymierzeńców, że we wspólnym interesie powinni zgo dzić się na założenie brytyjskich baz na Azorach i pod koniec września 1943 roku doszło do zawarcia odpowiedniej umowy, o czym w dniu 12 października Churchill obwieścił brytyjskiej Izbie Gmin. W czasie tym na wyspach Fayal, Terceira i San Auguste trwa ło już zakładanie brytyjskich baz morskich i powietrznych. Zespół, który zapoczątkował operację azorską, wyszedł 3 października z Londonderry w północnej Irlandii w składzie konwoju złożonego z dwóch wielkich jednostek: olbrzymiego transportowca „Franco nia” i pomocniczego lotniskowca eskortowego „Fencer”, oraz es korty obejmującej sześć jednostek: niszczyciel brytyjski „Incon stant”, na którym zaokrętowany był dowódca eskorty (senior of ficer), polskie „Garland” i „Burza” oraz trzy brytyjskie eskortowce (stare niszczyciele) „Viscount”, „Whitehall” i „Wrestler”. Sześć wspomnianych okrętów jako E(scort) G(roup)-8 przeszło uprzednio
374
trzy tygodnie trwające intensywne ćwiczenia w zespole z lotni skowcami, przygotowując się do operacji azorskiej. Z uwagi na małą szybkość „Fencera”, jednego z licznych lotni skowców brytyjskich i amerykańskich, będących przebudowanymi frachtowcami amerykańskimi typu „C-3”, szybkość konwoju nie przekraczała 13 węzłów. Okręty eskorty rozwijały większą szyb kość, krążąc wokół konwoju, zwłaszcza na jego flankach i z tyłu. Z nastaniem zmroku eskorta zmieniała szyk: dwa okręty („Gar land” i „Whitehall”) wychodziły na pięć mil przed konwój, po zostałe cztery przystawały ściślej do ochranianych statków, jakby zacieśniając wokół nich szczelną obręcz. Przebieg rejsu był pomyślny. Stan morza nie przekraczał 4 w skali Beauforta, widoczność była dobra, nieprzyjaciela niemal na całej trasie nie zauważono. Dopiero piątego dnia rejsu okręty, a m. in. „Garland”, uzyskały kontakty azdykowe, ale bez żadne go ostatecznego rezultatu, tak że przyjęto, iż pochodziły one od ławic rybnych. Następnego dnia, a był to 8 października, ostatni dzień rejsu, „Inconstant” uzyskał rano kontakt azdykowy i wy konał atak bombami głębinowymi, również bez rezultatu. Krótko potem na horyzoncie ukazał się ląd. Była to jedna z większych wysp archipelagu azorskiego, położona na jego północno-wschod nim skraju: Terceira. W południe znów uchwycono kontakty azdykowe. Na „Garlandzie” ogłoszono alarm przeciw U-Bootom i okręt wykonał atak, rzucając pięć bomb głębinowych. I tym jednak razem atak nie dał żadnego rezultatu, a kontaktu ponownie już nie uzyskano. Krótko potem, po przybyciu na redę portu Angra, nastąpiło roz wiązanie konwoju. Część okrętów, a wśród nich „Garland”, wyszła zaraz na patrol na południe od wyspy. Następnego dnia do Angry przybył nowy konwój, a okręty jego eskorty (niszczyciel „Havelock”, eskortowce „Volunteer” i „Warvick” oraz korwety „Buttercup”, „Godetia” i „Lavender”) włą czyły się do akcji patrolowej wokół wyspy. W dniu 12 października jeden z patrolujących samolotów z lo tniskowca „Fencer” wypatrzył U-Boota w odległości 10 mil na po łudniowy wschód od Terceiry, ale zanim „Garland” przybył na wskazaną pozycję, po nieprzyjacielu nie było śladu. W dniach
375
16 i 19 października kontakty azdykowe uzyskane zostały na pa trolujących okrętach, jednakże nadal bez dalszych efektów. Monotonię stałych patroli przeciw okrętom podwodnym, prze prowadzanych w zmieniających się wciąż zespołach, i akcji dozo rowania redy Angry urozmaicały krótkie rejsy do Horty, portu sąsiedniej wyspy Fayal, dokąd niszczyciele chodziły z małymi kon wojami lokalnymi i gdzie przeważnie okręty pobierały ropę| z ko twiczących tam ropowców. Dnia 24 października „Garland”, „Burza” i „Inconstant” opuści ły wody azorskie w eskorcie lotniskowca „Fencer”, odwołanego do Anglii. Rejs powrotny przebiegał początkowo bez wydarzeń. Dnia 29 października rano na horyzoncie' zauważono liczne syl wetki, a koło południa „Fencer” i jego eskortowce dołączyły do napotkanego konwoju. Był to konwój „SC-145” i niszczyciele na tychmiast zajęły pozycje w jego osłonie, wzmacniając siły dotych czasowej eskorty konwoju, którą sprawowała słynna grupa eskor towa „B-6” commandera R. Heathcote na niszczycielu „Fame”, starzy znajomi i towarzysze „Burzy” z jesieni i zimy 1942 roku. Płynąc pod wzmocnioną i tak wytrawną eskortą, statki konwoju mogły się czuć bezpiecznie, a jedyne kłopoty sprawił całemu ze społowi w dniu 1 listopada sztorm. Na „Garlandzie” w wyniku silnych przechyłów do 40° na obie burty złamał się przedni maszt na wysokości dolnej rei, powodując unieruchomienie radarów. Było to już blisko Anglii i następnego dnia w południe „Fencer”, „Burza”, „Garland” i „Inconstant” rozłączyły się z idącym do Liverpoolu konwojem, i skierowały się do Gourock w ujściu Clyde. Tu drogi „Burzy” i „Garlanda” rozeszły się i to już na zawsze. „Burza” odbyła jeden rejs w eskorcie konwoju do Murmańska, a potem, przydzielona do grupy eskortowej „B-3”, z którą współ pracowała już na wiosnę 1943 roku, odbyła kilka rejsów do i z Gi braltaru. W marcu 1944 roku „Burza” powróciła do Greenock i tu zapadła decyzja odstawienia wysłużonego już i od półtora ro ku bezustannie zatrudnionego na Atlantyku okrętu do rezerwy. W kwietniu w Hartlepool dotychczasowa załoga „Burzy” z do wódcą, komandorem ppor. Franciszkiem Pitułką, zeszła z niszczy ciela, który odtąd miał służyć przez dwa lata jako okręt szkolny. Dowodzony przez komandora ppor. Bolesława Biskupskiego „Gar land” miał natomiast przed sobą okres intensywnej działalności
376
na środkowym Atlantyku, a później na Morzu Śródziemnym. Po przeszło miesięcznym postoju w Greenock, podczas którego na prawiono złamany maszt, dokonano czyszczenia kotłów i różnych drobniejszych napraw, w dniu 16 grudnia 1943 roku „Garland” wyszedł na morze w eskorcie konwoju „KMF-27”. Konwój składał się z 17 statków z wojskowym sprzętem wojennym, przeznaczo nym na Bliski i Daleki Wschód, eskortę stanowiło 7 brytyjskich niszczycieli i „Garland”, a w dniu 19 grudnia dołączył kanadyjski pomocniczy krążownik przeciwlotniczy „Prince Robert”. Rejs odby wał się bez przeszkód i wi dniu 24 grudnia konwój wpłynął w Cie śninę Gibraltarską, kierując się na Morze Śródziemne. Dwa trans portowce pod eskortą „Garlanda” i „Urchina” odłączyły się od konwoju i zawinęły do Gibraltaru. W dniu 26 grudnia „Garland” wyszedł w eskorcie małego kon woju „RS-13” na Atlantyk. Trasa prowadziła na południe wzdłuż wybrzeża Afryki.' W dniu 18 grudnia konwój mijał się z samotnie płynącym statkiem, który przy kontroli okazał się hiszpański i zo stał zwolniony. Dnia 30 grudnia konwój i eskorta zawinęły do Dakaru, gdzie okręty pobierały paliwo i następnego dnia ruszyły w dalszy rejs. Teraz nastąpiło drugie ważniejsze wydarzenie rejsu: meldunek patrolującego w pobliżu samolotu o wytropieniu U-Boota, po czym dwa niszczyciele eskorty odeszły szukać nieprzyjaciela. Przy dwóch statkach konwoju pozostał jedynie „Garland”, co mo głoby być niebezpieczne dla konwoju na wypadek zaatakowa nia go przez innego U-Boota. Szczęście jednak dopisywało kon wojowi i do czasu kolejnego powrotu obydwóch niszczycieli nic się nie zdarzyło. Nowy Rok 1944 eskorta konwoju witała już w komplecie, a pod wieczór tegoż dnia konwój przybył do Freetown. Tutaj „Garland” pozostał przez cały miesiąc, gdyż zaszła po trzeba zadekowania okrętu. Później polski okręt chodził nadal w eskorcie konwojów na wodach Zachodniej Afryki, a na po czątku drugiej dekady lutego został skierowany do portu Georgetown na Wyspie Wniebowstąpienia (Ascension Island) i przy tej okazji w dniu-11 lutego 1944 roku przekroczył równik, jako drugi w tej wojnie polski okręt. (Pierwszym okrętem pod polską banderą wojenną, którego koleje wojny zawiodły w dniu 12 lipca poprzed niego roku na wody równikowe, była „Burza”). W ten Sposób
377
marynarze Polskiej Marynarki Wojennej poznali nie tylko wszyst kie mor/za Europy, ale i Atlantyk od krańców Europy po brzegi Ameryki Północnej i od lodowatych wód arktycznych po równik. Do kwietnia 1944 roku „Garland” działał na Atlantyku, a potem został skierowany na Morze Śródziemne, gdzie miał pozostać nie mal do końca tego roku i gdzie odniósł piękny sukces bojowy. Ale to jest już inna historia.
VIII. Na morzu Śródziemnym (1941-1943)
1. Jednostki w służbie specjalnej
O
d czasu przejścia „Garlanda” do Anglii we wrześniu 1940 roku na Morzu Śródziemnym nie stacjonował żaden okręt Polskiej Marynarki Wojennej, oprócz na stałe zakotwiczonej w Gibraltarze „Iskry”. Jak już wspomniano, żaglowiec ten przema lowany na szary bojowy kolor, pełnił służbę w charakterze zako twiczonego okrętu-bazy i dlatego nie mógł aktywnie uczestniczyć w działaniach wojennych. Uczestniczył w nich wszakże pośrednio: działania prowadziły przecież stacjonujące na nim podczas postoju w Gibraltarze załogi małych jednostek, którym nasz dawny (i obec ny) okręt szkolny służył za bazę. Jednostkami tymi były; ścigacze oraz kutry rybackie, przeznaczone do zadań specjalnych, takich np. jak przewożenie i wysadzanie u wybrzeży nieprzyjacielskich członków wywiadu i dywersji, wywożenie z terenów okupowanych przez nieprzyjaciela uchodźców wojskowych i politycznych, udział w tajnych misjach dyplomatycznych itp. Po zakończeniu wojny opublikowane zostały informacje na te mat działalności różnych alianckich zespołów specjalnych, zwanych „rybackimi”, działających w latach wojny we wschodniej części
379
basenu śródziemnomorskiego. Należały do nich bazujący od lipca 1941 roku na Cyprze Levant Fishing Patrol, którego jednym z naj większych sukcesów było wzięcie do niewoli niemieckiego gene rała dowodzącego na Krecie, Reizera, i Levant Schooner Flotilla, działająca od połowy roku 1943 głównie w rejonie wysp Dodekanezu. Zarówno „Patrol Rybacki Lewantu”, jak „Flotylla Szkunerów Lewantu” czy inna podobna im jednostka Raiders Patrol, czyli „Patrol Rajderów”, składały się niemal wyłącznie ze statków rybackich, i to przeważnie typu „kaik” (znanego nam z licz nych XVI—XVII-wiecznych relacji podróżniczych ze wschodniej części Morza Śródziemnego). Załogi tych stateczków rekrutowały się w większości z Anglików i Greków, w ich skład wchodzili jed nak również przedstawiciele wielu innych narodowości. Przeważ nie byli to wojskowi, ale nie tylko z marynarki, lecz, również z wojsk lądowych i lotnictwa. Wśród przedstawicieli marynarki większość stanowili ochotnicy i oficerowie rezerwy. Byli to jednak ludzie gotowi na każdą przygodę i każde ryzyko. W tym samym czasie, gdy na wschodnim krańcu Morza Śród ziemnego powstawał i działał Levant Fishing Patrol, w zachodnim krańcu tegoż morza ożywioną działalność prowadziły inne, po dobne zespoły. Wspomniano już o stacjonujących w Gibraltarze kutrach, których okrętem-bazą była „Iskra”. W Gibraltarze sta cjonowały również dwie małe jednostki należące do Polskiej Mi sji Morskiej w Gibraltarze i zasłużyły na to, by poświęcić im nieco uwagi. Polska Misja Morska była placówką specjalną, utworzoną głów nie w celu wydobycia jaki największej liczby polskich wojskowych z terenów nieprzyjacielskich albo okupowanych, bądź znajdują cych się w sferze wpływów nieprzyjaciela. Tak więc przede wszy stkim wchodziły w rachubę wybrzeża południowej Francji, Włoch, Hiszpanii i Północnej Afryki. Do spełnienia zadań misja obsadza ła dwa kutry rybackie typu używanego na tych wodach przez ry baków hiszpańskich. Dowódcą jednego z nich, nazwanego „Seawolf” („Wilk Morski”), był pierwszy szef Polskiej Misji Morskiej, kpt. mar. Marian Kadulski, dowódcą drugiego, o nazwie „Dogfish” („Pies Morski”), por. mar. Jan Buchowski. Na obu tych małych, 14-metrowych kutrach marynarze polscy odbyli liczne, niebez pieczne wyprawy, przemierzyli na nich setki i tysiące mil mor
380
skich, podkradając się przeważnie pod osłoną nocy pod wybrzeża zachodniej części śródziemnomorskiego basenu. Kutry były nie uzbrojone, zresztą przy ich małych rozmiarach i szybkości ewentu alne uzbrojenie również miałoby bardzo problematyczną wartość. W tych warunkach powodzenie wypraw zależało od zamaskowania kutrów i od umiejętności niepostrzeżonego przekradania się na obce wody. W ich trakcie uratowano też liczne zastępy dążących pod polskie sztandary rodaków, których wydarzenia minionych lat rozrzuciły po ziemiach pozostających pod hitlerowskim włada niem lub wpływami. Sztab Naczelnego Wodza zaliczył „na konto” kpt. Kadulskiego 462 żołnierzy polskich, a przecież kutry Polskiej Misji Morskiej przewoziły nie tylko wojskowych, ale i osoby cy wilne, także obcych narodowości. I tu działalność Polskiej Misji Morskiej nabiera również nieco innych aspektów, wykraczając poza ramy i wytyczne, jakie nakreślono przy powołaniu jej do życia. Mianowicie kutry „Seawolf” i „Dogfish” oddały również poważne usługi admiralicji brytyjskiej i francuskiemu ruchowi oporu, przewożąc agentów wywiadu, partyzantów czy polityków, jak np. późniejszego ministra francuskiego, André Philippe’a. Kiedy z końcem 1942 roku kierownictwo Polskiej Misjii Morskiej w Gi braltarze przejął od kpt. Kadulskiego komandor por. pil. obs. Ka rol Trzasko-Durski, dowództwo „Seawolfa” objął por. mar. Ma ciej Michałkiewicz, kontynuując owocną działalność kpt. Kadul skiego. Gen. Sikorski, który w grudniu 1941 roku przebywał w Gibral tarze, ocenił działalność kpt. Kadulskiego w następujących sło wach: Mój Kapitanie, Z prawdziwą radością stwierdzam w Gibraltarze, że wszyscy, obcy prze łożeni mówią w jak najserdeczniejszych słowach o Pańskiej służbie dla Ojczyzny. Dziękuję Panu za to w imieniu naszej Świętej Sprawy. Zwycięży ona niechybnie, dysponując tak oddanymi jak Pan żołnierzami. Z pozdrowieniem żołnierskim Sikorski gen. broni. 3 X 1941
Za wyniki swej działalności kpt. Kadulski i por. Buchowski otrzymali wysokie odznaczenia brytyjskie Distinguished Service Order, kpt. mar. Michałkiewicz — Distinguished Service Cross.
381
Skoro była już mowa o jednostkach zatrudnionych w służbie specjalnej, to nie od rzeczy będzie wymienić jeszcze jeden okręt, który również pełnił służbę szczególnego charakteru, i którego do wódcą był Polak, oficer Polskiej Marynarki Wojennej, „wypoży czony” na dwa lata francuskiej flocie — kmdr ppor. Władysław Kosianowski. Mowa tu o żaglowcu „Notre Dame d’Etel”, który był używany na Morzu Śródziemnym jako okręt-pułapka. Był to sta tek posiadający silne, ale doskonale zamaskowane uzbrojenie oraz motor o dużej mocy, dzięki czemu mógł pełnić służbę patrolową oraz eskortować konwoje, złożone z podobnie — na oko — jak i on bezbronnych żaglowców. Jego załoga składała się w połowie z Francuzów, w połowie z Arabów, chociaż nie brakowało na nim przedstawicieli innych bardzo egzotycznych narodowości, takich np. jak Chilijczyk, Boliwijczyk i Annamita. Ten francuski okręt-pułapka z polskim dowódcą i o francusko-arabsko-egzotycznej załodze, był uczestnikiem wielu patroli i konwojów, wielu spotkań na morzu, walk i przygód. Niestety, w okresie wojny z racji ta jemnicy wojskowej szczegółów tych nie można było w większej mierze ujawnić i dopiero w kilkanaście lat po wojnie komandor Kosianowski-Lorenz opublikował garść wspomnień o „Notre Dame d’Eteł”. Wykraczają one jednak tematycznie poza zakres tej książ ki i dlatego opis działalności okrętu-pułapki znajdzie czytelnik na innym miejscu *.
2. „Piorun” i „Garland” w operacji „Halberd” W drugiej połowie września 1941 roku kontrtorpedowce „Pio run” i „Garland” wyszły w eskorcie konwoju z ujścia rzeki Clyde w kierunku zachodnim, na ocean. Jednakże po przebyciu 300 mil morskich cały zespół obrał kurs na południe, do Gibraltaru, por tem zaś docelowym — jak się okazało — miała być Malta. Nie które z eskortujących konwój okrętów, w tym „Piorun” i „Gar land”, wyprzedziły nieco konwój i wcześniej zawinęły do Gibral taru, zapewne dla nabrania paliwa. W rezultacie 24 września, w przeddzień rozpoczęcia operacji „Halberd”, jednej z trzech wiel* Zob. Pod obcymi banderami, Poznań 1972, s. 213—223.
382
Rich operacji konwojowych 1941 roku, których zadaniem było zaopatrzenie Malty (poprzednie operacje odbyły się w styczniu i lipcu), ordre de bataille sił mających zaopatrzyć Maltę był na stępujący: Konwój „WS-11X”, składający się z okrętu amunicyjnego „Breconshire”, czterech pomocniczych krążowników oraz ośmiu transportowców floty, pod eskortą pancernika „Prince of Wales”, krążowników „Edinburgh”, „Kenya”, „Sheffield” i „Euryalus” oraz siedmiu niszczycieli, znajdował się na zachód od Cieśniny Gibraltarskiej, którą miał przepłynąć krótko po północy z 24 na 25 września. W Gibraltarze znajdowały się pancerniki „Nelson” i „Rodney”, lotniskowiec „Ark Royal”, krążownik „Hermione”, osiem niszczy cieli (a wśród nich „Piorun” i „Garland”), ropowiec „Brown Ran ger” i eskortująca go korweta. Trzy dalsze niszczyciele zbliżały się do Gibraltaru z zachodu, detaszowane z zespołu eskortującego konwój w celu nabrania pa liwa w GibraltarzeDowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Somerville, zaokrętowany był na pancerniku „Rodney”, dowódca zespołu to warzyszącego konwojowi, wiceadmirał A. T. B. Curteis — na pan cerniku „Prince of Wales”. Ponieważ przewidywano, że przeciwko konwojowi Włosi rzucić mogą poważne siły lotnicze i morskie, przedsięwzięto różne kroki zaradcze. Jednym z nich miało być wprowadzenie przeciwnika w błąd co do rzeczywistych sił eskadry eskortującej konwój. W tym celu „Nelson” w towarzystwie niszczycieli: holenderskiego „Isaac Sweers” oraz polskich „Piorun” i „Garland” odkotwiczył z Gibraltaru wcześniej i po wymienieniu sygnałów pożegnalnych z pancernikiem „Rodney” (a trzeba pamiętać, że wszystko, co dzia ło się w Gibraltarze, było dobrze widoczne w hiszpańskim mia steczku Algesiras, gdzie roiło się od hitlerowskich agentów) od płynął na zachód, jak gdyby wracał do Anglii. Gdy zmrok za padł, „Nelson” wraz ze swymi eskortowcami zawrócił o 180 stopni. Nieco wcześniej wypłynął z Gilbraltaru ropowiec ze swoim eskortowcem, a następnie gros sił eskadry, kierując się na wschód do sektora, w którym następnego dnia rano miało się odbyć rendez-vous z konwojem. Konwój przepłynął przez Cieśninę Gibraltarską
383
w zupełnych już ciemnościach, po północy, przy czym, aby dodat kowo zmniejszyć możliwość jego przedwczesnego wykrycia1, od dzielono krążowniki pomocnicze i jeden transportowiec od głów nej formacji konwoju, którą ponadto podzielono na dwie grupv. Wszystkie formacje konwoju przeszły zgodnie z planem przez cie śninę i nazajutrz połączyły się z siłami eskorty. Całość kontynuo wała marsz w kierunku wschodnim. Przez pierwsze dwa dni śródziemnomorskiego marszu konwoju „WS-11X” i zespołu eskortowego operacja miała przebieg pomyśl ny, niemal zupełnie nie zakłócony przez nieprzyjaciela. Na razie Niemcy i Włosi nie interweniowali, jeśli nie liczyć rzucania bomb głębinowych przez niszczyciele w dniu 25 września po południu, w wyniku czego prawdopodobnie uszkodzono nieprzyjacielski okręt podwodny, oraz przelotów włoskich samolotów dalekiego rozpoznania w dniu następnym. Dopiero dzień 27 września przy niósł zmianę sytuacji: do boju wystąpiła Regia Aeronáutica — włoskie lotnictwo. Tego dnia w przewidywaniu mogących nastąpić ataków wło skiego lotnictwa większa niż w poprzednich dniach liczba samo lotów brytyjskich z lotniskowca „Ark Royal” patrolowała ponad dążącą na wschód flotą. Gdy krótko przed południem pojawił się w pobliżu: włoski samolot rozpoznawczy, musiał się rychło ratować ucieczką w chmury przed pościgiem brytyjskich myśliwców. W go dzinę później nadleciały formacje znacznie już groźniejszych przeciwników — samolotów torpedobombowych, które pomiędzy pierwszą a drugą godziną po południu przeprowadziły trzy silne naloty. O jednym z ataków pisze Józef Bartosik: Jeden z kluczów obrał sobie za cel „Garlanda”. Trzy brunatne kadłuby leciały bardzo blisko siebie, niemal dotykając się końcami skrzydeł, i to tak nisko nad wodą, że zdawało się jakby muskały jej powierzchnię. Zdawało się, że lada moment zobaczymy twarze lotników. Mierzyły wy raźnie tuż przed nasz dziób. Były już od nas może na czterysta albo i mniej metrów, gdy nagle najbliższy z samolotów zawahał się, położył się na skrzydło i zawrócił, rzucając jednak przedtem do wody ciemne, długie cygaro. Zauważyliśmy je po pianie, jaką wznieciło spadając. Drugi i trzeci samolot wykonał dokładnie to samo. Wyglądało to wszystko jak na ćwiczeniach, gdyby nie szalony terkot naszej artylerii i smugi pocis ków tryskających ku Savojom. W wodzie tymczasem rwały ku nam trzy torpedy. Aż trudno było uwie
384
rzyć, że to rzeczywistość i że za chwilę może się ona źle dla nas Na szczęście, od kilku sekund byliśmy już na zwrocie. Być może, nie zauważyli, że w chwili ataku rufa „Garlanda” już szybko w kierunku przeciwnym. Mijały długie sekundy — bez wybuchu. nie torpedy przeszły bokiem.
skończyć. iż Włosi uciekała Widocz-
Podczas pierwszego nalotu wszystkie atakowane okręty dzięki w porę wykonanym manewrom zdołały ujść przed torpedami i cho ciaż zniszczono pięć z dwunastu atakujących torpedobombowców, jednakże w drugim nalocie stratę połowy atakujących samolotów zdołali Włosi wyrównać stosunkowo dla nich dużym sukcesem: pancernik „Nelson” nie był w stanie uniknąć trafienia torpedy. Bartosik pisze: Jedna torpeda trafiła wtedy „Nelsona”. Widzieliśmy, jak przy jego burcie wyrosła nagle wysoko kolumna wody. Była wyższa niż od wy buchu bomby, jakoś bardziej prosta i smuklejsza. Wybuch na angielskim pancerniku nastąpił na wysokości jego pierwszej wieży, niebezpiecznie blisko dziobowych komór amunicyjnych. Okręt przyjął ten cios w sposób godny swego imienia. Nie drgnął nawet, tylko masyw jego pomostu po chylił się trochę w przód, podczas gdy rufa dźwignęła się o jedną, a może o dwie stopy nad głębiną. Z zewnątrz trudno się było domyślić, że do wnętrza pancernika wlało się równocześnie parę tysięcy ton wody.
Trzeci nalot przyniósł napastnikom dalsze straty i żadnego sukcesu. Był to już ostatni nalot tego dnia i łączny bilans powietrzno-morskiej bitwy był następujący: Włosi stracili 10 tor pedobombowców, 1 myśliwiec i 1 samolot wywiadowczy, alianci 3 samoloty myśliwskie. „Nelson” został storpedowany, ale mógł nadal utrzymywać szybkość 18 węzłów. Trzeci włoski nalot dobiegał właśnie końca, kiedy brytyjski samolot rozpoznawczy z Malty doniósł, że dwa włoskie pancer niki i osiem niszczycieli zdążają w kierunku konwoju z szybkością 20 węzłów. Admirał Somerville pchnął wówczas naprzeciw si łom nieprzyjacielskim swoje trzy pancerniki i sześć niszczycieli, podczas gdy trzy krążowniki i dziesięć niszczycieli towarzyszyły konwojowi, zaś „Ark Royal” eskortowany przez dwa krążowniki i dwa niszczyciele (w tym „Piorun”) płynął w niewielkim oddale niu od konwoju. Tymczasem po godzinie inny samolot brytyjski meldował, że nie opodal włoskich pancerników znajdują się cztery krążowniki i osiem dalszych niszczycieli, i że płyną tym samym kursem co pancerniki. Ponieważ szybkość „Nelsona” spadła do
385
15 węzłów, przeciwko nieprzyjacielowi skierowano tylko dwa po zostałe pancerniki w asyście niszczycieli i dwa detaszowane od konwoju krążowniki. „Nelson” natomiast płynął za konwojem. Do spotkania i bitwy obu eskadr pancernych nie doszło, gdyż Włosi po pewnym czasie zrobili zwrot i wycofali się do swej bazy, tłumacząc to później gęstą mgłą, uniemożliwiającą nawiązanie kon taktu bojowego. Mniej więcej w tym samym czasie „Piorun” ratował obsadę angielskiego samolotu Fulmar, który z braku, pa liwa zmuszony był osiąść na wodzie za rufą „Ark Royal”. Wieczorem tego dnia angielskie pancerniki, lotniskowiec i flo tylla niszczycieli rozstały się z konwojem, który pod eskortą krą żowników i pozostałych niszczycieli dążył nadal w kierunku Mal ty, podczas gdy zespół „A” (jak nazwano brytyjską eskadrę pan cerną) zawrócił na zachód. Tu nastąpiło rozstanie polskich jed nostek, gdyż „Garland” podążył za konwojem, podczas gdy „Pio run” wracał do Gibraltaru. Wiele ciężkich chwil i trudnych sytuacji musiały jeszcze przejść załogi statków konwoju i okrętów jego eskorty. Naloty włoskich torped obombowcó w w dniu 27 i w nocy na 28 września spowo dowały storpedowanie i zatopienie jednego z transportowców, ostatecznie jednak wszystkie pozostałe statki i okręty zawinęły po południu 28 września do portu La Valletta. Płynący na zachód zespół „A” posuwał się z ograniczoną szyb kością 14 węzłów, tj. tylu, ile wydobyć mógł uszkodzony „Nel son”. Również marsz tego zespołu był urozmaicony. W nocy z 27 na 28 września azdyk jednego z niszczycieli wykrył okręt podwodny, jednakże na tym kontakcie skończyło się zetknięcie z nieprzyjacielem. Nad ranem 28 września samoloty rozpoznaw cze doniosły, że o 75 mil od Cagliari krąży flota włoska w składzie dwu pancerników, pięciu krążowników i trzynastu niszczycieli, ponieważ jednak nie była ona już w stanie zagrozić konwojowi, pozostawiono ją własnemu losowi. Nad wieczorem niszczyciele ponownie meldowały kontakt. Wieczorem zespół się rozdzielił: „Nelson” w asyście trzech niszczycieli podążał nadal kursem na Gibraltar, pozostałe zaś okręty zawróciły na wschód, na spotka nie zespołu „X”, to jest krążowników i niszczycieli, które po „do starczeniu” konwoju na Maltę miały wrócić do Gibraltaru. Końcowy etap przejścia „Nelsona” do Gibraltaru miał przebieg
386
dość spokojny. Od rana dnia 29 września „Nelson” miał już ochronę powietrzną, nadesłaną z Gibraltaru. O godz. 11.10 „Pio run” uzyskał kontakty wprawdzie dość wątpliwy, i rzucił bombę głębinową, ale bez rezultatu. Nad wieczorem podobnie wątpliwy kontakt miał niszczyciel „Duncan”: i on również rzucił bombę bez rezultatu. Krótko potem dołączył jeden niszczyciel i cztery kor wety przysłane na pomoc, i pod eskortą ośmiu okrętów „Nel son” wpłynął bezpiecznie 30 września przed południem do Gi braltaru. Okręty pozostałych zespołów również szczęśliwie zawinęły do Gibraltaru w dwu partiach: 30 września i 1 października. Wielo krotne ataki niszczycieli na nieprzyjacielskie okręty podwodne przyniosły w rezultacie zniszczenie włoskiego okrętu „Adua” przez niszczyciele „Gurkha” i „Legion”.
3. „Sokół’' pod Navarino i na Malcie Jak pamiętamy, okręt podwodny „Sokół” przekazany został Polskiej Marynarce Wojennej w dniu 19 stycznia 1941 roku. W pierwszym roku swej działalności „Sokół” wykonał w sumie trzynaście patroli bojowych i operacji, a mianowicie: trzy prze ciwko stacjonującym w porcie francuskim Brest pancernikom nie mieckim „Scharnhorst” i „Gneisenau”, trzy przeciwko okrętom podwodnym i konwojom nieprzyjacielskim w Zatoce Biskajskiej, przejście do Gibraltaru i Malty oraz udział w obronie Malty, po szukiwanie zestrzelonych lotników u wybrzeży Libii, eskortowanie konwojów śródziemnomorskich, wyprawa przeciwko bazie włos kiej w Neapolu, dwie wyprawy przeciwko głównej bazie floty włoskiej w Tarencie oraz wyprawa na wody greckie. W tej ostat niej „Sokół”, chociaż miał już na swym koncie storpedowany w dniu 28 października 1941 roku na Morzu Tyrreńskim pomoc niczy krążownik włoski (który wraz z niszczycielami i wodno samolotem eskortował cztery transportowce) oraz zatopiony w na stępnym miesiącu średniej wielkości transportowiec, odniósł naj większy ze swych dotychczasowych sukcesów. Było to w połowie listopada 1941 roku. „Sokół” w poszukiwa niu odpowiedniego celu dla swych torped zapuścił się na wody
387
okupowanej wówczas przez państwa „Osi” zatoki Navarino na południowo-zachodnim
Grecji, docierając do krańcu Peloponezu.
