Niemcza 1017
 8311098719, 9788311098718 [PDF]

  • 0 0 0
  • Gefällt Ihnen dieses papier und der download? Sie können Ihre eigene PDF-Datei in wenigen Minuten kostenlos online veröffentlichen! Anmelden
Datei wird geladen, bitte warten...
Zitiervorschau

Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym rabatem od ceny detalicznej. Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona ul. Grzybowska 77 00-844 Warszawa Dział Wysyłki tel.: (22) 45 70 306, 652 27 01 fax (22) 620 42 71 infolinia: 0-801-120-367 Internet: www.bellona.pl e-mail: [email protected]

Opracowanie graficzne serii: Jerzy Kępkiewicz Ilustracja na okładce: Bartłomiej Drejewicz Redaktor: Grażyna Szaraniec Redaktor prowadzący: Kornelia Kompanowska Korektor: Bożena Łyszkowska

© Copyright by Paweł Rochala, Warszawa 2004 © Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2004 Druk i oprawa: WDG Drukarnia w Gdyni Sp. z o.o. ul. Św. Piotra 12, 81-347 Gdynia tel. (58) 660-73-10, tel./fax (58) 621-68-51

ISBN 83-11-09871-9

HISTORYCZNE BITWY

PAWEŁ ROCHALA

NIEMCZA 1017

Dom Wydawniczy Bellona Warszawa 2004

OD CEDYNI DO ZJAZDU GNIEZNIENSKIEGO. STOSUNKI POLSKO-NIEMIECKIE W LATACH 972-1000

Z WROGA SOJUSZNIK — LATA 972-983

Stosunki polityczne między Polską a Niemcami, wcześniej przyj acielsko-trybutame, po Cedyni uległy wyraźnemu ochłodzeniu. Śmierć cesarza Ottona I w 993 roku nie spowodowała ich ocieplenia, gdyż cesarz Otto II, wy­ chowany przez margrabiego Hodona, kontynuował zasad­ niczą linię polityki ojca. Hodo czuł do Mieszka głęboką urazę za jego zwycięstwo i uczuciem tym podzielił się szczodrze z młodym cesarzem. Z Mieszkiem postanowiono więc postępować twardo i przykładnie. Jeszcze za życia Ottona I, po Cedyni, Mieszko pod groźbą wojny musiał wysłać jako zakładnika, siedmioletniego syna Bolesława. Zatrzymano go teraz, prawdopodobnie w Kwedlinburgu lub Magdeburgu, jako gwaranta pokory, choć zwykle obejmowaniu władzy monarszej towarzyszyły akty łaski. Tak oto z przyjaciela cesarza (amicus imperatoris) polski władca stał się dla Niemców jednym z wielu książąt słowiańskich, któremu nie wolno ufać i na wszelki wypadek należy go upokorzyć. Mieszko, dysponujący 3000 zbrojnych, nie pozostawał jednak bezczynny. Jego dotychczasowa polityka, pro­ gramowo proniemiecka, przyniosła również dobre owoce — osobiste kontakty z ludźmi, z których wielu, pozostając

wciąż w cieniu, chciałoby wreszcie z niego wyjść. Co więcej, ustawienie Mieszka w jednym szeregu z innymi słowiańskimi sąsiadami Niemców, skłoniło go do zawarcia z nimi porozumień. I tak, niespodziewanie, mocarstwowa wówczas cokolwiek na wyrost polityka słowiańska Ot­ tona II zaowocowała skierowanym przeciw niemu je­ dnolitym frontem książąt słowiańskich. Frontem groźnym, bo poparli oni jego kontrkandydata do korony królewskiej, księcia Bawarii Henryka II, z racji przymiotów charakteru zwanego Kłótnikiem. Co gorsze dla Ottona, wszystko to odbywało się w ramach wyznaczonych przez feudalne prawo zwyczajowe. Mógł kuzyna nazywać buntownikiem, ale jeśli większość możnych opowiedziałaby się za owym zdrajcą, to właśnie on zostałby królem — takie były prawa elekcji. Młodziutki Bolesław pozostawał więc w niewoli, para­ doksalnie bezpieczny, mimo niebezpiecznej gry, jaką prowadził jego ojciec. Stanowił przecież gwarancję dla obu stron: dla Ottona II — że Mieszko nazbyt aktywnie nie poprze konkurenta, dla Mieszka zaś — że zawsze będzie jakaś szansa na porozumienie. A że i z pogromu cedyń­ skiego ten i ów ocalał, czekał teraz na wybawienie w polskich lochach, to również musiało sprzyjać łagodnemu traktowaniu zakładnika. Był więc uwięziony, ale tak, jak wymagało tego wychowanie klasztorne, któremu poddawa­ no go pewnie na równi z dziećmi możnych niemieckich. Być może zawarł tam pierwsze dziecięce przyjaźnie, które potem wiele znaczyły w jego dorosłym życiu. Tymczasem głównym wrogiem niemieckim okazał się nie Mieszko, ale jego szwagier, Bolesław II Pobożny, książę Czech. Poczuł się on na tyle silny, że postanowił uwolnić się od trybutamej zależności od Niemiec. Postawił na Henryka Kłótnika i wziął aktywny udział w wojnie domowej w Niemczech. Ponieważ książę bawarski miał tę właściwość, że łatwo przemieniał przyjaciół we wrogów,

wkrótce więc został sam i zmuszony był z Niemiec uciekać. Schronił się u swojego najwierniejszego sojusznika, w Cze­ chach. Bolesław Pobożny wspominany jest przez czeskiego kronikarza Kosmasa jako najlepszy władca: „Rządził zaś księstwem po śmierci ojca trzydzieści dwa lata ów Bolesław, książę najdoskonalszy, ponieważ był najgorliwszym wykonawcą tego, co należy do spra­ wiedliwości, katolickiej wiary i chrześcijańskiego ob­ rządku; u niego nikt kościelnego, nikt świeckiego urzędu nie dostał za pieniądze. Był również, jak świadczą fakty, w bitwach najbardziej zwycięskim zwycięzcą, lecz dla zwyciężonych najłaskawszym, przebaczającym i szczególnym miłośnikiem pokoju. Największym bo­ gactwem był mu rynsztunek wojenny i słodkie umiłowanie broni. Albowiem więcej miłował twardość żelaza niż połysk złota, w jego oczach nikt pożyteczny nie był niemiły, nigdy nieudatny się nie spodobał, dla swoich był łagodny, dla nieprzyjaciół groźny”1. Wszystkim kronikarzom zdarzało się popadać w przesadę, ale Kosmas był w tym niezrównany; jego panegiryki na cześć Bolesława Pobożnego mogą śmiało rywalizować tylko z nakreślonym przez Galla Anonima wizerunkiem Bolesława Chrobrego. Nie da się wprawdzie zaprzeczyć, że Bolesław Pobożny, korzystając z zamętu wywołanego aresztowaniami i ucieczkami Henryka Kłótnika, odniósł pewne czasowe sukcesy w walce z Niemcami, wiadomo jednak, co było dalej. Broniąc straconej sprawy, Bolesław Pobożny ściągnął na swój kraj trzy wielkie wyprawy niemieckie, z których jedynie pierwszą odparł, zadając Bawarom wielkie straty2 i — dzięki zdradzie — czasowo zajmując Żytyce. Wskutek kolejnych wypraw stosunki 1 K o s m a s , Kronika Czechów, tłum. M. Wojciechowska, Warszawa 1968, s. 160. 2 T h i e t m a r z Merseburga, Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, s. 118.

czesko-niemieckie powróciły do stanu z czasów Bolesława I Srogiego, a książę zyskał tyle, że Niemcy czujnie spozierali w stronę czeskich granic. Zaangażowanie Mieszka I w konflikt nie było pewnie zbyt widoczne, bo nie zostawiło śladów w annałach, ale pozwoliło mu na osiągnięcie dużych korzyści. Odzyskał Bolesława. Nie wiadomo dokładnie jak, można jedynie przypuszczać, że polski wywiad zrobił co trzeba. Historycy wyśledzili natomiast, że cesarz postanowił wreszcie roz­ prawić się i z polskim przeciwnikiem. Prawdopodobnie doszło do wyprawy na Polskę ze skutkiem raczej dla Niemiec niekorzystnym. Szczęśliwie dla Mieszka Ottona II nęciło w owym czasie uzyskanie cesarskiej chwały we Włoszech, a jego uwagę zajmowały kłopoty na zachodzie państwa. Mieszko nie chciał mu w tym przeszkadzać; zawsze był skłonny do układów z Niemcami, a że wówczas jedynie Hodo odnosił się do niego wrogo, przystąpiono do rokowań. Na ich mocy przywrócono zależność trybutamą (tu Hodo mógł pysznić się w blasku chwały zastępcy króla), a ponadto Mieszko, jako że był wdowcem, „(...) poślubił bez zezwolenia Kościoła mniszkę z klasztoru w Kalbe, która była córką margrabiego Teodoryka. Oda — było jej imię (...). Dzięki Odzie (...) powróciło do ojczyzny wielu jeńców”3. Jeśli „powróciło do ojczyzny wielu jeńców”, działalność Mieszka nie była tak mało znacząca, jak by to mógł sugerować brak przekazów. W ten oto sposób stosunki polsko-niemieckie z wrogich przeszły w fazę — jak to się współcześnie określa — po­ prawności politycznej. Stan ten trwał około 4 lat, bowiem w lipcu 982 roku, w dalekiej Italii, cesarz Otto II postanowił zrobić to, co było niewykonalne: pokonać Bizantyjczyków i Saracenów. Grekom odebrał Tarent, natomiast Saracenów pokonał, jak mu się wydawało, pod Cotrone, „w którym się 3

ibidem, s. 222.

zamknęli, i zmusił ich do ucieczki; z kolei natarłszy na nich wstępnym bojem, gdy stali w szyku na otwartym polu, położył trupem niezliczoną ich ilość. Tuszył tedy sobie, iż całkowicie pokonał wrogów. Ci jednak — czego nie można było przewidzieć — zebrali się znowu i uderzywszy na naszych zwartą siłą, pokonali ich po krótkim oporze”4. Klęska była bezprzykładna, bowiem cesarz stracił w bitwie praktycznie całe wojsko. Lista poległych dostojników jest długa. Sam cesarz uratował się niemal cudem, dzięki pomocy znajomego Słowianina, płynącego na greckim okręcie. Wieści o tym nie dało się ukryć: okazało się, że Niemcy, nawet dowodzeni przez cesarza, są do pokonania. Możliwe, że właśnie pod wpływem tej wiadomości zaczęto przygotowywać na północnym Połabiu grunt pod wydarze­ nia roku następnego, ukazujące perspektywy sojuszu polsko-niemieckiego jako dużo dla Mieszka korzystniejsze. Plemiona Słowian połabskich, skupione w Księstwie Wagryjsko-Obodryckim (ich mieszkańców zwano Obodrytami lub Obodrzycami) oraz sprzymierzone w związku wiecowym zwanym Wieleckim, a od ok. 1000 roku Lucickim, pozostawały od połowy lat sześćdziesiątych X wieku w różnym stopniu uzależnienia od Niemiec. Plemiona obodryckie były nawet ochrzczone, natomiast Wieleckie pozostawały w pogaństwie, zarządzane przez kapłanów z Radogoszczy; Niemcom płaciły jedynie trybut. Były przy tym na tyle samorządne, że mogły samodzielnie wojować z sąsiadującym przez Odrę Mieszkiem i to tuż po wieloletnich, krwawych zmaganiach z Niemcami. Część terenów należących do plemienia Hobolan była okupowana przez Sasów, a Otto I założył tam — w Brennie i Hobolinie — biskupstwa. Włościami tymi zarządzał teść Mieszka I, margrabia z tytułem księcia, Teodoryk, przy czym były to 4

Ibidem, s. 136.

rządy bardzo dalekie od ideału. Biskup merseburski Thietmar, syn grafa Zygfryda, ocalałego spod Cedyni, napisał o tym bez ogródek: „Ludy, które po przyjęciu chrześcijaństwa podlegały naszym królom i cesarzom płacąc im trybut, doznawały wielkiego ucisku wskutek samowoli księcia Teodoryka i jak jeden mąż za broń chwyciły. (...) Zaczęła się ta zbrodnia 29 czerwca [czyli w dniu Piotra i Pawła 983 roku — przyp- autora] od wyrżnięcia załogi w Hobolinie i zniszczenia tamtejszej katedry. W trzy dni potem zjed­ noczone siły Słowian napadły, w chwili gdy dzwoniono na jutrznię, na katedrę brenneńską (...). Jej (...) pasterz Folkmer uratował się na czas ucieczką, jej zaś obrońca Teodoryk wraz z rycerstwem ledwie uszli tegoż dnia przed wrogiem. Duchowieństwo tamtejsze dostało się do niewoli (...). Cały skarb kościelny został rozgrabiony i wiele krwi się polało w sposób pożałowania godny. Zamiast Chrystusowi i jego zacnemu rybakowi Piotrowi zaczęto oddawać cześć różnym bożkom z diabelskiej herezji poczętym i tę żałosną zmianę pochwalali nie tylko poganie, lecz także chrześcijanie”5. Można się chwilę zastanowić i pomyśleć, jak wyglądały tam rządy niemieckie, skoro odmianę pochwalali nawet chrześcijanie. Powstanie, poparte przez Wieletów, zataczało coraz szersze kręgi, budząc panikę wśród Sasów. „Gdy już wszystkie miasta i wsie aż do rzeki zwanej Tongera [czyli tuż pod Magdeburgiem — przyp. autora] padły ofiarą niszczycielskiego ognia i rabunku, nadciągnęło od strony Słowian więcej niż trzydzieści pieszych i konnych od­ działów, które z pomocą swoich bożków i przy dźwięku poprzedzających je trąb wojennych nie zawahały się przed spustoszeniem reszty, same nie ponosząc przy tym żadnej straty”6. Niemcy zagrodzili im drogę. W bitwie nad Tongerą 5 6

Ibidem, s. 132. Ibidem.

brali udział praktycznie wszyscy margrabiowie, grafowie i biskupi wschodniej Saksonii, w tym znani już nam Teodoryk, Hodo i graf Zygfryd. Bitwa była o tyle nieroz­ strzygnięta, że Słowianom nie udało się zgnieść słabszego liczebnie przeciwnika, Niemcom zaś nie powiodły się próby szarż na wzgórze, na które wycofała się słowiańska piechota. Rankiem Słowianie odeszli, ale Sasów nie stać było na pościg. Przeszli do obrony. Obronę ułatwili Niemcom sami Słowianie, gdyż ich działaniami nie kierowała żadna myśl strategiczna, tylko typowo łupieżcza. W związku z tym objawili tylko jeden walor taktyczny: nieprzewidywalność, co zresztą owoco­ wało satysfakcjonującymi ich krótkowzroczność sukcesami. Wypady na odległość dnia marszu od ziemi niczyjej wyludniały wprawdzie pas graniczny, ale nie naruszały głębszych struktur państwa niemieckiego. Uprzedzając romantyków dodam, że Wieleci nie prowadzili akcji wy­ zwoleńczej z okupacji niemieckiej dalszych ziem, a na osiedlonych tam pobratymców patrzyli raczej jak na łup wojenny niż na potencjalnych sojuszników. Szczęśliwie złożyło się dla Wieletów, że po drugiej stronie granicy nie miał kto pokierować aktywną obroną, gdyż niebawem cesarz niespodziewanie zmarł w Italii. Oczywiście, dla kapłanów w Radogoszczy był to dowód, że bogowie są wreszcie po ich stronie, ale działania słowiańskie nabrały większego rozmachu dopiero kilka lat później, gdy do powstania przystąpił Mściwoj, książę Obodrytów. Jego wojska spaliły Hamburg. Tymczasem rozpoczęło się bez­ królewie; wprawdzie król — Otto III — był już koronowa­ ny, trudno jednak wymagać od trzyletniego chłopca, by należycie sprawował rządy. Słowianom sprzyjała również ta okoliczność, że główny sojusznik antywielecki Niemiec, Mieszko, miał w tym czasie własne kłopoty. Rok, dwa wcześniej ruski książę Włodzimierz „(...) poszedł ku Lachom [czyli na Polaków

— PrzyP- autora] i zajął grody ich Przemyśl, Czerwień i inne grody. (...) Roku 6491 [983], Poszedł Włodzimierz na Jaćwingów, i zwyciężył Jaćwingów, i wziął ziemię ich”7. Trudno przypuszczać, by Mieszko przyglądał się temu wszystkiemu bezczynnie. W tej sytuacji bunt Słowian połabskich i dla niego nie był korzystny. Sukcesy Wieleckie z pewnością odbijały się groźnym echem na okupowanym przez Polaków Pomorzu. Tym bardziej obaj sojusznicy — Niemcy i Polska — czuli potrzebę zacieśnienia współ­ pracy. ZNÓW PRZYJAŹŃ — LATA 984-992

Tymczasem u Niemców pretensje do opieki nad malutkim królem zgłosił niezmordowany w staraniach o koronę książę Henryk Kłótnik. Zdawało się, że wreszcie dopnie celu. Na zjeździe w Kwedlinburgu „(...) zebrani obwołali go królem i śpiewali na jego cześć hymny pochwalne. Przybyli tam także, wśród wielu innych książąt, Mieszko, Mściwój i Bolesław, i przyrzekli mu pod przysięgą poparcie jako królowi i władcy”8. Słowianie znów więc stanęli za Kłótnikiem, ale opozycja niemiecka była zbyt silna, by ją przekonać tylko słowami. Rozpoczęła się wojna domowa w Niemczech. Bolesław Pobożny ponownie aktywnie wziął udział w działaniach zbrojnych, zagarniając tym razem, znów dzięki zdradzie, Miśnię. Jednak Henryk już przegrywał walkę o koronę i wreszcie „oświadczył, że z obawy przed gniewem Bożym i dla zbawienia ojczyzny rezygnuje ostatecznie ze swoich planów”9. Dla Bolesława oznaczało to, że wkrótce będzie musiał oddać Miśnię, gdyż inaczej stanie w obliczu wojny z Niemcami. Mieszko upewnił się, z kim powinien zadzierzgnąć prawdziwy sojusz. 1 8 9

Ibidem, s. 57. T h i e t m a r, op. cit., s. 148. Ibidem, s. 154.

Na najbliższym zjeździe wielkanocnym w 985 roku, zwołanym zwyczajowo w Kwedlinburgu, „(...) Mieszko podporządkował się królowi i wśród wielu innych darów ofiarował mu wielbłąda, następnie towarzyszył mu w dwóch wyprawach wojennych”10. Akt ten miał doniosłe znaczenie, a że Mieszko nie uczynił tego z musu, świadczył podarek złożony pięcioletniemu wówczas królowi Ottonowi. Wy­ prawy były skierowane oczywiście przeciw Wieletom. I znów Mieszko zyskiwał w oczach Niemców, podczas gdy jego były dziewierz Bolesław tracił, bo nie dość, że w czasie każdej z niemieckich wojen domowych łupił pogranicze, to jeszcze nie dawał posiłków na wojny słowiańskie. Niedługo miało się to na nim zemścić. Tymczasem Mieszko starannie planował kolejne posu­ nięcia. Jeszcze przed rokiem 984 ożenił młodziutkiego Bolesława z córką margrabiego Rykdaga, którą zresztą szybko odesłano do domu (Rykdag stracił część marchii na rzecz Czechów i zmarł w tym samym roku). Zawiązał poważny sojusz — z Węgrami, co przypieczętowano kolejnym małżeństwem Bolesława. I ono zostało dosyć szybko rozwiązane, choć Mieszko został dziadkiem: owa nieznana z imienia Węgierka urodziła Bolesławowi syna, któremu nadano imię Bezprzym". Następną żoną Bolesława została Emnilda, córka księcia Dobromira — to praktycznie wszystko, co wiadomo na pewno o jej pochodzeniu. Ponieważ Thietmar nazywa Dobromira „czcigodnym”12, musiał to być człowiek z kręgów władzy niemieckiej, na co zresztą niedwuznacznie wskazuje imię jego córki. Z relacji kronikarzy wynika też, że owo małżeństwo, choć zawarte w celach politycznych, darzyło się szacunkiem 10

Ibidem, s. 156. Imię w takim brzmieniu, zamiast: Bezprym, [za:] K. J a s i ń s k i , Rodowód pierwszych Piastów, Warszawa-Wroclaw 1992, s. 106, 107. 12 O małżeństwach Bolesława Chrobrego zob.: T h i e t m a r, op. cit., s. 224-226. 11

i miłością. Choć tymczasem służyło zaszachowaniu nowego przeciwnika Mieszka — Czechów, w przyszłości miało wzbudzić sympatię do Bolesława w kraju, z którego pochodziła jego żona, możliwe, że w Łużycach. WOJNA POLSKO-CZESKA

Mieszko I doskonale orientował się w zagmatwanej, choć tu z konieczności w dużym uproszczeniu przed­ stawionej sytuacji. W razie potrzeby nie miał skrupułów, a rzeczywistość oceniał bardzo realistycznie. Ta zaś wy­ glądała zupełnie inaczej niż przedstawiał to Kosmas. Bolesław Pobożny odnosił sukcesy militarne, ale nietrwałe; w jego kraju chrześcijaństwo przyjęło się dość powierz­ chownie, a on sam musiał przy tym liczyć się z wewnętrzną opozycją. Słabość byłego dziewierza, a zarazem niedawnego sojusznika Mieszko wykorzystał bezwzględnie, odbierając mu ziemie po swojej stronie gór. Wojna o Śląsk, a możliwe, że i o kraj Wiślan (czyli dzisiejszą Małopolskę), wybuchła ok. 987 roku, a trwała do roku 990. Zakończyła się pełnym sukcesem Mieszka, co oznacza, że przygotowano ją starannie, również w sensie — jakbyśmy dzisiaj powiedzieli — propagandowym, skoro w tak krótkim czasie trwale opanowano tak duże krainy, łącznie z wielkim i bardzo silnym grodem Niemcza na Śląsku. Było to świadectwo rzeczywistej siły Mieszka. W wojnie tej pojawił się też epizod niemiecki: otóż Bolesław Pobożny wezwał na pomoc Wieletów (Luciców), pozostających w stanie głębokiej nieprzyjaźni z Niemcami. W tej sytuacji Mieszko zażądał od cesarzowej Teofano, sprawującej wówczas regencję matki Ottona III, pomocy zbrojnej. Miał do tego prawo, ponieważ wasal, wspomaga­ jący swego seniora (a takim wsparciem były dwie wyprawy Mieszka I u boku króla Ottona III na Wieletów), w razie potrzeby mógł takiej pomocy wołać i powinien ją otrzymać.

Można jednak wyobrazić sobie konsternację na dworze cesarzowej — biją się dwaj wasale króla, a którykolwiek wyjdzie ze starcia zwycięsko, urośnie w siłę, której rozmiary mogą być niebezpieczne. Najkorzystniejszy dla Niemiec byłby wynik remisowy. Ale prawo było prawem. Znaleziono więc wyjście kompromisowe, wysyłając pomoc, która nie mogła wpłynąć na wynik wojny, a nawet w pewnym stopniu okazała się dla Mieszka szkodliwa. „Cesarzowa, która podówczas znajdowała się w Magde­ burgu, wysłała tam arcybiskupa Gizylera i następujących grafów: Ekkeharda, Ezykona, Binizona, mojego ojca i jego imiennika Zygfryda, Brunona, Udona oraz wielu innych. Ci, wyruszywszy w sile zaledwie czterech oddziałów, przybyli do kraju Słupian i tam rozbili obóz nad jeziorem, przez które przerzucony był długi most”13. Tam owa odsiecz, licząca zapewne z 400 ludzi, dała się otoczyć wojskom czeskim i wieleckim. Bolesław wahał się, czy zwyczajnie nie zniszczyć Niemców, ale obawiając się nie tyle strat w bitwie ze względu na czającego się niedaleko Mieszka, co późniejszych konsekwencji, czyli wojny z całym królestwem niemieckim, przystąpił do układów. Ustalono, że kilku dostojników zostanie przy Bolesławie jako zakładnicy, a reszta wojska wróci do domu. Tak też się stało. Bolesław zabrał zakładników, a potem „(...) przybył razem z nimi nad Odrę i wyprawił posła do Mieszka z wiadomością, źe ma w swoim ręku jego sprzymierzeńców. Jeżeli Mieszko zwróci mu zabraną część państwa, pozwoli im odejść cało, w przeciwnym wypadku zgładzi ich wszystkich. Lecz Mieszko tak mu na to odpowiedział — «Jeżeli król chce ratować swoich ludzi lub śmierć ich pomścić, niechaj to czyni! Jeżeli jednak to nie nastąpi, to on, Mieszko, nie myśli z ich powodu ponosić jakiejkolwiek straty». Gdy te słowa doszły do 13

T h i e t m a r , op. c/i., s. 158, 160.

Bolesława, wypuścił wszystkich naszych, lecz złupił i spalił, co tylko mógł, w okolicy”14. Ta przygoda sojusznicza omal nie skończyła się dla Niemców tragicznie, a to ze względu na Wieletów. Mieli oni wielką ochotę na przejęcie z rąk czeskich kontroli nad Niemcami i to nie po to, by wziąć za nich okup, ale by złożyć z nich krwawe ofiary swoim bóstwom. Bolesław prosił ich usilnie, by nie ścigali tych, którym on darował życie, ale nie na wiele się to zdało. Dwa dni po wyruszeniu niefortunnych sprzymierzeńców Mieszka do domu dwustu Słowian podjęło za nimi pościg. I tu nastąpiło zdarzenie świadczące o tym, że cała ta akcja toczyła się na ziemiach podległych margrabiemu Hodonowi: „Nasi dowiedzieli się zaraz o tym [o pościgu — przyp. autora] od jednego z wasali grafa Hodona. Natychmiast więc zdwoili pośpiech i, dzięki Bogu, przybyli cało do Magdeburga. W ten sposób wysiłki wrogów okazały się daremne”15 — pocieszał się Thietmar. Wojna skończyła się źle dla Bolesława Pobożnego. Spalił jakiś gród, podzielił się łupem z Lucicami, a oni zrobili krwawą ofiarę z polskiego dowódcy, co i tak niewiele znaczyło wobec utraty kontroli nad całą ziemią. Niemcy zaś udowodnili, że praktycznie nie panują nad sytuacją w regionie. Szczególnie bezsilny wydawał się margrabia Hodo, który sam wyraźnie Mieszkowi pomóc nie chciał, a przeszkodzić w udzieleniu mu pomocy nie był w stanie, choć wykazał się pewną niesubordynacją wobec cesarzowej Teofano. Jak bowiem ocenić fakt, że aby wesprzeć zbrojnie sojusznika, korzystał z przebywających akurat w okolicy wasali, a nie z sił marchii, w tym celu właśnie powołanych? Przecież sprawowanie pieczy nad sprzymierzeńcami należało do podstawowych obowiązków margrabiów! Prawdopodobnie sfrustrowany Hodo nie zrobił 14 15

Ibidem, s. 160, 162. Ibidem, s. 162.

nic, bo tego, czego od niego oczekiwano, nie chciał uczynić, a tego, co zrobić chciałby, uczynić nie był w stanie. I to jest ilustracja rzeczywistych stosunków między sojusz­ nikami polskim i niemieckim w owym czasie. Polska bardzo wzrosła w siłę, ale sąsiedzi mieli nadzieję, że nie na długo. Mieszko miał jeszcze, oprócz Bolesława, co najmniej dwóch synów i to z innej matki, Ody, co wróżyło jego państwu siłę póki jego życia, a potem, zgodnie ze średniowiecznymi regułami, powinno się ono pogrążyć w chaosie wojen domowych i rozpaść na łatwe do podporządkowania części. To wydawało się naturalne. Ku niezadowoleniu obserwatorów stało się inaczej, choć trzeba Mieszkowi przyznać, że zrobił, co w jego mocy, by ich zadowolić, czyli zabezpieczyć godziwy byt całego swego potomstwa. PAŃSTWO GNIEŹNIEŃSKIE

W dokumencie Dagome iudex16, stanowiącym nieudolną kopię aktu, w którym Mieszko oddał w opiekę papieżowi państwo o dość szeroko, choć nie do końca jasno zakreś­ lonych granicach (oryginału, niestety, jak dotąd nie od­ naleziono i marne są na to szanse), mówi się o samym Mieszku, jego pani Odzie i ich potomstwie. Wynika z niego, że obszar dzisiejszej Wielkopolski, Mazowsza, Śląska i części Pomorza (niektórzy badacze uwzględniają całe Pomorze) niejako poleca się opiece papieża, przy czym prawa do tegoż obszaru, określanego jako Państwo Gnieź­ nieńskie, ceduje się na Odę i jej dzieci. Nie wspominano w nim o Bolesławie, ale też nie obrysowano ziemi krakow­ skiej, czyli dzisiejszej Małopolski (kraju Wiślan), z czego łatwo wnieść, że Bolesław był tam już ulokowany jako 16 O dokumencie tym wspominają wszystkie opracowania poświęcone Mieszkowi I i Bolesławowi Chrobremu.

udzielny książę. Nawet bez Małopolski i Pomorza Państwo Gnieźnieńskie jawi się jako bardzo rozległe, a wziąwszy pod uwagę gęstą sieć, nazwijmy to, inwestycji i zaludnienie Wielkopolski — także bardzo bogate. Niezależnie od celów powstania dokumentu (można się domyślać, że ten zasadni­ czy był szczytny — utrwalenie granic przez najwyższy autorytet duchowy owych czasów, ale ukrytym celem Ody było zapewne wyeliminowanie Bolesława z dziedziczenia tego, co najlepsze), był to mądry krok Mieszka. Pozwalał zaprezentować papieżowi dobrze zorganizowany, chrześcijań­ ski kraj, który powinien istnieć w świadomości świata jako byt uformowany i samodzielny. Uzyskanie papieskiej bulli opiekuńczej mogło skutecznie zahamować zakusy kościelnej hierarchii niemieckiej, by biskupstwo misyjne w Polsce podporządkować arcybiskupstwu magdeburskiemu. Ponadto był to krok bardzo podobny do posunięcia Świętopełka, księcia Wielkiej Morawy, który blisko sto lat wcześniej, w obliczu zagrożenia niemieckiego i węgierskiego, oddał swój kraj pod opiekę papieża (wiele mu to nie pomogło, gdyż Węgrzy do spółki z Niemcami w ciągu kilku lat zniszczyli kraj, ale papież, przynajmniej kazał się niektórym ludziom wytłumaczyć z ich niecnych uczynków). A wracając do Mieszkowego dokumentu można stwierdzić, że jest on świadectwem zasięgu polskiej dyplomacji. Najwyższy autorytet niewiele pomógł Odzie i jej synom. Mieszko zmarł 25 maja 992 roku, „(...) pozostawiając swoje państwo do podziału między kilku książąt. Z lisią chytrością złączył je potem w jedną całość Bolesław, wypędziwszy macochę i braci oraz oślepiwszy swoich zaufanych Odylena i Przybywoja”17. Odzie nie pomógł nie tylko papież, ale nawet jej niemieccy krewni nic nie wskórali u króla Ottona III. Teraz, po śmierci Teofano, próbowała rządzić jego babka, 17

Ibidem, s. 224.

cesarzowa Adelajda, wdowa po Ottonie I. Dla niej los Ody niewiele znaczył w obliczu groźby, że nowy książę polski może przyjąć nową politykę słowiańską i odwrócić przymierze. Ponieważ okazało się, że Bolesław Chrobry w kwestiach niemieckiej i Wieleckiej całkowicie popiera i kontynuuje politykę swego ojca, nikt i nic nie mogło już Odzie pomóc. PRZYJAŹŃ OSOBISTA — LATA 993-1000

Jednocząc Małopolskę z Państwem Gnieźnieńskim, Bole­ sław stał się władcą kraju o dość zwartych granicach, rozległego i silnego. Mieszko całe życie poświęcił na zebranie tych ziem, nieraz doświadczając upokorzeń, świa­ dom przy tym, od czego zaczynał i ile wysiłku go to wszystko kosztowało. Bolesław praktycznie nie znał Polski słabej; przejął we władanie państwo gotowe do późniejszych działań mocarstwowych. Szybko wszedł w obszar najważ­ niejszych wydarzeń politycznych. W tym czasie na Połabiu nadal trwała wymiana ciosów. Do wojny po stronie swoich pobratymców włączyli się Obodryci z księciem Mściwojem, rozszerzając działania zbrojne na północną Saksonię. Słabość poczynań niemiec­ kich i ich ograniczony zasięg postanowili wykorzystać duńscy rozbójnicy morscy. Cyklicznie najeżdżali oni wy­ brzeża saskie, biorąc przy tym do niewoli co znaczniejszych ludzi (m.in. z bliskiej rodziny kronikarza Thietmara). Organizowano wyprawy odwetowe na Słowian, próbowano ich skłócić, ale wysiłki te nie powiodły się. Wyprawy na Słowian podejmowano nawet dwukrotnie w ciągu jednego roku — latem i zimą18. W wyprawach tych uczestniczył osobiście Bolesław Chrobry, nie tylko po to, by pokazać, że jest lojalnym 18

Ibidem, s. 170, 172.

sojusznikiem (do czego wystarczyłoby wysłanie posiłków pod wodzą swego zastępcy), ale też nawiązać nić sympatii z czternastoletnim królem. Wiele wskazuje na to, że to właśnie wtedy zaczęło się pasmo sukcesów Bolesława. Kronikarze podkreślają jego mądrość, roztropność i prze­ biegłość. Umiał oczarować otoczenie, potrafił porywająco przemawiać, zatem zrobienie dobrego wrażenia na marzy­ cielskim, inteligentnym i wrażliwym chłopcu nie było chyba trudne. W dzieciństwie Bolesław spędził w niemiec­ kiej „niewoli” kilka lat, na jego dworze służyło stale kilku Niemców, więc z saskim królem bez kłopotów porozumie­ wał się w jego ojczystej mowie. Otto III, nie przesiąknięty uprzedzeniami wychowawców w rodzaju margrabiego Hodona (w ostatnich latach życia ów niespełniony człek pozostawał na marginesie ważniejszych wydarzeń z tego świata, a zszedł zeń w 993 roku, przeżywszy swego adwersarza Mieszka — i tyle jego satysfakcji), miał wasala Bolesława za swojego człowieka. Nietrudno go zrozumieć — wokół pełno pochlebców, karierowiczów, awanturników, intrygantów i pospolitych zdrajców, a tu zjawia się władca, który zachowuje się godnie, jest dobrym wodzem, ma posłuszne wojsko, a w jego kraju nie ma buntów, w dodatku pojmuje, co do niego się mówi, i mądrze odpowiada. Jeśli doradcy Ottona dopuścili do osobistych rozmów króla i księcia, a jest to wysoce prawdopodobne, bo nie było wówczas silniejszego sprzymierzeńca w regionie, to Bole­ sław mógł dołożyć swoje dalekosiężne plany do łakomych zamierzeń Ottona III, formowanych od najwcześniejszego dzieciństwa przez ambitne cesarzowe. W czasie ostatniej wyprawy królewskiej na Obodrytów i Wieletów, trwającej od sierpnia do października 995 roku, zaszły w Czechach budzące grozę i gniew wydarzenia. Korzystając z nieobecności w księstwie Libickim najstar­ szego z braci biskupa Wojciecha, Sobiebora, który z woj­

skiem wspierał króla niemieckiego w połabskiej wojnie, tak chwalony przez Kosmasa Bolesław Pobożny, łagodny ponoć dla pokonanych, postanowił pozbyć się konkurencji. 28 września, czyli w imieniny pierwszego czeskiego świętego, zdobyto Libice. „I nic nie pomogło, że mieszkańcy prosili o uszanowanie dnia świętego; oblegający miotali przeciw nim harde słowa. «Skoro waszym świętym jest Wacław, naszym zaiste Bolesław». (...) Czterej bracia świętego męża (...) schronili się do kościoła i znaleźli śmierć — według ludzkiej oceny haniebną. Albowiem obiecano im fałszywie, że będą żyć, toteż gdy wychodząc z kościoła dobrowolnie oddali się w ręce wrogów, zawiodło poręczenie księcia i na oczach wszystkich na ich dorodnych ciałach wykonano wyrok śmierci”19. Zabito również wszystkie niewiasty i dzieci z tego rodu. Wydarzenia te wpłynęły znacząco na późniejsze dzieje Polski, gdyż Sobiebor schronił się u Bolesława Chrobrego. Później, w 997 roku, dołączyli do niego jeszcze dwaj żyjący bracia — Wojciech i Radzim, duchowni. Jeden z nich miał wkrótce zostać pierwszym polskim świętym, drugi — pierw­ szym polskim arcybiskupem. Niezależnie od wyników zmagań wojennych, Otto zawarł rozejm ze Słowianami, by móc realizować marzenia, dla których żył. W 996 roku, „ugruntowawszy pokój w tych stronach, podążył do Italii, gdzie go od dawna oczekiwano. (...) W dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, który wypadał w tym roku 21 maja, w piętnastym roku życia (...) Otto otrzymał z rąk papieża pomazanie na cesarza (...). Rządził potem cesarstwem jak jego przodkowie i niedostatek lat przykrywał silnym charakterem i gorliwością”20. Było zatem oczywiste, że kolejny władca niemiecki będzie zmuszony kierować większość uwagi i sił na sprawy 19 B r u n o z Kwerfurtu, Świętego Wojciecha żywot drugi, przeł. B. Kiirbis, [w:] W kręgu żywotów Świętego Wojciecha, Kraków 1997, s. 117. 20 T h i e t m a r, op. cit., s. 180.

włoskie. W dodatku władca ten raczej nie chciałby nigdy Italii opuszczać, mając tam wystarczająco wielu mędrców, którzy wraz z nim snuli dalekosiężne plany, jak choćby biskup Wojciech, któremu dwukrotnie dopiekło okrucień­ stwo czeskiego chrześcijaństwa. W tej sytuacji znaczenie Bolesława miało jeszcze wzrosnąć, bo do ugruntowania pokoju na Połabiu było ciągle daleko. POLSKA BOLESŁAWA CHROBREGO I NIEMCY OTTONA III

Przyjaźń z Niemcami opłacała się Bolesławowi. Dzięki niej mógł — znowu „ostatecznie” (czyli na nieco ponad 10 lat...) — podbić Pomorze, gdyż Wieleci, skłonni pomagać Pomorzanom, byli zajęci własną wojną z Niemcami. Co więcej przyjaźń ta zapewniała Polsce pokój i spokój, a to oznaczało bogacenie się całego społeczeństwa. Oto jak wyglądały lata tłuste w Polsce Bolesława według wspo­ mnień Galla Anonima: „Za jego bowiem czasów nie tylko komesowie, lecz nawet ogół rycerstwa nosił łańcuchy złote niezmiernej wagi, tak opływali [wszyscy] w nadmiar pieniędzy. (...) Wieśniaków swych również nie napędzał, jak surowy pan, do robocizny, lecz jak łagodny ojciec pozwalał im żyć w spokoju. (...) A ilekroć przenosił miejsce pobytu z jednego miasta do drugiego, to rozpuściwszy na pograniczu jednych włodarzy i rządców, zastępował ich innymi. I żaden wędrowiec ani pracownik nie ukrywał podczas jego prze­ marszów wołów ani owiec, lecz przejeżdżającego witał radośnie biedny i bogaty, i cały kraj spieszył go oglądać. (...) Miał też ponadto pewną wybitną cechę sprawiedliwości i pokory; gdy mianowicie ubogi wieśniak lub jakaś kobie­ cina skarżyła się na któregoś z książąt lub komesów, to chociaż był ważnymi sprawami zajęty i otoczony licznymi szeregami magnatów i rycerzy, nie pierwej ruszył się z miejsca, aż po kolei wysłuchał skargi żalącego się

i wysłał komornika po tego, na kogo się skarżono. (...) A tak pilnie rozważał sprawę biedaka, jak jakiego wielkiego dostojnika”21. Bliżej w czasie, a niedaleko w przestrzeni przebywał uważny obserwator wszystkiego, co działo się wtedy w Polsce, biskup merseburski Thietmar. Według jego relacji, po kilkunastu latach wojen, a może i przed nimi, w Polsce Bolesława wcale nie było tak wesoło, jak to opiewał ów duchowny. Przy okazji ożenku Bolesława z pewną Niemką, o czym będzie dalej, napisał: „W państwie jej małżonka panuje dużo różnych zwycza­ jów, a choć są one straszne, to jednak niekiedy zasługują na pochwałę. Lud jego bowiem wymaga pilnowania na podo­ bieństwo bydła i bata na podobieństwo upartego osła; również nie da rządzić sobą w interesie władcy, jeżeli ten nie stosuje kar surowych. (...) Jeżeli stwierdzono, iż ktoś jadł po siedemdziesiątnicy mięso, karano go surowo przez wyłamanie zębów. Prawo Boże bowiem, świeżo w tym kraju wprowa­ dzone, większej nabiera mocy przez taki przymus niż przez post ustanowiony przez biskupów. Są tam też inne zwyczaje, znacznie od tych gorsze, które ani Bogu nie są miłe, ani tubylcom niczego, prócz strachu, nie przynoszą. (...) Za czasów pogańskich jego ojca (...), jeśli znaleziono nierządnicę jakową, obcinano jej srom (...), następnie zaś (...) wieszano ów wstydliwy okrawek nad drzwiami domu, by uderzając w oczy każdego wchodzącego, do opamiętania na przyszłość go przywiódł oraz ostrożności”22. To tylko niektóre przykłady z dziedzin najbardziej interesujących biskupa: wiary i moralności. Można mu chyba wierzyć, że reguły prawa obciążające ludność polską w innych sferach życia były nie mniej surowe niż w tych „strategicznych” zagadnieniach. 21

A n o n i m tzw. Gall, Kronika Polska, przel. R. Gródecki, Wrocław 1989, s. 27, 28 i 32. 22 T h i e t m a r , op. cii., s. 580, 582.

Gwoli sprawiedliwości, jedno trzeba zapisać polskiemu władcy na plus. Otóż mimo, a może właśnie dlatego, że prawa Bolesławowe były tak okrutne, nie stosowano ich okazjonalnie, lecz stale i konsekwentnie, co musiało w du­ żym stopniu łagodzić temperamenty i zapędy nie tylko ludzi prostych, ale i środowiska drużynników. W związku z tym Polska, w porównaniu do Czech czy Niemiec, jawiła się jako kraj praworządny. W obliczu tak restrykcyjnie egzekwowanego prawa również drużyna, choć jej przywileje były wielkie, musiała być poddana pewnym rygorom, by nie doprowadzać do wybuchów niezadowolenia wśród prostej ludności. W tym samym czasie u Niemców prawa przestrzegano już tylko z przyzwyczajenia. Każdy hrabia był sam sobie panem i zależnie od fantazji wszczynał prywatne wojny o wszystko. Warcholskie obyczaje skwapliwie przejmowali wasale dostojników, czyli prości rycerze. A że byli to ludzie stale uzbrojeni i łatwo wpadający w gniew, o kon­ flikty nie było trudno. I tak w 1013 roku biskup halbersztadzki Amulf, jeden z najbliższych współpracowników cesarza Henryka II, wychodząc z kościoła w Gernrode, gdzie bawił z wizytą, „(...) zobaczył pewnego duchownego trzymającego w ręku sokoła. Z gorliwości chwycił go ręką i powiódł za sobą, nie dlatego, by go ukarać, lecz tylko, by mu wyrazić w łagodnych słowach naganę”23. Niecny czyn biskupa bardzo zdenerwował miejscowych rycerzy. „W chwili gdy biskup zabierał się do uczty, zobaczył ich nadciągającą gromadę. Ludzie biskupa zaryglowali natychmiast dom, w którym się znajdował, i zabezpieczyli go na wszelki sposób, by wrogowie nie mogli łatwo dostać się do wnętrza. A gdy ci już się gotowali do szturmu na dom, powiedziano im z wiarygodną miną, że biskup schronił 23

Ibidem, s. 452.

się gdzie indziej i że tu go już nie ma”24. A działo się to w jego własnej diecezji... Prawo lenne, zaprowadzone w celu uporządkowania stosunków w królestwie, wypaczyło się właśnie do postaci, w której osobista wierność seniorowi bardziej się liczyła niż wierność królowi i jego prawom. Król musiał stale udowadniać swoją siłę i możliwości, a jeśli tego nie robił, skłóceni z takich jak powyżej przed­ stawiony powodów możni gotowi byli pozabijać się nawzajem lub uprowadzić jeden drugiemu wszystkich wieśniaków. Zarazem jednak nawet czyn zbrodniczy mógł możnemu ujść płazem, jeśli przed sądem od­ powiednia liczba osób przysięgła, nawet wbrew oczywis­ tym faktom, że jest niewinny. Ta swoista anarchia nie wzięła się z niczego. Od pół wieku królowie niemieccy większą część swojego panowa­ nia poświęcali sprawom cesarskim, topiąc w Italii bez większych korzyści ludzi i pieniądze. W Niemczech rządzili w tym czasie ich namiestnicy, z reguły duchowni, do których często możni świeccy czuli niechęć pomieszaną z pogardą. Zaś kary dla warchołów stopniowo łagodniały. Za Ottona I ścinano głowy buntownikom, a na banicję skazywano nawet członków bliskiej rodziny królewskiej (o czym świadczy choćby los watażki Wichmana). Otto II możnych winowajców wtrącał do więzienia, z widokami na uwolnienie, co wynikało z gęstej sieci wzajemnych powiązań rodzinnych — trudno było w tym czasie znaleźć hrabiego, który nie byłby spokrewniony z co najmniej połową innych hrabiów w danym księstwie. Natomiast Otto III, który władzę sprawował właściwie jako dziecko, o swój autorytet musiał dopiero walczyć. W jego przy­ padku uwięzienie jednych warchołów oznaczało opowie­ dzenie się za innymi. Świadczą o tym dzieje grafa, 24

Ibidem.

potem samozwańczego księcia i mianowanego patrycjusza Dedi, zwanego też Ziazo. Był to niezły huncwot. „On to (...) naprowadził [w latach siedemdziesiątych X wieku — przyp. autora] Czechów na kościół w Żytycach. Urządzając wraz z nimi wyprawy łupieżcze wokoło, upro­ wadził w końcu wśród innych zdobyczy swoją rodzoną matkę, nie jako syn, lecz jako wróg sobie poczynając. Następnie pogodził się z królem Ottonem III, został jego wasalem i w krótkim czasie zasłużył sobie na jego łaskę i uznanie”25, zyskując duże nadania w ziemi. Dedi zginął w końcu, ale nie z wyroku sądowego, jak należało, tylko z rąk Wirinhara, krewnego biskupa Thietmara, za osobistą zniewagę... Jak widać, na pograniczu słowiańsko-germańskim wszyst­ ko było możliwe. Czasami nazbyt rozpalone głowy chło­ dziła wojna, podczas której rycerstwo mogło wyładować się na przeciwniku. W roku 997, Otto III, wtedy już cesarz, wracał z Italii do Saksonii, bowiem Słowianie nie do­ trzymali rozejmu i wszczęli następne kroki wojenne. Sytuacja musiała być poważna, skoro cesarz zdecydował się wrócić. Wiedział już też zapewne, że w dalekim kraju Prusów śmiercią męczeńską umarł jego przyjaciel Wojciech. Cesarz nie miał czasu, by go należycie opłakać, bo trzeba było zaplanować jakieś działania. Dojrzewanie planów Ottona przyspieszyły działania wojenne. „Na wieść o buncie Słowian wyruszył do kraju Stodoran, który także nazywa się krajem Hobolan, i spalił go oraz złupił doszczętnie”26. Owe zniszczenia jednak nie wystar­ czyły, by nauczyć Słowian należytej pokory. „Z powodu tej wyprawy nieprzyjaciele urządzili wielki najazd na Berdagun, lecz zostali (...) odparci”27. Słowian pokonano w bitwie w otwartym polu, zatem wielkimi siłami musieli 25 26 27

Ibidem, s. 386. Ibidem, s. 182, 184. Ibidem, s. 184.

dysponować w głębi wrogiego kraju. W dodatku niebawem, przez nieudolność i tchórzostwo arcybiskupa Gizylera oraz niezdecydowanie margrabiego Lotara (brata nieżyjącego już grafa Zygfryda z Walbeck), Słowianie zdobyli i spalili gród Arneburg, bijąc przy tym w polu jego strażników. W tym samym czasie w Italii zbuntował się niejaki Jan Krescencjusz, osadzając na tronie papieskim własnego kandydata. Cesarz musiał tam się udać, zabierając przy tym z kraju tak potrzebne mu wojsko. Margrabia Ekkehard obiegł zamek Świętego Anioła, czyli dawne mauzoleum cesarza Hadriana, i zdobył go przy pomocy wież oblężniczych. Buntownika ścięto, a nielegalnego papieża okale­ czono poprzez pozbawienie nosa i uszu, za co upomniały cesarza Otto autorytety moralne i ten ową okrutną karę odchorował. Jednocześnie w Polsce, w Gnieźnie, przy grobie biskupa-męczennika Wojciecha, zaczęły dziać się cuda. W roku milenium, gdy spodziewano się końca świata, „(...) cesarz, dowiedziawszy się o cudach, które Bóg zdziałał przez upodobanego sobie męczennika Wojciecha, wyruszył tam pospiesznie gwoli modlitwy”28. I otóż ona — pierwsza z przyczyn tej bardzo długiej wojny.

Ibidem, s. 200.

PRZYCZYNY WOJNY

ZJAZD I SYNOD W GNIEŹNIE

Nie da się znaleźć poważniejszej przyczyny zawziętych zmagań polsko-niemieckich na początku XI wieku, niż zjazd gnieźnieński w 1000 roku i jego nie do końca wprowadzone w czyn postanowienia. Choć do tej pory badacze poświęcili temu wydarzeniu wiele uwagi, warto przyjrzeć mu się raz jeszcze, ale pod nieco innym kątem, a mianowicie z punktu widzenia wpływu, jaki wywarło ono na mentalność Bolesława Chrobrego. Młody, natchniony ideami cesarz Otto III miał przed oczyma jeden główny, dalekosiężny cel — ponowne zjednoczenie obu cesarstw. Temu zamiarowi podporząd­ kował wszelkie swoje działania. Oczywiście nie spotkał się z powszechnym zrozumieniem, wszelako wiele wybitnych, otwartych, co wcale nie znaczy marzycielskich umysłów tamtych czasów z zapałem poparło go w tym dążeniu. Dokonanie tego wymagało zebrania sił zdolnych pokonać zarówno wojska bizantyjskie — bo władcy Konstantynopola nie przyglądaliby się bezczynnie próbom pozbawienia ich korony, jak i saraceńskie — bowiem kalifowie, owładnięci chęcią zysków, kamuflowaną dążeniem do krzewienia wiary, a usadowieni już na włoskim bucie, chętnie skorzys­ taliby z zamieszania wśród niewiernych.

Aby osiągnąć cel dalekosiężny, należało wcześniej zre­ alizować bliższe, acz niezbędne, jak choćby podporząd­ kowanie — wzorem Karola Wielkiego — wszystkich królestw germańskich osobie Ottona. Na tej drodze miał młody cesarz kilka przeszkód do pokonania, wśród których problem Słowian połabskich jawił się jako jeden z istot­ niejszych. Od dzieciństwa Otto wciąż wysłuchiwał opowie­ ści o pogańskich buntownikach i ich okrucieństwach. Wszystkie swoje szlify bojowe zdobywał w czasie uciąż­ liwych wypraw przeciw Lucicom, a potem również Obodrytom. Z przebiegu działań wojennych nie mógł być do końca zadowolony. Co prawda w czasie ostatniej wyprawy, w 997 roku, zdobył i zniszczył gród plemienia Wamów (zwany obecnie Groß Raden), ale gołym okiem było widać, że gród to ani największy, ani też najznaczniejszy, a przy tym wcześniej już zdobywany, palony i odbudowywany1. Zdawał sobie sprawę, że jeśli działania na tym polu będą nadal postępowały dalej w tym tempie, to on, człowiek do znacznie wyższych celów przeznaczony, strawi swoją młodość i wiek dojrzały wśród słowiańskich bagien, gdzie ani zysku, ani chwały, jeno zimnica, biegunki, głód i upiory, a na podbój świata czasu mu nie starczy. Może Otto III sam na to wpadł, a może ktoś z jego otoczenia podsunął mu myśl jak rozwiązać problem barbarzyńców: niech cesarz robi to, co cesarskie, natomiast jego pomocnicy niech przejmą z jego barków brzemię uciążliwych zmagań o pokój i chwałę chrześcijaństwa w niewdzięcznych krainach. Oczywiście nie za darmo, ale też z dużymi, formalnie rzecz biorąc, zyskami dla nich samych. W ten sposób wykrystalizowała się koncepcja, którą zilustrowano potem na obrazie przedstawiającym cztery 1

Fotografię tego grodu i informację o nim, m.in. datę jego spalenia można znaleźć w opracowaniu zbiór, pod red. M. D e r w i c h a , Polska. Dzieje cywilizacji. U źródeł Polski. Do roku 1038, Warszawa 2002, s. 162.

kobiece postaci: Galię, Germanię, Romę i Sclawinię, przystro­ jone w korony, które składają cesarzowi hołd lenny. Są bose, to prawda, ale to, co mają na głowach, to bez wątpienia atrybuty władzy królewskiej, zaś to, co trzymają w dłoniach, to symbole ziemskich bogactw, czyli dostatku. I o te korony i bogactwa chodziło w późniejszym sporze między polskim księciem Bolesławem Chrobrym a niemieckim królem (i cesarzem) Henrykiem II. Warto zauważyć, że wśród królestw, na razie tylko „pergaminowych”, pojawiła się Sclawinia, czyli Słowiańszczyzna. Kto miał być jej królem? Wątpliwe, by plany Ottona III uwzględniały władcę Rusi. Ruś położona była w odległości zbyt abstrakcyjnej, jak na ówczesne warunki komunikacji, by odegrać jakąś rolę w poskramianiu Połabian, choć jeśli chodzi o Bizan­ cjum, mogła znacząco wpłynąć na wynik zmagań. Niemie­ cki cesarz miał natomiast pośrednie i bezpośrednie kontakty z innymi władcami słowiańskimi, których na jego dworze nazywano książętami. Jednym z nich był Mściwoj, książę Obodrytów, który porzucił właśnie chrześcijaństwo i zbuntował się przeciw Niemcom. Spalił Hamburg i katedrę pod wezwaniem św. Wawrzyńca, a ten w odwecie przypiekał go ogniem, gdy książę spoczywał na łożu śmierci. Dwaj następni to Bolesław II Pobożny i Bolesław III Rudy — władcy Czech. Obaj wręcz ostentacyjnie manifes­ towali swoją niechęć do Niemców, ale naprawdę narazili się cesarzowi swoim okrucieństwem wobec Sławnikowiców, czyli rodu św. Wojciecha, o obrządki chrześcijańskie bynajmniej nie dbając. No i nie sposób pominąć tu Bolesława Chrobrego, księcia polskiego —jak się okazało, przyjaciela ostatnich Sławniko­ wiców, których niedobitkom udzielił schronienia. On z kolei był wiernym sojusznikiem Niemiec w walkach z Lucicami. Pozytywne doświadczenia Otto III miał tylko z polskim księciem. Można to ująć szerzej — Otto III, inaczej niż

jego ojciec Otto II, nie miał doświadczeń związanych Z Polską innych niż pozytywne. Najwcześniejsze z nich miały miejsce już za jego dziecinnych lat, kiedy to stary książę Mieszko I zadbał o to, by sprawić młodziutkiemu królowi specjalną radość: przy okazji składania hołdu lennego podarował mu wielbłąda. Niewielu w tamtych czasach siliło się na oryginalne prezenty, toteż królowi niemieckiemu nie brakowało sokołów, psów myśliwskich czy okazów broni. A Mieszko ze swoim wielbłądem zapadł w pamięć.... Na postrzeganie Bolesława Chrobrego nie wpływały tylko te dziecięce sentymenty i wspomnienia, ale przede wszystkim jego osobiste zalety. Jawił się on jako wzór księcia: lojalny, silny, uczciwy, wprawdzie okrutny, ale przy tym praworządny i sprawiedliwy. Nawet za jego działaniami przeciw własnym poddanym stało prawo, a nie samowola, co mimochodem poświadcza nawet niechętny mu Thietmar: „Kiedy mianowicie albo sam poczuł, albo przekonał się pod wpływem jakiegoś chrześcijańskiego upomnienia, iż wiele nagrzeszył, kazał przedłożyć sobie kanony i badał, w jaki sposób należy naprawić grzechy, po czym, w myśl zawartych tam przepisów, starał się odpokutować zbrodnie, których się był dopuścił. Lecz silniejsza była u niego skłonność do popełniania zgubnych przestępstw niż do trwania w zbawiennej pokucie!”2 Miał też Bolesław inną cechę, bardzo w tamtych okolicznościach pożądaną: podobnie jak Mieszko I był wrogo nastawiony do Luciców. Dla Ottona III ważne było ponadto, że książę całą swoją mocą wspierał autorytet Kościoła i że nader przyjaźnie, wręcz przesad­ nie, z czcią niemal, przyjął u siebie Wojciecha, już za życia dającego dowody swej świętości. W swej delikat­ ności wobec Wojciecha książę posunął się tak daleko, że T h i e t m a r , op. cit., s. 448.

wyprawił do Czech swoich posłów, z pytaniem od Wojciecha, czy może on tam powrócić. Oto fragment odpowiedzi czeskiej, podanej według miary Przemyślidów: „Wiemy, co zamyślasz, człowieku! Za nic nie chcemy ciebie i nie ma miejsca wśród twojego ludu dla ciebie, chcesz bowiem krwawo pomścić zabitych braci”3. Potem próbował Bolesław nieco tonować zapędy mi­ sjonarskie, czy raczej samobójcze, przyszłego świętego, w końcu jednak „(...) spełnił książę polecenia ojca duchownego. Wprawdzie miał wielką wolę, aby został u niego, ale nie śmiał zbożnemu zamysłowi się sprzeci­ wiać”4. Zaś jego postępowanie po śmierci biskupa w Prusiech mogło stanowić wzór do naśladowania dla wszyst­ kich władców: Franków, Niemców czy Longobardów: „Bolesław, żądny pozyskania tak wielkiej świętości, dawszy pieniądze (...), wykupił świętą głowę. Wysłał też ogromne skarby, kierując swoich posłańców razem z uczniami świętego Wojciecha, aby wykupili resztę ciała. (...) Kiedy zaś wspomniany Bolesław dowiedział się od wysłanych naprzód gońców, że nadchodzą święte zwłoki, wyszedł im naprzeciw z niekończącym [się] orszakiem [ludzi] [i] z należytym uszanowaniem nakazał je przewieźć do miasta i złożyć z wielką czcią w ba­ zylice, którą mąż świętej pamięci Mieszko zbudował dla Pana”5. Zalety Bolesława dawały się więc zauważyć, ale nie znaczyłyby one wiele bez siły militarnej. Polska miała w owym czasie ok. 6000 zawodowych zbrojnych, gotowych do natychmiastowego użycia6. Powstawało pytanie — jak 3

B r u n o , op. cit., s. 118. Ibidem, s. 120. 5 Pasja z Tegemsee, [w:] W kręgu żywotów..., op. cit., s. 146, 147. 6 Wielkość tę przyjęto na podstawie relacji Ibrahima ibn Jakuba o 3000 zbrojnych Mieszka I w 966 roku. Od tamtej pory obszar kraju wzrósł ponaddwukrotnie, a więc zapewne potencjał militarny też. 4

Zachowa się Bolesław w sytuacji, gdy cesarz będzie podbijał świat, a jego niemieccy wasale zechcą pokazać Polakowi, któremu siłą ni rozumem bynajmniej nie doras­ tali, gdzie jest jego miejsce w szyku, tak jak konsekwent­ nie, do końca swych dni czynił to margrabia Hodo wobec Mieszka I? Czy Bolesław nie wpadnie przypadkiem na pomysł, by wesprzeć starania Luciców? Wszak ich mowa była niemal jednakowa... Owi poganie, dysponujący systemem poboru, który był czymś w rodzaju dzisiej­ szego powszechnego obowiązku służby wojskowej, wy­ stawiali w razie potrzeby nawet 30 000 zbrojnych. Jeśli Czesi żyli z nimi w przymierzu, mogli się i Polacy na to zdecydować... Bolesław Chrobry, czy o to świadomie zabiegał, czy nie, miał na dworze Ottona wielu możnych sojuszników. Wsparcie ze strony idealistów w rodzaju Gerberta z Aurillac (czyli papieża Sylwestra II), widzących w rozdaw­ nictwie przywilejów królewskich sposób na uzyskanie pokoju powszechnego, nie powinno dziwić. Ale Bolesław miał również świeckich sojuszników, praktyków stąpa­ jących po ziemi. Najważniejszym spośród nich był margrabia miśnieński Ekkehard, ale można też wymienić brata Ekkeharda, Guncelina oraz Bernarda I Billunga, księcia Saksonii Północnej. Margrabia Ekkehard, mili­ tarne ramię Ottona podczas wcześniejszych wypraw włoskich, był praktycznie jedynym po powstaniu z 983 roku niemieckim dostojnikiem, który w walkach ze Słowianami odniósł sukcesy ofensywne, co bardzo ce­ niono w Saksonii. Ostatecznie podbił Milczan, kilka razy skutecznie interweniował w Czechach, a nigdy nie zawiódł się na Polakach. Wiedział przy tym najlepiej, że jego własne siły marchijne, nawet wsparte wojskiem Turyngii, z której pochodził, nie równoważą potencjału polskiego. Rozległość Polski, planowo szerokie rubieże graniczne (pustki osadnicze i lasy) oraz gęsto zabudowane

grodami ludne ziemie Wielkopolski, czyniły z niej praktycznie kraj-twierdzę. W sytuacji, gdy z ledwością odpierano napaści graniczne Luciców, czy też zwyczaj­ nych słowiańskich bandytów, a zdobycie małego grodu słowiańskiego było dla niemieckiego cesarza znaczącym sukcesem, dłuższe drażnienie potęgi polskiego księcia mogło okazać się zgubne dla panowania Niemców na terenach łużyckich. A Ekkehard nie bez powodu był uznawany przez współczesnych za najinteligentniejszego dowódcę. I jako dowódca wiedział najlepiej, że siły ofensywne Niemców na Słowiańszczyźnie są chwilowo wyczerpane. Mając na względzie argumenty margrabiego Ekkeharda i własną chęć zamieszkania w Rzymie na stałe, cesarz Otto III postanowił pozyskać dla swych planów poważne siły na wschodzie królestwa niemieckiego metodą... obłas­ kawiania. Metoda okazała się skuteczna, bo w osobie Bolesława Chrobrego natrafiono na władcę gotowego sprostać podob­ nym wyzwaniom, mało tego: pragnącego ze wszystkich sił swojego kraju okazać wdzięczność. Jak szerokie były plany cesarskie świadczy fakt, że w tym samym czasie do rangi królestwa podniesiono również Węgry. Władca Węgrów, Stefan, przyjął chrześ­ cijaństwo i pojął za żonę niewiastę z cesarskiego rodu, córkę byłego księcia Bawarii Henryka Kłótnika, a siostrę obecnego jej władcy, księcia Henryka. Nikt nie protestował, był to bowiem krok w kierunku oswojenia najgroźniejszego w X wieku przeciwnika Niemiec. Tymczasem jednak, na skutek splotu nad wyraz korzystnych okoliczności jakim było zauroczenie cesarza Wojciechem, jego marzenia o imperium i zagrożenie ze strony Luciców, Bolesław Chrobry wyjechał na spotkanie orszaku, jakiego nigdy wcześniej, a i długo potem polska ziemia nie gościła pokojowo.

