151 10 3MB
Polish Pages [109] Year 2013
grom cierpień Polaków na Wołyniu w latach II wojny światowej, a zwłaszcza w roku 1943, znają ci tylko, którzy cudem zdołali uniknąć śmierci i mimo licznych nieraz na ciele ran, przeżyli i wrócili do zdrowia. Znają je także ci spośród Ukraińców, któ rzy byli sprawcami i uczestnikami rzezi, a którzy dziś nie przyznają się do popełnionych zbrodni, obciąża jąc nawet odpowiedzialnością za nie, dla odwrócenia uwagi od siebie, Polaków. Szeroki i bolesny to temat, który - wierzyć należy - znajdzie się kiedyś na la mach prasy, trafi do programów radia i TV. Bo żadna dotąd masowa zbrodnia nie dała się na dłużej osłonić całkowitą tajemnicą. Bardzo mało natomiast wiadomo o tragedii samych Ukraińców, tych przede wszystkim, którzy odmówili udziału w mordach, a nawet - posuwając się niekiedy do szczególnego bohaterstwa - ratowali Polaków, prze chowywali ich, pomagali im schronić się w bezpieczne miejsca. Wiedzieli przy tym dobrze, na co narażają się ze strony swoich pobratymców-banderowców. I o tych mało znanych, bezimiennych najczęściej bohaterach, będzie ten krótki szkic informacyjny. Do
O
5
Rodzina Spodniewskich mieszkała we wsi Luczyce w gminie Tbrzysk, pow. Kowel. Rodzice, dwie dorasta jące córki - Genia i Henia - oraz syn Józef, wołany zdrobniale Ziuniek, żyli z okolicznymi sąsiadami Ukraińcami przyjaźnie, odwiedzali się, gościli, gdy wypadła taka potrzeba, pomagali sobie nawzajem. Nikomu nie przychodziło do głowy, że wkrótce na stąpią czasy, gdy Polacy staną się przedmiotem po ścigów i tropienia niczym zwierzęta łowne, że nie dawni sąsiedzi podniosą na nich narzędzia zbrodni, a uśmiercanie wczorajszych przyjaciół będą poczyty wali sobie za zaszczyt i tytuł do chwały. Tak właśnie stało się, gdy po roku okupacji niemiec kiej Wołynia i Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej, OUN uznała, że warunkiem uzyskania niepodległo ści Ukrainy jest wymordowanie wszystkich Polaków
zamieszkujących te tereny. Polacy znaleźli się nagle w sytuacji bez wyjścia. Bronić się nie było czym, sta nowili mniejszość w porównaniu do liczby Ukraińców, a wieści o likwidacji całych polskich kolonii dochodziły coraz częściej. Wczorajsi przyjaciele-Ukraińcy spoglą dali teraz na sąsiadów z lekceważeniem i nienawiścią. Nie taili, że wszyscy Polacy - Lachy - muszą zginąć. „Ryzaty Lachiw!” stało się hasłem obiegającym najdal sze zakątki Wołyńskiej Ziemi. Gdy sytuacja stała się naprawdę groźna, mieszkań cy wspomnianych Łuczyc po cichu opuszczali swe do mostwa i chronili się do większych skupisk polskich lub do najbliższych miast. Szli w nieznane, na tułacz kę, pod cudze dachy, nie mając pewności, co jutro przyniesie. Spotykani po drodze uciekinierzy, cudem uniknąwszy noża i siekiery, samym swoim wyglądem i wyrazem twarzy mówili, co dzieje się z Polakami. Wieści o zbiorowych mordach w kościołach w Kisielinie, Porycku, Chrynowie, Swojczowie i wielu innych nie pozwalały już liczyć na jakiekolwiek względy i na jakie takie zgodne współżycie. Nic nie znaczyła już dobroć, serdeczność, powinowactwo. Wystarczyło, że jest się Lachem i to był dostateczny powód do wy dania przez banderowców wyroku śmierci nawet na niemowlę lub osiwiałego starca. Doszczętne wymor dowanie niedalekiego Dominopola, Bud Ossowskich, Stężarzyc i innych polskich kolonii dopełniło kielicha goryczy. Rodzina Spodniewskich wyruszyła w świat. Załadowano, co było można, na furmankę, ucało wano ojczysty zagon, próg rodzinnego domu i wy
6
7
niewielu zapewne czytelników zdoła dotrzeć, bo nie uzyska prawa do poważnego, dużego nakładu. Poza tym bohaterowie, o których będzie mowa, przeważnie odeszli już do wieczności, ale pominąć ich heroizmu milczeniem nie wolno. Jest również rzeczą zrozumia łą, iż większość z nich pozostanie nadal nieznana, ponieważ swój moralny i humanitarny obowiązek spełniali w głębokiej tajemnicy, głównie przed naj bliższymi sąsiadami, często nawet przed własną ro dziną i tajemnice te zabrali ze sobą do grobu. Należy się im tym większa cześć i chwała, a także modlitwa o wieczną, za wielkie czyny, nagrodę u Pana. ❖
ruszono w nieznane. Kowel, a może lepiej Zasmyki? Do obydwu miejscowości prowadziła prawie ta sa ma droga. Było późne popołudnie. Posuwali się wolno. Konie z trudem ciągnęły furę po nierównych wołyńskich go ścińcach. Idący przy furze ludzie rozglądali się niespo kojnie wokoło, czy nie ujrzą nagle wyłaniających się zza zakrętu uzbrojonych banderowców? Wiedziano już, że napotkani na drodze Polacy, usiłujący opusz czać swe wsie, byli zabijani bez chwili wahania. Za nim rodzina Spodniewskich dowlokła się do jednej z większych ukraińskich wsi, zaczął zapadać zmrok. A uciekać nocą było tym bardziej niebezpiecznie. Przed którąś mijaną chałupą stal znajomy gospo darz, naturalnie Ukrainiec. Zatrzymał jadących. Do kąd? Którędy zamierzają jechać? Usłyszawszy odpo wiedź, rozejrzał się bacznie wokoło i zwrócił się do Spodniewskiego: - Nie uciekniecie daleko. Wszędzie po drogach chodzą bojówki naszych. Wiecie dobrze, co oznacza spotkanie z nimi. Zginiecie wszyscy. - Więc co mamy robić? TU także zginiemy - odrzekł Spodniewski. - Wracać do domu i tam czekać śmierci? - Nikogo podejrzanego nie widać. Najbliżsi sąsiedzi mnie nie wydadzą. Zawracajcie na moje podwó rze. Wóz do stodoły, konie do stajni, a wy - zwrócił się do rodziny - chować się w zapola. Trzeba przecze kać. Teraz, wczesnym wieczorem, najgorzej. Pilnują! Mówiąc to, otworzył wrota i skinął na Polaków, by wjeżdżali. Spodniewski zawahał się. A jeśli to pu
łapka? Znał Ukraińca jako dobrego człowieka, ale i in ni uchodzili za dobrych, a poszli w lasy i przystali do banderowców. Może jednak jechać, korzystając z ciemności? - Na pewno będzie tu bezpieczniej? - spytał Ukra ińca. - A wam nic za to nie zrobią? - Nic nie wiadomo. Jeśli was znajdą, zginiecie wy, zginę i ja. Ale może nie będą szukać. Jadąc teraz, nie uniknęlibyście śmierci. Po chwili furmanka stała już na klepisku, konie uwiązane do żłobu jadły świeże siano, a Polacy ukry ci między snopami słomy i zboża siedzieli cicho, nie próbując nawet szeptem prowadzić jakiejkolwiek rozmowy. Nie upłynęła godzina, gdy na drodze dały się sły szeć liczne głosy, a po chwili tupot nóg, ukraińskie rozhowory i szczęk broni sprawiły, że Polakom serca zamarły z przerażenia. Wszystko zależało teraz od od wagi, przytomności umysłu i uczciwości gospodarza. Jeśli nawet naprawdę dobrze życzy Polakom, czy nie opuści go zimna krew? Czy zdoła przekonać napast ników, że nikogo tu nie ma? Istotnie, wśród rozmów dal się słyszeć głos pewnie przywódcy: - A Lachiw tut ne buło? Ne ichały? - Może i ichały, ja ne baczyw - odpowiedział spo kojnie gospodarz. - A u tebe nykoho ne buło? Każy prawdu, bo wot! Pewnie wskazał na karabin lub inne śmiercionośne narzędzie. Gospodarz zachował jednak zimną krew
8
9
i spokojnie odpowiedział, że mogą szukać, jeśli chcą. On nikogo nie widział i za nikogo nie odpowiada. Jeszcze chwilę trwały groźne pytania, trzasnęły ja kieś drzwi. Pewnie szukają. Serca Polaków łomotały głośno, tak, iż zdawało się, że chyba na dworze je sły chać. Jakieś szczęknięcie zamku karabinu, jakiś głośny śmiech, coś jakby poczęstunek wódką i głosy zaczęły się oddalać. Wkrótce znowu wokoło zaległa cisza. Po upływie mniej więcej kwadransa skrzypnęły ci chutko wierzeje stodoły. - Możecie teraz spokojnie spać. Poszli - szepnął gospodarz. - Już nie wrócą. A o świcie was zbudzę. I zniknął jak nocna mara. O pierwszym brzasku Ukrainiec pojawił się w sto dole i kazał cichutko zaprzęgać konie do wozu. Gdy wszystko było gotowe, oświadczył, że drogą mimo wszystko nie mogą jechać, bo i nad ranem można natknąć się na „banderowciw”. Pojadą drogami pol nymi i leśnymi. Wyprowadził furę na dróżkę za sto dołą, wiodącą do pobliskiego lasu, szedł jakiś czas obok furmanki i wskazywał, którędy jechać, a kiedy znaleźli się na bardziej uczęszczanym trakcie, cią gle jednak wśród lasu i krzewów, pożegnał rodzinę polską i życzył szczęśliwego dotarcia do bezpiecz nych miejsc. Rodzina Spodniewskich ocalała. Dojechała szczę śliwie do Zasmyk. Ojciec i syn Józef przeszli potem szlak bojowy 27 WDP. „Ziuk”, bo taki pseudonim ob rał sobie młodzieniec, zapożyczając go od Marszałka Piłsudskiego, zmieniwszy nazwisko na „Turowski”, 10
zyskał sobie po wojnie rozgłos jako badacz przeszło ści Dywizji i pozostawił monumentalne dzieło histo ryczne Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Zmarł przedwcześnie w Warszawie w 1988 r. Matka dożyła późnego wieku. Gdy opowiadała powyższe zdarze nia, liczyła już 90 lat, zachowując znakomitą pamięć i wyrażając wdzięczność Ukraińcowi, który z naraże niem życia uratował ich przed pewną śmiercią. - Modlę się za niego i za jego rodzinę codziennie. Niech mu Pan Bóg da zdrowie, jeśli jeszcze żyje, a je żeli umarł, niech mu Bóg obmyśli nagrodę w niebie... ❖
Pod koniec sierpnia 1943 roku cała ludność Łuczyc postanowiła opuścić swoją miejscowość rodzinną i szukać schronienia w Kowlu lub Zasmykach. Docho dzące zewsząd wieści nie zostawiały żadnej nadziei na przetrwanie. Lała się polska krew, płonęły wsie i osady. Długi rząd wozów z najpotrzebniejszymi rze czami wyruszył na kowelską szosę. Byli jednak tacy, co nadal nie wierzyli w zagro żenie. Tak myślała rodzina Denysów. Sumienia mają czyste, więc nic im nie zagraża. Pewną też rolę ode grał brak koni. Gospodarstwo była niewielkie, ale coś zabrać należało. Własnymi ludzkimi siłami tego nie uczynią. Po kilku dniach ich sąsiad Semen Harasimow, Ukra iniec, zauważył dużą grupę hołoworyzów, zbliżającą się do Luczyc. Nie zwlekając ani chwili przybiegł do Denysów i polecił wszystkim chować się. Na szukanie
rowcom nie przyszło do głowy, że Lach może znajdo wać się prawie na zewnątrz. Byli pewni, że zagrzebał się głęboko i tam skierowali swoje poszukiwania. Siedział pod snopkiem prawie do północy. Gdy wokoło zapanowała zupełna cisza, wyszedł, by zo baczyć wymordowaną pewnie rodzinę we własnym domu. Wszedłszy ostrożnie na podwórze, zauważył w cieniu postać również skradającą się za opłotkami. Przyjrzawszy się uważniej, rozpoznał żonę, która też o północy odważyła się pójść do domu, by coś niecoś zabrać dla dzieci. Niemal jednocześnie wyrwało się obojgu jedno słowo: „Żyjesz?!”. Teraz wiedzieli już, że dłużej pozostawać w domu nie mogą. I znowu ten sam sąsiad, Semen Harasimow, zaprzągł konie do wozu i odwiózł Polaków do Włodzimierza, udając, że wiezie Ukraińców. Prawdziwy bohater.
schowku było jednak za późno. Nie namyślając się, Semen zabrał Polaków do siebie. Ukrył ich w piwnicy, zbudowanej na podwórzu. Upowcy weszli do domu Denysów i natychmiast zorientowali się, że rodzina ukryła się gdzieś, gdyż pod kuchnią palił się jeszcze ogień. Przeszukanie obejścia nie dało rezultatu. Udali się więc do Harasimowa z pytaniem, czy Lachy nie ukryli się u niego? Ukrainiec odpowiedział śmiało, że nikogo tu nie widział i nie pozwoli na żadną rewizję. Chwycił nawet widły do rąk i stanął gotowy do obro ny gospodarstwa. Banderowcy uznali go za wariata, zadrwili z obrońcy i odeszli. Denysowa i dwie jej có reczki zostały uratowane. Tymczasem gospodarz, Stefan Denys, był akurat w polu, oddalonym znacznie od domu. Gdy wracał, zobaczył z daleka kręcących się po jego podwórzu ryzunów. Postanowił ukryć się w pustym już domu swej ciotki Komarowej. Dostrzegli go jednak upowcy. Ruszyli biegiem do domu Komarów. Rozpoczęli po szukiwania w wypełnionej słomą stodole. Kłuli dłu gim, ostrym drutem słomę, przewracali ją widłami. Bez skutku. Doszli w końcu do wniosku, że pewnie nie zauważyli dokładnie i Polak schował się gdzie indziej. Szukali w innych pomieszczeniach tego go spodarstwa, lecz także bezskutecznie. Wrócili więc do stodoły i raz jeszcze kłuli raz koło razu zwały sło my, klnąc okropnie. 1 tym razem Lacha nie znaleźli. Wściekli i zmordowani opuścili zabudowania. Tymczasem Denys siedział cały czas w kąciku, za stawiwszy się tylko jednym snopkiem słomy. Bande
W swej książce Mój wołyński epos Leon Żur przyta cza taki przypadek: „Znajomi Ukraińcy z Borowego poinformowali nas, że ich pop prawosławny, Michał Simonowicz, na dzie dzińcu przycerkiewnym pobłogosławił zebranych tam bulbowców i poświęcił narzędzia przyszłych zbrodni. Nasz informator opowiadał o tym ze łzami w oczach. Wśród narzędzi, jakimi mieli być mordowani Pola cy w sąsiednich wsiach, znajdowały się kosy, sierpy, noże, siekiery i zwyczajne, dębowe, ostro zaciosane kołki. Tak więc mordów na ludności polskiej dokony
12
13
wano z błogosławieństwem prawosławnego kapłana, co miało rozgrzeszać morderców, a jednocześnie po zbawiało ich wszelkich skrupułów oraz poczucia bez pieczeństwa”.
Ukraińcowi zawdzięczał życie Władysław Czer miński, późniejszy por. „Jastrząb”, organizator i do wódca pierwszego w powiecie kowelskim oddziału partyzanckiego, a po sformowaniu 27 Wołyńskiej Dy wizji Piechoty AK - dowódca 11/50 pp. Do 1939 roku był kierownikiem szkoły powszech nej w Drozdniach w pobliżu Kowla. Gdy na Wołyń wkroczyła Armia Czerwona, zamieszkał w Kowlu. Nie mając środków do życia, wybrał się do Drozdeń, aby kupić u miejscowych gospodarzy choć trochę artykułów żywnościowych. W drodze powrotnej szli z nim do Kowla Ukraińcy, którzy z kolei, pozbawieni tytoniu, mieli nadzieję zdobycia go w mieście. W połowie drogi, jak wspominał potem „Jastrząb”, zatrzymał wszystkich oddział sowiecki i zaczął spraw dzać dokumenty. Mieli jakieś zastrzeżenia do doku mentów Czermińskiego. Polecili mu iść z sobą. Wtedy wstawił się za dobrze znanym i cenionym nauczy cielem jeden z Ukraińców nazwiskiem Klimuk Karp. Przyjął na siebie odpowiedzialność za podejrzanego. Sowieci usłuchali, puścili nauczyciela. Wcześniej na pytanie jednego z Ukraińców, co zamierzają z aresz towanym zrobić, odpowiedzieli krótko: „Ubiom!” Szczęściem nie „ubili”.
Z listu Weroniki Kretschmer, byłej mieszkanki Perestańca w powiecie kostopolskim: ...Po likwidacji Żydów UPA przystąpiła do likwida cji ludności polskiej. Najpierw likwidowali Polaków przez uprowadzanie. Tak zginął ogrodnik pp. Szyczewskich z Sech i Stanisław Słoniński z Perestańca. Mieszkał w gajówce. Pewnego razu przyszedł do nas stary Adam Gis, Ukrainiec, nasz sąsiad. Położył na stole posiniaczo ne, opuchnięte ręce i ze łzami w oczach powiedział: „Janku, to moi synowie tak mnie pobili za to, że ja przegoniłem won tych agitatorów z Klesowa, którzy mój chleb i słoninę jedli i namawiali moich synów do bandy - ludzi zabijać! Was, Polaków, zabijać...! Janku, uciekajcie, bo oni was zabiją - te bandy są wszędzie! Mówią o Ukrainie, ale bez Polaków... Ucie kajcie, nie chcę patrzeć na wasze trupy. Uciekajcie, Janku, zobaczysz, że wkrótce na miejscu naszych do mów będą rosły tylko buriany! Ni śladu po naszych domach nie będzie!” Zamyślił się i jakby usprawied liwiając się dodał: „Po moim trupie! Ja nie pozwolę, żeby moi synowie poszli do bandy ludzi mordować. Nie pozwolę!” I ja zobaczyłam te „buriany” w lipcu 1968 roku, gdy byłam ze swoją pielgrzymką w Perestańcu... któ rego już nie było... Nie tylko Adam Gis nas ostrzegał przed bande rowcami. To samo uczynili Borejki i Iwan Semeniuk,
14
15
❖
1943 roku. Z rąk banderowców zginął 16-letni Józek Stencel. Został uprowadzony i zamordowany w lesie, może kilometr od domu. Stenclowie mieszkali za Jaźwinami w lesie. Ciało Józka zostało przeniesione do Lady, tam został pochowany na katolickim cmentarzu. A Stenc lowie uciekli, widząc, jakie grozi im niebezpieczeń stwo. Chaty ich zostały puste... Napad na Perestaniec postawił nas na nogi. 15 mar ca 1943 roku na Jaźwinach, za lasem, zagrały auto maty. Pierwsi krzyczeli Gisowie: „Banderowcy, ucie kajcie!”. A następnie Iwan Semeniuk biegi przez pola, potykając się i krzycząc: „Uciekajcie!” I ręką wskazy wał nam kierunek.
Nie tylko Polacy uciekali. Wraz z nimi uciekali i Ukraińcy. To wtedy Stach Labędzki z Filipem Gisem uciekli na koniach pod Wysock do partyzantki Roberta Satanowskiego. Filip Gis to później przypłacił życiem gdy lista ze spisem dotarła do rąk Satanowskiego... Po dwóch tygodniach naszej tułaczki na biotach 1 kwietnia 1943 roku przy pomocy polskich partyzan tów z oddziału Satanowskiego opuściliśmy Peresta niec. Dotarliśmy do wsi Lado, odległej od Perestańca około 10 kilometrów na wschód. W tej wsi skupili się wszyscy Polacy z Omelna, Tatynna, Perestańca. Lado nie nadawało się na miejsce do samoobrony z powodu położenia wśród pól, prostopadle do drogi. Zbyt było widoczne z daleka. Z tej przyczyny nie mo gliśmy nawiązać kontaktu z partyzantką sowiecką. Dzień i noc stały warty dookoła wsi. Płonęły ogniska, w których mężczyźni nagrzewali cząstki aluminium ze strąconych samolotów radzieckich i uderzali w nie obuchem siekiery. To były owe strzały, mające odstra szyć wroga... Najgorsze były alarmy: bicie w szyny pouwieszane na drzewach. Adam Januszkiewicz powrócił do domu z żoną i matką i ośmiorgiem dzieci. Powie dział, że czas orać i siać, że go polityka nie obchodzi. I 3 maja 1943 roku cała rodzina Januszkiewiczów została wymordowana. Przenieśli ich ciała z naraże niem życia i w przejmującej ciszy złożyli do grobu. 8 maja 1943 roku banderowcy uderzyli na Tatynno, na ludność, która udała się popatrzeć na swoje domy i pola... I dzięki przechodzącemu zwiadowi sowiec
16
17
nasz drugi sąsiad, bardzo uczciwy człowiek. Przy szedł do nas, opierając się na kiju i prosił nas, tak jak Adam Gis: „Uciekajcie, bo oni was zabiją”. Błagał ojca, żeby zabrał swą rodzinę póki czas. Był u nas kilka razy. To samo mówili i Borejkowie do Adama Januszkiewicza, swego sąsiada, Polaka (...). Polega liśmy na naszych sąsiadach Ukraińcach, ale właści we niebezpieczeństwo dotarło do nas z Galicji, jak oni mawiali - z „Hałyczyny”. Ta polityka przyszła do nas na Perestaniec wraz ze spisem ludności ukraińskiej, który przeprowadzał Iwan Gis i Kuźma „beneda” z Sech. Zgodnie z tym spisem powoływali młodych do UPA. Sporządzili dla nich specjalną listę. I przez to Filip Gis, syn Adama Gisa, został uznany za banderowca i rozstrzelany w lesie Roberta Satanowskiego w Kupeli w czerwcu
Tu muszę jeszcze dodać, iż banderowcy zamordo wali Piotra Borejkę z żoną Nadią i utopili ich w błocie nad rzeką Lwą. Przypłacili życiem przyjaźń z Polakami.
kiemu atak został odparty, a ludność uniknęła mę czeńskiej śmierci. 28 maja około południa przybiegł do Lada Ukrainiec z Sech o przezwisku „Czyhun” i po wiadomił, że Staryki już padły, że 600-osobowa gru pa UPA, która wymordowała Staryki, nocą z 28 na 29 maja, ma uderzyć na Lado. Przekazał to i zniknął w lesie. Był to zwykły chłop, bosy, biegł 16 kilometrów, aby nas powiadomić o niebezpieczeństwie. Widziałam tego chłopa i słyszałam, co mówił. Przybiegł do kowala Józefa Garbowskiego, u którego zamieszkiwałyśmy po ucieczce z Perestańca. To była nasza rodzina. U każde go z gospodarzy było po kilka rodzin... To wszystko prawda! Ten chłop ocalił nam życie. I za to mu dzięki od wszystkich. I opuściliśmy Lado przy nadchodzącej burzy, gnani strachem i grzmota mi, i kierowaliśmy się w lasy na wschód. A był to tabor ogromny. Ryk bydła, płacz dzieci, wszystko to było okropne. Gdy powróciliśmy z tej tułaczki bliżej Lado, zatrzy maliśmy się w Tatynnie. I tu nawiązaliśmy kontakt z oddziałem „Karmeluka”. Przy jego pomocy ludność Lada, Omelna i Tatynna zbierała swe zboża. Tylko nam droga była odcięta do Perestańca. Zgromadził nas głód. Ale dzięki pomocy dowódcy zwiadu udaliśmy się na Perestaniec na „swoje” żniwa. Gdy wozy były pełne zboża, wyszedł z lasu Iwan Semeniuk i powiadomił nas o zasadzce UPA tuż za górą. Uniknęliśmy jej. Wal ka o zboże była wygrana, tylko Iwan Semeniuk o mało nie przypłacił tego życiem, tak go banderowcy skato wali. A domem naszym został las...
Relacje o pomocy niesionej Polakom przez uczci wych Ukraińców są bardzo liczne i z konieczności na leży je podawać w skrócie. Pełne opisy zajęłyby zbyt wiele miejsca, a w niniejszym opracowaniu idzie
18
19
❖ Syn popa z miejscowości Majków w pow. rówień skim, nazwiska popa nie udało się ustalić, ostrzegł moją mamę i ojca - pisał Stanisław Plutecki w liście do Leona Popka - że zbliża się nasz koniec. Mama zareagowała na ostrzeżenie natychmiast, powiadamia jąc swoich rodziców i brata, prosząc jednocześnie, aby przyjechali ich zabrać. W ten sposób mama siebie i nas uratowała. Ojciec nie dowierzał ostrzeżeniu, był zbyt pew ny siebie, jako stary legionista. Był przygotowany na obronę. UPA użyła prowokacji. Powiadomiono ojca, że musi jechać pilnie do Żawrowa. Pojechał i tam zo stał zastrzelony na wozie konnym. Ciało zepchnięto ze skarpy do rzeki. I znowu dzięki temu samemu po powi, który ponownie powiadomił nas przez swego syna, brat mamy i znajomi pojechali do wskazanego miejsca i znaleźli martwego ojca. Pochowali go na cmentarzu w Hłuboczku. Mszę świętą odprawił ks. Dominik Milewski.
0 to, by ukazać fakt, iż poza banderowcami, bulbowcami i w poważnym stopniu - mielnikowcami oraz poplecznikami powyższych ugrupowań byli także Ukraińcy, którzy nie ponoszą odpowiedzialności za ludobójstwo dokonywane na Polakach na Kresach Wschodnich, wprost przeciwnie - wielokrotnie spie szyli im z pomocą, narażając się tym samym na pew ną śmierć z rąk swoich rodaków. Oto dalsze przykłady w skrócie. Podczas mordowania Polaków we wsi Stasin gm. Grzybowica pow. Włodzimierz Wołyński pod zwa łem trupów rozstrzeliwanych i dobijanych siekierami 1 bagnetami, dla oszczędności amunicji, znalazło się niespełna roczne dziecko, Marian Drożdżowski, ur. 18.09.1942 r. Dziecko leżało nieprzytomne dwie doby. Gdy specjalne ekipy przyszły grzebać ofiary mordu, dla ułatwienia sobie pracy, hakami umocowanymi do długich trzonków ściągano trupy do dołów. Zahaczone i ciągnięte w ten sposób dziecko odzyskało przytom ność i zaczęło krzyczeć z bólu. Wówczas wykonujący tę czynność Ukrainiec o nazwisku Platon, mieszkaniec pobliskiej wsi, poruszony tragedią maleństwa, zabrał okaleczone dziecko do domu i powierzył je opiece cór ki Soni. Ta opiekowała się nim trzy tygodnie, po czym przywiozła je do szpitala we Włodzimierzu, gdzie już wcześniej znalazł się ocalały z rzezi, również ciężko ranny, jego ojciec. Za ten czyn - litość okazaną Pola kowi - członkowie UPA wrzucili Platona żywcem do studni i przywalili go pniami drzew.
Mieszkaniec tegoż Stasina, Jan Sikora, skłuty ba gnetami, uznany za zabitego, w nocy odzyskał przy tomność i wyszedł ze stajni, gdzie dokonywano na nim i jego sąsiedzie Władysławie Drożdżowskim mor du. Chciał znaleźć konia i zawieźć Drożdżowskiego w bezpieczne miejsce. Przypadkowo wszedł do mieszkania, w którym mordowano tego dnia kobie ty i dzieci. Ujrzany obraz był tak straszny, że ranny Polak doznał szoku: zapomniał dokąd i po co szedł. Utracił niemal świadomość. Na trzeci dzień spotkał go w obcym domu Ukrainiec nazwiskiem Szewczuk lub Sawczuk, kowal wiejski. Zabrał go do swej chaty, opatrzył rany, nakarmił, doradził, hy w razie nadej ścia banderowców mówił, że jest z ich rodziny. Na szczęście nikt się nie zjawił. Potem spotkane kobiety Ukrainki poinformowały go, że na cmentarzu ukrywa się grupa Polaków. Wszyscy zamierzają uciekać za Bug. Tak istotnie było. Ranny Jan Sikora dołączył do owej grupy i ocalał. Ocalała większość wspomnianych uciekinierów, również dzięki nieznanemu młodemu Ukraińcowi, który znał dobrze rozmieszczenie band UPA i klucząc bezdrożami doprowadził wszystkich do Włodzimierza, po czym znikł w ciemnościach, nie chcąc ujawnić swego nazwiska. Zrozumiałe. Relacja Jana Sikory, dawniej mieszkańca Stasina.
Informacja Adeli Drożdżowskiej.
20
21
tein po ukraińsku powiedzieli: „Uciekajcie stąd i ni gdy się tu nie pokazujcie. My wam nic nie zrobimy, ale inni was nie oszczędzą. I nie mówcie nikomu o spo tkaniu z nami”. Uszczęśliwione Polki wróciły całe do domu i do swoich dzieci. „Okazuje się, że nawet wśród banderowców zda rzali się czasem ludzie...” kończy swe wspomnie nia p. Zofia.
Zofia Szwal, była mieszkanka Orzeszyny w powie cie Horochów, wspominała, jak to w miejscowości Gruszowo część Ukraińców odmówiła udziału w mor dowaniu Polaków w tej i innych miejscowościach. Banderowcy zabrali wszystkich i powiesili na drze wach obok cerkwi. „Nie pozwolono rodzinom - pi sze Zofia Szwal - pogrzebać ciał swoich bliskich i są siadów. Nad rozkładającymi się w lipcowym słońcu zwłokami unosiły się roje much i stada ptactwa. Gro zy owemu upiornemu obrazowi dodawały łuny poża rów palących się wokoło polskich wsi, wycie bezpań skich psów i potworny lęk o to, co przyniesie dzień następny...”. Taż Zofia Szwal przytacza także przygodę dwóch znajomych Polek - Stanisławy Dąbrowskiej i Hanny Lesko. Po szczęśliwej ucieczce ze swojej wsi rodzinnej zamieszkały u znajomych, rodziny Zbrożków w Soka lu. Tymczasem głód zaczął dokuczać wszystkim Po lakom, gdyż zostawili cały swój dobytek, uciekli jak stali. Wspomniane kobiety postanowiły pójść do Orzeszyny, do swoich porzuconych ogrodów, i przy nieść stamtąd choć trochę warzyw oraz ziemniaków. Wiedziały, jakie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, ale głód okazał się silniejszy. Doszły na miej sce. Zajęte pracą nie zauważyły dwóch uzbrojonych mężczyzn, którzy stanęli nagle przy nich. Osłupiały z przerażenia. Tymczasem banderowcy rozejrzeli się uważnie, czy w pobliżu nie ma nikogo, i prawie szep-
Wspomina Janina Ostrowska, była mieszkanka Poluchny, pow. Horochów: „Był piękny słoneczny dzień 12 lipca 1943 roku (...) Tatuś, Aleksander Ostrowski, pracował w kuźni. Wtem na podwórze wszedł za przyjaźniony Ukrainiec, mieszkaniec sąsiedniej wsi, i wywołał tatusia do lasu. Tatuś już do nas nie wrócił. Było już po obiedzie. Siedziałam na czereśni i zry wałam owoce, kiedy w zbożu, oddalonym nieco od naszego domu, usłyszałam jęki i krzyki. Zeszłam szyb ko z drzewa, zapominając o pozostawionych sanda łach. Pobiegłam jak najszybciej do kuchni i powie działam, co słyszałam. Mamusia zdążyła tylko wziąć koc i bochenek chleba. Zamknęła dom na klucz i po biegła z nami pędem do lasu, który był tuż za naszym polem. Mamusia niosła brata Eugeniusza (4 lata), sio stra Maria (13 lat), ja (11 lat) i młodsza siostra Wero nika (9 lat) biegłyśmy co tchu za mamą. W lesie słyszałyśmy dalsze strzały i krzyki mor dowanych ludzi. Banderowcy jeździli konno po zbo żach i lasach i szukali żyjących jeszcze Polaków. Sie
22
23
kogo. Myślałyśmy o najgorszym. Zaczęłyśmy chodzić po lesie i cichutko nawoływać. W końcu mamusia od nalazła nas (...). Wieczorem zaczął padać ulewny deszcz. Udaliśmy się na wyznaczone miejsce (...). Kiedy deszcz ustawał, usłyszałyśmy nawoływania tatusia. Jakaż była nasza radość! Okazało się, że ten Ukrainiec, który wywołał tatusia do lasu, chciał go przestrzec o niebezpieczeń stwie, ale tatusia już do nas nie puścił, ukrył go w sia nie (...). Zabrał nas do swej stodoły, do przygotowa nego schowka w słomie. Dostaliśmy gorący posiłek i coś z ubrania. Wszyscy zasnęliśmy. Rano obudził nas chłopak gospodarza i kazał uciekać w zboże, bo banda UPA jest na podwórzu i pytają o Polaków (...). Wie czorem gospodarz odprowadził nas miedzami pod Horochów. Jak się potem okazało, przeprowadził w ten sposób 20 osób. Został potem zamordowany z całą swoją rodziną przez bandę UPA.
dzieliśmy w głębokim dole, zarośniętym ciernistymi krzakami. Wieczorem wyszliśmy na brzeg lasu, nad słuchiwaliśmy. Było cicho. Tam spotkaliśmy ciocię (siostrę tatusia, Antoninę Muciewicz) z córką Idą. Ciocia była już w swoim domu (a mieszkali po dru giej stronie szosy naprzeciwko nas) i zastała na progu swego domu leżącą teściową (Muciewiczowa, imie nia nie pamiętam). Liczyła ona wtedy 70 lat. Miała roztrzaskaną głowę. Ciocia szukała swego męża Jana i znalazła w dziupli starej lipy zabitą swoją siostrze nicę Teresę Kotylo, lat 14, którą wychowywała po śmierci jej rodziców. Męża nie znalazła. Razem sie dzieliśmy w życie. Była piękna księżycowa noc. Ma musia słyszała ryk krów, brat płakał, chciał pić. Ra zem z mamusią poszłam potem na nasze podwórze. Mamusia doiła krowę, ja pilnowałam i nasłuchiwa łam. Ale już nic podejrzanego nie odzywało się. Gdy mamusia skończyła, pospuszczałam krowy, wypędzi łam owce i konie i biegiem udałyśmy się do oczekują cych nas w lesie braciszka i sióstr. Raniutko, kiedy wzeszło słońce, usłyszałam krzyk zabijanej nieopodal nas żony Władysława Adlera, ku zyna mamusi. Wtedy my biegiem głębiej do lasu (...). Mamusia ze starszą siostrą wyprawiły mnie po wo dę do tego Ukraińca, który wywołał wczoraj tatusia do lasu. (...) Kiedy mnie ujrzeli, ucieszyli się. Szyb ko dali kanki z mlekiem i wodą i kazali w nocy cze kać w oznaczonym miejscu. Powiedzieli, że przyjdą po nas. Kiedy z siostrą dotarłyśmy na miejsce, gdzie zostawiłyśmy wszystkich naszych, nie zastałyśmy ni
Dnia 8 sierpnia 1943 roku na miejscowość Dunaj w powiecie Horochów napadła banda UPA. Był świt. Mieszkańcy rzucili się do ucieczki. Padali od kul na pastników. Dziesięcioletni wówczas Zbigniew Jaku bowski wraz z ojcem i czteroletnim bratem niesionym przez ojca uciekali w kierunku Turzyc. Jego matka z ośmioletnią córką Mirką została w czasie ucieczki trafiona kulą w ramię. Wbiegła do zabudowań 01szańskich i tam została ukryta w obórce na strychu
24
25
Relacja Janiny Ostrowskiej.