Gdy jednek okręt płynący w zanurzeniu zamierzał dostać się do portu, w którym zaobserwowano uprzednio nieprzyjacielskie jed nostki, zaplątał się w zaporę sieciową. Nad okrętem wybuchły bomby, zapewne połączone z siecią. Nastały chwile pełne grozy, które opisuje jeden z członków załogi „Sokoła”: Zastępca przybiega do centrali. — Jesteśmy w sieci — zwraca się doń dowódca. Okręt zatrzymał się zupełnie, rufa wolno „tonie”, powodując lekki rytm. — Oba motory wolno wstecz — pada komenda. Naprężenie: czy śruby zaczną się kręcić czy nie, zaplątane czy czyste? — Śruby pracują — zameldował się pytany kierownik maszyn. — Oba motory cała wstecz — zakomenderował zdziwiony własnym gło sem dowódca. Długie sekundy oczekiwania. Wyjdzie czy nie wyjdzie? Przez rurę pery skopu sączą się krople wody. Krople potu czuje dowódca na skroniach. Właściwie nie boi się, wierzy w swoje szczęście i nie myśli o tym, że za chwilę może mieć nad sobą zaalarmowaną wybuchem bomb flotyllę ścigaczy. Okręt zaczyna lekko drżeć. — Wychodzimy, wychodzimy — ryczy z dołu bosman. — Wychodzi my — śmieją się oczy nawigatora. Coś tam ociera o zewnętrzne blachy kadłuba. Wszyscy czują raczej, niż słyszą zgrzyt stalowej sieci. Okręt wyraźnie idzie wstecz. — Hurra! — wrzeszczy załoga.
Sytuacja została na razie wyjaśniona, niebezpieczeństwoi mi nęło, ale był to dopiero połowiczny sukces, a kapitan Karnicki nie zadowalał się takimi sukcesami. Pozycja sieci została naniesiona na mapie, po czym okręt wycofał się na linię dozoru, gdzie w no cy wynurzył się na powierzchnię dla odświeżenia powietrza i na ładowania baterii. Stwierdzono wówczas, że podczas przygody z siecią okręt odniósł nieznaczne uszkodzenia kadłuba i anteny. Minął dzień poświęcony na patrolowanie, gdy zapadła noc, okręt wyszedł na głębokość peryskopową przy wejściu do portu i wtedy zauważono tam dwa włoskie kontrtorpedowce. Dowódca „Sokoła” postanowił wtedy ponownie próbować szczęścia. Okręt podwodny pozostał przy wejściu do portu, cze kając na dogodny moment ataku. Wyczekiwanie zajęło wiele godzin, ale cierpliwość ta opłaciła
388
się, gdyż po kolejnym, ostrożnym podniesieniu Karnicki dojrzał w wizjerze średniej wielkości i postanowił wykonać atak torpedowy.
peryskopu kpt. okręt wojenny
I wtedy właśnie padło żartobliwe pytanie jednego z oficerów: — A czy Polska właściwie jest w stanie wojny z Włochami? Karnicki popatrzył na pytającego i po chwili namysłu oświad czył: — A więc wypowiadam wojnę Mussoliniemu! Aparat numer jeden, uwaga! — Gotowe — padła odpowiedź gospodarza działu. — Pal! Dziesięć sekund później została odpalona druga torpeda, potem trzecia, a po pół minuty jedna i później druga detonacja świad czyły, że dwie torpedy trafiły w cel. Zatopionym okrętem był włoski niszczyciel „Ascari”. Nie za dowalając się wszakże tym sukcesem, kpt. Karnicki przeczekał gwałtowny kontratak włoski i tegoż samego dnia wieczorem stor pedował i zatopił jeden ze statków nieprzyjacielskiego konwoju. Ponowny, niezwykle silny atak włoskich ścigaczy przy użyciu bomb głębinowych był bezowocny. Akcja to opisana została w angielskim wydawnictwie urzędo wym jako „jedna z najdziwniejszych przygód okrętów podwod nych państw sprzymierzonych w porcie zajętym przez nieprzy jaciela”. Opis tej akcji, zatytułowany ORP „Sokół” w pułapce, jest następujący: „Sokół”, jeden z najgroźniejszych polskich okrętów podwodnych, przy dzielony do flotylli maltańskiej, wdzierając się do portu, by zaatakować jeden ze znajdujących się tam okrętów, otarł się o dno, będąc na głębo kości 10 metrów. Po chwili usłyszano zgrzyt lin ocierających się o kadłub. Okręt stanął i nie chciał się ruszyć. W pobliżu wybuchła mina, a dwa ścigacze ruszyły od brzegu. „Sokół”, borykając się z siecią, zdołał wreszcie uwolnić się silnym szarpnięciem wstecz. Po pełnych napięcia 8 minutach udało się okręt zrównoważyć. „Sokół” wycofał się nie dostrzeżony przez nieprzyjacielskie ścigacze, aby później powrócić do sieci i zaatakować jeden z dwóch znajdujących się w porcie kontrtorpedowców. Z wielką dokład nością, a jeszcze większą bezczelnością, dowódca „Sokoła” wystrzelił torpędy przez otwór, który okręt wybił poprzednio w sieci ochronnej. Dzisiaj na piersi dowódcy widnieje poza odznaczeniem brytyjskim Distinguished Service Order, baretka Virtuti Militari oraz Krzyża Walecznych.
389
Wspomniano uprzednio, że wyprawa na wody greckie do za toki Navarino przyniosła „Sokołowi” największy sukces, była też — jak widzieliśmy — bardzo niebezpieczna. Z pewnością je dnak pod tym drugim względem trudno jej się równać z innym okresem działalności „Sokoła”, z okresem bazowania na Malcie u schyłku i na przełomie pierwszego kwartału 1942 roku. Za częło się nawet bardzo pomyślnie zatopieniem przez „Sokoła” 12 lutego w zatoce Gabes u brzegów Tunisu włoskiego szkunera motorowego „Giuseppina”, na którym znaleziono cenne mapy i plany pól minowych tego rejonu Morza Śródziemnego. Wracając z tego patrolu na Maltę, „Sokół” został zaatakowany przez dwa samoloty, jednakże udało się atak pomyślnie odeprzeć. Cóż jednak z tego, kiedy na Malcie, jak się niebawem miało oka zać, było bardziej niebezpiecznie niż na morzu. Oto suche, ale jakże wymowne fakty zanotowane o tym okresie w „Dzienniku zdarzeń ORP »Sokół«”: 21 lutego: okręt zaatakowany przez dwa samoloty w czasie powrotu do La Valetta. Nalot odparto. 22 lutego: 10 nalotów w dzień. Przez całą noc naloty. 27 lutego: Ciężki nalot na bazę. 6 tysiąckilowych bomb pada w po bliżu ORP „Sokół". 2 oficerów rannych. Na sąsiednich okrętach są zabici. 28 lutego: Nieprzyjaciel atakuje w nocy lotnictwem torpedowym i żywy mi torpedami. 1 marca: oficerowie i załoga stracili większość rzeczy. Mieszkają pod gołym niebem. Siedem nalotów na bazę. Zginął naczelny lekarz flotylli. 3 marca: Ciężkie naloty. 3 bomby tysiąckilowe o 50 metrów od ORP „Sokół”. Uszkodzenie usunięto. Sąsiedni okręt brytyjski uszkodzony. „So kół” wychodzi na patrol pod Pantellerię.
Po powrocie z tego patrolu „Sokół” natrafił na jeszcze silniej sze naloty niż poprzednio. Rozpoczynał się bezsprzecznie naj gorszy okres wojennych dziejów Malty. I tu nie od rzeczy będzie poświęcić nieco miejsca na ogólne omówienie położenia, w jakim znalazła się podczas wojny ta jedyna baza angielska (i aliancka) w środkowej części śródziemnomorskiego basenu, stanowiąca nie jako pomost pomiędzy Gibraltarem a Egiptem i Cyprem. Wybuch wojny zastał Maltę zupełnie nie przygotowaną do sta wienia oporu państwom „Osi”, a szczególnie niedomagała obrona przeciwlotnicza wyspy. Dość powiedzieć, że z chwilą wybuchu wojny dowództwo Malty dysponowało tylko trzema myśliwskimi
390
samolotami i to w dodatku przestarzałego typu, które przybyły na Maltę jedynie jako aparaty szkolne. Charakterystycznym zresz tą dowodem umiejętności brytyjskich pilotów jest fakt, że trzy te samoloty przez sześć tygodni broniły Malty przed nalotami włos kimi. Zostały też żartobliwie nazwane: „Wiara”, „Nadzieja” i „Mi łość”. Położona zaledwie 90 km od Sycylii, 110 od Linosy, 180 od Lampedusy i 230 km od Pantellerii, Malta wystawiona była na bezustanne ataki lotnicze. Stawiając zaciekły opór ofensywie powietrznej, nie była wprawdzie w stanie wypełniać należycie roli bazy brytyjskiej floty i lotnictwa w środkowej części Morza Śródziemnego, niemniej jednak przedstawiała stałe zagrożenie włoskich linii komunikacyjnych łączących Sycylię czy Sardynię z Libią. Z drugiej jednak strony nie mogła — co jest zresztą całkowicie zrozumiałe — mieć większego udziału w ochronie bry tyjskiej arterii wiodącej z Cieśniny Gibraltarskiej do Kanału Sueskiego. Konwoje z Anglii na Daleki Wschód często musiały omijać Morze Śródziemne i korzystać z duże dłuższej, ale też o wiele bezpieczniejszej drogi naokoło Afryki. Niemniej rola Malty w sieci brytyjskich baz na Morzu Śródziemnym była bar dzo poważna. Wprawdzie duże zespoły floty opuściły Maltę i sta cjonowały w Gibraltarze i Aleksandrii, jednak Malta przebudo wana na potężną twierdzę lotniczą, z podziemnymi betonowymi lotniskami, nie tylko nie ugięła się przed nawałą nieprzyjaciel skiego lotnictwa, ale walnie przyczyniła się do późniejszego zwy cięstwa aliantów w rejonie śródziemnomorskim. Długotrwałe stawianie przez Maltę oporu atakom włosko-niemieckim było możliwe tylko dzięki nieprzerwanym dostawom wszelkiego rodzaju uzbrojenia i sprzętu wojennego, zwłaszcza samolotów, amunicji, żywności itp. Był to nieodzowny warunek, bez którego spełnienia dłuższa obrona wyspy była niemożliwa. Pomoc tę, mimo ponoszonych przy tym nieraz bardzo ciężkich strat, Malta zawsze otrzymywała. Płynąc w ochronie przeznaczo nych dla Malty konwojów, zatopione zostały oprócz licznych jednostek mniejszych także i lotniskowce brytyjskie „Ark Royal” i „Eagle”, pancernik „Barham”,, a liczne pancerniki i najnowo cześniejszy lotniskowiec „Illustrious” uszkodzone. Udział lotnis kowców w operacjach konwojowych, zmierzających do zaopatrze
391
nia Malty, okazał się konieczny z dwóch powodów. Pierwszym była paląca potrzeba zapewnienia konwojom narażonym na cią głe ataki lotnictwa nieprzyjacielskiego stałej ochrony lotniczej. Drugim było równoczesne dzięki lotniskowcom rozwiązanie pro blemu stosunkowo najpewniejszego dostarczania lotnictwa dla Malty. W okresie szczególnie gwałtownych ataków lotnictwa nie przyjacielskiego lotniskowce doprowadzały konwój możliwie naj bliżej Malty, a następnie zawracały, gdy tymczasem bazujące na nich samoloty chroniły w dalszym ciągu konwój i lądowały już na Malcie, wchodząc później w skład lotnictwa tej wyspy. Państwa „Osi” nie szczędziły sił i środków, by złamać opór sta wiany przez Maltę. I Włosi, i Niemcy atakowali konwoje równie zaciekle, jak samą wyspę. Oprócz lotnictwa, które zaczynało ata kować konwój już z chwilą jego znalezienia się w zasięgu dłu godystansowych bombowców, rzucali do akcji liczne okręty pod wodne. W ogóle obie te bronie ściśle ze sobą współpracowały. Lotnictwo podawało z chwilą wyśledzenia konwoju natychmiast jego miejsce i kurs okrętom podwodnym i na odwrót — okręty podwodne, natknąwszy się na konwój, wzywały natychmiast na pomoc lotnictwo. Zsynchronizowanie akcji obu broni dawało dobre rezultaty. Dalsze niebezpieczeństwo groziło konwojom ze strony gęsto na ich trasie stawianych pól minowych. W akcji mi nowania szlaków konwojowych brały udział okręty podwodne — stawiacze min, szybkie jednostki nawodne, wykonujące tę pracę najchętniej nocą, i wreszcie — wodnosamoloty. Ostatnie niebez pieczeństwo dla konwojów płynących do Malty przedstawiały eskadry krążowników i liniowców włoskich. Poniesiona wpraw dzie przez Włochów klęska pod Matapan (marzec, 1941) i kilka nie bardzo szczęśliwych innych potyczek odebrały Włochom chęci do tych ryzykownych ataków, jednak przeprowadzając konwoje alianci musieli się zawsze liczyć z taką możliwością. Niekiedy działalność nieprzyjacielskich sił podwodnych, a prze de wszystkim lotnictwa, wzmagała się do tego stopnia, że osła biona stratami i zmuszona odsyłać część jednostek na inne fronty (Atlantyk, Daleki Wschód) brytyjska flota śródziemnomorska nie była w stanie przeprowadzić konwojów na Maltę. Wówczas dostarczania tak niezbędnych dla Malty transportów broni i amu nicji, paliwa i żywności podejmowała się 1. flotylla okrętów
392
podwodnych, w skład której wchodziły duże jednostki typu minowców „Porpoise” i „Rorqual”. Okręty te wykonywały je dnocześnie dwa zadania: bojowe, stawiając miny na nieprzyja cielskich szlakach komunikacyjnych, i transportowe — dowożąc na Maltę wszystko to (oczywiście w zmniejszonych ilościach), cze go nie były w tym czasie w stanie przewieźć konwoje nawodne. Powyższą akcję transportową nazwali Brytyjczycy „magicznym dywanem do Malty”. Najlepszym zobrazowaniem pracy wyko nanej przez „magiczny dywan” jest zestawienie „artykułów” przewiezionych na Maltę w lipcu 1941 roku: 379 000 1 benzyny, 359 000 1 nafty, 12 ton poczty, 30 ton prowiantu i 6 ton amunicji. W ochronie konwojów śpieszących z pomocą dla „oblężonej” Malty pływały niejednokrotnie okręty polskie. Wspomniano już o udziale „Pioruna” i „Garlanda” w ochronie jednego z wielkich konwojów, później będzie jeszcze mowa o „Kujawiaku”, który zatonął potem w równie wielkiej operacji konwojowej. Ale szcze gólnie chlubną kartę zapisał w działalności „maltańskiej” najbar dziej wsławiony sukcesami polski okręt podwodny „Sokół”. Już w drugiej połowie 1941 roku dowodzony przez kapitana Karnickiego „Sokół” odbywał — jak już wspomniano — wy prawy do Malty. Później wszedł w skład flotylli bazującej na Malcie i stąd wyruszał na niebezpieczne operacje i patrole. Po powrocie z jednego patrolu, 4 listopada 1941 roku, przybył tam w drodze do ZSRR naczelny wódz gen. Sikorski i udekorował polski okręt w uznaniu jego sukcesów flagą Jolly Roger. Najniebezpieczniejsze chwile przeżył jednak „Sokół” nie w toku morskich operacji, ale na Malcie w drugiej połowie marca 1942 roku, kiedy to po powrocie z patrolu w trójkącie Malta—Pantelleria—Lampedusa uległ bardzo poważnym uszkodzeniom od pięciu bomb dużego kalibru, które detonowały w odległości 10 do 15 me trów od burty okrętu. Dwutygodniowy okres, który „Sokół” przebył w tym czasie na wyspie, był chyba najdramatyczniejszy w całej jego karierze i okręt nigdy zapewne nie znajdował się tak blisko zagłady, jak wówczas. Był to okres nieprzerwanych ataków niemiecko-włoskiego lotnictwa, dziennych i nocnych. Wystarczy przypomnieć, że zrzucono w tym miesiącu na Maltę więcej bomb niż na całą Wielką Brytanię. Liczne okręty i statki alianckie, które po olbrzy
393
mich wysiłkach, po pokonaniu niezliczonych przeszkód w po staci walk z lotnictwem i okrętami podwodnymi i po szczęśliwym przejściu pól minowych przedarły się na wyspę, dobiegły tu osta tecznego kresu swej służby. Trzy kontrtorpedowce brytyjskie, cztery okręty podwodne, liczne poławiacze min, statki handlowe i inne mniejsze jednostki poszły na dno w ulewie nieprzyjaciel skich bomb. „Sokół” szczęśliwie przetrwał. Nie należy jednak przypuszczać, że poszło mu to łatwo. Jego dowódca tak opisuje ciężkie chwile, jakie „Sokół” przebył na Malcie: W porcie pozostały dwa okręty: HMS „Penelope” i ORP „Sokół”. „Pe nelope” była mocno uszkodzona bombami. ORP „Sokół” właśnie ukończył reperacje i był gotów do wyjścia na patrol, kończąc demagnetyzację. Wie czorem, po ukończeniu demagnetyzacji, ORP „Sokół” zostaje zaatakowany z niewielkiej wysokości przez „Ju-88”, które ciężkimi bombami o wadze 1000 kg obramowują okręt. Wstrząs był tak gwałtowny, że kilku ludzi i oficerów zostaje kontuzjowanych, wszystkie urządzenia wewnętrzne po niszczone. Obydwie wysoko naładowane baterie są rozbite. Słona woda przedostaje się do pomieszczeń baterii. Prąd z lądu zostaje przerwany, wewnątrz baterii tworzy się fabryka wodoru, chloru i mieszanina pary go tującego się kwasu siarkowego i słonej wody, ponieważ na skutek krótkich spięć płyty, boki oraz izolacja drzewna i akumulina — wszystko się pali. Uruchomić wentylację niepodobna, bo prądu z lądu nie ma — jest prze rwany, baterie są spięte na krótko w wielu miejscach. Żarówka w mesie pali się — zjawisko niewytłumaczone, gdyż prądu na sieci nie ma. Cały okręt pogrążony w ciemności, pełen pary i dymu. Temperatura około 100°C. Pomocy żadnej. Telefony nie działają. Holowników nie ma. Z powodu braku wentylacji nagromadzony wodór w baterii grozi w każdej chwili wybuchem i rozprzestrzenieniem się pożaru na cały okręt. Torpedy uzbro jone i głowy torped uszkodzone poprzednim wstrząsem mogą wybuchnąć od wybuchu baterii względnie pożaru. Załoga jest zmuszona opuścić okręt, gdyż z powodu gazu chloru, dymu i temperatury nie można wytrzymać w masce dłużej niż 20 minut. Jedyny sposób uratowania okrętu to jak najszybsze uruchomienie diesli (kierownik maszyn melduje, że diesle sprawdzone, w porządku), i włącze nie generatorów wprost na sieć okrętową; trzeba zamknąć właz kiosku i pociągnąć powietrze do diesli przez właz dziobowy, przewentylować ba terie, odpompować kwas i wodę słoną, zdekonektować baterie w wielu miejscach, rozbroić torpedy i okręt przeprowadzić z Zatoki Francuskiej do basenu stoczni. Operacja łączenia generatorów wprost na sieć, a nie na baterie była operacją nie znaną i teoretycznie nie przewidzianą przez instrukcje i fa chowców, gdyż grozi spaleniem sieci, mechanizmów i samych generatorów.
394
Dowódca decyduje się jednak próbę przeprowadzić. Ochotnicy — por. Kło potowski i bosman Prządak do torped, kpt. Koziołkowski oraz elektrycy bosman Nowacki, mat Kostuch i st. mar. Kaszowski do motorów elektrycz nych i baterii, mat Majewski — do diesli. Po dwugodzinnej pracy w maskach w trującej atmosferze i tempera turze oraz na okręcie mogącym wybuchnąć w każdej chwili — praca zo stała wykonana. Próba udała się. Okręt, już z całą załogą, przeszedł do basenu stoczni.
Myliłby się jednak, kto by sądził, że, niebezpieczeństwo było za żegnane i że naprawa „Sokoła” została rychło przeprowadzona. Wprost przeciwnie, dopiero teraz zaczęło „iść jak po grudzie”, gdyż siła nalotów na Maltę bynajmniej nie osłabła i w ich efekcie praca na stoczni uległa zupełnemu rozprzężeniu: robotnicy nie mogli z powodu nalotów wychodzić do pracy ani w dzień, ani w nocy. W tej sytuacji kapitan Karnicki postanowił przeprowa dzić remont przy pomocy własnej załogi, wymuszając jednak na władzach zwierzchnich prawo korzystania z wszelkich urzą dzeń stoczni. Cóż, kiedy praca nie postępuje właściwie naprzód, gdyż po naprawieniu jednych uszkodzeń kolejny nalot powoduje następne uszkodzenia. W porcie i na stoczni wraki, pożary, zgli szcza. Żeby uchronić „Sokoła” przed podobnym losem, załoga przemyślnie maskuje okręt sieciami i płachtami, codziennie zmie nia miejsce jego postoju, wreszcie — w najgorszym okresie — ukrywa go w tzw. Wielkim Porcie (Grand Harbour) wśród barek i kryp. Wprawdzie i tam trafiły bomby nieprzyjacielskie, wszyst kie krypy poszły na dno, ale „Sokół”, choć trafiony 250 odłam kami, ocalał. W tym czasie załodze udaje się załadować baterię, i okręt może się zanurzyć w porcie, co stanowi poważny krok na drodze do uratowania go. Niebezpieczeństwo było jednak nadal bardzo duże. Najcięższy bodaj nalot dokonany został 25 marca. W „Dzienniku zdarzeń ORP »Sokół«” przedstawiono go następu jąco: 25 marca: zginął zabity przez bombę st. mar. Józef Paszek. Naloty fala mi po 70 bombowców. Pali się statek z amunicją. Jeden z kontrtorpedowców wyleciał w powietrze. Sąsiedni okręt podwodny przełamany wpół. Dowódca i kierownik maszyn ORP „Sokół” otrzymuje pochwałę dowódcy flotylli za ratowanie brytyjskiego okrętu podwodnego „P-39”. Mar. Kasz... pozostaje ochotniczo na pomoście okrętu, ostrzeliwując samoloty z karabinu maszynowego. Około 15 bomb obok ORP „Sokół”. Sąsiednie okręty — krą żownik „Penelope” oraz kontrtorpedowiec brytyjski — odnoszą uszkodzenia.
395
W jakich warunkach trwała praca na okręcie, opowiada w swej relacji dowódca „Sokoła”: Przez cały okres ciężkiego bombardowania w dzień i w nocy, szcze gólnie w okresie ostatnich trzech tygodni, gdy naloty „Ju-88” i lotnictwa nurkującego były skierowane przeciw ORP „Sokół”, jako jedynemu pozo stałemu okrętowi podwodnemu w porcie — załoga zrobiła wszystko, co było w ludzkiej mocy, niepomna na niebezpieczestwo, aby okręt ocalić. Bywały wypadki, gdy z powodu braku prądu roboty ustawały. Wtedy dowódca odsyłał załogę do schronów w czasie najcięższych nalotów. Zawsze w takich wypadkach znajdowali się ochotnicy, którzy pozostawali na okrę cie, by grzebać przy mechanizmach, motywując prośbę zostania na okręcie tym, że nie mogą dbać o własne bezpieczeństwo, gdy... „ich robota nie będzie zrobiona”... Ta bezgraniczna odwaga, męstwo i poświęcenie się ofi cerów i załogi spowodowały ocalenie okrętu, który uważano już za stra cony. To przywiązanie do okrętu i chęć walki w warunkach tak nierównych było wzorem i było niejednokrotnie stawiane jako wzór, i porywało in nych. Na przykład brytyjscy oficerowie flotylli, bez względu na stopnie, zgłosili się do pracy jako zwykli robotnicy, by przez dwie noce pomóc upadającej ze znużenia załodze. Kilkakrotnie zdarzało się, że po bombar dowaniu trzeba było cumować zerwany z cum okręt i rozpoczynać napra wę od początku.
Nieustraszona postawa załogi „Sokoła”, jej podziwu godne po święcenie, ofiarna, niezmordowana praca dają w końcu rezultaty. Dnia 30 marca, wśród bezustannych nalotów, naprawa dobiega końca i załoga przygotowuje okręt do wyjścia z Malty. Tymcza sem jednak następnego dnia silny nalot 40 bombowców skiero wany wprost na ORP „Sokół” powoduje nowe uszkodzenia. Niełatwo uzmysłowić sobie, co czuła załoga wtedy, gdy owoc jej ciężkiej, krwawej (i to dosłownie, nie w przenośni) pracy szedł na marne. A jednak ci ludzie nie załamali się. Nie zrażeni nie powodzeniem członkowie załogi przystąpili ponownie do niebez piecznej i żmudnej pracy. Tym razem ich dzieło uwieńczone zo stało powodzeniem i okręt został doprowadzony do stanu, w któ rym można było podjąć próbę przejścia do Gilbraltaru. Dnia 17 kwietnia 1942 roku, równo w miesiąc od chwili odnie sienia ciężkich uszkodzeń po powrocie z patrolu, „Sokół” wycho dzi z Malty i kieruje się do Gilbraltaru. W jakim stanie — niech powie dowódca okrętu: Aparaty torpedowe pogięte, pokrywy pocięte odłamkami i przeciekają. Wszystkie zbiorniki wodne, balasty, zbiorniki ropowe, wody słodkiej i de
396
stylowanej przeciekają. By móc używać wodę słodką, należy trzymać zbior nik pod ciśnieniem wyższym niż na zewnątrz. Kadłub pogięty i dużo nitów cieknie. Na okręcie działa tylko jeden manometr głębokości. Inne popękane. Bateria rufowa potrzaskana i woda leje się do niej z balastów 51 i 4. Ba teria ta jest nieczynna i odcięta. Bateria I pracuje, ale ma dziewięć ogniw pękniętych •— w warunkach zwykłych nawet dwa pęknięte ogniwa jednej baterii już dyskwalifikują okręt do wyjścia na morze. Prawa śruba zła mana i właz skrzywiony. Lewa śruba lekko uszkodzona. Chlor z baterii II ciągle się wydostaje i trzeba okręt stale wentylować.
Było to paradoksalne, ale jedynym sposobem ostatecznego oca lenia tak poważnie uszkodzonego okrętu było przejście do Gibral taru. Jak trudne było to przedsięwzięcie, świadczy fakt, iż 60-milową trasę prowadzącą przez pola minowe na południe od Sycylii, którą normalnie alianckie okręty podwodne przechodziły w głę bokim zanurzeniu, „Sokół” musiał przejść na powierzchni, oczy wiście nocą, gdyż z uwagi na możliwość marszu przy użyciu jed nej tylko baterii okręt mógł w zanurzeniu przebyć zaledwie 20 do 25 mil dziennie. Pomimo tego „Sokół” dotarł bezpiecznie do Gibraltaru, gdzie fachowcy brytyjscy orzekli, iż według wszelkich prawideł i regulaminów okręt powinien być niezdolny do mar szu o własnych siłach, fakt zaś przebycia tysiąca mil morskich w takim stanie stanowi jego „prywatną sprawę”.
4. Ostatni konwój „Kujawiaka” W dwa miesiące po opuszczeniu Malty przez ORP „Sokół” na tychże samych wodach dopełnił się los innego' polskiego okrętu, „Kujawiaka”. Dzieje tego okrętu, drugiego „Kujawiaka”, jaki nosił polską banderę, były stosunkowo krótkie. Chociaż przejęty został przez Polską Marynarkę Wojenną pod koniec maja 1941 roku, dopiero z końcem grudnia, z okazji rajdu na Lofoty, zyskał sobie pewien rozgłos. Później pełnił niezmordowanie służbę wokół Wysp Bry tyjskich: pływał w eskorcie konwojów, odpierał naloty niemiec kich samolotów, wspólnie z angielskim i norweskim eskortowcem zatopił niemiecką kanonierkę, rozgromił wraz z niszczycielem brytyjskim konwój złożony z trzech niemieckich transportowców,
397
wreszcie — w marcu zestrzelił jednego Junkersa i uszkodził dwa dalsze. Dnia 4 czerwca 1942 roku generał Sikorski, wręczając członkom załogi „Kujawiaka” ordery Virtuti Militari i Krzyże Walecznych, wypowiedział niezapomniane słowa, nadzwyczaj trafnie ocenia jące znaczenie nieprzerwanej walki, jaką od 1 września 1939 ro ku prowadzili marynarze naszej małej floty: „Pamiętam i zawsze będę pamiętał, że była taka chwila, gdy wy byliście jedynym zbrojnym ramieniem Rzeczypospolitej, i gdy na pokładach waszych okrętów schroniła się jej wolność i su werenność”. Dzień ten, dzień 4 czerwca 1942 roku, stanowi w dziejach „Kujawiaka” również z innego powodu datę przełomową: wraz z przeznaczonym na Maltę konwojem „WS-19Z” polski okręt wy szedł z ujścia Clyde w swoją ostatnią, jak się miało okazać, wy prawę. Konwój „WS-19Z” składał się z pięciu statków, eskorta obej mowała krążowniki „Kenya” i „Liverpool” oraz dziesięć niszczy cieli różnych typów, wśród których znajdował się „Kujawiak” Przejście całego zespołu przez Atlantyk nie obfitowało w szcze gólne wydarzenia, jedynie „Kujawiak” wskutek dużego zużycia ropy detaszowany został już 9 czerwca do Gibraltaru, dokąd póź niej skierowano również krążownik „Kenya” i niszczyciel „Be douin”. W nocy z 11 na 12 czerwca, gdy zespół przepływał przez Cie śninę Gibraltarską, dołączył doń ropowiec „Kentucky” oraz silna eskadra w składzie: panncernik ,,Malaya”, lotniskowce ,,Eagle” i „Argus”, krążowniki „Cairo” i „Charybdis”, siedem niszczycieli, cztery trałowce, sześć ścigaczy i szybki stawiacz min „Welshman”. Całość popłynęła w kierunku wschodnim i przez pierwsze dwa dni nie była niepokojona przez nieprzyjaciela. Raptownej zmianie uległa sytuacja w dniu 14 czerwca, kiedy zauważony krótko po północy przez włoski okręt podwodny cały zespół konwojowy stał się od rana obiektem nalotów, przeprowa dzanych zrazu przez pojedyncze samoloty, a później przez coraz liczniejsze ich formacje. Z uwagi na małą szybkość lotniskowców ,,Eagle” i „Argus” obawiano się poważnie o ich los. Do południa naloty nie przyniosły wszakże nieprzyjacielowi sukcesów, prze
398
ciwnie — liczne maszyny zastały zestrzelone przez artylerię prze ciwlotniczą i własne samoloty. Z kolei jednak trafiony został krążownik „Liverpool” i pod eskortą i na holu niszczycieli ode słany został na powrót do Gibraltaru, oraz statek „Tanimbar”. Ten ostatni, objęty pożarem, zatonął. Pod wieczór naloty zostały ponowione. Krążownik „Welshman” detaszowano wówczas samot nie na Maltę, dokąd dzięki swej dużej szybkości (40 węzłów) mógł przybyć trzy razy szybciej od konwoju, a jego miejsce w ko lumnie konwojowej zajął „Kujawiak”. Nieco później tegoż dnia nastąpiło rozłączenie się konwoju, który pod eskortą krążownika „Cairo” i flotylli niszczycieli, w skład której wchodził „Kuja wiak”, popłynął dalej na wschód; główne siły skierowały się na zachód. Wprawdzie około północy nadszedł meldunek z Malty, iż dwa włoskie krążowniki opuściły Palermo, ale okazało się później, że nie zamierzały zaatakować konwoju. W tej sytuacji admirał Curteis odesłał ostatecznie do Gibraltaru pancernik „Malaya”, lotniskowiec „Argus” i część niszczycieli, a sam czekał z resztą sił na „Cairo” i niszczyciele eskorty konwoju, które po doprowadze niu statków na Maltę miały wrócić do Gibraltaru. A jaki był końcowy etap marszu konwoju na Maltę? Noc z 14 na 15 czerwca przeszła spokojnie, ale nad ranem, gdy konwój wraz z eskortą przepływał „gardzielą” pomiędzy Pantellerią a przylądkiem Bon, na horyzoncie pokazały się dwa lekkie krą żowniki włoskie i dywizjon niszczycieli. Alianci dysponowali tyl ko jednym krążownikiem, gdyż połowa ich niszczycieli oraz po ławiacze min i ścigacze zajęte były osłoną konwoju, który krótko po rozpoczęciu bitwy krążowników i niszczycieli został zaatako wany przez dużą falę Junkersów. Wprawdzie jeden i drugi atak został odparty, ale nie bez strat. Krążownik „Cairo” oraz dwa niszczyciele angielskie odniosły uszkodzenia i jeden z nich, „Be douin”, został później dobity przez nieprzyjacielskie lotnictwo. Podobnie i konwój odniósł straty; jeden statek został zatopiony, drugi uszkodzony. Naloty trwały niemal przez cały dzień i okręty eskorty, połączone już po odpędzeniu włoskiej eskadry, dzielnie broniły konwoju, przy czym „Kujawiak” wespół z jednym z an gielskich okrętów zestrzelił dwa samoloty na pewno, a dwa dal sze prawdopodobnie. Krótko przed południem nadeszła jednak
399
chwila, gdy wszystkich czterech statków, z których już dwa były uszkodzone, nie dało się obronić. Zadecydowano wówczas po święcić uszkodzone statki, i to zapewne pomogło w ocaleniu dwu pozostałych, zwłaszcza kiedy ponownie pojawiły się na placu bo ju włoskie krążowniki. I tym razem mimo słabszych sił udało się je odpędzić (co nie przeszkodziło Mussoliniemu nazwać tę „bitwę pod Pantellerią” wielkim zwycięstwem włoskim na morzu, sta nowiącym zwrotny punkt w dziejach wojny!); odparto również kilka następnych nalotów, które pomógł zwalczać przybyły z Mal ty na pomoc krążownik minowy „Welshman”. Krótko po godzi nie 8.00 wieczorem oba statki i towarzyszące im okręty eskorty zawinęły na Maltę. W taki sposób „Kujawiak” wziął udział w jednej z najwięk szych bitew konwojowych na Morzu Śródziemnym i przetrwał ją pomyślnie aż do końca. Los jednak chciał, że już po zakończeniu bitwy, gdy dwa ocalałe statki konwoju wyładowywały na Malcie swe ładunki, działalność „Kujawiaka” niespodziewanie dobiegła kresu. Oto patrolujący nie opodal Malty niszczyciel brytyjski „Badsworth” najechał na minę, a „Kujawiak”, pełniący również służbę kilka mil od portu, pośpieszył mu z pomocą. O tym, co stało się później, opowiada Ludwik Bojczuk: Była godzina 12.45 w nocy z 15 na 16 czerwca, gdy zauważono z pokładu minę. Okręt momentalnie wykonał manewr i ominął ją, ale w tym samym momencie najechał na drugą. Okropny wybuch targnął nami. Na rufie obok pomieszczenia bosmanów wyrwało wielki otwór; kilku ludzi zginęło na miejscu. „Kujawiak” przechylił się dziobem do góry i począł się wolno zanurzać... Padł rozkaz opuszczenia okrętu. Jeden po drugim i w ciszy, przerywa nej tylko sykiem pary wypuszczanej przez odsunięte zawory, zsuwaliśmy się z pokładu w morze i płynęliśmy do tratew. Ostatni zszedł z pokładu komandor. Siedziałem już wtedy w łodzi i raz jeszcze spojrzałem na nasz okręt. Był już bardzo przechylony, dziób sterczał ku górze, a maszt po chylił się tak nisko, że zdawało mi się, iż bandera zamiata już fale. Obłok pary unosił się nad „Kujawiakiem” i przesłaniał go chwilami zupełnie. [...] Kiedy drugi raz obejrzałem się za siebie, nie zobaczyłem już żad nego śladu na powierzchni morza.