„Trudno uwierzyć i opowiedzieć, z jaką wspaniałością przyjmował wówczas Bolesław cesarza i jak prowadził go przez swój kraj aż do Gniezna. Gdy Otto ujrzał z daleka upragniony gród, zbliżył się doń boso ze słowami modlitwy na ustach. Tamtejszy biskup Unger przyjął go z wielkim szacunkiem i wprowadził do kościoła, gdzie cesarz, zalany łzami, prosił świętego męczennika o wstawiennictwo, by mógł dostąpić łaski Chrystusowej. Następnie utworzył zaraz arcybiskupstwo (...), którego diecezja obejmowała cały ten kraj. Arcybiskupstwo to powierzył bratu wspo­ mnianego męczennika Radzimowi i podporządkował mu, z wyjątkiem biskupa poznańskiego Ungera, następujących biskupów: kołobrzeskiego Reinbema, krakowskiego Poppona i wrocławskiego Jana”7. „Bolesław przyjął go tak zaszczytnie i okazale, jak wypadło przyjąć króla, cesarza rzymskiego i dostojnego gościa. (...) Zważywszy jego chwałę, potęgę i bogactwo, cesarz rzymski zawołał w podziwie: «Na koronę mego cesarstwa! To, co widzę, większe jest, niż wieść głosiła!» I za radą swych magnatów dodał wobec wszystkich: — «Nie godzi się takiego i tak wielkiego męża, jakby jednego spośród dostojników, księciem nazywać lub hrabią, lecz [wypada] chlubnie wynieść go na tron królewski i uwień­ czyć koroną». A zdjąwszy z głowy swej diadem cesarski, włożył go na głowę Bolesława na [zadatek] przymierza i przyjaźni, i za chorągiew tryumfalną dał mu w darze gwóźdź z krzyża Pańskiego wraz z włócznią św. Mauryce­ go, w zamian za co Bolesław ofiarował mu ramię św. Wojciecha. I tak wielką owego dnia złączyli się miłością, że cesarz mianował go bratem i współpracownikiem cesar­ stwa i nazwał go przyjacielem i sprzymierzeńcem narodu rzymskiego. Ponadto zaś przekazał na rzecz jego oraz jego następców wszelką władzę, jaka w zakresie [udzielania] 7

T h i e t m a r , op. cii., s. 202-208.

godności kościelnych przysługiwała cesarstwu w królestwie polskim, czy też w innych podbitych już przez niego krajach barbarzyńców, oraz w tych, które podbije [w przyszłości]. Postanowienia tego układu zatwierdził [na­ stępnie] papież Sylwester przywilejem św. Rzymskiego Kościoła”8. „Po załatwieniu tych wszystkich spraw cesarz otrzymał od księcia Bolesława wspaniałe dary i wśród nich, co największą sprawiło mu przyjemność, trzystu opancerzo­ nych żołnierzy. Kiedy odjeżdżał, Bolesław odprowadził go z doborowym pocztem aż do Magdeburga”9. Bolesław został więc wyposażony we wszelkie instrumen­ ty władzy królewskiej: arcybiskupstwo, prawo inwestytury, czyli obsadzania godności biskupich, miał też włócznię, replikę (chciałoby się rzec: kopię...) włóczni św. Maurycego, bez której koronacja królów niemieckich była nieważna. Do pełni szczęścia brakowało tylko korony, poświęconej w Rzymie przez papieża. Tę jednak, ze względu na potrzebę chwili, a ponoć i na skutek zdrady posła, dostał nie Bolesław, ale król węgierski Stefan. Oglądając koronę św. Stefana, warto więc pamiętać, że była ona pierwotnie przeznaczona dla kogoś innego, na inną głowę wykonana. Tak miała wyglądać korona króla Polski. Brak korony fatalnie zaważył na późniejszych wypad­ kach, tymczasem jednak zaczęto wprowadzać w czyn inne postanowienia zjazdu. Jak wynika z zapisów Anonima, dotyczących przyszłych podbojów Chrobrego, ukierun­ kowano je na nie wymienione z imienia kraje barbarzyńskie. Wbrew pozorom nie oznaczało to rozszerzania wpływów Polski jedynie na Pomorzu, w Prusiech i Jaćwieży. Punkt ciężkości zmagań ze Słowiańszczyzną połabską przesunięto z Niemiec na Polskę. Wyraźnie zapowiedziano, że ile Bolesław sobie wywalczy, tyle będzie jego. Zarazem nie 8 9

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 21-22. Th i e t m ar, op. cit., s. 208.

było to groźne dla Niemców, bowiem to całkowite zaan­ gażowanie się Polski na Połabiu otwierało przed panami saskimi perspektywy na odzyskanie utraconych wpływów i likwidację zagrożenia słowiańskiego. Nie wszyscy Niemcy mieli zatem powody do zamart­ wiania się wywyższeniem Polski. Sojusz obmyślony przez Ottona III i jego doradców, mógł nie podobać się kilku zachowawczo nastawionym możnym, ale ostatecznie trwały pokój z Bolesławem był zapowiedzią dobrobytu. AMBICJE MARGRABIEGO EKKEHARDA

„Cesarz (...) nagle zachorował na zamku w Patemo na skutek wrzodów, które wciąż się wysypując trawiły jego wnętrzności. Z pogodnym obliczem i niezachwianą wiarą rozstał się z tym światem 24 stycznia [1002 roku]”10. Niespodziewana śmierć cesarza Ottona III była praw­ dziwym ciosem dla jego zwolenników. Wszak gotowi byli na duże poświęcenie, by w dość mglistej przyszłości osiągnąć większe zyski. Tymczasem z dnia na dzień okazało się, że zamiast podbijać świat, stanęli w obliczu wojny domowej w Niemczech, bowiem na królewską koronę łakomie spozierało kilku możnych: książę szwabski Her­ man II, książę bawarski Henryk III i margrabia miśnieński Ekkehard. Samopoczucie iście królewskie miało pewnie wielu innych, ale nie okazywali tego zanadto, bojąc się śmieszności i represji silniejszych od siebie. Książę Herman wspierał się autorytetem Szwabii (Alemanii). Jako człowiek poważny i w wielu kwestiach zasadniczy, miał zwolenników również poza granicami księstwa. Książę bawarski Henryk III pozostawał ostatnim męskim potomkiem króla Henryka I Ptasznika, był więc najbliższym 10

Ibidem, s. 212.

męskim krewnym zmarłego cesarza. Na jego przewagę składało się prócz tego posiadanie Bawarii i południowej Frankonii oraz przechwycenie orszaku ze zwłokami cesarza i insygniów koronacyjnych. Ponadto był wielce pobożny, co nie przeszkadzało mu stosować zasady, iż cel uświęca środki. Niewątpliwy natomiast mankament stanowiło jego słabe zdrowie, co mogło upewniać jego przeciwników, iż słabowity człek silnym królem nie będzie. Pozycja margrabiego Ekkeharda wydawała się najsłabsza. Nie pochodził z królewskiego rodu, jak jego rywale, mógł więc oprzeć się jedynie na swoim osobistym autorytecie. Ale osobisty autorytet margrabiego był bardzo wysoki. Cała Turyngia (z wyjątkiem hrabiów z Northeim...) stała za nim murem, a i w Saksonii na kilkunastu książąt, biskupów i hrabiów może kilku nie opowiedziałoby się za nim. Był więc traktowany jako naturalny kandydat Saksonii do korony, jako swojak i ogólnie łubiany człowiek. Przypusz­ cza się, że gdyby Ottonowi III udało się na stałe osiedlić w Rzymie, to właśnie Ekkehard zostałby jego namiestnikiem w Niemczech. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć, że jako najsłabszy z kandydatów, najwięcej musiał obiecać elektorom. Walka wyborcza szybko przeszła z fazy licytowania się czynami dokonanymi w fazę kuszenia obietnicami. Gońcy kandydatów krążyli nie tylko po całych Niemczech, ale też wypuszczali się poza granice kraju. Okoliczni książęta dysponowali przecież siłą wojskową, która mogła łatwo wpłynąć na bieg historii. Bolesław Chrobry poparł Ekkeharda. Zaważyła tu nie tylko ich osobista przyjaźń, ale też bardzo prawdopodobne jest, że margrabia z niektórych „słowiańskich” planów Ottona III uczynił własne hasło wyborcze. Starał się zatem pozyskać współpracowników zmarłego cesarza, choć popar­ cia nie dostawał za darmo. Bardzo możliwe, że obiecał Bolesławowi, iż w przypadku wygranej podaruje mu

Lużyce, Milsko i Miśnię. Sprawę załatwiono i spokojny o wschodnie granice Ekkehard mógł opuścić marchię, by gromadzić zwolenników tudzież ścierać się z rywalami. Podróż margrabiego przebiegała pod złą gwiazdą. W Werli, gdzie odbył się zjazd możnych, usłyszał, iż „Henryk powinien panować z poparciem Chrystusa i na mocy prawa dziedziczenia (...)”n. Podczas uczty niebacznie uraził siostry zmarłego cesarza, zajmując — jako kandydat na władcę — ich miejsca przy stole. Gdy „(...) zobaczył, że wszystko przybiera inny obrót, niż się kiedykolwiek spodziewał, uznał za najlepsze dla siebie udać się na Zachód, by naradzić się tam z księciem Hermanem i innymi możnymi (...)”12. Wszelako, gdy zatrzymał się w Phólde w hrabstwie Nordheim, gospodarze napadli nań i zabili. Dla zwolenników idei Ottona III był to drugi już szok w tak krótkim czasie. Nad Ekkehardem użalał się nawet Thietmar, który do jego zwolenników nie należał, ale cenił i podziwiał w nim świetnego wodza i organizatora. Saksonia została więc praktycznie bez żadnego kandydata. Teraz w szrankach pozostali książęta Herman i Henryk. Szanse Henryka wydawały się większe, a wynik rywali­ zacji praktycznie przesądzony. Kilka księstw szczepowych już go obwołało królem, a Herman działał nazbyt dostoj­ nie, by ubiec rywala w wyścigu. Natomiast Henryk, jak na człowieka chorego i nie nadającego się ponoć do korony, przejawiał wielką energię i zapobiegliwość. Kto wie, czy nie potwierdził wówczas (nieoficjalnie) obietnic składa­ nych Bolesławowi przez Ottona III i Ekkeharda. Przyznać się do tego później nie mógł, ale wątpliwe, by Bolesław ściągnął na siebie późniejszy gniew Niemców bez żadnej przyczyny. Polski książę nie zaniedbał okazji do szybkiego wzboga­ cenia. „Zebrawszy wojsko zajął natychmiast całą marchię 11 12

Ibidem, s. 252. Ibidem.

Gerona [Gerona II — przyp. autora] z tej strony Łaby oraz gród Budziszyn wraz z przyległościami, dokąd wysłał naprzód oblężników. Następnie wtargnął do Strzały i pró­ bował przekupić pieniędzmi Miśnian”13. Operacja powiodła się, Miśnię zdobyto rękoma słowiańskiej załogi podgrodzia, dowodzonej przez kilku Niemców. „Bolesław uniesiony tym powodzeniem, zajął i obsadził swoimi załogami cały ów kraj aż po rzekę Elsterę”14. Zaskoczenie było duże, zwłaszcza że w Saksonii panował zamęt wywołany bezkrólewiem i wojną domową. Teraz powiększyła go dodatkowo akcja Bolesława. Zebrały się jednak siły gotowe bronić kraju. Wtedy Bolesław „(...) wysłał naprzeciw nich posła z oświadczeniem, że dokonał tego wszystkiego za pozwoleniem i z upoważnienia księcia Henryka, że pod żadnym względem nie będzie ciemiężył mieszkańców i jeśli tylko Henryk obejmie władzę królew­ ską, to on zastosuje się we wszystkim do jego woli, w przeciwnym zaś wypadku chętnie uczyni to, co im się będzie podobało. Kiedy nasi to usłyszeli, uwierzyli pięknie brzmiącym słowom i na hańbę swoją udawszy się do niego, jak gdyby do pana, zamienili wrodzoną cześć na uniżoność i ciężką niewolę”15 — rozdzierał szaty nad oportunizmem rodaków biskup Thietmar. Mogłoby się wydawać, że Bolesław triumfuje, podczas gdy w istocie rzucał się łapczywie na choćby ochłapy ze stołu, zastawionego wcześniej świetnymi potrawami. Działał metodą faktów dokonanych wiedząc, że korona królewska, którą już niemal dzierżył w rękach, tak upragniona, tak kosztowna (ilu ludzi sprzedano w niewolę, by zyskać srebro i złoto na prezenty dla cesarza!), oddalała się coraz bardziej, z każdym krokiem przybliżającym księcia Hen­ ryka III do tronu Niemiec. Znał doradców przyszłego 13 14 15

Ibidem, s. 258-260. Ibidem, s. 260. Ibidem, s. 260, 262.

króla. Byli to w głównej mierze przeciwnicy myśli Ot­ tona III o niezależnych królestwach pod berłem cesarskim, w kwestiach polityki słowiańskiej spadkobiercy poglądów margrabiów Gerona I i Hodona, którzy nie mogli darować zmarłemu cesarzowi, że „trybutariusza uczynił panem”16. Znał też samego Henryka, nie tylko z widzenia na cesarskim dworze; miał przecież świetny wywiad. Nowy prawie-król niemiecki był to człowiek nie nawiązujący przyjaźni, skryty i nieufny. W sposób absolutnie świątobliwy i nie prak­ tykowany w owych czasach był wiemy swej małżonce Kunegundzie, choć nie miał z nią potomstwa. Jadał oszczęd­ nie, ze względu na ataki kolki, jakich często doświadczał. Wiódł więc życie niemal mnisie, jak na wychowanka klasztoru przystało, a de facto świętoszkowate, gdyż w dążeniu do władzy był drapieżny. I tylko w tym ostatnim przypominał Bolesława, poza tym człowieka krańcowo odeń różnego: nad wyraz kontaktowego, lubiącego zażar­ tować, dobrze podjeść, nie stroniącego od niewiast. Bole­ sław miał w tym czasie już trzecią żonę, choć dwie poprzednie jeszcze (prawdopodobnie) żyły, czyli prowadził się całkowicie nie po bożemu. Otoczony był przy tym gromadą dorastających i małych jeszcze dzieci. Historia pokazuje, że nawet bardziej kontrastowym postaciom udawało się porozumieć, ale tu różnice cha­ rakterów obu władców nie rokowały pomyślnie na przy­ szłość. Okazowi zdrowia, jakim był Bolesław, pozostawało więc trwać w nadziei, że nękany chorobami Henryk niedługo będzie panował i nie upomni się o łużyckie nabytki Chrobrego. Okazało się, że były to nadzieje bardzo złudne, a władcy szybko, już przy pierwszym, oficjalnym kontakcie, powzięli do siebie najtrudniejsze do pokonania, bo osobiste urazy.

16

Ibidem, s. 262.

ZJAZD KORONACYJNY W MERSEBURGU

Wkrótce okazało się, że Henryk jest królem praktycznie wszędzie, prócz Saksonii z Turyngią i trwającej w opozycji Szwabii. Okoliczności wymagały więc, by uzyskał pełne poparcie wschodnich krain, wtedy Szwabia zostanie zneutrali­ zowana, a wahający się przejdą na jego stronę. Nie można zapominać, że Saksonia i Turyngia stanowiły wcześniej koło napędowe potęgi Ottonów. Ich możni nie byli przychylni Henrykowi lub raczej należałoby powiedzieć, że ich nastawie­ nie było nieżyczliwie neutralne. Przez wielu panów saskich był traktowany jako uzurpator, gdyż to nie oni zaprosili go i przywiedli do tronu. Sposób pozbycia się przez niego głównego konkurenta, a ich faworyta, margrabiego Ekkehar­ da, nawet wśród życzliwych mu budził co najmniej niesmak. Henryk musiał udowodnić, że będzie nie gorszym panem niż świetnie zapowiadający się Ekkehard. Musiał wesprzeć sojuszników, przekonać niezdecydowanych, pozyskać lub zneutralizować niechętnych. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, że aby zostać królem Niemiec, należało postawić stopę na tej — szczególnie na tej ! — ziemi. Wizyta w Saksonii łączyła się z ostatecznym rozliczeniem ze złożonych obietnic. Dla króla było to o tyle korzystne, że mógł wywołać rywalizację o własne względy i skłócić Sasów. Na miejsce zjazdu wyznaczono Merseburg, gdzie Henryk przybył 24 lipca 1002 roku. Wśród zebranych było m.in. 2 arcybiskupów, 7 biskupów, 2 książąt (w tym Bolesław Chrobry) i 2 margrabiów, a także wielu innych. Elekcja zapowiadała się więc świetnie. Nazajutrz książę Bernard Billung „(...) przedstawił królowi, za zgodą wszystkich, prośby zgromadzonego ludu, wymieniając szczegółowo jego potrzeby i prawa, a następnie pytał dokładnie, co im król raczy miłościwie obiecać w słowach i ofiarować w czynach”17. 17

Ibidem, s. 270.

Oto fragmenty odpowiedzi królewskiej: „(...) pragnę otoczyć was najwyższym szacunkiem, miłować was i strzec was dla dobra państwa i mojego zbawienia. (...) Pragnieniem moim jest nie naruszać w ni­ czym waszego prawa i póki życia mojego stosować je z całą łagodnością we wszystkich wypadkach oraz zwracać uwagę, w miarę mych możliwości, na wasze uzasadnione życzenia”18. Odpowiedź zadowoliła obecnych, więc: „(...) książę Bernard wziął w ręce świętą włócznię i ze czcią należną powierzył mu w imieniu wszystkich władzę nad krajem”19. Następnie zaczęto składać hołd. Tu nastąpiło nieporozu­ mienie z Bolesławem Chrobrym, który nie uległ nastrojowi chwili. W świetle wydarzeń z 1000 roku, niczyim wasalem już nie był. W swoim mniemaniu, jako udzielny władca, był dobrowolnym gościem w Merseburgu, chętnym do zawarcia przymierza za cenę przyznania mu zagarniętych przezeń ziem Łużyc, Milska i Miśni. Z nich zapewne był gotów złożyć hołd lub zrezygnować... za cenę korony królewskiej. Przy czytaniu Thietmara widać, jak bezczelna musiała wydawać się ta propozycja panom niemieckim: „(...) Bolesław tymczasem zabiegał usilnie o nabycie grodu Miśni, choćby za największą sumę pieniędzy, ponie­ waż jednak nie leżało to w interesie państwa, nie mógł wskórać niczego u króla. To tylko zdołał z trudem uzyskać, że Miśnia przyznana została jego bratu Guncelinowi [z nieznanych powodów Thietmar nazywał Guncelina bratem Bolesława — przyp. autora], a jemu pozostawiono Łużyce i Milsko”20. W zestawieniu z opisem następujących potem wypadków można by nabrać przekonania, że Bolesław wyraźnie przeszarżował i tylko łaskawości króla zawdzięczał nazbyt 18 19 20

Ibidem, s. 272. Ibidem. Ibidem, s. 272, 274.

wysokie zyski. Tymczasem sprawy miały się prawdopodob­ nie nieco inaczej. Bolesław podkreślił znaczenie i wymowę układów sojusz­ niczych z Ottonem III oraz przyjęte wówczas zasady współpracy. Były one prawdopodobnie podstawą obietnic wyborczych Henryka, z których teraz król miał zamiar wycofać się lub też w ogóle się do nicH nie przyznać. A obiecał ni mniej ni więcej tylko przyznanie Bolesławowi ziem będących przedmiotem sporu jako zapłaty za zapom­ nienie o Ekkehardzie lub za niepopieranie Hermana. Łatwość, z jaką dzierżący te ziemie feudałowie przystali na zmianę pana, oraz ostateczny wynik rozmów merseburskich, przyznający te ziemie formalnie Chrobremu, świadczą, iż nie kłamał on, mówiąc o tych porozumieniach. Natomiast trwałe uzyskanie przez niego Miśni, ważnej strategicznie, było zwyczajnie niemożliwe, gdyż rażaco naruszyłoby interesy państwa. Rychło jednak okazało się, że „podaro­ wanie” Łużyc i Milska Bolesławowi jest pierwszą próbą powrotu do stosunków między Niemcami a Polską sprzed roku 1000, a nawet wcześniejszych. Czasy to były w końcu nieodległe i wszyscy niemal uczestnicy zjazdu doskonale pamiętali, jak owe stosunki wyglądały: „Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława, Miesz­ ko, nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, o którym wiedział, że znajduje się [w nim] Hodo, ani siedzieć, gdy on się podniósł z miejsca”21. W owym czasie wiele gestów i słów miało głębsze znaczenie, niż to się na pozór wydawało. Prawdopodobnie dano Bolesławowi do zrozumienia, że pcha się między lepszych od siebie, co w obliczu napiętej i niepewnej sytuacji w królestwie niemieckim nie świadczyło dobrze o mądrości politycznej Henryka i jego doradców. Wobec tego Bolesław posunął się do pewnej demonstracji. Jego 21

Ibidem, s. 262.

świta i zapewne on sam weszli „(...) do pałacu królewskiego w pełnym uzbrojeniu (...)”22, co miało zapewne oznaczać, że ma siły i możliwości ku temu, by zamiary powrotu do stosunków sprzed dziesięciu laty całkowicie udaremnić. Panom saskim niczego nie trzeba było tłumaczyć, gdyż o tym doskonale wiedzieli. Widowisko obliczone było na Henryka jako obcego w tych stronach. Tymczasem w otoczeniu króla, zdominowanym przez przeciwników wywyższania władców słowiańskich do godności królewskich, demonstrację tę przyjęto jako gruby nietakt. Zażądano opuszczenia pałacu przez zbrojny orszak księcia23, co Bolesław zrozumiał jako wyproszenie własnej osoby z kręgu tych, którym przysługują atrybuty siły, czyli królów. Aż kusi, aby przytoczyć tu za złośliwcem Kosmasem opinię o Niemcach, którzy „(...) zawsze z nadętą pychą mają w pogardzie Słowian i ich język”24. Poniewczasie zorientowano się, iż przebrano miarę z lekceważącym traktowaniem Bolesława. Niekorzystne wrażenie próbowano maskować przy pożegnaniu, bardzo jednak formalnie i nieroztropnie. Formalnie, gdyż król Henryk obdarował suto Bolesława, a nieroztropnie, ponie­ waż polski książę wyjeżdżał z Merseburga w towarzystwie człowieka takoż samo rozczarowanego królem Henrykiem, margrabiego Bawarskiej Marchii Północnej, Henryka ze Szwejnfurtu. Ów margrabia jeszcze kilka tygodni wcześniej „wiernie pomagał królowi w osiągnięciu najwyższej god­ ności królewskiej. Kiedy zauważył, że przychylność władcy dla niego nieco słabnie, prosił go za pośrednictwem najznakomitszych mężów z jego orszaku o oddanie mu w lenno księstwa Bawarii, z dawna i solennie przy­ rzeczonego (...)”25. Odpowiedź króla Henryka była wówczas 22 23 24 25

Ibidem, s. 274. Ibidem. K o s m a s , op. cit., s. 188. Ibidem, s. 268.

taka, że margrabia Henryk „(...) zwątpił jeszcze bardziej o obiecanej mu godności i powoli wycofał się z bliskiego otoczenia króla. Towarzyszył mu jednak, w drodze z Alamanii do Frankonii, a potem do Turyngii”26, a wreszcie i do Merseburga, gdzie nawiązał bardzo zażyły kontakt z Bole­ sławem Chrobrym. Teraz odprowadzał Bolesława do bram grodu, i nagle zauważył „(...) nacierający [na Bolesława — przyp. autora] tłum zbrojnych ludzi. Kiedy starał się zbadać przyczyny tego tak niesłychanego gwałtu i uśmie­ rzyć go, by większa stąd nie wynikła szkoda, ledwie udało mu się wyprowadzić bezpiecznie towarzysza przez wywa­ żoną bramę zewnętrzną. Spośród wojowników, którzy za nim podążali, niektórzy padli ofiarą rabunku ze strony napierającego tłumu, inni zaś, ciężko poranieni, uniknęli śmierci tylko dzięki pomocy księcia Bernarda”27. Wprawdzie kronikarz Thietmar „Bogiem się świadczył”, że działo się to bez wiedzy i zgody króla, ale bardzo byłoby na rękę królowi, gdyby w tak spontanicznym porywie zbrojnego tłumu merseburskiego zginęli dwaj ludzie, którym obiecał gruszki na wierzbie. Tymczasem zamach nie powiódł się, a największy po śmierci Ekkeharda autorytet wśród panów saskich, książę Bernard, głęboko zawstydzony tymi wydarzeniami, ostatecznie go udaremnił. Można z dużą dozą pewności przyjąć, że właśnie tego człowieka wypadki merseburskie przejęły największą troską. Przecież z grona sojuszników w walce z pogańskimi Słowianami ubywał właśnie najważniejszy, Bolesław. A na północy, gdzie Bernard pełnił również funkcję margrabiego, nie działo się najlepiej. Obodryci i Wieleci wybili się na pełną niezależność, dwóch biskupów nie mogło wejść do swoich diecezji (Brenna i Hobolin), trzeci miał spaloną katedrę (Hamburg), a Duńczycy właśnie szykowali się do wielkich wyczynów w dawnym stylu i z braku miejsca 26 27

Ibidem. Ibidem, s. 274.

w Anglii mogli wylądować na wybrzeżu Saksonii. Równo­ waga z takim trudem uzyskana przez Ottona III właśnie rozsypywała się. Thietmar nic nie mówi o ukaraniu sprawców tumultu. Warto wiedzieć, że funkcje policyjne w Merseburgu pełnił graf Ezyk (miejscowy wróg Ekkeharda, stronnik Henryka), a samo miasto wchodziło w skład marchii Gerona II. Mamy więc niejako wskazanych organizatorów zamieszek. Na niekorzyść margrabiego Gerona II przemawia też fakt, że miał on powód, by mścić się na Bolesławie, bowiem to jego ziemie całkiem niedawno ucierpiały od polskich wojsk. To, że wcale ich nie bronił, nie wystawiało mu dobrego świadectwa, tym bardziej więc chciał pokazać się nowemu królowi jako gorliwy stronnik i kompetentny zarządca marchii. Uprzedzając wypadki można powiedzieć, że i w przyszłości, w wojnie z Bolesławem nie popisał się Geron wielkimi kompetencjami. A król Henryk, zrażając sobie Bolesława, nie wziął pod uwagę, że nie dość, że sam nie jest Ottonem I, to jeszcze nie ma nawet odpowiedniego Gerona do rozwiązywania problemów słowiańskich. Wypadki merseburskie zmusiły polskiego księcia do zmiany poglądów na współpracę z Niemcami. Zaostrzenie stosunków z nowym królem niemieckim uświadomiło Bolesławowi, że nie tylko Henryk ze Szwejnfurtu jest niechętny królowi: wielu możnych nosiło się z zamiarem czynnego wystąpienia przeciw Henrykowi II, a kilku możnowładców trwało w buncie. Zaplanował więc na­ stępne działania. „(...) pożegnawszy Henryka [ze Szwejn­ furtu — przyp. autora] i przyrzekłszy mu solennie pomoc na wypadek, gdyby jej kiedykolwiek potrzebował, szybko podążył do domu. Kiedy przybył do grodu Strzały, natychmiast go podpalił i uprowadził w niewolę dużą liczbę miejscowej ludności. Rozesławszy następnie swoich

zaufanych, starał się zbuntować kogo tylko mógł, przeciw­ ko królowi”28. Spalenie grodu Strzała, położonego na północ od Miśni, choć było przede wszystkim aktem rozładowania gniewu za zamach i obelżywe potraktowanie go w Merseburgu, stanowiło też demonstrację siły. O ile demonstracja w pa­ łacu miała wymiar handlowy, ta wyraźnie służyła ku przestrodze, wyglądała wręcz jak rzucenie wyzwania do walki. Wkrótce jednak emocje opadły i próbowano jakoś zażegnać rodzący się konflikt, do którego obaj przeciwnicy tymczasem nie byli gotowi. Wyładowawszy gniew, Bolesław podjął działania niby-pojednawcze. Wykazał dobrą wolę, czym mógł zmylić czujność króla Henryka, ale też mogło to dobrze rokować na przyszłość. Wydał bowiem swoją córkę Regelindę za grafa Hermana, syna margrabiego Ekkeharda. Herman wywianował żonę grodem Strzała, czyli zgliszczami, co dobrze świadczyło o sile jego charakteru. Teść docenił dowcip i chyba zwrócił mieszkańców, a gród pomógł odbudować, gdyż w czasie późniejszych wypadków Strzała była zaludniona i raczej pozytywnie nastawiona do Bolesława. Związek z Hermanem służył umocnieniu wpływów Chrobrego w regionie. Bardzo mu się opłacił, choć Herman starał się pogodzić ogień z wodą: uczciwie postępować z teściem, co nie oznaczało uległości i lojalnie z królem, co nie oznaczało służalczości. Wojna nie wybuchła również dlatego, że król Henryk, mając kłopoty wewnętrzne, nie mógł angażować się w kon­ flikt graniczny. Wszystko to wymagało czasu, zaczęła się więc swoista rywalizacja: kto sprawniej wykorzysta nada­ rzające się okoliczności. W tej sytuacji niemieckie wesele Regelindy było tylko fragmentem szerzej zakrojonej gry, czym Bolesław udowodnił, że umie ukrywać prawdziwe uczucia nie gorzej niż Henryk. 28

Ibidem, s. 276.

WOJNA POLSKO-NIEMIECKA W LATACH 1003-1005

ZAJĘCIE CZECH PRZEZ BOLESŁAWA CHROBREGO — WIOSNA 1003 ROKU

Korzystając z tego, że Niemcy zajęli się niemieckimi sprawami, polski książę Bolesław zajął się sprawami słowiańskimi, czyli konsekwentnie wcielał w życie, dowol­ nie je interpretując, wygodne mu postanowienia Zjazdu Gnieźnieńskiego. Jego uwagę przyciągnęły wydarzenia w Czechach, gdzie już od kilku, a nawet kilkunastu lat działo się źle. Możny ród Wrszowców swego czasu pomógł Przemyślidom w likwidacji Sławnikowiców, czyli rodziny św. Wojciecha. Teraz tenże sam możny ród Wrszowców zadał sobie poważne pytanie: „Czy nie znajdzie się wśród nas lepszy, który i godniejszy by był panować?”1. Owa myśl powstała w okolicznościach sprzyjających jej realizacji. Po śmierci księcia Bolesława II Pobożnego (brata Dobra wy) jego trzej synowie, zgodnie z miejscową tradycją, zaczęli wadzić się o władzę. Górą był najstarszy, Bolesław III Rudy, który „(...) pozbawił męskości swego brata Jaromira, a młodszego Udalryka usiłował zadusić w łaźni, następnie 1

K o s m a s , op. cit., s . 170.

zaś zegnał ich obu z ojczyzny wraz z matką i (...) gnębił lud w sposób trudny do opisania”2. Nie ma wątpliwości, że przez gnębiony lud należy tu rozumieć grupę możnych, trzymają­ cych wtedy władzę. Nie mieli zamiaru tego znosić, więc wywołali powstanie zbrojne, przy czym późniejsze wypadki wskazują, że w owym powstaniu główną rolę odegrali Wrszowcy. „Kiedy lud nie mógł znosić dłużej ciężaru krzywd sobie zadawanych, wezwał potajemnie z Polski Włodziwoja (...)”3, dalszego krewnego Przemyślidów. Warto zauważyć, że Czesi nie wezwali Jaromira czy Udalryka, ale człowieka, którego Thietmar uwiecznił następująco: „Z jego życia przytoczę jeden tylko rys niewiarygodny i nie nadający się zgoła do naśladowania przez żadnego chrześcijanina, a mia­ nowicie, że nie mógł on wytrzymać nawet jednej godziny bez picia”. Wygnał on Bolesława Rudego, który uciekł do wspomnianego tu już przyjaciela Bolesława Chrobrego, margrabiego Bawarskiej Marchii Północnej Henryka, a potem wyjechał do Polski, by wyjednać sobie u krewniaka pomoc w odzyskaniu tronu. Włodziwój, choć pijak, nie był głupi. Mimo że wszyscy trzej Przemyślidzi przebywali właśnie na wygnaniu w Niemczech (Bolesław Rudy właśnie zażywał niezbyt przyjemnej gościny u margrabiego Henryka), „(...) udał się do króla, bawiącego wciąż jeszcze w Ratyzbonie, i poddawszy mu się z całą pokorą oraz przyrzekłszy wierność, uznał go swoim panem. Następnie otrzymał w lenno to, czego pragnął, i potraktowany przezeń życzliwie pod każdym względem, powrócił w pokoju do domu”4. Pokojem tym długo się nie cieszył, gdyż wkrótce zmarł. Co się potem działo, najlepiej wytłumaczy uważny obserwator tamtych wydarzeń. „Czesi, skruchą zdjęci, odwołali z wygnania wspo­ mnianych wyżej braci wraz z matką. Lecz władca Polan, 2 3 4

T h i e t m a r , op. cit., s. 282. Ibidem. Ibidem, s. 284.

Bolesław, zebrawszy zewsząd wojska, uderzył na nich i wypędził ich po raz wtóry. Następnie przywrócił do dawnej godności swojego wygnanego imiennika i skrywając głęboko swoje podstępne plany, odjechał do domu. Liczył bowiem na to, że jego krewniak będzie się mścił srogo na sprawcach swego wygnania i spodziewał się bardziej korzystnej okazji, która jemu samemu może otworzyć drogę do tronu. Co też się stało. Bolesław czeski bowiem (...) posunął swą niegodziwość w łamaniu zaprzysiężonego pokoju do tego stopnia, że zebrawszy u siebie w domu wszystkich możnych, zabił naprzód własnoręcznie uderze­ niem miecza w głowę swojego zięcia, następnie zaś, przy pomocy współuczestników swej zbrodni, pozbawił życia pozostałych bezbronnych”5. Trzeba dodać, że ów zięć był z rodu Wrszowców. „Przerażona tym wielce reszta ludu czeskiego wysłała w tajemnicy posłów do polskiego Bole­ sława, aby mu przedstawić ogrom dokonanej zbrodni i błagać go na przyszłość o wybawienie z niebezpieczeń­ stwa. Bolesław wysłuchał życzliwym uchem posłów i przez zaufanego gońca zaprosił natychmiast Bolesława czeskiego na spotkanie w pewnym grodzie. Bolesław młodszy zgodził się (...) i przybył na umówione miejsce. (...) Następnej nocy zausznicy Bolesława polskiego wyłupili mu oczy i w ten sposób unieszkodliwili go, (...) by nie mógł więcej panować. Poza tym na długie [lata] został zesłany [na] wygnanie. Za czym książę polski pospieszył następnego dnia do Pragi; jej mieszkańcy, radujący się zawsze z nowego panowania, wprowadzili go tutaj i obwołali jednomyślnie swoim władcą”6. Działo się to wiosną 1003 roku. Sposób dojścia Bolesława Chrobrego do władzy w Cze­ chach wywarł wielkie wrażenie na otoczeniu króla Henryka. Polski książę dowiódł tym samym nie tylko siły wojskowej, jaką niewątpliwie miał, ale też potwierdził, że jest niezwykle 5 6

Ibidem, s. 290. Ibidem, s. 292.

inteligentnym i pozbawionym skrupułów graczem, umieją­ cym przewidzieć ruchy innych uczestników gry i dowolnie sterującym ważnymi figurami. Z punktu widzenia duchow­ nego Thietmara, była to iście szatańska przebiegłość, gdyż w końcu to sami Czesi zaprosili sobie na tron człowieka, przed którym powinni się bronić. Niemiecki król, rozumu­ jący w innych kategoriach niż prostolinijny Thietmar, musiał uznać, że został właśnie zaszachowany, a przeciwnik jest równorzędny. Gdy „dowiedział się o tym [zdobyciu tronu Czech przez Chrobrego — przyp. autora] z na­ pływających pogłosek, przyjął to wszystko z pochwały godną powagą i cierpliwością, przypisując wyłącznie swoim grzechom wszelkie niepowodzenia (...). Przeto, nie zwraca­ jąc uwagi na wszystkie krzywdy Czechów, uznał za najkorzystniejsze dla siebie wysłać posłów do Bolesława z następującą propozycją: jeżeli zgodzi się dzierżyć zajętą świeżo ziemię z jego łaski, jak tego wymaga stare prawo, oraz służyć mu wiernie pod każdym względem, to on uzna jego wolę w tej sprawie, jeżeli zaś nie, to wystąpi przeciw niemu z siłą zbrojną. Bolesław odrzucił powyższą prośbę z oburzeniem (...)”7. Odrzucił, bowiem jeden król nie może drugiemu królowi „służyć wiernie pod każdym względem”, a tego właśnie oczekiwano od Bolesława. Formuły, zawarte w propozycji niemieckiej polski książę uznał za uwłaczające jego godności. Trzeba przyznać, że myśl, aby Bolesława pozyskać, nie była zła, wymagała jednak pewnej dyplo­ matycznej subtelności, na którą króla Henryka zwyczajnie nie było stać. Po odpowiedzi księcia stało się jasne, że w Czechach pojawił się kolejny Bolesław, odmawiający płacenia trybutu. Może Henryk poczuł wówczas powiew historii, siłę tradycji, do której uparcie nawiązywał, a w związku z tym i własne posłannictwo? Otto I musiał wyprawić się do Czech, by ukorzyć Bolesława Srogiego, 7

Ibidem.

Otto II wyprawiał się na Bolesława Pobożnego trzykrotnie, nim zmusił go do niechętnego posłuszeństwa, teraz przy­ szedł czas na Henryka II, by wyegzekwować posłuch od wnuka i siostrzeńca obu tych Bolesławów. Bolesław tymczasem mógł cieszyć się owocami swej polityki i dawać harde odpowiedzi królowi. Wiedział bowiem, że choć praktycznie wszystkie dawne królestwa i księstwa niemieckie uznały już, z większymi lub mniej­ szymi oporami, władzę Henryka, a jego rywal do korony, książę szwabski Herman, przerażony spustoszeniami wojen­ nymi, „ofiarował pokornie swoje usługi królowi”8, to dojrzał właśnie do buntu ostatecznie rozczarowany Henryk ze Szwejnfurtu. W jego przypadku król zbierał owoce swojej nieroztropnej polityki personalnej. Nie miał odwagi, by mianować księciem Bawarii niewątpliwie dzielnego mar­ grabiego Henryka, za to stawiał na klan swojej żony Kunegundy, pełen miernot o wąskich horyzontach myś­ lowych. Dość powiedzieć, że każdy z jego szwagrów, którzy tylko i wyłącznie jemu zawdzięczali niezasłużone kariery, w przyszłości zbuntował się przeciw swemu dobroczyńcy. Wyprzedzając wydarzenia dodam, że innych przyczyn owego buntu, poza wygórowaną ambicją i głupotą wichrzycieli, nie było. BUNT MARGRABIEGO BAWARSKIEJ MARCHII PÓŁNOCNEJ HENRYKA — LATO 1003 ROKU

Margrabia, który chciał zostać księciem, być może nie zdecydowałby się dać ujścia swoim frustracjom, gdyby nie realna pomoc księcia, który chciał zostać królem. Bolesław wyprawił z Czech oddział zbrojny na usługi buntownika. Chyba zaślepiony gniewem margrabia nie domyślał się, że jest tylko narzędziem w ręku księcia, a widoki na sukces, 8

Ibidem, s. 288.

biorąc pod uwagę dokonania kilku pokoleń buntowników, on sam ma niewielkie. W historii dynastii Liudolfingów jeszcze żadnemu buntownikowi nie udało się wygrać, więc i przed margrabią Henrykiem nie rysowała się szczególnie obiecująca przyszłość. Za to wszelkie zamieszki w Niemczech odwlekały w czasie nieuniknione starcie rycerstwa niemieckiego z pol­ ską drużyną. „Jakkolwiek wydaje się, iż margrabia Henryk sam ponosi winę tej zbrodni, to jednak bez podniety innych nie byłby do niej przystąpił. (...) I oto ten, który przedtem dzielnie stawiał czoło nieprzyjacielowi w obronie ojczyzny, otworzył mu ją teraz na rabunek wystawiając”9. Bunt margrabiego nie był jednostkowy. Przeciw królowi powstał również Ernest, syn Ludpolda, margrabiego Austrii, czyli Bawarskiej Marchii Wschodniej, uczestnik niefortun­ nej wyprawy zimowej do Włoch, oraz Bruno, rodzony brat króla Henryka. Oznaczało to, że co najmniej połowa Bawarii nie słucha rozkazów królewskich. Od początku bunt był nieudany. Król Henryk, mimo że słabego zdrowia, pokazał wszem, iż w razie potrzeby jest bardzo energicznym wodzem. „(...) Ściągnął zewsząd swoich stronników i wkroczywszy z początkiem sierpnia na ziemie wspomnianego margrabiego pustoszył je, a jego samego zmusił do ukrywania się we wszystkich możliwych miejscach”10, następnie „(...) przystąpił do oblężenia grodu [Ammerthal, gdzie schronili się stronnicy margrabiego — przyp. autora] i ustawiwszy machiny wojenne, zmusił ich do tego, że za cenę wydania grodu i zdobyczy błagali go (...) o życie. Zburzywszy doszczętne gród i rozdzieliwszy między swoich tłum polskich jeńców, król udał się do grodu warownego Crusni, w którym brat margrabiego Henryka, Bukko, miał pod swoją opieką żonę tegoż Gerbergę wraz z dziećmi. Wojsko (królewskie) otoczyło zewsząd gród, lecz wówczas margrabia Henryk zaatakował 9 10

Ibidem, s. 298. Ibidem, s. 296.

je od zewnątrz wraz ze swoimi”11. Odsiecz nie powiodła się; król w pościgu ujął jednego z wodzów powstania, Ernesta, skazanego rychło na karę śmierci, „która na usilne instancje arcybiskupa Willigisa została z woli króla zmie­ niona na okup pieniężny”12. Ucieczka margrabiego Henryka miała dodatkowe konsekwencje. „Graf Bukko tymczasem, dowiedziawszy się o ucieczce swego pana, odczuł to bardzo boleśnie (...). Rozmawiał z bratem swojej pani Ottonem i wydał za jego zgodą gród królowi, sam zaś odjechał bezpiecznie wraz ze wszystkimi powierzonymi jego opiece osobami. Król kazał natychmiast zrównać gród z ziemią (...)”13. Margrabia Henryk postanowił wzniecić bunt we Frankonii, licząc na zebrane tam siły. Sił tych, skupionych w grodzie Kronach pod dowództwem grafa Zygfryda z Nordheim, było jednak zbyt mało. Położenie było beznadziejne, więc Henryk „puścił gród z dymem i wraz z czcigodnym Brunonem i pozostałymi stronnikami udał się do Bolesława”14. Król Henryk postanowił zniszczyć przeciwnika materialnie, ku przestrodze innym, potencjalnym buntownikom. „Posłał (...) biskupa wiirdzburskiego Henryka i opata fuldajskiego Erkanbalda, aby spalili i zburzyli gród warowny Szwejnfurt. Kiedy przybyli na miejsce (...), matka margrabiego Henryka, dostojna Ejla [rodzona siostra grafa Zygfryda z Walbeck, znanego z bitwy pod Cedynią — przyp. autora] (...), pobiegłszy szybko do kościoła, oświadczyła, że woli raczej zginąć w płomieniach, niż wyjść stąd żywą, gdy kościół ma spłonąć. Wobec tego wspomniani dostojnicy, powodując się miłością bożą (...), zmienili wydany im rozkaz: zburzyli tylko mury grodu oraz budynki”15. " Ibidem, s. 298. Ibidem, s. 300. 13 Ibidem, s. 302. 12

14 15

Ibidem. Ibidem, s. 304.

Z początkiem września praktycznie było już po buncie. Ziemie margrabiego zostały spustoszone i rozdzielone między stronników królewskich. Dało się zauważyć kon­ sekwencję króla w niszczeniu wszelkich punktów oporu. W wojnie tej, wywołanej w dużej mierze przez Bolesława Chrobrego, zniszczono doszczętnie co najmniej cztery grody, a wszystko to na terenie Niemiec. Wprawdzie i polski książę poniósł pewne straty, ale dzięki temu zyskał co najmniej pół roku na spokojne czerpanie korzyści z ziem czeskich. A nie były one małe: wystarczy wymienić kopalnie srebra i największy w Europie targ niewolników, jakim była ówczesna Praga. Po opanowaniu buntu niemiecki król urządził sobie urlop we Frankonii i „w rozkoszach polowania szukał ukojenia po trudach wojennych. Spędziwszy tam pogodną jesień, podążył (...) do Saksonii, gdzie zapowiedział na najbliższą zimę wyprawę wojenną na Milsko”16. Nie miał innego wyjścia. Bolesław bowiem nie tylko udzielił schro­ nienia buntownikom, ale i w czasie samego buntu nie marnował czasu: latem, gdy Henryk ścigał swego imiennika po Bawarii i Frankonii, paląc bawarskie grody i burząc bawarskie miasta, książę postanowił wziąć sobie darmo to, czego odmówiono mu sprzedać. WYPRAWA CHROBREGO DO MIŚNI — LATO 1003 ROKU

W owym czasie margrabią miśnieńskim był Guncelin (Gunter), brat śp. margrabiego Ekkeharda, nazywany z nie­ znanych nam powodów bratem polskiego księcia. Z kart kroniki Thietmara niedwuznacznie wynika, że Guncelin w swym braterstwie znał granice, ale chętnie byłby zmienił pana z Henryka na Bolesława, o ile byłoby to legalne. Po sąsiedzku z Guncelinem urzędował jego bratanek, syn 16

Ibidem.

Ekkeharda a świeżo upieczony zięć Chrobrego, graf Her­ man. I ten rad byłby zmienić pana i uzyskać widoki na poszerzenie włości w kierunku wschodnim, ale on jeszcze większy niż Guncelin kładł nacisk na legalność. Książę Bolesław na ciężką próbę wystawił braterstwo jednego i synostwo drugiego. „Gdy król oblegał gród margrabiego Crusni, Bolesław, który starał się usilnie mu szkodzić, gdzie tylko mógł, zebrał w tajemnicy wojsko i wezwał przez posłów swego brata Guncelina, by, pomny solennej obietnicy, oddał mu we władanie gród Miśnię i odnowił z nim dawną przyjaźń. Ten jednak, zdając sobie sprawę z tego, że przez wkroczenie tam Bolesława gotów stracić całkowicie zarówno łaskę króla, jak takie cenne lenno, odpowiedział na to wezwanie: «Wszystko, czego ode mnie zażądasz, mój bracie, prócz tego, chętnie spełnię i nie wymówię się od tego w przy­ szłości, jeżeli zdarzy się ku temu sposobność. Są tu ze mną wasale mojego władcy, którzy na to nie pozwolą. Gdyby to się stało głośne, życie moje wraz z całym majątkiem byłoby zagrożone»”17. Rachuby Chrobrego na zdradę Guncelina czy też jego pomoc w przesuwaniu granic całkowicie zawiodły. Ostrze­ żonej Miśni nie można było zdobyć, co już kilka razy przećwiczono. Jeśli w twierdzy nie było chętnych do otwarcia bram, zwyczajnie nie padała w oblężeniu, gdyż jako strategicznie ważna, zawsze była gotowa do obrony. Bolesław nie po to jednak zebrał wojsko, by go teraz nie wykorzystać. Ktoś też musiał mu powetować po­ niesione już straty i choćby częściowo zaspokoić spo­ dziewane korzyści. W tej sytuacji „(...) kazał uwięzić posłów [Guncelina — przyp. autora], a wojsku — ma­ szerować spiesznie ku Łabie. Tam badał w tajemnicy brody rzeki i rankiem sam się przeprawił. Mieszkańcom 17

Ibidem, s. 300.

Strzały, ponieważ stanowiła wiano jego córki, zapowie­ dział, by nie lękali się niczego, i prosił ich, by krzykiem swoim nie dawali znać o wyprawie sąsiadom. Bezzwłocz­ nie, na rozkaz księcia, wojsko zostało podzielone na cztery części i otrzymało polecenie ponownego połączenia się wieczorem koło warownego zamku Czyrzyna. Dwa hufce, wysłane naprzód, miały przeciwdziałać niepokojeniu woj­ ska książęcego ze strony margrabiego [Guncelina, ale może też chodzić o margrabiego Merseburga Gerona — przyp. autora]. Cały ten kraj, Głomackim zwany, bogato zagospodarowany, w tym jednym dniu w żałosny sposób został zniszczony ogniem i mieczem oraz przez uprowa­ dzenie mieszkańców. (...) Liczba jeńców wyniosła nie mniej niż trzy tysiące, a jak twierdzą świadkowie, o wiele nawet więcej”18. Jak widać, Chrobry nie był czułym bratem i teściem, ale za to był czułym ojcem. Przesiedlił ludzi z obszaru w promieniu ok. 10-15 km od Czyrzyny; wszystkich, prócz mieszkańców Strzały, którzy zaznali tego już rok wcześniej, i mieszkańców grodu Mogilno, którzy okazali się nie w ciemię bici. „Kiedy mianowicie wysłany tam oddział wojska ich zaatakował, rzekli: «Przecz to czyni­ cie? Znamy Waszego pana z najlepszej strony i bardziej go wolimy od naszego. Idźcie tylko naprzód, a bądźcie pewni, że podążymy za wami z naszymi rodzinami i całym dobytkiem». Po takim oświadczeniu nieprzyjaciele nie atakowali ich więcej i donieśli swemu władcy jako rzecz pewną, że oni nadciągną. Kiedy jednak książę Bolesław zobaczył, że jego żołnierze późno się schodzą na umówio­ ne miejsce, a tamci siedzą w domu, zapłonął wielkim gniewem i groził karami kłamliwym sojusznikom. Naza­ jutrz, gdy słońce już wzeszło, wysłano naprzód niezliczone łupy wojenne”19. 18 19

Ibidem, s. 300-302. Ibidem, s. 302.

Thietmar nic nie mówi o późniejszych losach Mogilnian, ale biorąc pod uwagę bliskie sąsiedztwo ziem Bolesława i o wiele dłuższe w przyszłości rajdy jego wojsk, chyba w końcu spotkało ich coś złego. Tymczasem w obliczu wielu porażek zadanych Niemcom przez Bolesława na gruncie dyplomatycznym i wojsko­ wym, kronikarz odnotował z satysfakcją, że ktoś wreszcie wyprowadził go w pole. Jednak nie przebiegłość Mogilnian psuła humor Bolesławowi. Chciał być królem, postępować jak król, a król wszak zdobywa i poskramia. Marzył o triumfalnym wjeździe w bramy stołecznego grodu, tymczasem proza życia zmusiła go do podjęcia wyprawy łupieżczej, wprawdzie bardzo opłacalnej, ale tylko jednorazowo. O żadnej chwale zdobywcy w tym przypadku nie mogło być mowy. W zgoła odmiennej sytuacji był król Henryk. Teraz on zwyciężał, a Bolesława mógł przedstawić jako zbója i jako zbója go ukarać. Należało tylko poczekać na sposobny ku temu czas. Owym czasem nie była słotna, późna jesień z szeroko rozlanymi rzekami (zwłaszcza skorą do tego i nieprzewidywalną Łabą), ale niezbyt mroźna i śnieżna zima, sprzyjająca zagonom kawaleryj­ skim. Niegdyś Henryk I właśnie zimową porą odniósł spore sukcesy w kraju Hobolan. Podobnie próbował postąpić Henryk II w kraju Milczan. WYPRAWA KRÓLA HENRYKA II NA MILSKO — STYCZEŃ 1004 ROKU

Sposobny czas nadszedł dopiero z początkiem 1004 roku; wcześniej zajmowały króla sprawy wewnętrzne. Wyprawa musiała się wreszcie odbyć, nawet jeśli czas nie był po temu całkiem sposobny, gdyż „Bolesław, pod wpływem własnego gniewu i podżegań margrabiego Henryka dopuszczał się wielkich gwałtów na Bawarach

i wszystkich swoich poddanych”20. W tej sytuacji należało podjąć kroki, które pokazałyby nie tyle wrogowi siłę, co własnym poddanym troskę, że Henryk o nich dba. „Z tego powodu król, nawiązując do zapowiedzianej poprzednio wyprawy, wtargnął do kraju Milczan i gdyby nie prze­ szkodził mu duży opad śniegu, który zaraz stopniał, cała ta kraina uległaby spustoszeniu i zupełnemu wyludnieniu. Powróciwszy stąd w ponurym nastroju, udzielił pomocy margrabiemu Guncelinowi i innym obrońcom ojczyzny, umieszczając u nich załogi”21. Ponuremu nastrojowi Henryka nie można się dziwić. Nie uzyskał dosłownie nic, prócz utrudzenia ludzi i koni, a chyba drwin przeciwnika też się nasłuchał. Jednak jeszcze tej samej zimy doszły go wieści, które znacznie poprawiły mu humor: oto nieposłuszny brat Bruno donosił o chęci pogodzenia się, buntownik Henryk zaś prosił o łaskę i gotów był iść do więzienia na jak długo król zechce. „Henryk, przybrawszy postawę i szatę pokutnika, przyznał się z płaczem do całkowitej winy we wszystkim i oddał się w ręce króla. Na jego rozkaz (...) arcybiskup [magdeburski Tagino — przyp. autora] osa­ dził go w zamku warownym Giebichenstein, gdzie żołnierze strzegli go pilnie dniem i nocą”. O całkowitej skrusze niedawnego buntownika i podżegacza miały świadczyć jego uczynki więzienne: „Tam, śród wielu dobrych uczynków, zdarzyło mu się odśpiewać cały psałterz ze stu pięćdziesięciu aktami skruchy”22. W rzeczy samej — pozostały mu już tylko modły. Nie mogło być dla niego pocieszeniem, że w końcu księciem Bawarii został ktoś o imieniu Henryk ani nawet to, że był nim brat królowej Kunegundy. 20 21 22

Ibidem, s. 316-318. Ibidem, s. 318. Ibidem.

WIELKA WYPRAWA KRÓLA HENRYKA NA CZECHY — SIERPIEŃ 1004 ROKU

Wiosną 1004 roku król niemiecki zajął się sprawami włoskimi: pokonał miejscowego króla Arduina i 14 maja dał się koronować na króla Longobardów. Z wyprawy tej warto wspomnieć o sposobie, w jaki zdobył przełęcze lombardzkie w sąsiedztwie Werony; wskazywał on na duże zdolności dowódcze, pomysłowość i odwagę: „Król Henryk dowiedziawszy się, że zamknięta (...) przełęcz jest trudna lub zgoła niemożliwa do zdobycia, zwrócił się w inną stronę i jął się naradzać ze swoimi zaufanymi ludźmi, czy nie dałoby się zająć w jakiś sposób przy pomocy Karyntyjczyków dalej położonych przełęczy. Co też wykonano z wielką zręcznością (...). Karyntyjczycy mianowicie (...) podzielili się na dwa oddziały: jeden, maskując się, zajął przy pomocy piechoty, przed wschodem słońca, górę wznoszącą się ponad przełęczami, i drugi, który nadciągnął już rankiem, by zdobyć owe przełęcze. Ten drugi oddział otrzymał od wysłanych naprzód towa­ rzyszy tak głośny sygnał do walki, że musieli go usłyszeć nieprzyjaciele ukryci w zasadzce. Z bronią w ręku rzucili się oni przeciw naszym, myśląc, że mają zabezpieczone tyły. Tymczasem nasi wpadli na nich z boku i część ich przepędzili, część zaś zmusili do rzucenia się w przepaść lub w odmęt wezbranej rzeki Brenty. Osiągnąwszy w ten sposób zwycięstwo, strzegli pilnie przełęczy aż do przybycia króla. Kiedy król dowiedział się o tym od gońców, pozostawił na miejscu wszystkie bagaże i w towarzystwie najlepszych jeźdźców przecisnął się z wielką trudnością przez przełęcz, po czym nad brzegiem wspomnianej rzeki rozbił obóz na łące”23. Już w czasie likwidowania buntu Henryka ze Szwejnfurtu król udowodnił, że potrafi działać szybko i konsekwentnie, 23

Ibidem, s. 320.

wtedy jednak poruszał się po doskonale sobie znanym terenie Bawarii. Teraz pokazał to samo w obcym kraju. Potem dokonał kolejnego wyczynu iście królewskiego — pokonał króla i odebrał mu koronę. Ale w noc po koronacji omal nie postradał życia, bowiem mieszkańcy Pawii zbuntowali się i odcięli orszak królewski w pałacu, podczas gdy reszta armii niemieckiej pozostała na ze­ wnątrz murów. Henryk wyszedł cało z opresji, miasto zdobyto i zniszczono. Los chciał, że był to już drugi przypadek, gdy tuż po uroczystej koronacji przyszło mu brać udział w walce. Po tych wypadkach w lipcu król powrócił do Saksonii, by zająć się swoim kolejnym wrogiem. „Tam ulżył on swemu dobrotliwemu skądinąd sercu i ujawniając długo ukrywaną oraz w tajemnicy chowaną nienawiść, i dla poskromienia okrucieństw pychą nadętego Bolesława, za­ powiedział wszystkim wiernym Chrystusowi i jemu wasa­ lom wyprawę wojenną na połowę sierpnia”24. Na punkt zborny wyznaczono Merseburg. Tym samym nastały ciężkie czasy dla margrabiego Gerona II i jego ziem — musiał gościć zbierające się wojska, a nie było to ani miłe, ani opłacalne; w dodatku miało się jeszcze kilka razy po­ wtórzyć, z czego na razie nikt nie zdawał sobie sprawy. Henryk przygotował wyprawę bardzo starannie. By użyć w spokoju wszystkich wojsk saskich, a jednocześnie udaremnić próby porozumienia ogólnosłowiańskiego (co musiało spędzać mu sen z powiek), już rok wcześniej „przyjął życzliwie posłów od Redarów i Luciców, i przy pomocy miłych im darów oraz przyjaznych obietnic uspo­ koił tych dotychczasowych buntowników i z nieprzyjaciół uczynił ich największymi przyjaciółmi”25. Lucicami nazy­ wano ówcześnie Wieletów, Redarowie zaś byli głównym plemieniem w Związku Lucickim, które czterdzieści lat 24 25

Ibidem, s. 328. Ibidem, s. 294.

wcześniej Otto I kazał wytępić. Ich kapłani z Radogoszczy dzierżyli w swych delikatnych dłoniach stery polityczne Związku. Dla owych Słowian zawarcie przymierza z nie­ mieckim królem było niewątpliwie dniem triumfu. Przez tyle lat nie dali się zwyciężyć przemożnej potędze, która teraz sama wyciągnęła do nich rękę do zgody. Dla wielu Niemców, zwłaszcza duchownych, ów sojusz był upoka­ rzający. Nie tylko odsuwał w raczej dalszą niż bliższą przyszłość odbudowę biskupstw w Hobolinie i Brennie, nie tylko zaprzeczał wszelkim dotychczas poniesionym ofiarom kilku pokoleń, ale wymuszał przemianę mentalną, bowiem bratano się z najbardziej krwawymi i okrutnymi poganami. To oni mieli być wrogami, nie Bolesław. Stało się na odwrót i wielu ludziom było to zwyczajnie nie w smak. Tymczasem król nie skorzystał z bezpośredniej pomocy wojskowej Luciców, a o ich samodzielnych działaniach w tym czasie nic nie wiemy. Bardzo możliwe, że korzystając z zaangażowania Chrobrego gdzie indziej, dokonali jedno-dwudniowego wypadu na Pomorze lub Ziemię Lubuską, z dużym dla siebie pożytkiem, bo był to związek nad wyraz wojowniczy i skłonny do łupiestwa. Inną inicjatywą królewską było udzielenie poparcia Jaromirowi i przygotowanie powstania w Czechach przeciw Polakom. Dzięki temu król nie jechał zdobywać kraju, lecz go wyzwalać, a to istotna różnica. Wiele przy tym zależało od właściwej koordynacji działań powstańczych, co było osobistym zadaniem Jaromira. Choć książę ten działał we własnym interesie, trzeba mu przyznać, że spisał się bardzo dobrze. Zadanie ułatwili mu sami Polacy, gdyż w ciągu ponadrocznej okupacji kraju dali się miejscowym we znaki, choćby tylko przez odsunięcie ich od najbardziej do­ chodowych godności i urzędów. W celu zmylenia przeciwnika zastosowano odpowiednie manewry. „Wojsko zebrało się w oznaczonym terminie w Merseburgu, po czym ruszyło nareszcie w tajemnicy na

wroga. Dla stworzenia pozorów, iż wyprawa kieruje się wprost ku Polsce, zgromadzono w Borzycach i w Niżanach okręty, by nikt ze swoich, z uwagi na ich niepewną lojalność, nie zdradził nieprzyjacielowi, iż miano go obejść z drugiej strony”26. Wyprawa, tak starannie i wszechstronnie przygotowana, okazała się nie tylko pomyślna, ale wręcz niespodziewanie dla wszystkich, jednym wielkim pasmem sukcesów. Nawet zła pogoda zadziałała na korzyść króla Henryka. „Tymczasem wielkie deszcze opóźniły ogromnie przeprawę wojska przez rzeki, wobec czego król w chwili, kiedy najmniej się tego można było spodziewać, podążył szybko do Czech”27. Przeciwnik był zaskoczony, gdyż działania opóźniające marsz armii niemieckiej miały wszel­ kie cechy improwizacji: „(...) ten lew ryczący, z wlokącym się za nim ogonem [czyli Bolesław; Thietmar przeklinał w sposób wyszukany, biblijny — przyp. autora] czynił wszystko, by powstrzymać jego wyprawę, i w lesie zwanym Miriąuindi [Czarny Las wg Jedlickiego — przyp. autora] obsadził pewną górę łucznikami, zamykając w ten sposób wszelki dostęp. Gdy król się o tym dowiedział, wysłał w tajemnicy wyborowy oddział opancerzonych wojow­ ników, który mimo oporu nieprzyjaciół wdarł się na spadzistą drogę i utorował łatwe przejście dla idących za nim wojów”28. Droga wiodąca przez wzgórza Czarnego Lasu była stroma, teren trudny do przejścia, a góra obsadzona łucznikami. Co z tego, skoro owego miejsca w żaden sposób nie ufortyfikowano. Owej przełęczy powinna bronić cała armia, a nie jeden oddział łuczników. Trudno podej­ rzewać Bolesława, że zaniedbałby umocnienia miejsca tak sposobnego do obrony jak przełęcz, gdyby wiedział, że tędy właśnie wiedzie droga przemarszu niemieckiej armii. 26 27 28

Ibidem, s. 328. Ibidem. Ibidem.