Teresa Siedlicka z d. Świderska, była mieszkanka Zapustu w powiecie Horochów, ocalała z pogromu w dniu 11 lipca 1943 roku w kościele w Kisielinie dzię
ki temu, że zdążyła skryć się w murowanej pleba nii, obronionej przed bandą UPA. Potem aż do 23 października tegoż roku ukrywał ją sąsiad Ukrainiec 0 nazwisku Syrotiuk. Ocaleli też jej rodzice. W koś ciele w czasie pogromu zginęła jej siostra Stanisława Świderska. „W ostatnią niedzielę września 1943 roku - wspo mina Teresa Siedlicka - przybiegł do naszego domu Ukrainiec Parfeniuk z Kisielina i ostrzegł, że bandy ci idą do naszej wsi mordować Polaków. «Uciekajcie w stronę lasu Witwickich, mówił niemal z płaczem Ukrainiec. Uciekajcie pojedynczo, w starych ubra niach, bez żadnych tobołków. Wziąć trzeba w rękę jakieś grabie, motykę czy inne narzędzie, że niby to idą Ukraińcy do zwykłej pracy... Co to będzie...? Co to będzie...?» - lamentował poczciwy człowiek. Ojciec powiadomił resztę Polaków i podał trasę ucieczki na las Witwickiego, następnie las kisieliń ski. Zostawiając dom i wszystko w nim, w wielkim strachu poszli wszyscy w nieznane, jako ostatni Po lacy z naszej wsi. Żal ściskał serce. Szły więc rodziny Swiderskich, dwie Masłowskich, dwie Omańskich, babcia Zelant”. Wszyscy wyjechali, zbiegli, Teresa Siedlicka zosta ła, ukryta przez wspomnianego Ukraińca Syrotiuka w jego zabudowaniach. Nie zdążyła uciec ze wszystki mi. Syrotiuk umieścił ją w specjalnym schowku w sto dole, przykrytym snopkami. Słyszała dobrze wrzaski 1 przekleństwa banderowców, gdy przyszli i stwier dzili, że Polacy zdążyli ujść i schronić się w lasach.
26
27
przez Ukrainkę, która wyszła za Polaka. Banderowcy bili ją, ale nie wydała ukrytej Polki. Wspomnienia Zbigniewa Jakubowskiego. Poznań.
❖ Zbigniew Wojcieszak, były mieszkaniec Boremla w powiecie dubieńskim, wspomina przypadek, kiedy to do mieszkańca Nowej Nosowicy nazwiskiem Spalek, kowala i pszczelarza, przyszedł w tajemnicy są siad Ukrainiec i powiedział krótko: „nie nocujcie dziś w domu, bo budut’ ryzaty Lachiw”. Spalkowie powia domili o tym sąsiadów, lecz nie wszyscy dali temu wiarę. Zostali w domach. Sądzili, że to prowokacja tych Ukraińców, którzy chcą obrabować polskie go spodarstwa. Tej nocy zginęli wszyscy, którzy nie schro nili się w lesie lub nie uciekli do innej wsi. ❖ O identycznym przypadku wspomina Danuta Chiniewicz. Część mieszkańców miejscowości Złoczówka w tym samym powiecie Dubno ocalała, ostrzeżo na przez znajomych uczciwych Ukraińców. Kto nie opuścił domu, nie wyjechał lub nie ukrył się, zginął zamordowany przez banderowców. Śmierć poniosło wtedy w tej wsi 50 Polaków. ❖
mną, detyno, ne bij sija, pokażu, jak idty, szczob ostatyś żywym. Ich tut pewno!”. Zarzuciła mi na głowę swoją chustę, zaprowadziła do domu, nalała czerwonego barszczu, kazała szybko jeść. Nie tknęłam posiłku, patrzyłam w drzwi, zza których słychać było głośne śpiewy i śmiechy pija nych banderowców. „Oni tu nie wejdą, nie bój się, jedz, zaraz cię wyprowadzę” - powiedziała cicho ko bieta. Ale widząc, że bardzo się boję, dała mi dużą chustkę w kwiaty, taką, jakie nosiły Ukrainki, wypro wadziła w pole i pokazała kierunek na Zaturce. Nie mogłam uwierzyć, że mnie nie wydała.
Zrobili rewizję u Syrotiuków, kłuli słomę bagnetami, zbili gospodarzy, podejrzewając, że to oni ostrzegli Polaków. Kilku zostało na czatach, uniemożliwiając ucieczkę młodej dziewczynie. „Jeszcze kilka razy - pisze p. Teresa - banderowcy przeszukiwali gospodarstwo Syrotiuków, ale nic po dejrzanego nie wykryli. Bili także starego Syrotiuka i jego syna Michała. Ale żaden mnie nie wydał. Żeby ich dłużej nie narażać i z wielkiego strachu, a także z tęsknoty do swoich postanowiłam opuścić kryjówkę i udać się do Zaturzec. Wyszłam z niej dopiero w paź dzierniku. Wyszłam w październikową, deszczową noc, przebiegłam polami przez naszą wieś, przez ma ły Żurawiec koło krzyża, gdzie byli pochowani miesz kańcy tej wsi zamordowani 14 lipca 1943 roku. Dal szej drogi nie znałam. Wiedziałam, że muszę iść na południe polami, omijając wioski, że Zaturce to duża wieś na wzgórku, że są tam murowane budynki, a w nich Niemcy. Gdy się rozwidniło, znalazłam się w szczerym polu i nie wiedziałam, którędy iść dalej. Musiałam kogoś zapytać, gdzie jestem i jak dojść do tych Zaturzec. Do wsi bałam się wchodzić, siedziałam i płakałam. Nagle zobaczyłam kobietę idącą w moją stronę. Poznałam ją. Była to Szkuropatka - Ukrainka z Niedźwiedzich Jam. Przelękłam się jeszcze bardziej, bo wiedziałam, że nie sprzyja Polakom. Ona mnie też poznała i zapytała, co tu robię? Skłamałam, że idę do swojej wsi i zbłądziłam. Chcę wrócić do Zaturzec, ale nie znam drogi. Wtedy ona wykrzyknęła: „Taż tu ich pełno! Jak doszłaś, że cię nie zobaczyli?! Chodź ze
Tragiczne i cudowne zarazem chwile przeżyła Bo gusława Nowicka z domu Krysiak, była mieszkanka miejscowości Zamlicze w powiecie Horochów. W po czątkach lipca wspominanego już wielokrotnie 1943 roku udało się jej, matce oraz rodzeństwu ukryć się
28
29
❖ Ukraince, której nazwiska nie podaje, zawdzięcza życie rodzina Piotra Procajło z Kisielówki, powiat Horochów. Owa Ukrainka w początkach lipca 1943 roku przyszła do domu jego rodziców i radziła czym prędzej opuścić dom i wieś i wyjechać gdzieś dalej, ponieważ Polakom zagraża tu śmiertelne niebezpieczeństwo. Usłuchali. Dlatego żyją. Mieszkają na Lubelszczyźnie w Grabowcu. Ci, co zostali, zginęli. Relacja Piotra Procajło, Okrutna przestroga.
w porę w niedalekie bagna i stamtąd obserwować okrutny mord dokonany na pozostałych mieszkańcach rodzinnej wsi. Po tragedii w kisielińskim kościele i po następnych paru dniach, kiedy wyszukiwano i mor dowano pozostałych Polaków, nastąpił parotygodniowy spokój. Wracających z lękiem mieszkańców, któ rzy cudem przeżyli okrutny pogrom 11 lipca, Ukraińcy zapewniali, że mogą spokojnie pracować, że nic już im nie grozi. I mimo nienawistnych spojrzeń młodych Ukraińców Polacy, nie widząc innego wyjścia, praco wali przy żniwach, zbierali zboże, zwozili do stodół. Druga niespodziewana tragedia nastąpiła na prze łomie sierpnia i września (dokładnej daty Bogusława Nowicka nie pamięta). Najprawdopodobniej było to 29/30 sierpnia lub 30/31 tegoż miesiąca, kiedy w całym zachodnim Wołyniu nastąpiły masowe mordy ludno ści polskiej. „Wszyscy spaliśmy w stodole - wspomina autorka relacji - i nagle dal się słyszeć straszny jęk i gromkie ukraińskie glosy. Rozwarły się naraz wrota i do środka wpadła horda rozjuszonych banderow ców, którzy zaczęli krzyczeć. Wszyscy zerwali się ze snu i zbili w ciasną grupę. Nocowała z nami również rodzina ukraińska. Ban derowcy kazali im wyjść. Ukrainka, wychodząc ze swoimi dziećmi, wzięła mojego brata i starszą siostrę. Ale, niestety, bandyci byli z naszej wsi, rozpoznali ich, przy wyjściu roztrzaskali im głowy żelaznymi ło mami. Rozpoczął się pogrom Polaków. Nie strzelali, lecz bili żelaznymi łomami, widłami i Bóg wie czym jeszcze. Moja matka została uderzona żelaznym ło
mem w głowę i upadła na mnie tak, że całym swoim ciałem mnie przykryła. Następne uderzenia połamały jej prawą stronę ciała. Ja zaś otrzymałam cios tylko w lewy bok. Pamiętam niesamowite krzyki, błagania, a potem jęki, chrapania, aż nastąpiła grobowa cisza. Nie wiem, jak długo to trwało. Wreszcie poczułam, że moja mama poruszyła się. Drżąc ze strachu wyszepta łam, żeby się nie ruszała, bo ją zabiją. Mama jeszcze chwilę leżała nieruchomo. Potem powoli podniosła się, chwyciła mnie za rękę i wyczołgałyśmy się ze stodoły. Nikt więcej nie dawał znaku życia. Czołgałyśmy się przez pole, gdzie rosły ziemniaki. Mama opadła z sił, dlatego położyłyśmy się w bruzdy, żeby nas nikt nie zobaczył. Tak leżałyśmy trzy dni. Słońce pra żyło, mama traciła przytomność. Jej ciało było opuch nięte i sine. Zbawieniem stawała się noc, która przynosiła ochłodę i rosę. Rwałam liście ziemniaków, okładałam nimi ciało mamy, a rosa koiła pragnienie. Na trzeci dzień, już prawie o zmroku, przyszła Ukrainka po ziemniaki i nas zobaczyła. Rozpoznała mamę i ręką dała znak, żeby leżeć. W nocy przyszła po nas, przyniosła duży garnek mleka, chleb, chustki na głowy i mnie bluzkę. Powiedziała, że musimy uciekać, bo banderowcy przygotowują akcję na ukrywających się Polaków. Ponadto, kiedy grzebano pobitych w sto dole, doliczono się, że nie było wśród nich właśnie mojej mamy i mnie. Gdyby znaleźli nas na jej polu, to wiadomo, że wybiliby całą jej rodzinę. Miał nastąpić
30
31
dzień ostatecznej „czystki” Polaków. Ale Pan Bóg nas nie opuszczał. Na tym polu leżałyśmy jeszcze jeden skwarny dzień. Wreszcie nastąpiła oczekiwana noc, na szczęście pochmurna i bardzo ciemna. Przyszli do nas mąż Ukrainki i Adam Szelestowski, syn Polki, która w lipcu uratowała się z płonącej obory. Razem wyruszyliśmy w kierunku najbliższego miasteczka Lokacze. Ukrainiec prowadził nas przez podmokłe łą ki. Była to najbezpieczniejsza droga. Oświetlały ją tylko łuny palących się polskich wsi. Gdy wreszcie byliśmy blisko celu, nasz wybawiciel zawrócił do domu, a my w trójkę doszliśmy na łąkę, na której sta ły kopy siana. Zaraz za nią zaczynało się miasteczko. Byliśmy ocaleni...”. Byli wśród Ukraińców i prawdziwi ludzie...
nas do naszego domu. Tutaj pozamykał okna i drzwi i nakazał cicho siedzieć. Sam poszedł do budynku stryjka, budynku pełnego ludzi, który już płonął. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć jęków, płaczu, krzyków, lamentu palących się żywcem ludzi. Z ognia wysko czyła przez okno stryjenka Aniela Golisz, a za nią Wa cława Zinczyk. Ukraińcy złapali stryjenkę na drut kol czasty, a Wacia uciekła z przestrzeloną głową i trzema palcami. Później Ukraińcy mówili, że nad stodołą i nad spa lonym domem latały białe gołębie i że to były na pew no dusze pomordowanych Polaków...” Makabryczny żart, czy nadprzyrodzone zjawisko...? ❖
Pisała w swych wspomnieniach Helena Włosowska z domu Golisz, dawna mieszkanka Horochówki również w powiecie horochowskim, o niezwykłym, jak na tamte czasy, wydarzeniu. Po nakreśleniu obra zu straszliwego mordu swoich najbliższych sąsiadów opisała swoje cudowne ocalenie. „...Po pewnym czasie - pisze - wrócili ci, którzy odprowadzili na śmierć mężczyzn i zapędzili nas, ko biety z dziećmi, przez pole do domu stryja Kazika. W mieszkaniu była już naniesiona słoma. Gdy mieli ją podpalić, abyśmy spłonęli żywcem, wszedł jeden Ukrainiec z Rogowicz, sąsiad mojej mamy, wyprowa dził ją i mnie z siostrą Marią z tej pułapki i powiódł
Rodzinie ukraińskiej zawdzięcza ocalenie życia Jo lanta Dudkowska, zamieszkała wtedy w Luluwce w po wiecie Horochów. Oto jej opowieść: .... Gdy odzyska łam przytomność, nie wiedziałam, gdzie się znajdu ję. Bolało mnie całe ciało. Włosy miałam długie, teraz mocno potargane. Sukienka była podarta, całe ciało pokrwawione. Chciało mi się bardzo pić. Czułam, że mam temperaturę. Chociaż kręciło mi się w głowie, wstałam z dużym wysiłkiem. Zaczęłam iść, nie wie dząc dokąd. Po drodze spotykałam ciała ludzi leżące na polu. Niektórych z nich znałam osobiście. Zbliża łam się do najbliższych domów. Wiele z nich paliło się jeszcze, inne były już spalone. Szłam dalej. Zobaczy łam zagrodę Ukraińca, który nazywał się Jurko Pawluk. Jego rodzina znała nas. Gdy weszłam do domu,
32
33
❖
powiedziałam, że nazywam się Markowska, a nie Sawicka. Wiedziałam, że ten człowiek znał dobrze mojego wujka Markowskiego. W tym momencie wy szła żona Pawluka i zaczęła lamentować i prosić, abym nie zostawała u nich. Mówiła, że oni również zginą, jak będą pomagać Polakom. Dała mi kawałek chleba i kwaśnego mleka, opatrzyła rany. Chociaż Ukraińcy ci nie byli mi radzi, zostałam u nich. Nie miałam siły iść dalej. Wtedy okazało się, że przebywają tutaj jeszcze inni Polacy, a wśród nich moje młodsze siostry: Alina, która miała 12 lat i 3-letnia Krystyna. W sumie było tu 21 Polaków. Chowaliśmy się w zbożu. Spaliśmy w krza kach malin. Wiedzieliśmy, że gdyby nas tu znaleziono, wtedy wszyscy zginęliby łącznie z Pawlukami. Po trzech tygodniach pobytu u tej dobrej rodziny pewnej nocy usłyszeliśmy stukot kół i głośne rozmowy na wozie. Furmanka zatrzymała się. Wszyscy mówili, że to Ukraińcy. Okazało się, że to przyjechała moja mama razem z szucmanami. Była to samoobrona pol ska ubrana w niemieckie mundury i uzbrojona. Kaza li nam szybko pakować się. O tym, że przebywamy u Pawluka, mama dowiedziała się od ojca kuzyna Bolka Sawickiego. Ten z kolei dowiedział się od Ukra inki z Horochowa o nazwisku Palaszka. Mama poin formowała nas, że zginęli moi dziadkowie, o których wspomniałam wcześniej, a także ciotka - babci sio stra. Postradał życie także mój ojciec - Adolf Sawicki. W dniu mordu był akurat w polu i rozwoził obornik...”. Jedna więc grupa Ukraińców zadawała śmierć, druga przed śmiercią broniła.
O tragedii zarówno Polaków jak i uczciwych Ukraiń ców opowiada Kazimierz Boruta z Małyńska w po wiecie Kostopol. Trwały już mordy, panowała gro za i lęk, a przede wszystkim poczucie bezradności w wytworzonej sytuacji. Bronić się nie było czym, uciekać nie było dokąd. Czekano jedynie zmiłowania Bożego. „...Po pewnym czasie - opowiada p. Kazimierz zjawił się u nas sołtys, Ukrainiec ze wsi, gdzie Paweł, mój kolega nauczyciel, przed wojną uczył. Uprzedził nas, że nadchodzą dla Polaków bardzo ciężkie czasy. Nie chciał, czy nie umiał określić, na czym to pole ga. Powiedział, że ktoś z tej wsi (Bronna) przyjedzie po nas, by nas przechować. Ale na taką propozycję mamy się nie zgodzić, bo nas spotka to, co spotkało Horodeckich (cała rodzina zarąbana siekierami, porżnięta nożami). Zapamiętałem to sobie. 1 rzeczywiś cie, przyjechał gospodarz z Bronna proponując, by śmy wyjechali do nich. Postanowili nami się zaopie kować i przechować. Paweł się zgodził, ja natomiast zaprotestowałem. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że sołtys został zamordowany za uprzedzenie nas. Ów sołtys zaznaczył również, że banderowcy mo bilizują Ukraińców, obiecując „samostijną Ukrainę”; ziemie opuszczone przez Polaków miały przejść na ich własność. Przyszedł luty 1943 roku. Doszły do nas wieści, że banderowcy wraz z ukraińskimi chłopami napadli na
Parośle i wymordowali jego mieszkańców. Mało kto uszedł z życiem. W tej miejscowości mieszkały mie szane małżeństwa polsko-ukraińskie. W czasie rzezi znalazł się we wsi Ukrainiec, brat tej, która przeszła na katolicyzm i wyszła za mąż za Polaka. Kazano mu zamordować siekierą siostrę, jej męża i dzieci. Tego zrobić nie chciał. Zagrozili mu, że jeżeli tego nie zrobi, on razem z całą rodziną będzie zarąbany. Nie strzelano wówczas. Ów brat jednemu z siostrzeńców ułatwił ucieczkę. Chłopak przybył do Małyńska i opo wiedział Pawłowi, co zaszło w tej miejscowości. Małyńsk stał się twierdzą dla Polaków - uciekinierów z okolicznych wsi, którzy opowiadali różne maka bryczne przeżycia...” Czy ów Ukrainiec, który odmówił udziału w zbrod ni, przeżył, tego autor pamiętnika nie pisze. Wspomina także Kazimierz Boruta, iż w miejsco wości Kazimierka był kościół parafialny. Ludność pol ska w całości opuściła swoją wieś. W kościele znaj dował się obraz Matki Bożej Kazimierzeckiej, słynący cudami. W czasie, gdy zwykle odprawiała się w koś ciele rezurekcja, banderowcy, sądząc, że Polacy-katolicy przyjadą na swoje święto, podłożyli materiały wybuchowe i wysadzili kościół w powietrze. Lecz bez ludzi, gdyż Polacy zrezygnowali z wyjazdu. Prawdo podobnie cudowny obraz przed rezurekcją zabrali z kościoła nieznani Ukraińcy. Nie chcieli dopuścić do jego zniszczenia. Kazimierz Boruta ma cichą nadzie ję, że obraz może się jeszcze odnajdzie. A będzie to zasługą dobrych i mądrych Ukraińców.
Leokadia Skowrońska-Nowakowicz z Aleksandrówki w powiecie kowelskim tak relacjonuje swoje ocale nie, które zawdzięczała Ukraińcowi. Gdy banderowcy mordowali mieszkańców jej wsi, jej udało się mimo poważnego postrzału w nogę schronić się w zbożu. Stamtąd obserwowała pożar wsi i słyszała straszliwe krzyki i jęki mordowanych. Leżała nie wiedząc, co ze sobą począć. „...Po tygodniu - wspomina - usłyszałam we wsi jakieś głosy. Zaczęłam się czołgać. Dotarłam do po dwórza sąsiadki, Ukrainki Ulany i poprosiłam o kawa łek chleba. Ona spojrzała na mnie i krzyknęła: - „Ty polska mordo! Jeszcze żyjesz?” - I złapała motykę, która stała w pobliżu. Ze strachu nie czułam bólu nogi, tylko poderwałam się i uciekłam w przeciwnym kierunku, zawróciłam do swojej kryjówki w zbożu. Nie wychodziłam z niej więcej, chyba ze strachu. Noga bardzo opuchła i tak bolała, że nie mogłam nią ruszyć. Żyłam tylko ziarnami zboża. Po 14 dniach Ukraińcy postanowili posprzątać te ren po tym napadzie. Szli zbożami, a gdy znaleźli le żące zwłoki, zakopywali je na miejscu. Byli coraz bli żej, ze strachu nie wiedziałam, co mam robić. 1 w tym momencie usłyszałam nad sobą głos Ukraińca Harasyma, z którym moi rodzice dobrze się znali. Szedł on do mnie i mówił do mnie: „Nie ruszaj się stąd, może cię nie zobaczą, to wieczorem przyjdę po ciebie. Twój brat jest u mnie”. Poszedł dalej. Tak jak powiedział,
36
37
*
przyszedł, wsadził mnie w worek, wziął na plecy i za niósł do swojego domu. Tu zobaczył moją postrzeloną nogę. Była opuchnięta i cała czerwona. Powiedział, że nie można czekać, tylko trzeba jechać do szpitala do Kowla. Obwiązał mi twarz chustką i włożył mnie do maniaka, z którego karmiło się konie. Przysypał mnie sieczką i załadował na wóz. Brata posadził obok sie bie i ruszyliśmy w drogę. Gdy dojechaliśmy do lasu, wyskoczyli ludzie z ban dy i zaczęli go wypytywać, dokąd jedzie i po co? Wytłu maczył im, że wiezie bardzo chorego syna do lekarza i pokazał na brata. Dali nam spokój i przepuścili. Harasym zawiózł nas do Kowla do szpitala. Tu nas przy jęto i zrobiono mi operację. Brat wcześniej wyzdrowiał i wypisano go. Ja zostałam dłużej. Po dwudziestu dniach odwiedziła mnie mama... Tego samego dnia przyszedł jeszcze do szpitala pan Harasym i oświad czył, że rodzice moi i rodzeństwo nie żyją, zostali za mordowani. Wiadomość ta całkiem mnie dobiła”.
Teresa Radziszewska z domu Adamowicz, rów nież mieszkanka Aleksandrówki w tymże powiecie, o swym ocaleniu przez uczciwych Ukraińców opo wiada następująco: .... W tydzień po napadzie na kościół [w Kisielinie - L.K.] w lesie pojawili się jacyś uzbrojeni ludzie. Przyszedł do nas wtedy Kyc -i radził, aby nie nocować w domu, bo nigdy nic nie wiadomo, a najlepiej by łoby, gdyby mamusia z dziećmi udała się do nich na
noc. Zbliżał się bowiem wieczór. Udaliśmy się więc z mamą do Kyca; tato pozostał. Ledwie zdołaliśmy dotrzeć do zabudowań tego Ukraińca, gdy w drugim końcu Aleksandrówki rozległy się strzały. Kyc zapro wadził nas do Korzenia mieszkającego obok. Ten ukrył nas w komorze i zamknął na klucz. Drugie drzwi ko mory wychodziły na ogród przy drodze. Były w nich dość duże szpary, przez które widziałam biegających bulbowców, którzy krzyczeli i strzelali. Zamarliśmy z przerażenia, kiedy bandyci wpadli do domu, py tając o Polaków. Lecz gdy usłyszeli, że nie ma tu ta kich, wyszli. A w tej komorze było nas czworo ma łych dzieci; ja miałam 9 lat, brat Januszek - 5, siostra Stasia - 3, mały braciszek półtora roku. Siedzieliśmy wszyscy w bezruchu, starając się nawet nie oddychać. Kiedy banda odeszła, Korzeń zaprowadził nas do stodoły, gdzie była zrobiona kryjówka. Przez środek siana złożonego w zapolu zostało zrobione przejście aż do ściany, a tam zostawiono dość dużą lukę, gdzie można było swobodnie siedzieć. Przez szpary w de skach wpadało światło płonących zabudowań Pola ków. A była noc. Miejsce mordu znajdowało się naprzeciwko domu mojego stryja, Franciszka Adamowicza, który ukrył się w gęstym żywopłocie i był świadkiem tragedii. Opowiadał o niej: „zebranych ludzi mordowali w róż ny sposób. Bandyta wyrwał niemowlę z rąk matki i trzymając je za nóżki wali! główką o płot, aż mózg się rozbryzgiwał. Matka krzyczała, to inny przebił ją widłami. Małe dzieci powrzucali do studni, większe
38
39
zapędzali do lochu z kartoflami i tam zawalali, star szych bili kołkami, rąbali siekierami, kłuli widłami...”. Po wielu pogromach, gdy nastąpił chwilowy spo kój, rodzina zdecydowała się uchodzić dalej. Pisze o tym p. Teresa: „Dnia 4 września 1943 roku (tę datę kazała mi za pamiętać moja 75-letnia babcia) rodzice zdecydowali, że będziemy się przedostawać na drugą stronę Bugu na tereny Zamojszczyzny, gdzie mieszkała nasza ro dzina. Od Kyca zabrali rodzice cieplejsze ubrania, jak palta, swetry, bo on je przechowywał, ale moich bu tów nie znaleźli i nadal chodziłam boso. Przez naszą kolonię wyruszyliśmy do Ośmigowicz. Padał deszcz. Zaszliśmy do Ukraińca Prokopa, zatrzy maliśmy się w stodole. Życzliwy gospodarz zapro ponował, abym ja z babcią została u niego. Brat nie chciał i mówił, że się boi i chce iść z tatusiem. W sto dole u Prokopa nastąpiło moje ostateczne i na zawsze rozstanie z najdroższymi mojemu sercu. Pamiętam, z nieba lały się strumienie deszczu. Rodzice pożegnali się z nami i odeszli w tę ogromną ulewę. Brat odszedł za nimi ze spuszczoną głową. Patrzyłam na oddalają cych się i bardzo płakałam. Stukałam głową o belko wania drzwi stodoły, aż zniknęli za drzewami. Proko powie pocieszali mnie, rozmawiali z nami. Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzał. Wtedy bab cia powiedziała: „Oho, to już nasze dzieci giną”. Istot nie, to do nich strzelali. Prokop wyszedł, a kiedy wrócił, nie od razu chciał powiedzieć, co się stało. Wreszcie babcia zapytała: Czy już zginęły nasze dzie
ci? Powiedzcie, niechaj choć wiemy. - Zabili, sukin syny! - odparł krótko. Rozumiał dobrze, co robią jego pobratymcy... „...Nasz dalszy los - kontynuuje opowiadanie p. Te resa - był następujący: w stodole u Prokopa, wysoko na słomie, wydarłam rękami pod bantem schowek, w którym ukryłam się z babcią. Na rewizję nie trzeba było długo czekać. „Wojaki” przybyli, chodzili po sło mie, kłuli bagnetami lub widłami; w miejscu naszej kryjówki natrafili na belkę, dlatego nas nie przekłuli. Prokopowa dała babci do przebrania spódnicę ukraiń ską i fartuch w pasy. Był jasny słoneczny dzień. Przyszłyśmy pod dom Kyca, ukryłyśmy się w lnie rosnącym jeszcze na polu i czekałyśmy, aż pokaże się ktoś z domowników. Na stąpiło to dopiero w południe, kiedy dzieci Korzenia pędziły z lasu krowy i nas zobaczyły. Po pewnym czasie przyszła Kycycha. Z rozmowy dowiedziałyśmy się, że u nich jest nasz dziadzio i w nocy przyjdzie po nas pod las. Spotkanie nastąpiło o zmroku. Ukryły śmy się w kopie owsa. Dziadkowie długo rozmawiali ze sobą. Ustalili, że rano wszyscy wyruszymy, a tym czasem dla lepszego bezpieczeństwa dziadek ukryje się w następnej kopie. Rano na próżno oczekiwałyśmy butów, które miały nam przynieść dzieci Korzenia, a dziadzio nie dawał znaku życia, mimo naszych nawoływań. Jak się póź niej okazało, dziadzio przez wiele tygodni w ogóle nie spał, a po rozmowie z babcią zmorzył go twardy sen. Słonko było już wysoko, myślałyśmy, że bulbow-
40
41
cy zabrali dziadzia do lasu i tam zabili. Uklękłyśmy, pomodliłyśmy się, ucałowałyśmy tę ziemię, na której, jak mówiła babcia - na pewno jesteśmy po raz ostat ni” i ruszyłyśmy przed siebie... Długa i pełna grozy była to podróż, obfitująca w wie le niebezpieczeństw, z których jednak obie Polki wy szły z życiem. Warto jedynie przytoczyć drobny frag ment zapamiętany przez Teresę Radziszewską, a pod kreślający istotę niniejszego szkicu. Oto w pewnym momencie młodziutka dziewczyna z babcią natknę ły się, już w pobliżu Kupiczowa, na gromadę Ukraińców-uciekinierów. Zatrzymały się na chwilę obok. Ukraińcy rozmawiali o aktualnych wydarzeniach. Je den ze starszych mówił w zadumie: „na szczo buło tak dowho żyty na switi i dywytisija na taki czasy”. Na to odezwał się jeden z młodych, podnosząc do góry siekierę: „A na te, bacz, szczob Lachiw ryzaty”! „Wstałyśmy i odeszłyśmy w stronę Kupiczowa”... pi sze pani Teresa. Dziś poświęciła się ratowaniu pomię ci o pomordowanych Wołynianach.
Franciszka Kosińska z Wielimcza w powiecie kowelskim tak wspomina tamte tragiczne dni i swoje ocalenie: „...Może było południe, kiedy córka wtulo na w moją szyję szeptała: mamusiu, pić. We wsi, jak mi się wydawało, była cisza. Weszłyśmy do chaty Ukraińca. Jeszcze nie zdążyli podać mi wody, kiedy przed dom zajechała banda na koniach, może 30, może 40 ludzi. Do domu wszedł jeden i od
progu zapytał: „Kotora tut Polaczka Frania?” Stałam naprzeciw niego, patrząc pilnie w jego oczy. Odparłam po ukraińsku: „a jak ja Polaczka Frania, to ne choczu żyty?” Dziecko przyczepione do mojej szyi szeptało do ucha: „nie mów po polsku, nie mów po polsku”. Modliłam się, patrząc mu prosto w oczy, których nigdy nie zapomnę. Modliłam się do Matki Przenaj świętszej, żeby mnie skryła choćby pod skrawek swe go płaszcza. Modliłam się całą swoją duszą i każdą cząstką ciała. Widziałam ten płaszcz i widziałam, jak z dzieckiem chowam pod niego głowę. Mój gospodarz tymczasem udowadniał Ukraińco wi, że tu nie ma żadnej Polaczki Frani. A ta, to nie spełna rozumu. Ona się leczy na głowę - stwierdził pokazując na mnie. - A gdzie ona wieńczałaś? - zapytał upowiec. - No, jak gdzie? W cerkwi! A gdzie miała? Przez całą rozmowę on też nie spuszczał ze mnie oka, uderzając nahajką po cholewach. Ja go znałam z widzenia, on mnie też. Mieszkał na kolonii Datyń. Machnął w końcu ręką i powiedział: „żywy!” [‘żyj!’ - L.K.]. 1 wyszedł przed dom. Podano mu ko nia, skinął ręką przy wsiadaniu i bandyci odjechali. Zobaczyłam przytroczoną do siodła siekierę z reszt kami strzępów włosów. Usłyszałam za sobą stukot. To gospodarz próbując usiąść na krześle, usiadł na podłodze. Dostałam jakichś drgawek. Reszta do mowników stała jak zahipnotyzowana. Cały czas by łam skupiona na modlitwie. Ile chwil upłynęło, tego nie wiem. Wreszcie wszedł do izby inny sąsiad Ukra
42
43
iniec i powiedział: „nu wże ryzunyw ne maje” („no już ryzunów nie ma”). Po skreśleniu makabrycznego obrazu skutków rze zi Polaków, w tym własnej rodziny, Franciszka Kosiń ska kończy: - Przez dziesięć dni ukrywaliśmy się w lesie. Opie kowali się nami Ukraińcy z Wielimcza. Jeden z nich, Sawluk, aby nie prowadzić nas kupą, odstawił naj pierw moją matkę i Józię do Ratna. Drugi o przezwi sku ‘Hrymuczyj Romanko’ powiódł raniutko mnie z dzieckiem, męża i jego stryjecznego brata. W Ratnie wszystkimi uciekinierami z Doszna zajmował się i bardzo pomagał Ukrainiec Kozeł ze swoją żoną...
Mówi Antoni Zarzycki: „Miałem 13 lat. Tego tragicznego ranka bardzo wcześnie pogoniłem krowy na pastwisko. Około po łudnia wróciłem do domu. Zobaczyłem ojca wiszą cego na płocie. Nie żył. Mama z ułamanym zębem od motyki w głowie, zmasakrowani siostra i brat. Jak doszedłem i co ze mną było, nie pamiętam. Nie wiem też, kiedy znalazłem się na podwórku Ikanora Ko sińskiego [Kosynśkoho] - Ukraińca. My mieszkaliśmy na kolonii, a on we wsi. jego córka Nastka zapewniła, że się mną zaopiekuje. Kiedy wyszła, jej ojciec otwo rzył okno i powiedział: „synku, uciekaj, bo ona ciebie zniszczy!” Uciekłem. Wiedziałem, że jest związana z bandy tami. Ocalałem dzięki jej ojcu”.