Dowódca okrętu, kmdr ppor. Ludwik Lichodziejewski, omal nie podzielił jego losu, gdy zablokowany został w swej kabinie pod czas ratowania papierów okrętowych. Znajdujący się jednak na
400
pokładzie ostatni dwaj członkowie załogi oswobodzili dowódcę i niemal w ostatniej chwili opuścili tonący już okręt. Od chwili najechania okrętu na minę do jego zniknięcia z powierzchni nie upłynęło nawet pół godziny: o godz. 0.53 nastąpił wybuch miny, o godz. 1.08 padł rozkaz opuszczenia okrętu, o godz. 1.20 „Kuja wiak” zatonął. Walkę rozbitków o życie opisuje inny z członków załogi „Ku jawiaka”. A oto jej opis w relacji powtórzonej przez Juliana Ginsberta (publicystę znanego też pod pseudonimem Jim Poker): W wodzie pełno nawoływań, krzyków i jęków rannych. Noc jest tak ciemna, że ratujący się mogą płynąć jedynie „na orientację”. Czasem tu i ówdzie wyrwie się okrzyk bólu marynarza poparzonego przez mątwę. Cała masa tego świństwa specjalnie ciągnie do silnie odbija jącego się w wodzie ciała ludzkiego. Po pewnym czasie, czy to wskutek osłabienia i poddania się silnemu prądowi, czy też przez obranie złego kierunku, rozpływają się wszyscy w przeróżne strony. Silniejsi walczą z prądem, starając się utrzymać koło miejsca zatonięcia okrętu. Marynarze płyną grupkami dla utrzymania łatwiejszej łączności. Na przeładowanych tratwach leżą ranni, którym już udzielono pierwszej pomocy. Po bokach, trzymając się ręka w rękę, płyną ci, którym udało się znaleźć kawałek miejsca. Pomoc jakoś nie przybywa. Okręty, nie chcąc ryzykować wchodzenia w niebezpieczną strefę, czekają, aż prąd zniesie ludzi dalej. Jakiś marynarz, na wpół żywy ze zmęczenia, koniecznie chce się dostać do tratwy. Ostatnim wysiłkiem, dobywając z omdlałych mięśni resztki sił, usiłuje przebyć kilkunastometrową przestrzeń dzielącą go od miejsca ratun ku. Walka o życie toczy się zawzięcie. Ręce ciężkie jak z ołowiu z trud nością wypychają wodę. Prąd bierze górę nad swą bezbronną ofiarą. Uto nie... Lecz nie. Twardy, silny organizm nie załamał się jeszcze. Marynarz, widząc jakby przez mgłę, że upragniony cel oddala się coraz bardziej, sku pia się w sobie i zrywa do ostatniego już podrywu. Z sekundy na sekundę dystans się zmniejsza, jeszcze pięć, cztery, trzy, dwa, jeszcze metr i kur czowo chwyta za nogę kolegę,, płynącego przy tratwie. Zwyciężył. [...] Tu i ówdzie rozlegają się wołania. Słabe serca nie wytrzymują. Z mroków nocy wyłaniają się sylwetki okrętów idących na pomoc. Już je zauważyli. Kto może, kogo stać jeszcze na to, odrywa się od tratwy czy koła ra tunkowego i płynie. Myśl o bliskim ratunku dodaje im sił. To, co przed chwilą byłoby niemożliwe, teraz przychodzi samo z siebie. Niektórzy dopływają już do burt brytyjskich kontrtorpedowców, cze piając się zbawczych siatek lub rzutek. Silne ręce wciągają ich na pokład. Spuszczone łodzie wyławiają resztę słabych i rannych.
401
Wieczorem, 16 czerwca 1942 roku, powracające z Malty okręty eskortowe zabierają wyratowaną załogę „Kujawiaka” ze sobą. Mimo nieprzyjacielskiego bombardowania okręty te przybywają planowo na wyznaczone im rendez-vous z krążownikami „Kenya” i „Charybdis” i po połączeniu się z nimi, co nastąpiło 17 czerw ca wieczorem, powróciły do Gibraltaru, a z kolei do Anglii. Tak zakończyła się dla załogi „Kujawiaka” operacja „Harpoon”, jak kryptonimowo przezwano przeprowadzenie konwoju z Anglii przez Gibraltar na Maltę. Warto tu jeszcze nadmienić, że równocześnie z konwojem pły nącym na Maltę z zachodu usiłowali Anglicy przeprowadzić dru gi konwój, ze wschodu. Konwój ten obejmował dziesięć statków i ochraniany był przez siedem krążowników i trzydzieści jeden niszczycieli, ale państwa „Osi” rzuciły przeciwko nim duże siły lotnicze, ścigacze i okręty podwodne, a ponadto dwa pancerniki, cztery krążowniki i flotyllę niszczycieli z bazy w Tarencie. Osta tecznie eskadra admirała Viana, który przeprowadzał konwój alek sandryjski, straciła krążownik „Hermione” i trzy niszczyciele oraz dwa statki transportowe, podczas gdy krążownik „Birmingham” odniósł uszkodzenia i zespół angielski wycofał się na powrót do Aleksandrii. Wprawdzie i Włosi stracili jeden ciężki krążow nik, dwa niszczyciele, okręt podwodny i 65 samolotów, a jeden pancernik został storpedowany, niemniej jednak operacja ta skończyła się dla Anglików niepowodzeniem, chociaż nie przy brała ona bynajmniej rozmiarów tak katastrofalnych, jak to usiłowała przedstawić w latach wojny propaganda państw „Osi”.
5. „Błyskawica” walczy pod Bougie W ostatnim kwartale 1942 roku Niemcy zepchnięte zostały do defensywy. Dnia 25 października Ósma Armia Brytyjska gen. Montgomery’ego rozpoczęła silne uderzenie na niemiecko-włoską armię pancerną Rommla pod El-Alamein, a równo w miesiąc póź niej Armia Czerwona potężnie zaatakowała na południowym froncie wschodnim. Atak ten, jak wiadomo, doprowadził w swym ostatecznym rezultacie do odzyskania Zagłębia Donieckiego, cał kowitego zniszczenia otoczonej w Stalingradzie armii Paulusa
402
i towarzyszących jej dywizji rumuńskich i stanowił zwrotny mo ment w całej kampanii wojennej. W połowie okresu między rozpoczęciem obu ofensyw lądowych nastąpiło trzecie poważne uderzenie: desant anglo-amerykański we francuskiej Afryce Północnej. Dnia 8 listopada 1942 roku nastą piły równocześnie ataki na wybrzeżu Algierii i Maroka. Główne uderzenia zostały skierowane przeciwko silnym bazom morskim — portom w Oranie (Mers el Kebir), Algierze, Bóne i Bougie oraz Agadirze, Mogadorze i Casablance. Początkowo część po słusznych rządowi Vichy dowódców francuskich stawiała zbroj ny opór. Specjalnie zaznaczyło się to w Casablance i Oranie i w rezultacie przyniosło Francuzom- poważne straty. W Casa blance duszą oporu francuskiego był nie wykończony jeszcze po tężny pancernik „Jean Bart”, który w okresie kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku w ostatniej chwili uprowadzono z St. Nazaire, aby nie wydać go w ręce Niemców. Oczywiście przeciwko atakującej Casablankę potężnej eskadrze amerykańskiej, której rdzeń stanowiły dwa nowoczesne pancerniki, trzy ciężkie krążow niki i jeden lotniskowiec, nie mógł nic zdziałać i ciężko uszko dzony osiadł na mieliźnie. Jedenaście towarzyszących mu kontrtorpedowców i okrętów podwodnych zostało zatopionych. Ataku jąca w Oranie eskadra angielska również przysporzyła broniącym się Francuzom poważnych strat. Z chwilą przejścia admirała Darlana na stronę aliancką i wylądowania w Afryce zbiegłego z nie woli niemieckiej gen. Girauda, opór francuski ustał z wyjątkiem Tunisu, gdzie dowodzący admirał Esteva podjął współpracę z lą dującymi tam wojskami niemieckimi. Polacy z ich talentem uczestniczenia w każdej większej opera cji wzięli oczywiście również udział w inwazji anglo-amerykańskiej w Północnej Afryce. Honor reprezentowania barw polskich przypadł statkom Polskiej Marynarki Handlowej, „Batoremu” i „Sobieskiemu”, oraz „Błyskawicy”. Dnia 6 listopada „Błyskawi ca” wyszła z Gibraltaru z okrętami eskortującymi konwój wio zący 32 000 ludzi do Sidi Ferruch koło Algieru. W trakcie wy sadzania desantu polski okręt uczestniczył w odpieraniu dziewię ciu nalotów oraz dwóch ataków przeprowadzonych przez okręty podwodne. Następnie ochraniał duży holenderski transportowiec wojskowy, a później ponownie odpierał nalot torpedobombowy
403
i atakował okręt podwodny, ogłaszając jego prawdopodobne za topienie. Z kolei poszedł z konwojem do Bougie, gdzie raz jeszcze miał możność zwalczać zmasowane ataki nieprzyjacielskiego lot nictwa. Zanim jednak przejdziemy do opisu tej walki, warto parę słów poświęcić działalności L u f t w a f f e w tym okresie i re jonie. Operacja inwazyjna w Afryce Północnej, do której przeprowa dzenia trzeba było zgrupować olbrzymią ilość tonażu handlowego, niezbędnego do przewiezienia wojsk i sprzętu, była wprawdzie dla Niemców całkowitym zaskoczeniem, ale niemieckie lotnictwo nie dało na siebie długo czekać. Korzystając z, licznych baz, głów nie zaś z włoskich lotnisk na Sardynii, niemieckie samoloty bom bowe rozpoczęły naloty na porty Algierii, do których przycho dziły kierowane z Anglii przez Gibraltar liczne alianckie kon woje. Oran, Algier, Bougie, Philippeville i Bóne — to porty, któ re w przeprowadzeniu inwazji północnoafrykańskiej odegrały największą rolę. Wielki ruch przeładunkowy zaznaczył się w po łożonym w połowie drogi pomiędzy Philippeville a Algierem por cie Bougie. On też stał się głównym obiektem przeprowadzanych przez niemieckie lotnictwo ataków. Miarą siły i natężenia nalotów na port i znajdujące się w nim okręty i statki alianckie niech będzie krótki przegląd działalności niemieckiego lotnictwa, po dany z urzędowego, fachowego niemieckiego wydawnictwa wojennomorskiego. 12 listopad. W zatoce Bougie zatopiono dwa transportowce o łącznej po jemności 16 000 BRT, uszkodzono 12 statków handlowych, jeden lotnisko wiec, 1 ciężki krążownik i 2 kontrtorpedowce. 13 listopad. W zatoce Bougie zatopiony 1 transportowiec o pojemności 10 tysięcy BRT i 1 mały statek handlowy, 14 dalszych uszkodzonych, poza tym dwa duże okręty wojenne, 1 krążownik i 3 kontrtorpedowce trafione. 14 listopad. Lotnictwo zatopiło koło Bougie 1 statek 6 tysięcy BRT i 1 krążownik. 15 listopad. Ciężko zbombardowano lotnisko i port Bougie. Uszkodzone 2 nieprzyjacielskie krążowniki i 5 dużych transportowców.
Oczywiście, znając skłonność niemieckiej propagandy do prze sady, nie można tych liczb przyjmować bez zastrzeżeń, niemniej jednak pozostaje faktem, że zarówno gwałtowność, jak i często tliwość tych nalotów były duże i reprodukowane w tym czasie
404
w prasie niemieckiej zdjęcia skutków bombardowania okrętów i statków zgrupowanych w Bougie były prawdziwe. Niebezpie czeństwo dla płynących do portów północnoafrykańskich konwo jów alianckich było tym większe, że do ataków powietrznych przy łączyły się ataki niemieckich okrętów podwodnych. O sile jednych i drugich miał się najlepiej przekonać, ale i je dnocześnie bohatersko stawić im czoła jedyny przedstawiciel Pol skiej Marynarki Wojennej w tej operacji, „Błyskawica” Dnia 11 listopada wieczorem „Błyskawica” i kilka innych okrę tów otrzymują rozkaz eskortowania konwoju przeznaczonego do Bougie. Przejście trasy Algier — Bougie, na której miały znajdo wać się niemieckie lub włoskie okręty podwodne, minęło bez wy darzeń. Nad ranem zespół dociera do portu przeznaczenia, który właśnie przeżywa nalot. W porcie dwa statki zatopione, inne dwa płoną. Gdy nalot się skończył, „Błyskawica” weszła na redę i przycu mowała do ropowca, aby uzupełnić swój zapas paliwa. Nie zdą żono jednak rozpocząć pobierania paliwa, gdy okręt musiał stanąć do boju, jednego z najcięższych i najbardziej krwawych w toku swej działalności. A oto fragment napisanego przez T. Nowickiego reportażu obra zującego tę walkę „Błyskawicy” z niemieckimi samolotami i okrę tami podwodnymi — reportażu, którym po przedrukowaniu go z wychodzącej w Londynie „Polski Walczącej”' przez prasę pod ziemną w kraju emocjonowała się i zachwycała cała Polska. Nagle klaskon okrętowy zawył przeraźliwie dobrze znaną nam nutą, podrywając wszystkich. Pojawia się nieprzyjacielski okręt podwodny. Ma jąc z nim kontakt, przechodzimy z miejsca do ataku i witamy go bombami głębinowymi. Fontanny wody biją w górę, lecz nie widzimy rezultatów rozpoczętego dzieła — obserwatorzy przeciwlotniczy meldują zbliżające się samoloty. — Znamy ten system! Zespołowy atak okrętów i samolotów! Niebo, pokryte lekkimi chmurkami, stwarza wspaniałe okoliczności dla samolotów. Zegar wykazuje godzinę dziewiątą trzydzieści. Jesteśmy głodni i niewyspani. Dowódca spokojnym głosem wydaje rozkazy z pomostu bojowego. Strze lamy z wszystkich dział i broni maszynowej. W górze nad nami piekło! Wszyscy pracują! Sternik szybko wykonuje rozkazy: w prawo, to w lewo na burt, maszyniści pocą się nad ciągłymi zmianami szybkości, artyleria
405
bije bez przerwy, inni donoszą amunicję do dział, a wszystko to dzieje się szybko i sprawnie, bo każda stracona sekunda — to zguba! Widzimy wszyscy, że jesteśmy dziś głównym celem atakującego nie przyjaciela. Bomby padają jedna po drugiej, a odłamki pryskają dookoła jak groch. Nieprzyjaciel jest silny — bombowce wypadają falami, jak kruki zza skalistego wybrzeża. Nie wiemy czy to Niemcy, czy Włosi, ale nas to i tak już nie interesuje. Jedyną myślą: odpędzić nadlatującego i nurkującego nieprzyjaciela, wy konać sprawnie nakazany manewr. Atakuje nas równocześnie kilka samolotów. Spokojny rozkaz dowód cy: — Cała naprzód, prawo na burt! — a po chwili ogłuszający huk i silny wstrząs! Bomby tuż po prawej burcie na rufie!... Ponosimy pierwsze stra ty. Oddział ratunkowy znosi coraz to nowe ofiary... Lekarz okrętowy uwija się nad robieniem natychmiastowych operacji. Wolne miejsca przy działach zostają szybko i bez paniki zastąpione przez kolegów innych specjalności. Walka trwa nadal. Jedno z dział ma lufy wzniesione ku niebu — milczy. Cała obsługa wy bita. Maszyniści i elektrotechnicy, niektórzy ciężko ranni, nie opuszczają wy znaczonych stanowisk, usuwając szybko uszkodzenia. Pomimo poniesionych strat ogień nasz ciągle razi nieprzyjaciela, nadlatującego fala za falą. Mija piąta godzina walki — nalot się kończy. Wchodzimy do portu, by oddać ciężko rannych opiece szpitalnej. Cisza jednak nie trwa długo. Piętnaście Junkersów wylatuje zza skały. Działa rozpoczynają swą pieśń bojową, krwawą pieśń zwycięstwa dla tych, którzy życie oddali w obronie bandery! Przy burcie pada nowa seria bomb. Okrętem zakołysało, prądnica sta nęła, wentylatory nie chodzą, w maszynach temperatura dochodzi do 70 stop ni C. Sprawdzamy i usuwamy uszkodzenia. W burcie mamy cały szereg dziur, a w niektórych miejscach okręt wygląda jak sito. Wychodzimy jednak w morze, idąc na dwie zmiany, głodni i wyczer pani. O zachodzie słońca odbywa się pogrzeb poległych w walce kolegów. Bandera opada do połowy, dowódca salutuje z pomostu, my stoimy na bacz ność. Zwłoki leżą pokryte banderami, później zostają spuszczone w głę biny morskie, powiększając na dnie mórz i oceanów Cmentarz Marynarzy Polskich. Biały Orzeł wzbija się w górę, a my płyniemy wciąż dalej i dalej, żeby po usunięciu uszkodzeń być w gotowości do dalszych trudów i walk, bo tylko przez ofiary, krew i trud wiedzie droga do Wolnej Ojczyzny. Jak widzimy z tego opisu, „Błyskawica” stoczyła ciężką walkę z nawałą nieprzyjacielskiego lotnictwa. Walkę, która mogła być dla niej, a dla wielu innych okrętów i statków była, ostatnią.
406
Okręty polskie niejednokrotnie zresztą, choć często kosztem po ważnych szkód i dużych strat w ludziach, toczyły zaciekłe, ale przeważnie zwycięskie walki z nieprzyjacielskim lotnictwem — walki, które są chlubnym świadectwem wysokich walorów pol skiego marynarza. Wyraz temu daje również w swym raporcie po bitwie pod Bougie kmdr ppor. Lichodziejewski, który po za tonięciu „Kujawiaka” objął dowództwo „Błyskawicy”. Muszę podkreślić naprawdę bohaterskie zachowanie się załogi okrętu. Bardzo ciężko ranni zachowywali się tak, że nie wstydziłem się mego wzruszenia. Wszyscy prawie, z którymi rozmawiałem, a niektórzy z nich nie będą żyli lub zostaną kalekami na całe życie, chcieli tylko jak naj prędzej wrócić na okręt, i to koniecznie na „Błyskawicę”... Jeden z nich — kucharz, Białorusin, zawsze wymizerowany, pierwszy z ochotników z wojska do marynarki... został bardzo ciężko ranny w no gę, brzuch i klatkę piersiową. Leżąc skurczony, wstydliwie pocieszał mnie, że jemu właściwie nic się nie stało... Ranni odsyłali doktora tłumacząc, aby lepiej innemu pomógł — „o, te mu, co ciężko oddycha”. Ten, co miał rękę całą, starał się napoić tego, który był już bez ręki lub miał ją skaleczoną. Duch załogi okrętu wyszedł zwycięsko z tego ciężkiego doświadczenia.
Zabitych było tego dnia na „Błyskawicy” czterech, w tym An glik sygnalista, ale rannych aż 46, czyli jedna czwarta załogi. Akcja „Błyskawicy” pod Bougie była przedmiotem szczegól nego podziwu dziennikarzy alianckich, którzy żywo i z bezpo średniej bliskości śledzili przebieg bitwy morskiej. Oto co mówił o tej akcji dziennikarz angielski, korespondent Reutera: Polacy dają z siebie maksimum wysiłku w wojnie morskiej na zachod nim obszarze Morza Śródziemnego. Jeden z polskich kontrtorpedowców, który walczył tam z nieprzyjacielskimi okrętami podwodnymi, jest od wybuchu wojny bez przerwy W akcji, od Narviku po Maltę. Dowódca kontrtorpedowca jest odznaczony Krzyżem Walecznych i wysokim odzna czeniem brytyjskim. W czasie osłaniania konwoju do Afryki Północnej kontrtorpedowiec polski stoczył ciężką walkę z bombowcami nieprzyjaciela. Po powrocie do bazy naliczono w kadłubie polskiego okrętu przeszło dwieście dziur od pocisków.
Wciąż dalej i dalej płynęła „Błyskawica”, żeby po usunięciu uszkodzeń być w gotowości do dalszych trudów i walk... Nieza długo znów daje o sobie znać, nieustraszenie walcząc w tym sa mym rejonie operacyjnym i bombardując umocnienia niemieckie
407
na wybrzeżu Tunezji. I może nie były jedynie przejawem zwyk łej kurtuazji słowa głównodowodzącego alianckich sił morskich na Morzu Śródziemnym, admirała Andrew Cunninghama, które przekazał „Błyskawicy” w trakcie jej działalności „afrykańskiej”: „Siły nasze są dumne, że w ich skład wchodzi jednostka Pol skiej Marynarki i że mogą służyć w tak dobrej kompanii”. Polscy marynarze dobrze wiedzieli, że „tylko przez ofiary, krew i trud wiedzie droga do Wolnej Ojczyzny”.
6. Polskie okręty w inwazji Włoch Trwająca 38 dni bitwa o Sycylię rozpoczęła się po kilkudnio wym bombardowaniu lotniczym lądowaniem z powietrza i morza w nocy na 10 lipca 1943 roku, na południowo-wschodnim wy brzeżu pomiędzy Licata a Syrakuzami. Wskutek słabej obrony wojsk włoskich Niemcy, których garnizon na wyspie liczył 70 000 ludzi, rozpoczęli dość wcześnie odwrót w kierunku południowo-wschodnim, do Cieśniny Messyńskiej. Była to jedyna droga umo żliwiająca im — wobec braku większej ilości statków handlo wych — wycofanie się na ląd stały. Dlatego też walki na Sycylii nie były zbyt zacięte, a straty obustronnie zanotowane niższe niż w walkach dotychczasowych. Około 45 000 Niemców i małe od działy Włochów przedostały się na ląd stały, podczas gdy 150 000 ludzi — głównie Włochów — dostało się do niewoli, kilkanaście zaś tysięcy poległo. Łączne straty alianckie w zabitych, rannych i zaginionych wynosiły 19 000 ludzi. Straty floty alianckiej, któ ra wydatnie wspierała swym ogniem artyleryjskim lądowanie i walki wzdłuż wybrzeża, a zwłaszcza atakowała niemiecką prze prawę przez Cieśninę Messyńską, były również nieznaczne i wy niosły: jeden niszczyciel amerykański, dwa brytyjskie okręty pod wodne i pięć jednostek mniejszych. Na paręset jednostek, biorą cych udział w sycylijskiej inwazji, były to doprawdy nikłe liczby. Podobnie jak i dawniej we wszystkich ważniejszych akcjach, tak i w operacji sycylijskiej wzięły udział polskie okręty. Były to niszczyciele „Piorun”, „Ślązak” i „Krakowiak”, uczestniczące zresztą nie po raz pierwszy w działaniach śródziemnomorskich. Jeżeli kontrakcja nieprzyjacielska, zwłaszcza na morzu, była
408
podczas walk o Sycylię stosunkowo słaba, wypływać to mogło z chęci wycofania i skupienia jak największych sił do walk o sam Półwysep Apeniński, zupełnie słusznie przez Anglików nazywany „miękkim podbrzuszem Europy”. Przekonać się o tym mogli nie bawem alianci, gdy Niemcy rzucili do walki obok okrętów pod wodnych i ścigaczy także i liczne eskadry bombowców; niektóre z nich były uzbrojone w nową broń: bomby o napędzie rakieto wym. Przedsmak późniejszych walk dało już wstępne bombardowanie niemieckich pozycji i baterii nadbrzeżnych, zgrupowanych na przeciwległym Sycylii brzegu Cieśniny Messyńskiej, w samym palcu „buta włoskiego”, pomiędzy Reggio Calabria a Pellaro. Po mimo że ze strony alianckiej brały w ostrzeliwaniu udział pan cerniki „Rodney” i „Nelson”, uzbrojone w działa najcięższego ka libru 406 mm, krążownik „Orion” i dziewięć niszczycieli, wśród których znajdował się „Piorun”, pojedynek artyleryjski był dłu gotrwały i nadzwyczaj zacięty. Ostatecznie zaobserwowano duże eksplozje i pożary na lądzie, po czym nieprzyjacielskie baterie stopniowo zamilkły. Było to 31 sierpnia. Następnego dnia w Cieśninie Messyńskiej panowała nieledwie cisza, jak się jednak miało okazać — nie wróżąca nieprzyjacielo wi nic dobrego, bowiem 2 września nad ranem rozpoczęło się no we bombardowanie, jeszcze silniejsze od poprzedniego. Tym ra zem brały w nim udział stare pancerniki „Warspite” i „Valiant”, dysponujące wprawdzie mniejszą siłą ognia niż „Nelson” i „Rod ney”, obok nich jednakże wystąpiły trzy monitory o działach 380 mm, dwa lekkie krążowniki i dwie kanonierki oraz sześć nisz czycieli. Wśród tych ostatnich był, podobnie jak uprzednio, „Pio run”. Tym razem reakcja nieprzyjacielska była bardzo słaba i wkrót ce artyleria nadbrzeżna zupełnie zamilkła. Włosi zrezygnowali zupełnie z walki, Niemcy zaś zaczęli pośpieszny odwrót na północ. Rozpoczęła się natychmiast przeprawa aliancka przez cieśninę, nie napotykająca żadnych przeszkód. W ciągu pięciu dni tych „regat messyńskich”, jak nazwano żartobliwie przeprawę, prze transportowano na ląd stały 5000 pojazdów mechanicznych i Ósma Armia mogła ruszyć w pościg za Niemcami. Dnią 8 września duża aliancka flota inwazyjna wpłynęła do
409
zatoki Salerno i krótko po obwieszczeniu podpisanej przed pięciu dniami w Syrakuzach kapitulacji Włoch Piąta Armia rozpoczęła lądowanie. Następnego dnia oddziały Ósmej Armii zajęły jedną z najsilniejszych baz włoskich, Tarent. W wyniku podpisanej kapitulacji flota włoska, bazująca w La Spezia, Genui, Tarencie i Trieście, przeszła na stronę aliancką przybywając na Maltę. Jedna z eskadr została w czasie marszu zaatakowana przez niemieckie bombowce w cieśninie Bonifacio (między Sardynią a Korsyką) i straciła najnowszy pancernik „Ro ma”, zatopiony bombami rakietowymi. W wykonaniu postanowień kapitulacji brał udział również polski okręt podwodny „Sokół”, który jako pierwszy okręt aliancki wpłynął do Brindisi, skąd na stępnie eskortował dwa włoskie okręty podwodne oraz sześć trans portowców z wojskiem na Maltę. Punkt ciężkości walk w basenie śródziemnomorskim przeniósł się na Półwysep Apeniński, w rejon zatoki Salerno, gdzie od 8 września trwała opération Avalanche. Flota inwazyjna przeprowadzała desanty pod osłoną dwóch grup „szturmowych”, z których każda obejmowała krążowniki i monitory, niszczyciele i trałowce. Osłonę powietrzną dawały lą dującym wojskom samoloty zaokrętowane na pięciu lotniskow cach („Unicom”, „Hunter”, „Battler”, „Stalker” i „Attacker”), wchodzących w skład sił „V”, dowodzonych przez kontradmirała Viana. Oprócz lotniskowców siły „V” obejmowały dwa lekkie krą żowniki i dziesięć małych niszczycieli, w ich liczbie polskie — „Ślązak” i „Krakowiak”. Wsparcie artyleryjskie dać miały lądującym wojskom, okręty sił „H”, odpowiedzialne także za ochronę zespołu kontradmirała Viana. Siły „H” składały się z sześciu pancerników, dwóch lotnis kowców, czterech krążowników i licznych niszczycieli, wśród któ rych znajdował się „Piorun”. Niemcy tymczasem zebrali i rzucili do kontrataku poważne si ły, wynoszące w dniu 13 września cztery pełne dywizje, którym udało się zepchnąć oddziały alianckie na samo wybrzeże. W kry tycznej chwili sytuację uratowały samoloty sił „V” oraz działa okrętowe sił „H”. Pod osłoną położonej przez okręty zapory ogniowej i wsparte własnym lotnictwem wojska alianckie doko
410
nały przegrupowań i po silnych bombardowaniach morsko-powietrznych w dniach 14 i 15 września przeszły 16 września do ofensywy. Rozgorzała nadzwyczaj zażarta bitwa na lądzie, mo rzu i w powietrzu. Jeden z członków załogi „Ślązaka”, S. H. Mayak, tak o niej pisze: Pierwsze rozpoczęły krążowniki. Szła salwa po salwie, a ostre świsty przeszywały powietrze. Po odezwaniu się dział floty, odgłosy walk na lądzie słabły, to znów wzmagały się na sile. Nagle przeszył powietrze ostry świst, po nim szereg następnych. Prze raźliwy huk wypełnił powietrze, a ogień z luf uwieńczył wieże artyleryj skie pancernika. Powietrze rozedrgało się, a okręty drżały jak w febrze. Olbrzym morski zaczął systematycznie kruszyć w takt salw pancernika pozycje wroga. Widocznie ogień ten musiał być bardzo skuteczny, bo — po kilkudziesięciu salwach — na lądzie zapanował spokój. Zapadła grobowa cisza. Tylko dymy spalonego prochu drażniły nozdrza. Lądowe działa ustąpiły morskim — zamilkły. Czyżby tak prędko zrezygnowali? Czyżby nie wytrzymali?... Pogodne włoskie niebo, które podczas kanonady pokryło się obłoczkami dymów, zupełnie się wypogodziło. I oto w pewnej chwili zza wzgórz wyłoniła się grupka mknących w na szym kierunku niemieckich bombowców. Z szyku poszła w rozsypkę i ru szyła do ataku. Drgnęły działa w łożyskach. Zawrzało... Widok szybko się zmieniał. Po godne niebo znów przysłoniły ciężkie warstwy dymów. Z kilkuset luf naraz płynęły strumienie morderczego ognia. Okręty rywalizowały między sobą, a każdy chciał jak najprędzej do stać nieprzyjaciela. Pomimo silnego ognia dwie maszyny przedarły się i pikowały prosto na pancernik. Na próżno pędzą roje pocisków, bombowce wpadają w ich wir i pośpiesznie wyrzucają bomby, po czym giną w słupie dymów i ognia. Na szczęście atak nie bardzo im się powódł. Nastaje chwila ciszy. Teraz dla odmiany kilka maszyn wyskoczyło spod słońca. Poszły w pi kę. Szaleńcy rzucają się jak konający, bezsilnie i chaotycznie. W zatoce zrobiło się istne piekło. Wybuchy pocisków przesłaniają wszystko. Atak trwa zaledwie chwilę. Samoloty nieprzyjacielskie, dostawszy się w silny ogień, niebawem stają w płomieniach. Teraz jest już spokój, przerywany jeszcze pojedynczymi salwami, wkrótce i to cichnie. Bitwa wygrana. Okręty pozostają jeszcze na swych pozycjach, czekając na sygnał z lądu.
lecz
411
Słońce miało się już ku zachodowi, kiedy spod Salerno odpływały okrę ty, na których powiewały zwycięskie bandery: brytyjska i polska...