To oznacza, że musiał być zaskoczony. Książę przebywał w tym czasie w głębi kraju i nie spodziewał się tak szybkiego przyjścia Niemców, a może nawet wcale nie spodziewał się ich marszu na Czechy. W dodatku Bolesław zachowywał się biernie i czuł się nazbyt pewnie, co być może udzieliło się reszcie wojska. „Kiedy w tym czasie pewnego dnia Bolesław siedział przy uczcie, jeden z na­ szych, kapelan biskupa Reinbema, odezwał się tam na temat przybycia naszego wojska. Słysząc to Bolesław zapytał go, co też on wygaduje. A gdy ten wyjawił wszystko, co mu opowiadano, wówczas rzekł Bolesław: «Toć gdyby posuwali się jak te żaby, mogliby już tu być». I to jest prawdą, że gdyby króla nie ożywiała miłość do Boga, a tamtego nie roznosiła duma i pycha, nie przypad­ łaby nam tak nagle radość zwycięstwa”29. Owo zdanie o żabach czy raczej padalcach, to pierwsze zdanie Bolesława zanotowane w całości, ma więc duże znaczenie historyczne. Wśród Niemców musiało cieszyć się ono w owym czasie dużą popularnością, być czymś na kształt przysłowia, jako swoista ilustracja pełnego zaskoczenia. Długo musiał się potem Bolesław starać, by mu je zapomniano. Swoją drogą odważny musiał być ów kapelan biskupa Reinbema, skoro ośmielił się powiedzieć coś tak niemiłego swemu władcy, podczas gdy ten smacznie ucztował. Bolesław nie zwykł psuć sobie apetytu i przerywać jedzenia. Jeszcze ujrzymy go ucztującego w czasie działań wojennych. Król Henryk, zanosząc modły dziękczynne do Boga za pomyślne przekroczenie granicy, sam opóźnił nieco marsz, a w straży przedniej wysłał Jaromira. Widząc wojska niemieckie w pełnym ordynku, a na ich czele swojego księcia, gotowi do obrony Czesi na wyścigi zaczęli prze­ chodzić na jego stronę. „Królowi sprzyjała także ta okolicz­ ność, iż towarzyszył mu wygnany Jaromir, które to imię 29

Ibidem.

oznacza «silny pokój». Jego oczekiwane przybycie zjed­ nało nam oddział Czechów. Za ich radą i na ich we­ zwanie Jaromir otworzył królowi dostęp do swego kraju i oddał mu dobrowolnie jeden gród [Gniewin — przypautora], który znajdował się u samych jego wrót. Król, opóźniwszy nieco marsz z powodu nieprzybycia na czas Bawarów, stanął u bram grodu zwanego Żatec, a kiedy mieszkańcy otwarli mu je zaraz i wyrżnęli znajdującą się tam załogę polską, zaliczył ich w poczet sprzymierzeń­ ców. Równocześnie, widząc tak wielką rzeź, król ulitował się i nakazał spędzić pozostałych przy życiu do kościoła. Wówczas znalazł się ktoś, kto utrzymywał w całą pew­ nością, że Bolesław został zabity przez tamtejszych mieszkańców”30. Utrata naraz dwóch grodów granicznych, niewątpliwie starannie przygotowanych do obrony, z polskimi załogami, stanowiła nie tylko trudną do powetowania stratę, ale i poważne ostrzeżenie dla polskich wojsk, rozproszonych po innych grodach. Nie wszyscy Czesi życzyli źle Po­ lakom, a Bolesław zapewne nie był sroższy od rodzimych władców, z których każdy praktycznie zasłynął mści­ wością. Znaleźli się tacy, których zmiany na nowe nie cieszyły; „(...) stronnicy nieprawego księcia (...), plotkując między sobą, takie uknuli kłamstwo w głębi niegodziwego serca: jeżeli sprawy ułożą się pomyślnie dla króla, to oni nie będą mieli żadnego znaczenia i będą musieli znosić wiele przykrości z jego strony. Z tego powodu tlił się nadal ogień ukryty pod popiołem, gdy oni, gorsi od zwierząt nierozumnych, zarówno w tej sprawie, jak nieraz później, wyżej stawiali tego wroga wszystkich wiernych od własnego króla”31. Chodziło, rzecz jasna o księcia Jaromira — a on miałby się za co mścić. 30 31

Ibidem, s. 330. Ibidem.

Nad podziw korzystna sytuacja militarna skłoniła Hen­ ryka do nowego pomysłu. „By schwytać lub zgładzić tego jadowitego węża, król wysłał do Pragi Jaromira wraz z najlepszymi naszymi wojownikami oraz tymi krajowcami, którzy opowiedzieli się po jego stronie. Uprzedzili go jednak wysłańcy wspomnianych wyżej wrogów króla, którzy odkryli kolejno cały plan Bolesławowi, nie prze­ czuwającemu zgoła, iż grozi mu tak wielkie niebezpieczeń­ stwo. Ostrzeżony przez owych wysłańców, Bolesław po­ czynił w tajemnicy przygotowania do odjazdu i w połowie następnej nocy słysząc, jak w sąsiednim grodzie Wyszehrad dzwony wzywały mieszkańców do walki, opuścił Pragę z pierwszym oddziałem wojska i uciekł do ojczyzny. Zginął wówczas na moście, gdy podążał za Bolesławem, trafiony śmiertelnie Sobiesław [wg innych źródeł był to Sobiebor — przyp. autora], brat biskupa i świętego męczen­ nika Wojciecha”32. Plastyczny obraz paniki jaka wówczas ogarnęła Polaków, dał Kosmas i można mu wierzyć: „padł na [Polaków — przyp. autora] strach i przerażenie, co było cudownym dozwoleniem Boga i wstawiennictwem świętego Wacława. Rozpierzchli się wszyscy, jeden, nagi, zapom­ niawszy swojej broni, dosiadł nieosiodłanego konia i ucieka, inny, jak spał, bez spodni przyspiesza ucieczkę. I niektórzy uciekający spadają z mostu, ponieważ most był przerwany na zasadzkę wrogom: z innych, uciekających przez spadzistą drogę, która pospolicie zwana jest «Na ogonie grodu»; niezliczeni zostali zgnieceni, tam, na wąskiej dróżce, z powodu ciasnoty wyjścia, zaledwie sam książę Mieszko [Kosmas konsekwentnie nazywa Bolesława Mieszkiem; dla niego imię Bolesław jest zarezerwowane dla zasłużo­ nych czeskich władców, a nie polskich rabusiów — przyp. autora] umknął z nielicznymi. A było tak, jak zwykło dziać się, kiedy ludzie uciekają ze strachu — także na szelest 12

Ibidem.

wiatru drżą i samo drżenie wzmaga ich strach — tak im, przez nikogo nie ściganym, zdawało się, że wołały za nimi kamienie i ściany, i ścigały uciekających”33. Radość Czechów ze zmiany władcy nie może przesłonić faktu, że zwycięstwo nad Polakami, choć świetne, nie było jednak pełne. Polskie załogi ostały się na Morawach przez cały czas wojen niemieckich Chrobrego i jeszcze dłużej, stając się w przyszłości źródłem wielu kłopotów dla Bawarii i Czech. Tymczasem jednak uroczystościom, mszom dzięk­ czynnym i przemowom nie było końca. Wszystkim chyba się zdawało, że to koniec wyprawy i że teraz wystarczy już tylko w zdrowiu wrócić do domu. Król jednak miał inne plany. Jego wojsko nie doznało praktycznie żadnego uszczerbku, nie nękały go choroby i głód; cała akcja wyzwalania Czech, łącznie z biesiadowaniem, nie przeciągnęła się wiele na wrzesień. Należało wykorzystać popłoch przeciwnika i ruszyć za nim w pogoń, a o tym, zdaje się, na fali powszechnej radości, nikt nie myślał. Henryk mimo wszystko postanowił kuć żelazo, póki całkiem nie ostygło i, nadłożywszy niewiele drogi przy powrocie do domu, odebrać temu „jadowitemu wężowi” to, co uprzednio zagarnął. OBLĘŻENIE BUDZISZYNA — WRZESIEŃ-POCZĄTEK PAŹDZIERNIKA 1004 ROKU

„Po załatwieniu wszystkich spraw król odprawił do domu Bawarów, sam zaś z nowym księciem czeskim podążył, wśród niewymownych trudności po drodze, do sąsiedniego kraju Milczan C-.)”34. Pojawiły się wreszcie znamiona prawdziwej obrony, owe „niewymowne trudno­ ści”. Milczanie nie byli przyjaźnie usposobieni do Niemców i Czechów, nie wychodzili na drogę z darami, a chowali się po lasach, bagnach i w miejscach umocnionych. Drogi 33 34

K o s m a s , op. cit., s. 173-174. T h i e t m a r , op. cit., s. 334.

zawalały ścięte drzewa, a łucznicy wroga obsadzali nie jakąś pojedynczą górę, lecz stale i wszędzie gotowi byli nękać ściśnięte w marszu kolumny wojsk. Możliwe, że wojsku, prócz trudności sztucznie wywołanych, towarzy­ szyły też naturalne, jak ulewy. A że kraj nie był zbyt gęsto zaludniony, rychło pojawił się stały towarzysz wojsk owych czasów — głód. Sztuczne trudności miały na celu opóźnienie marszu wroga, by zdążyć z przygotowaniem obrony Budziszyna. Wreszcie najeźdźcy dotarli pod ten gród, gdzie nie wystąpiły jakieś „nadzwyczajne trudności”, tylko środki przedsiębrane zwykle, gdy silna twierdza nie zamierza się poddać. Król „(...) obiegł gród Budziszyn. Gdy pewnego dnia zachęcał swoich wiernych wojowników do szturmu, o mało nie został raniony znienacka przez jednego z łuczników z murów, gdyby opatrzność Boża nad nim nie czuwała. Ofiarą padł ten, który stał tuż obok niego, i w ten sposób wrogi zamiar innego dosięgną! człowieka. Król zaś chwalił Boga z wzniesionym ku Niemu w pokorze sercem za to, iż okazał mu znowu swoją czujność i miłość. Tymczasem sam gród leżałby dawno w zgliszczach — wszak już przygotowano ogień — gdyby nie prze­ szkodził temu nieszczęsny rozkaz margrabiego Gunceli­ na”35. Jak brzmiał ów nieszczęsny rozkaz Guncelina, możemy się tylko domyślać. Część historyków nie oparła się pokusie, by widzieć w tym pomoc udzieloną Bole­ sławowi przez brata, ale w obecności króla margrabia raczej nie podejmowałby aż tak ryzykownych kroków. Być może po prostu nie uprzedzono go o zamiarze spalenia grodu. Jako margrabia tego właśnie odcinka granicy, odpowiadał za przygotowanie działań wojennych i prowadzenie prac oblężniczych. Zresztą co komu po spalonym grodzie, gdy nadchodzi zima? 35

Ibidem.

Walki o Budziszyn były zacięte. Bezpośrednie za­ grożenie osoby króla świadczy o tym, że niezmiernie zależało mu na wzięciu twierdzy szturmem; pewnie po to, by ostatecznie udowodnić swoją przewagę. Charakterys­ tyczne, że obrona była bardzo aktywna i starała się odpierać ataki już na przedpolu wałów. Notatki Thietmara świadczą również o tym, że w miarę przedłużania się oblężenia, do armii niemiecko-czeskiej zakradło się roz­ przężenie, aż w końcu walki między szturmami przybrały postać harców. Chwilami bywało nawet tragikomicznie. „Wielu wojowników z obu stron odniosło rany, a niektórzy padli zabici. Gdy jeden z naszych, imieniem Hemuza, szlachetny urodzeniem i męstwem, wyzywał często do walki oblężonych i ścigał ich aż do samych murów, padł ugodzony połową młyńskiego kamienia w hełmem okrytą głowę. Wśród okrzyków radości zaciągnęli nieprzyjaciele trupa do grodu. (...) Inny znowu wojownik, z powodu swej namiętności do polowania dzikim Tomem nazywany, broniąc się dzielnie nad rzeką Sprewą, wpadł do wody wskutek pośliźnięcia się na kamieniach. Hartowany pan­ cerz osłaniał go czas jakiś, lecz w końcu rana później zadana o śmierć go niestety przyprawiła. Jeden z towarzy­ szy chciał przeszkodzić w uprowadzeniu ciała przez nieprzyjaciela, lecz zwalił się tylko na nie, przeszyty grotem”36. Gród nie był jednak przygotowany do długotrwałej obrony. Jej przedłużanie groziło niepotrzebnym wynisz­ czeniem załogi. Chrobry nie mógł przyjść jej z pomocą, więc „(...) wysłał rozkaz do załogi i gród, zawarowawszy sobie wolne wyjście obrońców, poddał się królowi. Ten obsadził go zaraz nową załogą. Następnie powrócił do domu wraz z wojskiem, które aż nadto było znużone marszami i głodowaniem. Gdzie zachodziła jednak potrzeba, 36

Ibidem, s. 336.

wzmocnił po drodze siły margrabiów zwykłymi w tych przypadkach uzupełnieniami”37. Tak zakończyła się pierwsza wielka wyprawa Henryka II na wschód. Sukces był pełny, prognozy na przyszłość pomyślne, no i najważniejsze — Bolesław wreszcie upoko­ rzony. Ale pozostały przy nim Łużyce; można też zaryzy­ kować twierdzenie, że Budziszyn to jeszcze nie całe Milsko. Co by jednak nie mówić, król znów wzorowo wypełnił swój obowiązek. Nie był to jednak koniec zmagań. Tylko niepoprawni optymiści mogli sądzić, że Bolesław ustąpi po klęsce w Czechach i przegranej w Milsku. Przecież ani jeden żołnierz niemiecki nie stanął jeszcze na ziemiach rdzennie polskich. Póki do tego nie doszło, nie można było nawet marzyć o pokoju. WIELKA WYPRAWA NIEMIECKA NA POLSKĘ — SIERPIEŃ-PAŹDZIERNIK 1005 ROKU

O małej, pogranicznej wojnie kronikarze nie przekazali nam żadnych wieści. Z pewnością były jakieś indywidualne akcje zbójeckie z obu stron, ale regularnych i planowych działań raczej nie prowadzono. Król Henryk był spokojny, że umocnione i czujne pogranicze oprze się napaściom. Zajął się więc sprawami kościelnymi i morską wojną z Fryzami na zachodzie. Po drugiej stronie Bolesław nabrał pewności, że margrabiowie nie podejmą samodzielnie żadnych kroków wojennych przeciw niemu, gdyż są na to zbyt słabi. Sam również takich kroków nie podejmował, bo wiadomo było, że trzeci raz Głomacze, mieszkańcy Strzały, Miśni czy Białej Góry nie dadzą się zaskoczyć. Poza tym jego drużyna zajęta była gdzie indziej, najpewniej na Pomorzu. Klęska Bolesława na południu mogła być syg­ nałem do wzniecenia tam niepokojów, a miasto Wolin 37

Ibidem.

niebawem zaczęło wysyłać samodzielne poselstwa do króla niemieckiego. Inicjatywy wojenne Chrobrego hamowało też osłabienie ilościowe drużyny, którą należało uzupełnić. Niefortunna obrona i paniczny odwrót z Czech uszczupliły stan wojska o kilkaset (i to raczej bliżej tysiąca niż trzystu) osób zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Jedynym pocieszeniem była bohaterska obrona Budziszyna. Bolesław nie wątpił, że wiosną lub latem (bo raczej nie zimą; jedna wyprawa zimowa chorowitego Henryka obrzy­ dziła mu następne) przyjdzie mu znów zmierzyć się z królem niemieckim. W rękach polskich pozostawały Łużyce, kraj leżący na szlaku każdej armii zmierzającej z zachodu do Polski. Wiadomo więc było, że nawet jeśli nie dojdzie do ataku na Polskę, to celem wyprawy będą niewątpliwie Łużyce. Sposób dalszego działania nasuwał się niejako sam: niezależnie od zasadniczych celów ude­ rzenia niemieckiego, Łużyce należy obwarować, bo tędy wiodą wszystkie drogi. W grodach zgromadzono zapasy żywności, drewna, smoły drzewnej i kamieni, w lasach rąbano przesieki, a drogi przekopywano i obwarowywano zasiekami i szań­ cami, szczególnie w miejscach przepraw przez rzeki. Słabo zaludnione, a mocno przy tym zalesione Łużyce miały być wstępną linią obrony, służącą zmęczeniu przeciwnika. Za nimi Bolesław przygotował główną linię obrony w oparciu o starożytne prawie (bo wcześniejsze od panowania Piastów na Śląsku) Wały Śląskie, zwane dziś często Wałami Chrobrego, wzdłuż linii Bobru oraz umocnioną linię Odry. Tę ostatnią na trasie spodziewanego przemarszu solidnie ufortyfikowano. Wszelkie brody oszańcowano i zabez­ pieczono rzędami częstokołów, tworząc przy nich coś na kształt redut. W płyciznach brodów pewnie również wbijano zaostrzone pale, nie na tyle gęsto jednak, by mogły stanowić osłonę dla napastników. Przeszkody na Odrze miały już nie opóźniać marsz napastników, ale ich zatrzymać. Głównymi

punktami oporu, a jednocześnie magazynami żywnościo­ wymi, arsenałami i miejscami schronienia, były warowne grody Krosno, Bytom, Głogów i Wrocław, stojące na straży głównych dróg, prowadzących z zachodu na wschód. Grody te, umieszczone na rzecznych wyspach, połączone z ich brzegami długimi mostami, łatwymi do rozebrania w razie potrzeby, były fortecami bardzo trudnymi bądź wręcz niemożliwymi do zdobycia, jeśli czas na ich oblężenie był ograniczony. Miały jednak zasadniczą wadę: jeśli rzeka zrobiła psikusa i odsunęła bród na odległość większą niż skuteczność strzałów z machin grodowych, stawały się one świetnie zaopatrzonymi, lecz w obliczu wielkiej armii odgrywającymi marginalną rolę punktami oporu. Sam fakt istnienia grodu mógł działać deprymująco i drażniąco na przeciwnika, lecz jeśli nie miał on zamiaru trwale opano­ wywać danego terenu, to wcale nie musiał przystępować do oblężenia. Po załatwieniu spraw na zachodzie król Henryk ogłosił „(...) we wszystkich hrabstwach swego państwa wyprawę wojenną przeciw Polsce i naznaczył zbiórkę wojska w Licykawie. Wojsko zebrało się w wyznaczonym czasie, tj. 16 sierpnia, i w zapowiedzianym miejscu. Król, spędziwszy święto Wniebowzięcia Matki Bożej w Magdeburgu, tegoż dnia po mszy świętej i rozdaniu jałmużny przeprawił się przez Łabę w towarzystwie królowej. (...) Sprawiwszy w szyk swoje wojska, król ruszył stąd dalej, a królowa powróciła szybko do Saksonii i postanowiła oczekiwać tam powrotu swojego ukochanego męża”38. Z powyższej informacji można odczytać o wiele więcej, niż Thietmar wprost podyktował. Licykawa położona była na prawym brzegu Łaby, ok. 20 km w linii prostej od Magdeburga, ale już poza granicami Saksonii. Wybranie 38

Ibidem, s. 340, 342.

Licykawy miało kilka zasadniczych plusów. Obszar ten od kilku lat wolny był od wojen, łatwo więc można było zaopatrzyć wojsko w żywność. Niedaleko mieszkali Sło­ wianie, którzy mieli wziąć udział w wyprawie. Być może okoliczne plemiona słowiańskie skorzystały z okazji, by pohandlować żywnością z niedawnymi wrogami. Odpro­ wadzenie króla przez królową do obozu wojskowego miało zapewne bardzo uroczysty charakter, a z całego tego obrazu widać, że zachowano należyty i zbożny porządek: msza, jałmużna, rozstanie małżonków wymuszone wojną i wreszcie wymarsz wojska. Lekkim cieniem kładzie się na tej miniaturze malowanej słowem informacja o pospiesznym powrocie królowej do Saksonii. Widocznie obszar prawo­ brzeżnej Łaby uważano już za teren działań wojennych. „Kiedy wojsko (...) dotarło szczęśliwie do miejscowości Dobryług w Łużycach, pospieszyli mu na pomoc książęta Henryk i Jaromir wraz ze swoimi i wielkiej mu dodali otuchy i radości z uwagi na swoją roztropność i męstwo. Ponieważ jednak przewodnicy zostali przekupieni i o swoje tylko dbali interesy, poprowadzili oni wojsko naokoło, przez pustynie i bagna, narażając je na wielkie uciążliwości. Opóźnili oni przy tym przez swoją podłą złośliwość marsz wojska, aby nie mogło ono szybko wystąpić przeciw nieprzyjacielowi”39. Książę Henryk to brat królowej, władca Bawarii, który przywiódł Bawarów, natomiast Jaromir to znany już nam książę czeski. Powszechna radość miała podłoże nie tylko ilościowe (zwiększenie armii), ale i jakościowe (psycho­ logiczne): od Dobregoługu już nie sami Sasi będą walczyć z Polakami. Bardzo interesujący jest zapis o przekupionych przewod­ nikach słowiańskich. Wielu historyków zmyliła jego lako­ niczność; przeczytawszy go, nie bez satysfakcji odnotowali 39

Ibidem, s. 342.

nieporadność najeźdźców, sławiąc przy tym spryt Bolesława (i po cichu mając mu za złe, że po drodze nie urządził jakiejś spektakularnej Cedyni). Nic bardziej mylnego. Wziąwszy pod uwagę, że tereny przemarszu armii niemiec­ kiej, niemal aż do przepraw na Odrze i Bobrze były nieprzerwanie, od roku 964 do 1002, administrowane przez Niemców, trudno wprost uwierzyć, że tak nagle stracili oni pamięć lub zwyczajnie zgłupieli. Powód tego błądzenia tkwił gdzie indziej. Otóż dowództwo niemieckie wiedziało doskonale, jak maszerować do Polski — znanymi po­ wszechnie drogami. Ale drogi te już od Dobregoługu były zamknięte dla swobodnego ruchu, zawalone drzewami, zastawione przeszkodami, pełne wilczych dołów i zamas­ kowanych forteczek bronionych przez łuczników, przez co zwyczajnie nie nadawały się do marszu. Nie było na nich miejsca do rozwinięcia szyku i kilkanaście tysięcy ludzi za każdym razem czekałoby na próżno, aż kilkudziesięciu pancernych wyrąbie przejście, które z powodzeniem obroni kilkunastu łuczników. Henryk obszedł już raz zasadzki we Włoszech, rok wcześniej przekroczenie przełęczy Czarnego Lasu też nie stanowiło dla niego problemu, więc i tu zabłysnął właściwym pomysłem. Kazał wytyczać, rąbać i mościć nowe drogi dla armii, wzdłuż leśnych ścieżek (zapewne chodziło mu o kilka równoległych szlaków, ale w praktyce okazało się, że główny szlak będzie jeden). Następnie, odpowiednio ubezpieczanym, marszem zanurzył się w łużyckie bory, omijając wszelkie paście, zastawione na legalnej drodze. Tu dopiero otworzyło się pole do popisu dla sprytu przekupionych przewodników, ale wszyst­ ko, co mogli zrobić, to opóźniać marsz armii. Owe pustynie, czyli niezamieszkane tereny leśnie i bagna, były dla obrońców niemal tak samo obce i wrogie, jak dla najeźdź­ ców. Oznaczało to, że jeśli oddziały ubezpieczające Niem­ ców działały sprawnie, Polacy i Łużyczanie nie nadążali z przygotowaniem odpowiednich zapór na drodze armii.

W dodatku obrońcy byli skupieni przy umocnieniach, które w trudzie wznosili i których mieli ofiarnie bronić. Faktyczne zamiary przeciwnika nie były im znane — a może najeźdźcom chodziło właśnie o to, by opuścili zasieki? Krzyżowały się sprzeczne informacje i rozkazy, a armia Henryka uparcie brnęła naprzód. W końcu okazało się, że można ją zatrzymać dopiero przy wię­ kszych przeszkodach wodnych. „W dalszym swoim marszu dotarło wojsko do kraju zwanego Nice i rozbiło obóz nad rzeką Sprewą. Kiedy dzielny rycerz Thiedbern dowiedział się tutaj, iż nie­ przyjaciel zaczaił się, by zaatakować z boku nasze wojsko, zebrał potajemnie najlepszych rycerzy i, chcąc samemu sobie przysporzyć sławy, postanowił podejść go i zniszczyć podstępem. Nieprzyjaciel jednak bardzo przezornie uciekł między gęsto leżące ścięte drzewa, aby tym skuteczniej móc nękać stąd nacierających. Wypuściwszy, jak zwykle, strzały, które u niego główny stanowią środek obronny, zabił z tej zasadzki, a następnie złupił najpierw owego Thiedbema, potem Bernarda, Izysa i Bennona, sławnych wasali biskupa Amulfa, oraz wielu ich towarzyszy broni. Stało się to 6 września i wielkim napełniło bólem króla oraz całe jego otoczenie”40. Niesubordynacja chcącego się popisać Thiedbema, roz­ ochoconego tym, że został niedawno wyróżniony nadaniem mu w lenno czterech grodów leżących nad Muldą, pozwala przyjrzeć się, jak działała przesieka, przeszkoda bardzo prymitywna. Opis Thietmara może sugerować, że zginęło tam kilkunastu ludzi, podczas gdy w istocie straty były dużo większe. Thietmar miał zasadę, że w kronice wymie­ niał z imienia tylko ludzi znacznych, którzy, trzeba wie­ dzieć, w owym czasie nigdzie nie pojawiali się samotnie, zwłaszcza na polu bitwy. Każdy z tych rycerzy otoczony 40

Ibidem, s. 344.

przez podwładnych, szedł na czele własnej, kilkunasto­ osobowej drużyny. Cztery grody Thiedbema oznaczały, że wiódł on co najmniej czterdziestu własnych rycerzy i ich pomocników. Łącznie w fatalnym ataku mogło wziąć udział grubo ponad stu zbrojnych. Przesieka miała jedną zasadniczą wadę — łatwopalność. Łatwo ją było zbudować, wystarczyło zrąbać kilkadziesiąt drzew, ale jeśli nie towarzyszyły jej trwalsze umocnienia, opancerzona piechota wsparta łucznikami mogła ją równie łatwo zdobyć. Smutny koniec narwańca Thiedbema był dla Niemców zapowiedzią tego, co czekało ich dalej. Po odpoczynku w obozie nad Sprewą ruszyli w drogę, by nadrobić znaczne opóźnienia. 200 km w linii prostej, dzielące ich od Licykawy, przeszli w 20 dni, czyli tempo podróży nie było zawrotne. Z opóźnienia podróży wynikła tylko ta korzyść, że jeszcze przed osiągnięciem następnych prze­ szkód połączyły się z nimi wyraźnie spóźnione wojska Luciców. „Zanim nasi dotarli do Odry, połączyli się z nimi dnia poprzedniego Lucicy, którzy kroczyli za poprzedzającymi ich w pochodzie bożkami”41. Teraz marsz uległ przyspieszeniu, toteż „(...) te tak różne i pod różnym przewodnictwem kroczące oddziały dotarły wnet do Odry i rozbiły namioty nad krętą rzeką, zwaną po słowiańsku Bóbr, po łacinie zaś Castor. Bolesław jednak, obwarowaw­ szy brzeg tej rzeki i usadowiwszy się z wielkim wojskiem w Krośnie, przeszkadzał, jak mógł, w przeprawieniu się na drugą stronę”42. Tu właśnie, pod grodem w Krośnie, kończył się ciąg wspomnianych już Wałów Śląskich. Henryk rozstawił wojska, wyprawił oddziały aprowizacyjne i rozesłał zwia­ dowców. Naocznie mógł stwierdzić, że sforsowanie Bobru i Odry nie obędzie się bez krwawej bitwy. Na drugim 41 42

Ibidem. Ibidem, s. 350.

brzegu zgromadziła się praktycznie cała drużyna Bolesława. To już nie byli tylko lekkozbrojni łucznicy, ale też piesi tarczownicy, od czasów Mieszka I zdolni do walki w zwar­ tym szyku, no i jazda pancerna. Król wszelako był jednak zdecydowany na bitwę. Oszacował siły przeciwnika i stwier­ dził, że jego wojska kilkakrotnie przewyższały je liczeb­ nością, a były też lepiej uzbrojone. Jak liczna była drużyna Bolesława, możemy się jedynie domyślać z dalszego przebiegu wydarzeń. „Kiedy król, zabawiwszy tam siedem dni, jął przygotowy­ wać już okręty i mosty, Opatrzność Boża wskazała wysłanym przezeń zwiadowcom bardzo dogodny bród na rzece. Z brzas­ kiem dnia sześć legii udało się tam na rozkaz króla i skorzystało bezpiecznie z owego brodu. Straż Bolesława, która zauważyła to z daleka, zaniosła czym prędzej swemu władcy tę smutną i trudną do wiary wiadomość. Ten, upewniwszy się wreszcie przez trzykrotnie czy więcej nawet razy wysyłanych wywiadowców, zwinął szybko obóz i uciekł wraz ze swoimi, pozostawiając na miejscu wiele materiału wojennego. Król, przyglądając się temu bacznie wraz ze swoimi (...), przeprawił się bezpiecznie przez rzekę. Ci zaś, którzy pierwej się przeprawili, byliby dopadli nieprzyjaciół znienacka w namiotach, gdyby nie musieli wyczekiwać na opóźniających się w marszu Luciców. Nasi puścili się żwawo w pościg za wrogami, nie mogli ich jednak dosięgnąć, ponieważ tamci uciekali jako te rącze jelenie, wobec czego wrócili do swoich towarzyszy”43. Krótki i konkretny opis niesie ze sobą wszystko: szybkie wykorzystanie przez najeźdźców nadarzającej się okazji, zaskoczenie i szamotanie się Bolesława (czyżby jeszcze nie śniadał?...), wreszcie jego decyzję o odwrocie i ucieczce. Dla Henryka i jego doradców był to niewątpliwie dzień chwały: bez strat otwarto warowne wrota Polski, znów 43

Ibidem, s. 350-352.

upokarzającej ich księcia. Duchowni zanieśli dziękczynne modły i już blisko, oczyma duszy widzieli zwycięstwo, ale ludzi doświadczonych w wojnach słowiańskich musiał zatroskać fakt, że Bolesław odmaszerował, nie straciwszy ani jednego żołnierza. Pozostawiony materiał wojenny: wozy, zapasy drzewc, namioty i szałasy, żywność i pasza dla koni, nie był tu pocieszeniem, choć dla wojska i to było dobre. Nie w obozie przecież zgromadzono żywność na dłuższy czas, lecz w grodzie. Obozowe zapasy, przygotowane dla kilkakrot­ nie mniejszych wojsk Chrobrego, nie mogły wystarczyć na długo wielkiej armii niemieckiej, choć poprawiły w niej nastroje. Nie zmieniało to jednak faktu, że całe wojsko (może w wyjątkiem Luciców) było już znużone — maszerowało nieprzerwanie od miesiąca, z czego większość czasu po bardzo trudnym terenie. Wojsko Chrobrego było wypoczęte w wygodnym obozie i choć teraz dla niego również zaczęły się męczące przemarsze, miało za sobą spichrze pełne jadła. Wprawdzie w tak zwycięskim dniu nikt nie planował odwrotu, ale myśl o zakończeniu wojny pewnie się pojawiła i głośno ją wyrażano. Henryk wiedział jednak, że koniec wojny nastąpi dopiero wtedy, gdy dopadnie Bolesława w którymś z jego grodów lub zmusi go do stoczenia bitwy. Gdyby doszło do bitwy, pewien był wygranej, gdyż jego sześć legionów, czyli sześć tysięcy ludzi, z czego większość stanowiła piechota lucicka, wystarczyło, by spłoszyć władcę tej ziemi. Jego drużyna musiała być słabsza niż owe sześć legionów. Król zdecydował więc o marszu w głąb Polski, by dopaść wroga w miejscach jego sercu najbliższych. „Król ruszył stąd dalej i przybył do opactwa w Między­ rzeczu, gdzie postanowił obchodzić z największą, jaką tylko mógł, czcią doroczne święto Legionu Tebaidzkiego”44. Praktycznie wszyscy historycy wskazują, że marsz na Międzyrzecz był pomyłką Henryka, który dał się zwieść 44

Ibidem, s. 352.

wycofującemu się w tamtą stronę Bolesławowi. W ten sposób armia niemiecka straciła czas, zamiast iść prosto na Poznań. W istocie niemiecki marsz na Międzyrzecz był zaskoczeniem dla strony polskiej. Według przewidywań Bolesława, Henryk powinien iść prosto na Poznań, aby natknąć się na linię obrony, zlokalizowaną wzdłuż jezior zbąszyńskich i biegu rzeki Obry. Tymczasem i ta linia obrony padła bez oddania strzału, bo najeźdźcy obeszli ją od północy. W dodatku, aby utrudnić Niemcom marsz, trzeba było przerzucać siły po podrzędnych drożynach i poruszać się potem lasami wzdłuż szlaku ich przemarszu, co trudziło też obrońców. Sprawnie manewrujący Henryk pokonał więc kolejny etap wyprawy, wreszcie pojawiły się widoki na większe sukcesy, ale był to jednocześnie kres wytrzymałości psychicznej jego wojska. Król starał się jak mógł nie dopuścić do rozprzężenia: pozwolił zorganizować obchody najważniejszego święta rycerstwa niemieckiego, kazał też dopilnować, by „(...) ani klasztor, ani mieszkania nieobecnych mnichów nie poniosły szkody (...)”45 ze strony tegoż rycerstwa (co niekoniecznie się udało). Armia była jednak znużona wojną, w której nie było starć z przeciwnikiem, a jedynie straty od strzał, głód i choroby, no i łupów niewiele. Musiał też uwzględniać żądania Luciców, którzy wypuścili się tak daleko z pewnością nie po to, by cokolwiek zdobywać dla króla, lecz po łupy dla siebie. Król wiedział, że zmęczone wojsko, dopadłszy wreszcie dóbr materialnych, nie da się zmusić do dalszej walki i ustami swoich dowódców zażąda powrotu. Tymcza­ sem przeciwnik nadal uchylał się od bitwy, więc Henryk „(...) niszcząc wokoło najbliższe okolice, ścigał dalej nieprzyjacie­ la, tak że ten nie miał wprost odwagi nocować w żadnym ze swoich grodów. Zatrzymał się dopiero na prośby swoich książąt o dwie mile od poznańskiego grodu”46. Dodać trzeba, że od Międzyrzecza wiele tych grodów Henryk nie minął, nie 45 46

Ibidem. Ibidem.

więcej niż trzy-cztery, niezbyt ważne, ale warowne jak wszystkie piastowskie. Wszystko wskazywało na to, że i nastawienie obrońców miało się też zmienić. Trudno się dziwić, że i po drugiej stronie ludzie zaczynali się niecierpliwić. Przecież nie kto inny jak Bolesław mówił: „Za korzystniejsze i chlubniejsze dla siebie uważam ustrzec tutaj kurczę przed nieprzyjacielem, niż w tamtym lub owym mieście bezczynnie biesiadować, a wpuścić szydzących ze mnie wrogów moich w granice. Albowiem kurczę stracić przez dzielność wroga uważam za stratę nie kurczęcia, lecz grodu lub miasta”47. Póki wycofywano się z puszcz lub obcych czy dalekich ziem, wojsko podchodziło do tego ze zrozumieniem. Teraz jednak wróg wkroczył na ziemie zaludnione, z rzadka pokryte lasami, a w okolicy Poznania pełne zasobnych, otwartych osad. Zapewne ewakuowano je w porę, co dla zamieszkujących je ludzi oznaczało uciążliwe marsze za Wartę, bo w nielicznych sąsiednich grodach miejsca dla niej z pewnością brakowało. W okresie przedpiastowskim na terenach między Obrą a Wartą było wprost gęsto od grodów, a raczej gródków, oddalonych od siebie o nie więcej niż 10-15 km. Piastowie niemal wszystkie je zniszczy­ li, pozostawiając tylko kilka, za to dużych i mocnych. Wszystkie inne osady były otwarte48. Nic zatem dziwnego, że najeźdźcy, czując się bezpiecznie, bo nie było tu gęstych lasów i bagien (puszczę na rubieży międzyrzeckiej wszak już minęli), mogli wreszcie rozpuścić zagony. Dopiero w tej chwili objawiła się kunktatorska mądrość Bolesława. Można powiedzieć, że tej chwili czekał: „Wojsko jednak, które rozdzieliło się dla zebrania żywności i potrzebnych materiałów, poniosło wielkie straty od nie­ przyjaciół, którzy zaatakowali je z zasadzki”49. Faktem jest, 47

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 35. O grodach i osadach, [w.] G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989, s. 56. 49 T h i e t m a r , op. cit., s. 352. 48

że związanie walką wojsk niemieckich pod Poznaniem było koniecznością. Już teraz wróg znalazł się na ziemiach bogatych, ale za Poznaniem rozciągała się kraina, rzec można bez przesady, mlekiem i miodem płynąca. Wpusz­ czenie go tam oznaczałoby dla Bolesława całkowitą utratę autorytetu i niepowetowane straty, grożące trwałości jego władzy. Inna sprawa, że wróg nie czuł się na siłach, by przekroczyć kolejną, dobrze bronioną rzekę. Trzeba pamiętać, że Thietmar nie lubił rozpisywać się o porażkach Henryka. Kiedy wymieniał straty, zwykle ograniczał się do kilku znaczniejszych postaci. Jeśli więc napisał, że straty pod Poznaniem były wielkie, to w istocie takie musiały być. Jednak to nie one wstrzymały działania wojenne króla, a niepewność odniesienia jakichkolwiek sukcesów militar­ nych. Rzeki Warty nie dało się obejść, brody były tu wszędzie powszechnie znane, a przeciwnik coraz liczniejszy, wypoczęty i zdeterminowany do walki. Rozpoczęcie ob­ lężenia Poznania na początku października, tak daleko od własnych granic, z siecią nienaruszonych polskich grodów za plecami, byłoby szaleństwem. Może właśnie dlatego — by uniknąć osaczenia przy wrogiej twierdzy i zachować swobodę ruchów — zatrzymano się dwie mile przed Po­ znaniem, a nie pod samym grodem. Za Wartą rozciągała się kraina wielkich grodów, przy czym Poznań, położony na rzecznej wyspie, wcale nie był najwarowniejszym z nich, choć stało w nim murowane palatium. Uczestnicy Zjazdu Gnieźnieńskiego musieli znać zasobność, zaludnienie i poten­ cjał obronny tamtych ziem, dlatego usilnie odradzali Hen­ rykowi dalszy marsz. Sytuacja dojrzała do tego, by rozpocząć rokowania pokojowe. Obaj władcy ułożyli je tak, by zachować twarz wobec poddanych. W wersji niemieckiej zawarcie pokoju odbyło się następująco: „Tymczasem Bolesław prosił króla o przebaczenie przez zaufanych pośredników i wnet je sobie wyjednał. Arcybiskup Tagino i inni mężowie z oto-

Od roku 1000 relacje między Niemcami a Polakami miały wyglądać tak... Królowie zawierający przymierze

...ale przez nieposkromione ambicje stron skończyło się tak... Zacięty bój pod twierdzą

...i tak. I to kilkanaście razy w ciągu 15 lat

Polski król i jego najbliżsi współpracownicy. Tak wyglądał zapewne Bolesław Śmiały i jego drużyna

Miecze z IX-XI w.

Miecze z początku XI w.

Topory z IX-XI w.

Topory z IX-XI w.

Groty włóczni z początku XI w.

Groty strzał z początku XI w.

czenia króla udali się na zaproszenie Bolesława do wymie­ nionego wyżej grodu i zawarli z nim pod przysięgą oraz na podstawie słusznych poprawek trwały pokój. Z radością tedy wracali nasi do domu, ponieważ wielkie znosili trudy wskutek długich marszów i dotkliwego głodu, nieodłącz­ nych od przykrości wojny”50. Dla uczestników wyprawy sam fakt zawarcia pokoju był powodem do radości, podczas gdy dla tych, którzy uciąż­ liwości wojny nie doświadczyli, jasne było, że król zawarł „non bona pace”51, czyli niedobry pokój. Gdy emocje opadły, dostojnicy państwowi musieli ze smutkiem stwier­ dzić, że oprócz odebrania Łużyc i spalenia kilkuset kurnych chat (które to chaty można było odbudować w kilka dni), potłuczenia mieszkańcom naczyń glinianych tudzież do­ szczętnego objedzenia owych biedaków, wielka armia w niczym nie naruszyła potencjału Bolesława, a ten dyszał żądzą zemsty za doznane porażki. Rokowania toczono w Poznaniu, więc polski książę wychodził z wojny niejako z twarzą, bo przy odrobinie dobrej woli można było uznać, że to Niemcy poprosili o pokój. Biorąc jednak pod uwagę prawie dwumiesięczny, nieustanny odwrót, było to wątpliwe osiągnięcie i trzeba było dużej dozy samozaparcia, by je docenić. Książę miał możliwości, żeby osiągnąć wyraźniejsze korzyści i uzyskać to, co mu się w sposób oczywisty należało. W tej sytuacji pokój, wbrew temu co napisał Thietmar, wcale nie był trwały, chyba że za taki uznać czas nie dłuższy niż półtora roku.

50 51

Ibidem, s. 354. Roczniki kwedlinburskie, a. 1005, [za:] T h i e t m a r , op. cit., s. 354.

WOJNA POLSKO-NIEMIECKA W LATACH 1007-1012

Wkrótce po zawarciu układu Bolesław rozpoczął, zapewne bardzo energiczne, przygotowania do następnej konfrontacji z Henrykiem. Ponieważ przekonał się, że z tak wieloma

przeciwnikami na raz nie poradzi sobie sam, postanowił rozbić system sojuszy niemieckich oraz nawiązać jeszcze ściślejsze kontakty z wielmożami niemieckimi i słowiań­ skimi, podlegającymi władzy króla. Podobne czynności podjął tuż po powrocie z wyprawy na Polskę król Henryk. Jeszcze w czasie jej trwania pojął, jak niski jest autorytet króla niemieckiego na pograniczu słowiańskim, gdzie łatwiej o zdradę i rozboje niż o prawomyślność. O ile wcześniej poskramiał głównie najmożniej­ szych, to jest zbuntowanych książąt, biskupów i grafów, to teraz postanowił zaprowadzić porządek w niższych warst­ wach i uregulować należycie sprawy pogranicza: „(...) król zabiegał usilnie (...) o ugruntowanie w naszym kraju upragnionej pomyślności oraz bezpieczeństwa. Dlatego kazał powiesić na stryczku w Fallersleben sławnego rycerza Bruncjona z Merseburga, spośród Słowian zaś możnych Borysa i Wszemysła wraz z ich stronnikami. Często odbywał zjazdy ze Słowianami w Wierzbianach leżących nad Łabą i, chcieli czy nie, omawiał z nimi potrzeby swego państwa, narzucając im w końcu swoją wolę. Gwoli obrony

ojczyzny kazał odbudować zburzony wcześniej Ameburg i zwrócić wszystko, co stamtąd nieprawnie zostało zabrane. Uczestnicząc osobiście w sądzie synodalnym, zabronił — na mocy kanonicznego i apostolskiego autorytetu — zawierania nielegalnych związków małżeńskich oraz sprzedawania chrześcijan poganom. Tych, którzy odrzucali sprawiedliwość Bożą, polecił zniszczyć mieczem władzy duchownej”1. Z powyższego przekazu niedwuznacznie wynika, że Henryk przyjrzał się dokładnie również lojalności wasali swoich wasali i sam pokazał, co należało i należy czynić. Najważniejszym z tych działań było nie ukaranie śmiercią wichrzycieli, rozbójników i zdrajców (co było zadaniem miejscowych grafów i margrabiów), a nauka moralności chrześcijańskiej, jakiej udzielił miejscowym dostojnikom, a przede wszystkim biskupom. Sam Thietmar, najlepiej jak można wykształcony, po objęciu biskupstwa merseburskiego wiele razy opisywał swoje perypetie i zatargi o majętności mu powierzone, natomiast niewiele mówił o problemach związanych z chrześcijańskim nauczaniem swoich księży i owieczek. Niemożliwe, żeby ich nie miał, raczej co innego było dla niego ważne. Co więc musiało się dziać w biskupstwach, na których czele stał mniej wykształcony lub subtelny człowiek? Król Henryk, który w przyszłości miał zostać świętym, był rozżalony i za­ gniewany całym tym bałaganem na pograniczu. Widział, że nawet jego najinteligentniejsi biskupi zaniedbali dzia­ łalność misyjną, że traktowali prostych Słowian jak faktycznych lub potencjalnych niewolników, nie przywią­ zując większej wagi do tego, by stali się oni dobrymi chrześcijanami. Jakże tu więc myśleć o prawdziwej integracji okupowanej, nadal silnej liczebnie Słowiań­ szczyzny i oczekiwać jej wierności? 1

Th i e t m a r, op. cit., s. 354, 356.

Tymczasem na tym polu Bolesław, sam daleki od świętości, wygrywał. To on zakładał biskupstwa i ochrzcił Pomorze, on ściągnął do siebie Apostoła Europy, Wojciecha (Adalberta), wreszcie od niego, nie od swego króla, wychodzi z misjami najuczeńszy z Niemców, Bruno z Kwerfurtu. Onże Bruno, naśladowca we wszystkim św. Wojciecha, w tym właśnie czasie przysłał królowi niemiec­ kiemu list o treści bardzo nieprzyjemnej, a przy tym boleśnie aktualnej, skwapliwie wykorzystany przez polskich agitatorów. Jego zasadniczą treścią było wskazanie moralnej szkodliwości sojuszu chrześcijańskiego króla z poganami; pobrzmiewały przy tym ostrzeżenia przed groźnymi tego skutkami w przyszłości, bo Bóg musi odwrócić się od przymierza, gdzie święty Maurycy idzie na czele wojsk niemal pod rękę ze Swarożycem2. Bezkompromisowy Bruno dociekał przy tym, czy naturalne i możliwe jest, by, będąc władcą chrześcijańskim zawierać przymierze z Belialem? Oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko zapytanie, jak się czuje świątobliwy Henryk po zawarciu paktu z diabłem. Nic dziwnego, że król ze zdwojoną energią zabrał się za sprawy słowiańskie, a biskupi usłyszeli od niego wiele gorzkich słów. Już wkrótce okazało się, jak potrzebna jest współpraca ze Słowianami. „(...) W chwili, gdy król obchodził Święta Wielkanocne w Ratyzbonie, przybyli posłowie od Luciców, z wielkiego miasta zwanego Wolin oraz od księcia Jaromira z doniesie­ niem, iż Bolesław knuje różne złośliwe plany przeciw niemu i namawia ich słowem i pieniędzmi do ich wykona­ nia. Oświadczyli również, że jeżeli król będzie nadal żyć z nim w pokoju i udzielać mu swojej łaski, to nie będzie mógł liczyć na pewno na ich wierność. Król zastanawiał się nad tym z całą rozwagą ze swoimi książętami i wy­ słuchawszy ich różnych głosów doradczych, przychylił się 2

Swarożyc — bóg słońca w całej Słowiańszczyźnie, czczony także pod imieniem Radogosta (przyp. red.).

do ich gniewem podyktowanej opinii tak dalece, że wysłał do Bolesława jego zięcia Hermana i wypowiedział zawarty poprzednio układ pokojowy”3. Reakcja państw słowiańskich na propozycje Chrobrego świadczy wymownie o strachu, jaki wzbudzał. Bez poparcia króla niemieckiego musieliby ulec polskiej potędze woj­ skowej, gdyż odmowa zawarcia sojuszu oznaczałaby wojnę. Król widocznie nie bał się polskich wojsk, pokonał je przecież w dwóch wyprawach, w ostatniej nawiedzając nawet serce państwa. Jednak tym razem nie docenił przeciwnika. Cena, jaką przyszło mu zapłacić za uratowanie sojuszów słowiańskich, była bardzo wysoka. POLSKI RAJD POD MAGDEBURG — WIOSNA 1007 ROKU

,Bolesław, dowiedziawszy się o tym poselstwie [Henryka wypowiadającym pokój — przyp. autora] przez pośred­ ników, przyjął grafa nie najlepiej, choć sam go poprzednio do siebie zapraszał. Wysłuchawszy jego przemówienia, usprawiedliwiał się długo, po czym rzekł: «Chrystus, świadek wszechrzeczy, niechaj wie, jak niechętnie uczynię to wszystko, co mi odtąd czynić wypadnie»”4. Co wypadło Bolesławowi czynić, okazało się bardzo szybko: „(...) zebrawszy wojsko, spustoszył kraj zwany Morzyce, leżący obok Magdeburga, i przez ten wrogi krok zerwał węzły braterstwa, jakie zadzierzgnął przedtem w imię Chrystusa z Magdeburczykami. Stąd ruszył do grodu warownego zwanego Czerwiszcze i uprowadził ze sobą jego mieszkańców zniewoliwszy ich częściowo strachem, częściowo uwodzicielską namową”5. Morzyce i Czerwiszcze to rejon koncentracji wojsk niemieckich z wyprawy 1005 roku. Licykawa leżała 3

T h i e t m a r , op. cit., s. 360, 362.

4

Ibidem, s. 362. Ibidem.

5

w Morzycach, a Czerwiszcze to kraina i gród położone o dzień drogi na południowy wschód od Licykawy, wzdłuż biegu Łaby. Można stąd wywnioskować, że Bolesław przeprowadził dalekosiężną, łupieżczą wyprawę w sposób następujący: skrycie wszedł w głąb ziem przeciwnika, potem ujawnił się, paląc i rabując (raczej nie mordując, chyba że dzieci — za dorosłych niewolników można było dostać sporo srebra), po czym zawrócił do domu, zagar­ niając z terenów położonych bardziej na wschód niczego złego nie spodziewających się mieszkańców; wojska polskie szły przecież od zachodu, skąd miała nadejść pomoc. Porównując trud z jaką mniej więcej tą samą drogą posuwał się Henryk, z łatwością, z jaką wszedł i wyszedł z owych krain Bolesław, można dojść do wniosku, że ten drugi nie tylko miał lepszych przewodników, ale i obrona najechanych ziem była fatalna. Jak rychło się miało okazać, podobnie było z pościgiem. „Nasi, dowiedziawszy się o tym przybyli z opóźnieniem i puścili się za nimi w pogoń, lecz bez zapału. Prowadził ich arcybiskup Tagino. Był on wprawdzie uprzedzony o sytuacji, lecz nie potrafił jej należycie zaradzić. Byłem i ja tam z nim również i kiedy przybyliśmy do miejscowości zwanej Juterbok, rozważniej si uznali, iż nie jest wskazanym ścigać nieprzyjaciół z tak małą siłą, wobec czego po­ wróciliśmy do domu”6. Jak się wkrótce okazało, najechanie, obrabowanie i na­ straszenie dwóch wiernych Henrykowi plemion słowiań­ skich, które mocno króla zabolało, było tylko przygrywką do mających nastąpić wydarzeń. Wbrew potocznemu prze­ konaniu, że łatwiej jest bronić się, niż atakować. Jak na razie wojska polskie i ich dowództwo pokazywały, że atak jest ich mocną stroną i że są doskonałymi łupieżcami. Niedługo wyszły na jaw jeszcze inne ich walory. 6

Ibidem, s. 362, 364.