Ze wspomnień Stanisławy Krasińskiej: „...Mój ojciec Julian Rubinowski wziął koc i wy szedł z domu. Przez okno mama zauważyła, że ścież ką, która przecina drogę, po której miał iść ojciec, biegnie trzech nieznanych mężczyzn. Byłam koło mat ki i widziałam jednego z nich w białej koszuli, z prze wieszonym z tyłu karabinem. Coś trzymał w ręku. Drugi miał jakby teczkę. Ojciec zawrócił, a matka za wołała do nas, trzech córek, żeby uciekać do lasu. Brat został, bo był kaleką. Biegłyśmy po lesie i nie mogły śmy się zatrzymać, bo wydawało się nam, że wszę dzie nas znajdą. Tak dotarłyśmy do rozciągających się dużych leśnych bagien. Przyszło południe, czuły śmy straszny głód, ale bałyśmy się wyjść. Zauważyły śmy naszego kuzyna Jaśka, który szukał swoich bra tanków. Znalazł ich i stwierdził: „Wszyscy nie żyją. Wyrąbani”. Pod wieczór znalazła nas najstarsza siostra Wero nika i zaprowadziła do domu. Na podwórzu stał wóz z koniem gotowy do drogi. Różnymi krętymi dróżka mi dojechaliśmy do Ratna. Tam mieszczanie, mimo że byli Ukraińcami, pomogli nam, przynosząc jedzenie. Współczuli wszystkim mocno... O dużej wsi Wielimcze przed drugą wojną świato wą mówiono, że zamieszkuje ją szlachta ukraińska. Nikt z Doszna nie słyszał, żeby ludzie z tej wsi brali udział w mordach. Przeciwnie, nieśli pomoc Polakom. Przechowywali pięciu nauczycieli, trzech polskich
44
45
i dwóch rosyjskich. Jednak bandyci zamordowali trzech z nich. Wśród ocalałych, według mojej mamy, był je den o nazwisku Cholewa. Tak samo wymordowano polskich młynarzy. Uszedł zbójcom jeden o nazwisku Płaskociński. O wsi Wielimcze każdy ocalały mieszka niec Doszna, gmina Datyń, powiat Kowel, mówił z sza cunkiem. W większym czy mniejszym stopniu cudem uratowani korzystali z pomocy Wielimcza...”
Wymordowanie dużej miejscowości Gaj w powie cie kowelskim - to jedna z najokrutniejszych zbrodni ukraińskich banderowców. Miejscowość licząca około 200 domów została spalona, a mieszkańcy w więk szości wybici. Ocaleli ci tylko, którzy zdołali wcześ niej opuścić swoje domy rodzinne i schronić się do Maniewicz lub do Kowla, albo w dniu 29 i 30 sierp nia 1943 roku ujść szczęśliwie uwadze bandytów i ukryć się w lesie, w zaroślach nad Stochodem lub w kopach zboża. Jan Ferszt, zamieszkały obecnie w Rejowcu, jest zdania, że uszedł śmierci tylko dzięki pobliskim zna jomym Ukraińcom. Gdy udało mu się wyskoczyć z własnego podwórza na pole i odbiec kilkaset me trów, banderowcy wybiegli na pole i otworzyli ogień do Polaka. Naprzeciwko inni chłopi ukraińscy łado wali zboże z polskich pól na swe furmanki. Mogli go bez trudu schwycić. Tymczasem, gdy przebiegał obok nich, usłyszał glos jednego ze znajomych: „Janek, uciekaj na kładkę i na drugą stronę!” Na drugą stro 46
nę, to znaczy za Stochód. Tak uczynił. Przeleżał cały dzień w nadrzecznych krzewach, widział z ukrycia banderowców szukających schowanych Polaków, sły szał rozpaczliwe głosy mordowanej wsi. Ale ocalał. Przed jednymi uciekał, inni go uratowali. Ten sam Jan Ferszt opowiadał o znajomym Ukraiń cu nazwiskiem lltuch, sołtysie z pobliskiej wsi. Był przeciwny mordowaniu niewinnych. Próbował tłu maczyć to swoim sąsiadom, zwolennikom rzezi. Na próżno. Bolał na widok tego, co dzieje się w polskich osiedlach. Nie widząc możliwości ratunku dla nie szczęśliwych, nie potrafił znaleźć i dla siebie miejsca. Któregoś dnia znaleziono go martwego pod krzyżem u rozstajnych dróg. Sam wypalił sobie w głowę z re wolweru. Wolał śmierć niż widok okrutnej hańby, jaką ściągali na naród ukraiński jego pobratymcy. Inny przypadek, również opowiedziany przez Jana Ferszta z Gaju, dotyczy pobliskiego popa. Wiadomo, że popi podżegali do rzezi, błogosławili kurhany, usypy wane jako symbole przyszłej Ukrainy i wezwanie do wystąpień przeciwko Polakom, potem święcili narzę dzia zbrodni, wygłaszając przy tym kazania, których główną myślą było rozgrzeszenie mordujących i bło gosławieństwo na krwawą robotę. Tymczasem pop, o którym mówił wspomniany były mieszkaniec Gaju, nie tylko nie poszedł w ślady swoich kolegów-duchownych, lecz wprost przeciwnie - wołał o zaprze stanie mordów. Tłumaczył, jako prawdziwy duchow ny chrześcijański, że przykazania boże odnoszą się do wszystkich, bez względu na narodowość, wyznanie,
stan. Zagrożono mu najpierw, że jeśli nie zamilknie, policzą się z nim. Nie zamilkł. Pewnej nocy bande rowcy wtargnęli do jego mieszkania i wymordowali całą rodzinę. Nie oszczędzili nawet służącej - Ukrain ki. Była to prawdziwie heroiczna postać, prawdziwy kaplan-chrześcijanin.
W tej samej publikacji wspomina autor o innym przypadku, świadczącym o zachowaniu przez nie których Ukraińców godnej postawy i nieuleganiu na ciskom banderowców, wzywających do wymordowa
nia wszystkich Polaków na całym Wołyniu i Kresach południowo-wschodnich. Oto w końcu kwietnia 1943 roku 20-osobowa grupa Przebrażan wyjechała na ośmiu furmankach do wsi Czetwertnia, gm. Kołki, po sadzeniaki, które sprze dawali rolnikom Niemcy okupujący tamtejszy mają tek. W drodze powrotnej dwa kilometry od Czetwertni zatrzymała ich banda UPA. Zamknięto wszystkich Polaków w samotnym domu pod lasem. Wieczorem bandyci wyprowadzili z domu Adama Bergla i Domi nika Kowalskiego do stodoły i zaczęli ich potwornie katować. Zamknięci w izbie widzieli wszystko przez okno, bo oprawcy pozostawili wierzeje stodoły otwar te. Dwaj mężczyźni, Franciszek Sinnicki i Franciszek Kowalski, rzucili się przez okno do ucieczki. Zaczęła się strzelanina. Obaj padli. Banderowcy, nie wcho dząc do izby, zaczęli strzelać przez drzwi i okna. Spośród pojmanych ocalał jeden, który ranny, oblany krwią, został przywalony trupami swoich współto warzyszy niedoli. Cale zdarzenie obserwował ukryty najpierw w sieni, a potem na strychu, jeden z poj manych - Czesław Kobylański. Nocą udało mu się niepostrzeżenie uciec do Przebraża. Ocalał też maltretowany w stodole Dominik Ko walski. Oprawcy powiesili go u belki i musieli szyb ko odejść. Zanim pętla zacisnęła się, wiszący zdołał uchwycić linkę wyżej i unieść się na tyle, by móc od dychać. Resztką sił uwolnił się z pętli i upadł na sło mę klepiska. Cały pobity, okrwawiony, ze złamaną czaszką, leżał na słomie i jęczał. „Wieczorem - pi
48
49
Autor wspomnień pt. W obronie Przebraża i w dro dze do Berlina Zenobiusz Janicki wymienia z uzna niem popa w miejscowości Jezioro kolo Kiwerc, Kon stantego Dońcowa, który nie tylko nie nawoływał do rzezi Polaków, lecz przyczynił się do zawarcia z ko mendą pobliskiego Przebraża umowy potwierdzają cej, że jego podopieczni nigdy nie wezmą udziału w napadach ani na Przebraże, ani na sąsiednie pol skie wsie i osiedla. Zachowają całkowitą neutralność. Żyli przecież dotąd z Polakami w najlepszej zgodzie, pomagali sobie nawzajem, nie mają więc powodu do występowania przeciwko nim. Zawartej umowy ściś le przestrzegał, dzięki czemu zostawił po sobie dobre wspomnienia nie tylko u mieszkańców Przebraża. Z. Janicki - W obronie Przebraża..., Lublin 1987, str. 17.
sze Janicki - przejeżdżał obok chałupy Ukrainiec wracający z młyna. Usłyszał jęki w stodole. Wszedł tam. Zabrał strasznie poranionego człowieka do swo jego domu we wsi Sławotycze i ukrył go w stodole. Na drugi czy trzeci dzień, zachowując wszelkie środ ki ostrożności, przy pomocy swoich zaufanych sąsia dów, ów Ukrainiec przywiózł rannego Polaka do Przebraża. Dominik Kowalski ze zniekształconą czaszką żyje do dziś.
gdy o tej samej godzinie dokonano napadów np. na kościoły w dniu 11 lipca 1943 roku, na wiele polskich wsi w dniu 29 i 30 sierpnia tegoż roku.
A skoro już mowa o prawosławnych popach, to warto przytoczyć także wspomnienia Stanisława Pluteckiego z parafii Hłuboczek w powiecie Łuck. W liś cie do Leona Popka pisze on, iż życie oraz życie matki i rodzeństwa zawdzięcza Ukraińcowi, synowi popa, który w tajemnicy przed sąsiadami ostrzegł jego mat kę o mającym nastąpić napadzie banderowców. Mat ka nie zlekceważyła ostrzeżenia, jak to często bywa ło, gdy Polacy, zżyci z Ukraińcami, nie przyjmowali do wiadomości, że ci, dobrzy sąsiedzi, często z Pola kami spowinowaceni - mogą targnąć się na życie nic nikomu niewinnych ludzi. Matka Pluteckiego zabrała po cichu rodzinę i ukryła się w bezpiecznym miejscu. Autor listu dodaje, iż z owego ostrzeżenia łatwo wysnuć wniosek, że mordowanie Polaków na Woły niu było akcją wcześniej dobrze zaplanowaną, skrzęt nie przygotowaną i realizowaną z całą konsekwencją. Na pewno nie myli się. Potwierdzają to liczne fakty,
W Piórkowiczach w powiecie kowelskim, wsi nie mal w całości ukraińskiej, zamieszkała tuż przed woj ną rodzina Sikorskich: rodzice wraz z dorosłą córką Leokadią, wołaną zdrobniale Lola. Nie mieli własne go domu, odstąpił więc im pomieszczenie Ukrainiec imieniem Aleksander. Imię to w jego wsi i w całej oko licy zastępowało w pełni nazwisko. Nikt inaczej go nie nazywał. Czasem posługiwano się w stosunku do niego przydomkiem „Inwalida”, jako że miał jedną rękę chromą, co było prawdopodobnie pozostałością z pierwszej wojny światowej i służby w carskiej armii. W wynajętym pomieszczeniu Sikorscy założyli nie wielki sklepik z artykułami spożywczymi. Nie zrobi li na nim większego interesu, ale na życie nielicznej rodziny wystarczało. Byli spokojni, grzecznie odno sili się do wszystkich, zyskując szybko powszechny szacunek i uznanie. W Loli zakochał się młody Ukrainiec, Iwan Bieleckij, wkrótce też wzięli ślub. Katolicki. W kościele w Zasmykach. Brat Iwana, Sobieścij, był członkiem Komu nistycznej Partii Ukrainy i w okresie międzywojennym większość czasu spędzał w więzieniu w Kowlu. Po wkroczeniu na Wołyń Sowietów został „hołowoju” sijelrady. Również młodszy brat założył natychmiast czerwoną opaskę na ramię, lecz po paru miesiącach
50
51
Tamże, str. 33-34.
zmienił przekonania i przeszedł do nacjonalistów. Kiedy zaczęły się bandyckie napady na Polaków, Iwan zniknął nagle z domu, zostawiając żonę z małym dzieckiem. Nie powiedział nikomu, dokąd idzie, czy i kiedy wróci. Sikorscy prawdopodobnie domyślali się, gdzie udał się ich zięć, lecz głośno tego nie mówili. Siedzieli spokojnie w Piórkowiczach, czekając na dal szy rozwój wypadków. Może liczyli, że mąż Loli nie da im zrobić krzywdy. Było już lato 1943 roku. Fala mordów zbliżyła się i do zachodniego Wołynia. Pewnego dnia o świcie do domu Aleksandra „Inwalidy” przyszło czterech uzbro jonych młodych Ukraińców. „U was żywut’ Sikorskije, prawda ce?” - spytał jeden z nich, pewnie przywódca ekipy. „Tak, żywut” - odpowiedziała zalęknionym głosem Aleksandrowa. „To dobre, dajte szczoś zjisty, bo my hołodny, a potom zrobymo z nymy szczo treba”. Przywódca mówił te słowa z jakimś dziwnym błyskiem w oczach, a jego kompani przyjęli je grom kim śmiechem. Aleksandrowa kazała gościom siadać i oświadczy ła, że zaraz zapali w piecu i usmaży jajecznicy. Musi tylko przynieść drzewa. Wyszła na dwór i wpadła do izby swych lokatorów. „Uciekajcie szybko do Zasmyk, przyszli po was!” - powiedziała cicho i udała się do szopy po drwa. Wybrała mokre, grube polana i przyniósłszy je do kuchni przystąpiła do rozniecania ognia. Mozoliła się, podpalała, ogień gasł, podpalała znowu, by tylko dać Polakom czas do ucieczki. Upły nęło już z pół godziny, a w piecu nadal nie chciało
się palić. Zza ściany dochodziły jakieś gorączkowe kroki, stłumione rozmowy, ale lokatorzy ciągle pozo stawali na miejscu. Udając, że musi poszukać suchsze go drzewa, wyszła raz jeszcze na podwórze. Uchyliła lekko drzwi i szepnęła: „Prędko, bo będzie za późno!” Wiedziała, że nie może przeciągać struny i za długo zwlekać. Nasłuchiwała pilnie, czy w pokoju Sikorskich nie zapanuje wreszcie upragniona cisza. Niestety. Nie spokojne odgłosy nie ustawały. Jak się potem okazało, strach tak sparaliżował całą rodzinę, że całkiem utraci li poczucie rzeczywistości. Kręcili się w miejscu, coś niby pakowali, rzucali wzięte rzeczy, chwytali inne, bojąc się wyjść na zewnątrz. Ale i przybysze zorien towali się, że dzieje się tu coś wbrew ich planom, bo poszeptali coś między sobą i jeden z nich wziął kara bin na ramię, wyszedł na drogę i spacerował wzdłuż domu, bacznie obserwując wszystko naokoło. Gospo dyni zrozumiała, że dłużej marudzić już nie może. Wyszła jeszcze raz, niby to po jajka do kurnika, jesz cze raz ponagliła Polaków, wskazując ścieżkę na tyły gospodarstwa w kierunku tahaczyńskiego jeziora i piórkowickich chutorów, po czym już szybko poja wiła się na stole miska z jajecznicą. Goście wydobyli z kieszeni butelkę samogonu, po prosili o szklankę i wypiwszy „za pomyślne wykona nie ważnej roboty”, przystąpili żwawo do jadła. Twa rze im czerwieniały, a rzucane półsłówka połączone z sążnistymi przekleństwami i nienawistne spojrze nia kierowane w stronę przyległego pokoju „Lachiw”, świadczyły o rosnącej żądzy krwawej rozprawy.
52
53
Wtem drzwi gwałtownie się otworzyły, wpadł war townik, szepnął coś siedzącym i ci zerwawszy się od stołu pochwycili odstawione pod ścianę karabiny i wy skoczyli na podwórze. Drżąca z przerażenia Aleksan drowa wybiegła za nimi. Była pewna, że to Sikorscy próbują ucieczki i to o nich zameldował wartownik. Lecz podwórze było już puste. A gdy wychyliła się za róg stodoły, zobaczyła wszystkich trzech banderow ców biegnących polami w znacznej już odległości od jej zabudowań. Wyszła więc na drogę i... zrozumiała przyczynę popłochu. Drogą wzdłuż jeziora szło kil ku uzbrojonych ludzi, a niektórzy mieli na głowach rogatywki z połyskującymi orzełkami; niektórzy byli ubrani w polskie mundury. Za chwilę radosną wieść znali już ledwie żywi ze strachu Sikorscy. Tego jesz cze dnia znaleźli się z całym dobytkiem w Zasmykach. Zamieszkali w plebanii u księdza Żukowskiego. Na zawsze zachowali głęboką wdzięczność dla swej dobrej i odważnej gospodyni - Ukrainki. Iwana Bieleckiego, męża Loli, rozpoznała w kil ka lat po wojnie mieszkanka Zasmyk na targowisku w Szczecinku w województwie koszalińskim. Gdy za wołała go po imieniu, Iwan odwrócił się gwałtownie i szybko znikł w tłumie. Kobieta pobiegła jeszcze za nim wołając: „Iwan, Iwan, zaczekaj, dlaczego ucie kasz?!”. Znikł, jak przysłowiowa kamfora. Nie on je den znalazł schronienie w naszym kraju. Również jego brat Sobieścij ma swój nagrobek w jednym z nad morskich kurortów na Pomorzu Zachodnim.
54
W Beniowie na Wołyniu mieszkała rodzina miesza na: Ukrainiec o imieniu Alosza i jego żona, Polka, wo łana zdrobniale Liii. Mieli małą córeczkę Rysię. W lecie 1943 roku banderowcy polecili Aloszy natychmiast zamordować żonę i dziecko. Nie zrobił tego, choć wiedział, co go czeka. Istotnie, po upływie wyznaczo nego terminu przyszła grupa banderowców, a stwier dziwszy niewykonanie rozkazu, wyprowadziła go za dom. Zaczęto bić, kopać, maltretować nieszczęsną ofiarę. Usłyszawszy krzyki rozpaczy męczonego, żo na wybiegła z dzieckiem na ręku, by prosić o daro wanie mężowi. Pierwszy z Ukraińców kazał jej czym prędzej uciekać. „Szkoda twoich młodych l at ”, po wiedział. Ocalała. Być może ujęła go swoją urodą, może widok dziecka poruszył resztki sumienia ban derowca. Mąż zginął. Ze wspomnień siostrzenicy Cymbały.
Stanisław i Mieczysław Popkowie, byli mieszkań cy Gaju, relacjonując zagładę swojej miejscowości, wspominają równocześnie o uratowaniu ich matki przez znajomego Ukraińca: „...Nasza mama, Franciszka, zdążyła wybiec z do mu i ukryć się na wiśni rosnącej obok. Widziała, jak banderowcy wypadli z domu, ale do wiśni nie pod chodzili, być może dlatego, że obok był zły pies na łańcuchu. Franciszka wieczorem uciekła do Arsano55
wicz, sąsiedniej wsi ukraińskiej. Po kilku dniach uda ła się furmanką z Ukraińcem Potockim z Arsanowicz do swojego domu z myślą, że może uda się jej coś uratować z żywności i odzieży. Gdy tylko weszła do swojego mieszkania, zauważyła, że wszystko było zrabowane bądź zniszczone. Nagle na podwórzu po jawiło się kilku młodych banderowców. Wyciągnę li z mieszkania naszą mamę i chcieli ją zabić pod ścianą własnego mieszkania. Od niechybnej śmierci uratował ją Ukrainiec - Potocki. Powiedział, że Popkowa była zawsze dobrą kobietą, pomagała wielu Ukraińcom i że on za nią ręczy słowem. Dzięki nie mu mama ocalała i czym prędzej udała się z nim do Arsenowicz, a później do Maniewicz”.
cze grasujących na tamtych terenach. Najpierw ura tował ją jakiś goniec, który doniósł widocznie jakąś ważną i niebezpieczną dla bandy wiadomość, tak że ci uciekli w popłochu, zostawiając pojmaną Polkę. Za brała ją do siebie do domu Ukrainka Medzarycha, star sza już kobieta. Usiłowała nakłonić p. Marię, by za niechała dalszych poszukiwań, by ratowała siebie i córkę, „gdyż mężowi nic już nie pomoże”. W nocy przyszli upowcy, by zamordować przechowywaną tu Laszkę, a także jej dziecko. I oto w obronie Marii Stemplowskiej i jej córki stanął niespodziewanie inny zdeklarowany banderowiec, syn tejże Medzarychy i nie pozwolił na kolejne morderstwo. Okrutna przestroga, str. 186.
Relacja w Okrutnej przestrodze, str. 131.
We wspomnieniach Marii Stemplowskiej-Niezgody, byłej mieszkanki Wiśniowca Starego, spisanych przez Leona Popka, jest mowa o czterech rodzinach ukraiń skich - Natałki, Soroki, Hali i Kniazia, które to rodziny z narażeniem życia przechowywały Polaków z rodzin Stemplowskich, Królikowskich i Dutkowskich, razem 28 osób. 26 lutego 1944 roku bandyci UPA wytropiw szy ukrywanych Polaków, wymordowali wszystkich. Ta sama Maria Stemplowska opowiada o następ nym cudownym niemal ocaleniu. Poszukiwała swe go męża i dzieci lub choćby miejsca ich pochówku. Na Wołyń wkraczały już wojska sowieckie. Niespo dziewanie wpadła w ręce banderowców, ciągle jesz-
Do tragedii w Wiśniowcu nawiązuje wspomnie nie Ireny Sandeckiej, mieszkanki Krzemieńca. Jeden z epizodów jej wspomnień dotyczy Ukraińca udziela jącego pomocy Polakom. Pisze p. Irena: .... Tymczasem pan Konopacki nie próżnował. Na jednej z uliczek Wiśniowca znalazł znajomego Ukraiń ca, którego zapytał, czy nie ma tu gdzie schowanych Polaków. Ten odpowiedział: „Poszukam”. I po pew nym czasie znalazł się strasznie zarośnięty gospodarz Polak, nazwiskiem Gąsiorowski, który właśnie prze chowywał się u tego Ukraińca. Człowiek ten opowia dał straszne rzeczy. Sami zresztą widzieliśmy wszyst kie polskie domy w Wiśniowcu, zryte od strychu aż do piwnic, a w jednym z nich był podobno chłopiec,
56
57
który miał sporo broni. Zatracił się zupełnie na widok ryzunów, a ci się nad nim strasznie znęcali. Pan Gąsiorowski opowiedział rzecz dziwną. Oto w chwili, gdy wojska niemieckie opuściły już Wiśniowiec, znalazł się jakiś sowiecki lejtnant (porucz nik), który zaczął organizować obronę Polaków. Ka zał zgromadzić w kościele zapas wody, u piekarza zamówił dużą ilość chleba, a gdy wiózł ten chleb, kula banderowca pozbawiła go życia. Wtedy Polacy zamknęli się w podziemiach kościoła. Skłoniła ich do wyjścia grupa wojska, która podała się za party zantów radzieckich. Ta sama grupa podobno w Rybczy zażądała wpuszczenia ich. Rybczanie obiecali to zrobić, pod warunkiem jednak, że grupa da 10 za kładników, a wtedy trzech rybczan pójdzie i zobaczy, jakie to właściwie wojsko. Grupa ta nie zgodziła się. Dopiero w Wiśniowcu skłoniła Polaków do wyjścia z podziemi. Pierwsi wyszli dwaj zakonnicy i ksiądz (nie jestem pewna liczby), a za nimi reszta. Wszyst kich wymordowano, a najgorzej znęcano się nad ko bietami, które uprzednio pracowały u Niemców. Wie szano je na sznurach i palono żywcem w kościele. Opowiadał o tym p. Gąsiorowskiemu Ukrainiec, który go przechowywał”.
mienia, zaczęła do ich domu przychodzić znajoma Ukrainka nazwiskiem Boboszko i zabierać do siebie na przechowanie odzież. Robiła to w tajemnicy przed własnym ośmioletnim synem, pewnie w obawie, by pytany przez upowców nie zdradził matki. Po jakimś czasie, gdy przez dłuższy okres panował względny spokój, odnosiła przechowane rzeczy. Gdy zaś na pady na Polaków nasiliły się, cała rodzina autorki, z wyjątkiem ojca, spędzała noce u tej Ukrainki. Ta sama autorka wspomnień relacjonuje dalej, że po spaleniu się jej wsi oraz ich domu, po zamordo waniu ojca i brata, schroniła się w innej miejscowo ści u siostry i szwagra. Pewnej nocy przyszli bande rowcy i pytali o miejsce pobytu szwagra. Gdy kobiety nie chciały zdradzić tajemnicy, napastnicy zbili je do nieprzytomności. Przez długi czas nosiły całe twarze sine. Szwagier tymczasem ostrzeżony przez znajo mego Ukraińca, że nie może nocować w domu, spę dzał noce w ukryciu. Ów Ukrainiec, którego nazwiska Halina Kuczyńska nie pamięta, zapewniał, że kobie tom banderowcy krzywdy nie zrobią. Okazało się, że zostały zbite niemal do nieprzytomności, ale dzięki wcześniejszemu ostrzeżeniu przez wspomnianego Ukraińca, szwagier Kuczyńskiej ocalał.
Tamże, str. 188-189.
Halina Kuczyńska z Mołotkowa w pobliżu Krze mieńca zapamiętała, że kiedy zaczęło się masowe mor dowanie Polaków, a wraz z tym rabunki polskiego
Jadwiga Katarzyna Nowakowska, nauczycielka z za wodu, mieszkanka Krzemieńca, która z powodu dzia łań wojennych znalazła schronienie w niedalekim folwarku Cecyniówka, gmina Białozórka, opisawszy
58
59
szczegółowo wstrząsające sceny mordu Polaków do konanego przez młodych Ukraińców, którym przewo dzili dwaj sowieccy żołnierze, prawdopodobnie zrzu ceni tam na spadochronach, stwierdza następnie, iż ocalała tylko dzięki pewnemu Ukraińcowi, pełniące mu funkcję rządcy po zamordowanym Polaku. On to wkrótce po pogrzebie pomordowanych tamtejszych mieszkańców zawiadomił p. Jadwigę, że ma natych miast porzucić pracę, wrócić do domu i za 10 minut stawić się na podwórzu, skąd zabierze ją furmanka, udająca się akurat po zboże siewne do Krzemieńca. Musi to zrobić tak, aby nikt nie mógł zorientować się, że ostatnia polska pracownica wyjeżdża z folwarku. Tak pożegnałam Cecyniówkę i moich przyjaciół Ukraińców, udając się po kryjomu do Krzemieńca kończy bolesne wspomnienia autorka. ❖ Zofia Ryl, mieszkanka Zamostecza, tak kreśli oko liczności swojego ocalenia: „...Ukraińcy podpalili dom; zajął się dach, wszę dzie było pełno dymu. Z trudem wydostałam się na zewnątrz, gdzie dostrzegło mnie dwóch Ukraińców. Jeden chciał strzelać, ale drugi powiedział: „Zostaw ją, ona i tak nie przeżyje”. Siedziałam na ziemi [była poważnie chora - L.K.] i patrzyłam na dopalający się dom. Nie reagowałam, mimo że w środku był mój mały synek i siostra...”
60
Jadwigę Wilkowską z domu Buczyńską, byłą miesz kankę Lawrów w powiecie łuckim, obecnie zamiesz kałą w Mościcach, także uratował Ukrainiec. Oto jej relacja: „Była wiosna 1943 roku. Dookoła płonęły polskie wsie, a śmierć zbierała obfite żniwo. Polacy ginęli ma sowo z rąk zbrodniarzy - ukraińskich nacjonalistów. W jednym z tych strasznych dni w godzinach ran nych przyczołgał się zbożem - aby nie być zauważo nym przez innych mieszkańców - nasz niedaleki są siad, Ukrainiec, Iwan Serwytiuk, i ostrzegł: - Uciekaj, Władek, dzisiaj. Ja ciebie dotychczas bro niłem, dalej nie mogę. Już jesteś naznaczony na śmierć. Ojciec mój, Władysław, po krótkiej naradzie z na szą babcią, załadował na wóz niezbędne rzeczy, dwie owce, uwiązał do drabiny jedną krowę. Ojciec, mama i ja - 14-letnia - pojechaliśmy do Łucka. W domu zosta ła babcia, siostra mojego ojca - od urodzenia niedołęż na kaleka - oraz dziewięcioletni chłopiec, sierota. W bliskiej odległości od wsi Ławrów leżała kolonia Kościuszkowo, zamieszkała przez polskich osadni ków wojskowych, którzy w roku 1940 zostali wywie zieni na Sybir. W tej wsi Niemcy urządzili gospodar stwo hodowlane, w którym pracował szwagier moich rodziców, Karol Jaskut i tam mieszkał z rodziną. Po wyjeździe moich rodziców przeprowadził się za zgodą babci do naszego domu ze swoją ośmioosobo wą rodziną. Po trzech tygodniach, 14 lipca, przyjecha 61
Rodzinę Danuty z Wierzbowskich Robaszko rów nież pomogli uratować uczciwi Ukraińcy. Oto jej rela cja (we fragmentach): „Pewnej niedzieli 1943 roku - w maju lub w czerw cu - przyszedł do nas znajomy Ukrainiec. Był jakiś dziwny, oglądał się i pytał o tatę. Mama powiedzia
ła, że zasnął po obiedzie. Gość nic nie odpowiedział i szybko odszedł. Kiedy ojciec dowiedział się o tej wi zycie, od razu stwierdził, że jest źle, że ten człowiek chciał nas ostrzec. Poszedł więc do Kopeckich, poroz mawiał z nimi i po powrocie kazał nam pakować się. Kiedy pociemniało, spakowane rzeczy przenieśliśmy do Władzia Kopeckiego, a nie do Karola, u którego mieszkaliśmy. Jak się okazało, nacjonaliści ukraińscy przyszli po nas, ale Karol powiedział, że wyjechaliśmy do Łucka. Do domu już wrócić nie mogliśmy, a jazda do Łucka groziła utratą życia, bo drogi były zablokowane przez banderowców (...)”. Po zrelacjonowaniu scen okrutnych mordów w naj bliższej okolicy, autorka wspomnień pisze dalej, jak przebiegała ucieczka ze wsi do Łucka. „Co to była za okropna noc! Kluczyliśmy po polach, na każdy szmer padaliśmy nieruchomo. Na szczęście te odgłosy wydawały pasące się konie lub trzeszczące gałęzie. Noc letnia jest krótka. Błądząc po miedzach straciliśmy orientację w terenie... Kiedy zaczęło świ tać, zobaczyliśmy domy, ale nie był to Łuck. Męż czyźni po przyjrzeniu się stwierdzili, że jesteśmy w Ławrowie - ukraińskiej wsi, przy której znajduje się duży majątek obsadzony przez Niemców. Ale czy są tam jeszcze oni? [Ukryci Polacy - L.K.] Czy za trzymali się do tej pory? Nie wiedzieliśmy. Byliśmy przerażeni. Siedzieliśmy w zbożu koło drogi. Dorośli naradzali się, co robić? Wtem ujrzeliśmy Ukrainkę, która natknęła się na nas, idąc polem. Struchleliśmy.
62
63
ło na wozie kilku Ukraińców w cywilnych ubraniach, uzbrojonych w karabiny z nałożonymi bagnetami. Zamordowali szwagra i jego 9-letniego synka na po dwórzu przy pomocy bagnetów. Następnie weszli do mieszkania, rozkazali wszystkim położyć się na ziemi i zaczęli leżących z całej siły kłuć bagnetami. Wtedy 12-letnia córka Jaskuta i 9-letni Stasio sierota wsunęli się pod łóżko. Dziewczynka podniosła się na rękach i nogach, chłopiec schronił się za balię, która tam sta ła, co go ocaliło od śmierci. Jeden z bandytów zauwa żył tę kryjówkę i zadał dziewczynie w piersi, nogi i uda 11 ran, które nie były śmiertelne. Po odejściu oprawców dzieci uciekły na pole przez okno. Stasio pomagał osłabionej rannej Kazi w poru szaniu się. Udali się do niedalekiej wsi Ratniów, gdzie była znajoma i życzliwa rodzina ukraińska. Tutaj ran ną opatrzono i położono do łóżka. Na drugi dzień chłopiec spotkał mojego ojca, który przyjechał po żywność i opowiedział mu o zamordo waniu rodziny szwagra (7 osób) oraz babci i cioci. Ojciec zawrócił, zabrał ranną Kazię i zawiózł do szpi tala w Łucku...”.
Wiedzieliśmy, że minuty naszego życia mogą być po liczone. Ona poznała tatusia. Była zaskoczona. Ale powiedziała, że w majątku są Niemcy i wskazała dro gę, którą możemy podejść, lecz tylko z białą „wy wieszką”, bo inaczej warta strzela. Teraz jednak wy ruszać nie radziła, a trochę później, aż jej mężczyźni wyjadą w pole. Kazała czekać. Nie wiedzieliśmy, czy to nie pułapka, ale innego wyjścia nie było, więc sie dzieliśmy. Po pewnym czasie przyszła z powrotem, pod far tuchem miała litr mleka i dała je nam - dzieciom. Wypiliśmy. Ona zaś oświadczyła, że możemy iść. Do szliśmy szczęśliwie...”.
ny koń mego brata Dominika, którego rodzina została wymordowana. Nie sposób nie wspomnieć Ukraińca, który zabrał nasze zboże, gdy uciekaliśmy z domu. Przywiózł on nam potem do Łokacz 1 kwintal pszenicy i 1 kwin tal żyta. Powiedział wtedy do ojca: „Ty, Marian, nie masz chleba, to ci przywiozłem, bo ja wziąłem twoje zboże”. Kiedy wracał do domu, spotkali go nacjonali ści i tak mocno zbili, że umarł. A okropną karę otrzy mał za to, że woził Polakowi chleb”.
O niezwykłym wydarzeniu opowiada Sabina Kró likowska z domu Tarnowska z Koszowa koło Torczyna w powiecie łuckim. „...Muszę też wspomnieć - pisze - o pewnej Ukra ince. Nazywała się Olga Czerwak. Chociaż miała braci bandytów, uratowała mi życie. Ola skończyła 12 lat. Pewnego dnia poszłam z nią do cerkwi w Sadowię. Działo się tam coś niezwykłego. Ukraińcy znosili sie kiery, widły, noże, a pop święcił je, żeby szli zabijać Polaków i przez to wywalczyć wolną Ukrainę. Wtedy ona wyprowadziła mnie z budynku i pokazała ścież kę, każąc prędko uciekać. Dlaczego napisałam, że miała braci bandytów? Otóż mój ojciec zauważył u jednego z nich zegarek swoje go syna, a za budynkiem tych Ukraińców stał uwiąza
Genowefa Modrzejewska z d. Sobczyńska, była mieszkanka Liniowa w powiecie łuckim, obecnie za mieszkała w Malborku, tak wspomina swoje dziecię ce jeszcze przeżycia wołyńskie: „Zamieszkiwałam z rodzicami na Wołyniu we wsi polsko-ukraińskiej Leniewo (Liniów) w powiecie łuc kim. Miałam 5 lat, gdy rodzice zostali zamordowani przez Ukraińców - sąsiadów. Razem z siostrą Emilką schowałam się na rozkaz matki w psiej budzie. Potem znajome Ukrainki odszukały nas i odprowadziły do dziadka Sobczyńskiego, który mieszkał we wsi Kołbań (Kołbyń). Było to w lipcu 1943 roku przed żni wami. Wszystkie rodziny polskie w Liniowie zostały pomordowane. Po kilku dniach do Kołbania zjechali krewni zabitych i postanowili uciekać do polskiej wsi Skurcze, gdzie była samoobrona. Polacy zebrani we wsi Skurcze bronili się przez kilka dni przed przeważającymi siłami banderowców.