Dodać tu trzeba, że pancernik „Warspite”, co narrator dyskret nie przemilczał pisząc, iż „na szczęście atak nie bardzo się po wiódł” (może na przemilczenie to wpływ miała cenzura) — został dość poważnie uszkodzony. Niemcy rzucili bowiem do walki bom bowce uzbrojone w bomby rakietowe i obok kilku mniejszych je dnostek zbombardowali również wymieniony pancernik. Było to 16 września, w dniu, w którym alianci poczęli przechodzić do ofensywy. „Warspite” trafiony został kilku bombami, a dalsze detonowały w niewielkiej odległości od burty pancernika. Do je go kadłuba wtargnęło około 5000 ton wody i pancernik, zanurzo ny półtora metra powyżej swej normalnej linii wodnej, z: trudem mógł płynąć nieznaczną szybkością. Jeżeli wartościowy ten okręt został uratowany, pozostaje to równie wielką zasługą jego załogi, jak i towarzyszących mu okrętów, wśród których znalazł się „Ślązak”. Dowódca „Ślązaka” kmdr ppor. R. Tymiński, dowodził bowiem zespołem dziesięciu niszczycieli, które towarzyszyły pan cernikowi. Inne koleje losów przechodził w tych najgorętszych dniach akcji pod Salerno ORP „Piorun”. Należąc do eskorty pancerników sił „H” „Piorun” zestrzelił dwa samoloty, podczas gdy trzy dalsze zostały uszkodzone przez inne okręty eskorty. Następnie „Piorun” i niszczyciele brytyjskie odparły niespodziewany atak niemieckich ścigaczy, zmuszając je do odwrotu. Owocną swą działalność uko ronował polski okręt wyratowaniem zestrzelonego' lotnika bry tyjskiego. Ostatecznie przyczółek został rozszerzony, lądowały nowe od działy i bitwa o Salerno, jedna z najśmielszych operacji inwazyj nych, została wygrana. Także i w dalszym ciągu kampanii włoskiej, zwłaszcza pod Neapolem, oraz na początku 1944 roku w operacji desantowej pod Anzio i Nettuno reprezentowana była polska bandera wo jenna.
412
7. „Dzik” i „Sokół” — „Terrible Twins” Okręt podwodny „Dzik”, tego samego typu co „Sokół”, przeka zany został Polskiej Marynarce Wojennej w zamian za zatopiony w maju 1942 roku ORP „Jastrząb” i obsadzony ocalałą załogą tego okrętu. Podniesienie bandery polskiej na „Dziku” nastąpiło z końcem 1942 roku, po czym, po okresie wstępnego przeszkolenia załogi na nowym okręcie, „Dzik” działał krótko na arktycznej trasie konwojów do ZSRR, i z kolei w maju 1943 roku skiero wany zostaje na Morze Śródziemne. W nadchodzących miesiącach czekały go tam liczne poważne sukcesy. Jest to okres po ewakuacji niemiecko-włoskiej z Tunisu, a przed inwazją aliancką na Sycylii, i ruch w tej części Morza Śródziem nego jest stosunkowo duży, toteż „Dzik”, dowodzony przez kapi tana Romanowskiego, rychło odnosi kilka sukcesów. Najpierw storpedowany zostaje duży 10—12 000-tonowy tankowiec w Cie śninie Messyńskiej; następnie 4000-tonowy statek transportowy koło Wysp Eolskich (zwanych też Liparyjskimi). Dwa miesiące później, 20 lipca, niedaleko Malty „Dzik” udaremnia atak nie przyjacielskiego okrętu podwodnego na brytyjski okręt podwod ny „Unshaken”. Wprawdzie atak „Dzika” nie został uwieńczony powodzeniem, gdyż nie trafiony nieprzyjaciel zdołał ujść z pola walki, ale interwencja „Dzika” ocaliła brytyjski okręt podwodny. Z kolei, 15 sierpnia, Dzik” torpeduje i posyła na dno w pobliżu portu Bari dwa statki o pojemności ok. 5000 ton. W ten sposób krótka, bo kwartał dotychczas trwająca działalność tego najmłod szego polskiego okrętu dała doskonałe rezultaty. Największe jed nak sukcesy miały przyjść we wrześniu podczas desantu alianckie go na Półwyspie Apenińskim, który — z kolei — spowodował wy cofanie się Niemców z Sardynii i Korsyki. „Planowa” i rzekomo bez najmniejszych strat przeprowadzona ewakuacja Niemców z Korsyki stanowiła przez długi czas okazję do popisywania się dla niemieckiej prasy. W bombastycznych arty kułach podkreślano to niebywałe wydarzenie. Tytuły tych arty kułów były arcydziełami hitlerowskiej fantazji i zakłamania. Ewa kuację Korsyki (a także Sardynii) nazwano „niesłychanym woj skowym wyczynem”, w którym zrobione zostało to, co wyda wało się niemożliwe do zrobienia (Unmöglichscheinendes möglich
413
gemacht). Podług niemieckich relacji opanowali oni 15 września główny port Korsyki, Bastię (która zajęta była dotąd przez po słuszne rozkazom Badoglia oddziały włoskie) i w następnym dniu rozpoczęli ewakuację na ląd stały. Oczywiście odbywała się ona rzekomo planowo, w zupełnie zadawalający sposób i — wszystko iść miało „jak po maśle”. Ni stąd, ni zowąd jednak po 21 wrze śnia — jak podają niemieckie relacje — przestano, a w każdym razie wybitnie zmniejszono ewakuację drogą morską z portów Bastia, Bonifacio i Portovecchio, natomiast zaczęto przewozić od działy samolotami transportowymi. Oczywiście nie wytłumaczono, dlaczego tak się stało. Najlepszą na to odpowiedź daje odniesiony w dniu 21 września sukces „Dzika”, zadający równocześnie kłam twierdzeniu, jakoby „Brytyjczycy i Amerykanie oraz ich trabanci niezdolni byli unicestwić albo przynajmniej przeszkodzić niemiec kim działaniom”. W rzeczywistości przebieg tej „niesłychanej” ewakuacji przed stawiał się zupełnie inaczej, niż tego chciała hitlerowska propa ganda. „Dzik”, przyczaiwszy się w bobliżu Bastii, czyhał na ewa kuujących się z Korsyki Niemców i dokonał takiego pogromu, że rychło odeszła im ochota pokazywania się na morzu. Tego bo wiem „tłustego” dnia polski okręt podwodny zatopił razem 11 jed nostek morskich o łącznej pojemności 14 000 ton. Były to dwa transportowce, jeden holownik i osiem barek przybrzeżnych. Prze bieg tej akcji był następujący: „Dzik” podszedł do Bastii na odległość 10 mil morskich i zajął pozycję wyczekującą. Wieczorem 21 września z portu wychodzą na redę dwa transportowce i barki desantowe. Kapitan Romanow ski decyduje się atakować jeden transportowiec po drugim, prze znaczając każdemu po dwie torpedy. Jednak jeszcze przed za atakowaniem drugiego z kolei statku nadleciał samolot i zaatako wał „Dzika”. Okręt zanurza się, ale pozostaje na głębokości pe ryskopowej. Jeden z członków załogi opisuje dalszy bieg wyda rzeń: Ostrożne podniesienie peryskopu — szybkie obejrzenie horyzontu. Głoś ne hura! Dwa statki trafione toną na rufą. Ścigacze i kontrtorpedowce, biegając dookoła, ratują setki pływających Niemców. W porcie pożary i wybuchy. Niemcy z całą swą machiną wojenną opuszczają port. Następne torpedy gotowe do strzału. Wychodzą barki inwazyjne, jedna,
414
dwie, kontrtorpedowiec, barki następne — formują konwój. Dziesięć, osiemnaście razem. Zygzakują. Atakujemy. Podchodzimy na bardzo nieznaczną odległość. Torpedy trze ba strzelać na przebieg na powierzchni ze względu na małe zanurzenie barek. Ryzyko duże. Pozycja okrętu zdradzona po strzale. Odległość 600 m. Pierwsza torpeda — wybuch. Zobaczył nas samolot. Eksplodują bom by rzucone na ślad peryskopu. Echem odpowiadają eksplozje tonącej bar ki. Dużą szybkością i na dużej głębokości przechodzimy pod konwojem, aby ujść samolotom i strzelić z przeciwnej strony. Druga — pal. Trzecia — pal. Długie, głuche wybuchy mówią, że nie chybiono. Podsłuch melduje zbliżanie się śrub na dużej szybkości. — Prawo na burt. Uwaga — czwarta pal. Ostatnia torpeda opuściła okręt. Szarpnięcie, syk powietrza z zatapia nych zbiorników... oczekiwanie — sekunda, dwie, trzy, minuta.
Teraz jednak zaczął się kontratak i wokół „Dzika” rozpoczęły w wodzie detonować bomby głębinowe, wyrzucane najpierw przez jeden, a później i przez drugi kontrtorpedowiec. Na okręcie pod wodnym panuje kompletna cisza, następują długie minuty wycze kiwania... Zrazu bardzo wolno, potem nieco prędzej okręt pod wodny usiłuje wycofać się z zagrożonego sektora. Bomby wciąż padają, ale już nie tak często i jak gdyby w nieco większej niż początkowo odległości od „Dzika”. Tak mija jedna godzina, druga. Bomby detonują coraz rzadziej i coraz dalej, ale zagrożenie wciąż jeszcze trwa. Upływają trzy godziny od chwili rozpoczęcia niemieckiego kontrataku. Odgłosy eksplodujących bomb dochodzą z coraz większej odległości. I wreszcie „Dzik” ostrożnie wysuwa peryskop. Przeciwnika nie ma w pobliżu, niebezpieczeństwo minęło. Sposób ataku torpeda mi nastawionymi na przebieg po powierzchni Anglicy uznali za cenną innowację taktyczną i sami ją potem stosowali. Nie mniejsze sukcesy odniósł w czasie operacji alianckich we Włoszech starszy „bliźniak” „Dzika” — „Sokół”. Wielkim suk cesem „Sokoła”, dowodzonego teraz przez kapitana Jerzego Koziołkowskiego, było już wspomniane uprzednio przeprowadzenie z Brindisi na Maltę włoskich okrętów. Malta w tych dniach świę ciła swój wielki triumf i większa część floty włoskiej, włącznie z potężnymi pancernikami, zawinęła w ramach aktu kapitulacyjnego do portu La Yalleta. Ten triumf brytyjskiej bazy śródziem
415
nomorskiej był równocześnie wielkim triumfem wszystkich jedno stek, które — tak jak „Sokół” — uczestniczyły w jej obronie w czarnych dniach roku 1942. (Wyrazem tego było m. in. ufun dowanie po wojnie w porcie La Valletta tablicy pamiątkowej na cześć marynarzy polskich okrętów podwodnych, kontrtorpedowców i statków handlowych, które brały udział w bitwie o Maltę). Wracając z Malty do Brindisi, nowej bazy alianckiej floty w „obcasie włoskiego buta”, „Sokół” znalazł spychany wiatra mi balon, który urwał się z zapory. Po przymocowaniu liny ba lonu do dzioba okrętu „Sokół” ruszył w dalszą drogę. Ta orygi nalna „dekoracja” okrętu podwodnego wzbudziła niebawem po dejrzenie brytyjskiego patrolowca, gdy jednak rzecz się wyjaśniła, patrolowiec zasygnalizował w odpowiedzi: „od kiedy to okręty podwodne odczuwają potrzebę latania?” Daleki wypad „Sokoła” w głąb Adriatyku, aż do portu Pola, przyniósł mu w październiku podwójny, a omal nie potrójny sukces dzięki zatopieniu dwóch statków i uszkodzeniu trzeciego. W listopadzie 1943 roku zarówno „Sokół”, jak i „Dzik” skiero wane zostały na Morze Egejskie, gdzie odniosły kilka dalszych sukcesów w okresie walk o wyspy Leros i Samos. „Sokół” znisz czył w tym czasie siedem nieprzyjacielskich statków. A oto oko liczności, w jakich się to stało: pierwszy statek po wymianie ognia artyleryjskiego został zdobyty i później wysadzony w po wietrze, drugi — zniszczony ogniem dział. Trzeci statek został ostrzelany niedaleko wybrzeża jednej z wysp obsadzonych przez nieprzyjaciela i artyleria nadbrzeżna pośpieszyła mu z pomocą. Wtedy „Sokół” odpalił torpedę i zatopił statek. Wreszcie ofiarą „Sokoła” padł konwój w postaci ochranianego transportowca oraz dwa żaglowce wyładowujące na brzeg wojska. „Dzik” prowadził w tym czasie równie owocną działalność zwal czając nieprzyjacielską żeglugę na Morzu Egejskim. W trakcie tej działalności załoga „Dzika” przeżyła historię raczej humory styczną. Oto jak została ona przedstawiona W| okrętowym „Dzien niku zdarzeń”: Morze Egejskie. Jasna księżycowa noc przy silnym wietrze i wysokiej fali. Obserwacja bardzo utrudniona. Okręt na kursie południowym, wy nurzony. Godzina... Oficer wachtowy zauważył duży szkuner idący peł nym wiatrem w naszym kierunku. Sylwetka żaglowca była bardzo po-
416
XIV. Ważniejsze akcje „Sokoła” i „Dzika” na Morzu Śródziemnym w latach 1941-1944
dobna do niemieckich okrętów-pułapek, które patrolują na morzach, ma jąc dobrze zamaskowane działa przygotowane do strzału. Dowódca zde cydował zanurzenie okrętu. Dalsze obserwacje prowadziliśmy z perysko pu. Gdy szkuner zbliżył się do nas, dowódca rozpoznał niemiecki szkuner handlowy, na który nie warto było poświęcać torpedy. Wynurzyliśmy się i rozpoczęliśmy ostrzeliwać szkuner z działa. Na pokładzie szkunera powstała panika. Kilku Niemców — marynarzy i żołnierzy — wskoczyło do wody. Nie było mowy o ich ratowaniu, choćby ze względu na wysoką, sztormową falę. Po kilkunastu naszych strzałach już tylko bezradny ka dłub bez żagli i masztów chybotał na fali. Dowódca zadecydował abor daż. Kilku marynarzy z pistoletami i nożami w ręku wskoczyło na po kład wraku.
Ponieważ dalszy ciąg w „Dzienniku zdarzeń” przedstawiony zo stał bardzo zwięźle, zastępca dowódcy okrętu tak go uzupełnia: [...] chłopcy na szkunerze nie odkryli już, niestety, żadnego Niemca. Na próżno potrząsali wojowniczo swoją bronią. Wielkie bryzgi krwi świadczyły o skuteczności naszego działa. W pewnym momencie nowo cześni piraci usłyszeli wyraźne zawodzenie krów. W zamkniętej ładowni około trzydzieści krów z cielętami dawało znać o swym smutnym położe niu. Krów nie dało się uratować. Nawet biorący udział w wypadzie ku charz nie mógł „przyholować” cielaka do zmiany wiktu. Przykro nam było wszystkim bardzo — bo wiadomo, krowy bydlęta pożyteczne i żyć chcą nie mniej od człowieka. Poza tym, o ile mi wiadomo, krowy były dotychczas neutralne. Udało się nam jednak zdobyć dużo pamiątek z tego abordażu. Prawdziwe węgierskie salami na greckim morzu z niemieckie go szkunera przez Polaków zdobyte — to była okazja „niewąska”. Nasz kucharz nie martwił się długo utratą obory — zdobyliśmy świeże jajka i dużą ilość masła. Powiększyliśmy nasze zbiory o parę niemieckich heł mów, karabinów, pistoletów i kaemów. W ostatniej chwili odkryliśmy również parę worków poczty. Po dokładnym przeszukaniu szkunera od dział abordażowy opuścił pokład, na pożegnanie zakładając ładunek dy namitu i zapalając lont. Niedługo męczyły się biedne krowięta w za mkniętej ładowni...
Rok 1944 zainaugurował „Dzik” zatopieniem dużego statku oraz dwóch małych jednostek. Kiedy w kwietniu 1944 roku „Sokół” i „Dzik” opuszczały Morze Śródziemne, kierując się do Anglii, brytyjski dowódca flotylli, w skład której wchodziły oba okręty, pożegnał je rozkazem stwier dzającym: „Czyny wasze stały się dla nas natchnieniem i spo wodowały nasz podziw i zaufanie po wszystkie czasy...” Terrible tuńns, czyli „straszne bliźniaki”, bo taka przyjęła się
418
nazwa dla obydwu polskich okrętów podwodnych, opuszczały Mo rze Śródziemne z bardzo bogatym kontem 38 zatopionych okrętów i statków nieprzyjacielskich oraz uszkodzonych kilku dalszych o łącznej pojemności blisko 100 000 ton!
8. Zagon „Krakowiaka” na wody Dodekanezu Jeszcze nie dobiegły końca operacje związane z lądowaniem i opanowaniem przez aliantów południowej części Półwyspu Ape nińskiego, kiedy rozpoczęta została nowa operacja, skierowana przeciwko Niemcom zajmującym wyspy Morza Egejskiego. Ope racja ta, mająca za zadanie wysadzenie desantów i opanowanie wysp, zakończyła się niepowodzeniem. Dlaczego tak się stało? Trafną odpowiedź na to pytanie daje jeden z admirałów brytyj skich, równocześnie znany dziejopis wojny morskiej w latach 1939—1945, W. M. James, pisząc, że trudno jest zrozumieć, dla czego po wielu doświadczeniach wojny, prowadzonej przy użyciu nowoczesnych broni, wyżsi dowódcy i odpowiedzialne urzędy za planowali bądź zaaprobowali ofensywę przeciwko silnie strzeżo nym wyspom poza zasięgiem własnego lotnictwa. W rezultacie okupowanie wysp leżących niedaleko Rodosu, gdzie Niemcy utrzy mywali znaczne siły powietrzne, musiało prowadzić jedynie do katastrofy. W działaniach na Morzu Egejskim brało udział pięć krążow ników i dwadzieścia pięć niszczycieli, z nich cztery krążowniki zostały zbombardowane (choć nie zatopione), natomiast ze zbom bardowanych niszczycieli trzy poszły na dno, ich los podzieliły dwa dalsze po najechaniu na miny. Banderę polską w tej operacji, która z winy wyższego do wództwa miała niefortunny przebieg, reprezentował zasłużony ¡już na Morzu Śródziemnym w inwazji włoskiej ORP „Krakowiak”. Wziął on m. in. udział w bombardowaniu pozycji nieprzyjaciel skich na wyspach Kos i Levitha oraz w jednym z głośniejszych, równie niebezpiecznych, jak i pomyślnych rajdów, które zostały przeprowadzone w głąb archipelagu Sporadów przez siły alianckie. Rajd ten prowadził do portu Kalymnos na wyspie tejże nazwy,
419
gdzie zaskoczony został konwój nieprzyjacielski, złożony z jednego większego (około 3000 ton) i kilku mniejszych statków. Zespół aliancki, składający się z trzech okrętów: „Petard”, „Rockwood” i „Krakowiak”, po niepostrzeżonym przejściu w zapadających ciemnościach w głąb Sporadów, zwanych od czasu zajęcia ich przez Włochów w roku 1911 Dodekanezem, znalazł się przed pół nocą u wejścia do portu Kalymnos i silnym ogniem ostrzelał znajdu jące się w porcie statki. Jeden z uczestników tej akcji, bosman M. Tatarynowicz, tak opisuje bombardowanie: Jeszcze chwila i z kontrtorpedowca dowodzącego, idącego na przodzie — salwa. Pociski oświetlające poszły w kierunku celu, a w chwilę po tem mroki, których nie potrafiła rozjaśnić pełnia księżyca, ustąpiły ośle piającemu blaskowi pocisków świetlnych. Całkiem na wprost, w odle głości nie większej jak pół mili, w dolinie między dwoma górami, mia steczko i port K[alymnos], Na przednim planie molo, a przy nim zako twiczony konwój nieprzyjacielski. W to miejsce kieruje się natychmiast ogień dział. Kilka salw i statek pochyla się na burtę, jeszcze salwa i z wnętrza wydostają się płomienie. Są zrazu nikłe, potem potęgują się coraz bardziej, aż statek strzela w niebo snopem iskier i cały staje w ogniu. Wróg milczy. Ani jednym ruchem nie chce zdradzić swych sił.
Niedługo trwała bitwa zakończona zniszczeniem nieprzyjaciel skiego konwoju, ale jak się miało niebawem okazać, był to do piero prolog do właściwej bitwy, tym razem — bitwy powietrzno-morskiej, jednej z gwałtowniejszych i najbardziej uporczywie przez Niemców ponawianej. Rozpoczynający; ją pierwszy nalot na stąpił, zanim zespół aliancki zdołał dokonać zwrotu i wypłynąć z zatoki, zupełną zaś niespodzianką były użyte w bitwie przez nieprzyjaciela zdalnie kierowane szybowce i bomby. Bitwa skła dała się w sumie z czternastu ataków, opisanych w tak autoryta tywnym źródle, jak sprawozdanie ówczesnego dowódcy „Krako wiaka” kpt. mar. Wszechwłada Maracewicza. Oddajmy też jemu głos: Atak I. Godz. 23.15. Dwa dalokierowane szybowce przechodzą nad okrę tem. Upadek około 300 jardów z lewej burty. Ognia nikt nie otwiera, bo nalot jest tak szybki i niespodziewany, że nawet radar go nie uchwycił. Samoloty kierujące szybowcami nie były w ogóle, mimo światła księżyco wego, widoczne. Atak II. Godz. 23.17. Zespół robi zwrot i zwiększa szybkość z 12 na 22
420
węzły. Radar melduje bombowce w odległości 4500 jardów. Otwarcie za pory krótkiej. Bomby padają 40—50 jardów od okrętu z prawej burty. Atak III. Godz. 23.38. Atak szybowców prawie że spod księżyca. Jeden pada tuż koło „Petarda”. Otwieram zaporę krótką na ślepo. Atak IV. Godz. 23.57. Nalot grupy bombowców, które nurkują z lewej burty, prawie że spod księżyca. Otwarcie zapory krótkiej. Bomby padają 50 jardów z prawej burty „Krakowiaka”. Jedna z nurkujących maszyn ostrzeliwuje okręty z broni maszynowej. Atak V. Godz. 0.16. Zespół w szyku trójkąta, szybkość 23 węzły. „Kra kowiak” najbardziej wysunięty pod księżyc. Radar melduje grupę samo lotów o 600 jardów. Samoloty rozdzielają się, atakując wszystkie trzy okręty, które natychmiast otwierają ogień. Dwa samoloty nurkują wprost na „Krakowiaka”. Upadek obu bomb tuż za rufą, w śladzie torowym. Atak VI. Godz. 0.24. Radar melduje z dużej odległości 2 samoloty. Na sygnał „Petarda” okręty robią gwałtowny zwrot w prawo o 180°, równo cześnie otwierają ogień. Wzdłuż lewej burty przelatują dwa szybowce. Są tak blisko, że szumu ich nie zagłusza nawet artyleria. Otwieram na nie ogień z broni małokalibrowej. Atak VII. Godz. 0.30. Radar melduje 6 samolotów nadlatujących z pra wej burty pod księżyc. Otwieram ogień. Samoloty idą w dwu falach. Jeden przelatuje tuż za rufą, drugi ponad działem nr 3, reszta również za rufą. Bomby, najcelniejsze ze wszystkich w ciągu nocy, w odległości 5 do 20 jardów od robiącego zwrot okrętu. Atak VIII. Godz. 0.33. Dwa samoloty znienacka nurkują z prawej burty. Otwarcie ognia w ostatniej chwili „na słuch”. Samoloty przechodzą nadokrętem, bomby padają z lewej burty o 40—50 jardów. Ogień broni ma szynowej samolotów obramowuje obie burty „Krakowiaka”, ale nie tra fia... Obserwuję, że okręt J. Kr. Mości „Rockwood” ma przechył na burtę — prawdopodobnie został trafiony. Zmniejszam szybkość do 12 węzłów i przy gotowuję się do osłony. Atak IX. Godz. 0.40. Otwieram ogień „na słuch” do samolotów zbliża jących się z prawej burty. Samoloty oddalają się. Z rufy okrętu J. Kr. Mości „Rockwood” unosi się czarny dym, za któ rym po chwili ginie cała sylwetka. Czuć zapach płonącej ropy. Zarządzam ostateczne przygotowania celem udzielenia pomocy. Zastępca przygotowuje oddział ratunkowy i przeciwpożarowy, siatki do podnoszenia rozbitków oraz ekipę do holowania uszkodzonego okrętu. Atak X. Godz. 1.06 Otwieram ogień do samolotu przechodzącego nad okrętem. Bomby z prawej burty o 60—70 jardów. „Rockwood” rzuca pła wy dymne. Godz. 1.10. „Rockwood” stopuje. Podchodzę do niego, by podać hol, ale otrzymuję rozkaz, że holować będzie „Petard”, a ja mam osłaniać ho lowanie. Atak XI. Godz. 3.33, Radar melduje samoloty o 4000 jardów, otwieram
421
ogień. Samolot próbuje nurkować między „Krakowiakiem” a zespołem, ale zostaje przepędzony. Atak XII. Godz. 3.35. Robię zwrot w prawo, uchylając rufę przed nur kującym samolotem. Bomby 50 jardów za rufą. Samolot odlatuje, nie ata kując holującego zespołu. Atak XIII. Godz. 3.58. Samolot znienacka atakuje wprost z dziobu. Otwarcie ognia „na słuch”. Samolot uchyla się i do rzucania bomb nie do chodzi. Atak XIV. Godz. 4.11. Samoloty krążą wkoło zespołu, strzelając rakiety. Otwieram ogień. Wybuch szybowca około 300 jardów za „Rockwoodem”.
Czternasty atak był ostatnią próbą zniszczenia alianckich okrę tów, które teraz już bez przeszkód opuściły wody archipelagu, na których odniosły podwójny sukces: zatopienie transportowca w porcie Kalymnos oraz zestrzelenie trzech samolotów i uszko dzenie czterech dalszych podczas odpierania nalotów w czasie po wrotnego marszu. Powyższa akcja „Krakowiaka” oraz głośny sukces „Ślązaka”, odniesiony pod koniec listopada — gdy kmdr ppor. Tymiński do wodził całym zespołem eskortującym duży konwój i broniącym go przed zmasowanymi atakami samolotów, z których osiem ze strzelono — były już ostatnimi większymi akcjami polskich okrę tów na Morzu Śródziemnym w okresie przed inwazją aliancką we Francji.
IX. Inwazja aliancka we Francji
1. Początek inwazji w Normandii
N
iemieckie radio komunikat:
podało
6
czerwca
1944
roku
następujący
Oczekiwany od dawna atak Brytyjczyków i Amerykanów na wybrze że północnofrancuskie rozpoczął się ubiegłej nocy. W kilka minut po północy nieprzyjaciel przy równoczesnych silnych atakach bombowych wysadził z powietrza w rejonie Zatoki Sekwany silne formacje wojsk de santowych. Wkrótce potem podsunęły się do innych odcinków wybrzeża liczne nieprzyjacielskie łodzie desantowe, osłaniane przez ciężkie i lekkie okręty wojenne. Obrona nie pozwoliła się zaskoczyć w żadnym miejscu. Podjęła ona natychmiast walkę z całą energią. Wojska lądujące z powie trza zostały częściowo przy zeskakiwaniu uchwycone, a nieprzyjacielskie okręty już na pełnym morzu wzięto pod ogień. Wiele jednostek spado chronowych zostało zniszczonych lub wziętych do niewoli, inne zostały rozerwane przez wybuchające miny. Mimo nieustannych gwałtownych ata ków powietrznych i silnego obstrzału przez nieprzyjacielską artylerię okrę tową, działa „wału atlantyckiego” wmieszały się natychmiast w walkę. Trafiły one okręty wojenne i osłaniające się sztuczną mgłą łodzie desan towe. Walka przeciw wojskom inwazyjnym jest w pełnym toku.
Równocześnie Główna Kwatera opublikowała następujący komunikat:
alianckich
wojsk
inwazyjnych
423
Dziś o świcie armie alianckie pod dowództwem gen. Eisenhowera roz poczęły lądowanie na północnym wybrzeżu Francji. Jednostki morskie wspierane przez silne oddziały lotnicze, wysadzały na ląd oddziały armii lądowej. Całością wojsk alianckich przeprowadzających operacje dowodzi gen. Montgomery. W skład tych sił wchodzą oddziały brytyjskie, amery kańskie i kanadyjskie.
Pod osłoną ponad siedmiuset okrętów wojennych wyruszyło około czterech tysięcy różnego typu jednostek desantowych, pro mów, pontonów i barek. Ponadto około dwieście trałowców, zgru powanych w dwudziestu pięciu flotyllach, wykonywało najważ niejszą bodaj operację umożliwiającą zawinięcie do wybrzeży francuskich: oczyszczanie wód Kanału z min. Wreszcie dwa tysią ce statków handlowych posłużyć miało do zaopatrzenia świeżo utworzonych przyczółków we wszystko, co będzie potrzebne do dalszej akcji. Jako miejsce do lądowania wybrano wybrzeże normandzkie między Cherbourgiem a Hawrem. Było ono wprawdzie pozbawio ne dobrego portu, jednakże nie miało to być żadnym utrudnie niem, gdyż zaraz po opanowaniu skrawka wybrzeża przystąpio no do utworzenia sztucznego portu. W tym celu zatopiono kilka statków transportowych prostopadle do wybrzeża i utworzono w ten sposób sztuczny łamacz fal, pod osłoną którego zaczęto za kotwiczać sztuczne mola i inne urządzenia pozwalające zmonto wać całą przystań. Z tą chwilą można już było wyładować ty siące ton sprzętu i materiałów wojennych. Oczywiście że przeprowadzenie inwazji bez pomocy lotnictwa było nie do pomyślenia. Lotnictwo współpracować miało w przy gotowaniu terenu pod inwazję przez intensywne bombardowa nie niemieckich punktów obronnych, następnie miało zabezpie czyć flotę inwazyjną przed atakami z powietrza i ewentualnie zwalczać nieprzyjacielskie okręty na- i podwodne, wreszcie współ pracować w przełamywaniu niemieckiego oporu, wspomagając wojska inwazyjne. Przygotowanie lotnicze terenu, na którym miały lądować wojska, nastąpiło w nocy poprzedzającej inwazję. Bom bowce, głównie czteromotorowe, zrzuciły około 10 000 bomb. Po północy zrzucone zostały pierwsze desanty powietrzne: amery kańskie na półwyspie Cotentin, angielskie na północ od Caen. Wszystko to odbywało się przy bardzo silnym wsparciu 171 eskadr
424
samolotów myśliwskich. Ponadto w operacji wydatnie współdzia łało lotnictwo należące ao tzw. Coastal Command, (służby przy brzeżnej), ograniczając się wszakże głównie do zabezpieczenia ze społów inwazyjnych, jak i późniejszych zespołów zaopatrzeniowych w trakcie przeprawy przez wody kanału La Manche. Około godziny 6.30 rozpoczęła ostrzeliwanie niemieckich po zycji aliancka inwazyjna flota wojenna, a setki łodzi desantowych wysadziły na brzeg pierwsze oddziały i sprzęt. Użyte w inwazji okręty desantowe były najróżniejszego typu: barki desantowe dla piechoty oraz barki desantowe przewożące czołgi, jednostki o wyporności od 100 do 300 ton, uzbrojone w dzia ła przeciwlotnicze. Dalej małe, kilku- lub kilkunastotonowe ło dzie desantowe, łodzie motorowe i szturmowe samochody-amfibie, dalej duże okręty desantowe do 3000 ton wyporności, wresz cie wiele transportowców zabierających jednostki mniejsze. Całością morskich sił inwazyjnych dowodził admirał brytyjski Bertrand Ramsay. Podlegali mu: brytyjski kontradmirał Philip Vian, ten sam, który brał swego czasu udział w zniszczeniu „Bis marcka”, i kontradmirał amerykański Alan Kirk. Pierwszy do wodził eskadrą brytyjską, której działalność obejmowała wschod nią część Zatoki Sekwany od Arromanches do Hawru, podzie loną na odcinki nazwane kryptonimowo „Sword”, „Juno” i „Gold”, drugi był dowódcą eskadry amerykańskiej, działającej w zachod niej części zatoki aż po Cherbourg, podzielonej na odcinki „Utah” i „Omaha”. Flota brytyjska składała się z pancerników „Nelson”, „Rod ney”, „Ramillies” i „Warspite” oraz kilku krążowników, jak „Mau ritius”, „Scylla”, „Orion”, „Glasgow”, „Belfast”, „Enterprise” i „Frobisher”. Dalej wchodziły w jej skład dziesiątki kontrtorpedowców i wiele jednostek mniejszych, służących jednakże tylko do ochrony konwojów, podczas gdy kontrtorpedowce tropiły nie mieckie lekkie okręty. Pancerniki i krążowniki użyte były do ostrzeliwania niemieckich baterii, bunkrów i pozycji. Amery kańska eskadra składa się z trzech pancerników: „Nevada”, „Arkansas” i „Texas”, czterech ciężkich krążowników: „Augusta”, „Tuscaloosa”, „Vincennes” i „Quincy” oraz również z licznych jednostek mniejszych. Na krążowniku „Augusta” podniósł swą flagę kontradmirał Kirk.