Warto w tym miejscu poświęcić parę słów arcybiskupowi magdeburskiemu Taginonowi, dowódcy niefortunnego po­ ścigu. W różnych komentarzach i opracowaniach można przeczytać, że nieudolnie ścigał on Bolesława, gdyż był jego stronnikiem. Nie jest to prawdą. Tagino zwyczajnie nie potrafił być skuteczniejszy, a ponadto bał się księcia. Sam najazd uczynił z niego, najważniejszego z saskich doradców cesarza, nie tyle stronnika Bolesława, co przeciw­ nika dalszej z nim wojny, czym dołączył do wielu innych, możnych Sasów. ZAJĘCIE ŁUŻYC I MILSKA PRZEZ POLAKÓW — WIOSNA-LATO 1007 ROKU

Spustoszenie krain bliskich sercu arcybiskupa i króla miało jeszcze jeden skutek — wyludniało pas ziem między marchiami serbskimi (miśnieńską i merseburską) a krainą Hobolan, gdzie niegdyś rządził okrutnie margrabia-książę Teodoryk, teść Mieszka I. Wprawdzie do pełnego wyludnienia lub opanowania tych ziem było jeszcze daleko, ale następne wydarzenia uświadomiły Henrykowi, że klin, wbijany przez Bolesława, zakreśla strefę jego wpływów aż do Magdeburga. Jeszcze niedawno to on, król, srożył się w tych stronach i odbudowywał grody. Czy najazd Bolesława nie był zarazem odwetem za śmierć stronników? Nie było jednak czasu na za­ stanawianie się nad tym, bo ten jeden napad rabunkowy, choć istotnie dalekosiężny, najwyraźniej nie wyczerpał wigoru wojsk polskich i ich wodza. „Bolesław tymczasem zajął na nowo Łużyce, Żarowe i kraj Słupian (...)”7. Aby zrozumieć, jak było możliwe zajęcie tych krain, które przecież odbijano Polsce w wiel­ kich trudach, pamiętać trzeba, że miejscowa ludność, 7

Ibidem, s. 364.

a i większa część — jak byśmy dziś powiedzieli — ad­ ministracji, opowiadała się za rządami Bolesława. Być może był to wyraz swoistego oportunizmu: ziemie te tyle razy przechodziły z rąk do rąk, że ich mieszkańcom było wszystko jedno, kto nimi zawładnie. Nie oznaczało to oczywiście, że akcja była spontaniczna. Grunt pod nią Bolesław przygotowywał bardzo starannie, podobnie jak wcześniej Jaromir przejęcie Czech, ale wybrał też od­ powiedni czas do działania. Właśnie dojrzewał bunt szwag­ rów króla, a kłótnie między niemieckimi feudałami po­ granicza, związanymi z Bolesławem — zięciem Hermanem i bratem Guncelinem — miały niedługo nabrać wymiaru militarnego. W całej Saksonii wschodniej musiał panować wszechogarniający marazm i rozbicie, skoro nie potrafiono nawet sklecić porządnego pościgu za polskimi rabusiami. Sprawiedliwy król Henryk uwikłany był w tym czasie w wojny na zachodzie królestwa, porządki w Kościele oraz we własne problemy rodzinne. Jakże dramatycznie brzmi jego wyznanie na synodzie: „Gwoli nagrody w życiu przyszłym, wybrałem Chrystusa na mego dziedzica, ponie­ waż nie mam już żadnej nadziei na uzyskanie potomstwa i dawno już w skrytości myśli mojej złożyłem w ofierze Ojcu Przedwiecznemu wszystko, co miałem najlepszego, mnie samego oraz to, co nabyłem i jeszcze nabędę”8. Dawało się odczuć, że król jest wyczerpany duchowo i cieleśnie. Źródła nie przekazują nam, by Bolesław, w odróżnieniu od swego wroga, cierpiał na jakiekolwiek dolegliwości. Słabości przeciwnika wykorzystywał do cna, bez żadnej litości. Wkrótce „(...) przystąpił do oblężenia grodu Budziszyna, obsadzonego przez załogę grafa Hermana, w czym okazał się zgoła nieżyczliwym teściem. Wysławszy posłów, zażądał od mieszkańców grodu, aby nie czyniąc ani jemu, a

8

Ibidem, s. 358.

ani sobie trudności gród ten poddali, nie mogą bowiem liczyć na odsiecz ze strony swego władcy. Zawarto rozejm na siedem dni. Bolesław gotował się do szturmu, mieszkań­ cy grodu zaś błagali przez posłów króla i książąt państwa o pomoc, zobowiązując się, iż przez dalszych siedem dni jeszcze będą stawiali opór nieprzyjacielowi. Herman, przybywszy do Magdeburga, zwrócił się do tamtejszego prepozyta Walterda i zwołał przez specjalnych wysłańców wszystkich możnych. Oskarżał ich następnie gwałtownie, iż tak zwlekają z odsieczą, równocześnie zaś przez zaufa­ nych ludzi dodawał otuchy rycerzom z załogi. Ci jednak, cierpiąc dotkliwie z powodu nieustannych szturmów Bole­ sława i opierając mu się dzielnie przez czas dłuższy, kiedy widzieli w końcu, iż niektórzy z ich towarzyszy zaczęli się chwiać, a ich władca nie przybywał im na odsiecz, poddali gród księciu polskiemu, uzyskawszy wprzód od niego zezwolenie na opuszczenie go wraz z całym dobytkiem. Ze smutkiem powrócili następnie do ojczyzny”9. Oblężenie Budziszyna trwało dłużej niż planowane dwa tygodnie. Żaden z panów saskich nie ruszył z pomocą grafowi Hermanowi. Prepozyt Walterd wyłgał się zapewne, że pod nieobecność arcybiskupa Taginona (w tym czasie Tagino przebywał na synodzie, gdzie król pierwszy raz w życiu publicznie się zwierzał) nie może podjąć takiej decyzji, no i niedawne straty, słabość wojska... Margrabia Gero, choć nominalnie był margrabią łużyckim, uznał zapewne, że Budziszyn to nie jego odcinek, że on musi zabezpieczyć swoją marchię, a nie rozpraszać zbyt szczupłe nawet do obrony siły. Margrabia Guncelin zaś, którego dotyczył Budziszyn, właśnie wykopywał topór wojenny przeciw bratankowi Hermanowi, chcąc niechcąc, wyświad­ czając w ten sposób przysługę Bolesławowi. I tak powodo­ wani strachem, lenistwem i osobistymi urazami panowie 9

Ibidem, s. 364.

sascy nie wsparli grafa Hermana. Wsparłby go być może graf Zygfryd z Walbeck, ale ten już od dawna nie żył. Za króla Ottona I za coś takiego natychmiast pospadałyby głowy dostojników, ale teraz były inne czasy. W ciągu roku 1008 na granicy polsko-niemieckiej działo się niewiele, gdyż każdy ze zwaśnionych władców musiał zająć się sprawami odciągającymi go z tego rejonu. Przeciw Henrykowi zbuntowali się właśnie bracia jego żony: książę Bawarii Henryk, biskup Metzu Teodoryk i Adalberon, kapelan zmarłego właśnie arcybiskupa trewirskiego Ludolfa. Powodem buntu było rozczarowanie Adalberona, „który był (...) zgoła niedojrzałym młodzieńcem”10, iż król „od­ rzucił prośbę ukochanej małżonki i innych jego zaufanych, którzy zabiegali o biskupstwo dla Adalberona i dał je szlachetnemu z urodzenia ochmistrzowi arcybiskupa Willigisa Meingaudowi. To wywołało wielki gniew w in­ tryganckim kole krewnych króla (...)”'1 i nie skończyło się ani łatwo, ani szybko. Wkrótce sytuacja przybrała taki obrót, że chwilowo odarty z autorytetu król Henryk miotał się między zarzewiami buntu i różnymi konfliktami prywat­ nymi, a one powstawały w coraz to innych miejscach, w sposób całkowicie nieprzewidywalny, bo nielogiczny, z wielką szkodą dla państwa. Henryk posunął się nawet do tego, że do likwidacji buntu użył Luciców, co nikomu nie mogło się spodobać. Bolesław nie mógł skorzystać z nadarzającej się okazji, gdyż zajął się sprawami na wschodniej, a być może i północnej granicy. Właśnie stracił głowę bawiący z misją u Jaćwingów Bruno z Kwerfurtu. Dla polskiego księcia nie była to dobra wiadomość. Przybył mu co prawda kolejny święty, ale ubył żywy, wielce pomocny człowiek. Śmierć Brunona była znakiem, że dłużej już nie można lekceważyć 10 11

Ibidem. Ibidem, s. 366.

spraw wschodnich i najwyższy czas należycie się nimi zająć. W dodatku na północy z powodzeniem zbuntowali się Pomorzanie, na skutek czego Bolesław miał przy boku biskupa bez diecezji — Reinbema. Właśnie objawiły się w całej pełni skutki uboczne nazbyt aktywnej polityki zachodniej Chrobrego. Rok 1008 upłynął więc w Polsce pod znakiem żmudnych walk. Jeśli dodać do tego zainteresowanie się Rusinów, co tak aktywnie zajmuje drużynę Bolesława, staje się oczywiste, że nie miał on czasu na sprawy zachodnie. Dopiero w 1009 roku doszło do następnych starć. Bolesław szybciej od Henryka uporał się z własnymi problemami i postanowił wykorzystać problemy sąsiada, które właśnie ujawniły się tuż za granicą łużycką. PRÓBA OPANOWANIA MIŚNI PRZEZ POLAKÓW — JESIEŃ 1009 ROKU „(...) Herman i Guncelin spór wszczęli między sobą i podjęli walkę (...). Guncelin mianowicie, nie mogąc, mimo wysiłków, zdobyć grodu Strzały, obsadzonego załogą Hermana, kazał spalić inny, słabiej broniony gród Rochelinzi, leżący nad rzeką Muldą. (...) Lecz z drugiej strony także bracia Herman i Ekkehard otoczyli znienacka silnym wojskiem i zdobyli pewien zamek nad Solawą, który Guncelin specjalnie sobie upodobał i zaopatrzywszy w mury i załogę, nieprzebranymi wypełnił skarbami. Rozdzieliwszy między siebie całą masę tych skarbów, zdobywcy podpalili i zrównali zamek z ziemią”12. Rodzinna wojna grafa i margrabiego objęła praktycznie całe pogranicze, angażując i marnotrawiąc siły, zwykle spożytkowywane w obronie państwa. Gdy doniesiono o tym Bolesławowi, nie krył zapewne zadowolenia, choć to przecież była również jego rodzina. Za to król Henryk 12

Ibidem, s. 390.

postanowił szybko skończyć z konfliktem, którego fatalne skutki mogły w tym niespokojnym czasie rzutować na całą Saksonię. „Doszło to do uszu króla. Niezwłocznie tedy pospieszył do Merseburga, aby zbadać sprawę. (...) przypisał całą winę Guncelinowi, ponieważ ten już przedtem w wielu wypadkach lekceważąco się do niego odnosił, a i obecnie nie u niego szukał sprawiedliwości w sprawie zadanej mu zniewagi. (...) Ponadto skarżył się król, iż Guncelin korzystał u swego brata Bolesława z większych względów, niżby mu wypadało, a królowi mogło się podobać. (...) Król (...) przyjął Guncelina i oddał go pod pewną straż biskupa Amulfa, Miśnię zaś zaopatrzył nadal w załogę przeciw atakom nieprzyjaciół i powierzył władzę nad nią tymczasowo Fryderykowi. Najbliższej jesieni, na instancje królowej i za namową ukochanego Taginona oraz za radą tamtejszych książąt, dał marchię w lenno grafowi Hermanowi”13. Król zaprowadził więc porządek, ale w tym porządku była pewna luka. Nim Herman został margrabią, straż w Miśni przejął od grafa Fryderyka z Eilenburga graf Bruno, brat byłego margrabiego Guncelina, drugi ze stryjów Hermana. Od niego to nowy margrabia miał przejąć Miśnię. Bolesław liczył zapewne na echo niedawnego konfliktu i oczywistą niemal w tych warunkach nielojalność Brunona wobec bratanka, choćby dlatego, że on mimo starszeństwa, marchii nie dostał. „I oto nagle, w przeddzień przybycia Hermana, wielki oddział Polaków przeprawił się o świcie przez Łabę i podsunął się w ciszy aż do bramy przyrzeczonego mu grodu. Lecz gdy niełatwym okazał się tam dostęp z powodu gęsto rozstawionych straży, zawrócili Polacy ze smutkiem do domu, nie uczyniwszy nikomu szkody, lecz sami także, niestety, nie poniósłszy szwanku. Przewodnikami wroga 13

Ibidem.

w tej wyprawie byli, jak się później okazało, dwaj wietnicy z podgrodzia. Słusznie zapłacili oni krwią swoją za taką zbrodnię. Bolesław tymczasem, w zawieszeniu między nadzieją i strachem, oczekiwał swoich w Budziszynie, a gdy się dowiedział o ich odwrocie, bardzo był roz­ goryczony z powodu zawiedzionych planów”14. Graf Bruno, człowiek może niezbyt błyskotliwy, ale za to prostolinijny i uczciwy, nie zawiódł w tym trudnym momencie. To dobrze rokowało przyszłości niemieckiej w Miśni. Tymczasem trudne zadanie obrony Miśni spadło w pełni na Hermana, który kilka razy już dowiódł dzielności, lojalności i rozsądku. Wszystkie te cechy w ciągu najbliż­ szych kilku lat jego teść miał wystawić na próbę. WYPRAWA NIEMIECKA NA POLSKĘ — WIOSNA-POCZĄTEK LATA 1010 ROKU

Wreszcie wyczerpała się cierpliwość króla Henryka, który „(...) poskromiwszy (...) swoich wrogów mądrością i męstwem, rozmyślał często nad obrazą i szkodą wy­ rządzoną mu przez Bolesława i zaraz po Wielkanocy zapowiedział surowym rozkazem wyprawę wojenną”15. Król Henryk, rad skorzystać z chwilowej ciszy w kraju, wyznaczył termin wyprawy niezbyt fortunnie, bo na sam przednówek, co oznaczało trudności w zaopatrzeniu armii w żywność, ale dla najechanego kraju miało być szczególnie uciążliwe ze względu na zniszczenie upraw na pniu. „Wojsko zebrało się w posiadłości margrabiego Gerona w Białej Górze, która to nazwa oznacza w mowie piękną górę. (...) Przybył tu także sławny i całkowicie oddany królowi książę czeski Jaromir”16. Gród ten wybrano na 14 15 16

Ibidem, s. 392. Ibidem. Ibidem.

miejsce koncentracji, gdyż, jak się wydaje, jako praktycznie jedyny, wraz z okręgiem, pozostawał dotychczas nienaru­ szony działaniami wojennymi. Wojsko jednak zabawiło w tym miejscu dłużej, niż pierwotnie zamierzano, bowiem „książę Bernard i prepozyt Walterd udali się naprzód, aby przywieść Bolesława do opamiętania, nie osiągnąwszy jednak zamierzonego rezultatu, powrócili z niczym”17. Na skutek przedłużonego postoju sytuacja żywnościowa armii stała się tragiczna. „(...) Nie mogę pominąć tu milczeniem — donosił Thietmar — jaki smutny los spotkał margrabiego Gerona. My wszyscy — a nikogo nie mogę tu wyłączyć — za­ chowaliśmy się wobec niego nie jak przyjaciele, lecz jak wrogowie. Poza czeladzią, której oszczędziliśmy, znisz­ czyliśmy cały jego majątek, a częściowo nawet spaliliśmy go. Nawet król nie zapobiegł temu przestępstwu ani nie wymierzył za nie kary”18. Próba poskromienia Bolesława na drodze dyplomatycznej nie powiodła się, wkroczono więc na drogę zbrojną. „Stąd ruszyliśmy do kraju Łużyczan, u którego wejścia znajduje się gród warowny Jaryna”19. Tam miały miejsce same niekorzystne dla armii niemieckiej wydarzenia. „Schwytano w tym czasie dwóch braci z kraju Hobolan, z grodu warownego Brenny, którzy udali się do Bolesława, by go podburzyć przeciwko królowi, i w drodze powrotnej wpadli w biały dzień w sidła, które sami potajemnie zastawili. Ponieważ przy przesłuchaniu nie chcieli wyznać niczego z tych wszystkich sprawek, zostali obaj powieszeni na jednym wzgórzu”20. Powieszenie posłów czy wywiadowców w niczym nie zmieniło faktu, że Niemcy stanęli przed straszliwym widmem porozumienia między wolnymi jesz­ 17 18 19 20

Ibidem. Ibidem. Ibidem, s. 392, 394. Ibidem, s. 394.

cze Słowianami połabskimi a Polakami. Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to kres panowania niemieckiego w tych stronach. A Lucice tym razem nie przyszli... Zaraz nastąpiło jeszcze gorsze: „(...) zachorował król i jego ukochany Tagino. W tej sytuacji książęta zastanawiali się z trwogą w sercu, co ma się stać z rozpoczętą wyprawą wojenną. Uchwalili w końcu, że król wraz z kilku biskupami i słabszym oddziałem ma wrócić do domu, biskupi zaś: Amulf i Meinwerk wraz z księciem Jaromirem, margrabiami Geronem i Hermanem i wielu innymi mają pustoszyć kraj Slężan i Dziadoszan. Tak też się stało”21. Stało się więc tak, że dla zachowania twarzy i upewnienia się, że kraj nie stanie otworem jeśli ruszą wiarołomni Słowianie, z wielkiej wyprawy, zakrojonej na szeroką skalę, zrobiła się odwetowa wyprawa łupieżcza, niejako spóźniony rewanż za kraj Morzyczan i Czerwiszcze. Jednocześnie trasę najazdu tak pomyślano, by odprowadzić Jaromira i jego wojsko do domu. Manewr ten wyglądał na ryzykowny, gdyż siły najeźdźców niebezpiecznie zbliżyły się liczbowo do składu drużyny Chrobrego, a po roz­ dzieleniu Czechów i Niemców mogły być nawet słabsze. W dodatku zapędzano się we wrogi kraj, zostawiając za plecami nie zdobyte grody Łużyce i Milsko. Polacy jednak, ze względu na ostrożność Bolesława, nie podjęli próby zniszczenia sił najeźdźców. Gdy napastnicy „(...) prze­ chodzili w szyku bojowym koło grodu zwanego Głogów, gdzie znajdował się i skąd mógł ich obserwować Bolesław, wzniecili wśród przypatrujących się im z murów rycerzy zapał do walki. Rycerze ci pytali swego wodza, dlaczego to znosi, i prosili o pozwolenie starcia się z wrogiem. Bolesław tak im odpowiedział: «Wojsko, które widzicie, jest małe liczbą, lecz wielkie męstwem i wybrane z wielu 21

Ibidem.

tysięcy. Jeżeli je zaatakuję, to bez względu na to, czy zwyciężę, czy przegram, osłabię się na przyszłość. Król bowiem może natychmiast zebrać nowe wojsko. O wiele lepiej jest dla nas znieść to teraz cierpliwie i, o ile to możliwe, w inny sposób szkodzić tym pyszałkom bez większej dla nas straty». W ten sposób uspokoił niepo­ wściągliwe zapały wojowników, lecz nie dopiął bynajmniej swego celu, by nam zgotować trudności w czasie tej wyprawy”22. Według Thietmara, nie zdziałano za wiele, by po­ wstrzymać wyprawę. Po polskiej stronie stanęła nawet siła wyższa, zsyłając na najeźdźców deszcz, ale w obliczu bierności obrońców niewiele to pomogło: „Jakkolwiek ciągłe ulewy deszczowe opóźniły pochód naszych, niemniej zadali oni nieprzyjaciołom duże straty wokoło. Wreszcie, spustoszywszy wzdłuż i wszerz całą okolicę, Czesi powrócili do domu, nasi zaś wycofali się szczęśliwie przez Milsko do Łaby i donieśli królowi przez posłów, iż powracają z dobrymi rezultatami”23. Istotnie, choć nie przywiedziono niewolników, zniszczono wiele zboża na pniu i przerzedzono stada bydła w kraju Slężan, Dziadoszan i Milczan. Jeśli Bolesław nie wspomógł swych poddanych zbożowymi rezerwami strategicznymi, rok 1010 był dla tych plemion czasem klęski głodowej. LUBUSZA i WYPRAWA, DO KTÓREJ NIE DOSZŁO — STYCZEŃ-LUTY, LIPIEC-SIERPIEŃ 1012 ROKU

Zamieszki w praktycznie każdej z prowincji królestwa nie pozwoliły Henrykowi na ostateczną rozprawę z Bole­ sławem w 1011 roku. Wszędzie feudałowie wszczynali między sobą waśnie, z powodów błahych lub tak starych, że nikt już ich nie pamiętał. Lekarstwem na tego typu 22 23

Ibidem. Ibidem, s. 394, 396.

zamieszki były zwykle wyprawy zbrojne przeciw wspól­ nemu wrogowi, lecz w sytuacji, gdy trzej bracia królowej nadal podnosili hrabstwa i księstwa do buntu, wysłanie wojska za granicę oddałoby im kraj we władanie. Ostatnie wojny z Chrobrym również nie nastrajały optymistycznie. Polacy usadowili się w Łużycach i Milsku, i zaczęli nawiązywać groźne kontakty z Hobolanami. Uzmysłowiło to Henrykowi, że możliwe też jest nawiązanie bardziej przyjaznych stosunków między Polską i Lucicami. Wprawdzie trudno w to uwierzyć, ale jeśli Niemcy mogli zaprzyjaźnić się z niewiernymi, to chyba wszystko inne też było możliwe... Król postanowił więc zabezpieczyć jedyne posiadłości, jakie posiadał za Łabą i utrudnić lub uniemoż­ liwić rajdy Polaków pod Magdeburg. Juterbok, dotychczas najdalej na wschód wysunięty gród niemiecki, zyskał nowe, jeszcze dalej na wschód położone sąsiedztwo. Król „(...) polecił za radą kilku zaufanych odbudować i obwarować gród Lubusz24. (...) Przybyliśmy tam w końcu stycznia i uczciwszy, jak należy, święto Oczyszczenia Bożej Rodzicielki, ukończyliśmy w ciągu czternastu dni wyznaczoną nam pracę. Obsadziwszy następnie gród załogą, powróciliśmy do domu. Obok Lubusza od strony północnej wznosiło się grodzisko oddzielone od niego tylko doliną i posiadające dwanaście bram. Kiedy je dokładnie zwiedza­ łem, przypomniałem sobie z pism Lukana dzieło Juliusza Cezara i imponującą podówczas budowlę, wzniesioną przez Rzymian. W grodzisku tym mogło się pomieścić przeszło dziesięć tysięcy ludzi. Mniejszy zaś gród, który właśnie odbudowaliśmy, stał pusty od czasów króla Henryka I aż po dzisiejszą chwilę”25. W zamysłach Henryka II gród Lubusza miał być czymś w rodzaju Merseburga lub Miśni, założonych przed wielu 24 Tłumacz użył nazwy Lubusz. Oczywiście chodzi o gród Lubusza — przyp- autora. 25 Ibidem, s. 396, 398.

laty przez Henryka I: silną twierdzą, dobrze obsadzoną niemiecką załogą, ostoją niemczyzny w rejonie. Niegdyś Merseburg dostał wsparcie osadnicze w postaci tysiąca zbrojnych przestępców. Późniejsza Miśnia miała nieco odmienną organizację sił zbrojnych, gdyż, jak to w grodzie niższym, więcej było w nich Słowian (w grodzie wysokim załoga zawsze była niemiecka), ale reprezentowała potencjał zbrojny nie mniejszy niż Merseburg. Wskazują na to obawy jakie latem 1003 roku miał Chrobry rabujący kraj Głomaczy, przed interwencją margrabiego Guncelina. Od czasów Henryka I wiele jednak zmieniło się na gorsze, jeśli chodzi o osadnictwo wojskowe. W sytuacji, gdy nawet w głównych grodach granicznych musieli pełnić służbę feudałowie z głębi kraju, uzupełniając niedostatki ilościowe miejscowego rycerstwa, wysłanie tysiąca zbrojnych do grodu Lubusza było wielkim wysiłkiem organizacyjnym i swoistym poświęceniem. Ponadto okręg ten należało wspierać żywnością i paszą dla koni przez najbliższych kilka lat, ponieważ osadnictwo w tej okolicy było szczupłe i miejscowi nie mogli utrzymać tak wielkiego garnizonu. Warto chyba było ponieść te koszty, skoro się na nie zdecydowano. Gród, położony na pograniczu ziem Łuży­ czan i Hobolan, tylko o dzień drogi od Dobregoługu, granicznego grodu Bolesława, blokował więc poczynania Polaków, a swoją silną, tysiącosobową załogą stanowił nieustanne zagrożenie. Przerywał też w ten sposób bezpo­ średnią styczność Polaków i Hobolan. Inne korzyści dla Niemców miały z czasem pojawić się same. Tymczasem król Henryk, przekonany wydarzeniami z 1010 roku, że i bez jego udziału można narobić Bole­ sławowi poważnych kłopotów, opracował nowy plan dzia­ łań. Bawił właśnie w Saksonii, gdzie po śmierci arcybiskupa Taginona zatwierdził na owej funkcji dotychczasowego prepozyta katedry magdeburskiej, Walterda. Swoje zamiary wyjawił 15 czerwca, po wręczeniu pastorału nowemu

arcybiskupowi. „Ponieważ król zamierzał zaatakować po raz wtóry swoich dziewierzy, przeto ułożył się ze swoimi książętami, w jaki sposób oni z kolei mieli napaść na Bolesława. Całe to zadanie oraz posiadłości swoje, leżące w Saksonii, powierzył król świeżo usta­ nowionemu arcybiskupowi”26. Bolesław był o wszystkim, jak zwykle, bardzo dobrze poinformowany. Tuż po odjeździe króla wziął sprawy w swoje ręce. Jeszcze 29 czerwca arcybiskup „udzielał zbawiennych nauk swoim owieczkom”27, a już z początkiem lipca „(...) uproszony przez posłów Bolesława, przybył Walterd do Sciciani, ażeby zawrzeć z nim pokój. Tam spotkał się ze wspaniałym przyjęciem, lecz spędził tylko dwie noce i nie osiągnąwszy niczego, powrócił do siebie z bogatymi darami”28. Może i arcybiskup Walterd niczego nie osiągnął, za to Bolesław osiągnął wiele. Co zaś takiego, niedługo się okazało. Thietmar wspomina: „Wkrótce nadszedł dzień wyznaczony dla zapowiedzianej wyprawy wojennej, tj. 24 lipca. Zebraliśmy się pod miejscowością zwaną Zribenz i pociągnęliśmy w górę, w okolice Białej Góry. Atoli książęta uznali, iż nie jest wskazane prowadzić dalej wyprawę i że należy raczej wzmocnić marchię silnymi załogami”29. Można więc zaryzykować twierdzenie, że dostojnicy Saksonii uznali (bądź dali się przekonać Bolesławowi), że to nie jest ich wojna, tylko króla. Nie mieli więc zamiaru trudzić się, głodować, chorować na biegunki i nie mieć z tego żadnego zysku. Być może prócz zmęczenia i znie­ chęcenia Sasów dotychczasowymi wynikami długiej wojny były jakieś solidniejsze podstawy do wstrzymania działań 26 27 28 29

Ibidem, s. 408. Ibidem. Ibidem, s. 408, 410. Ibidem, s. 410.

wojennych. Bardzo możliwe, że Walterd przywiózł od Bolesława, obok bogatych darów, również jakieś piękne obietnice wobec wszystkich skłonnych do pokoju panów saskich, przecież, w razie potrzeby, dawanie jednego i drugiego przychodziło polskiemu księciu z łatwością. Z pewnością też arcybiskup, bawiąc z poselstwem u Bole­ sława, zobaczył jak dobrze i wszechstronnie są Polacy przygotowani do wojny. Dla saskich możnych, nawet tych skłaniających się ku działaniom zbrojnym, był to chyba najważniejszy argument przeciw wojowaniu. Sami, bez króla, Bawarów, Czechów i Luciców, nie mieli zamiaru się narażać. Uznali więc, że wyprawa jest zakończona i zrobili to, co przyjęło się robić na koniec: wzmocnili załogi grodów. Zdarzyło się jednak coś niespodziewanego. Jeszcze w obozie wojskowym, dzień po powzięciu postanowienia o powrocie do domów, biskup merseburski Thietmar, od dnia wzięcia w ręce pastorału ustawicznie marudzący wszystkim o zwrot jego biskupstwu lasów, pastwisk, niewolników czy ubitej bez jego zgody zwie­ rzyny, długo czekał na podobną rozmowę z Walterdem, gdyż ten „(...) żmudził w namiocie. Kiedy nareszcie wyszedł, skarżył się (...), iż bardzo źle się czuje. Obiecał (...) jednak, że uda się do królowej, która wtedy przebywała w Merseburgu, i że tam udzieli (...) rozmowy”30. Okazało się jednak, że choroba Walterda nie była dyplomatyczna, jak to często zdarzało się innym rozmówcom Thietmara. „Kiedy 12 sierpnia po południu słońce już się skłaniało ku zachodowi, dusza jego wśród dymów kadzideł odeszła do Stwórcy, z którego wzięła początek, opuszczając to, co było nicością”31. W czasie, gdy wszyscy dostojnicy kościelni wschodniej Saksonii zajęli się opłakiwaniem i pogrzebem Walterda, „(...) Bolesław dowiedziawszy się o śmierci arcybiskupa 30 31

Ibidem. Ibidem, s. 414.

zebrał wojsko i ruszył na Lubusz32 (...). Rozbił tam następnie obóz, korzystając z tego, że z powodu wylewu Łaby nikt z naszej strony nie będzie mógł przyjść z pomocą załodze. Jego żołnierze rzucili się do walki na zew wodza, obrońcy natomiast słaby stawiali opór. Albowiem zaledwie tysiąc ludzi strzegło tego wielkiego grodu, podczas gdy trzy razy tyle jeszcze by nie wystarczyło do jego obrony. Bolesław siedział przy uczcie i obserwował z radością, jak jego żołnierze wdzierali się zwycięsko do grodu. Puściła brama, polała się krew wielu wojowników. Wzięci zostali do niewoli znakomici rycerze Guncelin i Wizo oraz ranny dowódca grodu Scih, który nie miał zgoła szczęścia. Albowiem ilekroć dostawał jakiś gród pod swoją pieczę, zawsze go tracił, i to nie przez swoje tchórzostwo, lecz wskutek nieszczęśliwych okoliczności. Wszystkich tych jeńców przywiedziono przed oblicze dumnego zwycięzcy i na jego rozkaz odprowadzono zaraz do więzienia. Spośród wojowników księcia Bolesława poległo tam nie mniej niż pięciuset. Ta straszliwa rzeź miała miejsce 20 sierpnia. Rozdzieliwszy nieprzebrane łupy i podpaliwszy gród, zwycięskie wojsko powróciło wraz z wodzem swoim w radosnym nastroju do domu”33. Akcja Chrobrego, który połączył przyjemne (uczta!) z pożytecznym (zdobycie grodu), wywołała prawdziwy popłoch na pograniczu. Z braku bardziej kompetentnych osób, rozkazy mobilizacyjne wydała królowa34. Gdy król przybył do Saksonii w drugiej połowie września, kłopotów uniemożliwiających akcję przeciw Bolesławowi nie uby­ wało. Bunt szwagrów trwał, Lucice nie kwapili się do współpracy z Sasami i na odwrót, a co gorsza w Czechach, chyba z polskim udziałem, dokonała się jeszcze na Wiel­ kanoc wymiana władców. Udalryk wypędził Jaromira, 33

Chodzi o gród Lubusza — przyp■ autora. Ibidem, s. 420.

34

Ibidem.

32

który najpierw szukał pomocy w Polsce, a potem dobijał się jej bezskutecznie w Niemczech. Henryk zaczął od spraw czeskich, w tej chwili najistot­ niejszych. „(...) Jaromir (...) dopraszał się pokornie łaski królewskiej, lecz zamiast litości i przywrócenia tronu, wygnanie mu przypadło w udziale i więzienie u biskupa Adalbolda, następcy Ansfryda. Kara ta dotknęła go nie na skutek wiarołomstwa ze strony króla, lecz z powodu rzezi, jakiej dokonał wśród powierzonych jego opiece Bawarów, kiedy ci udali się z darami do Bolesława bez jego i królewskiego pozwolenia. Nasi wrogowie szydzili z nas, gdy o tym usłyszeli, nasi zaś krajanie drżeli z obawy, by to nie wyszło na korzyść wrogów. (...) Po tym wydarzeniu przybył na wezwanie króla brat Jaromira, Udalryk, i otrzy­ mał od niego jako lenno państwo, które przedtem niepraw­ nie sobie przywłaszczył”35. Potem król zajął się Lucicami „(...) opuścił Merseburg i popłynął na okręcie do Ameburga. Tam omawiał rozliczne sprawy ze Słowianami, którzy tłumnie przybyli, i potwier­ dziwszy pokój z nimi, odjechał”36. Wreszcie Henryk choć częściowo ukarał jednego z bun­ towników. „Zwołał on wielki synod dla potępienia biskupa Teodoryka z Metzu. Wszyscy zgromadzeni na tym synodzie biskupi zabronili Teodory ko wi odprawiać mszę świętą przed oczyszczeniem się z zarzutów”37. Po tak wszechstronnej pacyfikacji pozostało jedynie zająć się Bolesławem i ogłosić w najbliższym wolnym terminie wyprawę przeciw Polsce. Nie doszło do tego, gdyż na początku stycznia 1013 roku w Allstedt, „(...) król przyjął posłów Bolesława. Posłowie ci poprosili o pokój i obiecywali, iż zaprzysięgnie go syn Bolesława, Mieszko”38. 35 36 37 38

Ibidem, s. 426, 428. Ibidem, s. 428. Ibidem, s. 432. Ibidem, s. 434.

POKÓJ MERSEBURSKI — MAJ 1013 ROKU

Na pierwszy rzut oka okoliczności nie sprzyjały zawarciu pokoju, gdyż ostatni sukces militarny w tej wojnie należał do księcia Bolesława, zaś wszelkie dzia­ łania króla Henryka wskazywały na przygotowywanie gruntu do wyprawy zbrojnej na wschód. Rzeczywistość była jednak bardziej skomplikowana i w obliczu dodat­ kowych okoliczności zniszczenie Lubuszy czy spór o tytulaturę i złożenie hołdu z dzierżonych ziem miały drugorzędne znaczenie. Bolesław stanął w obliczu groźby wojny na dwa fronty, jeśli nie zawrze pokoju choć z jednej strony. Dzieje jego wojny z Niemcami znamy, natomiast właśnie skompliko­ wały mu się bardzo sprawy na wschodzie. Władca Rusi, dożywający swych lat Włodzimierz I Wielki, miał kilku synów, z których najmniej poważał Swiatopełka, zwanego potem w kronikach „Przeklętym”. Włodzimierz „żył z knia­ ziami sąsiednimi w pokoju — z Bolesławem lackim i ze Stefanem węgierskim, i z Andrzychem czeskim. I był mir między nimi, i przyjaźń”39. Żeby żyć w „mirze”, należało go zaprzysiąc. Słowo zwykle nie wystarczało, więc zawierano małżeństwa. Ani Włodzimierz, ani Bolesław, jako dobrzy chrześcijanie, nie mogli pojąć tymczasem żon, choć obaj niezmiernie lubili kobiety. Sprawę rozwiązano w ten sposób, że córkę Bolesława lackiego dostał ów najmniej ulubiony z synów Włodzimierza. Swiatopełk, który choć jeszcze nie był „Przeklętym”, nie przepadał zapewne za ojcem i spieszno mu było do samodzielnej władzy. Miał on tę właściwość, że łatwo sprowadzał na siebie kłopoty. Kniaź Włodzimierz bardzo uważnie przyglądał się synowi (a naprawdę bratan­ kowi) i nie spodobały mu się jego nazbyt zażyłe kontakty 3 9 N e s t o r , Powieść minionych lat, staroruskie, Warszawa 1987, s. 81, 82.

przel. F. Sielicki, [w:] Kroniki

z Bolesławem, a zwłaszcza przysłany z Polski biskup kołobrzeski, Reibem. „Tego właśnie biskupa kazał pojmać król Włodzimierz wraz z swoim synem i jego małżonką, kiedy się dowiedział, iż ów syn za namową Bolesława tajemnie przeciw niemu spiskuje. Następnie kazał go zamknąć w osobnej celi. Tu, w ukryciu, spełnił czcigodny pasterz z całą gorliwością ku chwale Bożej to, czego nie mógł dokonać publicznie. Poprzez łzy i ofiarę żarliwej, z serca rozdartego płynącej modlitwy pojednał się z najwyższym Kapłanem i, wy­ zwolony z ciasnych więzów ciała, przeniósł się z radością w sferę wiekuistej chwały. (...) Kiedy Bolesław dowiedział się o tym wszystkim, nie zaniechał zemsty, na jaką tylko stać go było wówczas”40. Bolesława stać było na zemstę, ponieważ przed królem Henrykiem zaświtała wreszcie nadzieja na koronę cesarską. Zmarł bowiem faktyczny władca Rzymu, Jan Krescencjusz, a przeciw panującemu podówczas papieżowi Benedyk­ towi VIII wystąpił czynnie niejaki Grzegorz, prosząc Hen­ ryka o wsparcie. Benedykt VIII słał do Henryka pojednaw­ cze listy, więc trudno się dziwić, iż ten, poproszony o arbitraż, postanowił w pełni wykorzystać nadarzającą się okazję. W takiej sytuacji zawarcie pokoju między Niemcami a Polską było już tylko formalnością. Formalność tę bardzo starannie przygotowano i wyreżyserowano. Król Henryk „(...) spędził uroczystość Wielkanocy z od­ powiednim nabożeństwem w Paderborn, u bardzo mu oddanego biskupa Meinwerka, Zielone Święta zaś u nas [tj. w Merseburgu — przyp. autora]. W wigilię tych świąt przybył Bolesław, ubezpieczywszy się uprzednio przez przysłanych mu zakładników, których pozostawił u siebie w domu. Przyjęto go jak najlepiej, W samo święto Bolesław, złożywszy ręce oddał hołd lenny i po wzajemnej wymianie 40

T h i e t m a r, op. cit., s. 570, 572.

przysiąg niósł miecz przed królem, gdy ten kroczył w uro­ czystym stroju do kościoła. W poniedziałek zjednał sobie króla bogatymi darami, które mu złożył od siebie i od swojej małżonki, i z kolei otrzymał z jego szczodrych rąk jeszcze większe i piękniejsze dary oraz z dawna upragnione lenno. Odesłał następnie z honorami i uprzejmościami zakładników królewskich”41. Miarą nienawiści Thietmara do Bolesława oraz goryczy, jaką zapewne odczuwali niektórzy dostojnicy niemieccy, może być fakt, że biskup merseburski nie zająknął się ani jednym słowem o pewnym świątobliwym i nadzieję budzą­ cym na przyszłość wydarzeniem, w którym on sam musiał uczestniczyć jak najaktywniej jako pierwszy kapłan diecezji. Chodziło mianowicie o sakrament małżeństwa, które przy okazji zawarto w katedrze merseburskiej: córka palatyna reńskiego Ezona oraz Matyldy, rodzonej siostry cesarza Ottona III, wyszła za Mieszka, syna księcia polskiego Bolesława i Emnildy, córki księcia łużyckiego Dobromira. Pominąwszy milczeniem przykry fakt mezaliansu, Thietmar pisze dalej: „Po tych wypadkach udał się Bolesław na Ruś, przy czym nasze wojska wspierały go w tej wyprawie. Tam spustoszył duży szmat kraju, a gdy spór wybuchł między jego żołnierzami i goszczącymi ich Pieczyngami, kazał wybić tych ostatnich do nogi, mimo iż byli jego sprzymie­ rzeńcami”42. Pełnego sukcesu, czyli uwolnienia zięcia i córki, Bolesław jednak nie osiągnął. Musiał zadowolić się połowicznymi rozwiązaniami. Natomiast król Henryk we wrześniu pociągnął na połu­ dnie. Tam „nadciągnęło zewsząd wojsko i okazało się, iż wszyscy pragną nieść pomoc królowi. Stąd bez żadnych przeszkód dotarł król w towarzystwie królowej aż do samego Rzymu. Tylko Bolesław, choć otrzymał przedtem 41 42

Ibidem, s. 440, 442, 444. Ibidem, s. 444.

wezwanie, nie poczuwał się do obowiązku pomocy w tej wyprawie i okazał się, jak zwykle, kłamcą w swych pięknych obietnicach. Poza tym skarżył on się poprzednio w liście papieżowi, iż nie może uiścić czynszu przy­ rzeczonego księciu apostołów, Piotrowi, z powodu prze­ szkód stawianych mu skrycie przez króla. Obecnie zaś, sławszy tam szpiegów, wywiadywał się po cichu, jak stoją sprawy króla w tamtych stronach, oraz starał się przez nich zbuntować kogo tylko mógł, przeciwko niemu”43. Nie przeszkodziło to królowi w osiągnięciu swego celu. 14 lutego 1014 roku „(...) otrzymał wraz ze swoją małżonką sakrę i koronę cesarską z rąk papieskich”44. Od tej chwili, jako cesarz, jeszcze mniej niż poprzednio skłonny był wybaczać. Ponieważ Bolesław nie miał zamiaru w niczym ustępować nawet cesarzowi, następna wojna była tylko kwestią czasu. Zdarzyło się jednak coś, co pozwoliłoby uniknąć starcia, gdyby cesarzowi wystarczyło łaskawości i wyobraźni.

43 44

Ibidem, s. 446, 448. Ibidem, s. 464.

WOJNA POLSKO-NIEMIECKA W LATACH 1015-1016

WOJNA, KTÓREJ MOŻNA BYŁO UNIKNĄĆ

Zdarza się, że nawet ludziom śmiałym los nie sprzyja. Coś takiego spotkało też polskiego księcia Bolesława. Wysłał on do księcia Udalryka w Czechach poselstwo z ofertą pokoju, co samo w sobie nie było niczym zaskakującym. Wiadomo też było, przeciw komu ów pokój oznaczałby wojnę. Istotnym novum był skład poselstwa, a ściślej — jego przywódca. Otóż, chcąc przydać mu wiarygodności, blasku czy splendoru, Bole­ sław postawił na jego czele namaszczonego już prak­ tycznie na swego następcę Mieszka, niemalże przed chwilą ożenionego z krewną cesarzy. Świadczyło to o dużej pewności siebie Polaków, ale też o tym, że chcą okazać Czechom, że traktują ich bardzo poważnie. I tu spotkał ich srogi zawód. Udalryk miał dowieść w naj­ bliższej przyszłości (a czescy możni już to odczuwali), że nie odrodził się od Przemyślidów, jeśli chodzi o me­ tody postępowania, a i jego polski wuj Bolesław czegoś go do tej pory nauczył. Czeski książę, „(...) uprzedzony przez wiarygodnych ludzi, że to wszystko ukartowane zostało na jego zgubę, pojmał Mieszka i zabiwszy przedniej szych spośród jego towarzyszy, uprowadził

resztę wraz z księciem do Czech, gdzie wtrącił ich do więzienia”1. Z tej sytuacji postanowił skorzystać cesarz Henryk. Posłał do Czech swojego kapelana Teodoryka, czyli nie byle kogo, wziąwszy pod uwagę, iż jego poprzednik, Gero, został arcybiskupem magdeburskim, „(...) z rozkazem, by Udalryk wydał mu jego wasala i by nie pozbawiał go życia w żadnym wypadku, jeżeli choć trochę zależy mu na jego łasce. Udaliyk taką miał dać mu odpowiedź: «Jest moim obowiązkiem słuchać we wszystkim rozkazów mego pana wedle mej możności i chęci. (...) Bóg wszechmogący wyrwał mnie niedawno z paszczy lwa i oddał w moje ręce jego szczenię, na moją zgubę nasłane. Jeżeli wypuszczę je na wolność, będę miał w ojcu i synu pewnych wrogów do końca życia, jeżeli zaś je zatrzymam, mogę się spodziewać, iż jakąś korzyść przez nie osiągnę. Zechce więc Pan mój rozpatrzyć, co w tej całej sprawie jemu odpowiada, a i mnie w jakikolwiek sposób na dobre wyjdzie. To wszystko spełnię z całym oddaniem». Gdy Teodoryk wrócił z tą odpowiedzią, cesarz wysłał zaraz drugiego posła, który przekazał Udalrykowi żądanie i stanow­ czy rozkaz, by odesłał Mieszka, i obiecywał równocześnie, iż cesarz usunie wszystkie jego obawy oraz zapewni mu korzystny pokój. W tej sytuacji Udalryk, chcąc nie chcąc, musiał wydać jeńca i bardzo sobie tym zjednał cesarza”2. Powstała więc sytuacja, jakie zdarzają się niezmiernie rzadko, ale prawdziwi mężowie stanu potrafią je odpowied­ nio wykorzystać. A tutaj zyskać można było bardzo wiele, bowiem Bolesław, „(...) uradowany niezmiernie z powodu wypuszczenia syna, złożył przez pośredników należne podziękowanie cesarzowi i prosił go, by ku jego radości a smutkowi nieprzyjaciół odesłał mu syna i liczył na pewno na wdzięczność ich obu w przyszłości”3. 1

T h i e t m a r, op. cit., s. 480.

2

Ibidem, s. 480, 482. Ibidem, s. 480.

3

Niebywałą okazję, by jednym, już nawet nie kró­ lewskim, ale cesarskim gestem zjednać sobie człowieka, o którym wiadomo było, że wszystko, co czyni, czyni jak król albo po to, by królem zostać, Henryk po prostu zmarnował. Jego decyzje świadczą o tym, że był zwyczajnie małostkowym człowiekiem, a swoją mści­ wość objawił w najmniej pożądanym momencie, czego potem musiał żałować. Na razie jednak z satysfakcją słuchał próśb polskiego poselstwa i rozkoszował się wreszcie własną przewagą. Potem „(...) odpowiedział, iż chwilowo nie jest to możliwe, obiecał jednak, że spełni jego życzenie po wspólnej naradzie ze swoimi książętami, jeżeli Bolesław przybędzie do Merseburga”4. Mając w pamięci sposób, w jaki władcy niemieccy już od Karola Wielkiego traktowali Słowian, można powiedzieć, że Henryk postąpił wobec Bolesława tradycyjnie. Trzeba też jednak zauważyć, że nie dał Bolesławowi nawet najmniejszej szansy okazania wdzięczności, czyli odwzaje­ mnienia przysługi. To było lekceważące i bardzo upokarza­ jące, zwłaszcza dla człowieka, którego państwo było równie silne jak niegdyś Wielka Morawa, a możliwości nie mniejsze. O ile wcześniej można było wrogość Henryka wobec Bolesława tłumaczyć względami państwowymi, tego dnia stało się jasne, że bez wątpienia ma ona charakter osobisty. Otoczeniu Henryka też nie podobały się jego decyzje. Arcybiskup Gero, nawykły do strofowania Henryka, którego jeszcze niedawno był kapelanem, powiedział przy świadkach: „Kiedy był jeszcze czas i sprawa mogła być załatwiona bez naruszenia waszego honoru, nie słuchaliście, Panie, moich rad w tym względzie. Dzisiaj serce Bolesława odwróciło się od was wskutek zatrzymania i długotrwałego Ibidem.

więzienia jego syna i obawiam się, że jeżeli odeślecie Mieszka bez zakładników lub innych gwarancyj, stracicie wierne usługi ich obu na przyszłość”5. W końcu uradzono to, co skończyło się źle, ponieważ Bolesław, zwykle mający szeroki gest wobec niemieckich przyjaciół i tym razem grosza nie szczędził. „Do tego zdania [arcybiskupa Gerona — przyp. autora] przychyliła się bardzo duża liczba obecnych, lecz ta ich część, która była przekupiona, powtarzała, że takie załatwienie sprawy nie może przynieść cesarzowi wielkiego zaszczytu. Pienią­ dze przeważyły szalę rady i cesarz wydał Mieszka owym właśnie przekupionym możnym na słowo oraz za poręką całego ich majątku. Ci oddali go następnie Bolesławowi, by mu się w ten sposób przypodobać”6. Fakty te, jakże przykre w ostatecznym rozrachunku dla cesarza, usiłowano zinterpretować w Niemczech tak, że Henryk, jako sprawiedliwy sędzia, rozpatrzył był sprawę swego wasala Mieszka, poradził się swoich książąt i wypuś­ cił go, uznawszy, iż jego wina nie jest duża. Natomiast Polacy, stwierdziwszy, że Mieszko jest już wolny, przestali bawić się w dyplomację i mówili otwarcie, że cesarz odesłał swego wasala za późno. Owo wyrażenie „za późno” zdaje się być tu kluczowym. Gra dyplomatyczna mimo wszystko toczyła się dalej. Między zachodem Niemiec, gdzie cesarz ostatecznie likwido­ wał bunt, a Polską trwała wymiana poselstw. Henryk żądał od Bolesława wyjaśnień, dlaczego nie udzielił mu pomocy w czasie wyprawy do Italii. Odpowiedź Bolesława, nie pierwszy raz chyba, przywiózł jego poseł i szpieg Stoigniew, który „do kłamstwa zawsze przywykły, wysłany został (...) przez swego niestatecznego pana nie gwoli zapośredniczenia zgody, jak udawał, lecz raczej w celu siania zamętu”7. 5 6 7

Ibidem, s. 482. Ibidem, s. 482, 484. Ibidem, s. 476.

Wobec polskiego posła urządzono teatrum, mające una­ ocznić łaskawość cesarską. „Cesarz oddał go [Stoigniewa — przyp. autora] wraz z orszakiem pod opiekę swoich zaufanych, a sam przyjął z litościwym sercem swoich dziewierzy, którzy boso błagali go o przebaczenie. Dopiero wtedy kazał przyprowadzić owego zmiennika, aby był świadkiem tej sceny, po czym udzielił wobec wszystkich odpowiedzi jego panu”8. Stoigniew przyjrzał się tej żałośnie-rzewnej, ewidentnie wyreżyserowanej scenie i uznał zapewne, słusznie zresztą, iż życzą tu sobie, aby to samo spotkało jego pana jako zbuntowanego wasala. Co mówił mu Henryk, nie wiadomo, ale cesarz już nieraz pokazał, jak widzi współpracę między sobą a niezależnym władcą słowiańskim. Niemal pewne jest, że ponownie wezwał Bolesława, by ten stawił się u niego, na dworze w Merseburgu, w czasie Wielkanocy. Po odjeździe Stoigniewa zorientowano się chyba na cesarskim dworze, że przedstawienie mające być oznaką łaski, może być za granicą odczytane jako oznaka hańby. Nie tak miało być, wysłano więc do Bolesława jego zięcia, margrabiego Hermana, by ponowił zaproszenie na zjazd w Merseburgu i przywiódł księcia do posłuszeństwa. Stało się inaczej, niż zamierzono: „(...) margrabia Herman spędził Wielkanoc u teścia, a kiedy udało mu się wyrwać stamtąd, przybył, wraz z posłem jego, Stoigniewem, do cesarza, który wyczekiwał nań od dłuższego czasu (...)”9. Poseł przybył z darami, ale odpowiedź co do osobistego wstawien­ nictwa Bolesława była odmowna, uzasadniona obawą księcia o swoje bezpieczeństwo. Jako że jednocześnie trwały dochodzenia, kto wśród Niemców jest stronnikiem Bolesława, a kto nie, i że obawiano się jego zbrojnych akcji, podczas gdy nikt właściwie nie był gotowy do wojny (np. Udalryk przebywał właśnie w Merseburgu i miło 8 9

Ibidem, s. 476. Ibidem, s. 474, 476.

spędzał czas, choć wcale nie miał pewności, czy będzie miał gdzie wracać), zastosowano wybieg dyplomatyczny dla zyskania na czasie. Uznano, że polski poseł przekroczył kompetencje. „Ponieważ Stoigniew przedstawił w domu sprawę inaczej, niż mu zlecił cesarz, przeto jego nieszczęsny książę odesłał go w towarzystwie wspomnianego mar­ grabiego, który bardzo pragnął zawarcia pokoju. Tu, w obecności cesarza i książąt, potępiono Stoigniewa jako kłamcę i mąciciela pokoju”10. Dalsze rozmowy, już z innym posłem, przebiegały jałowo, więc cesarz uznał, iż wyczerpano wszelkie moż­ liwości pokojowego załatwienia konfliktu i zarządził wy­ prawę wojenną na lipiec. WIELKA WYPRAWA NIEMIECKA NA POLSKĘ — LIPIEC-POCZĄTEK SIERPNIA 1015 ROKU

Cesarski plan był bardzo śmiały jak na ówczesne realia i stanowił istotne odejście od tradycyjnych sposobów prowadzenia wojen słowiańskich. Jego rozmach nie dziwił, gdyż w wyprawę zaangażowano siły trzech państw: Nie­ miec, Związku Lucickiego i Czech. Każde z tych państw miało zaatakować Polskę na własnym odcinku, a koordyna­ cja uderzeń spoczywała w ręku cesarza. By zachować kontrolę nad poczynaniami sojuszników oraz odpowiednio wzmóc siłę uderzeniową, Henryk przydzielił im armie niemieckie. Lucicom miały towarzyszyć wojska północnej Saksonii pod dowództwem nowego księcia, Bernarda II Billunga, a Czechom Bawarowie. Sam cesarz operował na centralnym odcinku, z wojskami marchii saskich, Turyngii, Szwabii i Frankonii. Z przebiegu późniejszych wydarzeń można wywnios­ kować, że uderzenie miało być jednoczesne i koncentryczne, 10

Ibidem, s. 478.

a wszystkie trzy wojska powinny spotkać się na prawym brzegu Odry. Każda z armii musiała samodzielnie sforsować Odrę. Wiemy z pewnością, że armia centralna miała zdobyć przeprawę w Krośnie. Lucice i Sasi powinni przekroczyć rzekę na północ od Krosna, ale nie dalej, niż przy ujściu Noteci, gdyż inaczej wylądowaliby na Pomorzu, w pasie wielkich i trudnych do przebycia puszcz. Czesi i Bawarowie, nacierający od południa, jeśli mieli odciążyć odcinki środkowy i północny, powinni zaatakować przez Kłodzko i Niemczę na północ, by przekroczyć Odrę między Głogo­ wem, Bytomiem a Krosnem. Jeśli poszliby przez Milsko i Łużyce, trafiliby na umocnioną linię Bobru, czyli 100 km Wałów Śląskich, wspierając w końcu króla, tyle że nie taktycznie, lecz ilościowo, w Krośnie. Plan Henryka wynikał w dużej mierze z wcześniejszych doświadczeń i miał bardzo solidne podstawy. Aby zdobyć przeprawę w Krośnie w 1005 roku, należało rozdzielić siły wielkiej armii. Ponadto powodzenie mocno okrojonej wyprawy z roku 1010, ostatniej, jaka weszła w głąb polskich ziem, dało Henrykowi wiele do myślenia. Ów­ czesny korpus był w stanie przejść po praktycznie całym Dolnym Śląsku, po czym wrócić inną drogą, niż wszedł, a Bolesław, mający wtedy przy sobie całą drużynę, nie śmiał stoczyć bitwy. Rozdzielenie armii najeźdźczej miało też tę istotną korzyść, że bardzo przyspieszało marsz, co mniej trudziło ludzi i konie. W pewnym sensie roz­ wiązywało to również problemy aprowizacyjne. Łużyce i Milsko tyle razy już najeżdżano, że żywienie armii na tych ziemiach było prawie niemożliwe. Wszelkie zapasy gromadzono w grodach, zaś ludności cywilnej, którą można by złupić i objeść, nie przybywało z roku na rok, a wręcz przeciwnie. Tereny te należało więc jak najszybciej przejść, by umknąć głodu już na początku wyprawy i żywić się na terenach lepiej zagospodarowanych, w głębi ziem polskich. Ponadto trzy mniejsze armie pustoszyły jednocześnie więcej

ziemi, niż jedna wielka. No i najważniejsze — atak na trzech kierunkach rozpraszał nienaj większe przecież siły obrońców, więc można było śmielej przystępować do zdobywania przepraw. Plan ten, choć krytykowany przez świadomych przebiegu wydarzeń dzisiejszych znawców, miał bardzo wiele zalet. Jego wadą była konieczność dość precyzyjnej koordynacji działań wojsk znacznie oddalonych od siebie, co nie było problemem, póki owe wojska, a raczej ich przywódcy istotnie chcieli walczyć. Całkiem inaczej te sprawy miały się pod okiem cesarza, a inaczej w odległości znacznie przekraczającej zasięg jego wzroku. Pod koniec czerwca 1015 roku cesarz przebywał krótko w Magdeburgu, gdzie „modlił się gorąco do rycerza Chrystusowego Maurycego o pomoc w uśmierzeniu zuch­ wałości jego wroga Bolesława. Stąd podążył z zebranym wojskiem do miejscowości zwanej Sclancisfordi i wielkie wyrządził szkody przy tej okazji tamtejszym mieszkańcom i ich margrabiemu Geronowi. 8 lipca bowiem odbyła się koncentracja wojska i mieszkańcy tej okolicy, zamiast doznać należnej obrony, padli ofiarą wielkiego rabunku. Skoro tylko nasi przeprawili się przez Łabę, cesarzowa i ja udaliśmy się do Merseburga i tam oczekiwaliśmy powrotu cesarza do kraju”11. Można zatem powiedzieć, że niemieckie wojsko wkro­ czyło na utarty już szlak, a posiadłości margrabiego Gerona, tradycyjnie już, znacznie ucierpiały. Charakterystyczne, że niezbyt udany na ciele biskup Thietmar nie wziął osobistego udziału w wyprawie. Potem doszło do incydentu zbrojnego, który mógł dobrze prognozować na przyszłość. „Kiedy nasi przybyli do kraju Łużyc, załoga grodu Ciani urządziła wypad i wyzwała ich do walki. Nasi przyjęli wyzwanie i zabili wielu ludzi 11

Ibidem, s. 490, 492.

z owej załogi; schwytali również Eryka, zwanego Py­ sznym, który zbiegł tam z naszego kraju z powodu zabójstwa, jakie był popełnił. Skutego w dyby przywiedli teraz do cesarza”12. Nie wiadomo, co chcieli osiągnąć obrońcy grodu Ciani (Sciciani, Cziczani), stając do otwartej walki z przeważa­ jącym liczebnie i lepiej uzbrojonym wojskiem cesarskim. Najwyraźniej dali się sprowokować. Jeśli Eryk Pyszny w istocie był pyszny, a w dodatku awanturnik i warchoł, to nic dziwnego, że spróbował wszystkim udowodnić, kim on nie jest. W to zaś, że Bolesław nakazał załogom grodów toczyć bitwy z Niemcami, trudno uwierzyć, ponieważ taka taktyka prowadziłaby nie tylko do przegranej w polu, ale nawet do utraty grodów na skutek wybicia obrońców. Były przecież skuteczniejsze sposoby powstrzymywania najeź­ dźców, ale Eryk i jego towarzysze byli widocznie zwolen­ nikami walki wręcz, na sposób niemiecki. Wypad załogi grodowej jako żywo nic nie dał. „Stąd podążył cesarz aż do Odry, do miejscowości zwanej Krosno, i wysłał najznakomitszych swoich wodzów w poselstwie do Mieszka, który stał tam obozem z wojskiem. Posłowie ci przypomnieli Mieszkowi złożone przezeń przyrzeczenie i prosili jednogłośnie, by nie doprowadzał do tego, iżby cesarz miał przez niego pozbawić ich majątku, skoro podporządkowując się mu, może temu zapobiec. Mieszko tak im odpowiedział: «Przyznaję, iż łaska cesarza wyrwała mnie z mocy wroga i że wam złożyłem przyrzeczenie; gdybym był wolny, chętnie dochowałbym go pod każdym względem. Obecnie jednak, jak wiecie sami, znajduję się pod władzą mego ojca, a ponieważ on mi tego zabrania, a także jego przytomni tu rycerze nigdy by się na to nie zgodzili, muszę zaniechać tego, choć wbrew mojej woli. Aż do przybycia mego ojca jestem zdecydowany bronić 12

Ibidem, s. 492.

wedle sił moich ojczyzny, po którą wyciągacie rękę, potem jednak będę się starał naprowadzić go na drogę łaski cesarza i waszej życzliwości»”13. Trzeba przyznać, że Mieszko odpowiedział bardzo dyp­ lomatycznie, w stylu „jajko wypić, a dziurki nie zrobić”, ale Niemcy nie spodziewali się innej odpowiedzi, przybyli zaś naprawdę w celu lustracji umocnień przeprawowych oraz liczby i stanu obrońców. Nabrali przy tym pewności, że przeprawy nie strzeże Bolesław, co było dobrą wiado­ mością. Chrobry przebywał bowiem kilkadziesiąt kilomet­ rów dalej, na północny zachód, gdzie przeszkadzał lucicko-saskiej grupie wojsk w przeprawie. „Tymczasem książę Bernard ze swoimi ludźmi, bis­ kupami i grafami oraz zastępami pogańskich Luciców napadł na Bolesława od północy, lecz natknął się wszędzie na jego silne umocnienia wzdłuż Odry”14. Plan Henryka sprawdzał się więc. Korzystając z osłabie­ nia obrony w Krośnie, cesarz bardzo starannie przygotował uderzenie na przeprawy. Być może znów skorzystano z odkrytego przed dziesięciu laty brodu, by rozciągnąć obronę i jeszcze bardziej uszczuplić ją w miejscu zasad­ niczego natarcia. Do ataku przystąpiono jednocześnie z próbą przeprawy wojsk północnych przez Odrę. Nie było to możliwe, póki Sasi i Lucice Bernarda nie przygotowali odpowiedniej liczby tratew i łodzi, a to musiało potrwać. Wreszcie 8 sierpnia — równo w miesiąc od rozpoczęcia koncentracji wojsk w marchii Gerona — przypuszczono atak. „Cesarz przeprawił się w dzień znalezienia pierwszego męczennika Chrystusowego przez Odrę i rozniósł wojsko Polaków, które zacięty stawiało opór. Z naszych zginęli tylko: znakomity młodzian Hodo, Ekryk i pewien rycerz z orszaku grafa Guncelina. (...) Hodo mianowicie, oder­ wawszy się daleko od swoich, ugodzony został w pościgu 13 14

Ibidem, s. 492. Ibidem, s. 492, 494.

za uciekającym nieprzyjacielem strzałą w głowę i utracił najpierw oko, a potem życie. Kiedy Mieszko rozpoznał jego ciało, zapłakał rzewnie i opatrzywszy je, jak należy, odesłał do naszego wojska, albowiem Hodo był jego stróżem, a zarazem przyjacielem w czasie jego pobytu w naszym kraju. Liczba zabitych po stronie nieprzyjaciela nie była mniejszą od sześciuset; pozostawił on nam przy tym przebogate łupy”15. Jeśli dane Thietmara o stratach walczących odpowiadają prawdzie, to w tej bitwie Bóg był po stronie Niemców. Co charakterystyczne, podając straty po stronie polskiej, Thietmar regularnie operuje okrągłymi liczbami w setkach, zwłaszcza wtedy, gdy efekty końcowe kampanii nie były dla Niemców korzystne. Ponadto trzeba mieć wzgląd i na to, że kronikarz często słuchał zasłyszanych, wtórnych opowieści, co każe pamiętać, że podawane przez niego dane bywały jedynie przybliżone. Wielu wodzów, wcześniej i potem, mnożyło straty przeciwnika w miarę oddalania się od miejsca i czasu bitwy. Tak duże straty Polaków i niewielkie Niemców były możliwe tylko pod jednym warunkiem: część sił niemieckich przeprawiła się gdzie indziej i uderzyła na obrońców z boku lub z tyłu. Tak czy inaczej, jeśli liczby podane przez Thietmara są prawdziwe, to sam Bóg albo choćby św. Maurycy musiał wspierać wojska cesarskie. Co by jednak nie mówić, fakty miały swoją wymowę i nie sposób im zaprzeczyć: cesarz po raz drugi zdobył przeprawę w Krośnie. Inna sprawa, że pobitego przeciwnika nie ścigał nazbyt zajadle, skoro zwłoki młodziana Hodona dostały się w ręce polskie. Dalsza droga była widocznie niepewna i należało poczekać na efekty zmagań grup skrzydłowych, aby wspólnymi siłami osiągnąć więcej w głębi kraju. ls

Ibidem, s. 494.

Równocześnie z natarciem cesarza próbował sforsować Odrę książę Bernard. Zadanie miał trudniejsze, ponieważ przeprawy bronił z najlepszym swym wojskiem książę Bolesław. Reakcja polskiego władcy na wieść o sukcesie cesarza znamionuje człowieka cierpliwego i świadomego swoich celów: „Bolesław dowiedział się o tym wkrótce w swoim obozie od gońców spiesznie doń wysłanych i choć bardzo chciał tam podążyć, to jednak nie ryzykował otwarcia dostępu obecnym po drugiej stronie rzeki nieprzyjaciołom. Gdzie tylko nasi próbowali wsiąść do łodzi, tam, puszczając wodze, pędził ze swoimi. W końcu nasi, podniósłszy szybko żagle, płynęli bez przerwy cały dzień, a gdy nieprzyjaciele nie mogli nadążyć za nimi, osiągnęli bez­ piecznie upragniony brzeg i puścili z dymem sąsiednie miejscowości. Kiedy książę Bolesław zobaczył to z daleka, rzucił się, jak zwykle, do ucieczki, w ten sposób wbrew swojej woli dał naszym okazję i zachętę do dalszego pustoszenia. Książę Bernard zaś, nie mogąc przybyć wraz ze swoimi na pomoc cesarzowi, jak ten mu był polecił, doniósł mu o sytuacji i o przyczynie niewykonania rozkazu przez wysłanych doń potajemnie pieszych gońców, po czym spustoszywszy okolicę powrócił do domu”16. Można pokusić się o próbę określenia odległości między wojskami niemieckimi. Zapewne na początku nie prze­ kraczała ona znacznie dnia marszu (na co wskazuje szybkie dotarcie gońców do Bolesława, sąsiadującego przez rzekę z napastnikami). Biorąc pod uwagę trudności terenowe, należy przyjąć, że odległość ta w pierwszej fazie nie przekraczała 25-30 km. W miarę upływu dnia zwiększała się jednak, gdyż obydwa wojska posuwały się w dół biegu rzeki. Mimo sporego tempa, wojska nie przebyły dużych odległości, gdyż próbowano przeprawy, a to wstrzymywało 16 Ibidem.

pochód. Ponadto marsz wzdłuż zarośniętych, bezdrożnych brzegów Odry był uciążliwy. Konnica Chrobrego za każdym razem musiała objeżdżać przeszkody, żeby unie­ możliwić lądowanie najeźdźców na prawym brzegu. Na tym upłynął jeden dzień, co dodało 10-15 km. Po naradzie u Bernarda uznano, że nie ma sensu przeprawiać się tuż pod bokiem wojsk polskich. Rankiem załadowano wojsko na tratwy i łodzie, a następnie, korzystając z pomyślnych wiatrów i prądu rzeki, wyprzedzono znacz­ nie polską konnicę, uwięzłą w przeprawach przez prawo­ brzeżne dopływy Odry, np. rzeczki Pliszkę i Ilankę. W ten sposób osiągnięto zamieszkane tereny Ziemi Lubu­ skiej, gdzie wojsko zrobiło to, co lubi robić najbardziej. Bolesław nie przeszkadzał najeźdźcom, poświęcając czy raczej zdając na własne siły plemię Lubuszan. Jego wyrachowanie osiągnęło szczyt, ale uzyskał to, czego oczekiwał. Niemcy i Lucice może nie nasycili się łupami, ale nieźle obłowili. Teraz powinni byli maszerować na po­ łudnie, aby wesprzeć cesarza. To skazywałoby ich na uciążliwości marszu przez puszcze rozgraniczające Ziemię Lubuską od Śląska. W dodatku niedaleko, choć niewi­ doczna, krążyła konnica Bolesława, a starcia z nią nie dałoby się uniknąć. Lucice prowadzili przy tym własną politykę, może prymitywną, ale dla nich w tym przypadku najkorzystniejszą. Stwierdziwszy, że na tym brzegu splą­ drowali już i złupili wszystko, co się dało, ale na brzegu zachodnim dałoby się jeszcze czerpać pożytki z Ziemi Lubuskiej, zapragnęli wrócić. Ani oni, ani Sasi nie chcieli ryzykować utraty zdrowia i dotychczasowych łupów, co, w przypadku przedłużania wyprawy, wydawało się nie­ uniknione. Książę Bernard, widząc ogólną niechęć wojska do dalszej walki, sam również nie odczuwał szczególnego zapału i nie widział powodu, by narażać się w tej nie­ potrzebnej mu wojnie. Dłuższy pobyt na spustoszonej

ziemi groził głodowaniem, a oderwanie się od bezpiecznej Odry uznał za zbyt ryzykowne. Tak więc Lucice i północni Sasi, syci skromnych zwycięstw, praktycznie bez żadnych strat wrócili do domu. Na południu działo się więcej i inaczej. Nie doszło do połączenia głównych sił bawarskich i czeskich, gdyż równocześnie z koncentracją tych wojsk, wojownicy polscy i morawscy urządzili grabieżczy wypad do Bawarii. „Mar­ grabia Henryk zaś z Marchii Wschodniej [czyli Austrii; był to jeszcze jeden Henryk, inny niż znany nam już margrabia Bawarskiej Marchii Północnej Henryk ze Szwejnfurtu — przyp- autora] dowiedziawszy się, iż wojownicy Bole­ sława urządzili wyprawę łupieską w jego sąsiedztwie, natarł natychmiast na nich razem z Bawarami i pomimo zaciętego oporu, jaki stawiali, położył trupem ośmiuset spośród nich oraz odbił całą zdobycz”17. Trudno się dziwić, mało który rycerz bawarski jechałby spokojnie w obce kraje, gdy jego rodzina była zagrożona. Natomiast Czesi, nie mogąc już liczyć na silne wsparcie Bawarów, podjęli działania, które przyniosły im duże korzyści, w niczym jednak nie pomogły w realizacji cesarskiego planu. „Również Udalryk, który miał przybyć do cesarza razem z Bawarami, zrezygnował z tego z różno­ rodnych przyczyn. (...) zdobył wielki gród zwany Businc i wziął tam do niewoli co najmniej tysiąc mężów, nie licząc kobiet i dzieci, po czym spaliwszy go, powrócił do siebie jako zwycięzca”18. Jak widać, Udalryk też nie chciał narażać swojego sukcesu dla cesarza. Stało się więc tak, że wszyscy przed czasem wrócili do domów jako zwycięzcy, a tylko cesarz został na wrogiej ziemi sam, z koncentrującą się wokół niego armią polską. 17 18

Ibidem, s. 496. Ibidem.