64
65
W końcu zaczęli uciekać przygotowanym wykopem przez cmentarz, przeważnie pojedynczo. Dzięki po mocy Ukrainek błąkające się dzieci dotarły do rodzi ny w Lucku. Stąd wyjechały na Ziemie Odzyskane”.
Mieszkanka Cumania, nazwiskiem Maciejewska (imienia brak), opisawszy zagładę swojej wsi, okrut ne męczeństwo księdza Zawadzkiego, proboszcza pa rafii, któremu młodzi Ukraińcy podcięli scyzorykiem gardło (okazało się, że nie śmiertelnie, zdołał się wy leczyć), mówi spokojnie, bez emocji i nienawiści: „...Mieszkańcy mojej wioski, choć Ukraińcy, byli dobry mi ludźmi i mnie przez te kilka lat dobrze znali i lubili, ale sami mówili: «My wam, pani, krzywdy nie zrobimy, ale jeżeli przyjdą tamci, obcy - to was zamordują». Gospodyni moja bała się nocować ze mną. Na noc uciekała do znajomych, by jej razem ze mną nie zamordowali za to, że Polkę miała u sie bie. Zostawałam więc na noc sama i nie rozbierając się, noce całe spędzałam bezsennie, z okien chatki licząc pożary nad lasami. Na tętent bosych stóp na ścieżce serce mi zamierało, bo zdawało mi się, że to już mordercy, albo że ktoś życzliwy biegnie, by mnie ostrzec: «Uciekajcie, pani, bo już idą po was». Polacy, pracownicy tartaku, razem z rodzinami noce tam spędzali, bo tartak byl strzeżony przez zbroj nych Niemców... W takich warunkach i w takim terrorze żyliśmy my, Polacy, długie miesiące... «Pani, idite do swo66
ich!» - powiedziała mi w końcu Ukrainka, gospody ni, bojąc się o siebie. A dokąd i do kogo pójść, gdy sama jestem na świecie...? Napisałam wówczas do ks. infułata, bo dowiedziałam się, że jest probosz czem na Podhalu...”.
Dantejskie sceny kreśli Antoni Przybysz, były miesz kaniec Antonówki w powiecie sarneńskim, sceny uka zujące zagładę ludności jego miejscowości oraz oko licznych polskich wsi i ich mieszkańców. Okrucieństwo stosowane przez banderowców przechodzi wszelkie ludzkie wyobrażenie. Lecz przytacza też i taki przy padek: „31 lipca 1943 roku rano Ukrainiec Mykoła Sudrak ze Strugi powiadomił mieszkańca Perespy An toniego Piotrowskiego, że w nocy będzie napad ban derowców. Wtedy niektórzy wywieźli zaraz swoje ro dziny do miasteczka... Ale mieszkańcy pozostałych kolonii nie otrzymali takiej wiadomości” - dodaje ze smutkiem.
Ten sam autor wspomnień pisze w innym miej scu: „Był razem z nami młody Ukrainiec Włodzimierz Jaszczuk, który pracował w naszym gospodarstwie jako robotnik najemny. Zapytany, dlaczego nie wraca do swojej rodziny w Teklówce, odpowiedział: «Pracuję u Przybyszów kilka lat i jest mi tutaj dobrze, czuję się Polakiem, a brzydzę się tymi Ukraińcami, którzy mordują ludność polską»”. 67
Julian Grzesik, obecny mieszkaniec Lublina, zano tował takie oto wydarzenia w powiecie Sarny: „We wsi Wiry, pow. Sarny, banderowcy na oczach współwyznawców i mieszkańców za odmowę wstą pienia do UPA siekierami odcięli głowy dwu młodym baptystom z tej wioski i trzeciemu we wsi Bogusze. Ofiary prosiły upowców, by w czasie dokonywania mordu mogli mieć twarze zwrócone w kierunku przy jaciół asystujących egzekucji. Splamiony krwią tych ofiar kamień ma się znajdować w Domu Modlitwy we wsi Wiry. Relacjonującemu znane były również ze słyszenia fakty, że młodym Ukrainkom odmawiają cym współpracy z UPA obcinano piersi, a wiele osób uśmiercano przez wrzucenie do studni. Mikołaj Caruk, mieszkaniec wsi Tynne niedaleko Sarn - pisze dalej Julian Grzesik - w czasie pobytu w Lublinie opowiadał nam, jak się zaczęły rzezie Po laków na Polesiu. Otóż w czasie postoju banderow ców w Tynnem, zmuszano go, by do nich przystąpił. On, jako wierzący, odmawiał im. Gdy zaprzestali szy kan i odeszli, pozostał jeden z nich, który w tym cza sie stal z boku i milczał. Przyznał się, że jest synem prezbitera baptystów jakiegoś zboru i że w dobrej wierze wstąpił do UPA, by walczyć o wolną Ukrainę. Pewnego dnia zarządzono koncentrację oddziałów, rzekomo na ćwiczenia. Jego oddział rozlokowano na jakiejś polskiej kolonii, gdzie zaprzyjaźnili się z tam tymi dziewczynami. Po pewnym okresie ćwiczeń za
rządzono apel oddziałów, na którym odczytano roz kaz, by każdy z nich wymordował rodzinę, u której kwaterował. W szeregach podniósł się krzyk, że mieli walczyć o Ukrainę, a nie mordować bezbronnych. Ko mendant zgrupowania rozkazał, by wystąpili z szere gu ci, którzy odmawiają wykonania rozkazu. Wystą piło około 80 osób. Komendant idąc, zastrzelił 5 osób. Gdy krzyk się wzmógł, że swoich mordują, dowódcy udali się na naradę i potem ogłosili, że każdy, kto odmawia brania udziału w tej operacji, może opuścić oddział i pójść do domu. Syn prezbitera z bojaźni, że go zabiją, nie odważył się pójść za tymi, którzy opu ścili zgrupowanie i udali się do domów, czego potem żałował. Przestrzegał Mikołaja Caruka, aby nie wstę pował do UPA...”. „Dowódcą banderowców - mówi o innej miejsco wości wymieniony wyżej autor - był inteligent, który czasowo kwaterował w Gozdowie u rodziny Wychory... Banderowcy bili i zabijali tych Ukraińców, którzy nie chcieli wstąpić do ich oddziałów. Tak postąpili z przyrodnim bratem Anastazji [mieszkanki Gozdo wa w pobliżu Korca - L.K.], Sołowiejem. Gdy Sowieci powrócili na te tereny w 1944 roku, zaczęli wywo zić na Sybir banderowców i ich rodziny, w tym stryja Anastazji. Po powrocie z łagrów opowiedział on, że ten dowódca banderowców, który mieszkał w Gozdo wie u Wychorów, był sowieckim wywiadowcą, któ ry część oddziału sam wystrzelał, a innych oddał po wkroczeniu Sowietów w ich ręce”.
Cała ta straszna scena działa się na oczach Józefa Piwkowskiego, który bliski obłędu siedział przez cały czas w ukryciu i z wielkim przerażeniem przyglądał się, jak oprawcy spod znaku tryzuba pozbawiają ży cia jego najbliższych (...). Po wysiedleniu z Wołynia sąsiad Piwkowskich za mieszkał koło Werbkowic, powiat Hrubieszów, i w kil ka lat później zmarł w młodym wieku, nie odzyskaw szy równowagi psychicznej”.
Stanisław Piwkowski, były mieszkaniec wsi Nowi ny w powiecie Włodzimierz Wołyński, relacjonując wymordowanie własnej rodziny, przytacza również taki fakt: .... Dziadek Ksawery Piwkowski - pisze - liczący sobie około 70 lat, widząc nadjeżdżające wozy, ukrył się pod podwaliną magazynku, co jednak zauważyli bulbowcy, którzy zsiedli z furmanek. Między nimi było kilku nieuzbrojonych Ukraińców z Nowin. Jako pierw sza została zamordowana Maria Piwkowska wraz z dziećmi, a następnie obie staruszki. Po chwili opraw cy weszli do mieszkania i zaczęli wynosić wszystkie wartościowe rzeczy, ładując je na swoje wozy. W pewnym momencie jeden z bulbowców, praw dopodobnie dowódca, zwrócił się do Ukraińca, nasze go sąsiada, by wydostał staruszka spod magazynku. Następnie podał mu szpadel i polecił zabić płaczące go dziadka. Ukrainiec jednak się sprzeciwił. Wówczas bulbowiec powtórzył polecenie i zagroził mu, że jeżeli on nie zabije dziadka, to oni zabiją ich obu. Nie mając innego wyjścia, sąsiad uderzył lekko w głowę błaga jącego o litość dziadka, powodując jedynie zranienie. Zbroczony krwią dziadek błagał o litość oprawców, aby darowali mu życie. Mimo próśb jeden z bulbow ców ze złością wyrwał szpadel z rąk sąsiada i z dużą siłą uderzył raz jeszcze staruszka w głowę, powodu jąc natychmiastową jego śmierć.
Wspomniany tu już Stanisław Piwkowski zano tował takie oto wspomnienia Romana Naklickiego, mieszkańca Bużanki koło Uściługa, dotyczące tragicz nych dni lata 1943 roku. „Nie wszyscy Ukraińcy - mówił p. Roman - byli mordercami Polaków na Wołyniu. W ukraińskiej wsi Bużanka koło Uściługa w powiecie włodzimierskim mieszkały cztery rodziny polskie, wśród nich autor, liczący wtedy 10 lat. Współżycie rodzin polskich i ukraińskich układało się dość dobrze, nie było żad nych nieporozumień. W lipcu 1943 roku do tej wsi przybył oddział bulbowców, którzy dokonali morder stwa Polaków, zabijając 14 osób. Rodzinę Naklickich w ostatniej chwili uratowali sąsiedzi Ukraińcy. Jedni z nich ukryli moją kuzynkę z córką, drudzy - jej męża z synem. Udało się prze żyć prześladowanym około trzech miesięcy. Niestety, wśród miejscowych Ukraińców znaleźli się tacy, którzy donieśli bulbowcom o miejscu schronienia Polaków.
70
71
snostawskim. W miejscowości tej Roman Naklicki syn - mieszka ze swoimi bliskimi do chwili obecnej”.
Pewnej nocy bandyci otoczyli dom, w którym mieszkały moje kuzynki, i do środka wszedł uzbro jony banderowiec, który zażądał od gospodarza, aby wydał ukrywające się u niego Polki. Ten jednak przez dłuższy czas twierdził, że wszyscy w mieszkaniu sta nowią jego rodzinę. Bandyta jakby uwierzył gospodarzowi i wyszedł. Na podwórzu został jednak dokładnie poinformowa ny przez miejscowych zdrajców, gdzie są Polki. Dla tego wrócił do mieszkania i skierował kroki prosto do łóżka, na którym leżały przerażone matka i cór ka. Wyprowadził je na dwór i poddał ciężkim tortu rom. Władysławie ucięto piersi. Mimo okropnego bó lu ochraniała swoją córeczkę, tuląc ją do siebie, i tak wyzionęły ducha. Pogrzebano je pod drzewem w sadku. Za ukrywanie Polek gospodarz i cała jego rodzina zostali mocno pobici przez bandytów. Następnego dnia Ukrainiec, który przechowywał Naklickiego z synem, poinformował ich o tym strasz nym wydarzeniu i oświadczył, że dłużej nie może im dawać schronienia, ponieważ jemu i całej jego rodzi nie grozi śmierć. Na drugi dzień wczesnym rankiem załadował wóz i kazał zbiegom urządzić sobie na nim legowisko, które przykrył grubą warstwą siana. Tak ukrytych przewiózł nad rzekę Bug do brodu, jakim można było przejść na drugą stronę. Na pożegnanie zacny ten człowiek rozpłakał się i życzył im, aby dotarli szczę śliwie do swojej rodziny w Izbicy w powiecie kra
Tadeusz Wojewódka, były mieszkaniec Porycka, a obecnie Katowic, opisując straszliwy mord w koś ciele w swoim miasteczku, przytacza także takie oto informacje: „...W niedzielę 11 lipca 1943 roku po mszy św. o go dzinie 9.00 ksiądz proboszcz Bolesław Szawłowski oznajmił ministrantom, że w czasie sumy będzie na pad na kościół. Chciał, aby uprzedzili o tym swoich najbliższych. Jak się później wyjaśniło, informację o mającym nastąpić morderstwie przekazał księdzu Ukrainiec z Pawłówki - Włodzimierz Kulaj...”. Po zrelacjonowaniu strasznej masakry w kościele Tadeusz Wojewódka dodaje: „Gdy mordercy odjechali, umierający ksiądz Szaw łowski prosił, aby mógł się wyspowiadać. Poproszo no o to miejscowego popa, który przybył do kościo ła w szatach liturgicznych i zadośćuczynił życzeniu umierającego. W chwilę później ksiądz Szawłowski wyzionął ducha, uzupełniając grupę około 500 osób, które zginęły w tym dniu w kościele, bądź na jego dzie dzińcu. Z pogromu uratowało się około 20 osób, w tym moja rodzina...” I dalej opowiada autor, w jaki spo sób jego rodzina uniknęła śmierci. Oto fragment tego opisu: „...Moja siostra Janina w czasie nabożeństwa przebywała na chórze. Po podpaleniu kościoła i spale niu się schodów nie było drogi powrotu. Z chóru przez
72
73
okienka, wraz z kilkoma innymi osobami, przedostała się nad sklepienie kościoła i tam ukryła się. Po dwóch dniach wołania o ratunek - w czasie chwilowego za przestania mordów Polaków - udało się ją ściągnąć za pomocą liny i drabiny. Akcję ratowniczą prowadziło kilka osób miejscowej ludności pochodzenia ukraiń skiego, sympatyzujących z Polakami. Następnie siostra została zabrana do domu Ukraińca o nazwisku Kisłyj Joachim, gdzie ukrywała się dwa tygodnie...”. I potem o sobie: „...Wieczorem około godziny 20.00 udałem się do znajomej rodziny ukraińskiej. Gospodarz Artiom Harkis dał mi jeść, zaprowadził do stodoły, a sam udał się do naszego domu i przyprowadził moich rodziców. Byli przemoczeni, okropnie zmęczeni i chcieli zrezy gnować z dalszej ucieczki. Uczciwy i ludzki nasz zna jomy Ukrainiec nie mógł nas przechowywać, ponie waż już od roku ukrywało się u niego pięciu Żydów. Matka moja poszła do rodziny ukraińskiej Wakoluk, także życzliwej, i tam przez dwa tygodnie miała schro nienie na strychu...”. Według innej relacji ciężko ranny ks. B. Szawłowski doszedł do domu popa, lecz dowiedzieli się o tym banderowcy i tam go zamordowali.
„Jedną z osób, które się uratowały 11 lipca 1943 roku podczas napadu banderowców na Polaków zgro madzonych na mszy św. w kościele w Porycku, była matka mojego męża, Zofia Gruszka, z Radowicz koło Porycka. Została ona przywalona zabitymi, ale była zdrowa. Wydostała się na chór do pozostałych kilku osób. A kiedy banda odeszła, wracała, cała we krwi, do domu. Po drodze ostrzegł ją mały ukraiński chło piec, żeby poszła inną drogą, bo tam mordują. I tak dzięki temu dziecku nie wpadła w ręce bandy. Do ostatnich dni swojego życia śniła jej się ta tragedia w kościele”.
Stanisława Dąbrowska z kolonii Orzeszyn zanoto wała następujący przypadek: „...Władysław Leśko był w tym dniu w domu przy żonie, która rodziła dziecko. Odbierała je wiejska po łożna - Ukrainka. Po wtargnięciu do domu banderowców wszyscy byli pewni śmierci. Bandyci wyprowadzili najpierw Włady sława i obiecali wrócić wkrótce po dziecko i żonę. Po mogła jej uciec owa Ukrainka, uchodząc z nią razem. To dziecko, to syn Władysława Leśko, urodzony do kładnie 11 lipca w godzinach mordowania jego ojca...”.
Czasem nawet dzieci ukraińskie pomagały prze żyć Polakom. Oto relacja Janiny Gruszki, byłej mieszkanki Radowicz w gminie Turzysk powiatu kowelskiego:
Stanisław Fedorowicz z Zofiówki w powiecie wło dzimierskim ocalał również dzięki pomocy Ukraińców. Pisze on: „...Nadszedł rok 1943 i zaczęło się piekło:
74
75
mordy, pożary. W naszej kolonii w lipcu i sierpniu tego roku zamordowano ponad 20 osób. Uszliśmy z ży ciem dzięki pomocy naszego sąsiada Ukraińca, sztundysty, Bugaja, który byl dobrym człowiekiem. Córka jego wyszła za mąż za naszego sąsiada Polaka jesz cze przed wojną i wyjechała do Ameryki...”.
ługa. Przez rzekę Bug przedostaliśmy się łodzią na drugi brzeg i udaliśmy się do Rogalina w obecnym województwie zamojskim...”.
Mieszkanka Stężarzyc w powiecie włodzimierskim, Helena Bitner, ocalała tylko dlatego, że koleżanka Ukrainka ostrzegła ją o mającym nastąpić mordzie. Prosiła przy tym, aby przypadkiem nie dowiedział się 0 tym jej ojciec. Nie powiedziała, czy był banderow cem, czy tylko ze strachu zakazał dzieciom informo wać o czymkolwiek Polaków. Matka Heleny Bitner ostrzegła księdza Karola Barana o zamiarach Lipow ców. Ksiądz wywiesił na drzwiach kościoła kartkę z informacją, iż z powodu jego choroby nabożeń stwa 11 lipca 1943 roku nie będzie. Napastnicy zastali kościół pusty. Zemścili się okrutnie na księdzu, prze piłowując go żywcem w drewnianym korycie przy studni. Również mieszkańców w większości wymor dowali, niektórych w sposób trudny do wyobrażenia 1 wypowiedzenia słowami. Prawie identycznie uratowała swe życie Rozalia Wasilewska z domu Hojarska, była mieszkanka Kolonii Strzeleckiej w powiecie włodzimierskim. I ją ostrze gła Ukrainka nazwiskiem Prokopiuk informując, że „chcą nas także zastrzelić. Następnego dnia wraz z ojcem uciekłam furmanką drogami leśnymi do Uści-
Podobne wspomnienia snuje Zofia Michowska ze Swojczowa w powiecie włodzimierskim: „Polacy byli bardzo słabo informowani o zagrożeniach. Często my śleli, że ich ominie napad, dlatego pozostawali na miejscu. Uciekali dopiero w ostatniej chwili. Był już wieczór, kiedy przybiegł do ojca życzliwy nam Ukrainiec i wykrzyknął: «Stachu, uciekajcie, bo dziś w nocy was wszystkich wymordują!». Ojciec dał znać o tym najbliższym sąsiadom i zo stawiając wszystko, pobiegliśmy do lasu. Inni zrobili tak samo. Zebrało się nas 60 osób, w tym trzy kobie ty miały przy piersi niemowlęta, które ciągle płakały, zdradzając nasze miejsce schronienia. Na drogach stali zbrojni Ukraińcy i mordowali każdego Polaka, jaki próbował koło nich przejść. Dlatego do lasu prze kradaliśmy się polami, a potem poszliśmy przez ba gna, zwane tutaj rudawiną. Ukraińcy nie ryzykowali pościgu przez ten niebezpieczny teren. Szliśmy przez dwa dni ze Swojczowa do Włodzi mierza. Ja miałam wówczas 8 lat. Mama dała mi krzyż misyjny i niosłam go, prosząc Boga o opiekę. Zacho wałam go do dziś. Kiedy byliśmy blisko Włodzimie rza, usłyszeliśmy daleki, głośny wybuch. Ktoś powie dział, że to Ukraińcy wysadzili kościół w Swojczowie w powietrze. Wszyscy płakali...”.
76
77
❖
Inna mieszkanka Swojczowa, Stanisława Sobczuk z domu Rusiecka, też ocalała dzięki sąsiadom Ukraiń com: „...11 lipca 1943 roku zaczęła się nasza tragedia. Nad ranem obudził nas ogromny wybuch. Dowiedzie liśmy się wkrótce, że kościół został podminowany i wysadzony w powietrze. We wsi powstała panika. Ludzie zaczęli chować się gdzie kto mógł. Moi rodzice pobiegli do sąsiada Ukraińca nazwiskiem Dubieńczuk. Ja z siostrą i babcią, mieszkającą w tym czasie u nas, zostałyśmy ukryte przez Ukraińca zwanego po prostu Iwanem. Syn jego, 17-letni Wołod’ka, poszedł bić Po laków, ojciec natomiast kazał babci wejść na piec i sie dzieć cicho. Ja z siostrą miałyśmy wejść na strych, ale z ciekawości poszłyśmy na szosę, ponieważ z przeciw nej strony był nasz dom. Za nim było pole z pszenicą. Około sto metrów dalej biegła miedza. Na niej zoba czyłyśmy ojca ostatni raz. Zobaczył nas, popatrzył, my na niego i poszedł do mieszkającego dalej Ukraińca. Za nim podążył brat cioteczny. Obaj myśleli, że się lepiej ukryją - tak wyjaśniła nam matka, która widziała ich niepokój. Gospodarz, który nas ukrywał, powiedział potem, co się stało. Otóż kiedy dotarli do tego drugiego Ukraińca, ten kazał im pozdejmować złote obrączki, od ojca zabrał zegarek i parę piątek złotych. Wtedy ojciec, przeczuwając ostatnią swoją godzinę, zaczął go prosić, że przecież my sąsiedzi: «Jak masz sumienie nas zabijać». Ale ten wykrzyknął: «Ja teraz dla was nie sąsiad!» I zastrzelił ich obu.
Cioteczny brat mojego ojca zostawił pięcioro dzieci w wieku od 1,5 do 12 lat. Przyszły one do nas i ra zem stałyśmy przy drodze. Zobaczyła naszą gromadkę jedna z sąsiadek, Ukrainka, idąca szosą, i powiedziała: «Wy tu chodzicie, a wasze mamy dawno już na cmen tarzu^ Teraz to zrozumiałabym, że one już nie żyją. Wtedy wydało się nam, że one tam na nas czekają. Dlatego ruszyłyśmy polami w kierunku miejsca wiecz nego spoczynku...”. I tu następuje opis makabrycznego obrazu dopiero co dokonanego zbiorowego morder stwa. Potem odwrót z cmentarza i poszukiwanie bez pieczniejszego miejsca. Gromadka dzieci trafiła w koń cu do znajomej staruszki, która nie zamierzała nigdzie uciekać. Oto dalsze tragiczne przygody malców: „...W tym czasie, gdy nasza gromadka chowała się, na podwórze wjechało czterech Ukraińców na ko niach. Zaczęli wykrzykiwać, że nas znajdą «te polskie bachory». Babcia położyła się w odległości dwóch metrów za małą górką. Dobrze widzieliśmy ją całą. Zobaczył staruszkę także Ukrainiec na koniu. Stanął nad nią i zastrzelił... Popatrzył potem w górę, w dół, na boki, a nas jakby w ogóle nie widział. Było nas siedmioro i musiałyśmy przejść zagonek kapusty, aby dostać się do ogrodzenia z drutu. Na pewno to Mat ka Boska, do której modliłyśmy się po drodze, po mogła nam. Ukrainiec odjechał. Podniosłam drut do góry, dzieci kolejno przeszły na drugą stronę, a ja na końcu. Powiedziałam młodszym dzieciom, żeby się nie odzywały. Pop, kiedy zobaczył siedmioro dzieci, zaczął pytać, skąd się wzięły i co za jedne. Powiedzia
78
79
łam, że ja z siostrą jesteśmy córkami iwana, a pozo stałe to dzieci Stepana. Udawałam, że jesteśmy dzieć mi ukraińskimi. Żeby popa w tym bardziej utwierdzić, wzięłam jego płaczące dziecko na ręce i zaczęłam śpiewać po ukraińsku. Batiuszka być może uwierzył, albo tylko udawał. Jego dom stał w jednym końcu wsi, a chlew z trzodą chlewną w drugim, w pobli żu cerkwi. Dwa razy dziennie woził swojej trzodzie jedzenie. Właśnie wtedy miał już wyruszyć furman ką. Poprosiłyśmy, żeby nas wziął ze sobą i wysadził koło domu. Zgodził się. Pamiętam, kiedy nas wiózł, na szosie stali czwórkami Ukraińcy, już po rzezi, a na czele oddziału był nasz sołtys o nazwisku Cebula, któ ry patrzył na nas bardzo długo, ale nic nie mówił... Zeszłyśmy z wozu w oznaczonym miejscu, spot kałyśmy naszą babcię, która powiedziała, że tato zo stał zabity, a sąsiad powiadomił ją, w jaki sposób to się stało. Zaczęłam płakać, pytałam, co my teraz zrobimy. Zapadał zmrok. Przyszła do nas mama. Chwiała się na nogach. Mówiła, że nigdzie nie pojedzie, niech i ją zabiją, bo co będzie robiła bez taty. Babcia była bardziej opanowana. Wytłumaczyła mamie, że ma dzieci, że dla nich musi żyć. Postanowiły uciekać do Włodzimie rza pod osłoną nocy. Ukrainka dała nam bochenek chleba i kawałek słoniny. Mama zrobiła z tego tobołek, przerzuciła przez plecy i końce związała na piersiach. Miała w ten sposób wolne ręce, aby nas prowadzić. Ruszyłyśmy w drogę. (...) W czasie wędrówki tej nocy widziałyśmy dookoła ogień, na niebie ogromne łuny. To banderowcy palili wszystkie polskie wioski...”. 80
Anna Szyjkowska z domu Kunysz, wspominając za gładę swej rodzinnej wsi Wiktorówka, opowiada o tragedii swego brata, Bronisława Kunysza, które mu wymordowano całą rodzinę, zrabowano cały do bytek. Pozostał sam. Kilka dni tułał się, ukrywając się w lesie, na polach, w zaroślach, głodny, bezsilny. „...W tym rozpaczliwym stanie spotkała go znajo ma Ukrainka Małaszka - pisze p. Anna. - Mieszkała w pobliskiej wsi Duliby, a na pastwisko przygoniła krowy. Wyglądasz jak Jezus Chrystus - rzekła. Potem za wróciła zwierzęta do domu. Po niedługim czasie wró ciła z krowami na pastwisko, a w koszyku przyniosła butelkę mleka, którą podała zbiegowi, bacznie oglą dając się, czy ktoś nie nadchodzi. Kunysz wypił kilka łyków, ale zaraz zwymiotował, żołądek z wygłodze nia nie przyjął pokarmu. Małaszka kazała biedakowi przekraść się nocą do jej zabudowań i ukryć się na poddaszu domu. Zrobił tak, bo znał obejście dobrej kobiety, u której nieraz pracował. Mieszkała razem z synową i wnuczką, ale im nic nie powiedziała dla bezpieczeństwa. Sama doglądała chorego. Znała się na ziołach i poiła go różnymi wywarami w przeko naniu, że leczy tyfus. Kuracja była udana. Pacjent wyzdrowiał. Jeszcze pół roku przebywał Kunysz u tej rodziny. W końcu do wsi Duliby dotarły oddziały ra dzieckie...”.
81
Alfreda Głowińska-Krawiec, dawna mieszkanka Wierzbiczna w powiecie kowelskim, zanotowała takie oto wspomnienia Anny Świderskiej z domu Manias: „...W sierpniu 1943 roku banderowcy dokonali krwawej rzezi mieszkańców wsi Jasionówka, położo nej nieopodal Pniaków. Wieść o tragedii przyniosło 4-letnie dziecko z rodziny Hardzików, mała dziewczyn ka, która zdołała się ukryć w konopiach rosnących blisko domu i przesiedziała tam głodna, wylękniona, ledwie żywa trzy dni. Pamiętała tylko, jak pozabijano jej rodzinę i sąsiadów Przybylskich. Dziecko przeży ło taki szok, że nie potrafiło niczego więcej powie dzieć. Z innych źródeł dowiedziano się dodatkowo, że w pobliżu wymienionych wyżej rodzin polskich mieszkała Ukrainka z dziećmi i utrzymywała do koń ca bliskie kontakty z Polakami. I ona więc padła ofia rą bandytów za grzech przestawania z Lachami. Jej dzieci wymordowano również...”.
11 lipca 1943 roku banderowcy spalili Adamówkę w powiecie kowelskim, ludność wybili, wielu żywcem spłonęło we własnych zagrodach. Ci, którzy ocaleli, za namową Ukraińców, sąsiadów, wrócili do swych niedopalonych domów, w nadziei, że mord już się nie powtórzy. Niestety, powtórzył się. W sierpniu te goż roku banderowcy przyszli o świcie. Zabijali w do mach, strzelali do uciekających. Zbigniew Jakubow 82
ski wspomina, jak z całą rodziną starali się zbiec w zarośla i ukryć się przed bandytami. Ojciec niósł na rękach czteroletniego synka. Maleństwo zostało w cza sie ucieczki trafione kulą. Także matkę dosięgną! po cisk upowców. Nie mogąc biec dalej, schroniła się do domu sąsiadów i tam została ukryta przez znajomą Ukrainkę, która była żoną Polaka. Banderowcy podej rzewając, że uciekinierka może się tu znajdować, zbili okropnie Ukrainkę, żądając wskazania miejsca ukrycia Polki. Uczciwa Ukrainka zniosła niesamowity ból, lecz Jakubowskiej nie wydala.
Gustaw Surmacz, były mieszkaniec wsi Mosur w po wiecie Włodzimierz Wołyński, snując długą opowieść 0 mordach w Mosurze, Ziemlicy i innych okolicznych miejscowościach, mówi jakby ze zdziwieniem, ale 1 uznaniem: „...Godny odnotowania jest też fakt, jak relacjonują świadkowie wydarzeń, że był też pojedyn czy wypadek, iż Ukrainiec z Mosura przychodził do Władysława Wawryszuka i w tajemnicy informował go o zamiarach UPA wymordowania Polaków, radząc jed nocześnie, by ratował się ucieczką...”. Niestety, w całej dużej wsi był to tylko „pojedynczy wypadek”...
Ukrainiec, nazwiskiem Ogniewczuk, syn nauczy cielki z Głęboczycy tegoż, tj. włodzimierskiego po wiatu, zanotował zdarzenia trudne do zrozumienia 83
przez normalnie myślącego człowieka. Pisze on: „Ja spałem w kuchni tego dnia, 29 sierpnia 1943 roku, a mama z moim ojczymem Ogniewczukiem w sypial ni. Obudziłem się rano i słyszałem, że ojczym wstał i wyszedł na dwór. Popatrzyłem przez okno i zoba czyłem, iż bierze siekierę, która była przy pieńku na podwórzu i wraca z nią do mieszkania. Wtedy otwo rzyłem okno i wyskoczyłem na zewnątrz. Chwilę za trzymałem się przy oknie pokoju. Wtem mama zaczę ła krzyczeć i zaraz przestała, gdy ojczym uderzył ją siekierą w głowę, co widziałem. Wtedy ten człowiek wyskoczył z chaty i zaczął mnie gonić. Ale ja, młody, mając 14 lat, uciekłem. Ten Ogniewczuk, niby nasz nauczyciel, był całym „sędzią” ukraińskim. On wydawał wyroki śmierci na Żydów, Cyganów, a później na Polaków. Przywozili skazanego naszym traktorem do glinianki nad Turią, położonej za obejściem Greli, i tam go zabijali. Wi dział to mój wujek Ułański, który mieszkał po drugiej
Ukraińcy wcale nie kryli się, że mordują Polaków. Nawet śpiewali taką niby żołnierską piosenkę. Cytu ję: „Wyryzały Żydyw, wyriżemo Lachiw, wid staroho do jidnoho!”. ❖
stronie rzeki. Stara Kicka była Ukrainką, mieszkała po drugiej stronie traktu, naprzeciw stryja Olka (Sobieraja), mia ła dwie córki, Sabinę i Maryśkę, która została ko chanką jakiegoś bandziora Ukraińca. Brał on ją za wsze ze sobą, gdy wyruszał na mordowanie Polaków. Maria po kryjomu przynosiła pokrwawione ubran ka polskich dzieci do stryja Olka jako dowody, że Ukraińcy mordują. Mówiła wtedy, że i Głęboczycę bę dą bić, lecz nie wiedziała kiedy...
A oto fragmenty relacji Konstancji Szczepańskiej, byłej mieszkanki tejże Głęboczycy również w po wiecie włodzimierskim: .... Kiedy odjechali [mowa o banderowcach - L.K.], wyszłam ze sterty na po dwórko. Zobaczyłam ojca z rozrąbaną na pół głową, z rozwartymi, dużymi, nieruchomymi oczami. Dziec ko siostry chodziło po polu z płaczem. Zabrała je zna joma Ukrainka do siebie. Należała do sztundów. Ja ze swoim dzieckiem uciekłam do lasu, gdzie ukrywałam się przez trzy tygodnie. Spotkałam tam chłopca, lat dziesięć, nazywał się Maszka, imienia nie znam. Była tam prowizoryczna kryjówka, w której przebywało kilku mężczyzn. Nie chcieli mnie przyjąć do grupy, bo byłam z dzieckiem, które mogłoby zdradzić ukry wających się płaczem. Za żywnością wychodziłam z lasu o zmroku, póki można było coś znaleźć. Po trzech tygodniach, w czasie takiej wyprawy, trafiłam na upowca, który chciał mnie zabić. Ale ujął się za mną znajomy Ukrainiec. Twierdził, że się przy dam, aby opowiedzieć o wszystkim, co mówią Polacy. Zaprowadził mnie do Ukrainki „Jehowy”. Powiedział, że jutro przyjdą na rozmowę. Kiedy wyprowadził mnie z lasu, wstąpił ze mną do sąsiadki, Ukrainki
84
85
Cichosz Ireny, żeby mi dała coś do zjedzenia. Ale nie chciała. Kiedy opuszczaliśmy jej zabudowania, jej syn Piotr Cichosz powiedział: «was wże dawno treba buło wyryzaty». Mój przewodnik zaprowadził mnie do domu, w którym mieszkała „Jehowa”, znana mi kobieta Stańko. Na moje szczęście do wioski wkro czyli Niemcy z Włodzimierza... po zboże, ziemniaki, inwentarz żywy. Byłam uratowana...”.