425
Oprócz okrętów brytyjskich i amerykańskich w operacji inwa zyjnej brały udział okręty innych narodów. Francja reprezento wana była przez dwa lekkie krążowniki „Montcalm” i „Georges Leygues” oraz mniejsze jednostki, Holandia przez krążownik „Ja va”. Oczywiście nie brakło też okrętów polskich, tak jak nie brakło ich przedtem w żadnej innej operacji. Po wzięciu udziału w kam panii norweskiej, ewakuacji angielskich wojsk z Francji, inwazji w Północnej Afryce, na Sycylii i we Włoszech, Polska Marynarka Wojenna uczestniczyła w wykonaniu decydującej operacji alianc kiej, inwazji w północnej Francji. Większość sił Polskiej Marynarki Wojennej brała udział w wal kach inwazyjnych już od pierwszego dnia. Były to: jedyny nasz krążownik ORP „Dragon”, dwa duże kontrtorpedowce „Błyska wica” i „Piorun” oraz dwa małe kontrtorpedowce „Krakowiak” i „Ślązak”. Pierwszego dnia inwazji wzięły one udział w zwalczaniu nie przyjacielskich baterii, dając równocześnie osłonę artyleryjską własnej, lądującej i walczącej o rozszerzenie przyczółka piecho cie. Oczywiście najskuteczniejszą pomoc mógł dać krążownik „Dragon”, górujący nad kontrtorpedowcami uzbrojeniem artyle ryjskim. Wspieranie ogniem artylerii okrętowej walczących na lądzie od działów desantowych było wówczas rzeczą niesłychanej wagi. Jak podało w jednym z pierwszych dni inwazji radio londyńskie nie mniej niż 640 dział okrętowych kalibru od 100 do 406 mm wspie rało oddziały piechoty alianckiej, ostrzeliwując niemieckie pozycję i umocnienia, a przede wszystkim niemieckie baterie nadbrzeżne. Te ostatnie były wprawdzie rozmieszczone wzdłuż całego wybrze ża, z tym że działa największego kalibru zgrupowane były po obu flankach pasa wybrzeża objętego desantem. I tak np. w rejonie Hawru Niemcy posiadali 4 działa, 400 mm, 3 działa 275 mm, łącznie zaś 35 dział kalibrów 150 mm i więcej; w zasię gu tych dział znajdowały się wschodnie, angielskie odcinki inwa zyjne. Nierzadkie były także wypadki kierowania ognia na przy stępujące do ataku zespoły nieprzyjacielskich czołgów. Trzeba tu wziąć pod uwagę, że oddziały alianckie nie zawsze dysponowały (mowa tu o pierwszym albo pierwszych dniach inwazji) odpo wiednią ilością artylerii własnej czy jednostek pancernych, żeby
426
stanowić skuteczną siłę do przedarcia się przez niemieckie pozycje umocnione i rozszerzania przyczółka dla lądujących w następnych falach dalszych oddziałów. Wypadki, że tylko wmieszanie się arty lerii okrętowej umożliwiło alianckiej piechocie dalsze posuwanie, a nierzadko nawet wybawiło ją z bardzo ciężkich opresji, były dość częste. „Dragon” przydzielony był do sił bombardujących „D” pod do wództwem kontradmirała Pattersona, składających się z pancer ników „Warspite” i „Ramillies”, monitora „Roberts” oraz. krą żowników „Mauritius”, „Arethusa”, „Frobisher”, „Danae” (póź niejszy polski „Conrad”) i „Dragon”. Gdy rozpoczynała się in wazja, część okrętów tego zespołu, w którego skład wchodziła również 23. flotylla niszczycieli (6 okrętów) i 40. flotylla tra łowców (11 okrętów), była już od kilku dni na morzu; ich bazą wyjściową było ujście rzeki Clyde, skąd wyszły — zgodnie z pla nem — na trzy dni przed pierwotnie wyznaczonym terminem in wazji, a ten z powodu złych warunków atmosferycznych musiał zostać o jeden dzień opóźniony. Okręty grupy bombardującej by ły już od dwóch dni na morzu, gdy otrzymały wiadomość o zmia nie terminu. Aby więc „zgubić” 24 godziny i po ich upływie zna leźć się w wyznaczonej uprzednio odległości od brzegów Nor mandii, zespół obrał kurs północny, by po upływie 12 godzin przejść na kontrkurs. Podczas tego manewru okręty kontradmi rała Pattersona wpłynęły między ukryty we mgle konwój, idący również do Normandii, ale szczęśliwie obyło się bez kolizji. „Dragon” wyruszył na operację inwazyjną w nocy z 4 na 5 czerwca z Portsmouth. Bosmat M. Kurkowski tak wspomina dobę poprzedzającą inwazję: Po wyjściu na pełne morze wzięliśmy kierunek na południe. Jak na złość, pogoda się popsuła do tego stopnia, że cały plan musiał ulec opóź nieniu. Po kilku godzinach wzięliśmy inny kierunek — na północny za chód. Oczom naszym ukazał się dopiero wtedy cały ogrom angielskiej armady, skoncentrowanej do uderzenia. Zobaczyliśmy więc najróżniejsze go typu okręty wojenne, pomocnicze, poławiacze min, łodzie desantowe, począwszy od bardzo dużych, a kończąc na najmniejszych, przystosowa nych do różnego rodzaju operacji. Nie domyślaliśmy się nawet — trudno to było odgadnąć — do czego mogą być użyte. Na widok tej armady przestaliśmy wątpić w otwarcie drugiego frontu. Dziwił nas tylko północno-zachodni kierunek, w jakim wszystkie te jed-
427
XV. Operacja inwazyjna w północnej Francji w czerwcu 1944 r.
nostki się posuwały. Tłumaczyliśmy to sobie różnie. Dopiero pod koniec dnia 5 czerwca okazało się, że z powodu wysokiej fali, będącej dużą prze szkodą dla łodzi desantowych, musiano termin inwazji przesunąć na dzień następny. Tak więc cała doba upłynęła nam na ciągłym kołowaniu po Kanale. Nocą na 6 czerwca wszystkie jednostki skierowały się ponownie na po łudnie.
Zgodnie z planem siły bombardujące pod dowództwem kontr admirała Pattersona znalazły się krótko po godzinie 5.00 rano na wyznaczonej imi pozycji w rejonie odcinka „Sword”. Słońce powoli wychodziło zza chmur, a mgła opadała i rzedła. Przed oczyma załóg rozpościerał się teraz imponujący widok. Jak okiem sięgnąć, Zatokę Sekwany wypełniał las masztów okrętowych, a do brzegu poczęły zbliżać się liczne barki i łodzie desantowe. Chwilę później rozpoczęła się akcja, tak zobrazowana przez członka załogi „Dra gona”, mata Wincentego Cygana: Gdzieś z przodu i z prawa padł strzał armatni, za nim zaraz inne. To barki, podchodząc do plaż, rozpoczęły czyszczenie przed sobą. Rozgorzała nagle kanonada z setek okrętów i tysięcy dział. Zimny dreszcz, znany mi już dobrze, śmignął po mym kręgosłupie. Huk zlał się w jeden grzmot, wzmagający się i potężniejący z sekundy na sekundę. Ulatniająca się kur tyna mgły odsłoniła piaszczystą plażę, drogę i fasadami do morza zwró cone budynki. Kontrtorpedowce, wybierając miejsce między sznurami ba rek, podchodziły tak blisko brzegów, jak tylko głębokość pozwoliła, i de filując grzały w letniskowe hotele. Krążowniki, kołując wolno, szukały miejsca zakotwiczenia. Pancerniki, nieco z tyłu, musiały trzymać się głęb szych wód.
Niemieckie baterie zrazu odpowiedziały z dużą siłą, co zna czyło, że poprzedzające inwazję bombardowanie lotnicze nie speł niło swego zadania z powodu wyjątkowo dobrego betonowego za bezpieczenia tych baterii. Część z nich została ponadto przenie siona po bombardowaniu lotniczym w inne miejsce. Wszystko to sprawiło, że Niemcy potrafili stawić silny opór alianckim siłom bombardującym, ale ostatecznie wszystkie baterie zostały zmu szone do milczenia. Inny z członków załogi „Dragona” w następujących słowach przedstawia udział polskiego krążownika w bombardowaniu nie mieckich pozycji: Gruchnęły
salwy
naszych
dział.
Oślepiło
nas
kompletnie.
W
uszach
429
dzwoni, dym drażni nozdrza, do oczu cisną się ciemne plamy i do złudze nia przypominają reklamę atramentu Stephens Ink. Na horyzoncie uka zały się czerwone błyski wybuchających pocisków. Za nimi, „jak w mo kre żyto”, szły salwy jedna za drugą i „Dragon” rozszalał się na dobre.
Pierwszym celem ostrzelanym przez „Dragona” była bateria 105 mm w Calleville sur Orne, którą artyleria polskiego krą żownika zniszczyła w ciągu 49 minut. Z kolei „Dragon” ostrze liwał 155 mm baterię w rejonie Trouville, a później umocnione stanowiska nieprzyjaciela i moździerze koło Caen, wreszcie kon centrację czołgów koło Varaville. To ostatnie strzelanie przyniosło Polakom ogromny sukces, o którego rozmiarach dowiedzieli się po wielu latach z relacji najbardziej poszkodowanego w tej akcji. Był nim niemiecki puł kownik von Oppeln-Bronikowski, dowódca 22. pułku czołgów z 21. dywizji pancernej, który na telefoniczny rozkaz marszałka Rommla rzucił przeciwko aliantom 60 czołgów; część z nich — 25 czoł gów — prowadził osobiście. Te właśnie czołgi dostały się w bardzo dokładny ogień „Dragona”. W ciągu 15 minut von Oppeln-Bronikówski stracił 6 czołgów i doszedł do przekonania, że jedyne, co może uczynić, to wycofać się, co też niezwłocznie uczynił. Rów nież druga grupa niemieckich czołgów poniosła straty i musiała zrezygnować z natarcia. W ten sposób nadzieje Rommla na zepch nięcie wojsk alianckich do morza zostały pokrzyżowane przez celny ogień polskiego krążownika. Poważny sukces, i to już w pierwszym dniu inwazji w walce z nieprzyjacielskimi bateriami, odniosły „Krakowiak” i „Ślą zak”. Okręty te wchodziły w skład sił „S” i wraz z nimi udały się z bazy w Portsmouth na odcinek „Sword”. Oto jak dziejopis „Ślązaka”, marynarz Stanisław Mayak, opisuje rozpoczęcie akcji o świcie pierwszego dnia inwazji: Pierwsze zwiastuny dnia pojawiły się na horyzoncie, a w ich świetle zarysowała się ciemna smuga lądu. Powoli wstawał dzień pamiętny w historii, dzień 6 czerwca 1944 roku. O brzasku dał się słyszeć z naszej lewej burty głuchy łoskot. Mimo woli oczy obserwatorów zwróciły się w tym kierunku. Przed oczyma ukazał się widok ścinający krew w żyłach. Przełamany na połowę kontrtorpedowiec tonął, a wkoło niego grupki marynarzy walczyły ze śmiercią.
430
Uczucie nieopisanej wściekłości wstrząsnęło całą załogą. Do oczu nabie gała krew... Nie było jednak czasu na gniew. — Przed dziobem torpeda! — wrzasnął któryś z obserwatorów głosem szaleńca. Na chwilę wszystkich zatkało. „Ślązak” raptownie skręcił w lewo. Chwi la oczekiwania, która wydawała się tak długa jak wieczność. Nikt nie śmiał jej przerwać. Marynarze wykonywali polecenia jak automaty po ruszane przez jakiś mechanizm. W duszy każdego toczyła się walka o opa nowanie nerwów i strachu. — Przeszła! — krzyknął głos z prawej burty. Chwila odprężenia. „Ślą zak” raptownie powrócił na poprzedni kurs, zbliżając się do lądu.
Torpedy, o których pisze Mayak, wyrzucone zostały przez trzy niemieckie torpedowce, które wyszły z Hawru i korzystając ze sprzyjających w przedświcie warunków, dokonały śmiałego ataku na grupę bombardującą. Przewaga aliancka była miażdżąca i mo że dlatego właśnie atakujące trzy torpedowce niemieckie zostały niedocenione bądź zlekceważone. — Dlaczego właściwie te wielkie „garnki” nas po prostu nie zniszczą? — dziwi się oficer artyleryjski „Mówe”, nie mogąc zrozumieć, czemu Anglicy nie otwierają do przeciwnika ognia. — Bo nie posiadają się ze śmiechu — pada sarkastyczna odpo wiedź innego z oficerów. Celem osiemnastu wyrzuconych torped niemieckich miały być niewątpliwie pancerniki „Warspite” i „Ramillies”, między któ rymi przeszły dwa z tych śmiercionośnych pocisków. Trzecia tor peda omal nie trafiła w okręt flagowy dowódcy odcinka „Sword”, kontradmirała Talbota, czwarta natomiast znalazła swój cel. Był nim norweski niszczyciel „Svenner”, który krótko po storpedowa niu przełamał się wpół i zatonął. Sprawcy zatopienia ,,Svennera” (torpedowiec „T-21”, „Mowe” i „Jaguar”) zdołali ujść, natomiast z pływających w innym zespole uzbrojonych trawlerów jeden lub dwa zostały zatopione, przy czym w zniszczeniu ich uczestniczył „Krakowiak”. Wymownym tego dowodem są zdobyte przez polski okręt trofea w postaci proporców zniszczonych jednostek nie przyjacielskich. Powróćmy jednak na pokład „Ślązaka”, który po dojściu bliżej lądu rozpoczął wraz z innymi okrętami ostrzeliwanie nieprzy jacielskich baterii. Po tej kanonadzie barki inwazyjne dopłynęły do brzegu i rozpoczęło się lądowanie. Wkrótce oddziały alianckie
431
idą do szturmu na pozycje nieprzyjacielskie, ale Niemcy kontr atakują. Kilkakrotnie alianci ponawiają próby, jednakże bez suk cesu. I wtedy... Przychodzi naglący sygnał z lądu, prosząc o wsparcie ogniem artylerii okrętowej. „Ślązak” znajduje się najbliżej, pośpieszył więc na ten sygnał. Wyko rzystując chwilową przerwę nieprzyjacielskiego ognia, podsuwa się na odległość nie więcej jak mili od lądu i rozpoczyna huraganowym ogniem ostrzeliwać pozycję nieprzyjacielską w lasku. Obsługi dział zwijają się szybko. Po każdej salwie lasek rzednie, prze słaniany obłoczkami dymu i kurzu. Szwabom widocznie zrzedła mina, bo zamilkli. Po godzinnym bombardowaniu umilkły też i działa „Ślązaka”. Nastał chwilowy spokój. Oczekiwanie. Wreszcie przychodzi sygnał z lądu od dowódcy odcinka. Jest następu jącej treści: — I think you saved our bacon. Thank you. Stand by do it again. (Myślę, że uratowaliście naszą skórę. Dziękuję. Bądźcie gotowi do ponowienia). Taki sygnał napełnił dumą naszych „ślązaków”. Był to dla nas jeszcze jeden wielki sukces. Tegoż popołudnia przyszedł drugi sygnał od dowódcy grupy, do której należał „Ślązak”. Brzmiał krótko: — „Ślązak”, fine work (piękna robota).
W ten sposób wszystkie trzy polskie okręty wojenne, należące do sił wspierających lądowanie w Normandii, odniosły duże suk cesy bojowe w pierwszym dniu inwazji. Także i później okręty te dobrze kontynuowały rozpoczęte dzieło. Doskonałe wyniki zapisały również na swym koncie dwa inne polskie okręty, użyte do działań w rejonie inwazyjnym,: „Bły skawica” i „Piorun”. Bezsprzecznie zaś najbardziej godnym opisu jest ich udział i rola, jaką odegrały w pogromie niemieckich niszczycieli pod Ushant.
2. Pogrom „Narvików” pod Ushant Było już po północy, gdy docieraliśmy do zachodniej granicy patrolu. Mniej więcej za dwadzieścia minut miał nastąpić zwrot na przeciwny kurs — z powrotem na wschód. Poza wysokość Brestu nie mieliśmy za miaru wybiegać. W międzyczasie pogoda zaczęła się wyraźnie psuć. Wi doczność spadła, zrobiło się ciemno i chłodno. W pewnej chwili w głośni432
ku usłyszeliśmy gwizd. Idący na czele szyku „Tartar”, okręt dowódcy flotylli, donosił, że dokładnie na kursie, na krawędzi swej skali — ma kontakt. Niedługo potem nasz własny radar potwierdził tę obserwację. Było pięć ech i wszystkie szły na nasze spotkanie. Szybkość zbliżania się była wysoka. Natychmiast po wszystkich pomieszczeniach, wodoszczelnych przedzia łach i kabinach zabrzmiały krótkie dźwięki alarmowych klaksonów. Drgnę ły wieże działowe. Wszystkie wyloty luf skierowały się przed dziób, wy celowane w jeden, niewidoczny dla oka punkt. W głębi okrętu, pod po kładami, w ruch poszły centrale, przekaźniki, drgnęły dziesiątki wskazó wek i setki zegarów. W niecałą minutę, okręt poderwał się na nogi i sta nął gotowy do walki. Tymczasem radar spokojnie podawał odległość. Zmniejszała się szybko, była już nawet denerwująco mała, gdy raptem, w okolicy siedmiu tysięcy, przestała maleć. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Niemcy zawracali, aby strze lić do nas swe torpedy — po ciemku, na radar! Zresztą na sekundę przed tem inny głośnik, nastrojony na częstotliwość niemieckiego radiotelefonu powtórzył wyraźnie ostrą, krótką komendę: Achtung — Torpedos! A po tem trzykrotnie wrzasnął: Feuer, Feuer, Feuer! *
Tak rozpoczęła się bitwa pod Ushant, jedna z dwóch wielkich batalii stoczonych podczas ostatniej wojny pomiędzy alianckimi i niemieckimi niszczycielami. Pierwsza z nich rozegrana została 9 kwietnia 1940 roku w norweskim Vest Fiordzie i dlatego wła ściwe nie nosiła ona znamion prawdziwej bitwy morskiej: an gielskie niszczyciele atakowały w ograniczonej pobliskimi wys pami gardzieli głównego fiordu prowadzącego do Narviku, nie mieckie patrolowały lub kotwiczyły w przesmykach innych fior dów, na redzie Narviku i w samym porcie. Stąd walka po począt kowym zaskoczeniu przemieniła się w dość monotonne pojedynki artyleryjskie między okrętami będącymi w ruchu z jednostkami zakotwiczonymi i tym podobne akcje bitwy przybrzeżnej, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Uzmysłowi to najlepiej fakt, że marynarze z zatopionego brytyjskiego niszczyciela „Hardy” wpław docierali do południowego wybrzeża Vest Fiordu. Bitwa pod Ushant, chociaż miała miejsce również na wodach przybrzeżnych, była jednakże klasyczną bitwą morską z wszyst kimi jej charakterystycznymi cechami, a w dodatku stoczona zo stała w nocy, a więc w warunkach, w których spotkanie tak szybkich — i dysponujących potężnym atutem typowej broni za* Uwaga — torpedy! ...Ognia, ognia, ognia! (niem.).
433
skoczenia, jaką są torpedy — okrętów musiało jeszcze przybrać na ostrości i gwałtowności. I dlatego obserwować w niej można różne elementy i metody prowadzenia współczesnego boju mor skiego: ataki torpedowe i zwroty dla ich uniknięcia, walkę for macjami oraz pojedynki artyleryjskie poszczególnych okrętów, toczone w świetle wystrzelonych pocisków oświetlających, prze rwanie szyku przeciwnika i bezładną mieszaninę cudzych i włas nych okrętów, ucieczkę i pogoń, a przy tym naprowadzenie nie przyjaciela na pole minowe. Spotkania zespołów okrętów alianc kich z niemieckimi należały w ostatniej wojnie raczej do rzad kości, jakby więc prawem kontrastu to jedno — pod Ushant — zawarło w sobie wiele różnego rodzaju, odmiennych charakterem faz bitewnych, z których każda mogłaby stanowić odrębną, całość dla siebie. Tym bardziej, że bitwa pod Ushant trwała dość długo jak na nocny bój szybkich niszczycieli: prawie cztery godziny. W jakich okolicznościach doszło do bitwy niszczycieli w no cy z 8 na 9 czerwca 1944 roku? Jak już wspomniano, w dniu 6 czerwca rozpoczęła się wielka inwazja aliancka w Normandii. Za dwudziestoma pięcioma flotyllami trałowców przeszła przez kanał La Manche ogromna armada, składająca się z czterech tysięcy statków, promów, barek, pontonów itp. jednostek inwa zyjnych, w asyście siedmiuset okrętów wojennych różnych kate gorii i typów. Wojska inwazyjne uczepiły się brzegów Francji i rozpoczęły zmagania o utrzymanie, a później rozszerzenie przy czółków, ąle powodzenie tej walki zależne było od stałego do wozu żołnierzy, broni; amunicji, sprzętu i zaopatrzenia z Anglii. To była główna arteria życiodajna operacji inwazyjnej i Niem cy doskonale zdawali sobie, z tego sprawę. W każdej też chwili trzeba było spodziewać się ich kontrakcji. Oczywiście istniała wówczas ogromna dysproporcja między flo tami alianckimi a flotą niemiecką, jednakże nie należy zapomi nać, że oprócz kilku ciężkich i lekkich krążowników, które mogły być w ostateczności użyte dos ataku na flotę aliancką, Niemcy dysponowali ponad dwustu okrętami podwodnymi, kilkudziesię ciu ścigaczami i innymi podobnymi „drobnoustrojami”; ponadto alianci liczyli się z zastosowanem tajemniczych, nowych broni. Jak się wszakże miało okazać później, na ograniczonym rozmia rami i płytkim akwenie Kanału U-Booty nie odegrały żadnej
434
roli w walce z flotą zaopatrującą wojska inwazyjne, tajemnicze zaś „żywe torpedy” i miniaturowe łodzie podwodne miały być użyte dopiero w późniejszej fazie bitwy o Francję. Tymczasem na pierwszy ogień zostały rzucone ścigacze bazujące w ujściu Sekwany i w portach na wschód od przyczółka inwazyjnego. Nie odniosły one jednak większych sukcesów, a alianci słusznie przy puszczali, że Niemcy będą chcieli przerwać strumień płynących przez Kanał statków z przeciwnej strony, od zachodu. Dziesiąta flotylla niszczycieli była tym właśnie zespołem alianckim, który niezależnie od uczestniczenia w normalnych pa trolach przeciw U-Bootom, miał za zadanie trzymać w szachu niemieckie niszczyciele bazujące w Breście i ujściu Żyrondy, i za stąpić im drogę na wypadek przedsięwzięcia przez nie rajdu prze ciwko inwazyjnym konwojom. I dlatego „D-day” — dzień roz poczęcia inwazji — zastał oba dywizjony flotylli na morzu, pa trolujące obszar Hurd Deep, głębiny prowadzącej z Atlantyku na wody Kanału. Godziny patrolu mijały bez żadnych wydarzeń, ale około 4.00 po południu nadeszła pierwsza wiadomość, która po twierdziła słuszność alianckich przewidywań. Wywiad lotniczy do niósł, że trzy potężne niszczyciele typu „Narvik” opuściły ujście Żyrondy i obrały kurs na północ. Natychmiast Coastal Command rzuciła przeciwko „narvikom” 404. eskadrę kanadyjską Beaufighterów, uzbrojonych w pociski rakietowe, jednakże atak przeprowadzony przez nie o godzinie wpół do dziewiątej na wysokości St. Nazaire nie dał spodzie wanych efektów. Podobnym wynikiem zakończył się drugi atak, dokonany nieco później, już po zmierzchu, i nie trafione niszczy ciele mknęły dalej na północ. Ciemności zapadłej tymczasem nocy nie pozwoliły śledzić ich ruchów, kontrakcja więc ograni czyć się musiała do wzmożonej czujności patrolujących u wejścia do kanału La Manche sześciu jednostek dziesiątej flotylli. Dwie pozostałe, kanadyjskie niszczyciele „Haida” i „Huron”, zostały bowiem odesłane do Plymouth w celu uzupełnienia zapasów pali wa. Noc przeszła jednak spokojnie. Widocznie ,,narviki” zawinęły do Brestu dla pobrania ropy i nie wyszły już w morze. Ale okręty alianckiej flotylli pozostać musiały nadal w wyznaczonym im sektorze, było bowiem wiadomo, że w Breście już przedtem znaj
435
dowały się dwa, a może nawet trzy niszczyciele, i dlatego po tencjalne niebezpieczeństwo wypadu niemieckich sił lekkich na wody Kanału wzrosło jeszcze bardziej. Alianckie niszczyciele przemierzały więc niezmordowanie pas wód oddzielających północno-zachodnie wybrzeże Francji od po łudniowo-zachodniego cypla Anglii, i luzowały się kolejno, po bierając paliwo w Plymouth. Przed południem 7 czerwca dwa kanadyjskie okręty zastąpiły na patrolu „Pioruna” wraz z „Javelinem”, następnego zaś dnia te ostatnie — „Tartara” i „Ashanti”. Jedynie „Błyskawica” i „Eskimo” trwały już trzeci dzień bez przerwy na czatach i miały być zmienione 9 czerwca przez „Tar tara” i „Ashanti”. Jednakże do tego nie doszło, gdyż krótko po południu 8 czerwca nadszedł rozkaz wzywający oba brytyj skie „Tribale” — „Tartara” i „Ashanti” — do zawrócenia: wy wiad lotniczy doniósł, że niemieckie okręty szykują się do wyj ścia z Brestu! O godzinie 4.30 flotylla była już w komplecie, uformowała się w szyki dywizjonami i z szybkością 22 węzłów, płynąc o dwie mile jeden obok drugiego, poczęła „przeczesywać” wody, na których spodziewano się wejść w nocy w kontakt z nieprzyjacielem. Dy wizjon 19. prowadzony był przez okręt flagowy flotylli HMS „Tartar”. Dwieście jardów za nim z jego lewej burty szedł bliźniaczy „Ashanti”, zaś tysiąc dwieście jardów za „Tartarem” z prawej burty płynął HMCS „Haida”. Wreszcie bliźniak poprzedniego, „Huron”, zamykał formację dywizjonu w pozycji o dwa tysiące jardów wprost za rufą „Tartara”. Identycznym szykiem szedł obok dywizjon dwudziesty, z „Błyskawicą” na czele. Za nią płynęły ko lejno HMS „Eskimo”, ORP „Piorun” i HMS „Javelin”. O godzinie 21.42 wieczorem, kiedy nadszedł nowy meldunek, tym razem donoszący o wyjściu niemieckich niszczycieli z Brestu, flotylla znajdowała się w odległości kilkunastu mil na północ od wysepki Batz. Zespół obrał teraz kurs na południowy zachód. Dywizjon „Tartara” szedł wzdłuż wybrzeża, dywizjon „Błyska wicy”, dowodzonej przez kmdra ppor. Konrada Namieśniowskiego, od strony pełnego morza. Okręty szły zaciemnione, jedynie ze światłami pozycyjnymi. Od zmroku trwał alarm bojowy i wszyscy znajdowali się na swych stanowiskach w oczekiwaniu spodziewane go spotkania z nieprzyjacielem. Meldunek lotniczy doniósł wpraw-
436
dzie, że niszczyciele, które wyszły z Brestu, obrały kurs na zachód, ale było jasne, że jest to manewr, który ma zmylić alianckie do wództwo. Nikt nie wątpił w to, iż po nastaniu ciemności niemieckie niszczyciele zrobią zwrot i pójdą kontrkursem, na wschód. Upływały minuty, kwadranse, godziny. Ciemności nocy spo wiły skaliste wybrzeża Francji, wzdłuż których z szybkością po nad sto kilometrów zbliżały się do siebie dwa zespoły okrętów. Około północy przeszła krótkotrwała, lecz gwałtowna burza desz czowa i widoczność znacznie się pogorszyła. Chmury zresztą le żały nisko, ale pomimo tego z idących blisko lądu alianckich okrętów dostrzeżono błysk światła latarni Sainte Vierge. Wtedy też nadszedł sygnał z Plymouth nakazujący zmianę kursu o pięć mil bardziej na północ, aby uniknąć wejścia na brytyjskie pole minowe. Minęła godzina pierwsza w nocy i czujność posterun ków obserwacyjnych, obserwatorów radarowych i podsłuchu ra diowego wzrosła do maksimum. Jeśli spotkanie z nieprzyjacielem miało nastąpić, jeśli oba pędzące naprzeciw siebie z szybkością ekspresu zespoły miały się spotkać, to moment ten musiał być już bardzo bliski. W najwyższym napięciu przeszedł kolejny kwa drans. — I wtedy — zegar wskazywał godzinę 1.16 po północy — „Tartar” nadał sygnał: „W kontakcie radarowym z nieprzyjacie lem. Namiar prawdziwy 251. Odległość 10 mil”. Dwie minuty później radar „Błyskawicy” również uchwycił nieprzyjaciela: „Pięć szybko zbliżających się ech w odległości 9 mil”. Napięcie rosło, odległość malała. Kiedy wynosiła już tylko siedem tysięcy jardów, na „Błyskawicy” uchwycono komendę przekazaną przez niemieckie radiotelefony: „Uwaga — torpedy — pal!” i odległość między zespołami przestała się kurczyć z dotychczasową szybkością. To Niemcy, po odpaleniu torped, za wracali. A tymczasem, jak wspomina kpt. mar. Józef Bartosik: W zupeinych ciemnościach waliły teraz ku nam niemieckie torpedy. Bóg jeden wie, ile ich było: trzydzieści, może czterdzieści — cała ławica!... Wykonaliśmy krótki zwrot unikowy. Najpierw jeden, potem drugi. W ciemnościach rozległo się przed dziobem głuche echo pojedynczego strzału. To „Tartar” rozpoczynał oświetlenie. Jednocześnie radio powtó rzyło rozkaz: Open fire *. Walka została rozpoczęta. * Otworzyć ogień (ang.).