ODWRÓT CESARZA I BITWA W KRAJU DZIADOSZAN — KONIEC SIERPNIA 1015 ROKU

Henryk nie od razu pojął grozę sytuacji. „Zanim się cesarz dowiedział o tym wszystkim, trzymał się silnie, jak długo chciał, w tych stronach, choć bardzo się martwił małą ilością żołnierzy, którą rozporządzał”19. Trzymał się silnie, to znaczy jego oddziały aprowizacyjne i zwiadowcze ścierały się z coraz śmielej podchodzącymi wojskami polskimi. Lecz gdy mu doniesiono, jak w istocie sprawy się mają, nie czekał ani chwili dłużej, by sytuacja z „silnej” nie stała się beznadziejną. Zarządził szybki odwrót, a prze­ widując, że na drodze, którą przybył, przeciwnik już może na niego czeka, pokierował wojsko nie wprost na zachód, lecz na południe. Możliwe, że na tę decyzję miały wpływ sukcesy wyprawy z 1010 roku. Henryk nie chciał być gorszy od podwładnych i choć siły miał nieco mniejsze, bo bez Czechów, postanowił też wrócić do domu inną drogą, niż przyszedł. „Kiedy w drodze powrotnej przybył do kraju Dziadoszan, rozbił, na swoje nieszczęście, obóz w pewnym ciasnym pustkowiu, którego jedynym mieszkańcem był pewien hodo­ wca pszczół, później zresztą zabity. Bolesław tymczasem, dowiedziawszy się, że cesarz obrał inną drogę powrotu, niż tę, którą przybył, umocnił na wszelki sposób swoje terytorium nad Odrą. A gdy zawiadomiono go, że cesarz już się wyniósł, wysłał wielką liczbę pieszych do miejsca, w którym obozo­ wało wojsko, z rozkazem, by starali się choć część tegoż zniszczyć, jeżeli nadarzy się do tego korzystna okazja. Poza tym wysłał do cesarza swojego opata, imieniem Tuni, z udanymi propozycjami pokojowymi”20. Widać z tego, że droga odwrotu przemieniła się szybko w dróżkę, a dróżka w ścieżkę, bo wygodniejsze trakty już 19 20

Ibidem. Ibidem.

obwarowano. W ciągu kilku dni stało się jasne dla niemiec­ kiego dowództwa, że to nie jest odwrót, lecz ucieczka przed pościgiem. Cesarz stanął obozem w takim miejscu, żeby wróg nie mógł go obejść ani osaczyć, ale dalsza droga wiodła przez bagna, a przeciwnik był tuż. Szybko przy­ stąpiono więc do budowy mostów. Teraz czas zaczął odgrywać decydującą rolę i Henryk zrobił wiele, by na nim zyskać. W polskim pośle rozpoznał „(...) szpiega i zatrzymał go (...)”21. Bolesław i bez powrotu posła zrozumiał, co się dzieje. Stukot toporów niósł się daleko, a i piesi wywiadowcy wrócili z wieściami, że cesarz mości sobie drogę ucieczki przez bagna. Dalej nie można było postępować za nim z całą siłą, więc książę wydał rozkaz, by cała jazda wyruszyła okrężną drogą, w celu zaniknięcia mu wyjścia z pułapki. Okazało się, że działania polskie były spóźnione o jedną dobę, na którą cesarz zatrzymał polskiego posła Antoniego, póki „(...) całe wojsko nie przeszło przez znajdujące się na drodze bagna przy pomocy mostów ułożonych poprzedniej nocy. Wtedy dopiero powrócił ów mnich z powierzchow­ ności, a chytry liszka z czynów swoich i za to przez swego pana tak łubiany. Cesarz podążył naprzód i powierzywszy pozostałe wojsko arcybiskupowi Geronowi, znakomitemu margrabiemu Geronowi oraz palatynowi Burchardowi, zalecił im, aby zachowali większe niż zazwyczaj środki ostrożności”22. Tylna straż wojsk niemieckich, pozostawiona w celu opóźnienia pościgu, wcale nie miała być skazana na pożarcie, jakby to się mogło wydawać. Cesarz nie zo­ stawiłby na pewną śmierć swoich ulubionych współtowa­ rzyszy. Strażą tylną dowodzili bowiem: były kapelan królewski (cesarski), arcybiskup magdeburski Gero, ten 21 22

Ibidem. Ibidem, s. 498.

sam, który z żelazną logiką łajał króla za sposób załatwienia sprawy z uwięzionym Mieszkiem; palatyn saski Burchard, czyli nominalny zastępca króla przy dowodzeniu armią, i margrabia merseburski (chciałoby się powiedzieć — łuży­ cki...) Gero, z racji pełnionej funkcji faktyczny dowódca straży tylnej. Oni i ich wojska mieli jak najdłużej udawać całą armię, po czym szybko wycofać się, gdy tylko droga będzie wolna. Niemcy nie przypuszczali, aby można było pieszo przejść przez broniące ich boków bagna, a jedyne wejście na teren obozu zawalili przesieką i go bronili. Tymczasem polska piechota lekkozbrojna dokonała trudnej w tych warunkach sztuki obejścia, więc niedługo po odjeździe cesarza, czyli tuż po dotarciu Tuniego do Bolesława, okazało się, jak tragiczne jest położenie niemiec­ kiej straży tylnej. „Po pewnym czasie nieprzyjaciele ukryci w pobliskim lesie wznieśli potrójny okrzyk i zaraz potem rzucili się na nasze wojsko z łucznikami, którzy nadbiegli w zamieszaniu. Nasi dzielny stawiali opór przy pierwszym i drugim ataku, i zabili wielu spośród nadbiegających. Lecz nieprzyjaciele, nabrawszy otuchy na widok ucieczki niektórych spośród naszych, zwarli się i uderzywszy powtórnie, rozpędzili wszystkich i wybili pojedynczo przy pomocy zdradzieckich strzał. Arcybiskup Gero i ranny palatyn Burchard ledwie uszli z życiem i donieśli o tym cesarzowi. Młodociany Ludolf dostał się z garstką do niewoli. Polegli i ze zbroi odarci zostali: grafowie Gero i Folkmar oraz dwustu najprzedniejszych rycerzy (...)”23. Gdyby bitwa rozegrała się w otwartym polu, miałaby inny przebieg, gdyż niemiecka jazda mogłaby wówczas pokazać wszystkie swoje walory: zdyscyplinowanie, walecz­ ność i atak w zwartym szyku najeżonym włóczniami, ów impetus allamanorum. Tu, na karczowisku pokrytym pnia23

Ibidem.

kami i gałęziami, dymiącymi resztkami ognisk, w ciasnej, w dużej części podmokłej przestrzeni, to nie oni nacierali, lecz sami przyjęli atak polskiej piechoty, nadbiegającej w zamieszaniu. Nie dało się uniknąć chaosu i w szykach niemieckich, bowiem strzał im zapewne nie żałowano i w dwóch chaotycznych atakach Polaków, choć krwawo odpartych, padło wiele koni niemieckich, nie noszących przecież pancerzy. Niektórzy Niemcy zaczęli uciekać w panice. Wtedy polscy tarczownicy natarli w zwartym szyku, co przewagę pancerzy niemieckich całkowicie zniwelowało. Zwartą formację Niemców rozbito, a tych, którzy bronili się nazbyt dzielnie, rozstrzeliwano z łuków, zachowując bezpieczną odległość kilku kroków. Straty podane przez Thietmara dotyczą samych tylko rycerzy. Nie wiemy natomiast, ilu zginęło ich nierycerskich towarzyszy, stojących w szyku konnym w drugim i trzecim szeregu, oraz piechoty słowiańskiej z marchii merseburskiej. Wieść o pogromie była zaskoczeniem dla cesarza. Podobno chciał wracać, ale odwiedziono go od tego, nikt bowiem nie miał zamiaru ginąć za tych, co już nie żyli. Wobec tego wysłano jedynie biskupa Miśni, Idziego, by zadbał o honorowy pochówek dla poległych i wyprosił zwłoki margrabiego Gerona. „Dostojny pasterz, spełniając chętnie życzenie cesarza, podążył tam szybko, a gdy ujrzał ślady żałosnego pogromu, zaniósł się od płaczu i modlił się na klęczkach za poległych. Kiedy zwycięzcy, zajęci ciągle jeszcze tylko szukaniem łupów, dostrzegli go z daleka, uciekli zrazu w obawie, iż nadciąga nowe wojsko, potem jednak, gdy się przybliżył, pozdrowili go i pozwolili mu odejść, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Uzyskawszy od Bolesława, radującego się naszą klęską, to, o co prosił, (...) pogrzebał z wielkim trudem, przy pomocy nieprzyjaciół, ciała towarzyszy (...)”24. 24 Ibidem.

DALSZY ODWRÓT CESARZA I OBLĘŻENIE MIŚNI PRZEZ POLAKÓW — WRZESIEŃ 1015 ROKU

Pogrom tylnej straży armii cesarskiej nie oznaczał końca zmagań. Bolesław korzystał z popłochu, jaki musiała wywołać wśród poddanych niemieckich nie tylko wieść o porażce Henryka, ale i jego bardzo pospieszny powrót. Wysłał więc w pogoń za nim wszystkie wojska, jakimi mógł dysponować w polu. Dowódcą pościgu mianował Mieszka. Sam zbyt się utrudził dotychczasową wojaczką, a tusza nie pozwalała mu na tak szybkie działania, jak wymagała tego sytuacja. Sytuacja zaś ułożyła się na tyle korzystnie, że można było pokusić się o nadspodziewane zyski. W Miśni nie było bowiem margrabiego Hermana, gdyż „(...) z braćmi Gunterem i Ekkehardem aż do grodu Nienburga”25 odprowadził oddane przez Polaków zwłoki margrabiego Gerona. Sytuacja na pograniczu wyglądała więc groteskowo, do czego przyczynił się jeszcze sam cesarz, który, choć prawidłowo rozumował, to zdradzał lekkie objawy paniki: „Tymczasem cesarz dotarł ze swoim wojskiem, do Strzały, a ponieważ wiedział, że Mieszko następuje mu na pięty z siłą zbrojną, nakazał margrabiemu Hermanowi przybyć szybko dla obrony miśnieńskiego grodu, sam zaś udał się prosto do Merseburga”26. Oznacza to, że Henryk wydał rozkazy, ostrzegł o niebezpieczeństwie lecz nie zażądał pomocy z głębi kraju, a następnie rozpuścił posiadane wojsko. Bezpiecznie poczuł się dopiero w Merseburgu. Trudno sobie wyobrazić lepszą zachętę do napaści, choć polskie dowództwo musiało początkowo patrzeć na to wszystko z niedowierzaniem. „Mieszko atoli, pouczony przez swego niegodziwego ojca, skoro tylko zauważył, że nasi odeszli, rozdzieleni na części, nie pozostawiwszy żadnej osłony, przeprawił się 13 września o świcie przez 25 26

Ibidem, s. 500. Ibidem.

Łabę pod wspomnianym grodem [Miśnią — przyp. autora] z siedmiu legiami i nakazał jednym z nich pustoszyć okolicę, drugim zaś przystąpić do zdobywania grodu. Kiedy to zobaczyli wietnicy, zwątpili o możności ocalenia i zo­ stawiając prawie całą chudobę, schronili się do warowni leżącej w górnej części grodu. Nieprzyjaciele, uradowani tym wielce, wdarli się do opuszczonego podgrodzia i za­ brawszy wszystko, co tylko tam znaleźli, podpalili je, po czym podłożyli ogień wyżej, w dwóch miejscach pod ową warownią, i natarli na nią z całą zaciętością. Graf Herman, widząc, jak jego nader szczupła garstka obrońców słabnie, rzucił się na ziemię i błagał o zmiłowanie Chrystusa, jego zaś sławnego męczennika Donata o święte wstawiennictwo, następnie przywołał na pomoc niewiasty. Te stanęły na szańcach i rzucając stąd kamienie, wsparły mężczyzn. Ogień, który podłożono, ugasiły w braku wody miodem i, Bogu dzięki, poskromiły wściekłość i zuchwałość wroga”27. Upadek podgrodzia i rozpaczliwa obrona grodu wskazy­ wały na to, że i on padnie w krótkim czasie, czyli ziści się marzenie Bolesława. Dla znających się na wojennym rzemiośle jasne było, że obrońców jest zbyt mało, a uzupeł­ niające ich szeregi kobiety nie będą w stanie cały dzień dźwigać kamieni i drewnianych belek, ani w razie potrzeby nie posłużą się wprawnie bronią. W dodatku w grodzie brakowało wody. Do wieczora następnego dnia, nieustannie szturmowana Miśnia powinna była paść. Stało się jednak inaczej, zapewne za zrządzeniem św. Donata, który wy­ słuchał modłów Hermana. „Mieszko, przypatrując się temu wszystkiemu ze wznoszą­ cej się obok góry, oczekiwał na przybycie reszty rycerzy. Ci, pustosząc i paląc, gdzie tylko był ogień, wszystko wokoło aż do rzeki Gany, powrócili późno na zdrożonych koniach i byliby przenocowali tam ze swoim wodzem, by ruszyć 27

Ibidem.

nazajutrz do szturmu, gdyby nie zauważyli przybierającej wody na Łabie. Z tego powodu wojsko, mimo wielkiego zmęczenia, wycofało się w nader pomyślnych warunkach i ten szczęśliwy manewr ulżył zatroskanemu sercu wodza”28. Przybór Łaby mógł odciąć Polaków od Łużyc na kilka lub nawet kilkanaście dni i wystawić tym samym na akcję odwetową Niemców. No i chodziło też o zachowanie łupów i jeńców. Miśni znów nie udało się zdobyć. Co rzuca się w oczy w organizacji tej kampanii, to kolejna już niedbałość Niemców o zabezpieczenie brodów na Łabie. Rzeka ta, szerokością dorównująca Odrze, niebez­ pieczna przy przekraczaniu, zawsze skłonna do wylewów, stanowiła naturalną granicę. Ani razu jednak nie po­ wstrzymano na niej wypadów polskich. O ile wcześniejsze najazdy Polacy przeprowadzali z zaskoczenia, to teraz cesarz „przyciągnął” najeźdźców za sobą, ufając chyba, że tym razem Łaba okaże się granicą świętą i nieprzekraczalną. Pozostawienie zaś niezabezpieczonych granic, a grodów nie wzmocnionych załogami, było błędem wprost karygod­ nym. Wcześniej inaczej kończono wyprawy na wschód — nie rozpuszczano wojska w całości i część pozostawiano na miejscu dla wzmocnienia pogranicza. Margrabia Herman również nie wypełnił należycie swo­ ich obowiązków, choć wszystko skończyło się szczęśliwie. Polacy przepuścili orszak ze zwłokami Gerona, a Herman uznał to za zakończenie działań wojennych i pojechał opłakiwać poległego, zabierając ze sobą braci. W tym czasie marchia pozostawała bez wyższych dowódców i wyborowej części wojsk, która towarzyszyła zwykle dostojnikom tak wysokiego szczebla. W tym czasie po drugiej stronie Łaby trwała koncentracja wojsk polskich.

28

Ibidem, s. 500, 502.

Działania roku 1015 zakończyły się wynikiem remiso­ wym, choć, jeśli wierzyć Thietmarowi, straty poniesione w bitwach przez Polaków były większe: ok. 2400 mężczyzn wobec 200 rycerzy niemieckich, zabitych w bitwie w kraju Dziadoszan. Wieści te kronikarz zaczerpnął z relacji ludzi, walczących w grupie cesarskiej (może nawet od samego Henryka), przybyłej do Merseburga po dwumiesięcznej kampanii, uchodząc przed pościgiem. Co mieli powiedzieć oczekującym słów pociechy ludziom — że tak źle nigdy jeszcze nie było? Opowiadali więc, że choć trzeba było się wycofać, wszyscy walczyli dzielnie, ofiarnie i zadali wielkie straty wrogom. A że była to czysta propaganda, wykazały nieco późniejsze wypadki. Pod koniec roku, gdy cesarz objeżdżał zachodnie prowin­ cje kraju, wysłano do Polski z misją rozejmowo-pokojową biskupa Miśni, Idziego. Wybrano człowieka, który w ob­ liczu klęski wykazał hart ducha i odważył się udać między nieprzyjaciół, by pogrzebać poległych rodaków. Co waż­ niejsze — wykonał to zadanie bez ujmy dla honoru, czyli wiedział, jak rozmawiać z Bolesławem. Tym razem jednak Idzi zyskał tyle, co jego poprzednicy w podobnych misjach. Jakoś tak się złożyło, że arcybiskupi magdeburscy Tagino i Walterd, goszczący w Polsce jako posłowie, odjeżdżali stamtąd nic nie załatwiwszy, za to z bogatymi darami, niedługo potem zaś umierali. W przypadku biskupa Miśni wyglądało to tak: „(...) dostojny biskup Idzi, ledwie powrócił z Polski z wielkimi darami, zaczął niedomagać i 20 grudnia oddał Chrystusowi swą wierną duszę w grodzie zwanym Libzi”29. Czyżby fatum? Dalej było jeszcze ciekawiej, i nie chodzi bynajmniej o to, co — j a k najdosłowniej — wywąchał biskup Żytyc, Hilliward, po przybyciu do Lipska. „Kiedy wszedł on do domu, w którym umarł ten święty mąż [czyli biskup Idzi — przyp. autora], poczuł, iż dom 29

Ibidem, s. 504.

Kamienie do procy i zrekonstruowana proca

Szyszak z X-XI w.

wielkopolski

Hełm z XI w. wykuty gła­ dko z jednego kawałka stali. Rekonstrukcja

Replika szyszaka wielkopolskie­ go w wykonaniu „złotym”

Replika szyszaka wielkopolskiego w wykonaniu „srebrnym”

Replika hełmu żebrowego

Rekonstrukcja tarczy

Rekonstrukcja tarczy Rekonstrukcja tarczy

Elementy uprzęży końskiej

Wojownik w hełmie z nosalem, kolczudze, przy mieczu i tarczy

Machina miotająca typu trabutium, z przeciwwagą stałą. 1 — podstawa, 2 — oś obrotu, 3 — przeciwwaga stała, 4 — ramię miotające, zakoń­ czone uchwytem procowym

Wieża oblężnicza

ów był pełen najcudowniejszych zapachów. Odprowadził tedy zwłoki aż do Miśni i pochował je przed ołtarzem przy pomocy grafa Wilhelma, który wedle kolejności miał wówczas straż nad grodem”30. Stało się to wbrew woli zmarłego, który „(...) koniec swój przepowiedział naprzód i prosił usilnie, by go nigdy nie chowano w Miśni. Obawiając się bowiem zburzenia tego grodu w przyszłości, zawsze żywił w sercu pragnienie, by mógł sobie zasłużyć na grobowiec w miejscowości zwanej Coldici (...)”31. Dostojnik o silnym, ascetycznym charakterze, co dzień umartwiający się i poszczący, który 23 lata spędził jako biskup Miśni, nie wierzył, by ostała się ona cało przy Niemcach. Jeśli w rokowaniach pokojowych z Bolesławem reprezentował Sasów człowiek tak małej wiary, to przeko­ nanie to musiało być wówczas powszechne i nie mogły go zmienić najbardziej ekscytujące opowieści o setkach i ty­ siącach zabitych i wziętych do niewoli Polaków. Chyba że te dech zapierające wielkości podzielić przez dziesięć... Tylko cesarz zdawał się nie podzielać owej niewiary, choć niewiele mógł zdziałać, by ją zmienić. Choć spędza­ jący Henrykowi sen z powiek Bolesław na wschodzie nadal miał się dobrze, to na południu właśnie zszedł z tego świata człowiek będący innym koszmarem Henryka. We Włoszech bowiem „(...) Arduin, król z imienia tylko, utraciwszy gród Vercelli (...), zachorował i brodę postrzygłszy, wstąpił między mnichy. Zmarł on 30 października (...)”32. „To dobry znak od Tego z góry” — uznał świecki namiestnik Chrystusa na Ziemi i uładziwszy sprawy na zachodzie, ze świeżym zapałem jął przygotowywać nową kampanię wojenną. Ale w roku 1016 zamysłów cesarskich nie dało się wprowadzić w czyn ze względu na poważne okoliczno­ ści zewnętrzne. 30 31 32

Ibidem. Ibidem, s. 504, 506. Ibidem, s. 502, 504.

WOJNA BEZ WOJNY, CZYLI ZAMIESZANIE W ROKU 1016

Zapaśnicy, mimo długiego konfliktu, nie wyczerpali jeszcze wszystkich sił swoich poddanych i chętnie sczepiliby się jeszcze raz, zwłaszcza że pewne okoliczności wskazy­ wały, iż może nastąpić jakieś przesilenie. Wtedy jednak na krańcach obu państw pojawiły się siły, które odciągnęły wojowników z areny, do której już zdążyli przywyknąć. Oto na Rusi stracił władzę Swiatopełk, zięć Bolesława, co automatycznie osłabiało pozycję polskiego księcia, a wojna polsko-ruska wisiała na włosku. Cesarz, nie skorzystał z tej niewątpliwej okazji, zajęty ważnymi spra­ wami na zachodzie królestwa, gdzie pojawiła się szansa na zyski o wiele większe, również w wymiarze moralnym, niż odzyskanie biednych prowincji wschodnich: Łużyc i Milska. Okazało się bowiem, że sytuacja w bogatej, dużej i silnej Burgundii pozwala na ponowne jej podporządkowanie. Długotrwała i skomplikowana akcja dyplomatyczno-wojskowa, jaką cesarz podjął w Burgundii i okolicach, przyniosła jednak mierne rezultaty. Wprawdzie „(...) sam nie ponosząc strat niszczył ogniem wzdłuż i wszerz kraj, który ośmielił się podnieść bunt przeciwko niemu. Przeko­ nawszy się jednak, iż nie zdobędzie żadnego z tych grodów, powrócił do domu ze smutkiem, albowiem ani tutaj, ani na Wschodzie, nie mógł zadać nieprzyjaciołom takiej klęski, która by miała szkodliwe dla nich skutki na przyszłość”33. Jedyną pociechą było, że, jak to mówił Thietmar: „Nasz wróg Bolesław nie atakował w tym czasie naszego kraju, lecz umacniał swój, dowiedziawszy się zaś o wyniku akcji cesarza, radował się i pysznił wielce. Wielu znających dobrze sytuację twierdziło stanowczo, że gdyby cesarz ruszył na niego wówczas z całą siłą wojskową, mógłby 33

Ibidem, s. 510.

samym strachem przywieść go do zwrotu naszych ziem, znajdujących się pod jego panowaniem, a jego samego uczynić skłonnym do uległości, ofiarowawszy mu tylko pokój”34. Zapisy Thietmara nie odbiegały wiele od prawdy, gdyż sytuacja na wschodnich granicach Polski przedstawiała się tak źle, że Bolesławowi musiało zależeć na pokoju. Warto przyjrzeć się bliżej tej sprawie, by zdać sobie sprawę, w jakiej sytuacji przyszło niebawem polskiemu władcy działać, z kim się bić i z kim współpracować. Póki żył Włodzimierz Wielki, sytuacja na Rusi była stabilna, jednak jego śmierć jej samej nie wróżyła niczego dobrego. Miał on bowiem wielu synów z różnymi kobieta­ mi, kurtuazyjnie zwanych żonami, a każdy z nich, może z małymi wyjątkami, uważał, że nie jest gorszy od swoich braci. „Był zaś Włodzimierz opanowany przez chuć żeńską, i były jego żony: Rogneda (...), od niej zaś zrodził czterech synów: Iziasława, Mścisława, Jarosława, Wsiewołoda, i dwie córki; od Greczynki — Swiatopełka; od Czeszki — Wyszesława; a od drugiej — Swiatosława i Mścisława, a od Bułgarki — Borysa i Gleba”35. Już sama liczba potomków musiała być zarzewiem konfliktów, w dodatku dwóch z nich: Jarosław i Swiatopełk, wprost nie mogło doczekać się samodzielnych rządów i coraz śmielej sobie w tym kierunku poczynało. Będącego pod ręką spiskowca Swiatopełka Włodzimierz, jak już wspomniano, uwięził w Kijowie. Trudniejsza sprawa była z Jarosławem, który sprawował władzę aż w Nowo­ grodzie, a przestał płacić ojcu dań. „I rzekł Włodzimierz: «Trzebcie drogi i mośćcie mosty», chciał bowiem iść na Jarosława, na syna swojego, lecz zaniemógł”36. Wyprawę 34

Ibidem.

35

N e s t o r, op. cit., s. 55, 56. Ibidem, s. 84.

36

na Jarosława, powstrzymała wszelako nie choroba kniazia, lecz zagrożenie o wiele poważniejsze niż zbuntowany kniazik. Pieczyngowie, uważnie śledzący nastroje i stan wojsk na Rusi, postanowili skorzystać z powstającego właśnie zamieszania. Włodzimierz chciał uprzedzić ich uderzenie. „Przeciw Pieczyngom idącym na Ruś posłał więc Borysa, sam bowiem chorzał bardzo i w tej chorobie zmarł miesiąca lipca 15 dnia [1015 roku]”37. W tej sytuacji, w najlepszym położeniu znalazł się, paradoksalnie, będący na miejscu najmniej przez ojca łubiany („był bowiem od dwóch ojców: od Jaropełka i od Włodzimierza”38) Swiatopełk, przebywający w więzieniu w Kijowie. Uwolniony przez stronników, zataił początkowo śmierć ojca i „(...) przepełniony nieprawością, kainowy zamysł powziął”39. Tak uzyskał przydomek „Przeklęty”. Pierwszy ofiarą padł Borys, który rozpuścił wojsko i zdał się na łaskę starszego brata. Swiatopełk „(...) posłał do Borysa, mówiąc: «Z tobą chcę przyjaźń mieć, i do ojcowizny dodam ci», lecz knuł podstęp, jak by go zgubić. Swiatopełk tedy przyszedł nocą do Wyszogrodu, potajemnie wezwał Putszę40 i wyszogrodzkich bojarów, i rzekł do nich: (...) «Nie powiadając nikomu, idźcie, zabijcie brata mojego Borysa». Oni zaś obiecali mu prędko to uczynić”41. Rozkaz wykonano. Potem powiodła się jeszcze jedna taka operacja, skut­ kująca pomysłem bardziej dalekosiężnym, ale trzeba przy­ znać, że wówczas mało oryginalnym: „(...) zabił [brata] Swiatosława, posławszy [zabójców] ku Górze Węgierskiej, gdy ten uciekał do Węgier. I powziął zamysł: «Pozabijam wszystkich braci swoich, i posiędę włość ruską sam 37 38 39

Ibidem. Ibidem, s. 55. Ibidem, s. 86.

40

Swojego zausznika.

41

Ibidem, s. 87.

jeden»”42. Ofiarą padł jeszcze Gleb, zarżnięty nożem przez swego kucharza. Kres panowaniu okrutnika położył inny z braci, nowo­ grodzki buntownik Jarosław, zwany później Mądrym. Wtedy jeszcze mądry nie był, na co wskazują wypadki w Nowogrodzie. A było tam i dumo, i straszno: „Gdy Jarosław jeszcze nie wiedział o ojcowej śmierci, było przy nim mnóstwo Waregów, i gwałty czynili Nowogrodzianom i ich niewiastom. Powstawszy, Nowogrodzianie pobili Waregów we dworze Poromona. I rozgniewał się Jarosław, i poszedłszy do Rokoma, siadł w dworze i po­ sławszy do Nowogrodzian, rzekł: «Już tamtych nie wskrze­ szę». I wezwał do siebie znakomitych mężów, którzy byli wycięli Waregów, i oszukawszy ich, wyciął”43. Owe gwałty na Nowogrodzianach wzięły się nie tylko z tego, że chciano poskromić ich tendencje wolnościowe jako przyszłej republiki, ale chyba przede wszystkim z nudów szwedzkiego wojska, które, nie mając lepszego zajęcia, w oczekiwaniu na konfrontację z drużyną Wło­ dzimierza gnuśniało i rozrabiało, jak to zbóje. Ta bez­ sensowna wojna domowa trwałaby tam jeszcze dłużej, ale Jarosław zmądrzał nagle, pewnego dnia, po prze­ myśleniach jednej nocy: „Tejże nocy przyszła doń wieść z Kijowa od siostry jego, Predsławy, taka: «Ojciec twój umarł, a Swiatopełk siedzi w Kijowie, zabiwszy Borysa, a na Gleba posłał [zabójców]; strzeż się go bardzo». To słysząc, smutny był z powodu ojca i braci, i drużyny. Nazajutrz zaś, zebrawszy resztę Nowogrodzian, Jarosław rzekł: «O, luba moja dru­ żyno, którą wczoraj wybiłem, a dziś mi jest potrzebna!» Otarł łzy i rzekł do nich na wiecu: «Ojciec mój umarł, a Swiatopełk siedzi w Kijowie, zabijając braci swoich!»”44. 42 43 44

Ibidem, s. 90. Ibidem, s. 91. Ibidem.

„Ulitował się bocian żaby, jak jej oczy wydziobał” — powiedzieliby pewnie nasi przodkowie. Ale to jeszcze nic! Odpowiedź Nowogrodzian była jeszcze bardziej zdu­ miewająca: „«Chociaż, kniaziu, bracia nasi ubici — możemy za ciebie walczyć». I zebrał Jarosław Waregów tysiąc, a innego wojska czterdzieści tysięcy [raczej 4000], i poszedł na Swiatopełka”45. Późną jesienią 1016 roku pijany Swiatopełk przegrał bitwę nad jeziorem Lubecz przy Dnieprze i „(...) uciekł do Lachów. Jarosław zaś osiadł na stolcu ojcowskim i dziadowskim”46. Bolesław nie od razu ulitował się nad zięciem. Chcąc uniknąć zwady i na tej granicy, spróbował porozumieć się z Jarosławem. Właśnie niedawno owdowiał, a ruskiej żony jeszcze nigdy nie miał. Oferował pokój za coś, 0 czym nie wiemy, i za rękę wspomnianej już Predsławy, co wiadomo z przekazu Galla Anonima47. Owe propozycje 1 rokowania nie skończyły się zapewne na pojedynczej wymianie poselstw, a póki ich wynik nie był pewny, Bolesław wolał zabezpieczyć się i z drugiej strony. Wystąpił więc z propozycją rozejmu do cesarza. Zajęty Burgundią cesarz „(...) zgodził się na prośbę Bolesława, donosząc mu, że jego książęta zebrali się i że jeśli Bolesław chce mu przedstawić godziwą propozycję, chęt­ nie ją przyjmie za ich radą. Z obu stron wymieniono poselstwa i zawarto zawieszenie broni”48. Tymczasem okazało się, że Jarosław nie przystaje na polskie warunki, a Predsława nie marzy o związku z pod­ starzałym tłuściochem. Nie doszło więc do porozumienia, a Swiatopełk odetchnął z ulgą, że nie musi iść do tiurmy. 45 46 47 48

Ibidem. Ibidem, s. 92.

Anonim tzw. Gall, op. cit.. s. 24. Th i e t m a r, op. cit., s. 538.

Mimo ostatecznego niepowodzenia w rokowaniach z Jarosławem, Bolesław wyciągnął z nich pewne korzyści. Posłowie polscy, bawiąc na Rusi zorientowali się, że siły Jarosława nie są tak wielkie, by się ich obawiać, a ponadto ma on rywali do tronu, choć bowiem Swiatopełk starał się, jak mógł, Jarosław przerwał w porę jego kainową działalność i paru braci ocalało. Te pomyślne wieści spowodowały usztywnienie polskiego stanowiska wobec Niemiec. Cesarz, przystając na Bolesławowe propozycje rozejmowe, liczył zapewne — znał wszak wschodnie kłopoty Chrobrego — że wywrze na niego w czasie rokowań pokojowych tak duży nacisk, iż ten ustąpi z Łużyc i Milska. Bardzo mu przy tym zależało na pokoju z tej strony, gdyż niezałatwiona sprawa Burgundii uwierała go boleśnie. Tylko załamanie pogody zatrzymało go dotychczas na wschodzie, a nie mógł sobie pozwolić na dwie wielkie wyprawy w jednym roku, w dodatku w miejsca tak od siebie odległe. Bawiąc przymusowo w Merseburgu, miał nadzieję załatwić pozytywnie wschodnie sprawy, a nadchodzące wieści zdawały się potwierdzać jego zamiary. Obrazę, jakiej doznał Bolesław od Rosjan, odczytał jako oznakę słabości Polski. W końcu stycznia 1017 roku wysłano więc do Chrobrego posłów z odpowiednimi pełnomocnictwami, ale rachuby cesarskie znów zdały się na nic. Starannie dobrani, dostojni i wiarygodni posłowie, „(...) arcybiskupi: Erkanbald [Moguncji] i Gero [Magdeburga], biskup Amulf [Halberstadtuj, grafowie Zygfryd [syn margrabiego Hodona, wcho­ dzący już wcześniej, nie bacząc na rodową tradycję, w konszachty z Bolesławem] i Bernard [książę saski, a jednocześnie margrabia Saskiej Marchii Północnej] oraz inni książęta siedzieli przez czternaście dni nad rzeką Muldą i wzywali (...) Bolesława, by przybył nad Łabę na rokowania, których sam z dawna sobie życzył. Bolesław znajdował się wówczas w Sciciani i kiedy wysłuchał

poselstwa, oświadczył, iż nie ma odwagi tam przybyć, gdyż lęka się swoich wrogów. Na to mu rzekli posłowie: «Jakże to? Co zamierzasz uczynić, jeżeli nasi książęta przybędą nad Czarną Elsterę? Nie przejdę tam nawet przez most» — odpowiedział Bolesław. Po tych słowach posłowie odjechali i opowiedzieli wszystko swoim panom”49. Wrażenie, że Bolesław zadrwił sobie z Niemców, było nieodparte, w związku z tym w lutym 1017 roku „odbyła się tam zaraz narada nad (...) wyprawą wojenną i wszyscy wasale otrzymali rozkaz przygotowania się do niej. Rów­ nocześnie cesarz wydał ostry zakaz przyjmowania i wysy­ łania posłów od i do tego jawnego już wroga oraz polecił wyśledzić tych, którzy ośmielili się tak dotychczas po­ stępować”50. Kolejna wyprawa, po wymuszonym, rocznym zawiesze­ niu broni, była więc postanowiona.

49 50

Ibidem, s. 540. Ibidem, s. 540, 542.

SIŁY, UZBROJENIE I TAKTYKA STRON

Jak wielkie były siły i jaką taktykę stosowały obie strony konfliktu wynikało już z opisu wcześniejszych działań. Tym razem jednak zarówno Polska, jak i Niemcy przy­ stąpiły do wojny z siłami maksymalnymi, na jakie było je stać, przy czym w Polsce prawdopodobnie przekroczono liczbę krytyczną wojsk. Należy przez to rozumieć, że liczba „zmobilizowanych” wojowników przekroczyła zna­ cznie poziom możliwości ich utrzymania przez księcia i jego poddanych. Nic dziwnego zatem, że owe ilości wymogły wkrótce dosyć specyficzny, nader aktywny sposób prowadzenia wojny przez Polaków. Natomiast jeśli chodzi o Niemców, zaangażowano standardowe siły księstw leżących w sąsiedztwie teatru działań: Saksonii, Turyngii, Frankonii, Alemanii (Szwabii) i Bawarii (jeśli chodzi o tę ostatnią, jej zaangażowanie w wojnę było raczej defensywne i sprowadzało się do obrony własnego terytorium tudzież krótkich wypadów odwetowych). Na­ tomiast bardzo wzmocniły armię niemiecką posiłki sprzy­ mierzeńców: Czechów i Luciców. Chodziło nie tylko o znających tamtejszy teren ludzi, ale też o uzupełnienie składu o rodzaj broni, którą Niemcy nie dysponowali w dużych ilościach, to jest o lekkozbrojną piechotę, bardzo przydatną w walce z Polakami.

SIŁY KOALICJI NIEMIECKIEJ

Oszacowanie sił koalicji jest możliwe tylko w pewnym przybliżeniu, na podstawie niektórych danych, jakie przekazał nam bp Thietmar z Merseburga. Kronikarz mówi o wydzieleniu pod Głogowem z głównej siły bojowej 12 legionów jako grupy, która miała blokować Niemczę, póki cesarz nie nadejdzie z pozostałymi siłami1. Jest to bardzo istotna informacja, dająca nam również wskazówkę co do wielkości wojsk polskich. Wydzielając taką grupę, wyprzedzającą główną armię o trzy dni marszu, cesarz musiał mieć pewność, że nie zostanie ona zniszczona przez polskie wojska, czyli musiała być od nich lepsza jakościowo. Biorąc pod uwagę fakt, iż owa silna straż przednia miała też za zadanie skutecznie zablokować twierdzę, musiała być ona odpowiednio liczna. Prawdopodobieństwo, że w takich okolicznościach może dojść do bitwy, było duże, przy czym z uwagi na ukształtowanie terenu nie wszyscy wojownicy naraz mogliby wziąć w niej udział, więc owa grupa 12 legionów musiała nie tylko jakościowo przewyższać wojsko pol­ skie, ale ilościowo co najmniej mu dorównywać. W śred­ niowieczu przyjęło się nazywać legionem samodzielny oddział wojska, liczący 1000 ludzi. W warunkach bojo­ wych liczba ta była chyba trudna do osiągnięcia, ale można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że niemiecki legion liczył nie mniej niż 800 ludzi. Straż przednia armii niemieckiej liczyła więc ok. 10 000 wojowników. Siły główne armii nie mogły być słabsze ilościowo, zwłaszcza że do owej grupy blokującej oddano najlepiej uzbrojonych ludzi. Należy zatem przyjąć, że pozostała część armii liczyła nie mniej niż 20 000 ludzi, czyli dwa ' Patrz o tym niżej, w opisie kampanii.

razy po 12 legionów. Możliwe też, że w związku z tym, że w średniowieczu do liczb dwanaście i trzy przywiązywano dużą wagę, cesarz zdecydował się na wydzielenie 1/3 wojsk, pozostawiając sobie 2/3. Łącznie więc siły manew­ rowe koalicji w kampanii niemczańskiej wynosiły około 30 000 wojowników. Warto zauważyć, że ostatnio wśród historyków panuje tendencja do obniżania liczby wojsk biorących udział w średniowiecznych wojnach. Czy zatem osiągnięcie tej siły było w ogóle możliwe? Istnieje świadectwo z tamtej epoki, które zdaje się kwestionować powyższe wyliczenia i każe zmniejszyć liczbę wojsk zaangażowanych po stronie niemieckiej o co najmniej połowę. Kronikarz Wipo zanotował mianowicie, ilu opancerzonych rycerzy zażądał Otto II w 981 roku od arcybiskupów, biskupów, opatów i książąt zachodniej części królestwa2 na wyprawę do Italii. W tamtym przypadku 4 arcybiskupstwa, 15 biskupstw i 11 opactw wystawiło łącznie 1504 rycerzy, natomiast książęta świeccy 600, co dawało w sumie 2104 pancernych. Gdyby uznać, że była to kompletna siła, jaką cesarz Otto II poprowadził do klęski pod Cotrone, nie byłaby to liczba oszałamiająca i w sumie mająca się nijak do sił szacowanych powyżej w kampanii 1017 roku. To jednak były zaledwie posiłki, o których mówi Thietmar. „Gdy cesarz się dowiedział, że Kalabria wielkich doznaje gwałtów od częstych najazdów Greków i rabunku Saracenów, przyzwał dla uzupełnienia swoich wojsk Bawarów i mężnych w boju Alamanów”3. Posiłki rzadko przewyższały liczbą siły główne, przy czym od arcybiskupów, biskupów i opatów nie zażądano zapewne wszystkich rycerzy, jakimi dysponowali, podobnie zresztą jak od książąt świeckich. Armia Ottona I w bitwie z Węg­ rami pod Augsburgiem, zebrana w pośpiechu i w obliczu : Wiponis gęsta Chuonradis imperatoris, [w:] E. W. W e i s , Cesarz Henryk IV, Warszawa 1996, s. 30, 31. T h i e t m a r , op. cit., s. 136.

wojny na dwa fronty (siły Saskonii w dużej mierze były zablokowane rozwijającym się właśnie powstaniem słowiań­ skim), liczyła ok. 8000 pancernych. I to właśnie była ta realna siła ofensywna, jaką w razie potrzeby mogli rozpo­ rządzać cesarze. Oszacowując siły cesarza Henryka II w 1017 roku, należy przyjąć wartości maksymalne, większe nawet od sił Ottona I pod Augsburgiem, i to z kilku względów. Po pierwsze walki małymi armiami, wojskiem wyborowym, próbowano już wcześniej i zakończyło się to źle. Spraw­ dzono też, jak radzą sobie wydzielone, narodowe armie, ale i ta metoda, ze względu na trudności we właściwej koordynacji działań, nie przyniosła pozytywnych rezultatów. Wreszcie — i to chyba argument najważniejszy, biorąc pod uwagę wyjątkowo staranne przygotowania Bolesława Chro­ brego do działań wojennych, a bynajmniej ich nie ukrywał, nie można było poprzestać na zwyczajowym poborze w ograniczonym zakresie, lecz należało sięgnąć do głębo­ kich rezerw. Wojna ta miała wszak przynieść wyraźnie przesilenie i przechylić szalę zwycięstwa na stronę niemiec­ ką. Tym razem książęta, biskupi i grafowie nie ograniczyli się do przysłania posiłków, ale stawili się osobiście, gotowi do wyprawy, a każdy z nich przyprowadził całą swoją siłę wojskową. Po popisie w obozie wojskowym pod Licykawą, ludzi niezdolnych do ponoszenia trudów dalekiej i długiej wyprawy odsyłano do domu, ale dopiero wtedy, gdy cesarz ich osobiście zlustrował. Mogło się wówczas zdarzyć i tak, że stary, wysłużony bądź chory senior wracał do domu z garstką rycerzy, natomiast reszta jego oddziałów pozo­ stawała przy cesarzu. Jest jeszcze jeden aspekt tej kwestii, o którym jedne opracowania wspominają, a inne pomijają go milczeniem. Otóż w tym czasie zaczął kształtować się system pocztów zbrojnych. Zapewne większość rycerzy doskonale obywała się bez sług i pomocników, samodzielnie wykonując

wszelkie czynności, od czyszczenia i pojenia koni po szukanie sobie strawy i dbanie o broń. W zależności jednak od swojej sytuacji majątkowej rycerz mógł, a niekiedy wręcz musiał iść na wojnę w otoczeniu kilku towarzyszy, giermków i sług. W tej sytuacji można założyć, że inte­ resujący kronikarzy rycerze, najlepiej uzbrojeni i waleczni, stanowili jakby rdzeń armii, ustawiany w bitwach w pierw­ szym szeregu. Ich czyny opisywano i sławiono, ich też tylko liczono w stratach jako prawdziwych wojowników, nie wspominając o mniej szlachetnie urodzonych wojow­ nikach, pozostających w cieniu, choć często biorących udział w najważniejszych wydarzeniach. Ich uzbrojenie nie było zapewne tak kompletne, jak możniejszych panów, niemniej spełniali dobrze swoją rolę. Ci właśnie wojownicy mogli powiększać liczbę rycerstwa o co najmniej połowę. Dlatego 8000 pancernych Ottona I w 955 roku odpowiadało sile ok. 15 000 jeźdźców Henryka II 50 lat później. Skład armii uzupełniali też ministeriałowie, to jest półwolni rycerze, osadzani na terenach marchii, na ziemiach należących do króla niemieckiego, oraz wietnicy, czyli słowiańscy wojownicy, przeważnie piesi, stanowiący załogi grodów. Nic nie stało na przeszkodzie, by wezwać do udziału w wyprawie jednych i drugich, prócz groźby przejścia nieprzyjaciela do kontrofensywy, czego już raz doświadczono w 1015 roku. Polacy rzadko kiedy dotychczas podejmowali długotrwałe oblężenia, a praktycznie nigdy nie robili tego w czasie działań ofensywnych Niemców, więc do krótkotrwałej obrony grodów wystarczały pewnie siły miejscowej ludności chłopskiej. Niewykluczone więc, że poza obszarami granicznymi, obie te formacje powołano do udziału w wyprawie. Jak widać z przebiegu wydarzeń, dużą rolę w tej wojnie odgrywali sprzymierzeńcy Henryka, warto zatem przyjrzeć się, jak wyglądały potencjały wojskowe Czech, Związku Lucickiego (Wieleckiego), Rusi i Węgier, choć te ostatnie

można w zasadzie pominąć, gdyż bezpośredniego udziału w wyprawie nie brały. Siły ruskie — była to osobn;i kampania, która z pewnością wywarła wpływ na jakość działań polskich, ale nie był to wpływ decydujący. Nato miast wypada zatrzymać się dłużej przy możliwościach mobilizacyjnych Czechów i Luciców. W czasie oblężenia Niemczy doszło do szturmu czeskiego na gród. Znając dalsze wypadki można zaryzykować twierdzenie, że Czesi nie zaatakowaliby twierdzy samo­ dzielnie, mając siły słabsze niż jej obrońcy. Przeciwnie, można przypuszczać, że owe siły musiały kilkakrotnie przewyższać liczbę obrońców, których tylko na zewnętrz­ nych odcinkach wałów było nie mniej niż 10004. Dlatego można przyjąć, że książę Udalryk przywiódł Henrykowi II na wyprawę zbrojną co najmniej 3000 ludzi. Jego dziad, Bolesław I Srogi, wsparł Ottona I w bitwie pod Augsbur­ giem 1000 pancernych jeźdźców. Wprawdzie po kilku­ dziesięciu latach sytuacja uległa zmianie, teraz Polska była silna, a Czechy, pozbawione wpływów na Śląsku i Mora­ wach, słabe, lecz nie aż tak słabe, jak to się może wydawać. Był to wszak kraj dysponujący kopalniami srebra, a Praga nadal uchodziła za największy rynek niewolników w Europie Środkowo-Wschodniej. Poza tym Udalryk, inaczej niż jego dziad, nie tylko wypełniał swój osobisty, narzucony siłą obowiązek, ale ochotniczo uczestniczył w wojnie ze swoim śmiertelnym wrogiem, Bolesławem. Był więc osobiście zainteresowany jej korzystnym dla cesarza wynikiem, w którego uzyskaniu mogło pomóc jego, Udalryka, maksymalne zaangażowanie zbrojne, co zresztą wkrótce się zemściło. Sprawą zupełnie odrębną było zaangażowanie zbrojne Luciców. Jeśli opisane tu siły zbrojne Niemiec i Czech nazwiemy armiami zawodowymi, co w ramach prawa 4

Patrz o tym niżej, przy opisie grodu Niemcza.

feudalnego oznaczało nieustającą praktycznie służbę woj­ skową w zamian za nadania majątkowe, to siły Luciców należy uznać za wojsko poborowe. Nie było to jednak pospolite ruszenie, gdzie pod bronią stawali wszyscy zdolni do jej noszenia, ale prawdopodobnie ściśle określona, ustalona podczas narad wiecowych liczba dorosłych, silnych ludzi, jaką każde ze zrzeszonych w Związku plemion musiało wystawić na wojnę. Ponieważ obowiązek takiego świadczenia wojennego spoczywał na każdym wolnym członku Związku, stan armii zależał głównie od bieżących potrzeb i ustaleń. W razie konieczności sięgano pewnie i do pospolitego ruszenia, ale rzadko. W sytuacji, gdy pod broń mógł być powołany praktycznie każdy zdrowy mężczyzna, możliwości mobilizacyjne tego stosunkowo niedużego kraju były znacz­ ne. W czasie powstania w 983 roku wystawiono 30 000 ludzi, czyli armię, jak na ówczesne stosunki, ogromną. Mało tego — Lucice nie unikali walk w otwartym polu z konnicą niemiecką, co choć wystawia mało pochlebne świadectwo dowództwu tych wojsk, o samych wojskach mówi wiele dobrego. Skoro zatem wojsko lucickie posiadało umiejętność walki w szyku zwartym oraz odpowiedniego manewrowania, oznacza to, że musiało być w tym kierunku szkolone. W bitwach tylko raz zostało w dużej części zniszczone przez Niemców — nad Rzeknicą w 955 roku (niedługo po bitwie z Węgrami), głównie z powodu nadmiernego rozciągnięcia szyków i zaskoczenia. W innych przypadkach, zarówno przedtem, jak i długo potem, Niemcy co prawda odnosili nad nimi zwycięstwa, ale dlatego, że ich odparli, a nie doścignęli. Lucice potrafili też stosować podstępy: ukryć część sił w zasadzce, udawać pokonanych, umieli też długo i wytrwale oblegać grody i odpierać oblężenia, a wspomniana kampania z 955 roku wykazała, jak skuteczni byli w wojnie pozycyjnej. Nie od rzeczy będzie też wyjaśnienie zmiany nazwy z Wieletów na Luciców. Przy okazji walk między Obodrytami a Lucicami Thietmar podaje informację, która

wiele wyjaśnia, choć nie wprost: „To bezecne zuchwalstwo [czyli zajęcie przez Luciców całego kraju Wągrów i Obodrytów oraz obalenie tam chrześcijaństwa — przyp. autora] wydarzyło się w miesiącu lutym, który poganie czczą przez ofiary oczyszczające oraz stosowne dary zewsząd znoszone i który wywodzi swe miano od podziemnego boga Plutona, zwanego przez nich także Februus”5. Możliwe więc, że służba wojskowa miała wymiar nie tylko obowiązku względem ojczyzny czy też sposobu na szybkie wzbogace­ nie się, ale i aspekt religijny. Lucice to nazwa pochodząca od słowa „luty”, czyli srogi, okrutny. Takimi starali się być na wojnie. Możliwości mobilizacyjne Luciców były więc znaczne, ochota do walki zawsze wielka, a i zainteresowanie prowa­ dzeniem działań bojowych przeciw Polsce nieskrywane. Ówczesne wojny miały w przeważającej mierze charakter grabieżczy. Lucice uczynili z nich źródło swoich praktycznie stałych dochodów, bo po uzyskaniu pełnej niezależności w 983 roku rzadko zdarzały się okresy, by przeciw komuś nie podejmowali jakiegoś wypadu. Polska była ich głównym, obok Niemiec, przeciwnikiem, niemal naturalnym wrogiem, przy tym obfitującym w ludzi i inne dobra, cenione jako łup wojenny. Podobnie więc jak Czesi, wystawili kontyngent posiłkowy, na jaki było ich stać. Ów kontyngent mógł liczyć nawet 10 000 wojowników, stanowiąc praktycznie 1/3 sił manewrowych Henryka. Ich zdolność bojowa nie była imponująca, głównie ze względu na słabsze uzbrojenie. Nie mogli co prawda stanąć do równej walki z drużyną Chrob­ rego, za to świetnie uzupełniali niemiecką konnicę, bezradną w terenie zalesionym i zabagnionym. Jak ważną pełnili rolę świadczy fakt, że wszystkie kampanie wojenne Henryka II nabierały szybszego tempa po przyjściu Luciców.

5

T h i e t m a r, op. cit., s. 586.

Liczbę wojowników, jakich miał do dyspozycji w polu Bolesław Chrobry w 1017 roku, określił dosyć dokładnie Thietmar, oznajmiając, ilu to ludzi najechało Czechy w czasie powolnego marszu armii koalicyjnej na Polskę: „(...) syn Bolesława, Mieszko, wtargnął z 10 legiami do Czech (...)”6. Bolesław miał więc wówczas nie mniej, niż 10 legionów, czyli jakieś 8000-10 000 ludzi. Można przypuszczać, że więcej wojowników do powstrzymywania marszu armii Henryka II nie mógł już wygospodarować. I tak było to więcej niż na początku wojny, gdyż wtedy miał ok. 6000 wojowników i to zapewne łącznie z załogami grodów, co wielkość właściwej armii polowej obniżało o 1/5—1/3. Duże siły przebywały w owym czasie jeszcze w Łużycach i na Morawach, z tym że w znacznej części były one złożone z miejscowej ludności. Do obrony Śląska w 1017 roku Bolesław mógł więc wykorzystać siły wielkopolskiego rdzenia państwa, Małopolski i miejscowe siły śląskie. A przecież w tym samym czasie należało zabezpieczyć również wszystkie granice państwa, gdyż prócz najazdu wielkiej armii koalicyjnej groziły Polsce napaści Luciców (pojedynczych grup łupieżczych, nie zaangażowanych bez­ pośrednio w toczącą się wojnę), Rusów pod dowództwem Jarosława, który miał 4000 drużynę, a także Węgrów i być może Pomorzan. Niepokój wojenny ogarnął więc cały kraj, wszędzie sposobiono się do obrony i zbrojono. Nie sposób tu pominąć informacji Galla Anonima o siłach wojskowych Chrobrego. Oto jak, według XI-wiecznego przekazu wyglądały polskie siły zbrojne za Wielkiego Bolesława: „Z Poznania bowiem miał 1300 pancernych i 4000 tarczowników, z Gniezna 1500 pancernych i 5000 tarczow6

Ibidem, s. 552.

10 — Niemcza 1017

ników, z grodu Władysławia 800 pancernych i 2000 tarczowników, z Giecza 300 pancernych i 2000 tar czowników (...). Co do rycerstwa z innych miast i zamków, to wyliczać je byłby to dla nas długi i nieskończony trud (,..)”7. Jak wynika z tego przekazu, siły te obejmowały 3900 pancernych i 13 000 tarczowników, łącznie 16 900 ludzi, była to więc całkiem spora, jak na ówczesne czasy, armia. Wśród zebranych oddziałów znalazła się wielka, jak na stosunki z początku XI wieku, armia z Wielkopolski, i tak zapewne miało to wyglądać, by robić należyte wrażenie na współczesnych. Słuszniej będzie podzielić te wielkości przez 10, by poznać rzeczywistą siłę zebraną z okręgów grodowych Poznania, Gniezna, Włocławka i Giecza. Wy­ nosiłaby ona 390 pancernych i 1300 tarczowników, czyli łącznie ok. 1500 osób. Do liczby 8000-10 000 ludzi wciąż jeszcze daleko, ale przecież Anonim napomknął o innych grodach, choć ich z nazwy nie wymienił, choćby Ostrów Lednicki, Kruszwica, Kalisz, Śrem, Łękno, Ląd. To spokoj­ nie podwaja dotychczasową liczbę zbrojnych, co daje 3000 Mieszkowych zbrojnych, przy czym to zaledwie jądro Bolesławowego państwa. Owo jądro dostarczało jednak większości zbrojnych. Po uwzględnieniu linii grodów wielkopolskich na Obrze i obszaru gęstej zabudowy grodo­ wej na zachód od Kalisza, można tę liczbę niemal podwoić, sięgając 6000 zbrojnych. Pozostałe obszary państwa nie obfitowały już tak w wojowników, gdyż traktowano je jako peryferyjne. Grody były tam rzadziej rozmieszczone, zalud­ nienie kilka razy mniejsze, a drużynnicy mniej liczni; pełnili przy tym funkcję nie tyle obronną, co raczej policyjno-administracyjną wobec podbitych ziem. Z tych terenów raczej nie dało się uzyskać do walki w polu więcej niż połowę potencjału wielkopolskiego, czyli dodatkowe 7

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 26, 27.