Ruszyliśmy niezwłocznie w kierunku kolonii Janówka. Po dwóch kilometrach spotkaliśmy Ukraińca Sadowskiego z Przewał z bronią w zanadrzu. Zatrzy mał nas pytaniem: - Kuda wy? Odpowiedziałem, że wszyscy uciekamy tam, dokąd poszli wszyscy. Bez słowa oddalił się od nas, a my ruszyliśmy w dalszą drogę...”.
- Poczekajcie, a ja pójdę i dowiem się, jaka jest sytuacja we wsi. Wrócił po paru godzinach i ostrzegł: - Uciekajcie, bo ja was nie obronię.
O bohaterskim czynie pewnego odważnego Ukraiń ca opowiada wymieniony tu już Julian Grzesik, miesz kaniec Lublina. Jego relacja dotyczy wsi Kałusów vel Kałusin w powiecie Włodzimierz, jej zagłady i obec nego wyglądu. Pisze między innymi: „...Z rzezi w Kałusowie ocalało małe dziecko, któ re zabrał do swojego domu, a potem własną piersią osłonił, gdy przyszli do niego banderowcy, by je zabić, Ukrainiec o nazwisku Płaton. Matka dziecka ukryła się w konopiach, a ojciec wskoczył do suchej studni i w ten sposób wszyscy troje się uratowali. Płaton od dał dziecko rodzicom we Włodzimierzu. Za pozwole niem banderowców często tam jeździł po sól i naftę. Byl on znany wśród uciekinierów jako zdeklarowany przyjaciel Polaków. Antonina Kowaluk z d. Szostek (ojciec pochodził spod Częstochowy, matka z Galicji), w młodości mieszkanka Kalusowa, wraz z mężem Wasylem prze siedliła się przed wojną na Kolonię Strzelecką kolo Uściługa. Do Kalusowa powrócili po dokonanej przez
86
87
Mieszkaniec wsi Święte Jezioro w gminie Olesk, powiat Włodzimierz, opowiadając o ucieczce miesz kańców jego wsi na wieść o masowych już mordach, przytacza następujące zdarzenie: .... Mieszkańcy naszej wsi utworzyli większą gru pę, do której i ja należałem wraz z rodziną. Szliśmy przez lasy i poła, omijając główniejsze drogi. Dotarli śmy do Przewał. Tu zatrzymaliśmy się na jeden dzień. W tej wsi nie widzieliśmy młodzieży i młodych Ukraiń ców. Zatrzymał nas dobrze nam znany Ukrainiec w starszym wieku, mówiąc: - Chodźcie do mnie. Dziś wam nic się nie stanie. Był to Mroczko Petro. Pomimo jego zapewnień, że jest bezpiecznie, wystawiliśmy w nocy warty. Na dru gi dzień gospodarz powiedział:
Z życzliwością i poświęceniem Ukraińców, którzy nie zatracili człowieczeństwa, zetknął się Ambroży Wereszczyński, mieszkaniec wsi Zielony Dąb w po wiecie Zdołbunów. W swoim obszernym wspomnie niu przytacza kilka tego przykładów: „...W nocy spaliśmy w lesie - pisze - przez wie le miesięcy bez względu na pogodę. Było to bardzo uciążliwe. Dlatego ojciec zbudował w sadzie pod ziemny schron przemyślnie zamaskowany, przykryty bardzo grubą warstwą ziemi. W czasie pierwszego napadu banderowców na naszą wieś byliśmy wszyscy w tej kryjówce. Napastnicy jej nie spostrzegli, a życz liwi sąsiedzi Ukraińcy nas nie wydali. W okolicznych polskich wsiach były widoczne łuny pożarów... Pod czas bardzo chłodnej nocy majowej rodzice postano wili przenocować w domu ze względu na nas, dzieci, asekurując się czuwaniem. W środku nocy przybie gła do nas sąsiadka Ukrainka, powiadamiając, żebyś my natychmiast uciekali, bo nadchodzą banderowcy. W wielkim pośpiechu schroniliśmy się w odległym wąwozie w lesie, zaniedbując nałożenie cieplejszych
ubrań, chociaż było zimno. Niedługo trwało, jak usły szeliśmy rozpaczliwe krzyki i zobaczyliśmy łunę po żaru pobliskiej czysto polskiej wsi Horby. Potworne sceny zagłady Polaków stały się codziennością...”. Po wstrząsającej relacji z oględzin własnej wsi po dokonaniu masakry, po rozpoznaniu po niedopalonych strzępach odzieży własnej rodziny, Ambroży Weresz czyński pisze dalej: .... Nie wiem, w jaki sposób pozostali przy życiu Mirek, Janina i Marceli Wereszczyńscy. Najstarsi moi bracia Kazik i Bolek uniknęli śmierci, bo wcześniej wyjechali do Krzemieńca. W czasie oglądania wyników zbrodni banderow ców spotkaliśmy kuzynkę Jasińską, matkę Lodzi, Izy i Wincentego. Dołączyła do nas, co dodało nam otu chy. Za jej radą udaliśmy się do znajomego Ukraińca w Pasiece, który nas nakarmił. Trzeba zaznaczyć, że banderowcy karali śmiercią swoich pobratymców za pomoc udzielaną Polakom. Ciocia Jasińska z naraże niem życia zdobywała także mleko dla dwojga ma łych dzieci, które były z nami. Do nas dołączyli na drugi dzień także brat Janek i stryj Stanisław. Koczowaliśmy całą gromadą w le sie, ciągle zmieniając miejsce. Nie mieliśmy ani koców, ani cieplejszych ubrań, ani pożywienia, ani zapałek. Cierpieliśmy głód i chłód. (...) Udałem się do wsi, aby zdobyć trochę żywności. Ale ledwie wyszedłem z lasu, zobaczyłem na drodze uzbrojonych banderowców na koniach. Skorzystałem z tego, że po drugiej stronie drogi ukraińskie dzieci pasły krowy. Dołączyłem do
88
89
banderowców zbrodni, więc Kowalukowa znała jej przebieg tylko z opowiadania osób trzecich, ale oso biście znała pomordowanych. Jej mąż Wasyl wiele dokonał dla ratowania żony przed oprawcami, a tak że dla innych Polaków, w tym rodziny Pawła i jego brata - Szwedów, po ucieczce osiadłych w Runkach, powiat Tomaszów Lubelski”.
nich, prosząc, aby mnie nie wydały. Niektóre z nich mnie znały. Bandyci podjechali do naszej grupy i py tali kolejno o nazwisko. Na koniec kazali mi zmówić pacierz. Wyrecytowałem tę modlitwę po ukraińsku, bo ją znalem. Wtedy dopiero odjechali. Wróciłem do lasu i kolejny dzień byłem głodny...”.
16 października 1943 roku banderowcy zamordo wali 12 osób, mieszkańców Peresieki w powiecie kowelskim. Trzynasta ofiara - Zofia Padowska, ranna, odzyskała w nocy przytomność i dowlokła się do zna jomego Ukraińca, Iwana Wydryńskiego, w tej samej wsi. Jego ojciec, Jochim Wydryński, był zagorzałym banderowcem i niedawno sprowadził swoich kompa nów do Peresieki. Iwan Wydryński kazał rannej Polce wejść na strych i siedzieć cicho w ukryciu, aby nikt jej nie zauważył. Tak uczyniła. Lecz w nocy zaczął ją dręczyć niepokój, czy Ukrainiec jej nie wyda lub sam jej nie uśmierci. Zeszła ostrożnie ze strychu i ru szyła w kierunku swojego domu. Była półprzytomna. W tym stanie znalazł ją na drodze Józef Bednarek, niedaleki sąsiad, i odwiózł ledwie żywą do Zasmyk. Tam pod troskliwą opieką lekarzy wróciła do zdro wia. Powyższa relacja pochodzi od niej samej, a za notował ją Bolesław Bagiński, niedaleki sąsiad.
wiat Kowel, banda bułbowców oczekiwała na dwóch synów, nieobecnych podczas mordu w domu. Ta deusz pracował od rana w polu, jego brat wyjechał w jakiejś ważnej sprawie do pobliskiego Maciejowa. Gdy Tadeusz, wykonawszy pracę, powracał do do mu, sąsiad Ukrainiec ostrzegł go: „Nie idź do domu, wszyscy twoi są rozstrzelani, teraz czekają na ciebie”. Chłopiec posłuchał sąsiada. Dzięki temu ocalał. Ura towali też życie brat i siostra jego ojca, też ostrzeżeni przez Ukraińców. Tadeusz Emmę twierdzi, że wszy scy Ukraińcy z jego rodzinnej wsi zasłużyli sobie u miejscowych Polaków na szczere uznanie. Dodać należy, iż kiedy miejscowy pop chciał po chować rodzinę Emmów na cmentarzu, banderowcy zagrozili mu śmiercią, jeżeli odważy się to uczynić. Relacja Tadeusza Emmę z maja 1998 r.
❖
Po wymordowaniu rodziny Tadeusza Emmę (4 oso by) w miejscowości Śmidyń w gminie Maciejów, po
Stanisław Lachiewicz, były mieszkaniec Wólki Sa dowskiej w powiecie łuckim, którego wieś rodzinna została doszczętnie spalona, a mieszkańcy w ogrom nej liczbie wymordowani (66 osób), przyznaje su miennie: .... Obywatele pochodzenia ukraińskiego, moim zdaniem, w tak tragicznych dla Polaków cza sach swoją odważną postawą zasłużyli na szczere uznanie. Oto niektórzy z nich: Kostia Horoszko, jego syn Kola i córka (nie pamiętam imienia), zamieszkali wówczas w Torczynie przy ulicy Zwycięzców oraz Kola Klimowicz, także zamieszkały w Torczynie przy ulicy Smoligowskiej. Pomagali oni Polakom, a zwłasz
90
91
A oto relacja Stanisławy Morelowskiej-Jóźwiak z Gdańska, byłej mieszkanki wsi Sielce koło Włodzi mierza: płonęła wieś Marii Wola (Marywola). Ludzie z całej okolicy, Polacy, byli przerażeni. Zdawali sobie dobrze sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa.
O narastających mordach społeczności polskiej było już głośno od dłuższego czasu. Gdy pożar objął pobli ską wieś, nie wiedziano początkowo co robić. A działo się to między 11 a 13 lipca 1943 roku, czyli zaczynało się już apogeum mordów....... Wówczas przybiegł ze wsi Włodek Szostaczuk - wspomina Stanisława Morelowska - Ukrainiec, którego ojciec był kierownikiem szkoły w Sielcu w latach 1942-1943 i ostrzegł nas, że musimy uciekać, bo jest rozkaz mordowania wszyst kich Polaków bez wyjątku. Niestety, nie było już możliwości ucieczki. Udaliśmy się do schronu, który był przygotowany na wypadek wtargnięcia do wsi Niemców. O tym schronie wiedziała rodzina Szostaczuka, ponieważ razem go budowaliśmy. Włodek, za pytany przez tatę, czy możemy przenocować w schro nie, po chwili wahania powiedział: «niech pan idzie, nie chcę mieć pana życia na sumieniu». Włodek miał wtedy około 16 lat. Jego starszy brat Janek (Iwan), przed wojną kapral zawodowy w wojsku polskim, wyznania rzymsko-katolickiego, był w ban dzie i w poniedziałek 12 lipca dokonywał pogromu na Marii Woli. O świcie 13 lipca, uprzedzeni przez żonę Szostaczuka, która przyszła zabrać swoją kro wę z pastwiska, oznajmiając, że jest spokojnie, że możemy uciekać, dotarliśmy pieszo do Włodzimie rza. Tej nocy wszystkie nasze rzeczy z wozu zostały zrabowane...”. Taż sama Stanisława Morelowska-Jóźwiak informu je następnie, iż w Sielcu w czasie zbiorowego mordu „...trzyosobową rodzinę Styczyńskich ukrył pod słomą
92
93
cza swym sąsiadom, przestrzegali przed zbrodni czymi zamiarami swoich pobratymców, udostępnia li własne mieszkania na kryjówki, często wyrażali sprzeciw wobec zwyrodnialstwa, jakie opanowało w tych latach dużą liczbę Ukraińców...”. ❖
O uratowaniu rodziny dzięki ostrzeżeniu przez Ukraińca mówią Halina Hilbrecht i Zuzanna Sebastiańska z domu Chrobrow, mieszkający wtedy 20 km na południe od Lucka. Gdy uciekali do Włodzimierza, zatrzymali się w miejscowości Bakanówka. Była to noc 11/12 lipca 1943 roku, najbardziej tragiczne dla Polaków chwile. „...Uciekliśmy wszyscy w pole w zbo że - wspomina Halina Hilbrecht - wokół paliły się domostwa. Luny objęły cały horyzont!...”. A uciec w zboże zdążyli dzięki ostrzeżeniu przez uczciwego Ukraińca, przeciwnika przelewania niewinnej krwi. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się. Znowu Ukrainiec, w zabudowaniach którego zatrzymali się, ostrzegł ich w porę i ukryci w przydomowych kono piach Polacy słyszeli tylko wrzaski i przekleństwa pe netrujących dom i obejście banderowców.
Weronika Maszewska wspomina również Ukraińca Lońkę Zasadko, który pomógł jej uratować się, a także wskazał miejsce ukrycia się w lesie jej ojca. Dzięki temu oboje przeżyli tragiczne czasy. Ów młody Ukrainiec zgodził się potem własnymi końmi i wozem odwieźć grupę Polaków do Włodzi mierza. Tam zatrzymał się na dłużej. Po jakimś czasie
przyjechała po niego matka, czyniąc mu wyrzuty, że zostawił ją samą w okresie ciężkich prac żniwnych. Wymogła na synu powrót do domu. Skończyło się to tragicznie. Jego stryjeczny brat, Marian Zasadko, wraz z kolegami - banderowcami „wywlekli go ze stajni jak pisze Weronika Maszewska - zabrali ze sobą i od tąd nikt go już nie widział. Matka Lońki robiła potem Polakom wyrzuty, że to z ich powodu zginął jej syn...”. Bolesne wspomnienia przytacza Zofia Hasiak, daw na mieszkanka Włodzimierza Wołyńskiego, żona pod oficera kawalerii we Włodzimierzu. Po różnych pery petiach wojennych znalazła się w niedalekim Swojczowie. Podczas mordów mieszkańców tamtych miej scowości ocalała tylko dzięki życzliwym Ukraińcom. Pisze między innymi: „...W chwili masowego mordu Polaków w Swojczowie 30 sierpnia 1943 roku Katia [młoda Ukrainka L.K.] przybiegła do mnie mówiąc: «uciekaj, chodź, ukryjemy cię, Jakub już wydarł w stogu siana głęboką dziurę». Schowali mnie razem z dzieckiem, a dziurę dobrze ubili. Stóg siana stał zaraz za zabudowaniami, słyszałam, jak ryzuny wpadli do domu, wyciągnęli Skosalasową [Skoczylasową?] i przebili ją bagnetem i tak trzymali, aż skonała. Krzyk przeraźliwy do dziś dźwięczy mi w uszach i jej prośba - zabijcie mnie już, a nie męczcie... Męża Skosalasa zarąbali siekierą w domu. Całą noc i dzień ogromne jęki, wyzwiska i krzyki. Wieczorem Katia przysłała małą Haluszkę do stogu niby to po siano dla bydła, a Haluszka przy niosła chleb i wodę. Tak trwało kilka dni. Nie można
94
95
na wozie sąsiad Ukrainiec i podwiózł ich pod Wło dzimierz. Syn tego Ukraińca był w bandzie i podobno ojciec tę pomoc przypłacił życiem...”.
We wspomnieniach Czesławy Kwiatkowskiej z do mu Pejda, byłej mieszkanki miejscowości Koniuchy w powiecie horochowskim, znajdujemy następującą informację: we wsi Horochówka szowiniści ukraińscy dokonali okrutnego mordu Polaków. Wszystkich męż czyzn wpędzili do murowanej piwnicy Adama Golisa, próżnej, bo właściciel został wywieziony na roboty do Niemiec. W owej piwnicy uśmiercili wszystkich przy pomocy granatów. Natomiast kobiety z dziećmi zamknięto w mieszkaniu tegoż Golisa i dom podpa lono. Na pól żywe dwie dziewczynki, Golisówny, wy ciągnął z pożaru sąsiad Ukrainiec i przechował obie we własnej stodole, nie zważając na skutki swego czynu, gdyby dowiedzieli się o tym banderowcy. Obie żyły do niedawna w Gozdowie koło Hrubieszowa. Informację nadesłała Weronika Maszewska. ❖
było dłużej w ten sposób ukrywać się, bo bandyci kłu li widłami stogi z sianem, szukając Polaków. Myśmy byli schowani głęboko... Podejrzane stogi palili, pali li też zabudowania. Miałam szczęście, że spotkałam Ukraińców z ludzkim sercem. Zaczęli mnie chować po zabudowaniach ukraińskich aż do chwili, kiedy to ryzuni upewnili się, że ‘wże teper Lachiw ne maje’. Przechowywali tak mnie z synkiem Rysiem w piwni cach, na strychach, przebierali za Ukrainkę. Zawsze byłam w chustce, głęboko zakrywając twarz, w bluz ce, spódnicy i obowiązkowo z zapaską (fartuchem). Umiałam mówić po ukraińsku, Rysiek nie umiał, więc udawał niemowę. Katia opowiadała, że przywio zła kuzynkę Ukrainkę znad ruskiej granicy, „może ce budę nywistka (synowa) dla Laszuka”, bo ojciec Haluszki byl wdowcem. Postawili maszyny do szycia u La szuka i tam przychodzili Ukraińcy szyć, przerabiać ubrania ze zdobytych na Polakach łupów. Często po znawałam, czyje to były rzeczy. Gdy przynieśli kostium mojej babci Karoliny Rusieckiej, która mi w tych cięż kich czasach dużo pomogła, zaczęłam drżeć i trząść się. Ukrainka pyta: «Soniu, co tobie?». Odpowiedzia łam, że jestem chora i nie mogę tego zrobić. Stanęły mi przed oczyma różne przechwałki, jak to oni, ryzuni, mordowali Polaków. W ukryciu za dużym piecem słyszałam, jak Wołodia mówił: «Przybiegła do mnie moja sąsiadka, koleżanka, do której zachodziłem czasem, wołając: „ Wołodia, ratuj! A za nią wpada druga dziewczyna Polka. A ja jak chwycę je w ręce i głowami trzasnę jedną o drugą, to tylko
krew się rozbryzgnęła i po nich. Koniec!» Opowia dali, jak zabijali małe dzieci i rzucali na śmietnisko, zasypując byle czym, aby było mniej grzebania w zie mi. Kiedyś przechwalali się, jak kto mordował i czym, z jakim skutkiem. Słyszałam, jak zamordowali moje go dziadka Karola Rusieckiego, który po kilku dniach wyszedł z ukrycia, przyszedł na podwórze Jędrycha Rusieckiego. Śmieją się, że mu żal było ‘chudoby’, aby nie spalili. Wszystko wypędzili z obory i szu kali zakopanych rzeczy i kosztowności. Męczyli go w okrutny sposób, aż dziadek przyznał się, gdzie ma wszystko zakopane. Na te przechwałki wszedł ryzun Korczak i mówi: «patrzę, a to Rusieckiego Karola biją, a ja jak ne doskoczu, jak bachnę mu w brzuch, tak przeciąłem go na pół, tylko bebechy wypłynęły». Na stępnie wrzucili go do sadzawki. Słuchając tego wy obrażałam sobie, że Korczak przeciął dziadka dużym nożem, mówiąc «zaszlachtowałem go». Słyszałam, jak zastrzelili moją babcię Karolinę Rusiecką w ogrodzie, gdzie została pochowana pod drzewem. Gorąco modliłam się o śmierć przez zastrzelenie mnie razem z synkiem. Nie myślałam, że przeżyję 8,5 miesiąca w ciągłym strachu. Zimą wszystkie zabu dowania polskie i ukraińskie na Bożej Woli spalono. Ukraińcy zamieszkali w polskich domach w Swojczowie. W środku wioski sołtys Cebula Laszuk zamiesz kał w budynkach Stanisława Rusieckiego, który miał przed wojną sklepik, dom z dwoma gankami przy drodze obok cerkwi. Często zachodziłam do cerkwi, stawałam niedaleko cudownego obrazu Matki Boskiej
96
97
Swojczowskiej, modląc się o skrócenie męki. Sołtys Cebula tak jakby mnie poznał, ponieważ rozmawiał ze mną, kiedy po śmierci wujka sprzedawałam rze czy. Chociaż byłam przebrana za Ukrainkę, mógł so bie coś skojarzyć. Pewnego razu późną jesienią przy szedł do Laszuka i pyta, gdzie ta twoja ‘newistka’, co tu przychodzi? Laszuk przestraszył się, zaczął się wy kręcać, że ona po całej wiosce chodzi i czasami jest u niego i szyje na maszynie. Sołtys Cebula przyniósł piękne, wybrane jabłka i mówi: «daj te jabłka jej i po wiedz, żeby wyszła wieczorem, podał godzinę, i sta nęła przy furtce w sadzie, niech zaczeka na mnie». Laszuk posłał córkę Haluszkę po Katię i Jakuba, aby mnie z dzieckiem gdzieś schowali, bo u niego jest niebezpiecznie. Na spotkanie nie wyszłam...”. Wiele jeszcze przeżyła zagubiona wśród rozbestwio nej tłuszczy samotna Polka, zanim przypadkowo spo tkała się z księdzem Jaworskim i z własnym ojcem i odjechała z synkiem do Włodzimierza.
Oddział zbrojny w Zasmykach koło Kowla powstał przy końcu pierwszej dekady lipca 1943 roku. Głoś no już wtedy było o mordach dokonywanych na Po lakach przez banderowców głównie we wschodniej części województwa wołyńskiego. Dłuższe bezczyn ne wyczekiwanie było, jak później wszyscy przeko nali się, po prostu samobójstwem. Grupa młodzieży przybyła do Zasmyk z Radowicz, gmina Turzysk, za-
początkowała powstanie oddziału. Szeregi powięk szały się szybko, nie na tyle jednak, aby mieć pew ność, że w razie napadu uda się skutecznie odeprzeć atak na pewno liczniejszych banderowców. Tymcza sem codziennie napływali ochotnicy, ludzi więc nie brakowało. Brakowało broni. Dlatego też chłopcy za trudniani byli do różnych czynności pomocniczych i dopiero gdy udało się komuś zdobyć lada jaki kara bin lub choćby pistolet, uzyskiwał prawo wstąpienia do oddziału. Lecz wszystko to przebiegało stosunko wo wolno. A banderowcy coraz natarczywiej domagali się od dowództwa oddziału i samoobrony natychmiastowego złożenia broni, grożąc w razie odmowy krwawą ze mstą. Na szczęście por. „Jastrząb”, Władysław Czer miński, dowódca całości obrony, doskonale oriento wał się w sytuacji i znał świetnie „prawdomówność” banderowców. Wiedział dobrze o mordach dokona nych w kościołach w Kisielinie, Porycku czy Chrynowie; uciekinierzy z południowych i wschodnich częś ci Wołynia, wstępujący do oddziału, przynosili krew mrożące w żyłach wieści. Trudno więc było uwierzyć w zapewnienia i najpiękniej brzmiące przyrzeczenia o dotrzymaniu słowa. „Jastrząb” wybrał więc najbardziej skuteczną, jak na tamte warunki istniejące w Zasmykach, metodę walki: grać na zwłokę. Czas pracował dla strony pol skiej. Zaczął prowadzić „dohowory”, spotkania dele gacji w różnych miejscach, a jednocześnie rozgłaszał wieści o potężnych siłach wojskowych zgromadzo-
98
99
Według opowiadania Petroneli Władygi z domu Rusieckiej.
❖
nych w Zasmykach, o wojskach przybywających do wsi zza Buga, co jeszcze dziś powtarza prasa ukraiń ska, pisząc, że 27 Dywizja składała się głównie z sił z centralnej Polski; w ten sposób obydwa chwyty zdały egzamin. Pod koniec sierpnia oddział liczył już około 70 ludzi pod bronią, a rozmowy i pertraktacje ciągle jeszcze trwały. Okazało się jednak, że UPA ściągnąwszy w pobli że Zasmyk duże siły, zaczęła poczynać sobie coraz śmielej i zmierzać wyraźnie do napadu. Likwidacja Zasmyk otwierała banderowcom drogę do wymor dowania ludności polskiej w całej tej części powiatu na południe od Kowla. Przy końcu sierpnia dowódz two polskie otrzymało ultimatum: jeśli Polacy nie zło żą broni do 31 sierpnia, nie ocaleje po tym terminie nikt. Patrole dostrzegały od strony Lityna i lasu lityń skiego wyraźne oznaki koncentracji upowców, lecz brakowało konkretnych informacji, w którym miejscu gromadzą się ich główne siły, jak są liczne, jakiego rodzaju mają uzbrojenie itd. A czas upływał szybko. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Za Zasmykami leżały przecież dalsze polskie wsie: Stanisławówka, Janówka, Radomie, Batyń, Lublatyn i in. I wtedy w wielkiej tajemnicy przybył do Zasmyk Ukrainiec i prosił o rozmowę z dowództwem. Oznaj mił, że wie wszystko i gotów jest złożyć dokładny meldunek, ponieważ nie może znieść tego, co się dzie je, patrzeć na lejącą się niewinną krew. Jest Ukraiń cem, leży mu na sercu wolność jego kraju, ale droga wybrana przez zwolenników Bandery i jemu po
dobnych jest drogą zbrodniczą. Miał w Zasmykach i okolicy wielu dobrych znajomych, żył z nimi w naj lepszej zgodzie, zna wszystkich jako spokojnych i do brych ludzi, nie widzi sensu w ich mordowaniu. A te raz znowu zanosi się na nową wielką falę mordów na całym Wołyniu. Nie ma serca dla tych, którzy mor dują i Ukraińców, jeżeli ci nie zgadzają się „ryzaty Lachiw”. Czułby się współwinny, gdyby nie ostrzegł Polaków o wiszącym nad nimi niebezpieczeństwie. Powiedział też, że głównym miejscem koncentracji jest Gruszówka, tereny leżące przy trakcie z Kupiczowa do Kowla, a siedzibą ich sztabu jest leśniczówka tuż przy trakcie. Gdy prawie w tym samym czasie inny Ukrainiec przyniósł podobną wiadomość jednej z najbardziej zasłużonych konspiratorek tego terenu, a szczegóły pokrywały się z poprzednim meldunkiem, dowódz two przystąpiło natychmiast do działania. Nie były to już czcze pogróżki, tym razem zaczęła się gra o życie tysięcy mieszkańców okolicznych wsi i uciekinierów z dalszych stron, których zgromadziło się na terenie działania zasmyckiego oddziału około 20 tysięcy. Cały dzień 30 sierpnia upłynął na naradach. Po rucznicy „Sokół”, „Jastrząb” i „Znicz” szukali sposo bu na zapobieżenie tragedii. I znaleźli. Ustalili mia nowicie, że dysponując bez porównania mniejszymi siłami, należy działać przez zaskoczenie. Przede wszystkim trzeba uprzedzić banderowców. W nocy z 30 na 31 sierpnia oddział zaszedł lasem lityńskim skoncentrowanych w Gruszówce banderow
100
101
ców od tyłu i o świcie uderzył na śpiących spokojnie od południa, czyli od strony ich własnego zaplecza, gdzie nawet wart nie wystawili, nie spodziewając się od tej strony ataku. Bitwa trwała krótko. Banderow cy zostali rozbici, rozpierzchli się, zostawiając wiele broni i amunicji oraz zabitych i rannych. Polskie stra ty wynosiły jednego poległego („Zająca” - Stanisława Romankiewicza) oraz dwóch rannych (Ziuka - Józefa Spodniewskiego-Turowskiego i „Błyska” - Edmunda Gawłowicza). Zasmyki i okolica ocalały w dużej mie rze dzięki odważnym i mądrym Ukraińcom.
Wiktor Poliszczuk, Ukrainiec zamieszkały w Ka nadzie, autor Gorzkiej prawdy oraz licznych prac o ideologii OUN a także o okrucieństwach bojówkarzy OUN-UPA, cytuje fragmenty książki Czesława Bli charskiego pt. Petruniu, ne ubywaj menel. Oto niektóre dane: „Grudzień, 1943 r., w. Wołkowce, Nestorowicz Mikołaj, Ukrainiec, zamordowany przez bojówkę banderowską; styczeń, 1944 r., w. Kozaczyzna, Pryjma Daria, Ukrainka; Piłachowice, 18 lutego, Kuhniaruk, Ukrainiec, zamordowany za odmowę udziału w mor dowaniu Polaków; Skowiatyn, 18 lutego, Szczerbaniuk llko, Ukrainiec; marzec 1944 r., Juryn Michał, lat 30, policjant ukraiński, który odmówił współudziału w zbrodni; grudzień 1944, Jeziorany, w czasie napa du bojówka UPA zamordowała 28 osób, w tym 20 Po laków i 8 Ukraińców, nazwisk nie ustalono; styczeń 1945, Juriampol, w czasie napadu bojówki UPA za 102
mordowano 4 kobiety Ukrainki z mieszanych mał żeństw; za sprzyjanie Polakom banderowcy zamordo wali Ukraińców: W. Kaziuka, Eugenię Stachuską, Mi chalinę Towarnicką; wielu Ukraińców głośno wyrażało swoje niezadowolenie z kazań popa Walnickiego, nie którzy z nich stracili za to życie: Batryńczuk, Chliborob, Hajewski, Steczyszyn, Tomko, Zazulak, Zapłatynśka i pięciu innych, których nazwisk nie ustalono; 24 grudnia 1943 roku zginęli Wołochy, Dmytro Bene dyk, Ukrainiec, Daria Szczudluk, Ukrainka; 10 Ukraiń ców banderowcy zamordowali tylko dlatego, że od mówili udziału w mordowaniu Polaków lub ich ukry wali; Bużek, banderowcy zamordowali Ukraińca Ro mana Kożuszynę za odmowę zamordowania swojej żony...”. Pisze dalej Wiktor Poliszczuk: „Podano tu tylko niewielką część wykazu z tej książki zamordowanych przez OUN-UPA Ukraińców. W książce znajduje się informacja o tym, że księża grekokatoliccy ratowa li całe wsie przed mordowaniem polskiej ludności, o Ukraińcach, którzy mordowali swoje żony Polki, o uprzedzaniu przez Ukraińców Polaków o przygoto wywanych napadach na Polaków, o ukrywaniu Pola ków przez Ukraińców...”. ❖ Uczciwi Ukraińcy zdarzali się wszędzie, gdzie ban derowcy dopuszczali się zbrodni ludobójstwa. W cza sopiśmie „Na Rubieży” nr 5 (93) Bernard Juzwenko, pisząc o zagładzie Polaków we wsi Glęboczek w pow. 103
Borszczów, woj. tarnopolskie, wspomina o pewnym Ukraińcu, który wyświadczył zagrożonym Polakom poważną przysługę. Opowiedziawszy o przygotowa niach banderowców do napadu na wieś, o czynionych raz po raz próbach zastraszania polskich obrońców, autor relacjonuje: „...Te pozorowane próby napadu wskazywały na to, że banderowcy szykują atak na większą skalę. Poinformował nas też o tym Ukrainiec, który od dziecka wychowywał się razem z naszą mło dzieżą i nam sprzyjał. On to powiadomił nas o kon centracji obcych jednostek banderowskich po ukra ińskiej stronie wioski. Wzmocniliśmy więc placówki po tej stronie wsi. Zgromadziliśmy tam sporo broni i amunicji. W dniu przewidywanego napadu stwier dziliśmy wzmożony ruch miejscowych Ukraińców w obrębie ulicy, przy której zlokalizowana jest cerkiew. Ponieważ ta cerkiew od strony szosy jest ogrodzona murem i gęsto zadrzewiona, łatwo tam zgromadzić sprzęt i ludzi przygotowanych do ataku...”. Tym razem Głęboczek ocalał. Zagłada nastąpiła po wkroczeniu tam wojsk sowieckich i zabraniu Polaków do armii. Nie miał kto bronić rodzinnej miejscowości.
W tymże numerze „Na Rubieży” Stanisław Jan kowski relacjonując tragedię wsi Zabłotów w powiecie Śniatyń w woj. stanisławowskim, wymienia również Ukrainkę, która nie uległa propagandzie banderow ców. Pisze on: .... W poniedziałek 23 października 1944 roku pracowałem z rodzicami przy wykopkach
buraków. Razem z nami była moja siostra Marysia i dziadek jej męża Antoni Soliński. Przyszedł do nas też sąsiad Ignacy Laskowski. Przyniósł wiadomość o ostatnim napadzie banderowców poprzedniej nocy we wsi Dżurów i zamordowaniu Polaków. Na tę wieść natychmiast poszliśmy do domu, aby przygoto wać się do ucieczki. Po drodze spotkaliśmy sąsiadkę Ukrainkę Marusię Blaszko, która ostrzegła nas przed możliwością napadu banderowców. Kiedy byliśmy na wzgórzu, ojciec obejrzał się i zobaczył idących dro gą banderowców. Oni również nas dojrzeli i zaczęli strzelać, ale odległość była duża, a strzały niecelne. Zaczęliśmy uciekać...”. A obok relacja Franciszki Musionek z domu Pod laska: „...Moi rodzice żyli zawsze w zgodzie i przy jaźni z sąsiadami. Mój stryj ożenił się z Ukrainką, mieli sześcioro dzieci i byli przykładnym małżeń stwem. Wspólnie świętowano ruskie i polskie święta. Wszystko zmieniło się w czasie wojny [...]. Od po czątku 1943 roku do wsi napływały różne wiadomoś ci o mordach na Wołyniu dokonywanych na Pola kach przez Ukraińców nazywanych banderowcami. W Trójcy pierwszy napad był w marcu 1944 roku, ale wtedy w domach byli jeszcze mężczyźni. Posiadali kilka karabinów i napad odparli. Ukraińcy porwali Michała Solatyckiego, kuzyna mojej mamy, który zo stał zamordowany; zwłoki jego znaleziono na skraju sąsiedniej wsi. Podczas napadu zginął od kul bande rowskich Ukrainiec Petro Budzyk, który walczył po stronie Polaków, oraz ranna została Ludwika Moź
104
105
dzierz. Po napadzie mało kto nocował w domu, lu dzie ukrywali się w zaroślach, na cmentarzu, w róż nych kryjówkach. Sama ukrywałam się u sąsiada Ukraińca. Tfagedią naszej wsi stało się powołanie większości mężczyzn do wojska. Zostaliśmy zupełnie pozbawieni obrony i opieki. Wykorzystali to bande rowcy...”. ❖ Ciekawe relacje przekazała Anna Ryszkiewicz, była mieszkanka wsi Równo w powiecie lubomelskim. Pa mięta, jak to 29 sierpnia 1943 roku do kościoła pa rafialnego w Ostrówkach przyszło niespodziewanie bardzo dużo Ukrainek, czego przedtem nigdy nie obserwowano. Tegoż dnia po południu przyszedł do domu jej rodziców młody Ukrainiec, pijany, i zaczął płakać, ściskać i całować jej ciotecznego brata Stani sława Wawrzyniaka. Poprzez łzy wyrażał ubolewa nie, że każą mu iść i bić Polaków w swojej rodzinnej wiosce. Powtarzał z płaczem: „...Co to będzie, jak ja zabiję Staszka Wawrzyniaka, toż to mój kolega! Ra zem chodziliśmy do szkoły; jak ja zabiję Aleksandra Wawrzyniaka [ojca Anny Ryszkiewicz - L.K.], prze cież to mój bliski sąsiad!”. O świcie następnego dnia, tuż przed okrążeniem wsi przez banderowców, Aleksander Wawrzyniak po stanowił uciekać z rodziną na zachód w stronę Buga. Lecz trudno było porzucić dorobek całego życia, a na wet pokoleń. Stał na drodze i zastanawiał się, co robić. Nagle nadjechał jakiś Ukrainiec, konno, i nie scho106
dząc na ziemię zaczął wołać do Polaka: „Ty tu jesz cze stoisz? Uciekaj, człowieku! Na Zamosteczu już wymordowali!” I popędził dalej. Teraz już ojciec autorki nie zwlekał. Czym prędzej przyjechał z rodziną do sąsiedniej wsi do Ukraińca Bondarenki. Zabawił u niego dwa dni, a gdy miejsco wi Ukraińcy powiedzieli mu, że będzie lepiej, jeśli ucieknie gdzieś dalej, skrycie wyruszył do Swierż po lewej stronie Buga. 30 sierpnia tego roku Ukraińcy wymordowali pra wie wszystkich Polaków w całej okolicy. Zginęło około 1800 ludzi, od niemowląt począwszy, kończąc na wiekowych starcach - zgodnie z głoszoną przez banderowców zasadą: „spotkasz Polaka, to głowa do pniaka”.