437
Tak, walka była rozpoczęta. Zegar wskazywał godzinę 1.27 po północy. Dywizjony alianckie, które w pierwszej chwili wykonały krót ki unik na prawą burtę, powtórzyły go teraz na lewo, i w rezul tacie pędziły wprost na nieprzyjacielskie torpedy, przechodząc obok nich bez żadnych strat. Głos miała teraz artyleria... I tu warto rozpatrzyć siły obu walczących ze sobą zespołów, a więc liczbę okrętów i ich dane techniczno-taktyczne. Zespół aliancki składał się z ośmiu niszczycieli: czterech bry tyjskich — ,,Ashanti”, „Eskimo”, „Tartar” (typu „Tribal”) i „Ja velin”, dwóch kanadyjskich zmodyfikowanego typu „Tribal” — „Haida” i „Huron” oraz dwóch polskich — „Błyskawica” i „Pio run”. Zespół niemiecki obejmował wprawdzie tylko cztery jed nostki albo pięć (bo sprawa ta nie jest dotąd bezsporna), jednak że dwa lub trzy niszczyciele należały do klasy największych nisz czycieli niemieckich, tzw. „Flotylli Narvik”, i były zdecydowanie silniejsze od alianckich. Jednostki te miały przy wyporności 2600 ton uzbrojenie główne składające się z czterech lub nawet pięciu dział 150 mm i dlatego mogły uchodzić niemal za lekkie krążowniki, podczas gdy alianckie okręty posiadały działa kalibru 120 mm (trzy brytyjskie typu „Tribal” i dwie jednostki typu „Javelin” — „Javelin” i „Piorun”), albo tylko 102 mm (kanadyj skie typu „Tribal” i „Błyskawica”) i były mniejszej wyporności, mając — z wyjątkiem „Błyskawicy” — poniżej 2000 ton. W skład niemieckiego zespołu wchodził jeszcze eks-holenderski niszczyciel „Gerard Callenburgh”, który — zdobyty przez Niem ców w roku 1940 w trakcie budowy i wcielony po skończeniu budowy w skład Kriegsmarine — nosił nazwę „ZH-1” (jego wy porność wynosiła 1628 ton, uzbrojenie: 5 dział 120 mm), oraz nisz czyciel „T-24” typu „Elbing” (1300 ton, 4 działa 105 mm). Szyb kość wszystkich jednostek obu zespołów wynosiła około trzydzie stu kilku węzłów (jedynie „Błyskawica” była szybsza). A teraz, kiedy już znamy wszystkich aktorów tego nocnego spotkania, powróćmy na pole bitwy, do przerwanego opisu akcji. Dokonujący zwrotu Niemcy strzelali salwami całoburtowymi, podczas gdy dywizjon „Tartara” mógł początkowo użyć tylko dział dziobowych. „Błyskawica” natomiast, idąca na czele swego dywizjonu około trzy mile dalej w głąb pełnego morza, otwo
438
rzyła ogień wszystkimi czterema bateriami do „narvika”, prowa dzącego szyk nieprzyjacielski. Już druga salwa „Błyskawicy” da ła nakrycie, a trzecia była celna i w śródokręciu przeciwnika wy buchł pożar. Również następne salwy „Błyskawicy” były trafne, a dzielnie sekundowały swemu leaderowi pozostałe okręty dy wizjonu, i co 7 sekund 26 pocisków kalibrów 120 i 102 mm opusz czało lufy „Błyskawicy” i jej trzech towarzyszy. Ale nie na leży przypuszczać, że alianckie okręty górowały nad niemieckimi tak zdecydowanie siłą ognia, jakby to mogło wynikać z ich prze wagi liczebnej. Bowiem niemieckie „narviki” były uzbrojone w działa potężnego kalibru 150 mm i waga salwy pięciu takich dział dwukrotnie przewyższała wagę salwy ośmiu „setek” naszej „Błyskawicy”! W tym czasie reszta szyku niemieckiego, obracającego się na północ i północny zachód, była zasłonięta przez idące bardziej w przedzie — w stosunku do dyonu „Błyskawicy” — okręty dy wizjonu „Tartara”. Bitwa była zaledwie w początkowej fazie, ale impet starcia nie stał w żadnej proporcji do jego rozwoju i już teraz, w tych pierwszych minutach zapadło właściwe roz strzygnięcie o wyniku spotkania. Głównymi aktorami tego wy darzenia były: „Tartar” i „Ashanti” ze strony brytyjskiej oraz drugi w szyku okręt niemiecki, którym okazał się niszczyciel ty pu holenderskiego „Tjerk Hiddes”, wcielony w 1940 roku do Kriegsmarine. „W naszych oczach — w epoce radaru i turbin — »Tartar« zastosował dosłownie tę samą taktykę, która sto pięć dziesiąt lat temu zadecydowała o zwycięstwie pod Trafalgarem” — napisał członek załogi „Błyskawicy”, kapitan Józef Bar tosik, o śmiałym manewrze okrętu flagowego flotylli. Pomimo huraganowego ognia niemieckich niszczycieli „Tartar” odważnym atakiem poprowadził okręty swego dywizjonu na nieprzyjaciela, i wbił klin w jego szyk, odcinając drugiego niemieckiego nisz czyciela od reszty zespołu. Miało to go drogo kosztować, gdyż wszystkie okręty niemieckie skoncentrowały na nim swój ogień. Jedna z salw detonowała na pomoście, wybijając bądź raniąc całą jego obsadę. Dowódca flotylli, komandor Jones, odniósł przy tym poważną ranę. Ze śródokręcia „Tartara” buchały płomienie i kłęby pary, okręt stracił na szybkości, ogień jego dział osłabł. Sytuacja sta-
439
wała się groźna, ale wtedy — ryzykując, że spotka go los „Tartara” — ciężko uszkodzonemu przodownikowi pośpieszył z po mocą jego matelot, „Ashanti”. Natychmiast ulewa stali i ognia przeniosła się z „Tartara” na niego, ale „Ashanti” odważnie wbijał się klinem pomiędzy swego dowódcę a oddzielonego już od reszty zespołu Niemca. Kiedy zaś odległość od tego ostatniego zmalała do niewielu kabli, „Ashanti” jakby przechylił się na bur tę, a jego alianccy towarzysze odebrali meldunek radiowy: „Strze lam torpedy!” Krótko potem dopełnił się los zaatakowanego w ten sposób Niemca. O godz. 1.39 potwornej siły detonacja wstrząsnęła po lem walki. Purpurowy błysk rozdarł ciemności nocy i trwał przez dłuższą chwilę, oświetlając pobojowisko. Trafiony niszczyciel niemiecki był w agonii, ciężko uszkodzony „Tartar” z wolna od pływał na północ, kryty przez „Ashanti”. Pierwszy okręt nie mieckiego szyku — ten, który dostał się pod ogień dwudziestego dywizjonu — przepadł gdzieś na północnym zachodzie. Nato miast pozostałe okręty przerwały kontakt bojowy i uciekły na południe. „Haida” i „Huron” ruszyły za nimi w pogoń. Był to właściwie koniec pierwszej, ale i decydującej o wy niku fazy bitwy. Niemiecki zespół poszedł w rozsypkę i poszcze gólne okręty na własną rękę szukały ocalenia w ucieczce, co zresztą im się częściowo powiodło. Nastąpiło później kilka drob niejszych spięć: krótka walka jednego z „narvików” (może tego pierwszego) z uszkodzonym „Tartarem”, któremu zresztą natych miast pomógł „Ashanti”, później eksplozja na ¿okładzie „Elbinga”, trafionego poważnie na początku bitwy, wreszcie ostrzeli wanie uciekających Niemców przez półdywizjon kanadyjski. Dywizjon „Błyskawicy”, który tocząc walkę z czołowym okrę tem nieprzyjacielskiego szyku zboczył na północ, po stracie kon taktu bojowego wykonał zwrot w celu ewentualnego uniknięcia rzuconych torped i tym samym jeszcze bardziej oddalił się od pola bitwy. Toteż, kiedy radiotelefon „Tartara” wskazał „Bły skawicy” podaną przez kanadyjskie niszczyciele pozycję wycofu jących się na Brest okrętów, dwudziesty dywizjon był zbyt od legły, aby przeciąć im drogę. Również „Haida” i „Huron” stra ciły kontakt z tymi okrętami, które zresztą w ucieczce przeszły przez brytyjskie pole minowe, czego Kanadyjczycy woleli nie
440
robić. Natomiast inny „narvik”, zapewne pierwszy przeciwnik „Błyskawicy”, dużym łukiem obszedł pole bitwy i skierował się na wschód, również przechodząc przez skraj pola minowego. Okręt ten zamierzał zapewne schronić się w Cherbourgu, co mi mo odnalezienia go przez radary alianckich okrętów mogło mu się udać, gdyż dysponował dużym zapasem odległości i gnał z szybkością 31 węzłów. W pewnej odległości za nim szły „Haida” i „Huron”, a z północy nadciągał dywizjon „Błyskawicy” z szyb kością 33 węzłów. Pomimo tego wydawało się, że okręty alianckie stoją na straconej pozycji. Krótko przed 4.00 rano kanadyjskie niszczyciele i dywizjon „Błyskawicy” nawiązały kontakt, choć nie bez incydentu, który mógł się tragicznie skończyć bratobójczą walką wskutek myl nego sygnału „Haidy” i niedostatecznego rozpoznania się. W dal szy pościg sześć okrętów alianckich poszło już razem i teraz na stąpił niespodziewany epilog. Ścigany „Z-32”, który wysforował się już znacznie naprzód, zrobił raptowny zwrot, może w obawie, że na długiej trasie do Cherbourga przeciwnicy zdołają go dogonić, i poszedł na południowy zachód. Czy zamierzał schronić się koło przybrzeżnych wysepek? Ostrzeliwany pociskami oświetlającymi i półpancernymi „narvik” przeszedł przez nie znane mu zapewne brytyjskie pole mi nowe i skierował się na wysepkę Batz. Tu też znalazł swój grób, rozbity pociskami „Haidy”, „Hurona” i „Błyskawicy” na wrak. O godzinie 4.58 do dowódcy flotylli poszedł meldunek, że nie przyjaciel wysadził się na skalisty brzeg i płonie. Odezwały się wprawdzie jeszcze niemieckie działa nadbrzeżne, ale ich ogień nie był skuteczny i nie mógł już mieć żadnego wpływu na przebieg bitwy, która zresztą dobiegła końca. Dwa nieprzyjaciel skie okręty zostały zniszczone, pozostałe — uszkodzone — zdołały ujść. Tak zakończyła się ostatnia większa bitwa morska stoczona między alianckimi i niemieckimi okrętami w II wojnie świato wej. Zwycięska 10. flotylla prowadzona przez „Błyskawicę” w komplecie powróciła do Plymouth. Przed wejściem do portu okręty podniosły wielką galę banderową. „Błyskawica” zaś kur tuazyjnie ustąpiła czołowego miejsca uszkodzonemu okrętowi fla gowemu flotylli, „Tartarowi”. Jeden za drugim niszczyciele wcho
441
dziły do portu, a strzegący wejścia fort oddawał salut powiewa jącym na topach masztów alianckim banderom: brytyjskiej, ka nadyjskiej i polskiej. Od tego czasu niemieckie ,,narviki” przestały się pokazywać na wodach kanału La Manche. Po klęsce, jakiej pod koniec grud nia 1943 roku doznał duży zespół (osiem jednostek) komandora Erdmengera w spotkaniu z dwoma krążownikami brytyjskimi w Zatoce Biskajskiej (zatonęły wtedy trzy jednostki niemieckie), była to druga klęska niemieckich niszczycieli w ciągu pół roku, tym boleśniejsza, że zniszczone zostały jednostki najsłynniejszej niemieckiej flotylli. Klęska niemieckich niszczycieli nie pozosta ła bez wpływu na przebieg dalszych operacji morskich na wodach oblewających wybrzeże Francji. Rozgromione „narviki” i inne mniejsze jednostki (wśród nich małe niszczyciele typu „Elbing”) nie poważyły się już na ponawianie próby wyjścia całym zespo łem na pełne morze w celu zaatakowania alianckiej żeglugi. Zo stały też wypatrzone w swych kryjówkach przez lotnictwo alian ckie i kolejno uległy zniszczeniu, czy to na skutek alianckiego bombardowania, czy też samozatopienia przez załogi. Brest i inne porty atlantyckiego wybrzeża Francji (La Pallice, Geltinger, Bor deaux) stały się cmentarzyskami resztek Kriegsmarine. W ten sposób klęska pod Ushant stała się początkiem końca niemieckiej floty wojnennej na zachodzie. Niepoślednią w tym rolę odegrały „Błyskawica” i „Piorun”. Ciężar walk po stronie niemieckiej spoczął teraz na ścigaczach i minowcach. Te ostatnie nadawały się wprawdzie tylko do walk defensywnych: oczyszczały wody przybrzeżne z min postawionych przez aliantów lub w razie potrzeby stawiały miny, a także zwal czały alianckie okręty podwodne, które jednak ze względu na dużą liczbę działających na tych wodach własnych okrętów na wodnych i stąd na możliwość omyłek operowały tutaj bardzo rzadko. Działając nawet w dość dużych zespołach niemieckie po ławiacze min natrafiały wszakże często na alianckie kontrtorpedowce i oczywiście ponosiły wtedy dotkliwe porażki, choć pro paganda niemiecka przypisywała im również sukcesy. Niewiele lepiej działo się niemieckim ścigaczom, chociaż i one odnosiły rze komo niejeden sukces. Dwa dni po bitwie pod Ushant, w nocy na 11 czerwca na wo-
442
dach Kanału niszczyciel kanadyjski ,,Sioux” i polski „Krakowiak” natknęły się w deszczu i mgle na zespół ścigaczy nieprzyjacielskich i stoczyły z nimi bitwę, która w panujących trudnych warunkach nie przyniosła aliantom specjalnego sukcesu, jednak ścigacze nie mieckie zostały odparte. Nieco później koło przylądka Barfleur został ten sam zespół rozgromiony przez brytyjskie lekkie jedno stki, które zniszczyły jeden i uszkodziły drugi ścigacz, wreszcie nad ranem inny ścigacz z tego samego zespołu został zatopiony przez fregatę „Duff”. Propaganda niemiecka podawała wpraw dzie zupełnie inny obraz tych potyczek, ale faktem jest, że potem ścigacze nieprzyjacielskie rzadziej i ostrożniej przystępowały do akcji na wodach Kanału.
3. Bitwa pod Jersey Działalność polskich okrętów w inwazji w północnej Francji można podzielić na dwie części, zależnie zresztą od przydziału ich do różnych grup operacyjnych. Krążownik „Dragon” oraz ni szczyciele „Krakowiak” i „Ślązak” wchodziły w skład sił brytyj skich operujących na wodach oblewających wschodnią część przy czółka inwazyjnego; zadanie ich polegało głównie na zwalczaniu nieprzyjacielskich baterii nadbrzeżnych i koncentracji wojsk — w początkowym okresie inwazji, później natomiast — na walce z nieprzyjacielskimi jednostkami na- i podwodnymi. „Błyskawi ca” i „Piorun” współdziałały z brytyjskimi okrętami na wodach oblewających północno-zachodnie wybrzeża Francji. Ich główne zadanie polegało na zabezpieczeniu alianckiej żeglugi w Kanale przed ewentualnymi atakami niemieckich sił nawodnych bazują cych w Brest i innych, bardziej na południe położonych portach atlantyckiego wybrzeża Francji. Wypełniając to zadanie, stoczyły z niemieckimi niszczycielami zwycięską bitwę pod Ushant, a ponie waż odtąd pozostałe niemieckie siły nie poważyły się już na urzą dzenie podobnego wypadu, okręty alianckie poczęły same szukać nieprzyjaciela na oblewających jego porty wodach. Odtąd alianc kie niszczyciele, a czasem także krążowniki, bez przerwy atako wały niemieckie konwoje kursujące pomiędzy poszczególnymi por tami, które aż do wiosny 1945 roku znajdowały się w rękach
443
niemieckich. Największe nasilenie tych walk zanotować można w pierwszych trzech miesiącach inwazji, po których Niemcy nie mal zupełnie przestali pokazywać się na morzu, gdyż większość ich okrętów i statków legła na dnie, zatopiona przez aliancką ma rynarkę i lotnictwo. Podczas tych walk, toczonych na wodach francuskich, wyróżnił się szczególnie ORP „Piorun”. Spośród kilku akcji, w których okręt ten brał w tym czasie udział, na uwagę zasługuje zwłaszcza bitwa z zespołem dużych i nowoczesnych trałowców niemieckich stoczona koło wyspy Jersey. A doszło do niej w takich oto oko licznościach: W dniu 13 czerwca 1944 roku jeden z półdywizjonów 20. dy wizjonu niszczycieli w składzie „Piorun” i „Ashanti” otrzymał zadanie przeprowadzenia patrolu u północno-zachodnich wybrzeży Francji w rejonie Roches Douvres. Zadanie było sprecyzowane następująco: ...do zmroku patrol w Kanale między pozycją „TT” a pozycją „KK”. Patrol skończyć w odpowiednim czasie tak, by przejść przez pozycję „DD” — 4 mile na North od latarni Roches Douvres o godzinie 23.30, przejść następnie przez pozycje „FF” i patrolować między „GG” i „HH" z tym rozliczeniem, by opuścić rejon patrolowania o godz. 5.00 dnia 14 czerwca, przechodząc pomiędzy latarnią Barnome a boją Maurice. Cel patrolu: niszczenie żeglugi nieprzyjaciela. Specjalną uwagę należy zwró cić na okręty typu „M”, najbardziej wartościowe jednostki nieprzyja ciela w obecnej sytuacji. Drogi prowadzące z Cherbourga na południe są pod nieustannym bombardowaniem z powietrza i należy się spodziewać, że nieprzyjaciel będzie próbował ewakuować rejon Cherbourga morzem do St. Mało lub nawet dalej na zachód...
Tak więc po południu 13 czerwca okręty wyszły z Portsmouth i po przejściu obok wyspy Wight z dużą szybkością skierowały się na południowy zachód. „Piorun”, jako okręt dowódcy półdywizjonu prowadził, „Ashanti” szedł jego śladem torowym. Wyprawa odbywała się zrazu bez żadnych godnych uwagi wy darzeń i stan taki utrzymał się niemal do północy. Okręty były już na skraju wód przybrzeżnych Bretanii i Normandii i zgodnie z wyznaczonym zadaniem o godz. 23.30 znalazły się na północ od Roches Douvres, o czym świadczyły dostrzeżone błyski latarni. Oznaczało to, że wyprawa wkracza w fazą kulminacyjną, gdyż trzeba było liczyć się z możliwością napotkania nieprzyjacielskich
444
konwojów przybrzeżnych, przechodzących z St. Mało albo z Gran ville do St. Helier na wyspie Jersey lub do Cherbourga, albo też patrolujących na tych wodach okrętów. Przewidywania te okazały się słuszne. Nie upłynęła jeszcze go dzina od chwili dojrzenia błysku latarni Roches Douvres, kiedy radarzysta „Pioruna” uchwycił kontakt. Natychmiast zawiadomio no ,,Ashanti”: „Nieprzyjaciel w namiarze 120!” Angielski niszczyciel potwierdził meldunek. Wkrótce też usta lono, że nieprzyjacielskie jednostki szły kursem północnym z szyb kością około 15 węzłów, wobec czego „Piorun” i ,,Ashanti” zwięk szyły własną szybkość do 25 węzłów, idąc na przecięcie im drogi. O poczynionych przygotowaniach i ostatnich chwilach przed bitwą opowiada oficer artylerii „Pioruna”: Skierowuję działa na spodziewanego nieprzyjaciela. Słyszę, jak Kopecki podaje rozkazy do działa oświetlającego. Odległość zaczyna raptownie ma leć. Z centrali zameldowali, że dane są nastawione, że konżugator jest w ruchu i że artyleria jest gotowa. Melduję dowódcy: „Artyleria go towa!” Rozpoczęła się najgorsza chwila wyczekiwania. Odległość meldują pięć tysięcy. Zaczynam się wiercić niecierpliwie. Już tylko cztery tysią ce. Jeszcze jednostek nie widać. Kiedyż nareszcie dowódca zdecyduje się na oświetlenie? Już trzy tysiące osiemset... a po chwili trzy i pół tysiąca...
Krótko potem nieprzyjacielskie okręty stały się widoczne gołym okiem i na pomost „Pioruna” poszedł meldunek:. — Widzę trzy sylwetki, kąt kursowy prawo 30. A chwilę później oficer artylerii, por. mar. Jerzy Tumaniszwili, dał rozkaz: — Ogień ciągły salwami! Ognia!!! I wtedy, w świetle pocisków oświetlających okazało się, że nie mieckich okrętów jest siedem. I w ten sposób doszło do bitwy dwóch alianckich niszczycieli z siedmioma dużymi trałowcami nie mieckimi typu „M-l”. Ich wyporność wynosiła 600 ton, uzbro jenie głównie składało się z 2 dział 105 mm, szybkość wynosiła 17 i 18 węzłów. W sumie niemiecki zespół dysponował niemal tą samą siłą ognia — 14 dział 105 mm i 14 działek 37 mm wobec alianckich 14 dział 120 mm („Ashanti” 8 dział i „Piorun” 6 dział) i 8 działek 37 mm. Niszczyciele miały wprawdzie atut dwukrotnie większej szybkości, ale na wodach przybrzeżnych między Roches Douvers a mieliznami wybrzeża normandzkiego trudno było ten
445
atut odpowiednio wykorzystać. Okręty niemieckie, przeważając liczebnie, mogły lepiej koncentrować ogień na przeciwniku, W do datku wsparte zostały później ogniem niemieckich baterii nad brzeżnych z Jersey. Mimo tego jednak bitwa zakończyć się miała zupełnym pogromem niemieckiego zespołu. A oto relacja por. Tumaniszwili z początkowej fazy bitwy: Kiedy pierwsze pociski oświetlające zapaliły się nad nieprzyjacielem, zauważyłem siedem sylwetek i w tej samej chwili z tych sylwetek po częły sunąć do nas różnokolorowe punkciki. Zielone, czerwone i żółte. Punkcików tych robiło się coraz więcej i więcej i zbliżały się potwornie szybko. A kiedy przelatywały nad okrętem, syczały, wyły, miauczały i ha łas straszny powstał dokoła okrętu. Jakieś bzyki, trzaski, świsty, brzęki i chichoty objęły nas w swe posiadanie. Leciały one jakby ze wszystkich stron, a okręt z wyżyn naszego dalocelownika wyglądał jakby spowity w zielono-czerwone girlandy. Wybrałem za cel pierwszą i najbardziej strzelającą jednostkę, a po kilku salwach zauważyłem płomienie wydo bywające się i czarny dym buchający z niej, więc wtedy przerzuciliśmy się na drugą z kolei i po kilku salwach zauważyłem trafne.
Nieprzyjaciel jednak także nie próżnował i niemieckie pociski zaczęły obramowywać „Pioruna” i „Ashanti”. Wprawdzie w krót kim czasie na dwóch lub trzech trałowcach wybuchły pożary, ale reszta nieprzyjacielskich okrętów nie była dotąd ostrzeliwana, więc tym lepiej mogła koncentrować ogień na przeciwniku. „Piorun” został trafiony, co w następujących słowach ujął w sprawozda niu z bitwy dowódca okrętu (i równocześnie półdywizjonu), kmdr ppor. Tadeusz Gorazdowski: Nieprzyjaciel odpowiedział natychmiast silnym i skutecznym ogniem i piękna nocna walka na małą odległość zaczęła się rozwijać. Od razu w pierwszych minutach szereg trafnych zostało zaobserwowanych i spe cjalnie jeden z okrętów nieprzyjaciela robił wrażenie ciężko uszkodzonego pierwszymi salwami. ORP „Piorun” otrzymał w tym czasie pocisk w park amunicyjny przy dziale czwartym, który zaczął się palić, grążąc wy buchem.
Sytuacja na „Piorunie” była znacznie groźniejsza, niżby to mogło wynikać z suchej, lakonicznej wzmianki w sprawozdaniu do wódcy. Niemiecki pocisk uderzył w chwili, gdy podawacz po cisków, marynarz Żuczek, wyjmował pocisk z parku amunicyjne go. Żuczek został poważnie raniony w obie ręce i musiał natych miast udać się do izby chorych. Ogień nagle objął amunicję przy
446
XVI. Bitwa pod Jersey 14 lipca 1944 r.
dziale nr 4. Z narażeniem własnego życia rzucił się na ratunek działowy, który zaczął wyrzucać palące się łuski za burtę, sta nęli również niezwłocznie do akcji członkowie oddziału ratunko wego na rufie z gaśnicami. Tymczasem inny pocisk niemiecki rozerwał się na podstawie rufowego oerlikona przeciwlotniczego i ciężko ranił dwóch ludzi. Dwojący się i trojący zastępca do wódcy, kapitan mar. Kon, wyniósł rannych do izby chorych gdzie udzielił im pierwszej pomocy lekarz kpt. mar. dr Danielewicz wraz z bosmatem Roszkowskim. Bój trwał dalej bez przerwy i na nieprzyjacielskie okręty szły nieustannie salwy z obu alianckich okrętów. Widząc zaś, że „Pio run” znalazł się w dobrej pozycji do wykonania ataku torpedo wego, kmdr Gorazdowski dał oficerowi torpedowemu (por. mar. Kawernińskiemu) rozkaz odpalenia torped. O godz. 0.48 została odpalona salwa torpedowa, a krótko potem na jednej z sylwetek nieprzyjacielskich zaobserwowano silny błysk, po którym nastąpiła eksplozja i wstrząs odczuty dość wyraźnie na „Piorunie”. Nie miecki trałowiec objęty pożarem zaczął tonąć i widać było ludzi opuszczających tratwy i skaczących do wody. W tym czasie „Ashanti” (którego dowódcą był commander J. R. Barnes) również nie próżnował i celnie ostrzelał dwa inne okręty. Ale niszczyciele alianckie wysforowały się przed nieprzy jacielski zespół, który w ten sposób uzyskał szansę wymknięcia się. Aby więc uniemożliwić trałowcom wycofanie się, „Piorun” i „Ashanti” zmieniły kurs, idąc na przecięcie drogi nieprzyjacie lowi. Ten manewr zbliżył je jednak za bardzo do brzegu i wskutek tego okręty weszły w zasięg niemieckiej artylerii nadbrzeżnej, która teraz otworzyła ogień. Znów nastąpiła zmiana kursu, żeby wyjść spod dobrze leżącego ognia, i bitwa rozgorzała ponownie, gdyż niemieckie trałowce po nownie znalazły się w dogodnej do ich ostrzelania pozycji. Było ich już tylko pięć, ponadto zespół poszedł w rozsypkę, a do wódcy okrętów zapewne stracili orientację, czemu wyraz daje sprawozdanie kmdra Gorazdowskiego: „W tej fazie walki widać wyraźnie, że nieprzyjaciel jest zdezorganizowany i zdezoriento wany. Okręty nie są w żadnym szyku i w pewnym momencie wi dać wyraźnie, jak dwa okręty nieprzyjaciela otwierają ogień na siebie”.
448
Baterie nadbrzeżne rozpoczęły teraz strzelanie pociskami oświe tlającymi, ale jeśli Niemcy sądzili, że oświetlenie miejsca bitwy ułatwi im walkę z niszczycielami, to spotkał ich wielki zawód. Sytuacja kształtowała się bowiem wręcz przeciwnie, gdyż przej ściowe rozjaśnienie ciemności wykorzystali właśnie alianci. Jeden z okrętów niemieckich, który również strzelał pociskami świetlny mi, został tak silnie ostrzelany i przez „Pioruna”, i przez „Ashanti”, że rychło stanął w płomieniach. Także i dwa inne okręty spot kał ten sam los, i choć Niemcy przestali już strzelać pociskami świetlnymi, pobojowisko było teraz oświetlone trzema płonącymi niczym pochodnie okrętami. Wkrótce jeden z nich, zapewne ten pierwszy, wyleciał w powietrze. W tej końcowej fazie bitwy Niemcy mieli szczęście w nieszczę ściu, gdyż na „Piorunie” zepsuł się żyrokompas i w pościg za wycofującym się nieprzyjacielem ruszył sam „Ashanti”. O godz. 1.25 także i „Piorun” był na nowo gotów do podjęcia akcji i po dążył w ślad za swym ścigającym nieprzyjaciela towarzyszem. Teraz ponownie do bitwy wmieszały się baterie nadbrzeżne, ra tując resztki rozgromionego zespołu od całkowitej zagłady. Pomi mo tego o godz. 2.26 „Piorun” raz jeszcze zdołał otworzyć ogień do dwóch okrętów niemieckich, z których jeden spłonął. Uzyskano trafienia, ale kontrakcja baterii lądowych była silna i dowódca półdywizjonu dał rozkaz zakończenia walki i powrotu do bazy. Sukces „Pioruna” i „Ashanti” został ogłoszony w komunikacie nr 18 głównej kwatery gen. Eisenhowera. Natomiast niemiecki komunikat podał zupełnie opaczną wersję o bitwie, twierdząc, iż ze strony alianckiej brał w niej udział zespół krążowników eskor towanych przez 5 torpedowców (!), i że jeden z nich stanął w pło mieniach. Niemcy sami przyznali się do straty jednego poławiacza min. W rzeczywistości z siedmiu niemieckich okrętów trzy zato nęły, czwarty prawdopodobnie też, ale jego zatonięcia nie zdą żono zaobserwować. Za zniszczone także można uważać dwie dal sze jednostki, które w chwili odwrotu alianckich okrętów pło nęły i prawdopodobnie osiadły na mieliźnie. Ostatni okręt zespołu zapewne odniósł również uszkodzenia. Z zatopionych jednostek tylko dwie zdołano zidentyfikować jako „M-83” i „M-343”, przy czym za sprawcę ich zniszczenia podaje się zgodnie oba alianckie niszczyciele.
449
Tak zakończyło się spotkanie „Pioruna” i „Ashanti” z siedmio ma niemieckimi Minensuchbootami w rejonie na wschód od Ro ches Douvres, w nocy z 13 na 14 czerwca 1944 roku. Spotkanie to przeszło do historii minionej wojny jako bitwa pod Jersey.
4. „Ślązak” bierze do niewoli „żywą torpedę” Jak już wspomniano, kiedy dnia 6 czerwca 1944 roku rozpoczę ła się inwazja anglo-amerykańska na kontynent europejski, ORP „Ślązak” wraz z siostrzanym „Krakowiakiem” znalazł się w pier wszej linii frontu. Równo w miesiąc później w toku walk mor skich na wodach angielskiego przyczółka inwazyjnego odniósł „Ślązak” jeszcze jeden duży sukces, tym razem w walce z nie miecką „nową bronią”. Powodzenie inwazji uzależnione było przede wszystkim od opa nowania wód kanału La Manche, którymi płynęły stale setki i ty siące statków przewożących wojska, broń, amunicję, wszelki sprzęt wojenny i zaopatrzenie. Było to niezbędnym warunkiem powodzenia akcji. Do jego realizacji użyli alianci oprócz ogrom nej liczby okrętów również kilkutysięczną flotę powietrzną, skła dającą się głównie z myśliwców; miała ona zadanie ochrony wód kanału La Manche (ze wszystkim, co się na nich znajdowało) przed atakami lotnictwa nieprzyjacielskiego, a poza tym współ działając ściśle z siłami morskimi, zwalczać miała najgroźniejszego wroga konwojów, nieprzyjacielskie okręty podwodne. Tymczasem jednak U-Booty ani przez chwilę nie zagroziły poważnie alianc kiej żegludze w kanale La Manche. Niemcy zdawali sobie wi docznie doskonale sprawę z tego, że w tej fazie aliancko-niemieckiego wyścigu technicznego rozwój broni i metod zwalczania okrętów podwodnych wyprzedził tak dalece techniczno-taktyczne możliwości operacyjne U-Bootów, że na ograniczonej przestrzeni La Manche nie mają one szans poważnego zagrożenia ogromnej armadzie inwazyjnej, zwłaszcza że płytkość i przejrzystość wód Kanału dodatkowo utrudniała działalność dużych okrętów pod wodnych. W tej sytuacji, gdy nie powiodła się próba zaatakowa nia alianckiej żeglugi na Kanale przez flotyllę „narvików” ani nie dały rezultatów wypady niemieckich ścigaczy, dowództwo
450
Kriegsmarine postanowiło rzucić do walki nowe, tajemnicze bronie w postaci wszelkiego rodzaju „drobnoustrojów” na- i podwod nych. Przede wszystkim postanowiono użyć jednoosobowych tor ped, później zaś — lilipucich okrętów podwodnych, ścigaczy na pełnionych materiałem wybuchowym, zespołów ludzi-żab itp. Jaka była zasada konstrukcji i użycia jednoosobowych torped — Ein-Mann-Torpedos, jak je nazywali Niemcy? Było to połączenie dwóch torped, równolegle jedna nad drugą, przy czym górna była torpedą niosącą, w której pod szklaną, wodoszczelną kopułą siedział obsługujący ją nawigator i strzelec w jednej osobie, dolna zaś — torpedą bojową. Po odpaleniu tor peda bojowa odczepiała się od torpedy niosącej i płynęła dzięki elektrycznemu napędowi w kierunku celu, jeździec zaś torpedowy odpływał w torpedzie niosącej (przez Niemców zwanej Träger torpedo) do bazy. Szybkość „pojazdu” wynosiła 5 do 6 węzłów, z uwagi zaś na małe pole widzenia nawigatora, gdyż kopuła za ledwie wystawała nad powierzchnią wody, i to jedynie przy spo kojnym morzu —• możliwość użycia tej broni i jej operatywność nie mogły być zbyt wielkie. Jednoosobowe torpedy zostały użyte przez Niemców po raz pierwszy na wiosnę 1944 roku w czasie walk toczonych we Wło szech wokół przyczółka alianckiego pod Anzio-Nettuno. Trzydzie ści „pojazdów”, zwanych przez Niemców kryptonimowo „murzy nami” (Neger), przewieziono drogą lądową nie opodal zatoki Anzio; w nocy z 20 na 21 kwietnia wyruszyć miały przeciw alianckiej flocie inwazyjnej. Ta pierwsza wielka akcja jednoosobowych tor ped nie przyniosła spodziewanego sukcesu. Trzynaście .„murzy nów” w ogóle nie wystartowało do ataku, gdyż spuszczone na płytkiej wodzie nie mogły ruszyć z miejsca i musiały zostać zniszczone. Z pozostałych tylko trzem udało się dojść na odległość strzału torpedowego i storpedować w sumie dwa dozorowce i je den statek. Trzech kierowców „pojazdów” torpedowych zginęło, przy czym w jednym wypadku alianci mieli rzekomo uzyskać cenną zdobycz w postaci nie uszkodzonego „pojazdu”, chociaż w źródłach alianckich nie znajdujemy potwierdzenia tego, jak w ogóle informacji o atakach jednoosobowych torped na flotę aliancką. Dwa i pół miesiąca po nieudanej operacji niemieckich jedno
451
osobowych torped pod Anzio doszło do nowego zmasowanego ata ku tej broni -w toku działań inwazyjnych we Francji. Niemcy przygotowywali pierwszy atak na początek lipca. Jako miejsce, skąd „żywe torpedy” miały wystartować, wybrana została mała miejscowość kąpieliskowa Villers-sur-mer, położona około 10 km na południowy zachód od Trouville. Tutaj niemieccy saperzy urzą dzili dwa przejścia między zaporami z drutu kolczastego i mi nami, prowadzące do tam, specjalnie przystosowanych do „wo dowania” torped. Tamy te znajdowały się w takiej odległości od brzegu, że podczas przypływu zalewała je woda — razem z falą odpływu podążać miały torpedy na nieprzyjaciela. Burzliwa pogoda uniemożliwiała przeprowadzenie ataku w dniach 2, 3 i 4 lipca. Dopiero 5 lipca nastały sprzyjające warunki i w go dzinę przed północą trzydzieści jednoosobowych torped wyruszy ło na inwazyjny frorit. Atak ten nie przyniósł jednak Niemcom sukcesu, pomimo że w początkowej swej fazie stanowić zapewne musiał zaskoczenie dla aliantów. As atutowy niemieckich — jak ich nazywano — „jeźdźców torpedowych”, podchorąży marynarki Karl-Heinz Potthast, nie dotarł w ogóle do pozycji alianckich, gdyż po dwóch godzinach marszu jego pojazd uległ zatopieniu, a kierowca ledwie uratował się i wpław wrócił do bazy. Zapewne i wielu innych spotkał podobny los, z tym że nie każdemu udało się wrócić do swoich. Z trzydziestu jeźdźców torpedowych po wróciło bowiem tylko czternastu. Niektórzy z nich dotarli do miejsc postojów i linii dozorowania okrętów alianckich. Jaki był przebieg tej nocy, zaobserwowany z pokładu „Ślązaka”, pisze członek jego załogi, Stanisław Mayak: Pogodna lipcowa noc. Księżyc oświetla gładką powierzchnię morza. W je go świetle widać wszystko jak na dłoni. Nawet najdrobniejszy szczegół nie ujdzie uwadze obserwatorów... Z patrolującym na prawym skrzydle trawlerem mamy kontakt wzrokowy. Z lewej burty „Ślązaka" panuje pół mrok, w którym ciemną plamą rysuje się brytyjski kontrtorpedowiec. Od ległość od lądu nie jest większa niż cztery do pięciu mil morskich. Wzdłuż zatoki kołyszą się na kotwicach lekkie jednostki strzegące flo ty od strony Kanału. Wokół, poza normalnymi zjawiskami wojny, panuje cisza, przerywana od czasu do czasu meldunkami: — Namiar trzysta, odległość dwadzieścia tysięcy jardów, samolot! — Trzymać go! — brzmi krótko odpowiedź pomostu. — Idzie na oddalenie! — drugi meldunek.