3000 ludzi. W ten sposób udało się złożyć owe 10 legionów, które napadły na Czechy pod wodzą przyszłego króla Mieszka II. Skład narodowościowy drużyny był różnorodny. Więk­ szość stanowili zapewne Słowianie, ale wśród majętnych załóg grodowych z obszaru Wielkopolski przeważał żywioł skandynawski, na co wskazują pozostałości grobowe8. Do drużyny zaciągano też Niemców, a nawet Pieczyngów i Węgrów. Bolesław mógł też, i zapewne tak postąpił, zaciągnąć gotowe oddziały zbrojne w postaci wikingów (Waregów), wykorzystując przy tym swoje dobre — dzięki wstawiennictwu siostry — stosunki z Danią. Nie były one liczne, sięgały kilkuset ludzi, ale miały wysoką wartość bojową. Zaciąg ten łączył się jednak z koniecznością utrzymania „wynajętych” wojów, co potęgowało działania wojenno-łupieżcze. Prawdopodobnie Bolesław starał się nie korzystać z po­ mocy pospolitego ruszenia. Biorąc pod uwagę, jak nie­ słychanie surowymi prawami utrzymywał prostą ludność w posłuchu, można przyjąć, że w ówczesnej Polsce panował ustrój niemal niewolniczy, a nikt nie uzbraja niewolników bez potrzeby. Ludność wiejską wykorzystywano więc do robót budowlanych, ale, poza narzędziami pracy, jak siekiery czy topory, nie dawano jej do ręki broni. Inna sytuacja była podczas oblężenia grodu. Tu korzystano z każdej pary silnych rąk, potrafiących dźwigać broń; zresztą w takiej sytuacji ludzie bronili samych siebie, swoich rodzin i ocalałych resztek dobytku, więc myśli buntownicze schodziły na dalszy plan. Romantyczną wizję wieśniaków broniących ofiarnie przesiek przed uzbrojonymi po zęby Niemcami należy więc między legendy włożyć, 8 Wspominał o tym m.in. P. Wielowiejski, zabierając głos w dyskusji na temat referatu P. Urbańczyka Początki państw wczesnośredniowiecznych w Europie Środkowowschodniej, [za:] Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej mapy Europy, Kraków 2000, s. 83-85.

choć w przypadku rozbicia przeciwnika zapewne chętnie brali udział w pościgu za bogatym łupem. W sytuacji przewagi nieprzyjaciela ludność wiejska, o ile nie nakazano jej wykonywania określonych prac obronnych, ewakuowała się na obszary niedostępne dla wroga (a najchętniej takie, gdzie i swoi szybko by nie trafili), zabierając ze sobą cały ruchomy dobytek. Ojczyzny bronili drużynnicy — oczko w głowie Bolesława. Przekaz Galla Anonima o liczbie wojsk Bolesławowych zawiera jeszcze jedną ważną informację: stosunek ilościowy pancernych do tarczowników. Nie były to chyba stałe relacje, ale bardzo prawdopodobne jest, że konnica (czyli pancerni lub ludzie walczący jak pancerni) stanowiła 1/4 sił, natomiast piechota (tarczownicy) 3/4. Jak widać, naprzeciw co najmniej 8000 pancernych niemieckich Bole­ sław mógł przeciwstawić co najwyżej 2500 swoich, co dobrze ilustruje przewagę niemiecką w zakresie najbardziej ofensywnej broni. Pozostała część drużyny, ok. 7500 tarczowników, nijak nie mogła zrównoważyć ponad 10 000 Luciców. A pamiętać należy, że nie była to jeszcze cała armia niemiecka. O bitwie w otwartym polu nie mogło więc być mowy, chyba że przytrafiłaby się jakaś niebywała okazja. Przeciwnik jednak, czujny i uważny, nie zamierzał wystawiać się pochopnie na dotkliwe ciosy. UZBROJENIE STRON

Uzbrojenie nie uległo większym zmianom od Cedyni. Uzbrojenie obronne jazdy składało się z hełmu, pancerza (kolczego, łuskowego bądź lamelkowego) i tarczy. Pancerze miały postać sięgających kolan tunik z krótkimi rękawami, rozciętych z przodu i z tyłu, aby ułatwić dosiadanie konia. Kolczuga ważyła 8-10 kg (ciężar kolczugi znalezionej w wodach wokół Ostrowia Lednickiego wynosił 10 kg). Zamiast pancerzy używano skórzanych kaftanów, pikowa­

nych wełną. Od czasów Cedyni w wyposażeniu jeźdźców, i nie tylko, zaszła jedna zmiana, ale na razie dotyczyła ona niewielu wojowników i to głównie niemieckich — pojawiła się tarcza nowego kształtu, w formie migdała, wypierając powoli tarczę okrągłą. Jej podstawową zaletą było okrywa­ nie większej powierzchni ciała wojownika, ale w czasie walki konnej nie zapewniała takiej wygody ruchów, jak tarcza okrągła. Tarcze wykonywano z drewna i skóry. Najczęściej dwie warstwy deszczułek-klepek, ułożonych prostopadle do siebie, nitowano ciasno, następnie obciągano je po wierzchu skórą, dodatkowo znitowaną z podłożem klep­ kowym. Brzegi tarczy wzmacniano cienką blachą mie­ dzianą lub stalową, tworzącą charakterystyczne, uszkowate okucie. W środku tarczy umieszczano często umbo, czyli mniej lub bardziej wypukły, a nawet spiczasty element żelazny. Co dziwne, na terenach Polski nie znaleziono żadnego umba z interesujących nas czasów (może uda się dokonać tej trudnej sztuki w obszarze Ostrowia Led­ nickiego?...), co może sugerować, że metalu używano w tarczach oszczędnie, a ich samych nie uważano za niezbędne nieboszczykom w zaświatach. Jednak co by nie mówić o tarczach, były to konstrukcje lekkie i elastyczne, nie pękające pod naporem ciosów tak łatwo, jak na filmach, bo nie zbijano ich z prostych desek, a słoje klepek, biegnące wzdłuż i w poprzek tarcz rozkładały obciążenia od ciosów na ich całą powierzchnię. Oczywiście, tarcze nie chroniły przed ciosami najcięższych toporów bojowych piechoty, obsługiwanych dwuręcznie. Ale i tu trzeba mieć na uwadze, że tarcza nie służyła do przyjmowania ciosów, lecz ich zbijania i amortyzowania, wszystko więc zależało od sposobu jej użycia. Spiczaste umbo wykorzystywano czasem jako broń, do pchnięcia przeciwnika. Ofensywną bronią jeźdźców była włócznia, przy czym stopę drzewca również wyposażano w spiczaste okucie, które można było

wykorzystać w walce9. Po zużyciu (lub utracie) włóczni korzystano z miecza, broni szczególnie przydatnej i wygod­ nej w bezpośrednich starciach. Na wyposażeniu jeźdźców były jeszcze topory, a raczej toporki bojowe, przeważnie lżejsze od współczesnych toporków strażackich, za to osadzone na dłuższych drzewcach. Główną bronią piechoty, zależnie od formacji, była włócznia lub łuk. W wojskach polskich, unikających otwartych starć, używano przeważnie łuków, nad czym ubolewał Thietmar. Jednoczesne trzymanie łuku i włóczni byłoby dosyć kłopotliwe i mało użyteczne, więc włócznicy raczej nie bywali jednocześnie łucznikami. Mogli natomiast prócz włóczni nosić jeszcze kilka lżejszych oszczepów do miotania. Włócznia piechoty była większa i cięższa od włóczni jazdy, miała długi i szeroki grot, którym można było zadawać nie tylko pchnięcia, ale i cięcia. Pięknym przykładem takiego grotu jest wystawiony w muzeum Ostrowa Lednickiego grot włóczni, osiągający wymiarami wielkość miecza. Nawet jeśli była to broń symboliczna, o charakterze prestiżowym, ale z pewnością dawała się zastosować bojowo. Bronią uzupełniającą były topory, nieco cięższe od jeździeckich, wykonanych niekiedy z wiel­ kim kunsztem. Uzbrojenie ochronne stanowiła tarcza o kształcie okrągłym, a niekiedy migdałowym, bo ciekawost­ ka ta wchodziła w modę. Tarcze piechoty były większe od tarcz jazdy; można przyjąć, że podłużna tarcza migdałowa zasłaniała wojownika od stóp do brody. Prawdopodobnie łucznicy używali tarcz małych, nie krępujących ich zanadto. Korzystano również z metalowych hełmów, starszyna miała pewnie pancerze, ale powszechnym środkiem ochronnym były skórzane kaftany. Prawdopodobnie często używano też skórzanych hełmów o takim samym jak metalowe kształcie lub mających formę czapek. Czasami pewnie było 9 Kompletną włócznię z tamtych czasów, łącznie z drzewcem i okuciem dolnym, można obejrzeć w Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy.

odwrotnie — np. szyszaki wielkopolskie wykonywano z blach, które rozetowatymi wycięciami brzegów naślado­ wały skórę skurczoną po znitowaniu. Polska piechota była prawdopodobnie szkolona do walki w zwartym szyku, wówczas główną jej bronią byłyby włócznie i tarcze. W warunkach przyjętej taktyki obronnej główne zadania spoczywały jednak na łucznikach, których było najwięcej. Używano najczęściej prostych łuków, o długości od­ powiadającej wzrostowi dorosłego człowieka, czyli 160-180 cm. Drzewce łuku wykonywano ze sprężystych gatunków drewna; przyjęło się uważać, że głównie z cisu, ale mógł być to również jałowiec. Łuk składał się z kilku kawałków drewna o różnym stopniu twardości, bywał też wzmacniany elementami rogowymi (jak to miało miejsce w odwracal­ nych łukach koczowników) i wtedy nie był tani. Łucznik dysponował kilkudziesięcioma strzałami, o długości dopa­ sowanej do długości wyciągniętego ramienia z łukiem (ok. 80 cm). Groty strzał zatruwano wyciągami z toksycznych roślin. Takie groty były dość kosztowne, więc nie używano strzał bez potrzeby, a po bitwie skrzętnie przeszukiwano teren, by nie zostawić w polu żadnych wartościowych przedmiotów. Na wyposażenie wojownika średniowiecznego składały się jeszcze inne przedmioty: przybornik z igłami i nićmi, nóż, mały nożyk, brzytwa, łyżka drewniana, miska, krzesiwo i hubka, osełka, w konnicy dodatkowo sierp (czasami składany jak scyzoryk), skórzany cebrzyk, bukłak na wodę, torba na prowiant i worek na owies, tudzież przydatne w różnych pracach liny, rzemienie i powrozy. Różnorodne uzbrojenie z tamtych czasów można po­ dziwiać w Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, między Poznaniem a Gnieznem, gdzie odkryto, wydobyto i wy­ eksponowano broń wystarczającą do uzbrojenia kilkuset

ludzi. Czas zatrzymał się tam w zasadzie w 20 lat po oblężeniu Niemczy, co w historii rozwoju uzbrojenia średniowiecznego nie znaczy praktycznie nic. Mało tego — można z dużą dozą pewności przyjąć, że wiele egzem­ plarzy broni tam oglądanej znajdowało się w Lubuszy, Budziszynie, Pradze, Miśni, pod Krosnem, w Głogowie, Licykawie czy Niemczy, i to właśnie w czasie tych istotnych wydarzeń. Stąd niezwykłe wrażenie, jakie robi widok kilkuset toporów, grotów włóczni, grocików strzał i kilku­ dziesięciu mieczów o surowej formie oprawy rękojeści, o głowicach w kształcie półkola (co sugeruje istnienie w pobliżu wytwórni broni)10, i o rękojeściach bogato zdobionych, wykonywanych na zamówienie. To niezwykłe miejsce jest zbrojownią (i nie tylko) z czasów Mieszka I, Bolesława Chrobrego i Mieszka II. Choć różnice w wyglądzie wojsk były wyraźne i dość oczywiste, jednak biorący udział w bitwie czasem się mylili i potrafili ostrzelać z łuków swoich, czy nawet natrzeć na nich, a pomyłkę poznawali po wymianie ciosów i przekleństw. Dlatego ważną rolę w walce pełniły okrzyki bojowe, sztandary i znaki rozpoznawcze malowane na tarczach. Na podstawie danych ikonograficznych można z dosyć dużą pewnością określić, że tarcze wojowników polskich były malowane we wzory podobne do pisankowych: wężyki, zygzaki, łamańce, występujące w różnych układach równoległych bądź ukośnych, przy czym barwy poszczególnych wzorów starano się kontrastować. W razie potrzeby myliły one nieco wzrok przeciwnika, stwarzając wrażenie ruchu. Tarcze Niemców były raczej jednobarwne 10 W Polsce mógł być wytwarzany w całości miecz typu X wg typologii J. Petersena, charakteryzujący się bardzo surową oprawą głowicy, w kształcie półkola lub soczewki — [zob.:] A. N a d o 1 s k i, Polska broń. Broń biała, Wrocław 1974, s. 33-35. Takich właśnie mieczy w zbiorach Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy jest najwięcej.

lub podzielone na cztery-pięć różnobarwnych pól. Z kolo­ rów stosowano czerwień, błękit, żółć i zieleń. Barwy, żywe w nowych wyrobach, po kilku tygodniach kampanii w słoń­ cu i deszczu blakły i płowiały. Wśród wojsk pieszych przeważały barwy naturalnej skóry11. TAKTYKA

Taktyka była uwarunkowana możliwościami podjęcia, lub nie, określonych działań. Wojsko Bolesława Chrobrego nie miało szans na wygraną w walce prowadzonej na otwartym polu, więc takiego starcia unikało jak najdłużej, starając się maksymalnie opóźnić marsz wroga. Natomiast Niemcy parli do bitwy na otwartym polu, bo tu mogli wykorzystać swoją bezdyskusyjną przewagę w uzbrojeniu, jaką dysponowali. Bolesław Chrobry przez całą kilkunasto­ letnią wojnę tylko raz, w 1015 roku w kraju Dziadoszan, zdecydował się na bitwę z Niemcami, będąc pewnym przewagi nad strażą tylną armii Henryka, w terenie krań­ cowo niesprzyjającym rycerstwu i jego taktyce. W każdej innej sytuacji odwlekał starcia aż do ostatka, bardzo oszczędnie gospodarując siłami drużyny, co zdaje się potwierdzać jego wręcz obsesyjne przywiązanie do tych niepohamowanych w rabunkach, ale i dzielnych w bitwie chłopców, podnoszone przez Galla Anonima: „I którykol­ wiek zacny przybysz znalazł u niego uznanie w służbie rycerskiej, uchodził już nie za rycerza, lecz za syna królewskiego; i jeśli kiedy o którymkolwiek z nich — jak to się trafia — król posłyszał, że nie wiedzie mu się w koniach lub w czymkolwiek innym, wtedy w nieskoń­ czoność obsypywał go darami i mawiał żartobliwie do otaczających go: «Gdybym mógł tak samo bogactwami ocalić tego zacnego rycerza od śmierci, jak mogę jego 11 Więcej informacji o uzbrojeniu w tamtych czasach — zob.: publikacje A. Nadolskiego wykazane w bibliografii.

nieszczęście i niedostatek zaspokoić moimi zasobami, to samą chciwą śmierć obładowałbym bogactwami, ażeby zatrzymać w służbie rycerskiej takiego zucha!»”12. Jak to miał w zwyczaju, w czasie wolnym ustawicznie ucztował ze swoją drużyną. Rozpieszczał ich, ale mądrze; wiedział, co robi i był pewien, że w razie czego skoczą za nim w ogień. Podobnej taktyki należało spodziewać się ze strony polskiej i w tej wojnie, to znaczy odwlekania starcia jak długo się da, dlatego ważne było, co Niemcy będą chcieli osiągnąć. Najkorzystniej dla nich byłoby znaleźć się na najbogatszych terenach polskich, czyli w okolicach Po­ znania, jak przed 12 laty, lub Kalisza. W tej sytuacji Chrobry musiałby zdecydować się na bitwę w obronie ziemi albo przystąpić do rokowań pokojowych. Jeśli taki właśnie cel przyświecał cesarzowi Henrykowi II w 1017 roku, to zasadniczym problemem było sforsowanie polskich linii obronnych na Odrze. Przyjęty plan pozwolił Henrykowi nakreślić z grubsza zamiary taktyczne, które jednak, w miarę rozwoju wydarzeń, ulegały niezbędnym modyfikacjom. Ze względu na spo­ dziewane trudności w zaopatrzeniu wielkiej armii w żyw­ ność, ważne było, by nie zatrzymywać się nigdzie na dłużej, lecz przeć naprzód, aż do osiągnięcia któregoś z grodów stołecznych. Dopiero tam można było przystąpić do jego oblężenia i do pustoszenia okolicznych ziem, co zwykle skłaniało gospodarza do rozmów pojednawczych. Na to liczył Henryk, podczas gdy celem Chrobrego było w ogóle nie dopuścić do takiej sytuacji.

12

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 36.

WOJNA POLSKO-NIEMIECKA ROKU 1017

NIEMIECKIE PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY NA WSCHÓD

Częścią niemieckich przygotowań do wielkiej wyprawy było odnowienie przymierzy z krajami ościennymi oraz zaprowadzenie pokoju wewnętrznego w królestwie. Wszę­ dzie, gdzie cesarz się pojawił, organizowano pojedynki sądowe, które prawdopodobnie dały początek późniejszym turniejom rycerskim. Jeśli przestępca przegrał, wieszano go lub ścinano. Sprawy z pospolitymi zbójami i złodziejasz­ kami, często z rycerskich rodów, były proste. Trudniej przychodziło zapanować nad kłótniami wśród wielkich feudałów, łatwo przeradzającymi się w lokalne wojenki. W drugiej połowie 1016 roku rozgorzało kilka konfliktów w różnych częściach Niemiec: — niejaki graf Balderyk z Upplan zwabił, a następnie zabił grafa Wichmana, potomka owego Wichmana, co zginął w wyprawie na Polskę w 967 roku1, — biskup Monastyru, Teodoryk, obiegł Upplan i pusto­ szył okolice2, — do wojny włączył się, jako opiekun sierot i wdowy po zamordowanym, książę saski Bernard II, — później ten sam biskup Teodoryk najeżdżał ze wza­ jemnością włości grafa Henryka z Werli3, 1

Th i e t m ar, op. cit., s. 534.

2

Ibidem. Ibidem.

3

— na początku 1017 roku trwał jeszcze orężny spór między arcybiskupem magdeburskim Geronem a margrabią Bernardem, potomkiem margrabiego Teodoryka, teścia Mieszka I4, — 1 kwietnia 1017 roku o świcie „(...) syn Lotara Bertold wtargnął ze swymi stronnikami do grodu Monreberg, przekupiwszy uprzednio strażników, i zabił zna­ mienitego wasala grafa Wichmana, Balderyka, który wraz z towarzyszami przez długi czas stawiał opór”5. Cesarz rozsądzał spory, a jednocześnie zmuszał książęta do osobistego stawiennictwa przy sobie. W kwietniu odbył się zjazd w Goslarze, gdzie „ogłoszono wyprawę wojenną (...) [przeciw Polsce — przyp. autora] i zastanawiano się nad innymi pożytecznymi, a zarazem koniecznymi sprawa­ mi zagrożonej ojczyzny”6. Zajmując się gaszeniem wewnętrznych sporów, Henryk nie zaniedbał spraw zewnętrznych. Ponownie wezwano do udziału w wyprawie Luciców i Czechów. Wysłano też, na co wskazują późniejsze wypadki, poselstwa na Ruś Kijow­ ską i Węgry, aby i tamte kraje wzięły udział w wojnie. Zdaje się, że szczególną rolę w planach Henryka odgrywał najazd ruski na wschodnie tereny Polski. Cesarz montował więc wielką koalicję mającą na celu przywiedzenie Bole­ sława do posłuszeństwa albo usunięcia go. A co w tym czasie robił Bolesław? POLSKIE PRZYGOTOWANIA DO WOJNY

Książę Bolesław, jak to się mówi, nie zasypiał gruszek w popiele. Ze skali i rozmachu przygotowań niemieckich zdawał sobie w pełni sprawę, informowany na bieżąco przez najlepiej chyba w dziejach średniowiecznej Polski 4

Ibidem, s. 536. Ibidem, s. 544. 6 Ibidem. 3

zorganizowaną siatkę wywiadowczą. O jego skutecznych działaniach dyplomatycznych w tym czasie możemy wnios­ kować tylko pośrednio, ale dosyć pewnie. Na wschodzie, aby Jarosław nie nastąpił nań z całą siłą, nawiązał przez stronników Swiatopełka Przeklętego kontakt z Pieczyngami i, być może, z Mścisławem, groźnym konkurentem Jarosława do władzy nad całą Rusią. Na południu cały czas Morawy były oddane Bolesławowi, a tamtejszym ludziom polskie panowanie nie przeszkadzało. Wspierał Morawy władający na Słowacji Prokuj. Tym odcinkiem Bolesław praktycznie nie interesował się w cza­ sie zmagań wojennych, polegając całkowicie na człowieku, który z roku na rok rządził coraz mniejszym obszarem. Zresztą stosunki tam panowały osobliwe. „Miał on [Bole­ sław] na pograniczu między Węgrami a swoim państwem pewien gród, którego stróżem był stary Prokuj, wuj króla Węgrów, niegdyś i świeżo znowu przez niego zegnany. Nie mogąc wykupić swej żony z niewoli, otrzymał ją w darze od swego siostrzeńca, pomimo iż wrogie trwały między nimi stosunki”7. To, że Prokuj, rządzący coraz bardziej kurczącym się, pod naporem węgierskim, krajem, zdany był na własne, miejscowe siły, określało skuteczność jego działań osłono­ wych wobec Polski. Przez cały czas kilkunastoletnich zmagań nie słychać o najazdach węgierskich na teren Polski, co nie znaczy oczywiście, że takich nie było. Ale jest ślad w kronikach Galla Anonima, który chwali Wiel­ kiego Bolesława: „Czyż to nie on wielekroć pokonał w bitwie Węgrów i cały ich kraj aż po Dunaj zagarnął pod swoją władzę?”8. Można wierzyć lub nie Anonimowi, lubił przecież przesadzać, lecz trzeba wiedzieć, iż długoletnie zmagania polsko-niemieckie opisał równie krótko, a zatem, zostawiwszy pewien margines na ową przesadę, można to 7

Ibidem, s. 584.

8

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 19.

uznać za wiarygodne świadectwo, że z owych zmagań Bolesław wyszedł obronną ręką9. Na zachodzie Bolesław miał wprawdzie wrogów — i to prawdziwych — co niemiara, ale większość z nich skłonna była ustąpić, byle tylko nie iść w kolejnej, prawdopodob­ nie znów kosztownej wyprawie wojennej na Polskę. Wiadomo przecież, jak kończyły się wyprawy podej­ mowane samodzielnie przez panów saskich i jak wy­ glądała obrona terenów marchii saskich przed łupiestwami Polaków. Skłóceni i pozbawieni autorytetu Sasi zwyczaj­ nie nie chcieli się narażać, a z utratą ziem położonych na wschód od Łaby byli już raczej pogodzeni. Tylko osobisty udział cesarza gwarantował ich udział w działaniach zbrojnych. Częściowym powodzeniem zakończyły się działania Bolesława w celu pozyskania połabskich Słowian. Wpraw­ dzie Lucice ruszyli na Polskę przy boku Niemców, ale w domu pozostali Obodryci, co ci pierwsi mieli im za złe. W roku 1018 Lucice, m.in. z tego powodu, najechali Obodrytów i wygnali ich księcia Mścisława z kraju10. Jeśli Obodryci zostali w domu, to książę Bernard II Billung miał poważny problem — iść z cesarzem na Polskę czy też zostać w domu i przyglądać się po­ czynaniom tych Słowian. Bolesław miał jeszcze jednego sojusznika, który choć tylko pośrednio oddziaływał na zmagania 1017 roku, to jego wpływ musiał być odczuwalny. Była to Dania, której władcy, Harald i Kanut, synowie zmarłego przed kilku laty w Anglii króla Swena Widłobrodego, byli siostrzeńcami Bolesława. Ich matka, prawdopodobnie o imieniu Święto­ sława11, wygnana przez męża, przez dosyć długi czas 9 10

Ibidem.

T h i e t m a r , op. cit., s. 586. " O jej imieniu zob.: K. J a s i ń s k i , Rodowód pierwszych Piastów, Warszawa-Wrocław 1992, s. 94 i n.

przebywała w gościnie u brata w Polsce. Przed najazdem na Anglię synowie przyjechali po nią do wuja. Wdzięczni za opiekę nad matką, na pewno wsparli drużynę Bolesława jakimś oddziałem, co było wówczas praktykowane. Sym­ patie duńskie po stronie polskiej, mimo poważnego zaan­ gażowania sił wikingów w Anglii, musiały mieć złowrogi posmak dla północnej Saksonii. Jak widać, bilans przygotowań dyplomatycznych nie był korzystny dla Polski, ale więcej w tej sytuacji nie dało się uzyskać. Ostatecznie o wszystkim miały zdecydować dzia­ łania zbrojne, a więc siły zaangażowane w wojnie i sposób ich wykorzystania. W ciągu piętnastoletnich zmagań obie strony konfliktu zdobyły wiele doświadczeń i teraz starały się je odpowiednio zastosować. Tu, niespodziewanie, prze­ waga była po stronie księcia Bolesława, którego nie obowiązywał przecież termin wyprawy ogłoszonej przez cesarza Henryka. PRÓBY ZAKŁÓCENIA KONCENTRACJI WOJSK NIEMIECKICH

Koncentracja wielkiej armii miała jedną zasadniczą wadę, którą Bolesław skwapliwie wykorzystał. Otóż ze­ branie razem kilkudziesięciu tysięcy ludzi, z kilku od­ ległych krajów, musiało potrwać, a w dodatku trzeba było ogłosić — i nie dało się tego uniknąć — termin zbiórki. Czas i miejsce zebrania wojsk nieprzyjacielskich nie były więc tajemnicą dla polskiego dowództwa. Jeśli zatem Czesi i Bawarzy mieli stawić się na początku lipca nad środkową Łabą, to odpowiednio wcześniej mu­ sieli wyruszyć z domu. Ich wymarsz wprawdzie nie ogołocił obu krajów ze zbrojnych zastępów, ale znacznie ich szeregi przerzedził. A ponieważ przyroda nie znosi próżni, puste miejsca po Czechach i Bawarach spróbowali zapełnić Polacy. Skutkiem tego „(...) morawscy wojownicy

Bolesława otoczyli podstępnie wielki oddział Bawarów, który nie zabezpieczył się od napaści, i w pień go wycięli, biorąc w ten sposób niemałą odpłatę za klęskę poprzednio im zadaną”12. Nie wiadomo, czy ta smutna wiadomość dotarła do cesarza zanim pojawił się w Magdeburgu, gdzie zbierała się większość armii. Tam wydarzyło się coś, co musiało wszystkich napełnić grozą i ponurymi myślami o za­ czynającej się wyprawie. Dzień po przybyciu cesarza „(...) w niedzielę, 7 lipca, zerwała się straszna burza, która zniszczyła w szerokim zasięgu ludzi wraz z bydłem, domostwem i plonami. Niezliczone gromy połamały drzewa leśne, które zatarasowały wszystkie drogi”13. Znak był tym bardziej złowróżbny, że wojsko miało wyruszyć następnego dnia, 8 lipca, w poniedziałek. Na upartym Henryku przestrogi jednak nie zrobiły wrażenia. W niedzielę odprawiono mszę, na której się pomodlił, a w poniedziałek, odprowadzany przez cesarzową, wyru­ szył na wojnę. Zgodnie z powziętym zamiarem, „(...) nazajutrz przeprawił się cesarz wraz z małżonką i woj­ skiem przez Łabę, i przybył do Licykawy, dawnej włości biskupa Wigona, obecnie zamieszkanej przez stada dzikich zwierząt. Tam stał obozem przez dwie noce, czekając na opóźniające się oddziały wojska. Następnie, po odjeździe cesarzowej i wielu innych, ruszył z całą siłą wojenną naprzód”14. Stada dzikich zwierząt, zamieszkujące Licykawę, zajęły miejsce ludności uprowadzonej przez Bolesława. Ten widok, podobnie jak wcześniejsza burza, również nie mógł napełnić otuchą serc Niemców. Po dwóch nocach spędzo­ nych w wyludnionej Licykawie i jej okolicy, część z nich powróciła do domu. Być może też Henryk ustawił wojsko 12

Th i e t m a r, op. cit., s. 550.

13

Ibidem. Ibidem.

14

do popisu i odesłał ludzi niezdatnych do długiej wyprawy. Mogło również chodzić o to, żeby w kraju zostały jakieś oddziały do obrony. Przecież Obodryci nie wzięli udziału w wyprawie, a ich rajdy sięgały niegdyś aż po Hamburg i dalej. Jeśli o powrocie części wojsk zdecydowały podobne obawy dowództwa, to Chrobremu znów udało się zakłócić niemiecką mobilizację. Niebawem doszło do jeszcze poważ­ niejszego zamieszania. W czasie mobilizacji i w pierwszych dniach marszu Henryk próbował jeszcze rokowań pokojowych. Nie wiadomo dokładnie, co go do tego skłoniło, dość że dwukrotnie posyłał do Bolesława swego szwagra Henryka, byłego księcia Bawarii, niedawnego buntownika. Misje brata królowej nie powiodły się, ale nie to było najgorszą wieścią. Okazało się bowiem, że w czasie, gdy cesarz zwlekał, czekał i liczył na zawarcie korzystnego pokoju pod groźbą wojny, „syn Bolesława, Mieszko wtargnął z 10 legiami do Czech, które wskutek nieobecności księcia Udalryka mniejszy niż zwykle mogły stawić opór. Przez dwa dni plądrował on kraj i powróciwszy z nieprze­ branym tłumem jeńców wielką sprawił radość ojcu”15. Można sobie wyobrazić, jak ta wiadomość podziałała na Udalryka i jego wojowników. Poruszyło też wodza wy­ prawy, któremu Bolesław znów zagrał na nosie. Podczas gdy on zwodził Henryka jałowymi rozmowami, polskie wojsko łupiło Czechy. Tym razem jednak nie chodziło już tylko o zakłócenie mobilizacji niemieckiej czy wprawienie wrogów w zły nastrój. Polaków, a raczej żołnierzy w służbie Bolesława było przecież pod bronią aż nadto wielu, by dać się we znaki terenom, na których stacjo­ nowali. Było więc lepiej, gdy żywili się na koszt obcych niż swoich.

15

Ibidem, s. 552.

MARSZ POD GŁOGÓW — KONIEC LIPCA-POCZĄTEK SIERPNIA 1017 ROKU

„Oburzony tym cesarz wyruszył ze swoim wojskiem oraz znacznymi posiłkami Czechów i Luciców; pustosząc wszystko po drodze, dotarł 9 sierpnia do grodu Głogowa, gdzie oczekiwał go ze swymi wojami Bolesław, lecz zabronił naszym ścigać nieprzyjaciela, który, ukrywszy dokoła łuczników, wyzywał do walki”16. To, co Thietmar podsumował jednym zdaniem, to za­ sługujący na bliższą uwagę szereg przedsięwzięć taktycz­ nych, podejmowanych przez obie strony konfliktu. Aby dojść pod Głogów, należało sforsować co najmniej dwie szerokie i głębokie rzeki: Sprewę i Bóbr. Bolesław nie miał tyle sił, by zorganizować skuteczną obronę terytoriów w oparciu o te przeszkody wodne; wszak całe niemal wojsko, objuczone łupami i jeńcami, wracało z Czech. W dodatku tereny wokół Sprewy były dobrze znane Lucicom i Niemcom, którzy maszerowali tędy wielokrotnie. Załogi grodów nie wychylały się tym razem z umocnień, czego chyba im kategorycznie zabroniono po głupich wybrykach Eryka Pysznego w 1015 roku (dając im zgoła inne zadania do wykonania), a ludność cywilna, jeśli nie zdołała schronić się w grodach, chowała się po kątach i udawała, że jej nie ma. Marsz do Bobru przebiegł więc bez zakłóceń, a że kończył się lipiec i zaczynał sierpień, szlak pochodu niemieckiego znaczyły siwe dymy z płoną­ cych pól. Tak zapewne wyglądały żniwa pamiętnego 1017 roku na całej trasie przemarszu armii cesarskiej. Najeźdźcy dotarli pod Krosno, gdzie zdobywano już kiedyś przeprawy na Bobrze i Odrze. Do tego czasu siły polskie zapewne zostały już przynajmniej częściowo wzmoc­ nione i Bolesław czekał tam, z mocnym postanowieniem, że tym razem nie przepuści wrogów dalej. Spotkał go 16

Ibidem.

jednak zawód. Zamiast szturmować odrzańskie przeprawy i tracić wojsko w miejscu świetnie przygotowanym do bitwy obronnej, cesarz skręcił w prawo i przeprawił się przez rzekę Bóbr. Musiał przy tym przejść przez Wały Śląskie, widać wcale lub słabo bronione, skoro brak wzmianek u Thietmara o kłopotach z tego powodu. To zaś oznaczało dopust boży dla ludności zamieszkałej w widłach Bobru i Odry, czyli dla licznego plemienia Dziadoszan. W wielkim trójkącie, utworzonym przez te rzeki, nie było praktycznie aż do Bytomia Odrzańskiego żadnych poważ­ nych umocnień ani wielkich grodów. Natomiast główne siły wojska polskiego stały na wschodnim brzegu Odry. W takiej sytuacji słowa o bezkarnym pustoszeniu wszyst­ kiego po drodze przez Niemców, Luciców i Czechów są w pełni uprawnione. Gdyby Bolesław próbował prze­ szkadzać najeźdźcom na tym obszarze, zostawiłby chyba ślad w kronice Thietmara o potyczkach, pościgach tudzież trudach marszu. Wydaje się, że rozwój sytuacji zaskoczył dowództwo polskie. Możliwe, że wobec nagłego przyspieszenia marszu przez armię cesarską, wojska polskie, biorące udział w łu­ pieniu słabo bronionych Czech, nie zdążyły powrócić na tyle szybko, by obsadzić nie tylko rzekę Sprewę, ale nawet linię Bobru, a swojego odwodu Bolesław nie chciał narażać na zniszczenie; wszak nie raz już dał dowód, że drużynę oszczędzał, póki było to możliwe. Trzeba też mieć na względzie, że dla Bolesława to nie Śląsk był ojczyzną, której należało zażarcie bronić. Dla niego najważniejszy był obszar Wielkopolski i pas ziem bezpośrednio do niej przylegających, czyli tereny położone na północ i wschód od Odry. Kiedyś już, w 1005 roku, wpuścił wrogów na te ziemie, aż pod Poznań. Jego osobistą ambicją było zapobiec temu raz na zawsze, a przynajmniej dopóki żył. W tej sytuacji jego głównym celem było odwiedzenie armii cesarskiej

z kierunku na Poznań czy Gniezno. I to w zasadzie tłumaczy późniejszy rozwój wydarzeń. Oddziały zwiadowcze Niemców doniosły cesarzowi, że wszystkie brody — od Krosna do Bytomia — są obwarowane i dobrze pilnowane. Cesarz ruszył więc dalej, śladem wyprawy z 1010 roku, która zaprezentowała swoje możliwości pod Głogowem. Gród ten był zatem znany wielu Niemcom z widzenia, tędy wiodła ważna droga na Gniezno i nie mniej ważna na Kalisz, co więcej, znajdował się tam dogodny do przejścia w nor­ malnych warunkach bród. Chrobry ani myślał przepuścić najeźdźców w tym miej­ scu. Między Głogowem a Kaliszem znajdował się obszar zamieszkany przez plemię Trzebowian17, dorównujący bogactwem rejonowi Poznań-Gniezno-Kruszwica i równie gęsto zaludniony. Miał bardzo dużo grodów; licząc z Gło­ gowem i Kaliszem aż 2318, położonych w odległościach nie przekraczających 10-15 km od siebie. Wielkością nie dorównywały one oczywiście grodom typu Poznań, Giecz czy Gniezno. Tego terenu należało więc bronić z całym poświęceniem, bo owe grody nie wytrzymałyby gwałtow­ nych i długotrwałych szturmów, i padałyby, ze względu na fizyczne wyczerpanie obrońców, po kilku dniach bohater­ skiej a beznadziejnej obrony. Gdy Niemcy przybyli pod Głogów, okazało się, że sytuacja przeprawowa jest tu równie niesprzyjająca jak w dole rzeki. Sam gród położony był na wyspie znacznie oddalonej od zachodniego brzegu, a mosty, które pozwalały doń dotrzeć, rozebrano. Natomiast bród znajdował się w odległości nie przekraczającej strzału z łuku od wałów 17

S . M o ź d z i o c h , Śląsk między Gnieznem a Pragą (mapa na s. 203), [w:] praca zbiór., Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu sią nowej mapy Europy, Kraków 2000. 18 G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989 (mapa na s. 56).

grodowych. Poza tym silnie obwarowano owo przejście przez Odrę. W dodatku okoliczne lasy obrodziły łucznikami, którzy przesiekami ograniczali najeźdźcom swobodę mane­ wru. Był to znak, że Bolesław miał już wszystkie siły przy sobie i przeszedł wreszcie do aktywnej obrony. W obozie Henryka naradzano się, co począć dalej. Można było zostać pod Głogowem i próbować przebić się na wschodni brzeg Odry, do krainy mlekiem i miodem płynącej. Udało się to kilka razy w Krośnie, ale w przypadku niepowodzenia szturmu na przeprawy głogowskie, sytuacja armii pogarszałaby się szybko z dnia na dzień. Zaopatrzenie w żywność nie przedstawiało się najlepiej. Miejscowa ludność, nawet jeśli zdążyła zebrać zboże, nie miała czasu ani możliwości go wymłócić i najeźdźcy spalili je w stertach lub jeszcze na pniu. Kto żyw uciekł z dobytkiem i inwen­ tarzem na wschodni brzeg Odry. Miejscowe grody pełne były zboża, ale bez długiego oblężenia trudno było marzyć o ich zdobyciu. Aby zaś skutecznie oblegać Głogów, należało przejść na drugi brzeg rzeki, czyli szturmować. To jednak nie wszystko, było jeszcze coś, co musiało Niemców poważnie niepokoić. Oddziały wysyłane po żywność i na zwiady napotykały wszędzie polskich łuczników, prowokujących wrogów do walki. Sama walka nie byłaby niczym złym, natomiast brak kontaktu bojowego z przeciwnikiem doprowadzał wielu rycerzy niemieckich na skraj załamania nerwowego. Mogło się więc wkrótce zdarzyć, że jakiś nowy Thiedbern pociąg­ nie setkę towarzyszy w samobójczym ataku na przesiekę. Właśnie przesieki, tworzone wszędzie wokół stojącej obo­ zem armii cesarskiej, stanowiły ów problem. Nie tylko ograniczały przestrzeń manewru, ale też wyznaczały niejako obszar, na którym można było wypasać konie i bydło przeznaczone na rzeź. Jednocześnie skutecznie maskowały ruchy i zamiary Polaków. Zdobycie jednak przesieki nie rozwiązywało problemu, gdyż w jej miejsce powstawała

zaraz nowa, o takich samych albo i lepszych walorach bojowych, bo z trudniejszym podejściem. Przesieka skutecz­ nie niwelowała różnice w uzbrojeniu stron. No, i chyba każdy z niemieckich i lucickich dowódców znał dzieje heroicznej wyprawy króla Ottona I na Wieletów i Obodrytów, zjednoczonych pod dowództwem książąt obodryckich Stoigniewa i Nakona w 955 roku. Niemiecka armia zapędziła się tam w głąb wrogich ziem i zatrzymała nad małą, ale dobrze obwarowaną rzeką Rzeknicą (Rękownicą). Wkrótce otoczono ją ze wszystkich stron przesiekami i praktycznie oblężono. Tylko zdrada Ranów (słowiańskiego plemienia z wyspy Rugii, złożonego z rybaków, kupców i rozbójników morskich) uratowała Niemców i Czechów (posiłkował wtedy króla Ottona I dziadek Chrobrego i Udal­ ryka, Bolesław I Srogi) od śmierci głodowej, a zbun­ towanych Słowian doprowadziła do klęski. W 1017 roku pod Głogowem nie zanosiło się na to, że ktoś zdradzi Bolesława; Ranów tam bowiem nie było, chyba że po stronie lucickiej... Mogło natomiast zdarzyć się, że — jeśli sytuacja stanie się beznadziejna — ktoś zdradzi lub pozostawi samemu sobie cesarza Henryka. Nie bez znaczenia chyba był też brak wiadomości o jakichkol­ wiek poczynaniach Jarosława Mądrego. Choć jednak do beznadziejności było jeszcze daleko, a lasy nie miały tu postaci nieprzebytych puszcz, tym bardziej należało za­ wczasu coś przedsięwziąć, by uniknąć horroru wojny pozycyjnej, w której posiadany potencjał bojowy nie dałby się wykorzystać nawet w części. Wyjście z tej sytuacji nasuwało się niejako samo. Śladem wyprawy z 1010 roku należało odprowadzić Czechów do ich granic, by mocno ostatnimi czasy rozbudowana drużyna Chrobrego nie zniszczyła ich po drodze. Jednak podobne rozwiązanie byłoby w gruncie rzeczy odwrotem, przy­ znaniem się do słabości i tym bardziej rozzuchwaliłoby Bolesława na przyszłość. Skoro już tak wielka armia zaszła

tak daleko, należało postarać się o jakiś wymiemiejszy sukces niż spustoszenie sadyb biedaków. Tu zabłysnął Udalryk myślą całkiem logiczną; miał przy tym zapewne na względzie swoje świeże, przykre doświadczenie. Jeśli bowiem Bolesław zebrał pod Głogowem prawie wszystkie siły, oznaczało to, że dalej położonych grodów bronią okrojone załogi. Można było więc pokusić się o zdobycie któregoś z nich, najlepiej w pobliżu granic czeskich. On, Udalryk, jak dotychczas poniósł największe straty i dlatego należy mu się jakieś zadośćuczynienie, które jednocześnie mocno zabolałoby grubego Bolesława. Niech więc cesarz pomoże swemu wiernemu Udalrykowi w opanowaniu Śląska i przyłączeniu go z powrotem do Czech. Pomysł ten spodobał się Henrykowi. Uznano, że najlep­ szym celem ataku będzie któryś z grodów śląskich odległy od Głogowa, a nieodległy od Czech, na tyle duży i bogaty, że nie wstyd będzie go oblegać tak wielkiej armii. Wybór padł na gród leżący na ziemiach plemienia Ślężan, odległy o solidny dzień drogi na północ od granicznego czeskiego Kłodzka i noszący nazwę „Niemcza”19. GRÓD NIEMCZA NA ŚLĄSKU

Potwierdzone archeologicznie osadnictwo w Niemczy i okolicy sięga III tysiąclecia p.n.e. Oczywiście nie ma mowy o ciągłości osadniczej od tamtych czasów, ale świadczy o sprzyjającym ludzkim siedliskom miejscu, a to ze względu na korzystny mikroklimat i całkiem urodzajne ziemie. Twórcy założeń grodowych na niemczańskim wzgórzu, decydując się na jego staranne ob­ warowanie, nie walory siedliskowe mieli jednak na-myśli, choć one zapewne były uwzględniane, ale jego bardzo 19 O pochodzeniu nazwy Niemcza piszą: M. M t y n a r s k a - K a l e n t y n o w a , J . S c h ó l z e r , Najdawniejsza Niemcza, [w:] Niemcza. Wielka historia małego miasta, Wrocław 2002, s. 28.

dobre taktycznie, a biorąc pod uwagę obszar Śląska nawet strategiczne położenie. Niemcza leży na Przedgórzu Sudeckim, w pasie bieg­ nących południkowo wzgórz, zwanych Strzelińskimi. Dzielą się one na mniejsze kompleksy, przy czym ciąg wzgórz na wschód od Niemczy nosi nazwę Wzgórz Dębowych. Ich najwyższe szczyty w sąsiedztwie miasta to w odległości ok. 2,5 km na południowy wschód Ostra Góra (zwana przez miejscowych Szpicberg — 360,2 m n.p.m.) oraz Starzec (345 m n.p.m.), w odległości 2 km na wchód. Na zachód od miasta ciągnie się pasmo Wzgórz Gumińskich, osiągających wysokość 284 m n.p.m.20 Dzięki takiemu otoczeniu może się wydawać na pierwszy rzut oka, że miasto leży w kotlinie, ale jest to złudzenie, podkreślane często przez fotografie dostępne w opracowaniach. W is­ tocie Niemcza rozciąga się na podłużnym, skalistym wzgórzu, o osi dokładnie północ-południe, które choć osiąga tylko 230 m n.p.m.21, to jednak góruje wyraźnie nad pobliskim otoczeniem. Wysokość względna wynosi dziś od 10 do 12-15 m, przy czym im bliżej wzgórza się podchodzi, tym wydaje się ono wyższe. Ma, a zapewne i miało, bardzo strome stoki, o najłagodniejszym kącie nachylenia ok. 45°, co samo w sobie jest dużą zaletą militarną. Wzgórze z dwóch stron było i jest obwiedzione wodami. Od wschodu jest to rzeczka Ślęza, a od zachodu Gumiński Potok. Stan wód tych cieków jest mocno zależny od ilości opadów, czyli od stanu wody doprowadzanej przez dopływy. W interesującym nas okresie klimat był nieco łagodniejszy, ale jednocześnie dużo wilgotniejszy niż dziś, co powodowało, że Slęza stale była rwącą, górską rzeką, a sączący się teraz Gumiński Potok był zapewne prawdziwym potokiem. 20 Zob.: Wzgórza Strzelińskie, Wzgórza Niemczańskie, mapy w skali 1:40 000, Plan, Wrocław. 21 Taką wysokość przyjęto [za:] Niemcza i jej okolice jako region geograficzny, [w:] Niemcza. Wielka historia..., op. cit.

Obecnie oba te cieki wodne bazują na zasobach źródłowych, co w czasie letniej posuchy upodabnia je do strumyków. Slęza płynie w parowie wyżłobionym przez jej wody w skale. Ów parów ma strome ściany, o wysokości miejscami kilku metrów, i jest szeroki na 10-15 m. Stanowił niewątpliwie solidną, naturalną przeszkodę w dotarciu do wschodniej krawędzi wzgórza grodowego. Gumiński Potok, choć mniejszy od Slęzy, również czynił zachodni stok niemczańskiego wzgórza trudno dostępnym, choć na inny sposób. Płynął przez obszar niecki wypełnionej ziemią, tworząc rozlewiska i bagna. Pan Andrzej Kukuła, mieszkaniec Niemczy i znawca jej historii, wspomina, że niedługo po wojnie teren na zachód od miasta był po prostu bagnisty, praktycznie na całej jego długości. Już w średnio­ wieczu wykorzystano owo obniżenie terenu do celów praktycznych i założono staw na wysokości północnego krańca wzgórza (dziś rozciąga się on na ponad połowie jego długości). Można jednak z dużą pewnością przyjąć, że w 1017 roku były tam obszary podmokłych łąk, być może w postaci trzęsawisk i otwartych bagien, o szerokości do ok. 80 m, co przy uwzględnieniu pasa ziemi suchej przy wzgórzach odsuwało dostęp do niego na ok. 100 m. Dopływy obu tych cieków wyżłobiły w okolicy kilka­ naście parowów na zboczach wzgórz, zwłaszcza po wschod­ niej i południowo-wschodniej stronie miasta. Niektóre z nich były często widoczne dopiero po podejściu na odległość kilku kroków, co sprzyjało zapewne kilku przedsięwzięciom taktycznym polskich wojsk w czasie oblężenia. Ich głębo­ kość wskazuje na to, że choć obecnie porą letnią (czyli, niestety — suchą) nie widać w większości z nich wody, to niegdyś po ich dnie przetaczały się strumyki. Gród wzniesiono na części wzgórza, o długości ok. 400 m. Obecnie jest to teren miasta lokacyjnego Niemcza z XIII wieku i zamku, obwiedziony w dużej części murami o kilkumetrowej wysokości (2-3 m). Aby dowiedzieć się,

jak wyglądał on w wieku XI, a ściślej — na jego początku, trzeba zdać się na wyniki badań archeologicznych, jakie kilka razy i przez dosyć długi czas prowadzono w Niemczy, przy czym z różnych względów nie były to wykopaliska kompletne22. Należy mieć na względzie warunki wykopalisk. Otóż tereny najbardziej interesujące i prawdopodobnie obfitujące w pouczające znaleziska, są od dawna zabudowane. Tylko dzięki pracom, takim jak wykopy fundamentów pod nowe budynki, wykopy pod drogi i wodociągi, archeolodzy mogli badać niewielkie skrawki terenu w samym mieście, czyli tam, gdzie był gród. Na podstawie fragmentarycznych wycinków udostępnionego do wykopalisk terenu, w dodatku prowadzo­ nych niejako „przy okazji”, należało wyciągnąć bardzo szerokie wnioski, dotyczące kształtu i zagospodarowania twierdzy. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w momencie wznoszenia miasta lokacyjnego w XIII wieku wcześniejsze umocnienia, o ile do tego czasu nie osunęły się po zboczach wzgórza, co często się zdarzało, zniwelowano praktycznie w całości jako zajmujące zbyt wiele miejsca. To nie ułatwiło zadania archeologom, choć w czasie badań udało się im dokonać sensacyjnych odkryć w zakresie sztuki fortyfikacyjnej. Badania, już w latach międzywojennych, rozpoczęli Niemcy chcący odnaleźć jak najdawniejsze ślady obecności germańskiej, które materialnie potwierdziłyby osadnictwo niemieckie w żywiole słowiańskim, odbite w nazwie grodu. Badania nie potwierdziły założeń, z którymi je rozpoczęto, wskazując na słowiański rodowód średniowiecznego grodu. Takie wyniki nie interesowały nikogo ze zleceniodawców, w związku z czym ich nie opublikowano, a przy okazji Zob.: K. J a w o r s k i , Niemcza w pradziejach i wczesnym średnio­ wieczu, [w:] Niemcza. Wielka historia..., op. cit., s. 18: „Wielosezonowe 22

badania archeologiczne na obszarze dawnego grodu nie zostały niestety uwieńczone powstaniem wiarygodnej rekonstrukcji rozplanowania, formy i podziałów wewnętrznych tego obiektu”.

niewiele z dokumentacji znalezisk zachowano dla potom­ nych23. Ponowne badania podjęła strona polska w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych. Na ich podstawie stwierdzono, że na obszarze wzgórza w interesującym nas czasie mogły być: — dwa grody: „gródek” na terenie wzgórza zamkowego i warowne podgrodzie w części południowej, oddzielone od gródka pustą przestrzenią lub — trzy grody: „gródek” oraz dwa podgrodzia, tworzące odrębne, obwarowane człony. Obecnie sprawa ta nie wzbudza większych emocji, gdyż zaprzestano wykopalisk na terenie miasta, koncentrując się na dostępniejszych obszarach wokół niego, zaś wyniki dotychczasowych badań usatysfakcjonowały specjalistów z wielu dziedzin. W swoim czasie obie powyższe koncepcje, sformułowane zresztą kolejno przez jednego badacza24, funkcjonowały niejako równolegle i znalazły odbicie we współczesnych publikacjach. Nowszą z nich, i częściej przywoływaną w różnych opracowaniach25, jest koncepcja „trójczłonowa”. Ponieważ z militarnego punktu widzenia jest ona bardziej przekonująca od „dwuczłonowej” (wedle której grody były odległe od siebie o ok. 100 m), a jedno­ cześnie wiarygodnie udokumentowana, przyjrzyjmy się jej nieco dokładniej. W 1017 roku Niemcza miała postać grodu trójczłonowego, o niespotykanym gdzie indziej na ziemiach Polski 23 J. K r a m a r e k , Stosunek administracji niemieckiej do wyników badań w Niemczy, przeprowadzonych w okresie międzywojennym, materia­ ły z sesji popularnonaukowej w Niemczy Dolny Śląsk w kręgu kultury polskiej, Niemcza 1978. 24

Ich autorem jest Józef Kazimierczyk, wieloletni, zasłużony badacz Niemczy i stanowisk archeologicznych położonych w jej otoczeniu. 25 Np. rysunek wg tej koncepcji zamieszcza S. M o ź d z i o c h w pub­ likacji Organizacja gospodarcza państwa wczesnopiastowskiego na Śląsku. Studium archeologiczne, Wrocław 1990, s. 84.

układzie. Otóż zwykłe stawiano grody w ten sposób, że najpierw powstawała część warowna, obwiedziona umocnieniami (zajmującymi nierzadko 2/3 terenu za­ budowy); tu rezydowała stała załoga wojskowa, tu także gromadzono zapasy, takie jak żywność, broń i inne cenne przedmioty. Wokół grodu rozwijało się podgrodzie, mające wobec niego charakter służebny. Czasami fortyfikowano je poprzez obwiedzenie pionową palisadą — częstokołem, a jeśli gród zyskiwał większe znaczenie, a przez to stawał się ośrodkiem gromadzenia zasobów regionu, budowano wokół niego wał, nieco niższy lub równy wałom grodu właściwego. W ten sposób powsta­ wały grody wieloczłonowe, których najbardziej chyba znanym przykładem jest Gniezno, ale podobnie wyglądały Poznań i Wrocław. Owe umocnienia miały tę wspólną cechę, że przylegały do siebie, a ich wały stykały się ze sobą, tworząc jedną całość. W Niemczy było inaczej26. Każdy człon niemczańskiego grodu posiadał indywidual­ ne umocnienia. Oznaczało to, że na jednym wzgórzu stały trzy grody, rozdzielone fosami, a każdy z nich obwiedziony był samodzielnym wałem, który nigdzie nie stykał się z umocnieniami sąsiada. Łatwo z tego wysnuć wniosek, że zdobycie jednego członu grodu nie oznaczało upadku całej twierdzy. Wydaje się, że tkwiło w tym również pewne niebezpieczeństwo — zdobycie jednego członu grodu mogło również oznaczać, że bardzo ciężko będzie go odbić z rąk przeciwnika. Podobnie był posadowiony gród w Lewym Hradcu w Czechach, gdzie dwa mocno obwarowane człony 26

Opis Niemczy sporządzono na podstawie: J. K a z i m i e r c z y k ,

Sprawozdanie z badań grodu i miasta Niemczy, pow. Dzierżoniów w ¡971 r., Sprawozdanie z badań wykopaliskowych w Niemczy, pow. Dzierżoniów w 1972 r„ Niemcza w starożytności i wczesnym średniowieczu w świetle wykopalisk, materiał z sesji popularnonaukowej w Niemczy nt. Dolny Śląsk w kręgu kultury polskiej, Niemcza 1978, K. J a w o r s k i , Niemcza w pradziejach i wczesnym średniowieczu, [w:] Niemcza. Wielka historia..., op. cit.

grodu, zbudowane na wzgórzu o kształcie ósemki, dzieli sucha fosa w miejscu przewężenia27. Fosy rozdzielające grody miały postać suchych parowów, o głębokości 5-6 m i szerokości dochodzącej do 35^40 m. Pierwszy, licząc od południa, parów odcinał nieufortyfikowany, południowy stok wzgórza od pierwszego, najpotężniej obwarowanego grodu. Drugi parów oddzielał gród połu­ dniowy od środkowego, którego umocnienia były nieco słabsze. Trzeci parów rozdzielał gród środkowy i gródek północny, zwany też wysokim lub książęcym, gdyż posa­ dowiono go na najwyższej, północnej części wzgórza. Badacze nazwali ten gród „kasztelańskim”, gdyż w póź­ niejszym systemie administracyjnym prawa książęcego, związanym z podziałem kraju na jednostki administracyjne, zwane kasztelaniami, to tu miał swój zamek (castel) kasztelan niemczański. Tu stanął potem prawdziwy, muro­ wany zamek. Niemcza różniła się od innych grodów piastowskich sposobem wzniesienia obwarowań. Zasadniczą częścią konstrukcji wałów było drewno, co upodabniało je częś­ ciowo do znanych grodów wielkopolskich. Sposób ich budowania też był podobny: wbijano pale w obrysie wałów, następnie układano wzdłuż nich bierwiona. Posypywano je ziemią i kładziono następną warstwę bierwion, ale prosto­ padle, znów przesypując je ziemią. Potem ponownie układano belki wzdłuż obrysu wałów, z tym że te o więk­ szym przekroju na zewnątrz, a o mniejszym wewnątrz. Powodowało to, iż kolejna warstwa bierwion poprzecznych leżała nieco skośnie, opadając do środka. Ten zabieg sprawiał, iż stos bierwion, jakim w istocie był wał, nie miał tendencji do rozsypywania się. Aby dodatkowo umocnić konstrukcję, niektórym z belek poprzecznych zostawiano haki z konarów, które przytrzymywały belki wzdłużne 11 Zob.: K. Tom ko v a, Levy Hradec — misto volby Vojtecha biskupem, [w:] Tropami świętego Wojciecha, Poznań 1999, s. 56.

(swego czasu część historyków uznała owe haki za typowo polski patent, potem — w miarę postępu odkryć w innych częściach świata — za typowo słowiański, a teraz mówi się już o regionalnych i narodowych różnicach). Część belek poprzecznych wystawiano na zewnątrz, żeby miała czego się trzymać oblicówka. I tu dochodzimy do różnic w budo­ wie wałów Niemczy i innych grodów Bolesława Chrobrego. Sama konstrukcja przekładkowa, bardzo solidna, nie stano­ wiła jeszcze pełnego zabezpieczenia. To, co widać na wielu wznawianych ilustracjach, czyli ów charakterystyczny ruszt konstrukcji przekładkowej, to zaledwie stan surowy budowli. Owo drewno należało jeszcze uodpornić na ogień i działanie czynników atmosferycznych, czego ziemia między warstwami bierwion nie zapewniała. W dużej mierze zapewniała to oblicówka, w mniej starannych konstrukcjach wykonywana z gliny i ziemi, a w najwyż­ szych jakościowo z darni. Oblicówka w grodach wielko­ polskich była żywa, gdyż darń szybko porastała trawą i jedynym widocznym elementem drewnianym była wień­ cząca wał palisada, czasem kryta galerią. Oblicówka miała stosowną grubość, dochodzącą do 1,5 m. Pochyłość zboczy wałów wynikała z konieczności stosowania oblicówki, mającej tendencję do osypywania się z wału. Problemem nie było wzniesienie drewnianych ścian o niemal pionowej konstrukcji, ale trwałe umocowanie do nich oblicówki, tak by nie zjechała ona po pierwszych ulewach. Otóż tego problemu nie było w Niemczy. Wały tego grodu miały oblicówkę kamienną, integralnie związaną z konstrukcją przekładkową długimi ciosami kamienia i bierwionami. Oblicówka ta sięgała grubością 1,2-2 m (u podstawy była grubsza, u wierzchołka cieńsza). Sklejano ją gliną z płaskich ciosów uzyskiwaną z pobliskich kamieniołomów. Dzięki temu ściany zewnętrzne grodu były prawie pionowe, gdyż płaskie, zmurowane kamienie nie osypują się. Oblicówkę wykonano niemal tak gładko, jak we współczesnych murach

kamienno-cementowych. W ten sposób patrzący na wały Niemczy nie widzieli zieleni, ale kremową biel skał. Konstrukcja ta ma rodowód morawsko-czeski i na tym terenie nie była nowością. Niedaleko od Niemczy, 2,5 km na zachód, przy drodze do Dzierżoniowa, znajduje się grodzisko o znacznych rozmiarach, zwane teraz Tatarskim Okopem, a w istocie wcześniejsze od obwarowań niemczańskich. Tam część wałów wykonano podobną techniką. W czasach Piastów było już tylko pustym grodziskiem, nie użytkowanym od stu lat, ale nadal imponuje obszemością założenia i wielkością wałów porośniętych drzewami. Prawdopodobnie miało ono charakter schronieniowy, czyli ludność miejscowego opola przeczekiwała w nim najazd. Pewnie w praktyce okazało się, że lepiej wznieść gród w mniej dostępnym miejscu, na co nie żałowano sił i środków. Każdy władca chciał mieć swój akropol. Wysokość wałów ściśle zależała od ich szerokości i miała się najczęściej jak 1:2,5. Tak było w Gnieźnie, gdzie rekordowej szerokości wałów, mierzących u podstawy 25-30 m, odpowiadała ich wysokość ok. 10 m28. W Niem­ czy szerokość wałów sięgała 15 m, co, biorąc pod uwagę jakość oblicówki, nasuwa wniosek, że wały osiągały tam wysokość 8 m. Te proporcje nie odnosiły się do wszystkich umocnień grodowych: tu takie obwarowania miał gród południowy, środkowy zaś prawie dwa razy węższe, czyli prawie dwa razy niższe — 4-5 m. Gródek północny otoczony był obwarowaniem podobnym do obwarowania grodu środkowego29. Wysokość wałów podwyższała palisada z pionowych bierwion, wbita między oblicówkę a ruszt konstrukcji 28

Ostatnio pisał o tym: T. S a w i c k i, Gniezno w X wieku — na szlaku ku męczeństwu, [w:] Tropami świątego Wojciecha, s. 121. 29 Jest to hipoteza autora niniejszego opracowania. Według Józefa Kazimierczyka, gródek północny był otoczony murem kamiennym o grubo­ ści 2 m, zbudowanym na resztkach wcześniejszych umocnień.

przekładkowej lub wmurowana w oblicówkę, o wysokości co najmniej 2 m. U podstawy umocnień wałowych wbito od jednego do trzech rzędów ostrokołów, o rozstawie między rzędami 80 cm, między palami zaś 15-30 cm. Do wyjaśnienia pozostaje jeszcze kwestia wysokości wzgórza niemczańskiego w owym czasie. Zabytki z po­ czątku XI w. znajduje się w warstwach od głębokości 3 m, można więc z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że wówczas wzgórza te były niższe o owe 3 m, z wyjątkiem fragmentów typowo skalistych. Tak więc gród południowy wznosiłby się na wysokości 10-11 m, gród środkowy na zmiennej wysokości 7-9 m, a gródek książęcy na stromym nasypie o wysokości 11-12 m. Archeolodzy nie odnaleźli, niestety, miejsca posado­ wienia bram i wież łączących wszystkie człony grodów ani śladów mostów łączących je ponad parowami, choć miejsca wykopów sondażowych zdają się wskazywać, iż właśnie tego szukano. Możliwe, że owe relikty znajdują się pod istniejącą zabudową, co pozwoli zapewne dokonać wielu odkryć przyszłym pokoleniom, w miarę zużywania się substancji mieszkalnej miasta. Znaleziono za to kilka fragmentów budowli będących — jak się okazało — ma­ gazynami zbożowymi. Owe magazyny miały podstawę o wymiarach ok. 3 x 4 m i, jak się przypuszcza, stanowiły połowę zabudowy wewnętrznej wszystkich członów twier­ dzy. Standard życia nie był tam niski, skoro odkryto też fragment brukowanej kamieniem ulicy. O niezłym pozio­ mie życia świadczy również fakt, że ówcześni Niemczanie byli dorodniejsi od populacji z innych rejonów państwa Piastów. Otóż mężczyźni dorastali średnio do 169 cm, a kobiety do 160 cm, co jest wartością o ok. 4 cm wyższą niż ówczesna średnia krajowa. Okazało się też w praktyce, że Niemczanie byli silni nie tylko wzrostem, ale o tym będzie dalej.

Armia miała szczęście, jeśli szła po takiej równej drodze jak ta na fotografii. Na ogół bywało gorzej, ale nawet i tu...

...wystarczyło spojrzeć w bok, by w odległości 10 kroków zobaczyć taką właśnie dżunglę. Pytanie: Gdzie jest łucznik?

Niemcza dzisiaj. Widok od strony zachodniej. Przerwy w zabudowie ciągłej wyznaczają długość wzgórza, na którym stały niegdyś 3 grody. Wzgórza praktycznie nie widać, gdyż zasłaniają je drzewa

Widok góry Ślęży od strony zachodniej, pod koniec sierpnia 2003 r., wczesnym rankiem. Prawie 1000 lat wcześniej 12 legionów armii cesarskiej o tej właśnie porze roku i dnia, z tej strony i odległości ogiądało ową górę, od której nazwy wzięła się nazwa całej krainy. W dodatku jeszcze niedawno odprawiano na niej przeklęte pogaństwo...

Widok z Niemczy na wschód. Zwracam uwagę na szeroki płaskowyż

Widok Niemczy z południowego wschodu, z Ostrej Góry, czyli Szpicbergu. Niemcza to iglica kościoła i domki w kępie drzew widocznej w lewej części fotografii. Po prawej stronie majaczy szary masyw Ślęży. W tle — Góry Sowie. Wątpliwe, czy cesarz osobiście raczył wspiąć się, by podziwiać podobną panoramę, ale jego zwiadowcy, podobnie jak zwiadowcy polscy, chyba tak uczynili

Widok z Niemczy na pótnoc. Teren równinny aż do Wrocławia, po horyzont. Po lewej bardzo niewyraźny zarys Ślęży, w rzeczywistości doskonale widocznej

Widok z Niemczy na zachód. Łagodne stoki wzgórz, a daiej góry

Widok z Niemczy na południe, czyli droga, zwana potocznie w podręcz­ nikach Bursztynowym Szlakiem. Droga odwrotu całej cesarskiej armii, przy czym Lucice byli tak wystraszeni, że już po przejściu przez Czechy i wkroczeniu na tereny między Łabą a Muldą, obok Miśni, świeżo przez Polaków spustoszone, nie poszli prosto na północ, ale skręcili jeszcze na zachód, przeprawiając się przez Muldę. Bogowie ich za to pokarali

Gród Niemcza od strony północno-zachodniej

Gród Niemcza od strony północno-wschodniej

Gród Niemcza od strony południowej

Gród Niemcza z lotu ptaka

Niemcy, Czesi i Lucice, szturmujący w 1017 r. Niemczę, nie mieli takich widoków całości. Oni widzieli raczej coś takiego: Niemcza o świcie od strony południowej, widoczna z wysokości człowieka

Niemcza od strony północnej w podobnej perspektywie

Każdy z grodów miał własne ujęcie wody, co przy oblężeniach było sprawą zasadniczą. Jak mówił pan Andrzej Kukuła, na rynku niemczańskim były niegdyś dwie auto­ nomiczne studnie zdrojowe, z których pompowano po­ wszechnie wodę aż do remontu nawierzchni brukowej. Poza tym założenie grodu o tak dużym znaczeniu w miejscu bezwodnym byłoby po prostu niemożliwe i bezcelowe. Zabudowa grodowa nie była jedyną w tym miejscu. Zarówno na północ, jak i na południe od grodu znajdowały się osady otwarte, pełniące rolę podgrodzi. Na południowym stoku wzgórza założono ogrody. Wszystko to razem musiało na przybyszach, łącznie z bywałymi w świecie Niemcami, robić wrażenie obszernego i silnego miasta. Wiemy już, że Niemcza była grodem potężnym, ale nie zbudowano jej tak jedynie na pokaz. Twierdza ta stała przecież na drodze bursztynowego szlaku z Kłodzka na północ, którą to drogę można było ostrzeliwać z łuków i proc na przestrzeni 400 m, gdyż biegła między korytem rzeki Slęzy a wałami30, rozwidlając się w odległości ok. 80 m od północnego gródka, w stronę Wrocławia, Opola i Strzegomia, czyli na wszystkie strony świata. Niemcza była też ostatnim grodem przed terytorium Czechów, czyli pełniła dodatkowo funkcje twierdzy granicznej. Poza tym, co w kontekście opisywanych zmagań chyba najistotniejsze, pełniła niejako rolę stołeczną wobec bardzo szerokich terenów, co mogło się wiązać z miejscową tradycją plemien­ ną. Późniejsza kasztelania niemczańska obejmowała swoim zasięgiem tereny położone 15 km na południe i 20 km na północ, wschód i zachód31, włączając również górę Slężę, 30 Tak przyjęto na podstawie rysunku J. Scholzela Zespół grodowy Niemczy w XII i pocz. XIII w. zamieszczonym w monografii Niemcza. Wielka historia..., op. cit., s. 36.