Bolesław Zygadło, mieszkaniec byłego powiatu kostopolskiego, relacjonując tragedię ludności polskiej zamieszkałej w jego okolicy, opowiada, że po opusz czeniu swych domostw niedobitki z polskich wsi zostały załadowane przez Niemców na furmanki i zawiezione do wsi Bystrzyce. On sam zamieszkał w domu Ukraińca Mikity Jaszczuka, człowieka przy zwoitego, o dobrym sercu. Dzięki niemu zdołał ura tować życie. Niedawno, po kilkudziesięciu latach, odwiedził owego mieszkańca Bystrzyc. I teraz ów Ukrainiec, już staruszek, przyjął go z prawdziwą ser decznością.
107
Józef Donajski vel Dunajski z Radomia w powie cie kowelskim pisze w swoich wspomnieniach mię dzy innymi o młodym Ukraińcu nazwiskiem Piasećkij, terminatorze, uczącym się u niego kowalstwa. Po ucieczce z niewoli niemieckiej Józef Dunajski przez pewien czas ukrywał się przed Niemcami, potem jednak zauważył, że nie ma powodu kryć się nadał, gdyż Niemcy są zajęci ważniejszymi sprawami niż śledzenie pojedynczych ewentualnych uciekinierów, i zaczął normalną pracę w gospodarstwie i w kuźni. Kiedy zaczęły się napady Ukraińców na polskich mieszkańców wsi, pewnego dnia jego terminator po wiedział mu, naturalnie w wielkiej tajemnicy, aby uważał, bo Ukraińcy przygotowują na niego napad. Dunajski wiedział, że jest to wielce prawdopodobne, gdyż był dość znany w okolicy, poza tym miał sto pień podoficerski otrzymany w Wojsku Polskim. Istot nie w jakiś czas potem młody Ukrainiec doniósł mu, że banderowcy są już w pobliskim lasku i wkrót ce tu będą. Pan Józef wymknął się ostrożnie z kuźni i z obejścia i ukrył się w przylegającym do podwórza olszynowym zagajniku. Po paru minutach kilkunastu uzbrojonych ryzunów obskoczylo kuźnię, przeszu kali zabudowania gospodarcze, lecz nigdzie nie było upatrzonej ofiary. Tenże młody Piasećkij ostrzegł Dunajskiego, że na pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia jego pobra tymcy przygotowują napad i to poważny. Placówka 108
samoobrony w Radomiu czuwała całą noc, by ode przeć upowców. Rano wartownicy zobaczyli nadjeż dżających od zachodniej strony wsi Niemców. Zmyli ło to obrońców. Z Niemcami na razie nie zaczynano walki, ponieważ wszystkie polskie wsie w tym rejonie były przepełnione uciekinierami z mordowanych wsi, położonych w południowej części powiatu. Nie wol no było narażać na pewną śmierć ocalałych szczęśli wie resztek polskiej ludności. Okazało się jednak, że byli to upowcy przebrani w niemieckie mundury dla zmylenia czujności Polaków. Radomie zostało prawie doszczętnie spalone. Zginęło w dwóch sąsiadujących ze sobą wsiach - Radomiu i Janowce - około 50 lu dzi. Atak odparto, ale okupiono zwycięstwo znaczny mi ofiarami. Młody Piasećkij nie mylił się.
Mieczysław Gaweł mieszkał w czasie wojny w kol. Tomaszów w powiecie Kostopol. Było to dość znacz ne skupisko rodzin polskich. Mieszkali tam również Ukraińcy, jak na całym Wołyniu - w zgodzie z sąsiada mi Polakami, zanim przyszły znane już tragiczne czasy odczłowieczenia znacznej części zwłaszcza młodych członków tej narodowości. Zaczęli „oczyszczuwalnuju akcjiju”, jak to się nazywało w ich języku, czyli po prostu ludobójstwo dokonywane na Polakach. Mieczysław Gaweł przytacza mnóstwo szczegółów mordowania bezbronnych, palenia żywcem, rabowa nia polskiego dobytku, w czym uczestniczyły całe wsie ukraińskie. 109
1 tam jednak zdarzali się odważni Ukraińcy, tylko nie zawsze zdolni wytrwać w swych zwykłych ludz kich odruchach. Widząc skierowane ku sobie lufy ka rabinów upowców, kapitulowali. Zdarzyło się np., że wczesną wiosną 1943 roku przyszła banda do Toma szowa, do domu Stanisława Koryckiego. Rodzina jego zdążyła uciec, on pozostał jeszcze, jakby nie wiedząc, co z sobą robić. W ostatnim momencie zdążył ukryć się w zabudowaniach sąsiada Ukraińca. Ten umie ścił go w chlewie i powiedział banderowcom, gdy go zapytali o sąsiada, iż nic o nim nie wie. Wówczas bandyci i jego i całą jego rodzinę postawili pod plot i zagrozili natychmiastowym rozstrzelaniem wszyst kich, jeżeli nie wyjawią miejsca ukrycia Polaka. Są siad nie wytrzymał napięcia. Powiedział, gdzie ukrył Koryckiego. Upowcy wyciągnęli go z chlewa, związali kolczastym drutem i nacieszywszy się cierpieniami bezbronnej ofiary, zamordowali go. Ten sam autor wspomina dalej, jak to jedna z miesz kanek miejscowości Klin, nazwiskiem Momotko, ucie kała przez ukraińską wieś Złazne. Tam chwycili ją banderowcy. Rozebrali ją do naga i straszliwie poka leczyli nożami. Następnie całą we krwi kobietę wrzu cili do dołu na pewną śmierć. Dół znajdował się za stodołą Ukrainki, mieszkanki owej wsi. Gdy odeszli, ta wyciągnęła żywą jeszcze, na szczęście, Momotko, ubrała ją w swój płaszcz i wsadziwszy do łodzi sama przewiozła ją na drugi brzeg Horynia, po czym wska zała jej drogę do Janowej Doliny. Ciężko poraniona Polka ocalała. 110
Janina Piwowarska z d. Boroń, była mieszkanka miej scowości Wandopol koło Równego, opisawszy prze bieg masowego wymordowania ludności polskiej jej wsi, nieludzkie cierpienia mieszkańców, ucieczki nie których i rozpacz garstki ocalałych po stracie najbliż szych, wspomina też, stryja, który w porę ostrzeżony najpierw zdążył się ukryć, potem znajomy Ukrainiec przewiózł go własną furą do Równego.
Bywało, że i w najgorszym zbirze odzywało się przynajmniej na moment coś z człowieka. Takie wy darzenie zanotowała Ewelina Hajdamowicz z domu Bagińska, była mieszkanka Lipnik w powiecie kostopolskim. Wraz z innymi mieszkańcami wsi uciekała pozostawiając za sobą zamordowanych i płonące do my. Oto fragment jej relacji: „...Biegnąc pochylone wpadłyśmy do dużego rowu, który prowadził od wsi do tego jaru. W rowie było peł no ludzi, a na jego krawędziach usadowiło się trzech banderowców z jednej strony i dwóch z drugiej. Zaczę li strzelać do kotłujących się tam ludzi. Potem wrzuca li granaty. Widziałam, jak drgały w konwulsjach ciała dzieci i kobiet rażonych odłamkami i kulami. Trzymając na rękach dziecko wpadłam z rozpędu w najgłębszą część rowu. Razem ze mną zsunęła się siostra Zosia ze starszym moim synkiem. Mordercy po woli zbliżali się w naszym kierunku, strzelając i rzu cając granaty. 111
W pewnej chwili usłuszałam rozpaczliwy głos mego synka: - Mamusiu! Mamusiu! Rączka mnie boli! 1 po chwili doszedł do mnie jego głośny, pełen bólu płacz. Podniosłam się, aby biec do synka i przez sekundę spojrzałam w kierunku swojej wsi. Olbrzy mie czerwone płomienie i czarny dym utkwiły mi na zawsze w pamięci. Odwróciłam głowę i nagle poczu łam palące uderzenie w twarz i oczy. Ogarnęła mnie ciemność. Jezus Maria - pomyślałam - chyba straci łam wzrok. Potworny ból ogarnął całą twarz i głowę. Usiadłam na dnie rowu, trzymając kurczowo moje maleństwo w rękach. W niedalekiej odległości usłyszałam ponownie: - Mamusiu kochana, moja rączka, mamusiu, boli strasznie! Na ten głos, nie zważając na straszliwy ból, owi nęłam młodszego synka w koc, ułożyłam między cia łami zabitych ludzi i poczołgałam się w kierunku star szego synka. Nic nie widziałam. Kierowałam się więc na jęk i płacz dziecka. Po chwili dotarłam na miejsce. Po omacku znalazłam siostrę. Była martwa, ale w ra mionach trzymała mojego synka. Dotykiem pozna łam, że kule przeorały skórę rączki dziecka. One to prawdopodobnie trafiły Zosię. Jedna w głowę, druga w szczękę, rozrywając ją całkowicie. Przypuszczam, że zginęła natychmiast. Nie widząc nic, dotykając tylko palcami, wyciągnę łam syna z martwych rąk Zosi i wróciłam do pozosta wionego młodszego synka. Czołgając się, natrafiałam
dotykiem palców na twarze i ciała pomordowanych. Czasami dotykałam twarde skorupy granatów, które widocznie nie eksplodowały. Strach i pragnienie ży cia dla moich dzieci przeplatały się wzajemnie. To drugie było silniejsze od strachu. Trzymając mocno w rękach odnalezionego synka, z trudem dowlokłam się do pozostawionego maleństwa. Odczuwałam po tworny ból oczu i ramion. Przyciągnęłam z całych sił obu synków. - Mamusiu! Mamusiu! - jęczał Zenuś - rączka mnie strasznie boli. Próbowałam przynieść mu jakąś ulgę w jego bólu, przyciskając skrwawioną rączkę. Niewiele mogłam mu pomóc. Byłam ślepa i ranna. - Tudy! TUdy! - usłyszałam nagle w pobliżu głosy. Idite siudy! Wony tut łeżat, dawajte siudy, dawajte Siu dy! - Głosy morderców były coraz bliższe. Ich dźwięk wwiercał się, jak igła, w moje uszy i mózg. Jeden z głosów wydał mi się bardzo znajomy. Na gle, jak w olśnieniu, poznałam go. Był to głos „pro wodyra” - jednego z dowódców ukraińskich bojó wek palących Lipniki. Człowiek ten mieszkał dawniej w naszej wsi. Zapamiętałam go bardzo dobrze. Gdy weszli Niem cy, w 1941 roku, on pracował w Sijelradzie (radzie wiejskiej) razem z moim mężem Władkiem. Wszyst kich Polaków wtedy zwolniono, a na ich miejsce przy jęto Ukraińców. Zatrzymano tylko mego męża, ponie waż znał się na rachunkowości i musiał ich tego uczyć. Czułam, jak prowodyr zbliżał się nad brzeg rowu. Klę
112
li 3
czałam wtedy przy swoich dzieciach. Zaczęłam pro sić: - Zlitujcie się! Darujcie życie moim dzieciom i skierowałam głowę w jego stronę. Nie widziałam go, czułam jednak instynktownie jego bliską obecność. Mówiłam prawie z płaczem: - Co one wam zrobiły? Przecież to maleństwa! Jedno ma dwa lata, drugie nie ma nawet roku! Da rujcie im życie! Mnie już wszystko jedno, straciłam oczy, mnie możecie zabić... ale dzieci zostawcie. Milczał. Po chwili usłyszałam jego ściszony i zmie niony glos: - Szczo wy? W hołowu raniena? - Tak - odpowiedziałam - i na oczy nic nie widzę. - Nu taak - przeciągnął prawie półgłosem. - To ty nie bijsija. My tebe ne ruszymo. Nie bardzo wierzyłam w to, co mówił, i zaczęłam ponownie: - Ale darujcie życie moim dzieciom! W tym momencie usłyszałam tupot butów o twar dą, zmarzniętą ziemię i głosy w języku ukraińskim. To nadbiegali jego podwładni. Słyszałam, jak repetują karabiny. Chyba zatrzymali się i któryś z nich ochry ple zawołał: - Ta szczo, chłopci? Budem teper perekołuwaty Lachiw? Gdy to usłyszałam, błysnęła mi w głowie myśl: wi docznie brakuje im amunicji i będą dobijać ofiary ba gnetami. - Tak dawaj! Ałe szwydko, bo patroniw żałko na Lachiw!
Wtedy jęknęłam mimo woli, a z gardła wydarł mi się jakiś nieludzki głos: - Zostawcie nas! Darujcie dzieciom życie! - Wy ciągnęłam przed siebie ręce zupełnie odruchowo, jak by chcąc zatrzymać ciosy bagnetów, i w tym momen cie usłyszałam jego głos: - Hej, chłopci, tut wże nykoho ne ma, tut samyje trupy! Nam treba tam ity, de szcze żywyje Lachy! Urywane ukraińskie głosy stopniowo cichną, morder cy oddalają się. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć, że jeszcze żyję i nie czuję ukłucia bagnetem? Czyżbym była uratowana? Czy Bóg wysłuchał mojej modlitwy? Z tych rozmyślań wyrwał mnie jego, tym razem normalny, tylko nieco ściszony głos: - Nu szczo, w hołowu ranyły? Nu ty ne bijsija. My tebe wże ne ruszymo. Ostań. Z trudem zbierałam myśli w mej potrzaskanej gło wie. Nie mogłam uwierzyć w to, że jeszcze żyję, a na de mną, nad brzegiem rowu, stoi i współczująco prze mawia dawny sąsiad, a obecnie przywódca bandy morderców, biegających po polu i dobijających ba gnetami leżących rannych Polaków. Usłyszałam tylko oddalającego się sąsiada po milknącym stukaniu jego butów. Darował mi życie. Myślę, że w tym Ukraińcu-zajadłym szowiniście, za ślepionym bezmyślną nienawiścią do Polaków - ode zwało się na chwilę zwykłe ludzkie sumienie, którym Bóg obdarzył przecież wszystkich ludzi. Byłam zupełnie wyczerpana. Straciłam przytom ność. Na jak długo - nie wiem. Z tego uśpienia zbu-
114
115
dzilo mnie głośne kwilenie rannego synka. A jednak żyję, pomyślałam. Wzięłam ich obu na ręce i podnio słam się, wstając. Strzelanina powoli cichła, jakby się oddalała od mo ich Lipnik. Potem nastąpiła całkowita cisza. Stałam ciągle w tym rowie, wśród trupów, trzymając synków na rękach. Byłam odrętwiała, nie wiedziałam, co ro bić i dokąd iść. Znowu straciłam przytomność. Gdy nastał dzień, mój mąż po długich poszukiwa niach, odnalazł mnie na dnie rowu. Zabrał nas do szpi tala w Bereznem. Tam udzielono mi pomocy lekarskiej i tam dowiedziałam się, już z całą pewnością, że stra ciłam wzrok na zawsze... Miałam wtedy 29 lat...”. „Na Rubieży” nr 2/8/1994, Wrocław. ❖
Wiktor Poliszczuk w obszernym referacie pt. Ukraiń skie ofiary OUN-UPA (Warszawa 1998) nawiązuje do czasów międzywojennych i przytacza przykłady li kwidowania przez członków OUN tych Ukraińców, którzy wykazywali lojalność wobec Państwa Polskie go, szczególnie jeśli pełnili jakieś państwowe funkcje. Cytuje też przykłady tego rodzaju przypadków, jak choćby zabójstwo dziennikarza ukraińskiego Sydora Twerdochliba, który zginął z rąk bojówkarzy UWO, Iwana Pasieki i Sadowśkiego. Tragiczne były później sze losy zamachowca Pasieki: Wiktor Poliszczuk cytu je w swojej pracy Ukraińskie ofiary OUN-UPA relację Józefa Hermana z Valrico: „Pasieka był uczniem gim nazjum ukraińskiego we Lwowie i należał do UWO. 116
Ta organizacja wydała wyrok na Twerdochliba. Cią gnęli losy - kto ma wykonać wyrok. Los padł na Pa siekę. Otrzymał rewolwer i fałszywe dokumenty oraz trochę pieniędzy. Wyrok wykonał. Policja szybko wpadła na jego ślad, gdy uciekał na Ruś Zakarpacką. Tam niechętnie przyjęto mordercę, więc postanowił wrócić do Lwowa. Ponieważ czuł, że był tropiony, nie poszedł na dworzec główny, tylko na Podzamcze, gdzie kupił bilet kolejowy, wsiadł do pociągu jadącego na wschód, wysiadł w Kniażnem i idąc wzdłuż kolei napotkał strumyk, tam też postanowił popełnić samo bójstwo. Z tym zamiarem podciął sobie żyły u obu rąk, ręce zanurzył w wodzie dla szybszego upływu krwi. Był to syn wdowy z rodziny robotniczej, miesz kającej we Lwowie przy ulicy Dorobek, chyba nr 8, tuż naprzeciwko mieszkania mojej siostry, która zna ła tę rodzinę. Chłopiec był spokojny, nieśmiały i bar dzo grzeczny, łecz musiał wykonać rozkaz organiza cji. Przy strumyku znaleźli go żywego, odratowali. Dostał 15 lat więzienia...”. Wynika z tego, że już w dawno minionych latach nie zastanawiano się nad ludzkim nieszczęściem, a do „wolności” wybierano drogę niewinnej krwi i przemo cy. Ta metoda, wyolbrzymiona do granic ludobójstwa, pogrążyła w morzu krwi byłe Kresy Wschodnie.
Maria Gulak, dawna mieszkanka powiatu Horochów, opowiada z bólem o męczeńskiej śmierci swo ich rodziców i rodziny, poniesionej z rąk banderow 117
ców. Nie od razu jednak wszyscy zginęli. Był to dość długi ciąg zdarzeń. Przy tej okazji przypomina pewien przypadek, gdy jej ojciec, spodziewając się w każdej chwili napadu, musiał uchodzić z miejsca zamiesz kania. Lecz o zwykłej ucieczce nie było mowy. Drogi i wszelkie przejścia były obstawione przez bojówki banderowskie. Wówczas z pomocą przyszedł mu zdrowo myślący Ukrainiec, sąsiad. Wieczorem kazał położyć się Polakowi na wozie, przykrył go grubą warstwą siana i wywiózł do Zaturzec, gdzie istniała placówka samoobrony. Na razie ocalał. Dalej wspomina również ta autorka, że starzy Ukraińcy współczuli Polakom, starali się pomagać, lecz sami bali się, wiedząc, co im za to grozi. Wielu oddało życie za swoicłi sąsiadów-Polaków, z którymi od lat żyli w przyjaźni i współpracy.
wszyscy troje żyją. Przechowała całą trójkę Ukrain ka, pełniąca w miasteczku funkcję położnej. Wie działa, że w razie wykrycia podobnego czynu czeka ją śmierć, jak wszystkich Polaków. Zwyciężyło zwy kłe ludzkie sumienie.
Halina z Saleckich Wilczek, urodzona w Beresteczku i mieszkanka owego historycznego miasta, w swo ich wspomnieniach nakreśla obraz zmagań Polaków z banderowcami o uratowanie życia. UPA atakowa ła zza Styru, musiała więc pokonać naturalną wod ną przeszkodę, co ułatwiało Polakom zadanie. Lecz była ich garstka, z lada jaką bronią, bez większych szans na skuteczną obronę. Rodzina autorki wspo mnień, podobnie jak wszyscy inni, rozproszyła się i po dwóch dniach i nocach walki zauważono brak jej ciotki Czesławy z dwojgiem dzieci - Tadeuszem i Ge nowefą. Rozpoczęto poszukiwania. Okazało się, że
Kazimierz Kaszuba, były mieszkaniec Porycka na Wołyniu, dawnej posiadłości Czackich, relacjonuje tra gedię miejscowego kościoła w dniu 11 lipca 1943 roku, kiedy to zamordowano w świątyni około 500 Pola ków uczestniczących w niedzielnym nabożeństwie. Niektórzy utrzymują, że było ich jeszcze więcej. Po tem p. Kazimierz pisze o swoim synu, któremu udało się uniknąć śmierci, gdy jednak natknął się na uzbro jonych banderowców, nie mając innego wyjścia, szu kał schronienia u najbliższego Ukraińca. „Zapukał do okna - wspomina Kazimierz Kaszuba. Tamten otwo rzył i zobaczył, poznał. «Co ja z tobą zrobię?». Ale nie mógł go wydać banderowcom. Wziął go. Pomiędzy stodołą a oborą miał kurnik z chrustu, oblepiony gliną, i na ten kurnik na strych go wsadził. Daszek malutki, stanąć nie można, trzeba być w pół przygiętym... Za dwie doby dołączyła matka. Z kościoła wyszła w nocy, doszła do domu, bała się wyjść i przy domu do rana przesiedziała w zbożu. Zrobił się dzień. W podwórzu usłyszała rozmowę po ukraińsku. Cały dzień i całą noc znowu w zbożu łuskając kłosy, tym się żywiąc...”. Wreszcie, jak pisze autor, ona także odważyła się wejść do tego samego Ukraińca. Wokoło była cisza.
118
119
Irena Koźlicka z Poluchny w powiecie horochowskim wspomina również, że gdy rozpoczęły się rze zie Polaków, Ukrainiec, niedaleki sąsiad, uprzedzał jej rodzinę o mającej nastąpić tragedii i radził chronić się w bezpieczne miejsce. Nazywał się Piotr Stasiuk.
Usłuchano. Cała rodzina ukryła się w zbożu, w domu pozostawał jedynie stryjek autorki, Julek Keller, prze konany, że nic mu nie grozi, gdyż zawsze żył w przy jaźni z Ukraińcami. Zginął wkrótce. Tenże Piotr Stasiuk przyniósł potem wiadomość, że został zasztyletowany przez banderowskich bandytów, gdy wieczorem usiło wał ujść miedzą w pole. Dalej opowiada autorka wspomnień, jak idąc z mat ką przez zboża, natknęły się na znajomego uzbrojo nego Ukraińca. Matka uklękła i zaczęła błagać o daro wanie jej i dziecku życia. Wysłuchał, wystrzelił w górę i odszedł. Lecz po chwili pojawił się drugi, również znajomy. Ten okazał się nieczuły na wszelkie prośby i zaklęcia. Wystrzał - i kula przeszyła serce zbola łej matki. Dziewczynka przytuliła się do martwego ciała zbroczonego krwią i nie potrafiła poruszyć się z miejsca. Wkrótce znowu zaszeleściło zboże i usły szała nad sobą zdanie: „to dziecko jeszcze żyje”. Jego towarzysz celowo, czy może z przekonania odpowie dział, że na pewno jest już martwe. Dziecko ocalało, ale czekało je jeszcze wiele cierpień. Uratował i ją ten sam Ukrainiec, Piotr Stasiuk, gdyż do niego udała się nazajutrz rankiem. Przebrał ją w sukienki swojej córki Oli, kazał mówić tylko po ukraińsku i udawać Ukrainkę. Nauczyła się nawet od mawiać pacierz po ukraińsku. Ukrainiec tymczasem pochował jej matkę oraz całą jej rodzinę wymordo waną przed paru dniami. Nie znalazł tylko ciała pra babci, zamordowanej, będącej już w wieku 90 lat. Z jego żoną dziewczynka poszła jeszcze popatrzeć na
120
121
„Ucieszyła się, że syn jest u niego. Ulokował ich obo je na tym stryszku. Pięć tygodni tam przesiedzieli. W dzień gorączka, pot lał się z ciała, a nocą ostatnie zimno... Po pięciu tygodniach zrobiło się nocą bardzo zimno. Dokąd będą siedzieli w tej męce? Wyprosto wać się nie można, za niski dach, od gorąca zostali spieczeni, i ciągle strach, że zabiją. Trzy razy rewizja po budynkach. Szukali. Z tego daszka Polacy widzie li, jak banderowcy chodzili po podwórzu, ale nie spo dziewali się, że oni pod takim malutkim daszkiem mogą być. Na wszystkich drogach i krzyżówkach były nocą warty i kto z Polaków natknął się na nie, został zamor dowany. Już nie było możliwości dłużej wytrzymy wać. «Zejdziemy, niech nas zabiją». A Ukrainiec prze dłużał pobyt, bo wszędzie była obstawa po wsiach i drogach. Czekał, aż ją odwołają, to może ich gdzie odwiezie. I tak było. Wujenka myślała, że nocą so bie pójdą. Okazało się, że nogi im posztywniały, nie mogą kroku dać, przewracają się. Co robić? Ukrainiec zaprzęga konie i wywozi ich. (...) Okrył wujenkę dużą chustką... i mówił, że żonę wiezie do lekarza, bo zachorowała... Szczęśliwie dojechali...”. ❖
swój opuszczony i ogołocony ze wszystkiego dom, puste zabudowania gospodarcze, zabrała z podłogi walających się kilka rodzinnych zdjęć oraz swoją lal kę i z tą zdobyczą, w towarzystwie opiekunki, wróci ła do domu Stasiuków. Po trzech tygodniach pobytu u bohaterskiej rodziny, przeprowadzona w przebra niu przez żonę Piotra, znalazła się w Horochowie, dokąd już wcześniej zdążył schronić się jej ojciec. Do dziś zachowuje wdzięczność dla odważnej rodziny ukraińskiej, która z narażeniem własnego życia oka zała pomoc bliźniemu.
Stanisław Soroczyński z Woronczyna w gminie Kisielin, powiat Horochów, przesyłając do autorów opra cowania II części Okrutnej przestrogi archiwalne zdjęcia swego ojca w towarzystwie Ukraińca Iwana Kuczeruka pisze: .....byli dobrzy i źli Ukraińcy. Jego [Iwana Kuczeruka - L.K.] stryj Hryć, a mego ojca są siad w dniu 15 lipca 1943 roku udzielił schronienia w komodzie swego mieszkania, a w nocy przez pola i łąki przeprowadził moją rodzinę w kierunku Berezołup - gminy. Syn jego Bartoch i córka Nina - mor dowali...”. Kiedy autor powyższych zdań znalazł się w Białaszowie koło Kowla u swoich kuzynów, za ra dą uczciwych Ukraińców opuścił zagrożone miejsce i przeniósł się do Stanisławówki niedaleko Zasmyk, gdzie była już zorganizowana silna placówka samo obrony. Dzięki temu ocalał. 122
Z relacji J. Cymbały, byłej mieszkanki Buniowa w powiecie kowelskim: .... Siostra mojej mamusi mieszkała w Buniowie na Wołyniu. Mając 20 lat wyszła za mąż za Ukraińca, Aloszkę, który był krawcem i mieszkał niedaleko Bu niowa. Kiedy nadszedł rok 1941 niedługo potem zaczę ły na całym Wołyniu szaleć bandy ukraińskie pragną ce wymordować wszystkich Polaków. Aloszka, mąż mojej cioci Liii, dostał rozkaz od Ukraińców-bulbowców, żeby zabił żonę i dziecko w terminie 7 dni. Wujek Aloszka - Ukrainiec - nie mógł tego zrobić; nie mógł zabić żony i dziecka, które miało 2 lata. Po upływie tego terminu przyjechali bulbowcy i wy prowadzili wujka za dom i zaczęli go bić, kopać za to, że nie zabił żony z dzieckiem. Ciocia usłyszała krzyk, wyszła z dzieckiem, trzymając je na ręku. Bulbowiec spojrzał na ciocię, zobaczył, że jest ładna i młoda, i powiedział jej, aby uciekała, bo ją zaraz zabiją, «a szkoda twoich młodych lat». Ciocia z Rysią na rękach uciekła w zboże i tak uratowała życie sobie i dziecku...”. O innym wujku ta sama autorka pisze: .... Kiedy bulbowcy wpadli niespodziewanie do me go wujka, otoczyli dom, wybili całą rodzinę, tylko naj mniejszy z rodzeństwa, Dyzio, który miał 7 lat, wlazł pod łóżko. Po odejściu bulbowców Dyzio wylazł spod łóżka i pobiegł do sąsiada Ukraińca, żeby przyszedł, bo mama i tata nie żyją. Ukrainiec przyszedł z synem 123
i widząc, że to wszystko zmasakrowane i prawdopo dobnie martwe, zastanawia! się, co ma robić. Naj lepiej utopić. Razem z synem brali zwłoki Polaków, nosili za stodołę i wrzucali do bagna. Okazało się, że niektórzy jeszcze żyli. Kiedy wszystkich ponosili, za chwilę żywi zaczęli się podnosić i posiadali w tym bagnie. Mój wujek też odzyskał przytomność i pro sił sąsiada Ukraińca, żeby odwiózł ich do szpitala do Włodzimierza swoimi końmi. Sąsiad zaprzągł konie, pokładł wszystkich na wóz i odwiózł. Byli tam tak długo, aż wszyscy wyzdrowieli...”. Oto inny obrazek ze wspomnień tej samej J. Cymbałowej: „...Marcin to syn p. Szwedowej, co ożenił się z Ukrainką, sąsiadką. Kiedy bulbowcy wymordowa li rodzinę p. Marcina, na drugi dzień przyszli do te ścia Marcina, żeby go wydał. Teść powiedział, że tu taj go nic ma. Ukraińcy nie wierzyli, tylko zagrozili, że spalą całe gospodarstwo. Teść prosił bulbowców, choć sam był Ukraińcem, lecz to nie pomogło. Scho wał więc Marcina w stogu siana. Bulbowcy szukali go w całym gospodarstwie i w zabudowaniach. Stóg siana bulbowcy kłuli długimi nożami, drutami, tak że Marcina bardzo skłuli, ale kiedy wyciągali z powro tem bagnety, krew wycierała się o siano i bandyci nie mogli się zorientować, czy on tam jest, czy go nie ma. Dali w końcu teściowi termin, że jeśli nie wyda im Marcina, to go spalą i wszystkich pobiją. Po odejściu bulbowców teść z córką i żoną wy ciągnęli Marcina ze stogu. Był bardzo pokłuty, krew
z niego spłynęła. Zaraz wzięli rannego, to było w no cy, i odwieźli do szpitala we Włodzimierzu...” Gdzie indziej wspomina: .... Moi rodzice żyli z Ukraińcami na Wołyniu bar dzo dobrze. Kiedy były morderstwa, to cala wioska podpisała się za nami, żeby nas nie zabili. Jednak to nie dało rezultatu. Musielibyśmy zginąć lub uciekać. Kiedy szłam z mamusią do sąsiadki Ukrainki i szli Ukraińcy i mamusia pytała ich, dokąd idą, to oni od powiedzieli i pokazali mamusi broń: motyki, piły, łopatki, siekiery, noże, że idą do cerkwi, gdzie pop odprawi mszę i pobłogosławi broń i pójdą wymordo wać Polaków w Gaju. «Kuma, uciekajcie, bo was wymordują!». Ja, dziecko, dziecko Wołynia, słyszałam to i widziałam na własne oczy i uszy. W Gaju koło szko ły był wielki dół-strzelnica i tam Ukraińcy wrzucali ciała niewinnych ludzi i dzieci polskie, wymordowa ne w sposób, jakiego nie da się opisać. Pisk tych niewinnych polskich rodzin słychać było u nas na wiosce. Po tym strasznym morderstwie my śmy już nie nocowali w domu, tylko kryliśmy się, gdzie tylko mogliśmy. W stodołach, w kopach żyta na po lach. Przesiedzieliśmy całe noce zdała od domu. Ale noce nie były ciemne, tylko czerwone, bo wszędzie się paliło. Ja wtedy byłam z tatusiem u sąsiada i sły szałam, jak Ukraińcy przyszli do Teofila - Ukraińca i mówili o wymordowaniu nas, polskiej rodziny. Tej nocy Teofil zaprzągł konie, pozbierał nas, odwiózł za wioskę i pokazał drogę do Perespy. Szliśmy głodni, bosi, goli i przestraszeni, a wioski były puste po wy
124
125
Wacław Chmielewski, członek Zarządu Głównego Stowarzyszenia Polska-Ukraina, zamieszkały obecnie w Wołominie koło Warszawy, a wcześniej w Kowalówce w powiecie włodzimierskim na Wołyniu, od był w 1993 roku podróż do swoich miejsc rodzinnych z okazji 50 rocznicy największych mordów wołyń skich Polaków. Odwiedzał znane z lat dziecinnych i młodzieńczych miejscowości, spotykał znajomych Ukraińców, oddawał hołd poległym i pomordowa nym. Zatrzymując się u jednej z rodzin ukraińskich, wspominał pamiętne dni 1943 roku i jej pomoc udzie loną mordowanym bezlitośnie Polakom. Pisze m.in.: .... Godzi się w tym miejscu wspomnieć, że moi go spodarze w sierpniu 1943 roku powiadomili naszych sąsiadów o nadchodzącej naszej likwidacji przez ban derowców. Był to akt odważny, ponieważ wykrycie tego groziło wyrokiem śmiertelnym niejednokrotnie całej rodzinie. Tak zginął nasz informator Omelan Bojczun z Rewuszek. Takich informatorów ukraińskich było wielu. Dla naszej Kowalówki oddał przysługę jeszcze Sarapko Mikołaj, też z Rewuszek”. I dodaje parę zdań o innej ukraińskiej rodzinie:
„Bereziukowie w sierpniu 1943 roku przechowy wali w swoim domu naszą sąsiadkę, oczywiście miesz kankę Kowalówki, Anielę Taburską z synem Wiesła wem, której mąż zginął zamordowany w bestialski sposób przez banderowców. Przechowywali i karmili dwoje zagubionych młodych Polaków: Zosię Puszczewicz i Witka Kosakowskiego. Ci młodzi ludzie podczas próby ucieczki zginęli...” O Omelanie Bojczunie pisał Wacław Chmielewski do Ambasady Ukraińskiej, proponując wystawienie dzielnemu Ukraińcowi pamiątkowego obelisku, któ ry byłby jednocześnie symbolem pojednania polskoukraińskiego. Przytacza szczegóły owych wydarzeń: „Był późny wieczór 29 sierpnia 1943 r. Do naszej posiadłości przybył niepozorny osobnik. Zaczął pukać do okien naszej chaty, lecz nikt mu nie odpowiadał, bo nas tam nie było. Byliśmy w ukryciu. Jego nie cierpliwe dobijanie się zmusiło ojca do wyjścia z kry jówki i przyjścia na spotkanie. Okazało się, że był to zaprzyjaźniony Ukrainiec Omelan Bojczun z sąsied niej wioski Rewuszki. Przekazał ojcu informację, że następnej nocy nastąpi likwidacja Polaków na kol. kol. Kowalówka, Marszałkówka, Brodyszcze i wiosce wy łącznie polskiej Budy Ossowskie. Omelan powiedział: «Ty nie mój wróg i wy wszyscy. Zbierajcie swoje ro dziny i uchodźcie!» Ojca ogarnął lęk. Gdy powracał do kryjówki, miał już obmyślony plan działania. Powia domił najbliższych sąsiadów i kuzynów, oni czynili to dalej. Jedni wierzyli w doniesienia, inni ociągali się. Nasza rodzina i kuzyni w grupie 16 osób jeszcze tej
126
127
mordowaniu Polaków, tylko wyły psy. Ta noc była straszna, jakiej się nie da zapomnieć. W Perespie by liśmy dwa tygodnie. Sąsiad Teofil przywiózł nam żyw ności. Potem bulbowcy zabili Teofila za nas, za pol ską rodzinę, że nam dał uciec z Wołynia...”.
nocy opuściliśmy swoje gospodarstwo. Ci, co zwleka li, mieli określone kłopoty, ponieważ faktycznie na stępnego dnia przed wieczorem przybyła horda na szych likwidatorów. Byli zaskoczeni i wściekli, że zastali puste mieszkania. Szukali zemsty za upoko rzenie. I znaleźli. Ktoś zdradził naszego informatora. Został pojmany, katowany do woli i w końcu wywieź li go w okolice wsi Nowy Dwór. Tam zamordowali i pogrzebali. Wkrótce zmarła jego żona. Była nawie dzana przez przeciwników męża, długo nie wytrzy mała. Dzieci natomiast zostały wywiezione w odległe strony, by uniknąć szykanowania. Ta haniebna śmierć - kończy Wacław Chmielewski swe pismo do Ambasadora - ciąży na moim sumie niu. Jestem ostatnim z Polaków, który może zwrócić się do Pana o spłacenie długu wdzięczności. Dawniej takiej szansy nie mieliśmy (...). Omelan kochał życie i ludzi, za nich oddał swoje młode życie. Zginął jako zdrajca Ukrainy i wróg narodu ukraińskiego. A fak tycznie był bohaterem, przeciwstawia! się tysiącom żądnych krwi nacjonalistów. Nie chciał mordować niewinnych ludzi i bezbronnych sąsiadów...”. Na marginesie warto poinformować, iż wniosek Wacława Chmielewskiego nie tylko został odrzucony pod pretekstem, że nie zdołano znaleźć dokumentów potwierdzających słowa autora, lecz i sam petent zo stał usunięty z Zarządu i z listy członków Stowarzy szenia Polska-Ukraina. Sprawa chyba nie wymaga szerszego komentarza.