452
— Porzucić, podsłuch normalny...
Tak spokojnie upływają godziny, jedna za drugą. Mija północ, pierwsza, druga godzina po północy. Gdzieś tam strzelają do nie przyjacielskiego zapewne samolotu, ale poza tym panuje nadal spokój. Mija trzecia godzina i wreszcie spokój i cisza ulegają na gle poważnemu zakłóceniu. Mayak opowiada: O godzinie trzeciej z minutami z rana nagle ciemności rozdarł wielki błysk. — To trawler wyleciał w powietrze. Wrażenie przykre, lecz nie ma czasu zastanawiaćsię nad nim, bo oto — coś nowego. Na lądzie rozpoczęła się strzelanina, a duże błyski oślepiają obserwatorów. Trwa to dłuższą chwilę. — Ti, ta... ti, ta... — zabrzmiał telegraf. Humań torpedo!... Humań torpedo... — Oto treść telegramu. Żywa torpeda! Ten niecodzienny sygnał obiegł wszystkie okręty stojące na kotwicach normandzkiej redy i dotarł do nas. Wywołał on nieoczekiwane poruszenie, natężając jeszcze bardziej uwagę. Zapanowało ożywienie. Zarządzono alarm przeciwko okrętom podwodnym, a do załóg dział przyszedł rozkaz: „Uwaga, żywe torpedy. Wzmocnić obserwację. Dokładnie obserwować powierzchnię morza... Do nie rozpoznanych ruchomych przedmiotów otwie rać ogień bez rozkazu...” — Dzyn... dzyn... dzyn... — zadźwięczał aparat podsłuchowy, a jedno cześnie meldunek operatora: „W namiarze takim a takim, torpeda!... idzie na nas!...” Dźwięki zbliżały się coraz szybciej. „Ślązak” zrobił raptownie zwrot, zwiększając szybkość. Chwila oczekiwania. „Przeszła” — pewniejszym już głosem podaje operator, bo echo od dalało się i wreszcie ucichło. Niebezpieczeństwo minęło dzięki dobremu prowadzeniu okrętu. Odprężenie... Teraz „Ślązak’’ dla zabezpieczenia i dla odstraszenia przeciwnika rzucał małe ładunki materiału wybuchowego (tak zwane małe bombki)... Nastał ranek. Jakkolwiek wokoło nie zaszły duże zmiany i panował spokój, przerywany jedynie w miarowych odstępach wybuchami, atmo sfera była ciężka. Atmosfera napięcia. Przed chwilą drugi trawler stał się łupem żywej torpedy, co spowodowało jeszcze większą chęć zemsty. Choć marynarze przywykli już do takich wypadków, tym razem katastrofa trawle ra przejęła ich do głębi duszy. — Dzyn... dzyn... dzyn...! — znów ozwało się natrętne echo. Na to hasło „Ślązak” ruszył do ataku, rzucając na prawo i lewo bom by głębinowe. Atak się udał, bo zbliżające się echo ucichło. Chwila ocze kiwania, którą przerwał z pomostu terkot broni maszynowej. W odległości nie większej niż 'pół mili morskiej oficer wachtowy zauważył na po-
453
wierzchni morza głowę człowieka. Strzelanina nie ustawała ani na chwilę. W pewnej chwili nad powierzchnią wody uniosły się ręce, a przez zgiełk przedarło się wołanie: Hilje!... Hilfe!... „Stój, przestań strzelać”! — pada rozkaz. Uprzedza go jeszcze kilka salw. Nastaje cisza — wszyscy są przeświadczeni, że to właśnie lotnik, zestrzelony ostatniej nocy, wzywa o pomoc.
W chwilę później dwaj marynarze, stojąc w spuszczonej za burtę sieci, wyławiają rozbitka. Jest to rzeczywiście Niemiec, ale bynajmniej nie zestrzelony lotnik, lecz kierowca jednoosobowej torpedy — być może sprawca zatopienia właśnie co storpedowa nego trałowca, drugiego ze zniszczonych tej nocy przez torpedy. Tego jednak załoga „Ślązaka” na razie się nie dowie, gdyż wkrót ce do burty polskiego okrętu dobił ścigacz brytyjski i zabrał jeń ca, a „Ślązak” powrócił pełnić swą odpowiedzialną służbę, bo gatszy o jeszcze jedno doświadczenie i jeszcze jeden sukces. Choć bowiem zniszczony przez „Ślązaka” pojazd był jednym z kilku, jakie padły tej nocy ofiarą alianckich okrętów, ale jego kierowca był pierwszym i na razie jedynym jeźdźcem torpedowym wziętym do niewoli. Dwie noce później ponad dwadzieścia „murzynów” ruszyło po nownie do ataku i tym razem nastąpił prawdziwy ich pogrom. Alianci stwierdzili bowiem, że dwanaście pojazdów zostało znisz czonych na pewno, trzy prawdopodobnie, siedem zaś dalszych możliwie, przy czym największy sukces odniósł brytyjski trało wiec floty „Orestes”, topiąc cztery torpedy i biorąc do niewoli jednego z dwóch jeźdźców, którzy żywi wpadli tej nocy w alian ckie ręce. Jeniec ten stanowił „łup” o tyle cenniejszy, że był nim najbardziej doświadczony z niemieckich jeźdźców torpedowych — Karl Heinz Potthast, który tejże samej nocy, krótko przed wzięciem go do niewoli, odniósł swój największy sukces, torpedu jąc krążownik „Dragon”. Ale to już jest zupełnie inna historia.
5. ORP „Dragon” — pierwszy polski krążownik W 1943 roku otrzymała Polska Marynarka Wojenna lekki krą żownik brytyjski „Dragon”. Był to z jednej strony dowód zaufa nia i dobrego imienia, jakie sobie wyrobili polscy marynarze
454
u Anglików, a z drugiej strony — mimo ponoszonych strat — stałego wzrostu liczebnego Polskiej Marynarki Wojennej, tym bardziej godny podkreślenia, że okrętu tego typu i tej wielkości w polskiej flocie dotychczas nie było. Mogła hitlerowska propaganda pisać, co chciała, mogła Niem com, a także i Polakom w kraju wmawiać, że polska flota nie istnieje, że ostatnie jej okręty zostały na dalekich morzach zato pione (jak wiemy w roku 1943 poniosła Polska Marynarka Wo jenna bardzo dotkliwą stratę przez zatopienie „Orkana”) — były to jednak usiłowania bezowocne. Nie dość, że nowo otrzymane okręty wyrównywały poniesione straty, ale co więcej — znacznie je przewyższały, i najlepszym tego dowodem było właśnie prze jęcie przez Polaków krążownika angielskiego „Dragon”. Krążownik „Dragon” był osiemnastym okrętem brytyjskim tej nazwy. Pierwszy „Dragon” wchodził w skład brytyjskiej floty w roku 1512, a jeden z poprzedników naszego „Dragona” brał udział w słynnej bitwie pod Trafalgarem, w której poniósł śmierć największy admirał brytyjski — Nelson. „Dragon” znaczy po pol sku „smok” i ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że ten pierwszy w historii naszej marynarki wojennej krążownik nosił pierwszą historyczną nazwę polskiego okrętu wojennego. Tak bo wiem nazywał się galeon wybudowany na stoczni elbląskiej w 1572 roku — ostatnim; roku życia Zygmunta Augusta. Po woj nie światowej w Polskiej Marynarce Wojennej tę historyczną na zwę nosił okręt pomocniczy, który zginął pod koniec kampanii wrześniowej na Helu. „Dragon” należał do klasy brytyjskich krążowników typu „D”. Osiem okrętów tej klasy rozpoczęto budować w latach 1916—1917. Nosiły one nazwy: „Delhi”, „Dunedin”, „Durban”, „Diomede”, ,,Despatc?L”, „Dauntless”, „Danae” i „Dragon”. Okręty tej klasy wypierały 4850 ton, były dość dobrze opancerzone, ich szybkość — nie wystarczająca już na współczesne potrzeby — wynosiła 29 węzłów. Były wyposażone w dość silne uzbrojenie artyleryj skie, jednakże główna ich artyleria — 6 dział 152 mm — była niezbyt korzystnie rozstawiona, pojedynczymi działami. Dla obro ny przeciwlotniczej miały 9 dział różnego kalibru oraz 9 najcięż szych karabinów maszynowych. Charakterystyczną cechą tych krążowników było bardzo silne uzbrojenie torpedowe, składające
455
się z 4 potrójnych wyrzutni. Posiadany zapas paliwa (1050 ton) pozwalał na przepłynięcie 2300 mil morskich przy maksymalnej szybkości. Załoga okrętu składała się z 462 ludzi. „Dragon” wszedł do akcji w ostatnim roku pierwszej wojny światowej, działał w licznych patrolach na Morzu Północnym, ale nie miał możności zetknięcia się z niemieckimi okrętami na wodnymi, które w tym czasie nie wychodziły już ze swych baz i nie ukazywały się na pełnym morzu. Następnie wraz z innymi jednostkami floty brytyjskiej odbył już po zakończeniu wojny światowej akcją patrolową u wybrzeży łotewskich i estońskich. W ostatniej wojnie „Dragon” brał udział w licznych operacjach zmierzających do zniszczenia niemieckich pancerników „kieszon kowych”, a z chwilą wybuchu wojny na Dalekim Wschodzie wcielony został w skład brytyjskiej eskadry azjatyckiej i po za topieniu brytyjskich okrętów liniowych „Prince of Wales” i „Repulse” był okrętem flagowym dowodzącego admirała brytyjskiego. Jako ostatni okręt wyszedł z oblężonego Singapuru na krótko przed jego upadkiem, a później brał udział w walkach z Japoń czykami na wodach oblewających archipelag Sunda. Po przejęciu „Dragona” przez Polską Marynarkę Wojenną w dniu 15 stycznia 1943 roku kilka miesięcy trwało kompletowa nie załogi, a następnie przygotowania okrętu do stanu gotowości bojowej, ćwiczenia indywidualne i zespołowe. Jesienią 1943 roku „Dragon”, bazujący teraz w Scapa Flow, brał udział w kilku operacjach bojowych przeprowadzanych na Morzu Norweskim, jednakże wadliwie zainstalowana na okręcie sieć przewodów elek trycznych spowodowała konieczność wycofania krążownika z linii i skierowanie go do naprawy do jednego z portów szkockich. Dopiero na wiosnę 1944 roku „Dragon” powrócił do Scapa Flow, skąd niebawem przydzielono go do zespołu przygotowującego się do inwazji. Pierwszych trzech rannych na pokładzie „Dragona” przyniósł pojedynek artyleryjski z bateriami nadbrzeżnymi w dniu 7 czerw ca. Po dwu dniach okręt musiał udać się do Plymouth celem uzupełnienia amunicji. Szczególnie jednak intensywnie uczestni czył krążownik w zwalczaniu nieprzyjacielskiego oporu w dniach od 12 do 18 czerwca, kiedy to wystrzelił w sumie 1297 pocisków ze swych stopięćdziesiątek. Dnia 18 czerwca okręt skierowany zo-
456
stał do Portsmouth na niewielki remont i przebywał tan> do 7 lipca, po czym powrócił na front inwazyjny. Dalszy przebieg wypadków kreśli w swych wspomnieniach bosmat Kurkowski: Noc z 7 na 8 lipca odznaczała się wyjątkowo zaciekłymi atakami za równo lotnictwa, jak i ścigaczy, które podchodziły na odległość jednego kilometra od nas. Noc była szczególnie piękna w swej grozie, bo nie tylko na niebie świeciły gwiazdy. Na lądzie płonęły ogromne pożary, oblewające łuną połowę widnokręgu. Ponadto niezliczone ilości reflektorów przecinały co chwila ciemność nocy, na kształt olbrzymich, świetlistych mieczy. Z morza podnosiły się w górę miliardy pocisków świetlnych, krzyżujących się ze sobą. Całość obrazu dopełniały zestrzelone samoloty niemieckie, któ re od czasu do czasu, niby wiązka ognia, spadały do wody. Na pokładzie ORP „Dragon” panowała niczym nie zmącona cisza. Za łoga, aczkolwiek zmęczona, nie spała. Marynarze na swych stanowiskach byli tej nocy jakoś dziwnie cisi, jak gdyby instynktownie przeczuwali nie szczęście. Jakoż ono nas nie ominęło. Nad ranem otrzymaliśmy rozkaz zajęcia stanowiska. Już około godziny piątej rano byliśmy na wyznaczonym miejscu, gdzie za 20 minut mieliśmy rozpocząć ogień na niemieckie pozycje obronne. Wtedy to w ciszy wczes nego poranku rozległ się ogłuszający huk, a jednocześnie potężny słup ognia i wody wystrzelił w powietrze. Okręt cały zatrząsł się straszliwie, przechylając się jednocześnie na lewą burtę. Skutki eksplozji były strasz ne. Pięciu ludzi z obsługi oerlikonów na lewej burcie zostało wyrzuconych daleko w morze. Czterech z nich znaleziono nieżywych, piątego nie udało się odszukać. W komorze amunicyjnej śródokręcia zginęło siedmiu ludzi. Padła poza tym cała zmiana załogi maszynowej, nie licząc tych, którzy odnieśli ciężkie i lżejsze rany i obrażenia.
Co było przyczyną eksplozji? Odpowiedź na to pytanie można dać słowami sprawcy tej eksplozji, niemieckiego* jeźdźca torpedo wego, wspomnianego już Karla Heinza Potthasta. Potthast natra fił około godziny 3.00 nad ranem na pierwszą linię alianckiego do zoru, złożoną z małych jednostek; minął ją nie zauważony i po płynął dalej. Później spostrzegł transportowce, były jednak zbyt daleko, by móc je atakować. Krótko przed 4.00 zbliżył się do nisz czyciela typu „Hunt”, ale okręt oddalił się, zanim „Neger” pod szedł na odległość strzału torpedowego. A potem... Potthast opo wiada: Dwadzieścia minut później zauważyłem przed sobą z lewej burty więk szą ilość okrętów wojennych, które płynęły jeden za irugim. Przecinały one mój kurs. Największy z nich szedł najdalej z tyłu. Wyliczyłem sobie,
457
że o ile zespół utrzyma dotychczasowy kurs, to mógłbym podejść na od ległość strzału. Szybko zbliżaliśmy się do siebie. Dwa przednie okręty zmieniły wtedy kurs, prawdopodobnie, aby utworzyć nowy szyk. Tylny okręt, uznany teraz przeze mnie za duży niszczyciel, zdawał się czekać na wykonanie tego manewru. Posuwał się on naprzód bardzo wolno — ko łysał się jakby przy zrzucaniu kotwicy. Z każdą minutą podchodziłem bliżej niego. Odległość oceniałem na 500 metrów i myślałem o swojej ma ksymie: nie strzelać za wcześnie, ale wciąż jeszcze polepszać swoją pozycję. Było już tylko 400 metrów — przeciwnik obrócił się teraz do mnie bur tą — i wystrzeliłem swoje cygaro... Natychmiast skręciłem silnie na lewą burtę. Czas strzału zapomniałem ustalić. Przez nieskończenie długą chwilę w ogóle nic się nie wydarzyło. Rozczarowany opuściłem niżej głowę, ale nagle potworne uderzenie targ nęło wodą i „murzyn” prawie wyskoczył na powierzchnię. Słup ognia wystrzelił z trafionego okrętu w górę. Kilka sekund później ogień prze słonił wszelki widok, bowiem dym szedł w moim kierunku i spowijał się wokół mnie. Na jakiś czas straciłem orientację. Dopiero gdy dym rozszedł się, mogłem znowu podjąć obserwację tra fionego okrętu. Silnie płonął i przechylał się na burtę. Jego sylwetka była znacznie krótsza niż poprzednio i wtedy nagle stwierdziłem, że jego rufa została oderwana.
Tyle niemiecki jeździec torpedowy o zaatakowaniu i trafieniu okrętu, który w jego mniemaniu miał być niszczycielem. Okręty towarzyszące „Dragonowi” nie wyśledziły sprawcy jego storpedo wania, gdyż zajęły się ratowaniem krążownika, ale w godzinę później „Neger” Potthasta został wykryty i zniszczony, a on sam wyłowiony z wody i wzięty do niewoli. Dopiero znacznie później w Londynie dowiedział się Potthast, że rzekomy duży niszczyciel był lekkim krążownikiem, uzbrojonym w pojedynczo rozstawione — co zmyliło Potthasta — działa artylerii głównej. Tymczasem na pokładzie „Dragona” trwało ratowanie rannych oraz podjęto próbę wydobycia odciętej załogi maszynowni. Oto jak te usiłowania zostały zrelacjonowane przez zaokrętowanego na „Dragonie” korespondenta, Stanisława Sikorskiego: Ciemne, pełne dymu — niesamowicie groźnie wyglądało miejsce, w któ rym podmuch wyrwał sobie korytarze i zrobił ujście, wyjście z maszyn zostało zatarasowane połamanym żelazem i blachami. Nadbiegł oficer-mechanik, podporucznik Kubicki, przybył bosman Karnowski. Zaczęliśmy od walać kawały połamanego żelaziwa, aby dostać się do wnętrza, z którego dochodziły głosy. Przez utworzoną wyrwę spuszczono linę, lecz zatrzy mała się na jakiejś przeszkodzie. Wyciągnięta do góry, cała legła unurzana
458
w ropie. Dolne więc kondygnacje okrętu zostały zalane niemal do samego pokładu. Okręt przechylał się coraz bardziej. Przeszedłem na lewą burtę okrętu i przeraziłem się. Na lewą poręcz patrzyłem z wysoka. W pewnym momencie jak na nartach zjechałem w kierunku spadku i zatrzymałem się w połowie pokładu. Kilku ludzi, nie wiem nawet kto, pochylało się nad leżącym na pokładzie prawdopo dobnie rannym marynarzem *... Spod pokładu dochodziły jeszcze głosy lecz cichły z każdą chwilą. Od czasu do czasu dochodził jeszcze rozpaczliwy jęk, lecz potem słabł, słabł, słabł... „Dragon” przechylał się coraz bardziej, a przechylając się, obniżał rufę.
W tej sytuacji dowódca okrętu, kmdr por. Dzienisiewicz, zmo bilizował całą załogę do ratowania ciężko uszkodzonego krążow nika. Zatopiono komorę trzecią, rozbrojono i wyrzucono za burtę bomby głębinowe, przeniesiono pociski artyleryjskie na prawą burtę, a dla dalszego odciążenia trafionej lewej burty wyrzucono z niej wszystkie ciężkie przedmioty; również i załoga przeszła na prawą burtę. Kuter, motorówki i łodzie wiosłowe spuszczono na wodę. Równocześnie trwała bez przerwy akcja ratowania od ciętych pod pokładem ludzi, która nie dała pozytywnego rezultatu. Powoli przechył się zmniejszał, ale rufa krążownika nadal była bardzo zanurzona w wodzie. Wschodziło słońce, gdy do „Dragona” podszedł trawler i zaczął z wolna holować go w inne miejsce, wyprowadzając spod zasięgu niemieckiej artylerii. Nastąpiła później ceremonia pochowania zabitych członków załogi. Ich ciała zostały przekazane na pokład amerykańskiego ścigacza, który przewiózł je na pełne morze („Dragon” stał na płytkim miejscu), gdzie je zwyczajem marynarskim pochowano. Zabitych było trzydziestu siedmiu. Lista rannych była znacznie mniejsza: obejmowała czternaście osób. Po kilku dniach — ponieważ admiralicja brytyjska orzekła, iż uszkodzenia „Dragona” są tak poważne, że nie opłaca się go naprawiać i remontować — okręt uprzednio zaholowany do sztucz nego portu „Mulberry” w rejonie odcinka inwazyjnego „Sword”, został tam zatopiony jako dodatkowy element w linii tworzącej główny falochron, tzw. „Gooseberry” nr 5, tego portu. Z ogromnym żalem i ze łzami w oczach schodzili z pokładu „Dragona” polscy marynarze, w których pamięci „pozostanie on * Był to marynarz Gerard Chwołka.
459
na zawsze jako pierwszy i nie zapomniany nasz krążownik” Chwile pożegnania wspomina we wzruszających słowach jeden z ówczesnych członków załogi „Dragona”, opisując moment zej ścia do barki ewakuacyjnej zastępcy dowódcy — kmdra por. Hulewicza, który opuszczał okręt ostatni: Kiedy był już jedną nogą za burtą okrętu na drabince sznurowej za trzymał się przez chwilę, objął wzrokiem okręt od szczytu masztu aż po ziejący raną strzaskany pokład, rzucił jeszcze kilka słów oficerowi służ bowemu i znowu się zawahał. Podszedł oficer łącznikowy (Anglik) i sa lutując zapytał: — Czy pan komandor czegoś zapomniał, czy c.oś tu zostawił... Komandor Hulewicz jeszcze raz ponad jego głową, jakby przez niego, objął wzrokiem pochylone na burtę nieruchome działa i rzucił mu w twarz głosem gniewnym i szorstkim, maskując wzruszenie. — Ja nie, niczego nie zapomniałem, ale my wszyscy zostawiliśmy tu... serce. — Nie rozumiem — burknął łącznikowy. — Tego byłem pewny — huknął zastępca i zeszedł szybko do barki. Barka odbijała od burty okrętu, a my staliśmy w milczeniu, na wszyst kich twarzach widać było łzy i tych łez nikt się nie wstydził. Żegnaliśmy swój okręt, gdzie każdy cząstkę duszy zostawił, zostawi liśmy kolegów na wiecznej wachcie w szczątkach zatopionego okrętu i że gnaliśmy ostatni skrawek Ojczyzny. Tak wiele można i trzeba żegnać... tylko łzami. I tu tkwi właśnie nasz Trafalgar, nasze Waterloo, nasza duma i nasza wielkość, zamknięta w słowach odpowiedzi Anglikowi.
6. Polskie niszczyciele w Zatoce Biskajskiej Chociaż po klęskach poniesionych w czerwcu w bitwach pod Ushant i Jersey nieprzyjacielskie okręty przestały pokazywać się na morzu w większych zespołach, to jednak Niemcy nadal starali się przeprowadzić konwoje wodami przybrzeżnymi zachodniego wybrzeża Francji, przeważnie zresztą na krótkich trasach z je dnego portu do drugiego. Czasem udawało się to, ale na ogól alianci czuwali. Patrolujące zespoły alianckie, złożone głównie z niszczycieli, rzadko wspieranych krążownikiem, zapuszczały się niemal co noc do wybrzeży Francji, poczynając od Ushant aż w głąb Zatoki Biskajskiej, do ujścia Żyrondy, i wtedy biada napotkanym konwojom!
460
Tak było też po północy 14 lipca, kiedy jeden taki konwój idący z Lorient do Ile de Groix przyłapany został przez patro lujący dywizjon niszczycieli alianckich w składzie: „Tartar”, „Błyskawica” i ,,Haida”. Okręty alianckie miały zadanie pilno wania portu Lorient, który podówczas był najważniejszą bazą Kriegsmarine na zachodnim wybrzeżu Francji. Około godziny 2.00 po północy dywizjon przybył przed Lorient i znajdując się w bezpiecznej odległości poza zasięgiem widoczności, zaczął krą żyć na wysokości portu, czekając na ewentualne pokazanie się nie przyjaciela. Po godzinie cierpliwość wyczekiwania została nagro dzona: na ekranach radarów okrętowych pojawiły się echa kilku statków lub okrętów, wychodzących — jak się rychło okazało — z Lorient na południowy zachód. Ostrożnie omijając mielizny i własne pola minowe, niemiecki zespół podążył w kierunku Ile de Groix. Alianckie niszczyciele, nie rozwijając z tych samych przy czyn dużej szybkości, po godzinie doszły do nieprzyjaciela. We dług relacji bosmanmata Zdzisława Dutkiewicza, opracowanej li teracko przez Józefa Kowalskiego, początek bitwy miał następu jący przebieg: Okręt zajęczai, gdy odpaliły załadowane już zawczasu działa, a za chwilę na horyzoncie rozbłysły gwiazdy oświetlających pocisków. Robi się jasno niby w dzień. Widać dokładnie, jak w odległości siedmiu tysięcy jardów posuwa się niemiecki konwój, złożony z dwu trawlerów i dwu statków o średnim tonażu. Jeden z trawlerów ciągnie za sobą tarczę do strzelań, umieszczoną na specjalnym pływaku. Nasi otwierają ogień. Rąbnęły sal wy równo, jak na ćwiczeniach. Jedna, druga... dostał!
Opór niemiecki był rozpaczliwy, ale bezskuteczny wobec dużej przewagi alianckiej. Kolejno na wszystkich jednostkach nieprzy jacielskich zostały wzniecone pożary, a na koniec kilka celnych salw „Błyskawicy” zniszczyło holowaną tarczę strzelniczą. Niemieckie baterie brzegowe usiłowały wmieszać się do walki, ale odległość była za duża. A oto co o bitwie raportował później admiralicji dowódca dywizjonu, commander W. Sclater: Konwój napotkaliśmy w nocy. Niebo było zachmurzone, morze jednak było zupełnie spokojne. Oświetliliśmy konwój pociskami świetlnymi i do skonale widzieliśmy statki nieprzyjacielske. Dwa spośród nich były o po-
461
jemności 2—3 tys. ton, pozostałe zaś dwa wyglądały na barki ze zbior nikami z benzyną. Konwój był eskortowany przez dwa trawlery. Kontrtorpedowce niezwłocznie otworzyły ogień. Jeden ze statków sta nął w płomieniach po celnej salwie HMS „Tartar”. Bardzo celny był również ogień „Błyskawicy”, która na tyle zbliżyła się do konwoju nieprzyjacielskiego, że mogła otworzyć ogień z dział o mniejszym kalibrze. Po 40-minutowym ogniu trzy niemieckie statki zostały zatopione. Okrę ty alianckie nie poniosły ani szkód, ani strat.