31

Zasięg kasztelanii nakreślono [za:] M. M ł y n a r s k a - K a 1 e n t y n o w a , Najdawniejsza Niemcza, [w:] Niemcza. Wielka historia..., op. cit., s. 32-33.

zresztą dobrze z obwarowań grodu widoczną w kierunku północnym. Znaczenie Niemczy w czasach plemiennych mogło być jeszcze większe, a i tak, nawet przy uwzględ­ nieniu tylko zasięgu kasztelanii, można przyjąć, że od­ działywała na połowę terytorium zamieszkanego przez plemię Slężan. Podobno jej rolę stołeczną przejął w tym czasie Wrocław, gród umocniony całkowicie na wzór piastowski. Może tak było, ale jak by nie patrzeć, Niemczy nie dało się żadną miarą lekceważyć. WYŚCIG DO NIEMCZY — II DEKADA SIERPNIA 1017 ROKU

W obozie cesarskim ustalono, że aby całe przedsięwzięcie się powiodło, trzeba dotrzeć do Niemczy, zanim uczynią to polskie posiłki. Zapewne nikt nie liczył, że uda się ten gród zaskoczyć w czasie wojny czy zdobyć go z marszu, ale sama rozległość jego obwarowań powodowała, że do jego obrony nie wystarczała kilkudziesięcioosobowa załoga grodu wysokiego czy też książęcego. Przecież ze względu na brak zbrojnych omal nie padła Miśnia w 1015 roku, i tylko przybór wód Łaby uratował wtedy Niemców. Na coś podobnego i tym razem liczył Henryk, że zaś na żadną powódź się nie zanosiło, a i rzeka Slęza to nie Łaba, sukces najeźdźców, jeśli działaliby zdecydowanie, wydawał się pewny. Cesarz „(...) wysłał przodem dwanaście legij, wybranych z głównej siły zbrojnej, do grodu Niemczy, który stąd swą nazwę wywodzi, że niegdyś przez nas został założony”32. Dwanaście legionów to w ówczesnej nomenklaturze wojskowej 10 000-12 000 zbrojnych. W ich składzie znalazły się zapewne konnica czeska, niemiecka oraz wyborowe oddziały piechoty. Liczba i jakość zbrojnych dawały gwarancję, że zdołają się oni oprzeć atakowi całej 32

Thietmar,«/;. cit., s. 552, 554.

drużyny polskiej. Atak ten był wprawdzie mało praw­ dopodobny, gdyż działano szybko i z zaskoczenia, nie­ mniej jest charakterystyczne, że o ile w 1005 roku do odpędzenia Bolesława z przeprawy w Krośnie wystarczyło 6000 ludzi (a raczej 6 „legij”), to teraz samodzielna siła manewrowa musiała być dwa razy większa. Skuteczna blokada rozległej twierdzy też wymagała odpowiedniej liczby wojowników. W przypadku odsieczy, przy uwzględ­ nieniu warunków terenowych, w walce brałaby udział zaledwie część z sił blokujących. A część z 12 legionów to już było coś. Dla dowództwa polskiego nowy manewr najeźdźców stanowił niewiadomą. W pierwszej chwili pomyślano pewnie, że przeciwnik chce, jak to już bywało, rozciągnąć obronę polską wzdłuż Odry i znaleźć jakiś bród. Niewia­ domą było też zachowanie pozostałej części armii cesar­ skiej. Henryk miał wielu wojowników, równie dobrze mógł wydzielić kolejnych 12 legionów i puścić je w przeciwną stronę, pod Krosno. Możliwości było jeszcze więcej, ale na wszelki wypadek wysłano na wschodni brzeg Odry, w ślad za owymi 12 legionami, siły znacznie mniejsze, lecz zdolne kontrolować poczynania przeciwników. Natomiast raczej wykluczone, by Chrobry ryzykował przeprawę większych sił. Jednocześnie na południe pognali gońcy z ostrzeżeniem przed najazdem. Dzień-dwa dni później główna armia cesarska ruszyła za swoją strażą przednią. Było już jasne, że cesarz zrezygnował z opanowania brodów w Głogowie. Tylko jakie były jego ostateczne zamiary? Armia polska zaczęła posuwać się za armią niemiecką lub raczej jej towarzyszyć. Owo towarzyszenie nie było zbyt ścisłe, zwłaszcza w pierwszych dniach marszu. Polacy trzymali się wschodniego brzegu Odry i czujnie obser­ wowali, czy przeprawy są bezpieczne. Im dalej jednak na południe, tym bardziej armia niemiecka oddalała się od Odry. Nie było innego wyjścia, jak w końcu przejść na jej

zachodni brzeg i ryzykować starcie w mniej sprzyjających okolicznościach. Tymczasem niemiecka straż przednia, minąwszy linię umocnień przy Bobrze, nie skręciła na zachód, lecz dalej szła na południe. Pozwalało to domyślać się, że Milsko nie będzie celem ataku. Gdy niemieckie oddziały przeszły rzekę Kacza­ wę, mijając Legnicę i Bolesławiec, i nie skręciły przy tym w stronę Wrocławia, z grona zagrożonych najazdem wyklu­ czano kolejne grody i ziemie. Gdy przeszły rzekę Bystrzycę i osiągnęły wysokość góiy Slęży, której widniejący w oddali, ciemny masyw robił niesamowite wrażenie, liczba możliwych do osiągnięcia przez Niemców celów zmniejszyła się radykal­ nie. Na terenie plemienia Slężan pozostał już tylko jeden gród, odległy o dzień wytężonego marszu. Wreszcie stało się jasne, dokąd tak spieszno najeźdźcom. Dowódca polskiej grupy pościgowo-zwiadowczej słał do księcia Bolesława najlepszych gońców z wieścią, że celem 12 legionów cesarskich jest Niemcza. Czas i przestrzeń, jakie musieli pokonać gońcy, nie pozwoliły polskiemu księciu na natychmiastową reakcję. Bolesław zdawał sobie sprawę, że, gdy on odbierał te wieści, wróg znalazł się jakieś pół dnia drogi od grodu. Było niepodobieństwem, by twierdza, obsadzona okoliczną ludnością cywilną, długo wytrzymała potężne oblężenie. Należało zatem przede wszystkim wzmocnić załogę praw­ dziwym wojskiem. I nie tylko dlatego, że walory bojowe cywilnej załogi nie mogły się równać przygotowaniu drużynników księcia. Był też inny, ważny powód. Gród Niemcza należał do Polaków od 27 lat, ale wpływy czeskie nadal były tam silne. Ludność, nie wsparta gotowymi walczyć do upadłego drużynnikami, mogła ulec uwodziciel­ skim namowom Czechów i otworzyć im bramy. Dlatego też do dowódcy polskiej grupy zwiadowczej bezzwłocznie wysłano gońców z poleceniem, by jak najszybciej wzmocnił swymi ludźmi załogę grodu.

NOCNA BITWA POD NIEMCZĄ

Tymczasem późnym wieczorem do Niemczy dotarło 12 niemieckich legionów, które zaczęły się wokół grodu od­ powiednio rozlokowywać. Mimo zapadających ciemności i zmęczenia forsownym marszem w parny dzień (miało się bowiem na deszcz), dowódcy niemieccy nie zaniedbali zamknięcia pierścienia okrążenia; w końcu rozporządzali niebagatelnymi siłami, a rozkazy, jakie otrzymali przy wymarszu, były wyraźne. Rycerstwo i prości żołnierze szybko przystąpili do stawiania namiotów i szałasów, bowiem nikomu nie uśmiechało się spać na mokrej ziemi. Wreszcie rozstawiono straże i wojsko ułożyło się do snu. Widoczne za dnia na horyzoncie chininy przyspieszyły nastanie ciemności. Wkrótce zaczęło padać, potem deszcz przeszedł w ulewę. Możliwe, że towarzyszyła jej burza z piorunami. Gońcy Bolesława dopadli polską grupę zwiadowczą mniej więcej wtedy, gdy Niemcy już otaczali gród, czyli za późno, by ten manewr uprzedzić. Dowódca zwiadu był jednak człowiekiem dzielnym i pomysłowym; wiedział, co ma zrobić. Póki nie ściemniło się całkowicie, rozpoznał położenie najeźdźców i możliwe drogi dojazdu do grodu. Prawdopodobnie oddział, który miał wejść do Niemczy, ukryto w jednym z parowów, prowadzących prosto do bramy grodu. Korzystając z ciemności i hałasu, jaki robiła ulewa, udało mu się podejść blisko posterunków niemiec­ kich. Biorąc pod uwagę, że siły blokujące rozbiły się w pewnej odległości od umocnień grodu, nie mniejszej chyba niż 200 m, pierścień, jakim otoczyły gród musiał mieć ok. 2 km długości. Na każde 100 m przypadało w ten sposób do 600 ludzi. Założono, że większość z nich śpi, więc nie wezmą udziału w walce, przynajmniej nie w jej pierwszej fazie. W ten sposób Polacy zastosowali w praktyce zasadę ekonomicznego wykorzystania sił, sił, dodajmy, nieporów­ nywalnie mniejszych. Ich nacierający dla odwrócenia uwagi

oddział (lub oddziały) nie miał walczyć z kilkakrotnie liczniejszym przeciwnikiem, ale za wszelką cenę dostać się do grodu. Oto jak poczynania owych 12 legionów opisuje biskup Thietmar: „Ich zadaniem było odciąć pomoc, która miała nadejść dla tamtejszej załogi. Kiedy owe legie rozbiły obóz, gruchnęła wieść, iż zbliża się nieprzyjaciel. Nie mogąc zadać mu większej klęski z powodu ciemności nocy i ulewnego deszczu, zdołały one przepędzić tyko część jego wojsk, część zaś puściły wbrew swej woli do grodu”33. Nie wiemy, ilu ludzi weszło do grodu, być może stu czy dwustu, ale ze względu na znaczną długość wałów z pewnoś­ cią nie była to liczba wystarczająca. Nic dziwnego, że dla polskiego dowództwa niewielka liczba wojowników w Niem­ czy stanowiła źródło poważnej troski. Z kolei dowództwo niemieckie pojęło, że nawet armia złożona z 12 000 ludzi nie jest w stanie skutecznie zablokować tak wielkiego grodu. BLOKADA TWIERDZY

Po nocnej bitwie legiony straży przedniej najeźdźców zapewne lepiej pilnowały posterunków, gdyż ponowne wpuszczenie odsieczy do grodu byłoby dla ich dowództwa zwyczajną kompromitacją. O porażce zawiadomiono cesa­ rza, nadciągającego w łunach i dymach pożarów, wywoła­ nych przez idące szeroko wojska. Ta przykra wiadomość nie odebrała jednak Henrykowi nadziei na zdobycie grodu. „W trzy dni potem cesarz przybył pod ten gród z silnym wojskiem i kazał otoczyć go ze wszystkich stron w nadziei, że w ten sposób zamknie nieprzyjacielowi wszelki dostęp z zewnątrz”34. Jak wyglądało rozstawienie wojsk oblężniczych wokół Niemczy, nie wiadomo. W pierwszym dniu o ich dyslokacji 33 34

Ibidem, s. 554. Ibidem.

nie przesądziły raczej walory taktyczne terenu, ponieważ cesarz nie zdążył ich jeszcze poznać, a tym bardziej wykorzystać. Wojska stały zapewne w obozach narodo­ wych, przy czym ze względu na trudności z zaopatrzeniem w świeżą wodę, im bardziej w górę rzeczek były położone stanowiska oddziałów, tym wyżej je sobie ceniono. Gdyby przy rozlokowaniu sił najeźdźczych zastosowano kryterium geograficzno-narodowe, to na północnym odcin­ ku powinni byli stanąć Lucice, na południu Czesi, a na zachodnim — Niemcy. Odcinek wschodni, jako najbar­ dziej „oddalony” od ojczyzny, byłby zapewne najmniej ochotnie zasiedlany, mimo że cała różnica wynosiła tylko 1000-2000 kroków. Dla wielu jednak była to różnica zasadnicza. Ponieważ większość sił stanowili Niemcy, chyba im przypadło w udziale obozowanie od strony wschodniej. Mógł wszakże wytworzyć się inny układ obozowania, podyktowany nie geograficzną przynależnością, ale hierarchicznością oblężników. W tym systemie najważniejsi i najznaczniejsi mogli zająć tereny otwartych podgrodzi, stanowiących niejako przedłużenie zabudowy wzgórza niemczańskiego na północny zachód i na południe. To, że większość chat spalono, nie stanowiło przeszkody. Najważ­ niejszy był dostęp do wody, a więc jeśli istniały tam studnie, tereny wokół nich były najbardziej atrakcyjne. Trudno jednoznacznie wskazać, gdzie kto stacjonował, zwłaszcza pierwszej nocy. Z pewnością przy rozlokowaniu tak dużych mas wojska wystąpiły problemy, tarcia i kłótnie, szczególnie między Lucicami a Niemcami. W czasie tej wyprawy często dochodziło między nimi do coraz goręt­ szych utarczek, wynikających przede wszystkim z przymu­ sowego sąsiedztwa i ciasnoty w obozowiskach. Hemyk, wydając wojskom rozkazy lokalizacyjne, myślał zapewne tylko o jednym — aby udaremnić następne próby wejścia odsieczy do grodu. Natomiast odbierający rozkazy

dowódcy mieli własne problemy, takie jak woda, pasza dla koni, jaka taka wygoda i bezpieczeństwo obozowania. Trzeba mieć na względzie, że ta armia, to nie były legiony rzymskie, których działanie koordynowały zawsze jednolite instrukcje. Dlatego zakładanie obozów przeciągnęło się długo w noc, a parowy i przełomy rzek stały się niejako naturalnymi granicami obozujących nacji, drwiących i szy­ dzących z siebie bez litości. Wraz z głównymi siłami najeźdźców, trzymając się z boku i starając się nie ujawniać, nadciągnęła w okolice Niemczy armia polska. Wiadomo było, że liczba i uzbro­ jenie obrońców grodu nie gwarantują odparcia oblężenia. Biorąc pod uwagę tylko zewnętrzne odcinki, pozostawało ok. 800 m wałów do obsadzenia, przydałaby się więc 1000-osobowa załoga. Polscy zwiadowcy sprawnie oszaco­ wali sposób rozlokowania wojsk niemieckich i stwierdzili, że blokada nie jest jeszcze całkowicie szczelna. W związku z tym Bolesław postanowił raz jeszcze spróbować wzmocnić załogę Niemczy. I znów okazało się, że pomysł cesarza był dobry, tylko wykonawcy zawiedli. „Jego mądry plan i dobre pod każdym względem zamiary mogłyby wiele tu osiągnąć, gdyby jego pomocnicy poparli go z całą gotowością. Tymczasem, korzystając z ciszy nocnej, wielka odsiecz przedarła się przez wszystkie straże do grodu”35. Warto zwrócić uwagę na tę wzmiankę Thietmara: „cisza nocna”. Oznacza to, iż po jej ogłoszeniu głośne rozmowy i włóczenie się po obozie były zakazane. Odsiecz „przedarła się przez wszystkie straże”, nie zaniedbano więc ich rozstawienia i to w kilku liniach. Niemiecki oboźny zrobił więc pierwszego dnia wszystko, co było w jego mocy, a mimo to kilkuset ludzi w zwartym szyku przedarło się do grodu. Można domniemywać, że oddział ten, ukryty w któ­ rymś z obniżeń terenu, być może na styku grup etnicznych, 35

Ibidem.

szedł, zachowując ciszę, tak długo, jak się dało. Zwiadow­ cy mogli bezgłośnie usunąć straże zewnętrzne, ale do samego grodu nie dałoby się chyba dojść tym sposobem. W końcu więc ktoś wszczął alarm, a ten stał się sygnałem dla pozostałych oddziałów polskich do wszczęcia pozoro­ wanych ataków na biwaki, by odciągnąć uwagę oblężników od zasadniczego celu natarcia. W ten sposób uniemożliwiono podjęcie natychmiastowej, skutecznej akcji zapobiegawczej. Polska kolumna w tym czasie parła naprzód z takim impetem, że straże, nawet kilkudziesięcio­ osobowe, nie były w stanie jej powstrzymać i jeśli podjęły walkę, co jest wątpliwe, zniszczono je bez zatrzymywania się. Inni, nadbiegający w zamieszaniu wojownicy nie widzieli w ciemnościach, co się dzieje, a jeśli widzieli najeżony włóczniami, wyborowy oddział polski, to ich zapał do walki szybko stygł. Tymczasem polscy wojow­ nicy, okryci ze wszystkich stron tarczami, pomykali „jak te jelenie”, nie po raz ostatni w tej wojnie. Jak najszybciej starali się dotrzeć tam, gdzie już sięgały pociski załogi grodu, przeszli drogę i wreszcie nie ścigani zbyt zajadle, bramami wewnętrznymi wkroczyli do warowni. Być może wtedy właśnie dała się zauważyć pewna odmienność tego oblężenia. O ile wcześniej, pod Głogo­ wem, obrońcy prowokowali najeźdźców obelżywymi sło­ wami i nieprzystojnymi gestami do podejmowania de­ sperackich, nierzadko samobójczych ataków na przesieki, to teraz grodzianie żadnymi okrzykami, drwinami czy obelgami pod adresem nieudolnych oblężników nie za­ kłócali ciszy nocnej. A była to przecież sprzyjająca okazja, by popsuć i tak podłe nastroje najeźdźców, a zwłaszcza cesarza, i uzmysłowić mu obraźliwie a dosadnie, ile jest wart on sam i jego wielotysięczna armia. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dowództwo obrony Niemczy zabroniło ludności wznosić jakiekolwiek okrzyki czy w inny sposób hałasować, uznało bowiem za stosowne wesprzeć wojnę na

miecze i topory wojną psychologiczną. Sztuka nie uze­ wnętrzniania emocji w obliczu wroga nie tylko budzi mimowolny respekt w przeciwniku, ale także pozwala nie dopuścić do wybuchu paniki. Polski dowódca obrony Niemczy musiał być człowiekiem świadomym swoich celów i nieskorym do działań obliczonych na przelotny efekt. Twierdza miała być groźna swoim milczeniem. Zapowiadało się długie oblężenie. PRACE OBLĘŻNICZE WOKÓŁ NIEMCZY — SIERPIEŃ-WRZESIEŃ 1017 ROKU

Niedługo trwało cesarskie złudzenie, że obrońców Niemczy da się zmęczyć kilkudniowym szturmowaniem przy pomocy najprostszych środków, by, wyczerpani, ulegli kolejnemu atakowi i poddali gród. Twierdza miała teraz silną, dobrze uzbrojoną załogę wojskową, wspieraną przez ludność cywilną, wykorzystywaną do wszelkich prac pomocniczych. Zmagazynowane za wałami zboże mogło wystarczyć do żywienia całej załogi przez co najmniej pół roku, więc głód jej nie groził. Z pewnością też Niemczanie mieli własne ujęcia wody w każdym z członów grodu, toteż i pragnienie nie mogło przyspieszyć ich kapitulacji. Najeźdźcom pozostało więc starannie, z użyciem wszelkich posiadanych umiejętności i sprzętu, przygotować się do decydującego szturmu. A to wymagało długiego czasu, podczas którego nękano obrońców na wszelkie możliwe sposoby. „Cesarz nakazał naszym zbudować różnego rodzaju machiny oblężnicze, wnet atoli ukazały się bardzo podobne do nich u przeciwnika”36. Owe machiny, o których donosi Thietmar, to urządzenia miotające i wieże oblężnicze. 56

Ibidem.

Machiny miotające Miotacze owe nie były zapewne nazbyt skomplikowane, skoro budowano je na miejscu. Wprawdzie R. M. Jurga twierdzi, że w średniowiecznych armiach cesarzy niemiec­ kich stosowano balisty nieco prymitywniejsze od starożyt­ nych37, ale przyznaje też, że pod Niemczą, po stronie polskiej stosowano urządzenia prostszej konstrukcji38. To pozwala domniemywać, że po obu stronach były one stosunkowo nieskomplikowane. Starożytni swoje balisty oblężnicze wozili rozebrane na części, na kilku wozach, i składali je dopiero na miejscu. W czasie pokoju machiny składowano w arsenałach. Mało prawdopodobne, by cesarz posiadał w magazynach Magdeburga czy Merseburga sporządzone na wzór rzymski mobilne balisty, z kolei wykonanie tych machin od podstaw już na miejscu, choć teoretycznie możliwe, zdaje się być jeszcze mniej praw­ dopodobne. Potrzebne były do tego nie tylko powrozy konopne, lniane (o które nie było trudno) czy nawet z ludzkich włosów do wykonania napędów ramion miota­ jących owej machiny, ale też odpowiednie drewno do sporządzenia ramy naciągów i koła zębate do ich regulacji. Ponadto trzeba było wystrugać odpowiednie łoże ze szcząt­ kowymi chociażby mechanizmami podnoszenia i obracania. Jednak to nie prace ciesielskie stanowiły przeszkodę w budowie balist pod Niemczą, lecz kamieniarskie i kowal­ skie. Z balist strzelało się kulami kamiennymi lub oszcze­ pami. Każdy z tych pocisków wymagał dużej precyzji wykonania, swoistej powtarzalności egzemplarzy. Z osz­ czepów zrezygnowano ze względu na koszt żelaza w gro­ tach. Przecież nie wystrzelono by ich w czasie oblężenia dziesięciu, ale kilka setek. Natomiast zarówno belkom, jak i kamieniom należało nadać odpowiedni kształt, przy czym 37 38

R. M. J u r g a , Machiny wojenne, Kraków-Warszawa 1995, s. 27. Ibidem, s. 10.

kamienie powinny mieć postać gładkiej kuli. Dopiero wtedy cały trud, włożony w konstrukcję skomplikowanej machiny, przełożyłby się na jej zalety: duży zasięg połą­ czony ze snajperską niemal celnością. Ponadto nierówny kamień czy belka mogły uszkodzić w czasie strzału łoże balisty, ramę z naciągami lub zablokować strzał. W warunkach polowych wokół Niemczy powstały zapewne machiny miotające o nieco mniejszej donośności i celności, za to proste do wykonania, niemal prymitywne, a i obsłudze nie nastręczające trudności, tolerujące przy tym pociski, jakich pełno leżało wokół: zwyczajne, polne kamienie, złomki skał, beczki z płonącą smołą, a z czasem psie lub końskie ścierwo w odpowiednim stanie rozkładu. Byłyby to machiny zwane w nomenklaturze specjali­ stycznej barobalistycznymi, czyli miotające ładunek dzięki ramieniu z przeciwwagą stałą lub ruchomą39. W związku z tym należy odrzucić sugestię Z. S. Pietrasa, iż używano tam balist, chyba że autor pod tą nazwą rozumiał inne machiny40. Obydwa typy, zarówno z przeciwwagą stałą, jak i rucho­ mą, były dosyć proste do wykonania. W przypadku małych machin wystarczyło wbić obok siebie w ziemię dwie belki, zakończone rozwidleniami, w których obracałaby się swo­ bodnie oś. Ramię miotające, przymocowane do osi, wypo­ sażano z jednej strony w przeciwwagę, najczęściej w postaci skórzanego worka wypełnionego kamieniami, natomiast po stronie miotającej — w uchwyt łyżkowy lub procowy. Zasięg rzutu machiny zależał głównie od prędkości obwodowej części miotającej. Prędkość opadania przeciw­ wagi nie zależała bowiem tylko od jej masy, lecz i od wysokości startowej. Im wyżej podnosiła się przeciwwaga, tym większa była energia początkowa (potencjalna) przy 39

O machinach barobalistycznych szerzej w publikacji R. M. J u r g i ,

op. cit. 40

Z . S . P i e t r a s , Obrona Niemczy 1017, Warszawa 1967.

tej samej masie, co przekładało się, ze względu na przy­ spieszenie ziemskie „g”, na większą prędkość końcową obciążenia. Natomiast masa obciążenia potrzebna była nie tylko do zrównoważenia masy dłuższego, miotającego ramienia i pocisku, ale i siły tarcia osi (tak się składa, że badacze nie poświęcają szczególnej uwagi materiałom, z których wykonywano oś obrotu machin, i na swoich ilustracjach sugerują, iż były to pręty żelazne. W teorii może i tak miało być, ale w praktyce oś obrotu stanowiła belka drewniana możliwie twarda, z wysuszonego dębu lub buczyny, smarowana dla poślizgu dziegciem lub łojem). Przy tym im dłuższe było ramię miotające, tym większa musiała być masa obciążenia. Wydłużenie ramienia miota­ jącego powodowało zwiększenie prędkości obwodowej uchwytu pocisku przy tej samej prędkości kątowej. Powyższy, krótki wywód o ramieniu działania siły pozwala na wyciągnięcie kilku wniosków: — aby zapewnić odpowiedni zasięg rzutu ciężkich pocisków, machiny musiały być jak najwyższe, z możliwie długimi ramionami miotającymi i z możliwie dużym kątem obrotu tych ramion, najlepiej zbliżonym do 180°, — długie ramię wymagało ciężkiej przeciwwagi, co przekładało się na liczbę podpór machiny, a więc stopień skomplikowania i masę całkowitą, — machiny należało ustawić odpowiednio blisko grodu, by, nie przekraczając ówczesnych możliwości konstrukcyj­ nych, czyli wytrzymałości drewna i spojeń z lin i rzemieni, miotać jak najcięższe pociski, zdolne do niszczenia umoc­ nień grodowych. W tym miejscu otwierało się pole dla pomysłowości i zdolności inżynierskich obrońców. Budując takie same lub podobne machiny na wałach grodu, mogli skutecznym ostrzałem wymusić na najeźdźcach zachowanie większych odległości ustawienia oblężniczych machin miotających od twierdzy, a co za tym idzie zmniejszenie masy miotanych

przez nie pocisków i częstotliwości strzałów. Im cięższa machina, tym trudniej ją obsługiwać, dłużej trwa przygoto­ wanie do strzału, potrzeba do obsługi więcej ludzi, a skutki ewentualnej awarii są groźniejsze. Budując machiny miotające, obrońcy Niemczy nie tylko aktywnie bronili dostępu do jej przedpola, ale pokazali również swoją wszechstronność, co miało wpływ na morale armii oblężniczej, nie mogącej wykazać na ty m polu swojej wyższości. Zasadnicze znaczenie miała tu obrona przedpola. Przed strzałami z łuków czy kamieniami miota­ nymi z ręcznych proc oblegający mogli osłonić się w stosunkowo prosty i skuteczny sposób, budując różnego rodzaju konstrukcje z desek i wikliny czy też posługując się tarczami. Natomiast kamień o masie 10 kg, lecący po paraboli o wysokości ok. 80-100 m, wymuszał odpowiednią solidność owych konstrukcji, co jednocześnie ograniczało ich zastosowanie do wybranych fragmentów. To z kolei wskazywało miejsca zasadniczych szturmów, więc obrońcy mogli się odpowiednio przygotować. W czasie przygotowań do szturmu ostrzał grodu miał charakter nękający. Obsługa machin z czasem nabierała takiej wprawy, że ustaliwszy odpowiednie masy pocisków i dobrawszy właściwe obciążenie ramion, była w stanie strzelać z dosyć dużą celnością. Oczywiście obrońcy też uczyli się celnie strzelać, czyli ważyć pociski, brać poprawki na wiatr, dobierać obciążenie i stabilizować machiny, by nie zmieniały położenia po każdym „machnięciu”. Nie wiadomo, ile machin miotających przygotowali Niem­ cy, ale wiadomo, że od tego zależała gęstość ostrzału, a więc i faktyczne skutki, jakie przynosił. I że im lżejsza machina, tym bliżej grodu musiała stać, żeby oddawać skuteczne strzały, tymczasem okoliczne tereny nie wszędzie sprzyjały ustawianiu tych urządzeń, ponadto trzeba było uważać, dokąd sięgają strzały polskich łuczników. Warto zatem przyjrzeć się miejscom skąd owe machiny mogły strzelać.

Zasięg machiny z przeciwwagą stałą typu trabutium wynosił ok. 250 m przy kuli 32 kg i masie machiny 3200 kg41. Czy tak ciężkie pociski miotano pod Niemczą, nie wiemy, ale zbudowanie machiny o masie 3200 kg nie stanowiło chyba problemu dla niemieckich cieśli. Mamy tu jednak wskazówkę, że przy lżejszych machinach lżejsze pociski mogły lecieć na podobną odległość, lecz chyba nie większą. Wobec tego odległość machin od wałów grodu nie mogła przekroczyć 150-200 m, by po osiągnięciu ich maksymalnymi strzałami można było jeszcze poczynić zniszczenia wewnątrz obwarowań. Przy ustalaniu odległości trzeba też wziąć pod uwagę, że machiny nie mogły stać na stromych zboczach parowów i pagórków ani w rozlewiskach rzek i bagnach przez nie tworzonych. Każda z dużych machin wymagała równego i stabilnego podłoża o wymiarach ok. 10 x 10 m, co pozwala też ustalić przybliżoną odległość między nimi. Ponieważ wątpliwe jest, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach zniósł obciążenie psychiczne związane z obec­ nością za plecami strzelającej machiny, urządzenia te musiały stać w jednym szeregu i niejako na pierwszej linii. Biorąc powyższe pod uwagę można przyjąć, że na każdy 100-metrowy odcinek, zajmowany przez niemieckie wojska, przypadało nie więcej niż 5-10 machin. Po odjęciu od tego terenów nie sprzyjających ich ustawieniu oraz już zajętych przez inny sprzęt i działania oblężników, z obwodu 2 km, zajmowanego przez najeźdźców, na ustawienie machin miotających można było przeznaczyć niewiele. Idealnie nadawał się do tego płaskowyż, osiągający niemal wysokość wałów grodu, zlokalizowany na wschód od nich, za Slęzą, w odległości nie przekraczającej 150 m w linii prostej. Rozciągał się on na długości ok. 200 m, obejmując swym zasięgiem gród północny, środkowy 41

J u r g a , op. cit., s . 7 7 .

i zachodząc na obrys wałów grodu południowego. Tu można było ustawić ok. 10 ciężkich machin miotających, z impetem wrzucających do wnętrza wszystkich trzech grodów ciężkie pociski. Kolejnym obszarem sprzyjającym machinom był teren osady leżącej na północ i północny zachód od wzgórza niemczańskiego, jednak ostrzał stamtąd był o tyle niedogod­ ny, że należało celować mocno pod górę, ponad umocnienia najwyższego gródka, samemu będąc widocznym z wałów jak na dłoni. Choć oddalenie machin od celu nie mogło tu przekroczyć 120-150 m, można założyć, że na przestrzeni ok. 100 m ustawiono ich tu ok. 10. Na zachód od grodu rozlewiska i mokradła wokół stawu utworzonego przez strumień Gumiński praktycznie unie­ możliwiały ustawienie machin w odległościach innych niż maksymalne. Niewykluczone, że i tu je zbudowano, lecz z odległości ok. 200 m nie dało się strzelać pociskami o większej masie. Pozostał odcinek południowy. Miał on, ze względu na łagodny stok, specjalne znaczenie dla cesarza, tędy prze­ biegał bowiem zasadniczy kierunek natarcia. I choć można byłoby ustawić na obszarze nawet do 10 machin miotają­ cych, ze względu na konieczność wydzielenia miejsca dla innych urządzeń oblężniczych i trwające tam prace ciesiel­ skie, zmieściło się ich tam najwyżej pięć. Ogółem dawało się zbudować wokół Niemczy ok. 20-30 machin miotających. Przy uwzględnieniu warunków tereno­ wych była to wielkość realna, tylko czy została osiągnięta i w jakim czasie? Rozstawienie obozu, rozpoznanie sytuacji i oswojenie się z miejscem musiało potrwać kilka dni. Ściągnięcie budulca i zbudowanie pierwszych kilku trabutium, blid czy poroków42 zajęło kilka następnych. W związku z powyższym pierwsze pociski spadły na Niemczę chyba nie 42

Nazwy machin, [za:] J u r g a , op. cit.

wcześniej niż po tygodniu od przybycia cesarza na miejsce. Od tego jednak czasu dla obrońców zaczęły się trudne dni i noce, bowiem raz wycelowane machiny mogły strzelać niezależnie od pogody i pozycji słońca na niebie, posyłając pociski w odstępach kiłku-kilkunastominutowych. Obrońcy nie tracili jednak ducha, umieli bowiem budować własne machiny i skutecznie ich używać. „Nigdy nie słyszałem o oblężonych, którzy by z większą od nich wytrwałością i bardziej przezorną zaradnością zabiegali o swoją obronę”43 — pochwalił ich niechętnie Thietmar. Kto wie, czy za tym komplementem pod adresem „zaradności” polskiej załogi nie kryje się również uznanie dla swoistych pojedynków „ar­ tyleryjskich” i skutecznego ostrzału obsługi niemieckich machin przez najlepszych śląskich i polskich łuczników. Reguły strzeleckie obowiązywały obie strony — raz wycelo­ wane polskie machiny mogły regularnie, nawet nocą, posyłać pociski w kierunku wybranych za dnia celów. Z dokonanych powyżej obliczeń wynika, że częstotliwość ostrzału niemieckiego nie mogła być znaczna. Obwód odcinków zewnętrznych wszystkich umocnień grodowych sięgał 800 m, można więc było ustawić na nich co najmniej tyle samo machin, co po stronie najeźdźców. Ich mniejsze rozmiary, ograniczone szerokością korony wałów, nie przeszkadzały w osiąganiu podobnych odległości strzałów, jakie uzyskiwały cięższe machi­ ny niemieckie, gdyż strzelano z większych wysokości. Natomiast straty powodowane ich ostrzałem były dobrze widoczne. Niemcy, Lucice czy Czesi, miotając kamienie do grodu, nie wiedzieli, czy nie czynią tego nadaremnie. Grodzianie bowiem, „(...) gdy zdarzyło im się coś pomyślnego, nie wykrzykiwali nigdy z radości, ale i niepowodzenia również nie ujawniali przez wylewne skargi”44. Cesarz Henryk zdawał sobie sprawę, że ostrzał nie mógł załamać ducha obrońców. Nic nie wskazywało na to, że 43 44

T h i e t m a r , op. cit., s . 554. Ibidem.

miała się powtórzyć historia z początkowego etapu jego wojen z Polską, gdy samym tylko ostrzałem z machin spowodował kapitulację grodu, w którym zamknęła się rodzina buntownika Henryka ze Szwejnfurtu. Tyle że na samym ostrzale cesarz nie poprzestał ani wtedy, ani obecnie. Oto bowiem na odcinkach południowym i północnym rosły powoli, zawsze, w każdym czasie budzące przerażenie szturmowe wieże oblężnicze. Wieże oblężnicze (beluary)45 O tym, jaką grozę budziły owe wieże, może świadczyć fakt, że często, choć zostały zbudowane, w ogóle nie dochodziło do ich użycia. Zdarzało się, że twierdza poddawa­ ła się, gdy obrońcy zobaczyli sunącą ku niej beluarę. Ponownie zaczęto je stosować przy oblężeniach ok. roku 1000. Przy pomocy ruchomych wież Otto III przypuścił szturm na zamek św. Anioła w Rzymie (czyli mauzoleum Hadriana), a szturmem tym dowodził margrabia miśnieński, Ekkehard (Warto przy tym pamiętać, jakie rozmiary ma mauzoleum Hadriana: na podstawie kwadratu o boku 80 m wznoszą się 10-metrowe mury. Dodatkowo, na tej samej podstawie, stoi wieża o średnicy 60 m i wysokości 20 m. Zbudowanie 12-metrowych machin nie było trudne, ale raczej wątpliwe, by budowano machiny 30-metrowe, z pomostem o długości ponad 10 m). Środek ten znany był więc we wschodnich Niemczech, a jeśli znany, to i stosowany. To zaś oznaczało, że ani on sam, ani sposoby przeciwdziałania mu nie były też obce przeciwnikom Niemców. Wieże oblężnicze na ogół otwierały drogę do twierdzy, miały jednak zasadniczą wadę: nie dało ich się zbudować z dnia na dzień. Musiały być wyposażone w układ jezdny, który by się nie zacinał, a jednocześnie zapewniał stabilność 45 Nazwę „beluary” przyjęto tu ze względu na jej powszechne stoso­ wanie w piśmiennictwie wojskowym czasów nowożytnych.

wysokiej, ciężkiej i w związku z tym mało statecznej konstrukcji. Ponadto całe to urządzenie musiało się poruszać po terenie równym i twardym. Każdy, nawet mały dół czy rozmiękła gleba pod kałużą, zatrzymywały machinę na długo, gdyż teren należało wyrównać i utwardzić, a to zabierało czas. Wieża musiała być wyższa lub co najmniej równa umoc­ nieniom grodowym. Zasadniczym jej elementem był zwodzony pomost, umożliwiający grupie szturmowej wejście na wały lub muiy obleganej twierdzy. Póki był podniesiony, osłaniał ową grupę przed pociskami załogi grodu, ale gdy został opuszczony, mogli już polegać tylko na swoich tarczach, pancerzach i hełmach. Dlatego do grup tych kierowano tylko najlepiej uzbrojonych i najsilniejszych wojowników. Niejako przy okazji wieża dawała inne, duże korzyści. Wysokość wieży umożliwiała zbudowanie wewnątrz niej kilku pomostów dla strzelców, przy czym kondygnacja z mostem zwodzonym nie musiała być ostatnią. Bardzo korzystne było, gdy nad grupą szturmową, nawet w odkrytej galerii, bez zadaszenia, stała grupa łuczników, którzy ostrze­ liwali obrońców z kilkunastu metrów, z poziomu wyższego o jakieś 3 m od palisady wieńczącej wały grodu. Tak pewnie pomyślano wieże pod Niemczą, natrafiono jednak na poważne problemy konstrukcyjne, ściśle związane z dostępem do grodu. Wysokość samego wzgórza niemczańskiego wynosiła miejscami, licząc od jego podstawy, ok. 7-11 m (obecnie, ze względu na nawarstwienia budowlane, jest wyższa o ok. 3 m). Dodać do tego należy wysokość wałów, sięgających 8 m i 2 m wieńczącej je palisady. Tym samym otrzymujemy wysokość 20 m. Wieża oblężnicza tej wysokości sięgałaby swoim zwieńczeniem siódmej—ósmej kondygnacji współ­ czesnych budynków mieszkalnych. Wprawdzie w starożyt­ ności wznoszono jeszcze wyższe wieże ruchome, ale samo ich przygotowanie i zbudowanie dla nich podjazdów pod mury zajmowało wtedy nie trzy tygodnie, jak pod Niemczą, ale kilka miesięcy, a czasami nawet pół roku i więcej. Stąd

pod Niemczą najpewniej wzniesiono wieże szturmowe tylko z jednej strony, tej najbardziej dostępnej, tzn. połu­ dniowej. Tu, choć wały twierdzy były potężne, nie broniła ich dodatkowo skarpa wzgórza, tylko sztuczny parów długości ok. 200 m, szerokości 30 m i głębokości 5 m. To była łatwiejsza do pokonania przeszkoda niż strome stoki wzgórza z innych stron. Teraz wystarczyło tylko zasypać parów na wybranych odcinkach. Łagodne nachylenie stoku w tym miejscu pozwalało, po wykonaniu grobli w parowie, na dopchnięcie machiny aż do samych wałów. Tym samym wysokość machiny nie musiała przekraczać 10 m, jeśli chodzi o poziom pomostu bojowego, a 12-13 m, jeżeli dodać do tego kondygnację strzelecką nad nim. Taka wieża mogła być o niemal połowę niższa od tej, jaką trzeba byłoby zbudować z każdej innej strony. Nie jest wykluczone, że jakieś konstrukcje wieżowe powstały też w innych miejscach jako platformy strzeleckie dla łuczników i punkty obserwacyjne dowództwa. Czy podjęto ryzyko ich budowy w zasięgu strzał łuczników grodowych — nie wiadomo, ale możliwe, że tak było. Możliwe też, że podjęto budowę wielkiej machiny od strony północnej, przy gródku książęcym. Od podnóża bardzo stromego wzgórza, w kierunku północnym, rozciąga się niemal płaski teren o długości ok. 100 kroków (80-90 m). Dalej zaczyna się następne wzgórze. Jeśli zbudowano tu jakąś wieżę, to tylko w odległości owych 100 kroków, by nie spychać jej z pochyłości. To oznacza, że konstrukcję wzno­ szono w zasięgu celnych strzałów z łuku czy procy, nie mówiąc o machinach. W dodatku, biorąc pod uwagę potrzebę zapewnienia miejsca budowniczym oraz możliwości podjazdu, zbudowano tam tylko jedną machinę ruchomą. Jej wysokość musiała osiągnąć około 18 m (11-12 m wzgórza z nasypem, 4 m wału, 2 m palisady, czyli 17-18 m do przewyższenia), a zwodzony most nie mógł być inny niż bardzo długi. Jeśli więc rzeczywiście ją zbudowano, a potem użyto, musiało to

być prawdziwe monstrum. Niewykluczone też, że zdecydo­ wano się zbudować w tym miejscu podjazd dla wieży; nie musiałaby ona wówczas osiągać tak niebezpiecznej wysokości. Najniższe umocnienia znajdowały się w grodzie środ­ kowym, on jednak był z dostępnych stron broniony przez silny gródek północny i potężny gród południowy. Można było podepchnąć machinę drogą, wzdłuż wałów grodów, ale tym samym narażono by ją na długotrwały ostrzał z wyższych o kilka metrów umocnień małego gródka, w dodatku podróż ta odbywałaby się w zasięgu ręcznego rzutu z wałów nie tylko kamieniem, ale też wiązką chrustu, więc raczej tego nie próbowano. Natomiast możliwe byłoby podepchnięcie wieży od strony zachodniej pod warunkiem zbudowania grobli o długości 80 m przez teren bagienny, przy czym duża jej część musiałaby mieć konstrukcję mostową, by odprowadzać wody Potoku Gumińskiego. W dodatku wieża i tak powinna mieć z tej strony wysokość nie mniejszą niż 15 m, więc, biorąc pod uwagę zarówno masę i wysokość wieży, jak i niezbędną solidność podjazdu wykonanego na terenie niepewnym, odstąpiono od pomysłu szturmu przy pomocy wież z tej strony. Przy wznoszeniu ruchomych wież należało pogodzić dwie sprawy: wytrzymałość konstrukcji z jej lekkością. Najprościej byłoby zbić szkielet, przypominający dzisiejsze rusztowania, lecz należy pamiętać, że przynajmniej od strony walów konstrukcja musiała zapewnić solidną osłonę znajdującym się w niej ludziom. Gdyby kamień z machiny miotającej wpadł do wnętrza wieży, dokonałby prawdziwej masakry wśród jej załogi. Dlatego przód beluary miał postać litej ściany, wykonanej z kilkucentymetrowych bali z twardych gatunków drewna, z wydrążonymi otworami strzelniczymi, natomiast jej boki obijano możliwie jak najszczelniej deskami. Wrogiem wież był ogień. Ścianę czołową, tę litą, trudniej było podpalić niż ściany boczne, ale i ona była palna.

Wszyscy autorzy podają, że w celu obniżenia stopnia zapalności wieży obijano jej przód i boki surowymi skórami zwierząt, sierścią do wewnątrz. Ponieważ skóra wyprawio­ na, pozbawiona tłuszczu i sierści, a nasączona roztworami soli, pali się jeszcze gorzej od surowej, można przypuszczać, że wieże obijano również skórami wyprawionymi (nie bez powodu z takiej skóry wykonuje się fartuchy kowalskie i hutnicze, podobnie jak rękawice spawaczy i okapy hełmów strażackich). Wieżom zapewniano również doraźną ochronę przeciwpo­ żarową w postaci beczek, wiader i worków z wodą. W przy­ padku pożarów rozleglejszych niż na 2 m użycie wiadra wody przynosiło niewielkie skutki, ale można było tak gasić pożary w zarodku. Ponadto wodą polewano zapewne wewnętrzne i zewnętrzne powierzchnie machin tuż przed podepchnięciem ich pod wały. Co by nie mówić, użytkownicy wież musieli jakoś przygotować się do walki z ogniem, gdyż obrońcy zawsze próbowali podpalać konstrukcje oblężnicze, gdy tylko znalazły się one w zasięgu rzutu żagwi. Tarany Zastosowanie taranów przy obleganiu grodów chronio­ nych obwałowaniami drewniano-ziemnymi ograniczało się zwykle do bramy. Konstrukcje wałów, ułożonych ze stosów bierwion przesypywanych ziemią, obłożonych z zewnątrz ponadmetrową warstwą darni lub gliny, w dodatku w prze­ kroju ponaddwukrotnie szerszych niż wyższych, były po prostu odporne na uderzenia taranów. To, że w przypadku Niemczy oblicówkę wałów wykonano z kamienia wiązane­ go gliną, nadal nie ułatwiało zastosowania taranów. Mury Niemczy nie były samonośne, pełniły podobną funkcję, jak gliniane lub darniowe oblicówki wałów nizinnych. Ponadto problemem było przystawienie taranu do wału, znajdującego się na dużej wysokości. Poza tym nawet rozbicie kamiennej

oblicówki i odsłonięcie konstrukcji wału nie oznaczało żadnego sukcesu — należało jeszcze coś zrobić z tym stosem drewna i ziemi, którego wymiary pozwoliłyby na schowanie w nim współczesnego domu jednorodzinnego. Taran można było przystawić tylko w jednym miejscu — przy bramie wjazdowej do grodu. Był to zresztą jeden ze stałych elementów oblężenia. Oglądając konstrukcje grodów słowiańskich, można łatwo dojść do wniosku, że ich mieszkańcy najchętniej usypywaliby wały bez żadnych bram i wejść. Wystarczy przypomnieć, jak Bolesław zdobył gród Lubusza — przez rozbitą bramę... Być może taran wbudowano w jedną z wież oblężniczych, szturmujących gród od południa. Drabiny szturmowe Drabiny były najłatwiejszymi do wykonania urządzeniami oblężniczymi i w warunkach polowych dawały się produko­ wać praktycznie masowo. Trzeba mieć jednak na względzie, że łatwo jest zbudować na ziemi choćby 20- lub nawet 25-metrową drabinę (a takie przydałyby się pod Niemczą), tylko... jak ją postawić?! Trudno swobodnie manewrować jednolitą, drewnianą drabiną, dłuższą niż 10 m. Współcześnie, np. w straży pożarnej, używa się drew­ nianych drabin tej długości obsługiwanych ręcznie, ale jako dwuprzęsłowych, wysuwanych. Do obsługi takiej drabiny, o symbolu D-10W, potrzeba czterech ludzi. Sprawia się ją w postaci złożonej (ma wtedy 5 m długości), następnie rozstawia podpory, a dopiero potem wysuwa przęsło ruchome, wydłużając drabinę do 10 m. Mimo lekkiej konstrukcji, waży ona 70 kg46. 46

Na podstawie Polskiej Normy — PN-68/M-51206 Sprzęt pożarniczy. Drabina wysuwana dwuprzęsłowa oraz „Regulaminu ćwiczeń z pod­ stawowym sprzętem pożarniczym” Komendy Głównej Straży Pożarnych, Warszawa 1990.

Średniowieczne drabiny przystawne o tej długości były co najmniej 2 razy cięższe, dłuższych raczej nie wykonywano ze względu na trudności w obsłudze. Ponadto wadą tych drabin była łatwość z jaką można było odepchnąć je od wałów. Haki na ich końcach, widoczne na wielu filmach, niewiele pomagały, jeśli drabin nie zahaczono, czyli praktycznie nie zawieszono na obwałowaniu. Pomocą mogły być podpory, bowiem sprawianie owych długich, 10-metrowych drabin bez bocznych cięgien, musiało być trudne i uciążliwe. Wspomnia­ na tu współczesna drabina strażacka ma boczne podpory: zamontowane w połowie długości dwie 5-metrowe żerdzie. Obsługa ciągnie je przy stawianiu, zapierając się nogami o dolne okucia drabiny, a następnie rozstawia je i zapiera o ziemię, stabilizując jednocześnie całą drabinę. Podobne podpory, przymocowane do średniowiecznych drabin sztur­ mowych, mogły pełnić taką samą rolę, przy czym dodatkowo utrudniały odepchnięcie drabiny od korony wału. Mimo wszystkich wad, pod Niemczą użyto drabin szturmo­ wych. Znalazło się bowiem sporo miejsca, by je przystawić nie tylko do zboczy wzgórza, ale i do wałów, i to praktycznie na całym obwodzie szturmowanej twierdzy, bowiem piesze drużyny wyposażone w drabiny, były w stanie bez trudu dopchnąć wieże oblężnicze. W miejscach ataku machin oblężniczych usypano przecież groble, z których można było swobodnie dostawić drabiny, sięgające do szczytu wałów. Ponadto po wejściu na skarpy wzgórza, najlepiej po drabi­ nach, można było przystawiać kolejne już u podnóża kamiennej oblicówki wałów. Tu korzyść, jaką mieli obrońcy z oblicówki, stawała się jednocześnie przeszkodą utrudniającą odsunięcie drabin — jeśli ich końce nie wystawały ponad mur, obrońcy nie byli w stanie dosięgnąć ich z wnętrza palisady. Palisada była bowiem oddalona od krawędzi muru o 1-1,2 m, czyli o grubość oblicówki. Z tego zapewne skorzystali napastnicy, choć całe przedsięwzięcie okazało się karkołomnym.

PRZYGOTOWANIA OBROŃCÓW DO ODPARCIA SZTURMU

Przyglądająca się robotom oblężniczym napastników załoga grodu nie pozostawała bierna. O budowaniu ma­ chin miotających była już mowa, ale Niemczanie nie zaniedbali pewnie i innych prac. Moszczenie dróg przez tereny podmokłe, budowanie wież na przedpolu i na­ sypów w parowie wskazywały im, którędy będą prze­ biegały zasadnicze kierunki natarcia. W tym miejscu podwyższali wały, a być może nocą podkradali ziemię i drewno z grobli niemieckich, podobnie jak mieszkańcy Korsunia, obleganego przez Włodzimierza Wielkiego w 982 roku, którzy nocą wybierali ziemię z przyspy wiodącej do wałów, czyli nasypu, po którym Rusini mieli zamiar wedrzeć się do środka grodu47. Nie za­ niedbywali oczywiście ostrzału pracujących, a być może próbowali podpalić jeszcze nie gotowe konstrukcje w no­ cnych wypadach. Przygotowania do natarcia posuwały się jednak naprzód. Otwór z bramą oblężeni zasypali rumowiskiem, ziemią, zagrodzili belkami. Nadal jednak był to słaby punkt obrony, gdyż napastnicy mogli tu podłożyć ogień i spalić wieżę. Zwykle ogień nie ima się łatwo bali dębowych, ale przy umiejętnym postępowaniu i te można podpalić. Wówczas zamiast bramy byłaby dziura w umocnieniu. Obrońcy nie zaniedbywali też aspektów walki psycho­ logicznej. „Naprzeciw pogan wznieśli krzyż święty w na­ dziei, iż pokonają ich z jego pomocą”48. Ten krzyż musiał być jak wyrzut sumienia dla wielu Niemców, a cesarza kłuć szczególnie boleśnie. Przypominał jemu, który ze świeckich ramion władzy był Bogu najwierniejszy, że korzysta z pomocy nie kogo innego, tylko wyznawców praktyk diabelskich. List Brunona z Kwerfurtu powracał 47 48

N e s t o r, op. cit., s. 71. T h i e t m a r, op. cit., s. 554.

pod Niemczą echem w postaci dobrze widocznego, czytel­ nego bez zbędnych słów znaku. Operatorzy machin, celując w gród, chcąc niechcąc musieli go widzieć i traktować jako jeden z punktów orientacyjnych. Możliwe też, że właśnie ów krzyż rychło przyczynił się do zaognienia i tak już nie najlepszych stosunków między Lucicami a Niemcami. Tymczasem doszły najeźdźców wieści, które raczej nie napełniły ich otuchą ani nie natchnęły nadzieją na przyszłość. DZIAŁANIA WOJENNE W INNYCH STRONACH — SIERPIEŃ—WRZESIEŃ 1017 ROKU

Związanie wielkich sił przeciwnika pod Niemczą książę Bolesław odpowiednio wykorzystał. Jeszcze na dobre najeźdźcy nie rozlokowali się pod grodem, gdy „wojownicy Bolesława napadli 15 sierpnia na gród warowny zwany Białą Górą lecz, Bogu dzięki, nic nie wskórali pomimo długotrwałych szturmów”49. Choć szturmy na Białą Górę przez załogi grodów łużyckich nic nie dały, nie obyło się zapewne bez zniszczenia całej okolicy. W dodatku po raz wtóry tego roku ofiarą napaści padły Czechy. „Morawianie, wtargnąwszy do Czech, zdobyli jeden gród i z wielkim łupem opuścili ten kraj, nie poniósłszy sami żadnej straty. Na wieść o tym margrabia Henryk, który usiłował dopaść ich z wojskiem, podjął szybko pościg. Zabiwszy więcej niż tysiąc ludzi spośród nich i rozpędziwszy resztę, puścił wolno do domu wszyst­ kich jeńców”50. Thietmarowi znów lekko przyszło napisać o ponad tysiącu zabitych. Musiał więc być margrabia Austrii, Henryk, prawdziwym biczem bożym na Polaków i Morawian, a cesarz pewnie żałował, że nie ma go przy swoim boku pod Niemczą. Gdyby rzeczywiście padło aż Ibidem, s. 554, 556. Ibidem, s. 554.

tysiąc Morawian, byłaby to klęska otwierająca kraj na oścież przed najazdem bawarskim. Chyba znów celowo pomylono się „o jedno zero” (cóż szkodzi wstawić w od­ powiednie miejsce „M” zamiast „C”), by podnieść na duchu oblegających Niemczę. Niemal równocześnie w Związku Lucickim wprowadzono w życie myśl, by wykorzystać zaangażowanie wszystkich sił Bolesława na Śląsku. W owym kraju nigdy nie brakowało chętnych do łupienia okolic, więc „duży oddział Luciców, tych mianowicie, którzy pozostali w domu, napadł na inny gród wspomnianego księcia. Straciwszy tam z górą stu towarzyszy, powrócili z ogromnym smutkiem i pustoszyli potem straszliwie jego dziedziny”51. Szkoda, że kronikarz nie zanotował, który konkretnie gród Bolesława napadli Lucice. Może to była Cedynia, Lubusz, a nawet Międzyrzecz? Natomiast miarą zamieszania, jakie panowało w tym czasie w królestwie niemieckim, niech będzie fakt, że gdy cesarz przygotowywał się do oblężenia, książę Godfryd II z Lotaryngii pokonał w prywatnej wojnie grafa Gerarda z Drehte. Nie byłoby pewnie w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że po stronie pokonanych poległo co najmniej trzystu ludzi, a zwycięski książę „(...) stracił tylko trzy­ dziestu wojowników, lecz byli to jego najlepsi”52. Raczej nie było to korzystne dla ojczyzny posunięcie, a i cesarza bynajmniej ta wiadomość nie uradowała. Tych trzystu trzydziestu ludzi można było wykorzystać z dużo większym pożytkiem zupełnie gdzie indziej. SZTURMY NA NIEMCZĘ — POŁOWA WRZEŚNIA 1017 ROKU

W krótkim czasie ziemie Slężan całkowicie ogołocono z żywności i, jak to na wojnie, dla armii oblężniczej nastała pora głodu. Sytuację w tym zakresie mogło uratować tylko 51 52

Ibidem, s. 556. Ibidem.

szybkie opanowanie Niemczy i jej magazynów, ale to było uzależnione od tego, kiedy będą gotowe wieże i drogi dla nich. Obok mało optymistycznych wieści z północy, za­ chodu i południa, brak wieści o działaniach sojusznika Jarosława na wschodzie też nie nastrajał cesarza optymis­ tycznie. Wszystko to razem nie wskazywało, by dało się czymkolwiek poprawić nastroje w głodującym wojsku. Jako że zakończono już przygotowania do generalnego ataku na gród, nie było powodu, by przedłużać jałowe działania, gdyż „jutro” armii cesarskiej nie zapowiadało się lepiej niż „dziś”. Wreszcie „(...) ukończono budowę wszyst­ kich machin, wobec czego cesarz, który siedział już trzy tygodnie pod grodem, nakazał jego szturmowanie (...)”53. Ostrzał z machin miotających skupiono na wybranych odcinkach. Pod wały przystąpiły tysiące łuczników, osła­ nianych tarczami współtowarzyszy i zbitymi wcześniej przesłonami. Obrońcy nie wychylali się pochopnie zza zębatej palisady. Wszystko, co potrzebne do odparcia szturmu, mieli od dawna przygotowane: stosy kamieni, rozgrzaną smołę i żywicę, pęki faszyny nasączone żywicą, gorącą wodę. Wreszcie machiny ruszyły, a z nimi oddziały szturmowe, zapewne z pobożnym śpiewem na ustach. Machiny miotające nie ustawały w ostrzale wałów, ale i grodzianie nie pozostawali dłużni. W miarę zbliżania się wrogich szyków mogli używać coraz większych kamieni, przy czym ponad palisadę wystawały tylko łychy i proce machin, więc obsługujący je byli osłonięci przed bez­ pośrednim ostrzałem. Wreszcie nacierające oddziały po­ deszły tak blisko, że można było wyrzucić na nie z machin wielkie kosze pełne dużych kamieni. Tarczą można osłonić się przed małym kamieniem czy strzałą, ale puszczony z impetem kilkunastokilogramowy głaz prze­ wracał ludzi i łamał osłony. Obsługi wież przeżywały 53

Ibidem, s. 556, 558.

właśnie kanonadę. Dudnienie o ściany wzmagało się, gdzieniegdzie zatrzeszczała niebezpiecznie jakaś dranica lub belka. Trzeba było usuwać spod kół kamienie rzucone z machin grodowych. Wreszcie wieże dotarły do nasypów, po których miały podjechać pod wały grodu. Wewnątrz Niemczy trwała gorączkowa krzątanina, ale nie było zamieszania. Wielu ludzi, zwłaszcza spoza drużyny, nie wyposażonych przecież w pancerze i tarcze, raniły lub zabiły nadlatujące pociski. Fale strzał leciały z różnych kierunków. Wszyscy zbrojni, skupieni na wałach, przyczajeni w cieniu palisady, oczekiwali najtrudniejszej chwili — podejścia machin oblężniczych w zasięg rzutu środków zapalających. Niemieckie machiny miotające musiały zaprzestać ostrza­ łu szturmowanego odcinka, żeby nie razić swoich. Teraz już tylko łucznicy mogli wspierać szturm ostrzałem. Stali w machinach i wokół nich z naciągniętymi cięciwami, z brzechwami strzał przy policzkach. Już nie było odwrotu, każdy to wiedział. Należało tylko dojechać jak najbliżej, niemal do częstokołu, by wał znalazł się w zasięgu pomostów bojowych. Po stronie polskiej role zostały odpowiednio rozdzielone. U podnóża wałów przygotowano kilkadziesiąt beczek, wytworzonych zapewne w pobliskich Łagiewnikach, i garn­ ków z żywicą. Przeznaczono je do użycia w ostatniej kolejności, podobnie jak stosy zapasowych kamieni i belek drewnianych. Na stokach wałów ustawiono rzędy ludzi, gotowych do podawania materiałów wojennych na górę, do miotaczy. Zapalono setki pochodni w ogniskach. Miotacze wzięli w ręce pęki gałęzi oblanych żywicą. Od nich, od ich sprawności, zależało teraz najwięcej. Wycelowano też machi­ ny, które beczkami z żywicą miały obrzucić szczyty wież, aby ogień wspinał się szybko jak najwyżej. Wreszcie dowódca obrony dał znak. Zagrały rogi i w jednej chwili poleciały w kierunku wież kadzie z palnymi cieczami, rozbijając się o nie z łoskotem. Znad palisady poleciało początkowo

kilkanaście pęków faszyny i snopków słomy, ale szybko dorzucano następne, dziesiątkami, aż potworzyły się z nich stosy. Łucznicy niemieccy wystrzelili i na pewno kilku obrońców padło zabitych, ale ich miejsce zajęli następni. Palisada wieńcząca wał w jednej chwili zmieniła barwę, tyle wbiło się w nią strzał z różnokolorowym pierzem. Osłaniający miotaczy tarczownicy poczuli, jak strzały uderzają w nich gradem i potem, po wszystkim, mogli się przechwalać i licytować, którego tarcza jest bardziej podziurawiona. Tymczasem wyczerpano zapasy faszyny. Wiele wiązek zsunęło się po stokach grobli w dół parowu, ale te, które spadły przed machinami i wokół nich, tworzyły spore stosy, hamujące ruch wież. Teraz leciały na nie garnki i beczki z żywicą, a także płonące pochodnie, których nie żałowano. Jedną, dwie, a nawet pięć można było szybko ugasić, ale na każdą machinę spadały ich dziesiątki! Z wież na faszynę i słomę lano wodę, dużo ognia strącono w dół, lecz wiele to nie pomogło. Nawet ogień na dnie parowu działał na szkodę Niemców, gdyż dym żywiczny jest tłusty, gęsty i gryzący. Jeśli wewnątrz wież nie odczuwano początkowo skutków wzrostu temperatury, to zadymienie szybko dało się we znaki ich załogom. Snopki słomy, luźne wiązki szczap i faszyn, spalały się szybko, wiadomo — słomiany ogień, ale ten sam ogień płonął zawzięcie w gałęziach i belkach trwalszych niż słoma. Energia pożaru wystarczyła, by zapalić oblepione żywicą boki i czoła machin. Ludzie w panice uciekali z wież, co — ze względu na ciasnotę pomieszczeń i strome, wąskie drabiny — wcale nie było proste. O gaszeniu pożarów nikt już nie myślał, chyba że jacyś samobójcy. Obserwujący przebieg szturmu cesarz Henryk „(...) zobaczył, jak te machiny szybko spłonęły od ognia rzuco­ nego z wałów”54. Przez słowa „szybko spłonęły” należy tu rozumieć ogarnięcie ogniem całych machin w ciągu kilku­ 54

Ibidem, s. 558.

nastu minut od ich podpalenia. Ich wysoka, kominowa konstrukcja sprzyjała rozwojowi pożarów. Wkrótce wieże wyglądały jak ogromne, gorejące pochodnie, z płomieniami wysokimi na 15-20 m, z kilkusetmetrowymi pióropuszami dymów. Widok był wspaniały, ale nie cieszył oczu cesarza. Żar, dym i uciekające załogi wież wprowadziły zamieszanie w szykach łuczników niemieckich, ponadto stojące blisko wałów machiny utrudniały ostrzał. Łucznicy grodowi zyskali więc przewagę na tym odcinku i teraz to oni gęsto ostrzeliwali zmieszane szyki niemieckie. Z pewnością nie brakowało zabitych i rannych od pocisków; kilkunastu ludzi było poparzonych. Oznaczało to, że tymczasem szturm od strony południowej jest zakończony. Jeśli podjęto próbę zdobycia grodu północnego, to zakończyła się ona identycznie jak szturm na jego po­ łudniowe wały. Ogromną machinę przemieniono w pło­ nący stos. Nie powiodły się również próby wejścia na wały przy pomocy drabin szturmowych, podjęte może nie jako zasad­ nicze natarcie, ale w celu odciągnięcia uwagi obrońców z głównego odcinka. I tu Niemcy ponieśli straty, ale i coś chyba osiągnęli, skoro szturmy te ponowiono. Możliwe, że rozzuchwaleni powodzeniem obrońcy po­ kusili się o ostrzelanie płonącymi naczyniami niemieckich machin miotających. Trzy tygodnie to przecież czas aż nadto długi, by wstrzelić się skutecznie w nieruchome cele. Zdania Thietmara o spaleniu machin można chyba rozumieć i tak. Możliwe, że w ten sposób zniszczono kilka trabutium. Mimo całkowitego niepowodzenia pierwszego szturmu, cesarz nie zrezygnował ze zdobycia grodu. Obserwatorzy donieśli mu, że i Polacy ponieśli spore straty. Ponadto na innych odcinkach Niemcy dosyć swobodnie wdarli się na wzgórze przy pomocy drabin. Od wałów ich odepchnięto i ostatecznie ustąpili poobijani kamieniami i kłodami drewna,

ale cofnęli się głównie pod wrażeniem niepowodzenia szturmu na zasadniczych odcinkach. Możliwe też, że ogień, który tak szybko spalił machiny, zniszczył jednocześnie część polskich umocnień, jak częstokoły u podnóża wałów i fragmenty zębatej palisady na ich szczycie. Wież oblężniczych już nie było, ale wciąż pozostały drabiny szturmowe, których dorobiono jeszcze parę dziesiątek. Tego samego dnia chyba nie atakowano już Niemczy, ale następnego, od rana, swoje walory bojowe mieli pokazać Czesi. „Następnie Udalryk próbował ze swoimi wspiąć się na wały obronne, lecz nic nie wskórał”55. Zapis powyższy można zinterpretować na dwa sposoby — Czesi zostali zrzuceni z wałów w czasie wchodzenia na nie lub też udało im się wejść i zostali odparci w walce wręcz. Wiele przemawia za tą drugą interpretacją. Po wcześniejszym szturmie parów w znacznym stopniu wypeł­ niły nasypy i pozostałości machin, co ułatwiało wspinanie się na wały w tym miejscu. Znów ostrzeliwano gęsto koronę wałów, dzięki czemu atakujący Czesi mogli niemal bez przeszkód podejść do samego podnóża twierdzy. Znacznie łatwiej niż podczas statycznego szturmu przy użyciu wież, mogli osiągnąć niższe odcinki wałów grodu środkowego. Przystawili drabiny do umocnień, opierając je na pozostałościach ukośnych częstokołów. Od tej chwili zaczęły się działania, do których bardzo pasuje sporządzony przez Galla opis obrony Głogowa w 1109 r., czytając go, wystarczy w miejsce „Niemców” wstawić „Czechów”. „Zewsząd zatem przypuszczono szturm do grodu i z obu stron podniósł się krzyk potężny. Niemcy nacierają na gród, Polacy się bronią, zewsząd machiny wyrzucają głazy (...) pociski i strzały latają w powietrzu, dziurawią tarcze, przebijają kolczugi, miażdżą hełmy; trupy padają, ranni ustępują, a na ich miejsce wstępują zdrowi. (...) [Gdy] 55

Ibidem.