128
Wiele materiału na opracowywany temat znaleźć można u Włodzimierza Sławosza Dębskiego w je go książce W kręgu kościoła kisielińskiego. Poważna część wspomnianej pracy opiera się na wypowiedziach i relacjach byłych mieszkańców gminy Kisielin, a ra czej tych resztek, które ocalały z lipcowych rzezi 1943 roku. Wynika z nich, że nawet w najtrudniejszych sy tuacjach i niebezpieczeństwach znajdowali się Ukraiń cy, którzy zachowali w sercach szacunek dla czło wieka i chrześcijańską miłość bliźniego, wynikają cą z Bożych nakazów. Wiedzieli, na co się narażają, a mimo to nieśli pomoc, ostrzegali, pomagali ściga nym i mordowanym. Wspomina Leokadia Piotrowska z Rudni w tejże gminie: „...Poszłam do jednego domu aż na kolonię Żurawiec, do sąsiadów moich rodziców, Oryszczaków. Tam była jedna Ukrainka i mówi mi, że mojego męża zabili. Mówię jej, że widziałam. A ona mówi, żeby uciekać, bo jak zobaczą, to zabiją i mnie, i ją. Poszłam dalej. Idę, a tu w sadzie przy domu dużo mężczyzn. Podeszłam, a jeden zapytał, czego szukam. Odpowie działam, że zostałam sama, bo zabili mi męża. Jeden mówi, że musiał być «winowaty». Zrozumiałam, że są to Ukraińcy. Po chwili zaczęli znikać po jednym w mieszkaniu. Przed domem stała staruszka. Jak przeszedł ostatni, ona mówi: «Detyno, wtykaj, bo tebe ubijut. Piszfy radyty, szczo z toboju zrobyty». Gdy usłyszałam, zaczęło mną trząść. Uciekłam w zboża. 1 29
Potem poszłam do sąsiada mego brata, bo bratowa tam wyniosła trochę rzeczy. Myślałam, że ona tam przyjdzie, i będziemy razem. Szłam prosto i zoba czyłam, że stoi mężczyzna z karabinem i rozmawia z dziewczyną. Zdawało mi się, że pyta, kto idzie, czy Polka, ale ona odpowiedziała, że Ukrainka. Starsza siostra z matką pokazywały przez okno, żeby ucie kać, bo zabije. Nie miałam wyjścia. Był ugór i kawa łek grochu. Podniosłam trochę pogmatwanych i gęsto leżących pędów grochu i schowałam się. Na szczę ście mój synek Sławek nie zapłakał. Tak leżałam do zmroku. Gdy żona Michaiła Charewycza dała znać, że bandyta odjechał, szybko wyszłam spod tego gro chu i wpadłam na podwórze. Dopiero teraz zaczę łam płakać. Co ja zrobię sama jedna w nocy? Gdzieś w zbożu są moje siostry, mama i sąsiedzi Cieślaki, których syn nie wrócił z kościoła w Kisielinie. Michaił Charewycz, który mnie znał, bo ze mną chodził do szkoły, powiedział, że pójdzie ich szukać, a ja mam być w polu. I tak my się znaleźli...”.
...Najstarsza córka [z rodziny Papużyńskich - L.K.] Stasia wyszła za mąż na Rudnię. Tam zabili jej męża i teścia. Z dziećmi i krowami uciekła do Twerdyń, do rodziny. 29 sierpnia w niedzielę raniutko napadli na dom Ludwika. Felka zabili za Marczukową stodołą. Jankę w stajni, Aurelię i Kazika w piwnicy mleczarni. Ludwik schował się w kupie gałęzi na podwórzu. Wie czorem wyprowadzał konie na pastwisko. Gdy prze jeżdżał koło kuźni Sołotwińskich, stojący tam bandyci zastrzelili go tak, jak siedział na koniu. Fela była scho wana w piecu u Ukraińca Nazaruka. Tam też schowała się Stasia. Na drugi dzień Iwan Nazaruk wyprowadził je za Twerdynie. Same dostały się do Zaturzec. W tym samym dniu zamordowany został Jan Sołotwiński - ślepiec. Rodzinę Papużyńskich mordowa ła ta sama grupa „samoobrony” pod wodzą Sieńka „Załupy”.
Stanisław Nowakowicz vel Nowakiewicz relacjo nuje tragiczne wydarzenia w pobliskich Twerdyniach, miejscowości prawie w całości ukraińskiej oraz w nie dalekich przysiółkach. I tam znaleźli się Ukraińcy, którzy zaryzykowali ratunek mordowanym, naraża jąc własne życie. Ten szczegół należy zawsze mieć na uwadze, gdy mówi się o pomocy niesionej przez pobratymców UPA. Stanisław Nowakowicz pisze:
O niedalekim od Kisielina Żurawcu wspomina Bo lesław Zinkiewicz: „W mojej okolicy nie było żadnych mordów i pol skie rodziny uratowały się. Gdy wyjeżdżaliśmy z Żurawca, wzięliśmy ze sobą tylko to, co weszło na wóz, a pozostałe rzeczy oddaliśmy na przechowanie Ukraińcom - sąsiadom...”. I dalej:.... Podczas drugiego pogromu w sierpniu 1943 roku ojciec przebywał w swo im gospodarstwie. Wtedy przyszedł do niego młody Ukrainiec Kola Mużyczuk z naszej wsi i powiedział mu, żeby uciekał dokąd może, bo go tu przysłali, aby
130
131
❖
zabił Zinkiewicza. Kazał też mówić, gdyby kogo zła pali banderowcy, że nie było tu żadnego Ukraińca...”. O innym przypadku pisze ten sam autor: „...Byliśmy wówczas z bratem Staśkiem u siostry i ona nam powiedziała, że Ukraińcy idą na Rudnię. Poszliśmy z bratem na Żurawiec (byliśmy w Jasińcu). W lasku spotkaliśmy Ukraińca z Ledachowa. Był to Stachurski, nasz znajomy. Powiedział: «Wleźcie w ja kąś dziurę i nie wyłaźcie». Nadal nie wiedzieliśmy dlaczego. Idąc dalej drogą, która szła na Rudnię, spotkaliśmy braci mojej żony, Bernarda i Franka Oryszczaków. Na gle zobaczyliśmy furmankę. Bernard i Franek szli z ty lu. Zdążyli się schować w zboże, a ja z bratem naszliśmy prosto na furmankę. Jechało na niej sześciu Ukraińców w niemieckich hełmach i mundurach. Ka zali podejść do wozu. Zrobili rewizję i jeden z nich spytał drugiego: «szczo robyty?», ale był z nimi syn Radiona z Żurawca, który kazał nas puścić, bo to swo je chłopaki. Na Żurawiec szliśmy wówczas do domu rodziców dać bydłu jeść. Już wówczas słychać było strzały z kierunku Rudni...”.
Relacja Kazimierza Góraka z Żurawca (fragmenty): „...12 lipca moja mama spotkała swoich teściów, udających się do Ukraińca Radiona, cieszącego się ogólnym zaufaniem, nie wiedząc o tym, że tam sta cjonują banderowcy. 132
Ja w tym czasie byłem z kuzynem Józefem Traczyńskim w sąsiednim gospodarstwie Ukraińca Ananiuka. Zza płotu dostrzegłem furmankę jadącą w kie runku Kisielina. Na niej siedzieli moi dziadkowie i Sokołowa - teściowa Kuleszy z dwojgiem wnuków, Czesławem i Danutą. Obok nich siedzieli zbiry. Była to ostatnia droga Polaków. Ukryliśmy się z rodziną Traczyńskich u Dymyda w stodole na sianie. Dymydowie uspokajają nas, że niedługo to się skończy. Ci, co mordują, to odjadą, przecież to obcy. A tymczasem w ich domu młodzi przygotowują się do następnej akcji. Podpatrzyła ich moja kuzynka. Wokół jakby się uspokoiło. 15 lipca mój wujek Stefan Luki przyjmując, że jest już po wszystkim, wypędza na pastwisko krowy. Sprze ciwia się temu moja mama. Wujek nie usłuchał i po gonił bydło na łąkę dziadków pod kościołem. My też z Bronkiem Łuki gonimy krowy w to samo miejsce. Dołącza się do nas jeden chłopak Ukraniec z Żuraw ca. Na razie spokojne pasienie. Chcę pójść do kościo ła, zobaczyć, ten mi odradza. W pewnej chwili widzę, jak kilka furmanek pełnych uzbrojonych mężczyzn pokonuje rzeczkę w miejscu, gdzie niedawno był mo stek. Zatrzymują się w sosenkach, zostawiają wozy i znikają w zbożach. Zaczynam się niepokoić. Mój ku zyn Bronek, zwany „Genek”, młodszy ode mnie, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Po krótkim czasie nad kolonią Żurawiec zaczynają się unosić kłęby dymu. Udajemy się we trójkę do pobliskich sosenek, naprzeciw Woźniaków, zobaczyć, co się pali. Po dro133
dze rozmawiamy po ukraińsku. Nasz towarzysz uświadamia nas: «jak was złapią, to macie mówić, że wy Ukraińcy. Musicie się też umieć przeżegnać po naszemu». Pokazał, jak to się robi. Ten chłopak wspina się na drzewo i widzi palący się szczyt domu Bajdów. W tym czasie zza sąsiedniej so sny wyłania się postać z karabinem: A wy czoho tut!. Odpowiedzi nie otrzymuje. Spokojnym zwrotem, pod bacznym okiem bandyty, udajemy się do swoich krów. O zmroku postanawiamy powrócić do wsi. Idzie my na skróty. Spotykamy innego młodego Ukraińca (chodziłem z nim do szkoły). On mnie ostrzega: «Kazik, ne idy, bo tebe tam ubijut!». Pozostawiam krowy na podwórzu Łuki i uciekam do Dymyda, bo tam jest moja mama. 16 lipca wczesnym rankiem przychodzi do stodoły Dymydycha i mówi: «Wtykajte, ce wbywajut’ naszy chłopci». Decyzja mamy natychmiastowa. Chyłkiem, zbożami, z nami rodzina Tarczyńskich, omijając kolo nię Żurawiec i tlące się zgliszcza Rudni, przez opusz czoną Wojnicę udajemy się do Włodzimierza...”. Tak więc w każdej wsi ukraińskiej czy ukraińsko -polskiej można było trafić na sąsiada, który wycią gnął do mordowanych pomocną dłoń.
Jan Łopuszyński wspomina, iż obok obcych, przy byłych z dalszych stron, banderowców, w mordach uczestniczyli i miejscowi, bliscy sąsiedzi Polaków. Lecz nie wszyscy. Pisze wspomniany autor relacji: 134
„...Jeden z Hapiaków - Ukrainiec, mój sąsiad, opo wiadał, że wzywali go na Moczułki [niedaleka wieś, gniazdo banderowców - L.K.], za to, że pomagał Po lakom w ucieczce, że postarał się o konia i wóz. Tymi Polakami byli Tomasz Górak z żoną i dwiema córka mi. Dzięki tej pomocy dojechali oni do Zaturzec...”. ❖
W pobliskim Woronczynie, podobnie jak w wielu innych miejscowościach, po pierwszej fali mordów na stępowała przerwa. Wtedy Ukraińcy zachęcali do nieuciekania, do zbierania żniw, twierdząc, że nastąpiła pomyłka, która już się nie powtórzy. Byli jednak Ukraiń cy, którzy zdawali sobie sprawę z prowadzonej gry, z celowego uspokajania prześladowanych i próbowali przestrzegać sąsiadów przed grożącym im niebezpie czeństwem. I często natrafiali na opór ze strony naiw nych, wierzących zapewnieniom Ukraińców. O takich również przykładach mówią naoczni świadkowie: „...Polacy mimo wieści o masowych mordach nad ciągających ze wschodu, mimo mordu w kościele ki sielińskim, gdzie zginęli ich bliscy, mimo uprzedzeń pochodzących od sąsiadów Ukraińców, nie chcieli wyjeżdżać...”. To opinia Władysława Zdzymiry z Wo roneży na. Ten sam mieszkaniec wsi pisze dalej: .... Batiuszka Sapieha, jadąc rano na swoje pole, a było to w dniu napadu, spotkawszy Wincentego Zdzymirę, poprosił go do wozu i szeptem doradzał na tychmiastowy wyjazd. W. Zdzymira nie usłuchał i w kil ka godzin później już nie żył. Również ojciec Wincen135
tego nie chciał jechać. Odkładał wyjazd na sobotę po zabraniu niezbędnych rzeczy i żywności”. Henryka Grocholska z domu Urbańczyk napisała: „Znajoma moja dowiedziała się od sąsiadki Ukrain ki, że ma być napad dziś (15 lipca) lub jutro. Natych miast pobiegła do domu. Siostrę Terenię wysłała za raz do stryja mieszkającego po sąsiedzku, by on ze swoją córką Cienią Sakowską ostrzegli kolonię Kielec ką...”. Niestety, zamordowano w kolonii Woronczyn 53 osoby, które nie zdążyły w porę uciec lub ukryć się. O obronie nie było mowy.
i Bogusław, wujek Kański i Józefa Kańska. Wszyscy udaliśmy się do Ozieran, gdzie wujek Ziółkowski miał znajomego Ukraińca Kowalczuka. Ukryliśmy się w ko pie zboża za stodołą Kowalczuka, a wujek udał się w kierunku domu. Po pewnym czasie zorientował się, że jest tam dużo ludzi i wycofał się, lecz nie mógł tra fić do nas. Wybrałem się więc z ciocią Marysią. Pode szliśmy pod drzwi i raptem zostaliśmy podchwyceni za ręce. Ciocia powiedziała: „O Jezu!” i to już wy starczyło. Ja szarpnąłem się i zdołałem uciec. Byli to bulbowcy, cały sztab tu się mieścił...”. 1 dalsze relacje: Emilia Kijkowska, obecnie Gurbisz, podaje z kolei
O pomocy niektórych Ukraińców wspomina wielu Polaków z różnych miejscowości. Włodzimierz Sła wosz Dębski zebrał niemało podobnych relacji. Warto przytoczyć jeszcze niektóre z nich. Oto wspomnienia Stanisława Adamowicza, syna Franciszka, zanotowa ne przez wspomnianego niestrudzonego zbieracza: „Mieszkaliśmy w kolonii Aleksandrówka koło Ośmigowicz na Wołyniu. W lipcu 1943 roku ukraińskie bandy napadły na naszą kolonię. Zginęła wtedy pew na część mieszkańców, a wśród nich moja matka, któ ra poszła do kuzynów Kańskich, mieszkających pod lasem. Inni zdołali się ukryć w różnych miejscach: w zbożu, w budynkach, czy u znajomych Ukraińców. Po kilku dniach, kiedy się wszystko względnie uspo koiło, Ukraińcy zebrali część naszej rodziny, a byli to: mój ojciec Franciszek Adamowicz, brat Witold, wujek Feliks Ziółkowski, ciocia Maria oraz Kamila, Leokadia
takie informacje: „Tak by się wydawać mogło, że ja najwięcej powin nam wiedzieć, bo mój ówczesny małżonek, Ryszard Alejew, Azerbejdżanin, był hersztem bandy ukraiń skiej wraz ze swym kolegą Aloszą, którego nazwi ska nie znam. Kiedy z pól Woronczyna szła obława UPA, na nasze podwórko wpadł Alejew i krzyknął: «Uciekajcie». Wszyscy z naszej rodziny się rozlecieli. Ja byłam w ciąży i krzycząc uciekałam, a tu już na podwórze weszło z dziesięciu Ukraińców. Ustawi li karabin maszynowy. Inni biegali po mieszkaniach, szukali, mieli wyprowadzać do rozstrzeliwania. Kie dy nie znaleźli nikogo, poszli dalej. W naszej wsi Ale jew nie brał udziału w mordach. Wywiózł mnie do wsi Helenów koło Kisielina i całe dwa tygodnie sie działam u Ukraińców, czekając na koniec. Kiedy za kończyli mordowanie, przyjechał do mnie i wróciliś-
136
137
Dalej Włodzimierz Sławosz Dębski przytacza rela cję Jadwigi Dragan, mieszkanki pobliskiej Adamów ki. Oto jej słowa: „...Rano dowiedzieliśmy się, że o dwa kilometry od nas, za wsią ukraińską i górą, wymordowana zo stała 15 lipca wieczorem kolonia Aleksandrówka. Od wczesnych godzin rannych obserwowaliśmy, co się dzieje wokół i z której strony zaczną mordować. O go dzinie 10.00 zaczęli od strony Twerdyń, czyli z po łudnia. Warty wystawiono naokoło. Pierwsi zaczęli uciekać ludzie od Twerdyń w kierunku Kupiczowa i Kowla, do którego było 40 kilometrów. Tam były po-
sterunki niemieckie i można było się ukryć. Ja ucie kłam z domu z dwójką młodszego rodzeństwa. Chwilowo ukryliśmy się u Ukraińca (sztundy), ale pod wieczór gospodyni przyszła do nas, żebyśmy opuścili kryjówkę, bo mają robić rewizję, czy ktoś się nie ukrywa. Dala nam ciepłą kurtkę, bo byliśmy lekko ubrani. Poszliśmy na łąki, gdzie w zaroślach siedzie li jeszcze nasi sąsiedzi, a potem odeszli do Kowla. Sama zostałam na tych łąkach. Odwagi nabrałam przy spotkaniu znajomego wartownika, który służył u na szego sąsiada. Był to ruski żołnierz wypuszczony z niemieckiej niewoli. On mnie zapewnił, że trzy dni trzeba się ukrywać, a później przestaną mordować. Drugim powodem pozostania było to, że usłyszałam trzy strzały w naszych zabudowaniach. Potem zoba czyłam pożar naszych budynków, tj. stodoły i chlewa. Mieszkanie zostało. Byłam ciekawa, kto zginął. Gdy wybiegałam z domu, zostali tam mama, siostra i oj ciec. Gdy rano wróciłam, leżały jeszcze trupy. Roz poznałam mamę i siostrę, chociaż były osmalone, po resztkach ubrania. Kto byl trzeci, tego nie wiem. Byli rozstrzelani kulami rozrywnymi w plecy, a pier si i wnętrzności były wyrwane. Obok znalazłam trzy łuski z naboi. Po trzech dniach wróciliśmy do domu, z którego wszystko zostało zrabowane, a bydło cho dziło luzem po polu. Przy pomocy Maciuka, Ukraiń ca, odnalazłam ojca, który już 5 dni leżał w zbożu, żywiąc się ziarnkami pszenicy...”. W tej samej relacji czytamy dalej o wydarzeniach świadczących o tym, jak różne było zachowanie w tych
138
139
my do domu, bo Ukraińcy mówili, że kto został, to już będzie żył, bo teraz mieli wymordować swoich naczel ników, którzy ich nauczyli strzelać. Mowa tu o ofice rach sowieckich, którzy byli instruktorami w UPA. Do takich należał właśnie Alejew. Oprócz niego w Ośmigowiczach, w sąsiedniej wsi, było ich dziesięciu. Mój cwaniak i to wywęszył i wszyscy, ci instruktorzy, ucie kli. Ponownie raniutko w niedzielę przysłał Ukraińca, bym uciekła z domu, bo tym razem przyjdą po niego, by go zabić. Tylko ze dwieście metrów oddaliłam się od domu, gdy wpadł inny „Rusek” do naszego miesz kania, by ratować Alejewa, a za nim Ukrainiec. Tego „Ruska” zabili na miejscu. Teraz powrotu nie było. Wtedy to polami przez 40 kilometrów dostaliśmy się do Zasmyk koło Kowla, gdzie byli moi bracia w par tyzantce...”.
„16 lipca, kiedy mordowali naszą kolonię, to zTwerdyń przez pola przybiegła Ukrainka i wolała: «Lude, spasajtesija, czytyry wozy katiw jide!». A inna Ukrain ka z Ośmigowicz przybiegła do Szostaka i chciała ich niby ratować i wyprowadzić w bezpieczne miejsce. Zaprzęgli konie, na wóz powsadzali dzieci i kobiety w ciąży. Ona ich wwiozła w sam ogień, czyli na sto jącą grupę morderców, gdzie ich w sumie 12 osób wymordowano. Gdyby nie ta Ukrainka, oni by w tym kierunku nie pojechali i uszliby z życiem, jak inni...”. 1 jeszcze jeden przypadek ludzkiego zachowania się niektórych Ukraińców w tejże kolonii we wspo mnieniach Józefa Masternaka, umieszczony w książ ce Włodzimierz Sławosza Dębskiego: „...Ojciec z samego rana poszedł do sijelrady w Ośmigowiczach, by załatwić zezwolenie na wyjazd całej kolonii do Kowla. Mama przygotowała śniada nie. Wyszła na podwórze i zobaczyła trzech na czar no ubranych, uzbrojonych mężczyzn. Byli to sowiec cy żołnierze, którzy uciekli z obozów niemieckich i przez pewien czas zatrudnieni byli u bogatszych gospodarzy. Po 1 kwietnia wcieleni zostali do UPA jako instruktorzy. Przechodząc przed domem jeden z nich dal znać energicznym ruchem ręki, żeby ucie kać. Mama wpadła do domu, złapała na ręce dwulet niego braciszka, krzyknęła do siostry i brata: «dzieci, uciekamy!». Wyprawiła je do mnie na łąkę, a sama
pobiegła za mężem w kierunku Ośmigowicz. Minę ła zabudowania Pawła Masternaka i jego szwagra Korpackiego i znalazła się na drodze do pierwszych Ośmigowicz. Tu spotkała furmankę wyładowaną to bołami. Siedziało na niej dużo dorosłych i dzieci. Po znała, że to jadą rodziny Szostaków z Podwerbia. Jechali dalej drugą stroną naszego pola w kierunku pierwszych Ośmigowicz. W tym momencie świst kul z broni maszynowej przewrócił mamę na ziemię. To nadjechał niespodziewanie wóz pełen bandytów. Gdy się oddalił i zaczęła go przesłaniać górka, mama zo baczyła, że nie pojechali do Ośmigowicz, tylko skrę cili do zabudowań Pawła Masternaka i Korpackie go. Po pewnym czasie usłyszała przeraźliwe krzyki i strzały...”. Nastąpił zbiorowy mord. Ocalała matka Masternaka. „...Gdy furmanka oddaliła się - pisze J. Masternak - podniosła się z ziemi [matka - L.K.] i pobiegła do Ośmigowicz. U wejścia do wsi spotkała Ukraińców gapiących się na płonącą Adamówkę. Nikt mamy nie zaczepił. Spotkała Hołubowskiego - Ukra ińca, z którym dobrze się znała. Opowiedziała, że idzie szukać męża, który poszedł z Bolesławem Żu brem i Józefem Malinowskim do «hołowy sijelrady». Z dalszego szczegółowego opisu wynika, że Hołubowski pomógł jej spotkać się z mężem. Potem oboje wpadli do Adamówki, a następnie przeświadczeni, że ich dzieci nie żyją, a na pewno Józef, odjechali w kie runku Kowla...”. Zginęło wtedy 56 mieszkańców Ada mówki. 9 osób zamordowano w kościele w Kisielinie.
140
141
ciężkich czasach poszczególnych Ukraińców. Jadwi ga Dragan pisze:
Rozpatrując materiały zgromadzone przez nie strudzonego Włodzimierz Sławosza Dębskiego dodać na koniec należy, że i on sam, ciężko ranny podczas obrony plebanii w Kisielinie w dniu 11 lipca 1943 ro ku, skorzystał z pomocy miejscowych Ukraińców. Pi sze o sobie: „...Ranny w kościele ośmioma odłamkami granatu leżałem w stodole Parfeniuków - Ukraińców, mieszkających daleko na futorze. Doglądali mnie tam ojciec i matka. Dochodząc, zmieniali opatrunki. Jeść mi przynosiła Anielka Sławińska, moja miłość, ta, co mnie nie opuściła w obronie, moja żona, matka trzech synów. Po dwóch dobach rany zaczęły ropieć i poja wiła się gorączka. Zachodziła obawa, że skrzepy wy gniją, a szczególnie ten w ranie pod kolanem, gdzie odłamek granatu przerwał arterię i może nastąpić po nowny krwotok... Prosiłem o zawiezienie mnie do szpi tala. Podjęła się tego Ukrainka - Paraska Padlewska. Konie dał mój przyszły teść - Antoni Sławiński. Zała dowali mnie na wóz, usiadła też matka...”. Wyzdrowiał. Życie poświęcił muzyce, malarstwu i odtwarzaniu historii wołyńskiej gehenny Polaków. Warto też przytoczyć słowa Stanisławy Sławińskiej, zamieszczone w książce Włodzimierza Dębskiego. „Gdy ustał ruch patroli UPA - pisze autorka - wtedy nie wiedzieliśmy, że oni są zajęci mordowaniem w Woronczynie, Aleksandrówce i Adamówce. Sam Kowtoniuk, który nas przechowywał u siebie w stodole lub w zbożu, po południu wziął kosę na plecy i poszedł 142
przez swoje pole i łąkę, przeskoczył przez rów ure gulowanego Stochodu i zniknął w lesie. Po godzinie powrócił i powiedział: «Idem... Można...». Wkrótce tą samą trasą szli: Sawa, Antoni Sławiński - głowa rodzi ny, syn Alfonek, lat 12, córki Aniela i Tumiła oraz moja siostrzenica Elzamina Romanowska, następnie na czelnik poczty Okólski z żoną. Wszyscy nieśli na ple cach toboły z resztkami majątku. Sawa przeprowadził nas przez część lasu zwaną Dworcem, około 2 kilome try dalej po przekroczeniu traktu zaturzeckiego przez dzielnicę Bójno, następnie koło byłej kolonii niemiec kiej Janowiec i przez las zaturzecki. U południowego skraju lasu widać było zabudowania majątku Lipiń skiego w Zaturcach, cel naszej ucieczki. W majątku tym stacjonowali Niemcy. Tak, by ratować życie, trze ba było schronić się u innego wroga. Tu pożegnaliśmy się, jak się później okazało - na zawsze...”. „Romanowscy - Karol i Maria - informuje Włodzi mierz Dębski - z najmłodszym synem pozostali w Ki sielinie. Karol wymłócił rzepak Antoniego Sławińskie go. Pochowali Romanowscy Biesiagową, która zmarła w tydzień po zamordowaniu jej męża i syna. Następ nie udali się do Zaturzec, a w kilka dni później wró cili i przechowywali się u sąsiada Maciuka w stodo le. 7 sierpnia przyjechał konno brat Maciuka, Ananij, który był w Moczulskiej sotni UPA. Przykazał bratu, aby natychmiast wyrzucił Romanowskich. 8 sierpnia raniutko Romanowscy wyszli. W lesie natknęli się na śpiącego „kozaka” (szeregowy UPA), ale go szczęśli wie obeszli. 1 43
Pozostali Polacy z Kisielina znikali po kryjomu lub w pojedynkę. Niektóre rodziny przeprowadzali Ukraińcy. Zasłużyli się w tym głównie: Wolodymir Pałaczuk, ten od Pawłowskich i Bagneckich.Petro Parfeniuk, który ochronił Czerwinków i rodzinę Piotra Sławiń skiego oraz Wiktor Padlewśkyj wspomagający Filip ków i innych. Ostatni Polacy opuścili swoje domy, uprzedzeni przez wyżej wymienionych, 8 sierpnia, kiedy to miała nastąpić druga seria mordów”.
We wspomnianej książce znajduje się także m.in. wspomnienie Reginy Łopuszyńskiej z domu Oryszczak, zawierające również wzmiankę o Ukraińcach, którzy oszczędzali Polaków, albo im pomagali. Po mor dzie w kościele kisielińskim część rodziny Lopuszyńskiej zdołała schronić się do Zaturzec. Ona sama dłu go tułała się w okolicach własnej wsi - Jasińca oraz Żurawca. Opowiada, jak to przez okres sześciu tygod ni mieszkała z bratem Frankiem oraz jednym Ukraiń cem w Żurawcu. „Wieczorami psy wyły i miauczały koty - wspomina p. Regina. - Spaliśmy w stodole. Jednej nocy słyszymy rozmowę, no i już włosy na głowie stanęły dęba! Złapałam Henia, synka, z koły ski do siebie. Mama z ojcem śpią nadal, a tu rozmowa koło drzwi. Otwierają. Widać karabiny... Pomyślałam wtedy, żeby choć z dzieckiem razem zginąć! Weszli. Jeden do drugiego mówi: «Swity maszynku!» Zoba czyli, że my leżymy i wtedy jeden, poznałam, żura144
wiecki, mówi: «Czomu tak muczytesija? Zaraz pokij i nychto nykoho ne wbywatyme». Z nami spał ten Hapiak, Ukrainiec, i oni przyszli do niego, a my przeżyliśmy prawie śmierć. Po kilku dniach przyszła do nas Olga Wasylewska i uprzedziła: «Reginka, uciekaj, bo przyszło parę tysię cy wojska z Galicji i znowu będą mordować Polaków». Zaczęliśmy się pakować...”. O ostrzeżeniach dawanych przez Ukraińców wspo minają też inni mieszkańcy okolic Kisielina, np. Sta nisław Nowakiewicz mówi o Iwanie Nazarowym, przyzwoitym Ukraińcu, Kamila Ziółkowska-Ostasz wymienia Ukrainkę Prokopychę, która dostarczała żywności uciekinierom-Polakom, wspomnianego Ko walczuka z Ozieran, u którego za stodołą spędzili uciekinierzy noc. ❖ Rodzina Filipa Ożarowskiego mieszkała w Nowym Dworze, wsi leżącej na krańcach południowych po wiatu kowelskiego. Jak wszędzie, tak i w tej oraz w są siednich wsiach i koloniach mieszkali zarówno Polacy, jak i Ukraińcy, a także znaczna liczba Czechów, przy byłych tu jeszcze po powstaniu styczniowym. Wszy scy żyli z sobą zgodnie, często po przyjacielsku. Nie do rzadkości należały mieszane małżeństwa polsko -ukraińskie lub polsko-czeskie. Teraz, w roku 1943, wszystko się zmieniło. Z Czechami utrzymywali Po lacy w dalszym ciągu stosunki przyjazne, natomiast Ukraińcy i tu podjęli hasło „Smerf Łacham!” 14 5
Ale i w okolicy Nowego Dworu nie wszyscy ulegli wpływom zbrodniczej propagandy. Filip Ożarowski w swojej książce o charakterze wspomnieniowym, za tytułowanej Gdy płonął Wołyń stwierdza, że jego ro dzina ocalała dzięki ostrzeżeniu sołtysa - Ukraińca z niedalekiej wsi Budki Łowiskie. Gdy mianowicie ban da szowinistów ukraińskich wtargnęła do wsi i rozpo częła swoją zbrodniczą rozprawę z Polakami, sołtys nazwiskiem Sadownik wysiał do Ożarowskich swoje go sąsiada, aby powiadomił Polaków o grożącym im niebezpieczeństwie i aby doradził im jak najszybszą ucieczkę do Zasmyk lub innego bezpiecznego miejsca. Ożarowscy nie zlekceważyli ostrzeżenia. Ojciec Filipa załadował na dwie furmanki ile mógł najbardziej po trzebnych rzeczy i szybko wyruszył w kierunku Za smyk, kierując się na Aleksandrówkę-Holendry, ale nie główną drogą, lecz na przełaj przez pola. Już w kwa drans później banda ryzunów wpadła na podwórze. Szybka lustracja wykazała, że gospodarze dom swój opuścili. Rozdzieliwszy się na dwie grupy, banderowcy ruszyli w pogoń. Niczego nie osiągnęli. Pojechali drogą, nie domyślając się widocznie, że uciekinierzy wybiorą jazdę po wertepach. Wszyscy szczęśliwie dojechali do Miedzikowa; stamtąd do Zasmyk było już blisko. Autor wspomnień zastanawia się tylko, dlaczego Sa downik nie ostrzegł innych Polaków, swoich bliższych sąsiadów? Dlaczego tamtym pozwolił zginąć? W do datku brat jego żony, Niunio Jarniow, przebił włas noręcznie 17 Polaków, zadając im śmierć na miejscu. Tej zagadki już się nie rozstrzygnie. 146
Także Stefania Brudzińska, mieszkanka pobliskiej Aleksandrówki, pisała: „W czasie mordowania na Aleksandrówce siedzieliśmy w stodole u Ukraińca Atabasza. Bandyci podeszli pod stodołę i chcieli do stać się do środka, ale Atabasz im powiedział, że «Lachy huty wczora i wże wyjichały». Gdy odeszli, Atabaszowa umówiła się z nami, że jak będzie rzucać grudami i krzyczeć - a sio, kury! A sio! - to mamy siedzieć cicho. Jak zawoła - tiu, tiu, tiu, to możemy wychodzić. Mąż pilnuje na ulicy. «Uciekajcie przez błota, tędy na Barabandę, po tem przez Kupiczów, na Lityn i dalej na Gruszówkę do swoich Polaków do Zasmyk, albo na Taliaczyn do Kowla» - radziła nam Atabaszowa...”. Po jakimś czasie Stefania Brudzińska wróciła jesz cze do Aleksandrówki, lecz, jak wspomina, nie wol no było jej ani jej mężowi przebywać w swoim domu i gospodarstwie. Udali się więc do Ukraińców Lew czuków w tej samej wiosce. U nich mogli liczyć na jakie takie bezpieczeństwo, bo bandy bulbowców pe netrowały nieustannie wszystkie zabudowania. W każ dym razie dzięki uczciwym Ukraińcom i tam wielu Polaków ocalało z krwawych pogromów.