Jak okazało się później, zniszczeniu uległy oba niemieckie eskortowce. Były to uzbrojone trawlery, klasyfikowane w Kriegsmarine jako ścigacze okrętów podwodnych (U-Boot-Jäger). Według nie dawno opublikowanej, ustalonej po trwających ćwierć wieku żmudnych badaniach, niemal pełnej listy jednostek Kriegsmarine, ich pochodzenia i losów, zatopionymi w bitwie koło Ile de Croix eskortowcami były „UJ-1420” i „UJ-1421”. I tu dochodzimy do zaskakującego dla nas ustalenia. Cóż bowiem kryło się za tymi znakami taktycznymi? Otóż „UJ-1420”, którego zatopienie niemiec kie źródła przypisują trzem alianckim okrętom, a w ich liczbie „Błyskawicy”, był to stary, bo wybudowany w 1911 r., 300-tonowy trawler „Eylau” („B-2225”). Natomiast drugim zatopionym eskortowcem pokazał się o 50 ton mniejszy, ale o dziesięć lat młodszy, eks-polski lugrotrawler „Deltra II” („Gdy-134”)! Został on zagra biony przez Niemców latem 1940 r. we Francji, gdzie pływał w czarterze jednej z firm z Boulogne. „UJ-1421” zatonął 15 lipca O godzinie 03.00 w nocy, w pozycji 47°37'N i 03°34'W. Pewną osłodą tego przykrego faktu jest świadomość, że — jeśli wierzyć wspomnianym źródłom — eks-polski trawler nie zginął w bez pośrednim bratobójczym boju, gdyż jako sprawcę zatopienia „UJ-1421” podaje się brytyjski niszczyciel, a więc w tym przy padku „Tartara”. Na marginesie tego wydarzenia można podać, że krótkoi potem i na pobliskich wodach został również zatopiony — służący Niem com w podobnym charakterze, jako pomocniczy patrolowiec „V-1816” — dawny polski lugrotrawler „Deltra I” („Gdy-133”). Nastąpiło to w sierpniu 1944 r. w wyniku lotniczego bombardowa nia bazy w St. Malo. Szczęściem w nieszczęściu eks-,,Deltra I” nie uległ totalnemu Zniszczeniu i po wojnie został wydobyty, wyre-
462
montowany, po czym rewindykowano go do Polski, ale to już inna historia. Miesiąc później „Piorun” wziął udział w innego rodzaju akcji, która przyniosła mu 'duży sukces, jeden z największych w jego» wojennych dziejach. Polski okręt wchodził w skład zespołu, który wczesnym rankiem 12 sierpnia 1944 roku opuścił bazę w Plymouth i został skierowany na patrol zaczepny wzdłuż zachodniego wy brzeża Francji. Jednym z zadań było sprawdzenie informacji włas nego wywiadu, jakoby Niemcy szykowali ewakuację odciętych na atlantyckim wybrzeżu Francji garnizonów drogą morską do Hisz panii, oraz przekonanie się, czy okolice St. Jean de Luz znajdują się nadal w rękach nieprzyjaciela. Rejs patrolowy miał od początku pomyślny przebieg. Zarówno wody kanału La Manche, jak i ocean były spokojne. Okręty szły szybkością 25 węzłów szykiem czołowym, tj. jeden obok drugiego. Przy wejściu na wody Zatoki Biskajskiej panowała lekka mgła, potem mgła się rozeszła, niebo się rozpogodziło i wolna wachta mo gła zażywać sierpniowego słońca na pokładach okrętów. W ten sposób, bez istotnych wydarzeń przeszedł zarówno dzień 12, jak i 13 sierpnia. O zmierzchu tego» dnia okręty znajdowały się w od ległości 250 mil od St. Jean de Luz. O godz. 2.00 w nocy 14 sierpnia zaokrętowany na krążowniku „Diadem” dowódca zespołu dał rozkaz zmiany kursu na wschodni. Wkrótce też zarządzono alarm bojowy, gdyż było wiadomo, że w rejonie St. Jean de Luz Niem cy mają trzy potężne baterie nadbrzeżne kalibru 12 cali (305 mm). Noc była ciemna, a ponadto nisko nad wodą leżała gęsta mgła i pod tą podwójną osłoną ciemności i białego „mleka” okręty po deszły bez przeszkód oraz całkowicie bezpiecznie na odległość za ledwie 4 mil od wejścia do portu. Chodziły tam zmiennymi kursa mi, czekając na świt i polepszenie widoczności, gdyż mgła chroniła wprawdzie okręty przed nieprzyjacielem, ale równocześnie spowi jała wybrzeże, uniemożliwiając dokonanie jakichkolwiek obser wacji. Tak było do rana, kiedy około godziny 6.00 mgła nagle się pod niosła, tak blisko odsłaniając wybrzeże przed oczyma załóg okrę tów, że doskonale i ze szczegółami były widoczne wejścia do portu, latarnia morska na pobliskim wzgórku i różne zabudowania. Z drugiej strony jednak nagłe polepszenie się widoczności odsłoniło
463
okręty przed oczyma obsad nieprzyjacielskiej artylerii nadbrzeż nej. Na skutki tego nie trzeba było długo czekać. Posłuchajmy re lacji oficera artyleryjskiego „Pioruna”, którym był wtedy porucz nik mar. Jerzy Tumaniszwili: Po chwili zagrzmiało, zasyczało i pierwsze pociski nieprzyjaciela wpa dły do morza w pobliżu krążownika. 12-calowe kuferki zaczęły chichotać w powietrzu i wznosić kolorowe pióropusze wodne. Jedne upadki wzno siły pióropusze koloru zielonego, inne koloru czerwonego, a jeszcze inne — koloru białego. W ten sposób trzy baterie markowały upadki swoich po cisków. Okręty zmieniały kurs i zaczęły się oddalać. Jednocześnie zaczęły dymić i stawiać zasłonę dymną. Niestety wiatr porywał zasłonę i zo stawiał okręty ogołocone, wystawione dokładnie pod ogień nieprzyjaciela. Krążownik zaczął się odszczekiwać, ale nie znając^ położenia baterii, było to raczej dodawanie sobie animuszu, niż szkodzenie nieprzyjacielowi. Sy tuacja stawała się nieprzyjemna. Upadki nieprzyjacielskich salw coraz bliż sze. Jak na złość krążownik nie zarządził zmiany szybkości ani też zmiany kursu. Dopiero gdy jedna z salw upadła 10 metrów od krążownika, tak bli sko, że jeden z odłamków rozciął policzek dowódcy krążownika, zarzą dzono raptowną zmianę kursu i zwiększono szybkość. Następna salwa upa dła prosto w śladzie torowym „Pioruna”, niedalej jak 20 metrów. Odległość od brzegu rosła z każdą sekundą, ale nie z taką szybkością, jakiej wszyscy marynarze życzyli sobie w duchu.
Tak więc ostrzeliwanie alianckiego zespołu przez trzy potężne baterie nieprzyjacielskie nie przyniosło, na szczęście żadnych szkód ani strat na okrętach. A niebezpieczeństwo było naprawdę wielkie, gdyż trafienie, zwłaszcza jednego z dwóch mniejszych okrętów zespołu, pociskiem kalibru 305 mm mogło przesądzić o lo sie trafionego niszczyciela. Por. Tumaniszwili uzasadnił to facho wym obliczeniem: Według teorii prawdopodobieństwa, to powinni nas byli sięgnąć w pierw szych sześciu salwach, a dranie strzelali przeszło 45 minut, mając nas ide alnie na celu. Jeżeli przyjmiemy, że średnio oddawali trzy salwy na mi nutę, to oddali oni w sumie około 135 salw. Jedna ich salwa wystarczyłaby, abyśmy poszli na dno i występowali w charakterze pokarmu dla ryb.
Spod St. Jean de Luz kurs zespołu prowadził na północ, w kie runku na La Rochelle. Okazało się to pomyślnym zbiegiem oko liczności, gdyż około godz. 11 przed południem odebrano na okrę tach sygnał brytyjskiego samolotu z Coaslal Command. Doniósł on, że został postrzelony przez wychodzący z tego portu nieprzyja-
464
XVII. Akcje polskich niszczycieli w okresie poinwazyjnym
cielski krążownik pomocniczy i że wskutek uszkodzenia motorów musi wodować. Natychmiast dowódca zespołu zarządził zmianę kursu na podaną pozycję wodowania samolotu i nim doszło południe niszczyciel „Onslow” zauważył rozbitków i podniósł ich na pokład, ratując całą — jak się okazało — załogę uszkodzonego Halifaxa. Na stępnie okręty skierowały się na przecięcie drogi zauważonemu przez samolot nieprzyjacielowi. Pogoda nie sprzyjała tropieniu, gdyż z racji nisko nad wodą leżącej mgły widoczność była niewielka. Szczęście dopisało jed nak Polakom, gdyż po pewnym czasie jeden z sygnalistów zamel dował zauważoną sylwetkę. Wtedy dowódca „Pioruna”, kmdr ppor. Tadeusz Gorazdowski, kazał ogłosić alarm bojowy. To, co nastąpiło potem, w taki sposób zrelacjonował por. Tumaniszwili, który wskoczył do dalocelownika, nawiązał łączność z cen tralą artyleryjską, a na meldunek, że działa są gotowe do strzału, skierował dalocelownik na cel i v^ydał komendy ogniowe: Kąt kursowy prawo dziesięć. Cel statek. Pocisk kruszący. Kąt biegu nie przyjaciela prawo sto. Szybkość nieprzyjaciela 10 węzłów. Odległość 12 000 tardów. Ogień ciągły salwami.
Nastąpiła odpowiedź z centrali, że dane zostały przekazane i że konżugator (mechanicznie przeliczający dane potrzebne do strze lania) jest w ruchu, a wtedy oficer artyleryjski dał komendę: „Ognia!” Niemal w tym samym momencie dalocelowniczy, bosmat Ugrynowicz, nacisnął spust daloodpalenia i sześć 120 mm dział „Pioruna” odpaliło pociski do nieprzyjaciela. A oto, jaki według tej samej relacji, był dalszy przebieg bitwy: Patrzę na statek — rysuje się już wyraźniej. Zbliżamy się szybko. Nie widzę na nim ruchu ani przeciwuderzenia. Statek jest duży, wygląda na półpasażera. Dzyń, dzyń: nowa salwa. Czekam na buczek upadku. Jest. Widzę. Upadki naszej pierwszej salwy. W kierunku, krótkie. Daję więc 800. Druga salwa jest też krótka, a trzecia jest już obramowaniem. Przy upadku czwartej salwy zadrżałem ze wzruszenia... Dostał., dostał! — Widać dymki snujące się na statku i czarny dym buchający spod po mostu... Strzelamy teraz już wszyscy: niszczyciel „Onslow” i my. Raz po raz okrętem wstrząsa salwa oddana z sześciu dział. Na wodzie przy statku wytrysku ją fontanny wody, a statek dostaje ciężkie baty. Pali się po
466
most, palą się nadbudówki. Zbliżamy się szybko. Już widać jakieś małe punkciki na wodzie. Niemcy spuszczają łodzie i tratwy. Skaczą do wody. Punkciki rosną w oczach, nabierają barwy. Są to na żółto malowane tratwy, a na nich ludzie w żółtych pasach ratunkowych. Widzę teraz na statku dwa działa na dziobie i dwa na rufie. Widzę trzy pokłady, a na każdym boforsy przeciwlotnicze. Nie dziwę się, że spuścili samolot, lecz nie rozu miem, dlaczego do nas nie strzelali. Swoją drogą walka i tak byłaby bez nadziejna, więc prawdopodobnie wybrali ucieczkę, skacząc do wody. Do stajemy sygnał zaprzestania strzelania. „Piorun” ma podejść bliżej i sta tek zatopić.
W tym czasie torpedyści „Pioruna” byli już gotowi do akcji. W odróżnieniu od artylerzystów mieli oni mniej okazji do zade monstrowania swych kwalifikacji i wystąpienia w boju, nic więc dziwnego, że trafiająca się teraz gratka pobudziła ich do żywego. Wreszcie nadeszła bowiem ich chwila, a sygnałem stały się słowa dowódcy do oficera broni podwodnej, por. mar. Kawernińskiego (nazywanego Maślakiem): — No Maślak, teraz na pana kolej, strzelimy jedną torpedę... Celuj pan w śródokręcie. „Piorun” zbliżył się już poważnie do palącego się statku, wy glądającego na około 8000 ton i bardzo silnie uzbrojonego. Ale nadchodziły już ostatnie minuty jego istnienia. Por. Kawerniński wydawał rozkazy: „Kąt kursowy... Cel statek. Zanurzenie osiem stóp. Otworzyć zawory zaporowe. Ładować pro chy. Zamknąć zamki. Aparat prawa burta. Nastawienie zero. Uwaga. Pal!” O tym, co było dalej, tak opowiada por. Tumaniszwili: Torpeda poszła. Fuknęła jak zwykle z aparatu i upadła płasko do wo dy. Za chwilę zniknęła w wodzie, zostawiając tylko ślad — białą, szybko posuwającą się smugę. Idzie prosto na statek. Teraz zgubiłem ją z oczu... o, znów widzę... coraz bliżej... bliżej, bliżej i bliżej nieprzyjaciela. Wstrzy muję oddech, zdaje się, że już już, tuż tuż, zaraz uderzy i wtem... Statek podniósł się do góry, słup wody, dymu i ognia wzniósł się do nieba. Do stał... dostał... Okrętem naszym wstrząsnął silny wybuch podwodny. Sta tek wyglądał jak wielka pochodnia, wznosząca swe ogniste płomienie do nieba. Przechylał się na lewą burtę.
Tak zatonął niemiecki statek, który był prawdopodobnie pomoc niczym okrętem przeciwlotniczym, posiadającym na trzech po-
467
kładach liczne działka szybkostrzelne lekkiego kalibru. Nazywał się „Sauerland” *. Kilka dni po zatopieniu „Sauerlanda” „Piorun” wziął udział w innej bitwie, tym razem z niemieckimi bateriami nadbrzeżnymi znajdującymi się na wysepce Yeu. Ogień „Pioruna” był celny, okręt zaś sam nie odniósł żadnych uszkodzeń, a więc i tę walkę polscy marynarze mogli zaliczyć do swoich sukcesów. Na tej bitwie kończą się główne akcje bojowe polskich nisz czycieli w okresie inwazyjnym na wodach północno-zachodniego wybrzeża Francji, ale nie zamyka się jeszcze cała ich działalność w tym okresie. Na uwagę bowiem zasługują jeszcze rejsy „Pio runa” i „Błyskawicy” do różnych małych portów, oswobodzo nych już spod hitlerowskiej okupacji lub będących w trakcie wyzwalania ich przeważnie przez lokalne oddziały francuskiego ruchu oporu, z którymi polscy marynarze nawiązali współpracę, dostarczając im m. in. broni i amunicji. Jeden z takich desantów polskich wysadzony został z „Błyskawicy” na wspomnianej już wysepce Yeu, co umożliwiło francuskim maquis ** wzięcie do nie woli niemieckiej załogi i opanowanie wyspy. Wszędzie, dokąd do cierały polskie okręty, ludność miejscowa witała je owacyjnie, zwłaszcza że często spotykano tu Polaków, których swego czasu władze okupacyjne wywiozły do Francji na roboty. I z tych wzglę dów spotkania na francuskim brzegu były zarówno dla oswobodzicieli, jak i dla oswobodzonych źródłem szczególnej radości. Ozna czały bowiem koniec okupacji i wolność. * Jego nazwa oraz fakt identyfikowania go w polskich relacjach jako krążownika pomocniczego sprawiły, że sam mylnie zaliczałem „Sauerland” do łamaczy blokady, którymi były inne statki tegoż armatora: „Burgenland”, „Ermland”, „Kulmerland”, „Munsterland” i „Weserland”. ** Popularna nazwa francuskich partyzantów walczących z hitlerowskim okupantem.
X. Wojna kończy się zwycięstwem
1. „Garland” topi „U-407” na Morzu Kandyjskim...
W
tym samym czasie, gdy „Błyskawica” i „Piorun” odno siły ostatnie „inwazyjne” sukcesy u atlantyckich wy brzeży Francji, rozpoczęła się inwazja w południowej Francji na wybrzeżu Prowansji. Do przeprowadzenia tego zadania została wy znaczona potężna armada, licząca ponad 800 jednostek angielskich, amerykańskich, francuskich i greckich, w czym były 4 pancerniki, 7 lotniskowców, 25 krążowników, 110 niszczycieli i eskortowców. Niektóre publikacje wymieniały wśród tych jednostek także „Garlanda”, jednakże informacja ta nie jest słuszna, gdyż okręt prze bywał w tym czasie na remoncie w Aleksandrii. Inwazja w Prowansji rozpoczęła się 15 sierpnia i miała na der pomyślny przebieg, toteż już w kilka czy kilkanaście dni później znaczna część okrętów mogła być skierowana do innych zadań. Jeden taki zespół został w ostatnich dniach sierpnia sfor mowany w Aleksandrii. Miał on operować na Morzu Egejskim przeciwko niedobitkom hitlerowskiej marynarki wojennej i kon wojom oraz przeciwko bateriom nadbrzeżnym i umocnieniom gar-
469
nizonów na Krecie i innych wyspach greckich, oraz u wybrzeży lądu stałego. W skład tego zespołu, którego dowódcą był kontradmi rał angielski T. Troubridge na krążowniku „Royalist”, wchodziły lotniskowce eskortowe: „Hunter”, „Khedive”, „Pursuer” i „Se archer”, a potem też „Emperor” i „Attacker”, krążowniki „Auro ra” i „Prince David”, a później także „Colombo” i ^Argonaut”, początkowo dziesięć, a łącznie osiemnaście niszczycieli, z czego piętnaście brytyjskich (w tym osiem nowego typu „T”), dwa greckie („Navarinon” i „Themistocles”) i jeden polski („Garland”), który właśnie ukończył remont. W dniu 9 września zespół admirała Troubridge — jeden krą żownik, cztery lotniskowce i dziesięć niszczycieli (przy czym je den z niszczycieli brytyjskich nazywał się tak jak dowódca ze społu: „Troubridge” — na cześć jednego z podwładnych Nelso na) — opuścił Aleksandrię i udał się do wschodnich wybrzeży Krety. Kpt. ż. w. Stefan Gorazdowski, ówczesny oficer nawiga cyjny ,,Garlanda”, wspomina pierwsze dni tej operacji: Następnego dnia o świcie rozpoczęły się długie dnie żmudnego bez barwnego patrolowania wzdłuż południowych brzegów Krety. Nieprzy jaciel mimo prowokującej „defilady” floty niemal pod samymi brzegami wyspy, nie dawał znaku życia ani z lądu, ani z powietrza. Jedynym uroz maiceniem tych szarych dni były nagłe wypady nocne lub dzienne dla wykonania jakiegoś rozpoznania, po których następował powrót do sił głównych. Innym urozmaiceniem bywały meldunki poszczególnych ni szczycieli powracających co rano z nocnych wypadów ofensywnych na Mo rze Egejskie. Ofiarami ich padały zazwyczaj małe stateczki żeglugi przy brzeżnej, utrzymujące dla Niemców komunikację pomiędzy wyspami. Poza tym nie działo się nic. Nawet wywiad lotniczy, prowadzony nieustannie z lotniskowców i baz lądowych, nie dostarczał żadnych emocji. Zdawało się, że nieprzyjaciel jest całkowicie pozbawiony ducha oporu i nie zamierza przeciwdziałać akcji siły „A”. Jeden tylko meldunek, otrzymany w pierw szych dniach operacji, był godny uwagi: z trzech niemieckich okrętów podwodnych stojących w bazie w Salamis, pod Pireusem, jeszcze w dniu 8 września pozostały tylko dwa, prawdopodobnie obydwa uszkodzone w ata ku lotniczym. Natomiast trzeci okręt podwodny zniknął bez śladu i należy się spodziewać, że wyszedł na morze. Zresztą meldunek ten — wobec cał kowitego pokrycia lotniczego, zapewnionego przez lotnictwo morskie i lą dowe całości operacji — nie zwrócił szczególnej uwagi [...].
Zauważyć tu tylko można, że w świetle posiadanych dziś in formacji wiadomo iż były tam dwa, nie trzy U-Booty, i że jeden
470
z nich, ten uszkodzony podczas nalotu w Salamis, został przez alianckie lotnictwo w dwa tygodnie później zniszczony. Tak czy owak, te dwa samotne U-Booty, prześladowane w ich bazie przez alianckie lotnictwo, nie wydawały się już wówczas wzbudzającym postrach nieprzyjacielem wobec współpracy niszczycieli alianckich z lotniskowcami. Wydarzenie większej — zdawać się mogło — wagi miało miejsce w nocy z 12 na 13 września, kiedy niszczyciele „Troubridge” i „Tuscan” zniszczyły nieprzyjacielski konwój, złożony z przy brzeżnego transportowca, chronionego przez dwa eskortowce i trzy małe jednostki. Dwie noce później „Royalist” i niszczyciel „Teazer” zatopiły dwa statki handlowe. Z kolei w dniach od 16 do 18 września samoloty zaokrętowane na lotniskowcach brytyjskich oraz krążownik „Aurora” i inne jednostki przeprowadziły bom bardowanie Krety i jej portów oraz położonej 80 mil na północ wyspy Melos, zatapiając kilka morskich jednostek transportowych i eskortowych. W dniu 18 września zespół aliancki operował, podobnie jak w poprzednich dniach, na Morzu Kandyjskim (Kreteńskim), po między wyspami Krętą i Melos. Dzień przebiegał spokojnie i bez ważniejszych wydarzeń. Późnym popołudniem „Garland” i sie dem niszczycieli otrzymały rozkaz odłączenia się od sił głów nych, które pozostały pod eskortą dwóch tylko niszczycieli, i uda nia się na patrol wokół wyspy Santorene (Thera), przy czym każdy z okrętów miał wyznaczony oddzielny sektor. Odłączenie się od sił głównych nastąpiło o godzinie 18.36 i „Gar land”, obierając kurs 70°, ruszył z szybkością 20 węzłów. Niecałe pół godziny potem — z „Garlanda” widać jeszcze było oddalające się lotniskowce — któryś z bystrookich sygnalistów polskiego okrętu dojrzał na powierzchni morza ciemny, czarniawy dymek w odległości ponad 5 mil w namiarze 5°. Dowódca okrętu, kmdr ppor. Bolesław Biskupski, natychmiast rozkazuje zmienić kurs na zauważony dym i zawiadamia o tym drogą radiową komandora, dowódcę 24. flotylli niszczycieli. Akcja, która później nastąpiła, a na którą złożyło się napotka nie, tropienie i zniszczenie hitlerowskiego U-Boota, ostatniego pod wodnego korsarza grasującego w II wojnie światowej na Morzu Śródziemnym, była już wielokrotnie przedmiotem różnych pu
471
blikacji. Istotnym jednak novum wprowadzonym w poniższym opisie będzie oparcie się na najbardziej istotnym i wiarygodnym źródle, jakim z natury rzeczy jest dziennik zdarzeń bojowych okrętu. Odnośny zapis w „Dzienniku zdarzeń bojowych” „Garlanda” komunikuje o odkryciu wspomnianego dymu nieznanego pocho dzenia i o tym, co nastąpiło później, w następujących słowach: 19.00 — Zauważono w namiarze 005° dym na widnokręgu. 19.10 — Zmieniono kurs na 005° celem rozpoznania i zameldowania o po wyższym Capt. D *. 19.20 — Okręt zbliżał się do dymu dokładnie pod wiatr, siła 4—5, stan morza 4, co zapewniło dyskretne podejście do źródła dymu. Z odległości około 3 mil stwierdzono naocznie, że za dymem nie znajduje się żadna jed nostka nawodna. Aparat R/W ** od samego początku nie wykrył żadnego ce lu. Z tego powodu przypuszczano, że źródłem dymu jest pława dymna, zrzucona przez samolot. Gdy odległość zmniejszyła się do około 700 m, zmniejszono szybkość do 10 węzłów i zmieniono kurs nieco w lewo, celem rozpoznania dymiącego przedmiotu. Z odległości 400 m zobaczono coś w ro dzaju małego komina, z którego wydobywał się dym. Gdy odległość zmniej szyła się do 200 m, rozpoznano, że jest to rura wydechowa motorów Diesla okrętu podwodnego, idącego na głębokości peryskopowej i ładującego ba terie (Schnorkel). Jednocześnie zauważono w odległości 1 m za kominem peryskop o[krętu] pfodwodnego]. Zarządzono alarm bojowy. Zobaczmy
jeszcze,
w
jaki
sposób
opisał
zidentyfikowanie
źródła
dymu Stefan Gorazdowski: Gdy odległość między okrętem a źródłem dymu zmniejszyła się do kil kuset metrów, na pomost bojowy ORP „Garland” zaleciał ostry zapach spalonej ropy, tak charakterystyczny dla gazów spalinowych motorów Die sla. Natychmiast zarządzono alarm bojowy. Zmniejszono szybkość do 10 węzłów. Odległość do celu zmniejszyła się do 400 metrów. Okręt wszedł w smugę dymu. „Odchylić się trochę w lewo” — zabrzmiał głos dowódcy. „Lewo dwadzieścia” — rozkazał oficer wachtowy. „Lewo dwadzieścia” — odpowiedział sternik. Okręt pochylił się lekko na prawą burtę i ostrym łukiem posłusznie wyszedł ze smugi dymu. Wszyscy wlepili oczy w lornetki skierowane na źródło dymu. W odległości zaledwie 200 m od burty okrętu wystawał z wo dy mały kominek, z którego buchały kłęby czarnego dymu. Z tyłu komin* Captain Destroyers — dowódca (flotylli) niszczycieli. ** Aparat R/W — aparat radiowy.
472
ka, w niewielkiej za nim odległości, widać było peryskop. Sekundę lub dwie później wszystko zniknęło: kominek, persykop i dym. iLecz w tym momencie nie ulegało już wątpliwości, że to nieprzyjacielski okręt pod wodny, który idzie w zanurzeniu, na głębokości peryskopowej, posługując się motorami Diesla i ostatnim wynalazkiem niemieckim, zwanym Schnor chel, umożliwiającym okrętom podwodnym używanie motorów spalinowych w zanurzeniu.
Okręt ten posiadał więc tzw. „maszt powietrzny Diesla” (Die jedno z najnowszych niemieckich ulepszeń okrętu podwodnego, w którym Niemcy pokładali — według zeznań Dönitza przed trybunałem norymberskim — olbrzymie nadzieje. Miało ono stanowić skuteczną przeciwwagę radaru, który był — zdaniem Dönitza — obok bomby atomowej rozstrzygającym wojnę wynalazkiem anglo-amerykańskim. Urządzenie to składało się z rury przypominającej peryskop, umieszczonej tuż za nim. W rurze znajdował się zawór ssący, doprowadzający motorom Diesla niezbędne świeże powietrze, i drugi zawór, wydzielający gazy. Dzięki temu urządzeniu, zwa nemu też Schnorchel, okręt podwodny przebywać mógł stale w za nurzeniu (na wysokości umożliwiającej korzystanie z peryskopu i równocześnie „chrap” — jak po polsku nazwano Schnorchel), nie korzystając z maszyn elektrycznych, a tylko z motorów Diesla. Oczywiście, nowe urządzenie oprócz zalet miało i wady. Jedną z nich był dym wydzielany przez pracujące motory spalinowe — i ten właśnie dym zdradził teraz U-Boota. Na „Garlandzie” w mgnieniu oka poczyniono przygotowania do ataku. Działa skie rowano w stronę nieprzyjaciela, z umieszczonego na dziobie mio tacza pocisków głębinowych zdjęto kapturki pokrowców, odbez pieczono bomby na rufie. „Garland” zbliżał się do zanurzonego już przeciwnika, gotów każdej chwili zaatakować. Czekano tylko na ustalenie umiejscowienia okrętu podwodnego, co było zadaniem azdykowców. Tam, w kabinie podsłuchu, umieszczonej w głębi okrętu nad kopułą azdyku rozstrzygały się w tej chwili losy U-Boota. Oddajmy jednak znów głos ówczesnemu oficerowi wachtowe mu „Garlanda”, prowadzącemu zapisy w jego dzienniku zdarzeń bojowych: sei-Luftmast),
19.36 — W tym momencie o.p. schował peryskop i zanurzył się głębiej
473
w namiarze 070°, odległość 200 m. Kurs o.p. w momencie zanurzenia oce niono np około 000°. Zmieniono kurs [własny] na miejsce zniknięcia pery skopu, rzucono fosfor, i po przejściu [do] tego miejsca otrzymano kontakt asdicowy z lewej burty o godz. 19.39. Na kontakt ten wykonano o godz. 19.43 atak wyrzutnią dziobową (Hedgehog). Trafienia nie uzyskano. Następny kontakt uzyskano o 20.22, który sklasyfikowano jako o.p. i o godz. 20.28 wykonano atak B[ombami] Głębinowymi]. Rzucono 10 B.G., nastawienie głębokie. Rezultatu ataku nie zaobserwowano.
Atak ten został opisany przez jednego z azdykowców „Garlanda”, B. Wójcikiewicza. Jego wspomnienie, chociaż w historycznych szczegółach nie jest wolne od różnych usterek, jako pisane w wiele lat po akcji, ale niewątpliwie oddaje dobrze klimat tego nieco dziennego spotkania: „Garland'’ przechyla się i robi szybki zwrot. Już jest na kursie pirata — tym razem goni go. Nawigator podaje namiar i przybliżoną odległość. „Anglik” melduje współrzędne „trzymanego” echa. Nasz azdyk nie sięga go jeszcze. Zbliżamy się prędko. Dowódca zwalnia do 120 obrotów. Jest echo. Niskie, rozmyte, czasem niewyraźne. Odległość — 1800 jardów. Do wódca rozkazuje — atak głębinowy. U-Boot dostanie teraz 2 tony trotylu, załadowanego w 10 stalowych beczkach bomb głębinowych. Z boku przy gotowuje się do ataku niszczyciel angielski — rzuci swoje bomby po wy buchu naszych. Trzeci niszczyciel będzie tymczasem „trzymał” echo, że byśmy nie zgubili śladu. Odległość maleje dość szybko — wynosi już 1500 jardów. Padają rozkazy dowódcy do maszyn: — 180 obrotów... 250 obro tów.. 300 obrotów. „Garland” rozbija dziobem fale i pędzi jak oszalały. Wygląda pięknie. Czarna flaga łopocząca na maszcie dodaje mu grozy. Za rufą — góra piany. Na flagsztoku wiatr strzępi biało-czerwoną banderę z białym orłem. Odległość wynosi już tylko 400 jardów. — Brak echa. U-Boot poszedł w zanurzenie, skrył się, ale to już mu nie pomoże. Je szcze moment i znów klakson ryczy przeraźliwie. Lecą bomby z rufy. Naj pierw dwie z wyrzutni, potem dwie z miotaczy burtowych, znów dwie z wyrzutni, dwie z miotaczy i znów dwie z wyrzutni. Ułożyły się w zło wrogi krzyż nad ofiarą. Nagle — biały błysk pod wodą. Fala gwałtownie się wyrównała, lekka mgiełka nad wodą — i huk jak ze stu armat. To trotyl eksplodował. Fontanny wody wyższe od masztu wylatują do góry.
Cży i ten atak był zupełnie bezskuteczny, czy też udało się „dobrać do skóry” U-Boota, trudno było w pierwszej chwili stwierdzić. W każdym razie decydującego trafienia nie uzyskano, a co gorsza przejściowo utracono kontakt z nieprzyjacielem. Tymczasem na pole bitwy nadeszły cztery niszczyciele z flago-
474
wym okrętem dowódcy 24. flotylli „Troubridge” na czele, i wła śnie on uzyskał kontakt o godz. 20.40, a pół godziny później ata kował bombami głębinowymi. Rezultatu i tym razem nie było, ale „Troubridge” utrzymał kontakt. Ponieważ zapadły już ciem ności, więc dowódca flotylli postanowił odczekać z nowym ata kiem do rana, a na razie utrzymywał kontakt azdykowy. Nisz czyciel „Terpsichore” pozostał przy okręcie dowódcy flotylli, trzy zaś pozostałe „Garland”, „Zetland” i „Brecon”, miały przeszuki wać sektor w promieniu trzech mil od „Troubridge’a”. O godz. 21.27 „Garland” i dwa niszczyciele brytyjskie otrzymały od dowódcy flotylli rozkaz przeszukiwania rejonu w promieniu trzech mil, a w tym czasie „Troubridge”, do którego> dołączył HMS „Terpsichore”, starał się utrzymać kontakt azdykowy. Po tem przez ponad cztery i pół godziny w dzienniku zdarzeń bojo wych zapisów brak. Sytuacja nie ulega zmianie: „Troubridge” utrzymuje kontakt azdykowy z zanurzonym U-Bootem, który wolno, wolniusieńko z minimalną szybkością zaledwie jednego węzła próbuje oddalić się od miejsca, w którym został zaatakowa ny. Pozostałe okręty stoją w pogotowiu, a chociaż nic się na ra zie nie dzieje, to jednak wachty bojowe na okrętach czuwają na swych stanowiskach. O godz. 02.00 „Garland” otrzymuje rozkaz zajęcia pozycji na prawym skrzydle. Półtorej godziny później „Troubridge” zawiadamia, że atak na U-Boota rozpocznie się rano. O godz. 06.21 — kolejny sygnał, zapowiadający wykonanie zespo łowego ataku bombami głębinowymi o świcie. Wkrótce też świta i wtedy dalsze wydarzenia rozegrały się-szybko, jak w kalejdo skopie. Mówią o tym najlepiej następujące po sobie w krótkich odstępach czasu zapisy: 06.30 — Jeden z okrętów otworzył ogień. W namiarze 310°, odległość 3000 y[ardów] zauważono o.p. na powierzchni. 06.31 — Otworzono ogień z działa nr 1 i oerlikonów. Wystrzelono 18 po cisków 120 mm i 240 pocisków z oerlikonów. Zaobserwowano 6 trafnych 120 mm pocisków w kiosk i wiele trafień z oerlikonów. Podczas prowadze nia ognia zauważono, że o.p. posuwa się z małą szybkością naprzód i kieruje dziobem na HMS Trfoubridge], 06.40 — Otrzymano sygnał nakazujący przerwanie ognia i wykonanie ataku B.G. Zwiększono szybkość do 21 węzłów i położono się na kurs przed dziób o.p. celem uniemożliwienia nieprzyjacielowi wykonania ataku tor pedowego na HMS Tr[oubridge].
475
06.47 — Rzucono 9 B.G., nastawienie płytkie. Zauważono wybuchy B.G. pod o.p. i w jego bezpośredniej bliskości.
Moment ten interesująco wspomina B. Wójcikiewicz: Potężne wybuchy targają korsarzem, dziób nabiera wody i zanurza się. Rufa pokazuje śruby i podnosi się wysoko, jakby rozglądając się po po wierzchni morza. Potem zanurza się ruchem ślizgowym pod wodę. To już koniec. Na powierzchni pływają rozbitkowie. Załoga U-Boota zdążyła uratować się z wyjątkiem trzech marynarzy, którzy zostali na okręcie, by w mo mencie wynurzenia wystrzelić torpedy do „Garlanda”. Nasza artyleria spa raliżowała ich plany. Zostawili nam tylko pamiątkę w postaci dziury w burcie o długości około 5 metrów. Przy wykonywaniu zwrotu siła bez władności rzuciła „Garlanda” na dziób okrętu podwodnego, który rozpruł naszą burtę.
Potwierdzenie faktu uszkodzenia burty „Garlanda” znajduje się również w „Dzienniku zdarzeń bojowych”, gdzie zanotowano, że przecięcie burty nastąpiło między wręgami 114 i 129, na przestrze ni około 10 metrów, ponad linią wodną. Końcowy zapis akcji bojowej jest lapidarny: „06.55 — Okręt podwodny zatonął w pozycji