Niemcy, osłonięci przykryciem z belek, usiłowali podejść pod mur, Polacy sprawiali im łaźnię płonącymi głowniami i wrzącą wodą. Niemcy podprowadzali pod wieże żelazne tarany, Polacy zaś staczali na nich z góry koła, nabijane żelazem; Niemcy po wzniesionych drabinach pięli się w górę, a Polacy nabijali ich na haki żelazne i podnosili w powietrze”56. Obrońcy walczyli dzielnie, ale napastnikom udało się wedrzeć na wały i doszło do walki wręcz. Do wąskiego przyczółka natychmiast dostawiono więcej drabin, niemal jedną przy drugiej i następni wojownicy czescy pchali się na wał. Szybko zrobił się tam niebywały ścisk, gdyż drużynnicy Chrobrego nie ustępowali miejsca; ustępstwo oznaczałoby klęskę. Walka toczyła się w zwarciu, w poło­ żeniu o tyle niekorzystnym dla Czechów, że zasłonięci od zewnątrz palisadą, nie mogli być należycie wsparci przez swoich łuczników. Natomiast dla łuczników polskich byli dobrze widoczni z wnętrza grodu, więc ostrzeliwano ich w sposób niemal zmasowany. W dodatku drużynnicy polscy potwierdzili swoją wartość w walce wręcz: jednych Cze­ chów wybili, innych wypchnęli poza wał. Wreszcie ode­ pchnięto drabiny szturmujących na wszystkich odcinkach, nie żałując im zapewne ognia. I znów łucznicy i procarze grodowi zebrali krwawe żniwo. Drugi szturm odparto, ale cesarz nie rezygnował. Natarcie czeskie na Niemczę nie trwało przecież kilkanaście minut, lecz były to nieustanne, całodzienne próby dostawiania drabin i wspinania się na nie, czemu obrońcy musieli przeciwdziałać. Oddziały szturmowe wymieniały się dla odpoczynku, natomiast obciążenie załogi grodu, nawet jeśli obrońcy zmieniali się co jakiś czas, było z pewnością nieporównywalnie większe. Zmęczenie obrońców nieustan­ nymi szturmami to najprostsza metoda zdobywania grodu, 56

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 138.

praktykowana, gdy napastnikom brakowało bardziej wyrafi­ nowanych środków oblężniczych, a ludzi gotowych do szturmu było wielu. Zawsze mogło się zdarzyć, że obrońcom omdleją ręce i zabraknie im nie tylko siły, ale i środków do walki. W czasie oblężenia Konungaheli w Szwecji przez wojska pomorskie w XII wieku obrońcy dzielili bierwiona na części, gdyż na skutek nieustannych szturmów wyczerpali ich zapasy. Wówczas jeden z wodzów słowiańskich stwierdził: „Teraz rzucają w nas kijami jak w psów; z tego widzę, że ich broń zaczyna się wyczerpywać”57. Ponadto tysiące strzał i pociski z machin, wysyłane w stronę znękanych obrońców, musiały robić swoje, czyli ranić i zabijać. Te rachuby zdawały się być realne. Po cichu cesarz liczył też chyba, że po dwóch dniach szturmów i ponad trzech tygodniach oblężenia nie tylko ciało, ale i duch obrońców powinien osłabnąć. Następnego dnia wysłał więc do walki Luciców. Jak się okazało, Henryk mylił się we wszystkich rachubach. Czesi, atakujący gród na tyle skutecznie, że udało im się wedrzeć na wały, mieli się o co bić. Upadek Niemczy przesunąłby granicę władztwa ich księcia Udał✓ ryka aż po górę Slężę. Dla Luciców zdobycie Niemczy było jedynie okazją do wzięcia łupów i jeńców. Gdyby cesarz nie dał im odpowiednich gwarancji, pewnie w ogóle nie kwapiliby się ze szturmowaniem tego grodu. Obiecano im więc pewnie, że wszystko, co znajdą w środku, łącznie z ludźmi, będzie należało do nich. To zagrzało pogan do walki. Przysposobili drabiny i, ledwie zaświtało, ruszyli do trzeciego szturmu na Niemczę. Tymczasem w grodzie, mimo strat i zmęczenia, nastroje były dobre. Nocą uzupełniono i załatano wyrwy w umoc­ nieniach, zwłoki obrońców uprzątnięto z oczu żywych, a rannych opatrzono. Nikt nie był głodny czy spragniony, 57

T. i R. K i e r s n o w s c y, Życie codzienne na Pomorzu wczesnośred­ niowiecznym, Warszawa 1970, s. 160.

co mocno dawało się już we znaki oblężnikom. A jeśli wziąć pod uwagę, że dwa lata wcześniej w kraju Dziadoszan zwycięscy Polacy powitali błagalnika Idziego na klęczkach i znakami krzyża, zaś tu, w Niemczy wzniesiono krzyż naprzeciw pogan, to pewne jest, że rankiem, tuż przed szturmem Luciców, odprawiono na wałach msze z uroczys­ tym niesieniem krzyży w procesjach. Jeśli przez wszystkie tygodnie oblężenia najeźdźcy nie słyszeli z wałów żadnych przesadnych oznak radości czy skargi, to słowa modlitw musiały do nich docierać. W ten sposób obrońcy pokazywali wszystkim, a zwłaszcza świętoszkowatemu cesarzowi, że Bóg jest po ich stronie. Dla wielu Niemców swoistą nauką było odkrycie, że nie tylko oni potrafią śpiewać „Kyrie elejson”. Sło­ wianie w ich marchiach przekręcali te słowa prześmiewczo. Natomiast tu śpiew był czysty. Coś go jednak zakłócało i to coraz mocniej. Bojowe pieśni pogan i ich okrzyki wojenne, gdy ze wszystkich stron ruszyli do ataku, zagłuszały śpiew obrońców. Zajadły szturm odparto. Wałów broniono równie skutecznie jak poprze­ dnio i „(...) zrzucono z nich Luciców (...)”5S. Niepowodzenie tego szturmu było nie tylko konsekwencją silnej woli i umiejętności obrońców, ale chyba też słabego wsparcia, jakie Lucice otrzymali od Niemców. Ci ostatni zdawali sobie sprawę, że w razie powodzenia ataku gród przez kilka dni należałby do pogan; poza tym te krzyże wzniesione na wałach też miały swoją wymowę. Dostojnicy niemieccy z najbliższego otoczenia cesarza kryli się ze swoimi odczuciami, lecz proste rycerstwo nie taiło niechęci do sojuszników. W rezultacie machiny słabiej miotały pociski, a szturmujący mogli liczyć niemal wyłącznie na swoich łuczników. W tej sytuacji podejście do wzgórza i wejście na wały było jeszcze trudniejsze niż poprzednio. 58

Th i e t m ar, op. cit., s. 558.

Na tym zakończyły się próby zdobycia szturmem grodu Niemcza przez armię cesarską. Sytuacja oblężonych przedstawiała się niewiele gorzej niż przed rozpoczęciem ataków, za to stan najeźdźców był dość opłakany. Wpraw­ dzie w ciągu tygodnia można było zbudować nowe machiny, a po ich spaleniu następne i następne, aż do wyczerpania środków zapalających w Niemczy, ale... trzeba było w tym czasie mieć co jeść. Głód i choroby, i tak już obecne w obozie, mogły w każdej chwili spotęgować nadchodzące słoty, więc dalszej blokady twierdzy w ogóle nie brano pod uwagę. Armia cesarska do tego stopnia wyczerpała swoje możliwości bojowe, że podjęto decyzję skierowania się na Bursztynowy Szlak i marszu na południe. ODWRÓT ARMII CESARSKIEJ — I-III DEKADA WRZEŚNIA 1017 ROKU

„Cesarz widząc, jak daremne są wysiłki jego chorobą trapionego wojska, udał się bardzo uciążliwym marszem do Czech, gdzie przyjął go i uczcił stosownymi darami nieprawy władca tego kraju Udalryk”59. Odwrót przez Czechy był zapewne pomysłem Henryka. Udalryk musiał teraz choć w części wynagrodzić sojusz­ nikom trudy i straty wynikające z działań podjętych w jego interesie, aczkolwiek od początku był to przede wszystkim interes cesarza. Mając w pamięci, jak zachowywało się wojsko niemieckie w czasie koncentracji w marchii Gerona, nad czym kilka razy biadał biskup Thietmar, nietrudno sobie wyobrazić, co działo się w Czechach. Wejście tak dużej armii sojuszniczej (bowiem Lucice nadal jej towa­ rzyszyli) oznaczało dla Czech trzeci najazd tego roku, i to najazd największy. Tym jedynie różnił się on od poprzed­ 39

Ibidem.

nich, że nie mordowano i nie uprowadzano w niewolę. Ale tu było już po żniwach, wiele zboża wymłócono, więc armia podbudowała się nieco żywnościowo. Zaś Udalryk, nie dość, że musiał temu bezczynnie się przy­ glądać, to jeszcze czuł się w obowiązku obdarowywać cesarza rozmaitymi dobrami, wynagradzając mu jego osobisty trud. Ponieważ Thietmar marsz do Czech określił jako „bardzo uciążliwy”, widocznie polskie wojska od­ powiednio o to zadbały. Odwrót najeźdźców nie był końcem działań bojowych. „Równocześnie Bolesław oczekiwał z niepokojem we Wroc­ ławiu na wynik oblężenia. Kiedy dowiedział się, że cesarz odjechał, a gród stoi nienaruszony, weselił się w Panu i brał udział w świeckiej radości swoich wojów. Z górą sześciuset jego piechurów wtargnęło potajemnie do Czech w nadziei na zwykłe łupy, lecz wpadli oni sami w sidła, które zastawili na nieprzyjaciół, tak że tylko garstka ich zdołała się ocalić”60. Znów Thietmar pocieszył siebie i czytelników kilkusetoso­ bowymi stratami Polaków, co jednak w niczym nie zmieniało odczuwanego chyba przez wszystkich uczestników wyprawy poczucia klęski. „Któż zdoła opisać trudności tego marszu i ogólne straty? Z ogromnymi przykrościami połączone było wkroczenie do Czech, lecz wiele gorszy był odwrót z tego kraju”61. Wynika z tego, że Udalryk mógł sobie być cesarskim przyjacielem i zgrzytać bezsilnie zębami, ale mieszkańcy Czech nie zważali na to i bronili się przed gwałtami równie dobrze, jak nieco wcześniej Polacy. Jeszcze nie skończył się ten uciążliwy marsz przez Czechy, gdy okazało się, dlaczego tylko sześciuset Polaków podążyło w ślad za cesarską armią. W czasie gdy masze­ rowała ona przez kraj sojusznika, pustosząc go i grabiąc, 19 września wojownicy Bolesława najechali ziemie między Łabą a Muldą, „(...) i uprowadzili z tych stron więcej niż 60 61

Ibidem. Ibidem, s. 560.

tysiąc niewolników, po czym spalili wiele sadyb wokoło i powrócili bez przeszkód do domu”62. Wreszcie cesarz wrócił do ojczyzny przez Miśnię. Tu zdarzył się kolejny, nieprzyjemny i groźny zgrzyt między sojusznikami. „Lucicy (...), zagniewani (...), skarżyli się na to, iż obrażono ich boginię. Albowiem jeden z ludzi margrabiego Hermana przebił kamieniem jej wizerunek na sztandarze. Kiedy jej kapłani donieśli o tym ze skargą cesarzowi, otrzymali jako odszkodowanie dwanaście talentów. A kiedy Lucicy usiłowali przeprawić się koło grodu warownego Wurcin i przez silnie wezbraną Muldę, stracili drugi obraz bogini wraz z doborowym oddziałem pięćdziesięciu wojowni­ ków. Pod wpływem tak złej wróżby pozostali wojownicy chcieli po powrocie do domu, za namową złych ludzi, wystąpić ze służby cesarza, lecz przywódcy odwiedli ich od tego na wspólnie odbytym zgromadzeniu”63. Jak widać, wielka wyprawa na Polskę nie opłaciła się ani jednemu z najeźdźców. Każdy z wodzów był rozczarowany i zgnębiony jej rezultatem. Żadna z dotychczasowych wypraw nie pokazała tak dobitnie, że Polski nie da się pokonać. Pozostawało pytanie: co dalej? SYTUACJA PO WIELKIEJ WYPRAWIE — JESIEŃ 1017 ROKU

Wkrótce po powrocie do kraju cesarz Henryk mógł zorientować się w nastrojach poddanych. Były one równie podłe, jak stan fizyczny jego armii. Wielka wyprawa na wschód nie przyniosła Niemcom żadnych korzyści. Nie mogło być dla nich pocieszeniem, że spustoszono/ niemal doszczętnie ziemie plemion Dziadoszan i Slężan, skoro odwetowe najazdy polskie objęły niewiele mniejsze obszary, a ich skutki były dotkliwsze, bo przecież uprowadzono niewolników. Potwierdziło się przekonanie, że przywiedze62 63

Ibidem. Ibidem, s. 558, 560.

nie Bolesława do posłuchu jest niemożliwe. Wszak wyprawa z tego roku, choć największa, przyniosła jednocześnie największe straty. Wbrew pozorom i w Polsce nie było z czego się cieszyć, choć sukcesu militarnego nikt zapewne nie kwestionował. Powody do zadowolenia miała tylko drużyna, co było zwyczajne — drużyna zawsze musiała być zadowolona. Natomiast utrzymująca ją ludność ledwo mogła podołać uciążliwościom związanym z dostarczaniem jej powodów do zadowolenia. Niemal coroczne działania wojenne na dużą skalę doprowadziły do zubożenia, wygłodzenia i wy­ ludnienia całych prowincji. Tym samym ludność dzielnic centralnych, Wielkopolski i Kujaw, ponosiła coraz większe koszty, w postaci danin i kwaterunków na rzecz wojska toczącego wojny z dala od ich siedzib. Prawdopodobnie wymagane świadczenia przekroczyły tu przysłowiową masę krytyczną i tylko srogie, bezlitośnie egzekwowane prawa oraz budowany latami autorytet władcy powstrzymywały poddanych Bolesława od buntu. Działania wojenne w 1017 roku toczyły się na na­ stępujących ziemiach, podległych władzy Bolesława: Ziemi / Lubuskiej, Łużycach, Milsku, Śląsku, Morawach oraz — prawdopodobnie — na terenach wokół Brześcia nad Bugiem. Ich bezpośrednie skutki mogło odczuć nawet 300 000 ludzi, co stanowiłoby ok. 1/3 ludności. Nie zebrano plonów z pól, wobec czego zaczął się głód. Ambicje Bolesława były więc bardzo kosztowne. Zwolnienia z danin niewiele pomagały. To zresztą bardzo interesujące, w jaki sposób tak inteligentny i drapieżny władca jak Bolesław poradził sobie z tym problemem. Czy wykorzystał go do uczynienia z poddanych niewolników, czy też wsparł ich zapasami grodowymi? W jego wspaniałomyślność należy raczej powątpiewać, bo chyba nie zdarzyło się w historii, by jakikolwiek dowódca wojskowy zdecydował się naruszyć

rezerwy strategiczne, przeznaczone dla wojska, aby dać je ludności cywilnej. Straty nie dotyczyły zresztą tylko zasiewów zbóż i rzepy. Łupem najeźdźców i własnych wojsk, też przecież lubiących jeść, zwłaszcza mięso (w końcu to wojownicy!), padły wielotysięczne stada krów, wołów, owiec i świń. Ich odbudowa musiała zająć kilka lat. Podsumowując powyższe, z konieczności ogólnikowe wywody, można więc stwierdzić, że — choć grubo ponie­ wczasie — obie strony odczuły wkrótce z całą mocą, że w tej wojnie nikt nie wygrał. W ciągu następnego miesiąca Henryk i Bolesław na tyle ochłonęli z euforii wygranej i goryczy porażki, że już 4 listopada „(...) przybył od Bolesława poseł z obietnicą odesłania młodego Ludolfa, który od dłuższego czasu przebywał u niego w niewoli, w zamian jednak za jego uwolnienie żądał Bolesław wypuszczenia na wolność jego wojowników, trzymanych u nas jako jeńców pod silną strażą. Zarazem dowiadywał się ostrożnie, czy może wysłać do cesarza posła w celu odzyskania jego łaski. Cesarz zgodził się na wszystko na usilne prośby swoich książąt i wtedy dopiero się dowiedział, iż władca Rusów napadł na Bolesława, tak jak mu był przyrzekł przez posła, lecz nic nie zdziałał przy obleganiu grodu”64. Owi jeńcy u obu stron to efekt działań wojennych w 1015 roku. Rozmowa o ich wymianie stanowiła dobry wstęp do podjęcia rokowań pokojowych, czego dostojnicy sascy, srodze już doświadczeni niekończącą się wojną, uczepili się z całej siły. Teraz wiadomość o akcji Jarosława na wschodzie Polski nie miała już żadnego znaczenia, mogła się przydać tylko przed rozpoczęciem oblężenia Niemczy. Gdyby wtedy o tym wiedziano, pewnie spróbo­ wano by przeprawy przez Odrę, nie wikłając się w fatalne oblężenie najsilniejszego grodu na Śląsku. Jednocześnie M

Ibidem, s. 560, 562.

wyjaśniło się, dlaczego Bolesław obserwował wszystko z Wrocławia i nie angażował się w aktywne przeszkadzanie przy oblężeniu — czekał na wieści ze wschodu... Teraz było już po sprawie, a inicjatywę pokojową Bolesława przyjęto jak najbardziej życzliwie. Apele do łaskawości cesarza, krygowanie się, usilne prośby książąt... to tylko zasłona dymna. Bolesław w pełni panował nad sytuacją i jako książę mógł sobie pozwolić na to, by jako pierwszy poprosić o pokój. Cesarzowi to nie wypadało. A W NIEMCZY...

A w Niemczy życie szybko wracało do przedwojennych kolein, choć nie wszystko było takie samo. Znając dbałość o Bolesława dobytek, można przypuszczać, że wynagrodził wszystkich uczestników obrony. Drużynników zwolnił z dalszych działań wojennych i dał im odpocząć. Wielu z nich dostało ówczesne awanse, a wszyscy dary w postaci broni czy koni. Cywilom raczej nie żałował ziarna na siew, kaszy i mąki, a ubytki w zwierzynie wyrównał. Zniszczone przez najeźdźców sadyby odbudowano szybko; wszak większość z nich nie przekraczała wymiarami kwadratu o boku 3 m, a domy 4 m x 4 m uważano chyba za rezydencje. Poległych pochowano. Odkrywane przez ar­ cheologów szczątki wskazują, iż wielu pochowanych na niemczańskich cmentarzach ludzi zeszło śmiercią gwał­ towną: groty strzał między żebrami, uszkodzenia kości czaszki, noże przy szyjach65. Poruszającym świadectwem tamtych dni są metalowe narzędzia rolnicze, znalezione przez archeologów w zakamarkach umocnień. Ich użyt­ kownicy ukryli je na początku oblężenia jako nieprzydatne 63 Zdaniem J. K a ź m i e r c z y k a , Niemcza w starożytności i wczesnym średniowieczu w świetle wykopalisk, materiał z sesji popularnonaukowej, zorganizowanej w Niemczy w 1978 roku pn. Dolny Sławsk w kręgu kultury polskiej, s. 12.

do walki a wartościowe przedmioty, by potem, po wszyst­ kim, wrócić po nie i zabrać je do domów. Wiele z tych narzędzi nie doczekało się na swych właścicieli, wiele czeka cierpliwie do dziś66. /

W dalszych latach Niemcza dzieliła losy całego Śląska, czyli wchodziła kolejno w skład państwa czeskiego, pol­ skiego, niemieckiego, austriackiego i prusko-niemieckiego. Doznała grozy wielu wojen, w tym husyckiej i jakże tragicznej wojny trzydziestoletniej. Po II wojnie światowej ludność niemiecką, podobnie jak z innych terenów jałtań­ skich, wysiedlono. Ale w polskiej Niemczy zachowano pamięć o minionych dziejach, o dawnych i niedawnych mieszkańcach i ich tradycjach. Bardzo uważnie spogląda się tam za siebie, wstecz, i to bez taniej propagandy, lecz po to, by poznać prawdę. W tym małym mieście aktywnie działa Towarzystwo Miłośników Niemczy i Ziemi Niemczańskiej, utrzymujące żywe kontakty z niegdysiejszymi, dziś niemieckimi mieszkańcami tego rejonu, i nie są to związki oficjalne, społeczno-państwowe, ale zwyczajne, ludzkie... Efektem prac Towarzystwa jest świetna mono­ grafia pt. Niemcza. Wielka historia małego miasta, w której grupa historyków, unikając patosu i górnolotnych sfor­ mułowań, przedstawiła zawiłe dzieje miasta, które tuż po powstaniu w postaci słowiańskiego grodu, zbudowanego „na sposób morawsko-czeski” przed ponad tysiącem lat, nazwano „Niemcy”.

“ Ibidem, s. 10, 11.

POKÓJ W BUDZISZYNIE — 1018 ROK

„30 stycznia [1018 roku — przyp. autora] na rozkaz cesarza i usilne prośby księcia Bolesława, biskupi Gero, Arnulf oraz grafowie Herman i Teodoryk, jak również komornik cesarski Fryderyk, zaprzysięgli pokój w grodzie zwanym Budziszyn. Był to pokój nie, jaki być powinien, lecz jaki dało się zawrzeć w ówczesnej sytuacji. Po przyjęciu wybranych zakładników wspomniani wielmoże wrócili do kraju”1. Rzuca się w oczy, że na usilne prośby Bolesława pokój zawarto w jego łużyckim grodzie, o który w końcu toczyła się ta bardzo długa wojna. Znamiennym jest, że cesarz sam nie zaprzysiągł pokoju, nawet jako król niemiecki, lecz uczynili to dostojnicy wschodniej Saksonii. Henryk uchylał więc sobie (lub swoim następcom) furtkę we wrotach traktatu pokojowe­ go, ale tylko w teorii. W praktyce dostojnicy niemieccy, przysięgający w imieniu cesarza, prezentowali wolę swoją i zdecydowanej większości swoich nieobecnych przy tym pobratymców. Cesarz łaskawie zgodził się na to swoim rozkazem, bo innego wyjścia już nie miał. Z punktu widzenia malkontentów, do których niewątpliwie zaliczał się Thietmar, pokój nie był taki, jak trzeba, gdyż nie łączył się z podporządkowaniem Polski. Posiadał za to walor 1

T h i e t m a r , op. di., s. 578.

trwałości: miał obowiązywać dopóty, dopóki żyli jego sprawcy — Henryk i Bolesław. Oni najlepiej wiedzieli, ile wysiłku kosztowało jego zawarcie i ile można by było dokonać, gdyby nie wojny o Łużyce, Milsko i tytulaturę z nimi związaną. Po latach cesarz Henryk wrócił do punktu wyjścia: sytuacji z 1003 roku. Ważne jednak dla niego było, że do tego samego punktu wrócił książę Bolesław. A wy­ starczyło wtedy przystać na pomysły Ottona III... Zgodnie z postanowieniami Traktatu Budziszyńskiego, Chrobry dostawał na własność Milsko i Łużyce. Niecałe jednak, gdyż „żelaznymi słupami [wbitymi] w rzece Sali oznaczył granice Polski”2, czyli nie oparł ich o Łabę. Mimo to osiągnął Bolesław wielki sukces dyplomatyczny, może nie tej rangi, co Zjazd Gnieźnieński, ale bardzo podobny w swojej wymowie. Pokój w Budziszynie pokazywał bowiem, że książę Polski, Bolesław, jest władcą całkowicie niezależnym. A w owym czasie całkowicie niezależni byli tylko królowie. Bolesław umocnił pokój jeszcze jednym traktatem — mał­ żeńskim. Przy okazji jeszcze mocniej związał ze sobą ziemie Łużyc i Milska, gdyż jego wybranka stamtąd właśnie pochodziła, choć dotychczas nie miała wiele okazji, by tam sobie spokojnie pomieszkać. „Cztery dni potem przybyła do Cziczani córka margrabiego Ekkeharda, Oda, o którą starał się od dawna Bolesław i po którą wysłał teraz swego syna Ottona. Ponieważ noc właśnie zapadała, gdy tam przybyła, przeto olbrzymi tłum obojga płci przyjął ją rzędem zapalonych pochodni. Już po siedemdziesiątnicy poślubiła ona wspomnianego księcia bez pozwolenia kanonicznego. Nie cieszyła się ona jednak stanowiskiem matrony, szczególnie godnym takiego związku”3. Była to trzecia z żon Bolesława, pochodzących z tej ziemi. Pierwsza — córka margrabiego miśnieńskiego Ryk2 3

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 19. T h i e t m a r, op. cit., s. 580.

daga, druga — Emnilda, córka Dobromira (zdania uczonych co do jej pochodzenia są podzielone), no i teraz Oda. Ponieważ w tym czasie zdążył Bolesław mieć żonę z Wę­ gier, biorąc Odę wyraźnie wystąpił przeciw zaleceniom papieża Grzegorza Wielkiego: „pierwsze małżeństwo jest prawem, drugie jest wybaczalne, trzecie występne, a kto liczbę tę przekracza, jest oczywiście zwierzęciem”4. I tak jednak nie dorównał Karolowi Wielkiemu, swojemu wzor­ cowi, który miał pięć żon. Najlepiej układało się Bolesławowi z Emnildą, a więc w związku trzecim, czyli występnym. Czwartą żonę trak­ tował źle, być może dlatego, że była brzydsza niż wieści niosły, a pojawiła się przy tym konkurencja, o czym dalej. Pokój, choć Bolesław ustąpił nieco z ziem, a Henryk z protekcjonalnego tonu, był bardzo wygodny dla obu władców i sowicie im się opłacił. Każdy bowiem z byłych wrogów, a teraz chłodnych sojuszników zebrał w 1018 roku armię i pomaszerował w innym niż ostatnio kierunku; tym razem chcieli oddalić się od siebie najdalej jak to było możliwe. Henryk udał się na zachód, by objąć wreszcie pełną władzę nad Burgundią. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Już w lutym „(...) jego wuj, król Burgundii Rudolf, przekazał mu swoją koronę i berło w obecności żony, pasierbów i wszystkich możnych. Odnowiono przy tym dawne przysięgi”5. Wszystko to jednak skończyło się jak zwykle, gdyż cesarz „(...) powrócił z nieudałej wyprawy i nic nie uzyskał z tego, co mu obiecano, i tylko lekko pokarał opornych”6. Natomiast Bolesław pociągnął na wschód, gdzie odniósł prawdziwe sukcesy. Z chwilą podpisania pokoju w Budziszynie nastała dla niego era bohaterska, choć jeszcze o tym 4 5 6

G. F a b e r , Merowingowie i Karolingowie, Warszawa 1994, s. 150. T h i e t m a r, op. cit., s. 590. Ibidem, s. 624.

nie wiedziano. „Wśród posiłków, jakie znajdowały się przy boku (...) [Bolesława], było od nas trzystu, od Węgrów pięciuset, od Pieczyngów wreszcie tysiąc ludzi”7 — mówi Thietmar. Wyruszył na Ruś, by pomóc tam zięciowi Swiatopełkowi w objęciu tronu i uwolnić wreszcie córkę z więzienia. W tej wyprawie, jak widać, zyskał pomoc sojuszników niemieckich. Liczba wojowników była iden­ tyczna, jak przed 18 laty, gdy Bolesław podarował 300 pancernych Ottonowi III. Czyżby był to zwrot długu? Wojska ruskie zagrodziły Polakom drogę nad rzeką Bug. W obronie i zdobywaniu przepraw zdążył się już Bolesław świetnie wprawić przez 15 lat swoich zmagań łużyckich. „(...) przybywszy 22 lipca nad pewną rzekę, rozkazał on swemu wojsku rozbić obóz, jak również przygotować potrzebne do przeprawy mosty. Z drugiej strony rzeki rozłożył się ze swoimi król Rusów, oczekując z niepokojem na wynik zapowiedzianej przez obu przeciwników walki. Tymczasem Polacy, wyzywając nieprzyjaciela, skłonili go do walki i z niespodziewanym szczęściem odepchnęli go od rzeki, którą obsadził. Zgiełk walki podniecił Bolesława. Zachęciwszy swych towarzyszy do gotowości do walki i pośpiechu, przeprawił się szybko, choć z wielkim trudem, przez rzekę. Wojsko nieprzyjacielskie, ustawione naprzeciw w zwartych oddziałach, nadaremnie usiłowało bronić swojej ojczyzny. Albowiem ustąpiło już przy pierwszym starciu i nie stawiało potem silniejszego oporu. Poległa tam bardzo duża liczba spośród uciekających, mała zaś spośród zwy­ cięzców. (...) Od tej chwili Bolesław ścigał z wymarzonym wprost powodzeniem znajdujących się w rozsypce nie­ przyjaciół, a mieszkańcy przyjmowali go wszędzie z wiel­ kimi honorami i darami”8. Thietmar mówi o bitwie oględnie, niejako pomniejszając znaczenie Bolesława. Do wszczęcia tej nad wyraz pomyślnej 7 8

Ibidem, s. 622. Ibidem, s. 620.

bitwy Bolesław wykorzystał przypadek i zwyczajnie za­ skoczył przeciwnika. Oto, jak doszło do niespodziewanego zwycięstwa Polaków według źródeł ruskich. „I miał Jarosław piastuna i wojewodę imieniem Budy, i począł on lżyć Bolesława, mówiąc: «Oto ci przebodziem oszczepem brzuch twój tłusty». Był bowiem Bolesław wielki i ciężki, że i na koniu ledwo mógł siedzieć, lecz był roztropny. I rzekł Bolesław do drużyny swojej: «Jeśli was ta obelga nie obraża, to ja polegnę sam». Wsiadłszy na koń wjechał do rzeki, a za nim wojsko jego. Jarosław zaś nie zdążył uszykować się, i zwyciężył Bolesław Jarosława. Jarosław zaś zbiegł z czterema mężami do Nowogrodu. Bolesław zaś wszedł do Kijowa ze Światopełkiem”9. Nagle okazało się, że wszyscy na Rusi są stronnikami Swiatopełka i jego teścia Bolesława, a cały kraj stanął przed nimi otworem. „Opuszczony mianowicie przez swego władcę, który uciekł, Kijów przyjął w dniu 14 sierpnia Bolesława oraz wygnanego od dawna księcia Swiatopełka, który pozyskał sobie cały ten kraj, wykorzystując strach przed naszymi [czyli Thietmar uważał, że wystarczyło 300 Niemców, by podbić całą Ruś Kijowską — przyp. autora]. Kiedy wkra­ czali do miasta, tamtejszy arcybiskup powitał ich uroczyście z relikwiami świętych oraz innymi różnymi okazałościami w monastyrze świętej Zofii, który spłonął w poprzednim roku wskutek nieszczęśliwego wypadku”10. Wkraczając do Kijowa, Bolesław skorzystał z okazji i uderzył nieistniejącym mieczem Szczerbcem w nieistnieją­ cą Złotą Bramę. Przy okazji wygłosił odpowiednie, wprost skrzące się dowcipem przemówienie, jeśli wziąć pod uwagę, czyim był teściem i sojusznikiem: „Tak jak w tej godzinie Złota Brama ugodzoną została tym mieczem, tak następnej nocy ulegnie siostra najtchórzliwszego z królów, której mi 9 10

N e s t o r , Powieść minionych lat, op. cit., s. 93. T h i e t m a r, op. cit., s. 622.

dać nie chciał. Jednakże nie połączy się z Bolesławem w łożu małżeńskim, lecz tylko raz jeden, jako nałożnica, aby pomszczona została w ten sposób zniewaga naszego rodu, Rusinom zaś ku obeldze i hańbie”11. Możliwe, że słowa te są autentyczne, podobnie jak uderzenie mieczem w którąś z bram Kijowa. Faktem jest, że Bolesław zawładnął całą rodziną zbiegłego kniazia Jarosława. Oto, jak przed­ stawia te wypadki Thietmar: „Obecne były przy tym [tj. przy uroczystym powitaniu Bolesława i Swiatopełka w Kijowie — pnyp- autora]-. macocha wspomnianego księcia [Jarosława], jego żona oraz dziewięć jego sióstr, z których jedną, dawniej sobie upatrzoną, ten stary wszetecznik Bolesław uprowadził bezwstydnie, zapominając o swojej ślubnej małżonce”12. Widać książę nie dotrzymał słowa danego w obecności drużynników i na jednej nocy nie poprzestał, skoro Thietmar i ten fakt zakarbował. Oglądając Kijów, łupy i przyjmując czynione mu na wschodni sposób hołdy, syty zemsty polski książę poczuł całą swoją moc. Oznajmił to światu w odpowiedni sposób: „(...) wyprawił z bogatymi darami swego ukochanego opata Tuni do naszego cesarza, aby zaskarbić sobie nadal jego łaskę i pomoc oraz okazać gotowość wypełnienia wszyst­ kich jego życzeń w przyszłości. Wysłał także posłów do pobliskiej Grecji, którzy mieli zapewnić tamtejszego cesarza o jego życzliwości, jeżeli cesarz ze swojej strony zechce dotrzymać wierności i przyjaźni. W przeciwnym wypadku — mieli mu oświadczyć — Bolesław stanie się jego zdecydowanym i nieustępliwym wrogiem”13. Poselstwo do Bizancjum tak naprawdę było obliczone na pokaz, a jego adresatem był cesarz Henryk. Opat Tuni, wiozący pięknie brzmiące obietnice przyjaźni tudzież dary 11 12 13

A n o n i m tzw. Gall, op. cit., s. 24. T h i e t m a r, op. cit., s. 620, 622. Ibidem, s. 622.

godne króla, miał też poinformować Henryka o groźbach Bolesława wobec cesarza Greków. Tym samym powracały echem, jak wyrzut sumienia, niezrealizowane koncepcje Ottona III, które w rzeczywistości roku 1018 wcale nie były tak utopijne, jak to wielu ludziom mogło się wydawać i wydaje nadal. Do pełnej chwały brakowało teraz Bolesławowi tylko korony królewskiej, Henryk jednak nie zamierzał trwale usankcjonować potęgi sąsiada. Dlatego uzyskał ją dopiero po śmierci Henryka II, w 1025 roku. Niedługo się nią cieszył, ponieważ jeszcze w tym samym roku, już 17 czerwca, zmarł. Kronikarz niemiecki uznał fakt koronacji za nadużycie, wręcz wystąpienie przeciw boskiemu prawu, a rychłą śmierć pomazańca za słuszną i sprawiedliwą karę boską14. Jeśli wziąć pod uwagę wydarzenia jakie miały miejsce w Polsce w ciągu 15 lat po śmierci króla Bolesława, to można by powiedzieć, że dziejopis niemiecki miał dar proroczy. Choć wiadomo, że takich formuł używano wówczas często i wielokrotnie były one nietrafione, tym razem udało się trafić. Oto, jak następne lata opisuje Gall Anonim, tym razem bez przesady i aż nazbyt subtelnie w stosunku do rzeczywistości: „Skoro tedy król Bolesław odszedł z tego świata, złoty wiek zmienił się w ołowiany, Polska, przedtem królowa, strojna w koronę błyszczącą złotem i drogimi kamieniami, siedzi w popiele odziana we wdowie szaty; dźwięk cytry — w płacz, radość — w smutek, a głos instrumentów zmienił się w westchnienia”15. Nie cała tradycja niemiecka miała Bolesławowi za złe tę koronację. Tak było w Kwedlinburgu, gdzie kształtowano charaktery przyszłych królów niemieckich. Natomiast w m 14 13

Roczniki Kwedlinbiirskic. Anno A n o n i m

t/ w.

C iul i.

op.

l(). , V

cii..

s.

(X

nych przekazach Bolesław jest wspominany lepiej, choćby przez Adama z Bremy i jego kontynuatora, Helmolda z Bozowa: „W owym też czasie wielce chrześcijański (Chrystiannissimus Rex) król polski Bolesław, z Ottonem III sprzy­ mierzony, całą Sławiańszczyznę zaodrzańską podbił i daninę na nią nałożył, a prócz tego jeszcze Ruś, i ziemię Prussów, śród których śmierć męczeńską poniósł Sw. Wojciech, którego relikwije Bolesław do Polski sprowadził”16. W pamięci niemieckiej, w której poczucie zagrożenia ze strony Słowian Połabskich, związane z ich bezpośrednim sąsiedztwem było mocno ugruntowane, Bolesław zapisał się lepiej niż wielu książąt i hrabiów saskich. I to również potwierdza słuszność zamysłów Ottona III, któremu jakoś korona z głowy nie spadła, gdy na przełomie czasów pochylał się nad grobem Apostoła Europy w Gnieźnie. Śmierć Bolesława zamknęła pewien etap dziejów Polski. Kronikarze, rocznikarze czy królowie i cesarze mogli sobie drwić ze słowiańskiego króla, ale raz przeprowadzonego aktu koronacji nie dało się cofnąć; był faktem niemożliwym do wymazania, choć ustawicznie podejmowano takie próby. Przyszłe pokolenia miały się o co bić.

16

Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przeł. J. Papłoński,

Warszawa 1862.

BIBLIOGRAFIA

ŹRÓDŁA A n o n i m tzw. Gall, Kronika polska, przeł. R. Gródecki, Kraków 1989. B r u n o z Kwerfurtu, Świątego Wojciecha żywot drugi, przeł. B. Kürbis, Kraków 1997. T h i e t m a r z Merseburga, Kronika, przeł. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952. Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przeł. J. Papłoński, Warszawa 1862. Kroniki staroruskie (Powieść minionych lat), przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987. K o s m a s , Kronika Czechów, przeł. M. Wojciechowska, War­ szawa 1969. Źródła skandynawskie i anglosaskie do dziejów Słowiańszczyzny, Warszawa 1961. Greckie i łacińskie źródła do najstarszych dziejów Słowian, przeł. M. Plezia, Poznań-Kraków 1952. Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w przekazie al-Berkiego, Kraków 1946. Pasja z Tegernsee, przeł. B. Kürbis i M. Plezia, Kraków 1997. OPRACOWANIA

F a b e r G., Merowingowie i Karolingowie, przeł. Z. Jaworski, Warszawa 1994.

G r a b s k i A. F., Bolesław Chrobry, Warszawa 1966. G r a b s k i A. F., Polska sztuka wojenna w okresie wczesnofeudalnym, Warszawa 1959. J a s i ń s k i K., Rodowód pierwszych Piastów, Warszawa-Wrocław 1992. J u r g a R. M., Machiny wojenne, Kraków-Warszawa 1995. K a z i m i e r c z y k J., Sprawozdanie z badań grodu i miasta Niemczy, pow. Dzierżoniów w 1971 r. — nie publikowane. Kazimierczyk J., Sprawozdanie z badań wykopaliskowych w Niemczy, pow. Dzierżoniów w 1972 r. — nie publikowane. Kazimierczyk J.? Niemcza w starożytności i wczesnym średniowieczu w świetle wykopalisk — materiał z sesji popular­ nonaukowej w Niemczy pn. Dolny Śląsk w kręgu kultury polskiej, Niemcza 1978. K i e r s n o w s c y T. i R., Życie codzienne na Pomorzu wczesno­ średniowiecznym, Warszawa 1970. L a b u d a G., Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1946. Labuda G., Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny Zachodniej, Poznań 1960. L a b u d a G., Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989. L a b u d a G., Mieszko I, Wrocław 2002. L e c i e j e w i c z L., Słowianie Zachodni, Wrocław 1989. M i ś k i e w i c z B., Pierwsze walki w obronie granicy zachodniej Polski wczesnofeudalnej, [w:] „Studia do dziejów Wielkopolski i Pomorza”, t. IV, 1958. Moździoch S., Organizacja gospodarcza państwa wczesnopiastowskiego na Śląsku. Studium archeologiczne, Wrocław 1990. N a d o l s k i A., Studia nad uzbrojeniem polskim w X, XI i XII wieku, Łódź 1954. Nadolski A., Polskie siły zbrojne w czasach Bolesława Chrobrego. Zarys strategii i taktyki, Łódź 1956. N a d o l s k i A., Polska broń. Broń biała, Wrocław 1974. N a d o 1 s k i A., Broń i strój rycerstwa polskiego w Średniowieczu, Wrocław 1979. O l e j n i k K., Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków, Kraków 1988.

P i e t r a s Z . S . , Obrona Niemczy 1017, Warszawa 1967. R o s i k S., Mieszko I i jego czasy, Wrocław 2001. R o s i k S., Bolesław Chrobry i jego czasy, Wrocław 2001. Ś o 11 a J., Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław 1984. S t r z e l c z y k J., Szkice wczesnośredniowieczne, Poznań 1987. S t r z e l c z y k J., Po tamtej stronie Odry. Dzieje i upadek Słowian Połabskich, Warszawa 1968. S t r z e l c z y k J., Mieszko I, Poznań 1999. S t r z e l c z y k J., Bolesław Chrobry, Poznań 1999. S t r z e l c z y k J., Otton III, Wrocław 2000. W e r e m i e j F. Z., Siadem zagubionych ogniw, Warszawa 1978. OPRACOWANIA ZBIOROWE Dolny Śląsk w kręgu kultury polskiej, Niemcza 1978. Mały słownik kultury dawnych Słowian, red. L. Leciejewicz,

1988. Niemcza. Wielka historia małego miasta, praca zbiór, pod red. M.

Młynarskiej-Kalentynowej, Wrocław 2002. Słownik władców Europy średniowiecznej, red. J. Dobosz i M.

Serwański, Poznań 1998. Polska. Dzieje cywilizacji, tom I, U źródeł Polski. Do roku 1038,

praca zbiór, pod red. M. Derwicha, Warszawa 2002. Tropami świętego Wojciecha, Poznań 1999. Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej mapy Europy, red. H. Samsonowicz, Kraków 2000.

LITERATURA PIĘKNA

Oprócz wymienionych tu, często niedoścignionych w zbliżaniu się do prawdy opracowań (zwłaszcza z ostatnich 15 lat), autor pragnie polecić kilka pozycji z literatury pięknej, w których opisywano czasy Bolesława Chrobrego i bitwę o Niemczę. Wszystkie polecane dzieła powstały kilkadziesiąt lat temu, w zwią­ zku z tym nie uwzględniały wielu niuansów, ale też i wątpliwości, jakich na temat początków państwa polskiego dostarczają nam w ostatnim czasie nauki historyczne. Tu jednak, gdzie zaczyna się powieść, pojawia się miejsce na wypełnienie luk w nauce

wyobraźnią. Zaręczam, że w poniższych dziełach nie ma nic z naiwności, prymitywnych uproszczeń lub schlebiania powierz­ chownym gustom, napisali je bowiem ludzie utalentowani, praco­ wici i posiadający wysoce rozwinięty zmysł estetyczny. Są to dzieła ponadczasowe. Karol B u n s c h : opowiadanie Obrona Niemczy, a także cały świetny cykl powieści piastowskich, przy czym najbliższe czasom wojen Chrobrego: Dzikowy skarb, Ojciec i syn oraz Rok tysiączny. Narracja tego autora jest charakterystyczna, nieco ironiczna, całkowicie pozbawiona patosu i sympatyczna w życiowy sposób. W to się wierzy! Kornelia D o b k i e w i c z o w a : Rycerze kamiennego niedźwie­ dzia — baśniowa opowieść w całości poświęcona obronie Niemczy. Mistrzostwo, jeśli chodzi o powieść historyczną dla młodzieży. W to z całej mocy chciałoby się wierzyć, jak to w baśń... Teodor P a r n i c k i : Srebrne orty — O Niemczy nie ma tam raczej nic, ale jest sporo o Bolesławie Chrobrym i cesarzu Ottonie III. Jedna z najprzystępniejszych w czytaniu powieści tego autora. Kto nie czytał, ten nie wie, co to groza gniewu cesarskiego, inteligencja Bolesława, pasje i emocje średniowiecznych ludzi tudzież ponadczasowy wdzięk i przebiegłość kobiet, w świecie tak samo złożonym, jak nasz. Powieść miażdżąca inteligencją w zarysie psychologicznym postaci. Dodam, że Umberto Eco to taki włoski Teodor Parnicki, tylko budujący mniej skomplikowane labirynty intelektualne, no i budujący później, prawie pół wieku później...

MAPY

Główne działania bojowe wojsk cesarskich i polskich w 1017 roku Blokada Niemczy, sierpień-wrzesień 1017 roku Szturmy na Niemczę, ok. poł. września 1017 roku

WYKAZ ILUSTRACJI

Od roku 1000 relacje między Niemcami a Polakami miały wyglądać tak... Królowie zawierający przymierze. Miniatura z X w. ...ale przez nieposkromione ambicje stron skończyło się tak... Zacięty bój pod twierdzą. Miniatura z Saint Gallen, X w. ...i tak. I to kilkanaście razy w ciągu 15 lat. Miniatura z Saint Gallen, X w. Polski król i jego najbliżsi współpracownicy. Tak wyglądał zapewne Bolesław Śmiały i jego drużyna. Miniatura ze Złotego Kodeksu Pułtuskiego z końca XI w., reprodukcja ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Miecze z IX-XI w. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Miecze z początku XI w. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Topory z IX-XI w. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Topory z IX-XI w. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Groty włóczni z początku XI w. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Groty strzał z początku XI w. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Kamienie do procy i zrekonstruowana proca. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Szyszak wielkopolski z X-XI w. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Hełm z XI w. wykuty gładko z jednego kawałka stali. Rekon­ strukcja. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Replika szyszaka wielkopolskiego w wykonaniu „złotym”. Galeria Sztuki MWP w Warszawie.

Replika szyszaka wielkopolskiego w wykonaniu „srebrnym”. Galeria Sztuki MWP w Warszawie. Replika hełmu żebrowego. Galeria Sztuki MWP w Warszawie. Rekonstrukcja tarczy. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Rekonstrukcja tarczy. Galeria Sztuki MWP w Warszawie. Rekonstrukcja tarczy. Galeria Sztuki MWP w Warszawie. Elementy uprzęży końskiej. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Wojownik w hełmie z nosalem, kolczudze, przy mieczu i tarczy. Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Machina miotająca typu trabutium, z przeciwwagą stałą. 1 — pod­ stawa, 2 — oś obrotu, 3 — przeciwwaga stała, 4 — ramię miotające, zakończone uchwytem procowym. Rys. autora. Wieża oblężnicza. Rys. autora. Armia miała szczęście, jeśli szła po takiej równej drodze jak ta na fotografii. Na ogół bywało gorzej, ale nawet i tu... ...wystarczyło spojrzeć w bok, by w odległości 10 kroków zobaczyć taką właśnie dżunglę. Pytanie: Gdzie jest łucznik? Widok góry Slęży od strony zachodniej, pod koniec sierpnia 2003 r., wczesnym rankiem. Prawie 1000 lat wcześniej 12 legionów armii cesarskiej o tej właśnie porze roku i dnia, z tej strony i odległości oglądało ową górę, od której nazwy wzięła się nazwa całej krainy. W dodatku jeszcze niedawno odprawiano na niej przeklęte pogaństwo... Niemcza dzisiaj. Widok od strony zachodniej. Przerwy w zabu­ dowie ciągłej wyznaczają długość wzgórza, na którym stały niegdyś 3 grody. Wzgórza praktycznie nie widać, gdyż za­ słaniają je drzewa. Widok Niemczy z południowego wschodu, z Ostrej Góry, czyli „Szpicbergu”. Niemcza to iglica kościoła i domki w kępie drzew widocznej w lewej części fotografii. Po prawej stronie majaczy szary masyw Slęży. W tle — Góry Sowie. Wątpliwe, czy cesarz osobiście raczył wspiąć się, by podziwiać podobną panoramę, ale jego zwiadowcy, podobnie jak zwiadowcy polscy, chyba tak uczynili. Widok z Niemczy na wschód. Zwracam uwagę na szeroki płaskowyż. Widok z Niemczy na zachód. Łagodne stoki wzgórz, a dalej góry.

Widok z Niemczy na północ. Teren równinny aż do Wrocławia, po horyzont. Po lewej bardzo niewyraźny zarys Slęży, w rze­ czywistości doskonale widocznej. Widok z Niemczy na południe, czyli droga, zwana potocznie w podręcznikach Bursztynowym Szlakiem. Droga odwrotu całej cesarskiej armii, przy czym Lucice byli tak wystraszeni, że już po przejściu przez Czechy i wkroczeniu na tereny między Łabą a Muldą, obok Miśni, świeżo przez Polaków spustoszone, nie poszli prosto na północ, ale skręcili jeszcze na zachód, przeprawiając się przez Muldę. Bogowie ich za to pokarali. Gród Niemcza od strony północno-zachodniej. Gród Niemcza od strony północno-wschodniej. Gród Niemcza od strony południowej. Gród Niemcza z lotu ptaka. Niemcy, Czesi i Lucice, szturmujący w 1017 r. Niemczę, nie mieli takich widoków całości. Oni widzieli raczej coś takiego: Niemcza o świcie od strony południowej, widoczna z wysokości człowieka. Niemcza od strony północnej w podobnej perspektywie. Makieta grodu Niemcza wykonana przez autora. Fotografie autora.

SPIS TREŚCI

Od Cedyni do Zjazdu Gnieźnieńskiego. Stosunki polsko-niemieckie w latach 972-1000 ................................................................ 3 Z wroga sojusznik — lata 972-983 .................................................... 3 Znów przyjaźń — lata 984-992 ....................................................... 10 Wojna polsko-czeska ........................................................................ 12 Państwo Gnieźnieńskie ..................................................................... 15 Przyjaźń osobista — lata 993-1000 ................................................. 17 Polska Bolesława Chrobrego i Niemcy Ottona III ........................ 20 Przyczyny wojny ................................................................................... 26 Zjazd i synod w Gnieźnie ................................................................. 26 Ambicje margrabiego Ekkeharda .................................................. 35 Zjazd koronacyjny w Merseburgu ................................................. 40 Wojna polsko-niemiecka w latach 1003-1005 .................................... 47 Zajęcie Czech przez Bolesława Chrobrego — wiosna 1003 roku ................................................................................................ 47 Bunt margrabiego Bawarskiej Marchii Północnej Henryka — lato 1003 roku ......................................................................... 51 Wyprawa Chrobrego do Miśni — lato 1003 roku ........................ 54 Wyprawa króla Henryka II na Milsko — styczeń 1004 roku 57 Wielka wyprawa króla Henryka na Czechy — sierpień 1004 roku ............................................................................................... 59 Oblężenie Budziszyna — wrzesień-początek października 1004 roku ...................................................................................... 66 Wielka wyprawa niemiecka na Polskę — sierpień-paździemik 1005 roku ....................................................................... 69 Wojna polsko-niemiecka w latach 1007-1012 .................................... 82 Polski rajd pod Magdeburg — wiosna 1007 roku ........................ 85

Zajęcie Łużyc i Milska przez Polaków — wiosna-lato 1007 roku ............................................................................................... 87 Próba opanowania Miśni przez Polaków —jesień 1009 roku 91 Wyprawa niemiecka na Polskę — wiosna-początek lata 1010 roku ............................................................................................... 93 Lubusza i wyprawa, do której nie doszło — styczeń-luty, lipiec-sierpień 1012 roku ............................................................. 96 Pokój merseburski — maj 1013 roku .......................................... 103 Wojna polsko-niemiecka w latach 1015-1016 ................................. 107 Wojna, której można było uniknąć .............................................. 107 Wielka wyprawa niemiecka na Polskę — lipiec-początek sierpnia 1015 roku ..................................................................... 112 Odwrót cesarza i bitwa w kraju Dziadoszan — koniec sierpnia 1015 roku ................................................................................... 121 Dalszy odwrót cesarza i oblężenie Miśni przez Polaków — wrzesień 1015 roku .............................................................. 125 Wojna bez wojny, czyli zamieszanie w roku 1016 ...................... 130 Siły, uzbrojenie i taktyka stron ......................................................... 137 Siły koalicji niemieckiej ................................................................ 138 Siły polskie ...................................................................................... 145 Uzbrojenie stron ............................................................................ 148 Taktyka ........................................................................................... 153 Wojna polsko-niemiecka roku 1017 ................................................. 155 Niemieckie przygotowania do wyprawy na wschód .................. 155 Polskie przygotowania do wojny .................................................. 156 Próby zakłócenia koncentracji wojsk niemieckich .................... 159 Marsz pod Głogów — koniec lipca-początek sierpnia 1017 roku ............................................................................................. 162 Gród Niemcza na Śląsku ............................................................... 167 Wyścig do Niemczy — II dekada sierpnia 1017 roku ............... 178 Nocna bitwa pod Niemczą ............................................................ 181 Blokada twierdzy ........................................................................... 182 Prace oblężnicze wokół Niemczy — sierpień-wrzesień 1017 roku ............................................................................................. 186 Machiny miotające ............................................................... 187 Wieże oblężnicze (beluary) .................................................. 194 Tarany .................................................................................... 198 Drabiny szturmowe .............................................................. 199

Przygotowania obrońców do odparcia szturmu ......................... ..201 Działania wojenne w innych stronach — sierpień-wrzesień 1017 roku ......................................................................................202 Szturmy na Niemczę — połowa września 1017 roku ...................203 Odwrót armii cesarskiej — I-in dekada września 1017 roku 212 Sytuacja po wielkiej wyprawie —jesień 1017 roku .....................214 A w Niemczy.................................................................................... ..217

Pokój w Budziszynie — 1018 rok ...................................... .219 Bibliografia ............................................................................................227 Mapy .................................................................................................... ..231 Wykaz ilustracji ....................................................................................235

W popularnonaukowej serii pt. „Historyczne bitwy” ukazały się dotychczas:

Z. Stąpor, BERLIN 1945,* L. Podhorodecki, WIEDEŃ 1683 • W. Majewski, GROCHÓW 1831 • K. Kaczmarek, BUDZISZYN 1945 • W. A. Serczyk, POŁTAWA 1709 • A. Wolny, OKINAWA 1945* A. Karpiński, KURSK 1943* K. Sobczak, LENINO 1943 • T. Malarski, WATERLOO 1815 • T. Jurga, BZURA 1939 • I. Rusinowa, SARATOGA-YORKTOWN 1777-1781 • J. Sikor­ ski, KANNY 216 p.n.e. • R. Tomicki, TENOCHTITLAN 1521 • R. Dzieszyński, LENINGRAD 1941-1944 • E. Potkowski, CRECY-ORLEAN 1346-1429* K. Kaczmarek, STALINGRAD 1942-1943 • L. Podhorodecki, KULIKOWE POLE 1380 • B. Brodecki, SZYPKA I PLEWNA 1877 • A. Murawski, AKCJUM 31 p.n.e. • L. Wyszczelski, MADRYT 1936-1937« J. W. Dyskant, ZATOKA ŚWIEŻA 1463 • H. Wisner, KIRCHOLM 1605 • W. Biegański, BOLONIA 1945 • W. Wróblewski, MOS­ KWA 1941 • T. Konecki, SEWASTOPOL 1941-1942, 1944 • A. Toczewski, KOSTRZYN 1945 • L. Podhorodecki, CHO­ CIM 1621 • E. Dąbrowa, GAUGAMELA 331 p.n.e. • J. Odziemkowski, NARWIK 1940 • R. Bielecki, SOMOSIERRA 1808 • B. Brodecki, DIEN BIEN PHU 1954 • J. W. Dyskant, CUSZI­ MA 1905 • J. Nadzieja, LIPSK 1813 • R. Bielecki, BEREZYNA 1812 • M. Nagielski, WARSZAWA 1656 • S. Leśniewski, MARENGO 1800 • J. Wojtasik, PODHAJCE 1698 • B. Borucki, VALMY 1792 • W. Mikuła, MACIEJOWICE 1794 • E. Potkow­ ski, WARNA 1444 • W. Król, WIELKA BRYTANIA 1940 • G. Swoboda, GETTYSBURG 1863 • R. Bielecki, BASTYLIA 1789 • R. Bielecki, NORMANDIA 1944 • L. Wyszczelski, NIEMEN 1920 • M. Klimecki, GORLICE 1915 • M. Borkowski, MIDWAY 1942 • P. Olender, LISSA 1866 • L. Podhorodecki, LEPANTO 1571 • A. Nadolski, GRUNWALD 1410 • R. Biele­ cki, AUSTERLITZ 1805 • Z. Kwiecień, TOBRUK 1941-1942 • S. Leśniewski, WAGRAM 1809 • Z. Flisowski, BITWA JUT­ LANDZKA 1916 • R . Romański, BERESTECZKO 1651 • J. Nadzieja, ZAMOŚĆ 1813 • M. Wagner, KLISZÓW 1702 • Z. Flisowski, LEYTE 1944 • M. Plewczyński, OBERTYN 1531 • R. Kulesza, MARATON 490 p.n.e. • W. J. Długołęcki, BATOH 1652 • T. M. Gelewski, JALU 1894 • J. Naziębło, SYCYLIA 1943 • L. Wyszczelski, WARSZAWA 1920 • S. Leśniewski, JEROZOLIMA 1099 • M. Winid, SANTIAGO 1898 • R. Romański, CUDNÓW 1660 • J. Maroń, LEGNICA 1241 •

J. W. Dyskant, PORT ARTUR 1905 • J. Wojtczak, ALAMO-SAN JACINTO 1836 • S. Czmur, EL ALAMEIN 1942 • M. G. Przeździecki, KUNERSDORF 1759 • R. Romański, RASZYN 1809 • R. Kulesza, ATENY-SPARTA 431-404 p.n.e, • G. Swoboda, LITTLE BIG HORN 1876 • M. Klimecki, LWÓW 1918-1919 • J. Wojtczak, MEKSYK 1847 • T. Strzeżek, WARSZAWA 1831 • J. W. Dyskant, KO CHANG 1941 • L. Wyszczelski, KIJÓW 1920 • T. Rogacki, EGIPT 1798-1801 • K. Olejnik, GŁOGÓW 1109 • T. Strzeżek, IGANIE 1831 • P. Szabó, ŁUK DONU 1942-1943 • J. Wojtczak, NASEBY 1645 • P. Derdej, ZIELEŃCE, MIR, DUBIENKA 1792 • P. Drożdż, ORSZA 1514 • M. Klimecki, CZORTKÓW 1919 • J. Wojtczak, QUEBEC 1759 • R. Kłosowicz, NOWY ORLEAN 1815 • W. Włodarkiewicz PRZEDMOŚCIE RUMUŃSKIE 1939 • D. Kupisz, SMOLEŃSK 1632-1634« S. Augusiewicz, PROS­ TKI 1656 • C. Grzelak, SZACK-WYTYCZNO 1939 • R. Kisiel, STRZEGOM, DOBROMIERZ 1745 • K. Kęciek, BENEWENT 275 p.n.e. • M. Sowa, BUDAPESZT 1944-1945* E. Koczoro­ wski, OLIWA 1627 • C. Grzelak, WILNO-GRODNO-KODZIOWCE 1939 • K. Kęciek, KYNOSKEFALAJ 197 p.n.e. • J. Wojtczak, BIG HOLE 1877 • S. Czerep, ŁUCK 1916 • P. Rochala, CEDYNIA 972 • J. W. Dyskant, TRAFALGAR 1805 • P. Drożdż, BORODINO 1812 • J. Wojtczak, BANNOCK­ BURN 1314 • W. Włodarkiewicz, LWÓW 1939 • R. Romański, FARSALOS 48 p.n.e. • K. Kęciek, MAGNEZJA 190 p.n.e. • G. Swoboda, BATOCHE 1885 • A. Dmochowski, WIETNAM 1962-1975 • J. Soszyński, HASTINGS 1066 • J. Nadzieja, FALAISE 1944 • R. Kisiel, PRAGA 1757 • D. Kupisz, POŁOCK 1579 • P. Skworoda, WARKA-GNIEZNO 1656 • R. Szczęś­ niak, KŁUSZYN 1610 • P. Biziuk, HATTIN 1187 1610 • W. Biernacki, ŻÓŁTE WODY-KORSUŃ 1648 • T. Rogacki, PRUSKA IŁAWA 1807 • • N. Bączyk, ARDENY 1944-1945 W przygotowaniu: A. Dusiewicz, TARUTINO 1812