W innym miejscu znajdujemy informację o strasz liwym wydarzeniu w Gucinie, powiat Włodzimierz Wołyński. Oto 11 lipca o świcie gromada upowców 147
spod znaku Bandery chwyciła 146 osób narodowości polskiej i zamknęła wszystkich w starej nieużywa nej kuźni, po czym kuźnię oblano benzyną i podpa lono. Trudno sobie wyobrazić ludzi zdolnych do po dobnego czynu, jak również męczarnie ponoszone przez palonych żywcem ludzi. Zdołało się uratować 6 mężczyzn, którzy wybili w ścianie otwór i pod osło ną gęstego dymu uszli z płonącego budynku i ukry li się w zboża. Również dwoje polskich dzieci Jana Krzysztana ukryła w swoim domu litościwa Ukrainka. Sądziła pewnie, że uda jej się uratować nieletnie isto ty od pewnej śmierci. Niestety, już następnego dnia banderowcy wtargnęli do izby i siłą odebrali maleń stwa. Wrzucili je zaraz do studni. Inna Ukrainka z tej samej miejscowości usiłowa ła uratować od śmierci małą dziewczynkę Apolonię Traszkiewicz. Natomiast jej własny syn odmówił upowcom udziału w mordowaniu Polaków, widocznie wy chowany przez matkę na uczciwego człowieka. Ban derowcy bez skrupułów zamordowali owego chłopca. Nosił nazwisko Muzyka. Matka dowiedziawszy się o tym, odesłała przechowywaną małą Polkę do Wło dzimierza i powierzyła ją znajomej polskiej rodzinie. W tym samym czasie, dodaje autor, inny Ukrainiec zamordował swoją żonę i dwoje dzieci. Żona była Polką. Nie chciał też mieć dzieci z niej zrodzonych. Taka była siła ludobójczej propagandy i taki lęk przed zemstą banderowców za niewykonanie wydanych przez nich rozkazów.
148
Drobny pozornie szczegół, który jednak uratował życie człowieka, zanotował Zbigniew Suduł, były mieszkaniec Tuczyna nad Horyniem w powiecie ró wieńskim. Opowiada o zagładzie Żydów w owej miejscowości z bardzo poważnym udziałem policji ukraińskiej w służbie niemieckiej, o początkach prze śladowania Polaków, wreszcie o nasilaniu się ekster minacji i rzezi polskich wsi i osiedli. Pracował wtedy w jakiejś małej fabryczce tekstyl nej, kierowanej przez Niemców, a obsługiwanej przez Polaków i Ukraińców, z tym, że Polacy spełniali tyl ko najczarniejsze funkcje. Wszelkie prawa przysługi wały wyłącznie Ukraińcom. Wśród nich szczególnie wrogo do Polaków usposobiony był Ukrainiec-gestapowiec nazwiskiem Dywak. On oraz inni Ukraińcy upatrzyli sobie za ofiarę pewnego Polaka odznacza jącego się wyjątkową siłą, przybyłego z Polski cen tralnej, noszącego czapkę wojskową, co szczególnie denerwowało Ukraińców. Mimo jego fizycznych wa lorów, jako cieszący się względami Niemców, mogli używać sobie na bezbronnym Polaku. „Pewnego dnia - opowiada Zbigniew Sudul - wró ciłem z obiadu i od razu poczułem jakąś złowrogą at mosferę. Z miejsca uderzyła mnie nieobecność moje go polskiego kolegi. Nasz „naczalnyk” kazał mi iść do biura. Idąc przez halę wśród drwin i różnych pohuki wań, otarłem się o Ukraińca, którego rodzina z moją rodziną dobrze się znały. Szepnął mi tylko „utikaj”. 1 49
W tych czasach zmysły miałem już tak wyostrzone, że na taką radę reagowałem natychmiast. Skręciłem w najbliższe drzwi, wypadłem na podwórze, przez płot do sąsiedniego sadu, a że każdą piędź tej okolicy znałem na wskroś, szybko zmyliłem pogoń. Podczas kiedy moi ścigacze przetrząsali różne zakamarki, ja przebiegłem przez kilka podwórzy i wydostałem się na ulicę, którą udałem się do głównej części fabryki, gdzie pracowała moja starsza siostra. Tam dowiedzia łem się, co się stało. Mój kolega w rogatywce dość miał już tego wszystkiego i podczas przerwy obia dowej położył pięciu czy sześciu Ukraińców, tak że dwóch pogotowie zabrało do szpitala, a sam nikomu nie mówiąc „do widzenia”, znikł”. Znikł wkrótce i autor wspomnień. Znalazł się w sze regach samoobrony. Po różnych perypetiach, niebez pieczeństwach, przygodach ocalał. Dziś przebywa w Australii i stamtąd przesyła swoje relacje. Jedno uczciwe słówko, a ile dobrego uczyniło. ❖ Bardzo wcześnie, bo już kilka lat po wojnie, za jął się gromadzeniem relacji i wspomnień z czasów tragicznych dziejów Wołynia i Podola w latach 1943 -1946 i dalszych Jędrzej Giertych. W dziele Komuni katy Towarzystwa im ienia Romana Dmowskiego wy danym w latach 1979/1980 można znaleźć wiele in formacji także i o tych Ukraińcach, którzy nie pod porządkowali się ideologii Doncowa i Bandery i nie poszli do ich szeregów. Opowiada np. drobny na po 1 50
zór fakt, jak to napotkał kiedyś grupę dziewcząt spod Kowla, które potraciły całe swoje rodziny, cudem tyl ko ratując życie. „Cały świat, którego były cząstką, pisze autor, zapadł im się w nicość - rozwiał jak sen. A jednak były spokojne, zrównoważone, pogodne można powiedzieć nawet, że wesołe. - A tyle tu pustych prycz w tej izbie. Mieszkał tu przedtem ktoś jeszcze? - Tak, mieszkały Ukrainki - nasze sąsiadki spod Kowla. Ale wyjechały niedawno. - I mogłyście z nimi wytrzymać? - Ach - pewnie. To były porządne dziewczyny. I jak człowiek w jednej izbie mieszka, to przecież się zżyje. - A po jakiemu rozmawiałyście z nimi? Jest zdziwiona. - Po jakiemu by? Po polsku”. Rozmowa toczyła się z jedną z dziewczyn w 1945 roku. Z wielu relacji z tego okresu wiemy, że zmobi lizowani przez Rosjan Polacy jadący np. w jednym pociągu na front z Ukraińcami musieli nieraz nasłu chać się zjadliwych uwag, wyzwisk, prowokacyjnych zaczepek. Nie potrafili Ukraińcy nawet w obliczu frontu i możliwej w każdej chwili śmierci zapomnieć o wpojonej im nienawiści do Polaków. Okazuje się, że nie wszyscy. Przykładem owe dziewczęta. ❖ Stanisław Szczepanowski syn autora Nędzy Galicji w cyfrach, który swoje ostatnie lata spędził w Anglii, we wspomnieniach z lat okupacji w Polsce, szczegól 151
nie z okolic górnego Dniestru, pisze również i o ban derowcach, o ich żądzy krwi, nawet własnych ziom ków. Oto jego słowa: .... Co mnie zastanowiło, to to także, iż napastowa ni i wyrzynani byli nie tylko Polacy, lecz także i Rusini, ci, którzy nie chcieli się podporządkować ko mendzie ukraińskiej [banderowskiej - L.K.]. Najbardziej mi utkwiło w pamięci opowiadanie star szej kobiety, Rusinki, pochodzącej z okolic górnego dorzecza Dniestru. Oto jej opowiadanie. «W czasie, kiedy Niemcy ściągali już swoje wojska, a bolszewi cy jeszcze nie nadeszli, zjawili się w naszym siole werbownicy do banderowców i namawiali młodych, żeby się do nich zaciągnęli. Nasi chłopcy odmówili, bo my chrześcijanie, a sły szeliśmy, że banderowcy głównie się trudnią prze śladowaniem i mordowaniem Polaków. A w naszej okolicy Rusini żyli z Polakami w zgodzie. Jak nasi chłopcy odmówili, banderowcy zaczęli im wygrażać, że oni widzą, iż z nami trzeba całkiem inaczej poga dać - nie prośbą. Gdy oni pojechali sobie precz, mie liśmy się na baczności. Jak nam doniosły potem nasze czaty, że idzie na nas batalion banderowców, chłopcy nasi pouciekali w góry. Banderowcy zrobili na nich obławę po lasach, a podobno mieli ze sobą jakichś zdrajców z okolicy. Gdy po obławie i uspokojeniu się wielu naszych chłopców z gór nie wróciło, poszliśmy za śladami ko ni odjeżdżających banderowców i znaleźliśmy w gór skiej okolicy miejsce, na które oni sprowadzali tych 152
chłopców, których połapali. Znaleźliśmy też naszych chłopców: smereki były nimi obwieszone jak szysz kami...»”. Jędrzej Giertych - Komunikaty Towarzystwa im. Romana Dmow skiego 1979/80.
Wspominał Jan Ferszt z Gaju, że w pobliżu jego wsi znajdowała się miejscowość Arsenowicze, zamieszka ła przez Polaków i Ukraińców. Ukraińscy mieszkańcy owej wsi zapisali się chlubnie w pamięci i tamtejszych Polaków i uciekinierów z innych okolicznych kolo nii. Ukraińcy przechowywali uciekinierów, zasłaniali okna, by nikt nie mógł podpatrzeć jakichkolwiek ob jawów zdenerwowania u właścicieli domu z powodu przetrzymywania ściganych, karmili, ostrzegali przed niebezpieczeństwem, gdy zbliżali się banderowcy, od wozili skrycie do miast i miasteczek. Taka postawa sprawiła, że ocalało wielu Polaków, którzy bez pomo cy swych sąsiadów zginęliby na pewno. ❖
Kiedy Tereska Persona, 7-letnia dziewczynka, miesz kająca z rodzicami w miejscowości Niebrzydów w po wiecie włodzimierskim na Wołyniu, zobaczyła, że banderowiec uderzył jej matkę siekierą w głowę, rzu ciła się do rozpaczliwej ucieczki. Było to 29 sierpnia 1943 roku. W tym samym czasie jej starsza siostra z braciszkiem pobiegli do sąsiada, Ukraińca, nazwi skiem Miron, do którego wcześniej udał się ich ojciec. 153
Dobiegłszy na miejsce ujrzeli ojca całego we krwi, le żącego bez życia. I tu wydarzyła się rzecz charaktery styczna dla tamtych czasów: żona Mirona skoczyła ku dzieciom pragnąc je ukryć, uratować, podczas gdy jej syn przed chwilą własnoręcznie zamordował ich ojca. Zaszokowane dzieci stały chwilę bezradne i przerażone, lecz ta chwila wystarczyła, by dostrzegli je banderowcy i obuchami pozbawili życia. Tymczasem mała Tereska wbiegła na pole ze stoją cymi dziesiątkami skoszonego i powiązanego w sno py żyta. Razem z nią biegli jeszcze dwaj starsi chłopcy i pewnie na nich banderowcy skupili główną uwagę, bo dziewczynka zdążyła ukryć się w środku jednego z dziesiątków. Siedziała bez ruchu i patrzyła przez szpary między snopami na szukających Polaków ryzunów. Gdy się uspokoiło, gdy umilkły krzyki i strza ły, pobiegła do pobliskiego lasu. Nagle usłyszała gło śną rozmowę w języku ukraińskim. Nie wiedząc co robić, uklękła i zaczęła się modlić. Po chwili chyłkiem ukryła się znowu w kopie zboża. Wokoło panowała cisza. Wtedy przypomniała sobie, że w pobliżu, za głębokim rowem jest młyn, należący do dobrych zna jomych jej rodziców - Polaków. Była tam kiedyś z oj cem. Gdy ostrożnie przeszła po cienkim drążku na drugą stronę rowu i zmierzała w stronę młyna, spo tkała Ukrainkę, też niedaleką sąsiadkę. Dowiedziała się od niej, że młynarz został zabity tu w pobliżu, jego żona z małym dzieckiem uciekała do lasu i pa dła tam od kuli banderowców. Ukrainka poleciła jej wejść z powrotem do dziesiątka, obstawiła ją jeszcze 154
dodatkowo snopami i powiedziała, że przyjdzie po nią. Niech czeka. Po jakimś czasie zabrała dziecko do siebie. Spokój panował jednak krótko. Następnego dnia pojawili się banderowcy i nakazali wszystkim Ukraińcom wyje chać do sąsiedniej wsi, ponieważ tu ukryło się wielu Polaków i obecność mieszkańców przeszkadza w ich znalezieniu. A nie wolno nikogo pozostawić przy ży ciu. Nie wolno też udzielać Polakom jakiejkolwiek pomocy! Za taki czyn grozi wiadoma kara. Tereska pojechała, a raczej poszła, za furmanką swojej odważnej opiekunki. Udawała dziecko ukraiń skie. Gdy zatrzymali się we wskazanej miejscowości, po paru dniach zabrała ją do siebie inna Ukrainka, dobra znajoma rodziców. Powiedziała, że będzie jej przybraną matką. Poszła nawet do cerkwi, by ją prze chrzcie i nadać ukraińskie imię. Miała odtąd nazywać się Tania. „Tanieczko”, zwracała się teraz do małej. Była bardzo troskliwa, dobra, miła. W tym domu Tereska spędziła kilka miesięcy. W zi mie 1944 roku wkroczył do wsi oddział polskiej party zantki. Pani Teresa nie pamięta, co to był za oddział, kto nim dowodził. Była wtedy za mała, aby się tym in teresować. Kazano Ukraińcom opuścić wieś. „Powie działam swojej rówieśnicy, Luba miała na imię, żeby nie uciekać, bo będą strzelać”. Szły więc obie w kie runku lasu, lecz za budynkami zagrodziła im drogę szeroko rozlana woda. Zatrzymały się i zastanawiały, którędy iść dalej. I wtedy odezwały się strzały. „Spoza zabudowań wyszedł partyzant i trzykrotnie strzelił do 1 55
nas, stojących nieruchomo. Trafił mnie i Lubę w nogi powyżej kolan. Upadłyśmy na ziemię. Podszedł do nas, potrącił Lubę butem i odszedł. Sądził pewnie, że nas zabił. Poleżałyśmy jeszcze jakiś czas, potem uty kając poszłyśmy do lasu...”. Pani Teresa opowiada zdarzenia sprzed 55 lat spokojnie, rzeczowo, ale co pewien czas pojawiają się w jej oczach łzy. Takich przeżyć nie da się wydobywać z pamięci bezboleśnie. Chodziły dziewczęta po leśnych bezdrożach, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Pogubiły drewniaki, szły boso. A tu zima. Nagle ujrzały idącego dróżką starego człowieka. Luba powiedziała do niego, że w lesie jest gdzieś jej ojciec, może staruszek pomoże go odszukać. Nieznajomy Ukrainiec kazał dziewczynkom zaczekać i poszedł na poszukiwania. Czekały długo. Wreszcie zmarznięte, wylęknione i głodne ruszyły przed siebie. Znowu błąkanie się po leśnych dróżkach. Zmierzch zapadał, gdy Luba ujrzała swego ojca. Podszedł szyb ko, wziął córkę na ręce, Teresce zostawił swój kożuch i kazał czekać na siebie. Odszedł z Lubą pewnie do jej rodziny. Tereska otuliła się kożuchem i kucnęła przy drodze. Czekała, jak jej polecił ojciec koleżanki. Gdy tak siedziała samotnie, nadeszła liczna banda ukraińska. Rozłożyli się obok rozpalili ognisko i za częli wypytywać dziewczynkę co za jedna i co tu robi. Tereska milczała. Tak jej radziła przybrana matka. Wtedy nadeszła sąsiadka Ukrainki, która ją przygar nęła. Nazywano ją „Babą Jagą”, pewnie ze względu na niezwykłą tuszę. Niedobra to była kobieta. Nikt jej
nie lubił. Wpatrzyła się teraz w dziewczynkę i krzyk nęła: „To Polaczka! Treba ji toże zaryzaty!” Kilku z bandy podniosło się natychmiast, lecz akurat nad szedł ojciec Luby i widział tę scenę. Spojrzał na Tere skę i rzekł, że szkoda na taką kuli, weźmie ją i utopi w pobliskim bagnie. Nie zabraniali. Niósł ją długo na rękach, kluczył, oglądał się, wreszcie napotkał jadącą furę. Jechał jego znajomy. Posadził skostniałą dziew czynkę na stos różnych rzeczy i kazał nie schodzić. Było zimno. Padał marznący deszcz. Nazywano go „żelazny”, bo natychmiast twardniał. Dziewczynka trzęsła się z zimna. Kożuch został przy ognisku. Gdy dojechali na miejsce, ledwo żywa mała Polka spo strzegła, że są w pobliżu domu jej rodziców. Nie za jeżdżali jednak do zabudowań. Zatrzymali się na le śnej polance, rozpalili ognisko, otulili dziecko koca mi, dali pod głowę poduszkę, nakarmili. „Ubolewali nade mną”, wspomina pani Teresa. Opatrzyli ranę na nodze. Mała poczuła się znacznie lepiej. Wkrótce za snęła. A gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że jest sama. Wokół ani żywego ducha. Ognisko wygasło. Wszyst ko przykryła warstwa świeżo spadłego śniegu. Tylko pod poduszką znalazła sporo żywności. Zaczęła głoś no płakać. Nadszedł na to staruszek Ukrainiec. Przy siadł się do dziewczynki, uspokoił ją, powiedział, że ją zabierze, ale musi trochę poczekać. Nie zawiódł. Przyszedł wieczorem i zabrał małą do swego domu. Okazało się, że była to uboga rodzina, dobrze znajoma Personom. Rodzice Tereski pomagali jej nieraz, zwła
156
157
szcza na przednówku, dając a to trochę kartofli, a to mąki itp. Ukraińcy pamiętali to, dobrze wyrażali się 0 nieżyjących już sąsiadach Polakach i roztoczyli te raz nad ich córką troskliwą opiekę. Mieli czworo dzieci, z którymi Tereska szybko nawiązała przyjaźń. U tej rodziny mała Polka doczekała przyjścia wojsk rosyjskich. Niedługo potem odprowadzono ją do du żego zgrupowania rodzin polskich, koczujących w po bliżu i gotujących się do wyjazdu za Bug. Przyjechała z nimi, a raczej przyszła pieszo, na bosaka, do Hru bieszowa. Nie wyraża się dobrze o nowych opieku nach. Traktowali ją po macoszemu. Na szczęście po pewnym czasie odnalazła dziewczynkę jej ciocia, siostra matki, i zabrała do siebie. Mieszkała trochę w Chełmie, potem osiadła na stałe w Brzeziczkach koło Piask, skąd wywodzili się jej dziadowie. Mieszka tam do dziś. Odwiedza Wołyń i dawnych opiekunów-Ukraińców. Przyjmują ją serdecznie, goszczą, wspo minają niedobre minione czasy i okrutnych ryzunów Bandery. Pomogli nawet p. Teresie zbudować krzyże 1 nagrobki na mogiłach jej rodziców i rodzeństwa.
Informacje o tym samym zdarzeniu zanotował także Kazimierz Kosowski, wspominany przez Tere sę Personę-Guz. 18-letni wtedy chłopak pisze o mor derczym pościgu przez banderowców, o bliskiej już śmierci i cudownym jej uniknięciu. Pisze o męczeń skiej śmierci swojej rodziny z dwuletnią bratanicą 158
włącznie, o tym, jak zmęczony i spragniony do kresu wytrzymałości wbiegł na podwórze Ukraińca, z które go synem chodził do jednej klasy. Miał na imię Paweł. Ten akurat był przy studni i nabierał wody dla krowy. Ścigany dopadł wiadra i pił chciwie aż do zupełne go zaspokojenia dręczącego go pragnienia. Był już zmierzch. Banda odeszła. Mógł się choć przez chwi lę poczuć bezpiecznie. Opowiada, jak wyszli z do mu rodzice Pawła, jak po prostu płakali, patrząc na ledwie żywego chłopaka. Powiedział im, że orientuje się, co im grozi za udzielenie Polakowi pomocy. Od pocznie nieco i zaraz sobie pójdzie. Wtedy, jak wspo mina, matka Pawła wyniosła mu dwa pieczone piero gi i pół bochenka chleba, ojciec chciał mu dać swo ją sukmanę. Nie przyjął, z obawy, że gdyby go złapali i rozpoznali, czyja to sukmana, zemściliby się krwawo na ofiarodawcy. Uczciwa rodzina ukraińska ostrzegła go jeszcze, by nie wracał do domu, gdyż mogą tam urządzić na niego zasadzkę, doradziła, którędy powi nien iść, i chłopiec ruszył w ciemność. Ocalał. Dotarł szczęśliwie do Turzyska, potem do Kowla, by następ nie wstąpić do oddziału „Sokoła”, który potem stał się częścią składową 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Przebył cały jej szlak bojowy.
Rodzina Władysława Sączkowskiego mieszkała w Świniuchach w powiecie horochowskim. Przez dłu gi czas unikała śmierci dzięki dobrym sąsiadom Ukraiń 159
com, którzy zawsze w porę potrafili ostrzec Polaków i pomóc im ukryć się w bezpieczne miejsce. Fala okrutnych mordów przelała się już przez okolicę, a Sączkowscy nadal cieszyli się życiem. Wydawało się, że kto przetrwał tamte straszne dni, już teraz, w zi mie 1944 roku, może być spokojny o życie. Niestety, dopadli ich banderowcy w marcu tegoż roku. Wymor dowali prawie całą rodzinę. Teraz i dobrzy sąsiedzi nie byli w stanie pomóc. Zresztą zaraz potem UPA rozprawiła się i z Ukraińcami, którzy nieśli pomoc Polakom. Wymordowali także swoich. Jeszcze jesienią 1939 roku, zaraz po wkroczeniu na Wołyń armii sowieckiej, jedni Ukraińcy zachowy wali się w stosunku do Polaków spokojnie, jak wo bec dobrych sąsiadów, inni mordowali i polskich żołnierzy, i osadników wojskowych. Tak na przykład w powiecie łuckim w osadzie wojskowej Maczkowce grupy Ukraińców terroryzowały sąsiadów, rabowały ich mienie, podpalały budynki. Kiedy postanowili dokonać zamachu na znanego polskiego działacza społecznego, też osadnika, Wła dysława Stępka, życzliwy Ukrainiec ostrzegł go przed niebezpieczeństwem i tym samym Polak uniknął śmierci. Inny osadnik - Izydor Wawrzkiewicz - aresz towany wcześniej przez władze sowieckie, uzyskał wolność jedynie dlatego, że gdy żona aresztowanego zwróciła się do okolicznych Ukraińców z prośbą o zło żenie podpisu w sprawie uwolnienia jej męża, więk szość wyraziła na to zgodę. Wstawili się za wartościo wym człowiekiem bez względu na jego narodowość. 160
Alfreda z Głowińskich Krawiec, była mieszkanka kolonii Wierzbiczno w powiecie kowelskim, wspomi na często rodzinę Bociów, Ukraińców, którzy w naj gorszym dla Polaków czasie nie wyzbyli się uczuć ludzkich, lecz udzielali Polakom schronienia, wspo magali radą, bronili przed napastliwością swoich pi janych z nienawiści pobratymców-banderowców. „Był lipiec 1943 rok - pisze autorka. - Brat Hiero nim, późniejszy «Zawisza» w oddziale por. «Jastrzębia» w Zasmykach, wypełniając pewnej nocy swoje konspiracyjne zadania, został wyśledzony przez Ukra ińców i prawdopodobnie rozpoznany. Stało się to, czego od dawna spodziewano się w rodzinie. Świad czyły o tym zbyt częste teraz odwiedziny miejsco wych Ukraińców, głównie wieczorami. Przed połud niem zajechało przed bramę pięć furmanek. Na każdej siedziało po kilku uzbrojonych banderowców. Chy ba tylko jakiś cud sprawił zaćmienie umysłów nie proszonych gości, że wszystkim udało się wywinąć z ich rąk. Długa to historia. Przytoczę tylko niektóre jej fakty. A więc wszyscy, z wyjątkiem dziadków sta ruszków, znaleźliśmy się poza domem. Tatuś i bra cia, klucząc po zaroślach, uciekli do Osiecznika. Hie ronim z Osiecznika poszedł natychmiast do Zasmyk. Matula ze mną uciekła w pobliże swojej rodziny, za mieszkałej w kolonii Osiecznik. Nic nie wiedzieliśmy o sobie. To wydarzenie wywołało wśród Ukraińców z naszego Wierzbiczna, jak i okolic, poruszenie z bar 161
dzo prozaicznego powodu. Żniwa były tuż-tuż, a tu kuźnia ojca była zamknięta. Potrzebne były kosy, sierpy, bo tylko tymi narzędziami kosiło się i żęło wówczas zboże. Ów zastój w pracy wywołał niepo kój. Zwołano w końcu zebranie i wyszukiwano spo sobów, w jakie można by było ojca zmusić do po wrotu do pracy. Rozwieszono po wsi i okolicznych miejscowościach coś w rodzaju ogłoszeń, wzywają cych naszą rodzinę do powrotu z zapewnieniem ja koby całkowitego bezpieczeństwa. «Włos z głowy ni komu nie spadnie», a tamte odwiedziny to pomyłka. Kiedy owe zapewnienia nie odniosły skutku, zwo łano ponownie zebranie, po czym rozwieszono nowe wezwanie do powrotu. Te już z wyznaczeniem termi nu, pod groźbą spalenia wszystkich budynków i tego, co się w nich znajduje, nie pomijając losu naszych dziadków. Widocznie tym razem groźba miała się spełnić, o czym dobrze wiedział nasz bliski sąsiad, Ukrainiec nazwiskiem Boć, gdyż domyślając się, że rodzina mamy wie, gdzie się ukrywamy, wysłał (w ja ki sposób - dziś już nie wiem) kartkę do mamy. Pro sił o przyjście do niego w nocy. Nie było wówczas pewności, czy to nie pułapka. Ukrywaliśmy się cały czas w zbożu, każdej nocy gdzie indziej. Trwało to około dwóch tygodni. Po namyśle mama postanowiła pójść do Boda. Chodziło o dziadków. Kiedy matula moja otworzyła drzwi do mieszkania sąsiada, stanęła w progu jak wryta. Cała kuchnia, dość obszerna, wy pełniona była obcymi Ukraińcami. Boć zerwał się zza stołu i szybko wyprowadził nas na zewnątrz. Zde 16 2
nerwowanym głosem wyrzucał mamie, że weszła do izby, zamiast go jakoś wywołać na dwór. Dał wtedy następującą radę: «Roman - czyli tato - niech natych miast wraca i zajmie się pracą w kuźni. Anton - naj starszy brat - niech się też pokaże, choć co jakiś czas, byle ostrożnie. Ale Hieronim niech się nie pokazuje wcale, bo będzie po nim. Rozpoznali go, wyśledzili». Pożegnał się z nami i wrócił do swoich. Zrobiliśmy, jak poradził, znał bowiem najlepiej zamiary bande rowców. Postąpił wobec nas bardzo uczciwie. Do dziś utrzymuję kontakt z jego synem Mironem i jego żo ną Wierą. Opiekują się polskimi mogiłami pomordo wanych, odnawiają krzyże, ogrodzenia wokół mogił w Osieczniku, w Wierzbicznie, gdzie w naszym daw nym lesie spoczywają moi dziadkowie zasztyletowa ni przez banderowców wraz z pobliskimi sąsiadami. Myślę, że p. Mironowi i jego żonie należą się moje słowa wdzięczności, jak też wdzięczna pamięć o jego rodzicach. Na wygonie, w pobliżu domu rodziców, Miron Boć opiekuje się mogiłą rodziny Ciosów, na szych i ich sąsiadów, również w okrutny sposób po mordowanych przez ludobójców”.
Alfreda Krawiec przeprowadziła na temat rodzi ny Bociów z Wierzbiczna rozmowy z innymi byłymi mieszkańcami tamtych wsi. Oto jej relacje: „Pani Leokadia Głogowska z domu Potocka liczy sobie dziś 83 lata, jest wdową, mieszka w Nysie i tak oto wspomina tamte fakty z sierpnia 1943 roku: W tam163
tym czasie mieszkałam już z mężem Antonim u jego rodziców w kolonii Osiecznik. Natomiast rodzice moi, Jan i Józefa Potoccy, a także bracia Bolesław i Fran ciszek z żoną Marią z domu Głogowską, mieszkali w Wierzbicznie. Była to wieś w większości zamiesz kała przez Ukraińców. Zabudowania rodziców, jak i sąsiadów Polaków, położone były po przeciwległej stronie wsi za wygonem (pastwiskiem). Była już trzecia dekada sierpnia 1943 roku. Na pady banderowców na polskie wsie i pojedyncze ro dziny zamieszkałe, jak my, w pewnym oddaleniu od siebie, miały już charakter masowy. Widmo śmierci zbliżało się w naszą stronę, dotąd jakoś omijaną. Nikt z Polaków nie nocował w swoim domu. Każdy miał swoje ukryte miejsce, do którego ostrożnie wymy kał się z rodziną pod osłoną nocy. Naprzeciw rodzi cielskiego domu, po drugiej stronie wygonu, miesz kała ukraińska rodzina Bociów, ogólnie szanowana wśród społeczności i ukraińskiej i polskiej. Stosunki sąsiedzkie układały się w sposób przyjacielski. Nie zmieniły się nawet wtedy, kiedy zaczęły się masowe mordy Polaków. Rozmyślał więc ojciec Jan, że może by tak udać się do sąsiada Bocia i poprosić go o pomoc, o radę. Każdemu marzyło się choć kilka nocy spokojnych, później może się coś obmyśli, może coś się zmieni. Poszedł z mieszanymi uczuciami: z nadzieją w sercu i z niepewnością. Przecież to jednak Ukrainiec, a cza sy tragiczne dla nas. Przedstawił swoją prośbę i po chwili ciszy usłyszał: „przyjdźcie w nocy”. Nie pamię164
tam, gdzie rodzina moja była umieszczona do spania, ale prawdopodobnie nad stajnią na sianie. Nocowali śmy tam około tygodnia. Rodzina Bociów ryzykowała wówczas wiele. Dom ich był codziennie odwiedzany przez większe i mniejsze grupy Ukraińców, i miejsco wych, i dalszych. Starsi Bociowie, Jewdokia, imienia jej męża nie pamiętam, odeszli już dawno do wiecz ności. Żyją ich dzieci, Miron i Nadia. Moich rodziców zamordowali banderowcy bagnetami razem z innymi starszymi sąsiadami w lasku Głowińskich i tam już pozostali wszyscy razem. Dziś z wdzięcznością przy wołuję pamięć o sąsiadach Bociach. Ich odwaga i wy ciągnięta pomocna dłoń w takiej formie, jaka była wówczas możliwa, świadczy o ich człowieczeństwie, którego nie zatracili w chwilach wielkiej próby... Mam w pamięci jeszcze jedno takie wspomnienie, dotyczące również sąsiada Bocia. Działo się to już po ewakuacji Osiecznika do Zasmyk. Uciekając, nie moż na było wiele ze sobą zabrać. Został cały nasz żywy inwentarz. Brat Franciszek rozmyślał więc, jak by tam wrócić i zabrać przynajmniej krowę. Dowiedział się, że w pobliżu Zasmyk dziedzic majątku w Wierzbicz nie, p. Edward Cieszkowski, młócił zboże dla Niem ców z ich rozkazu. Udał się tam. Okazało się, że był przy tym sąsiad Boć. I znowu p. Boć obiecał swoją pomoc. Poradził, jak i którędy ma się przedostać do Wierzbiczna. Tak też brat zrobił. Odzyskał krowę. Są siad Boć zabił wieprza, załadowali wszystko na wóz, przywiązali krowę i nocą wyruszyli obaj do Zasmyk. Dotarli szczęśliwie, po czym Boć wrócił do domu. 1 to 165
zdarzenie wspominam ze wzruszeniem. Boć był prze cież Ukraińcem, ale nigdy nie przestał być człowie kiem i sąsiadem...”.
Henryk Kitaszewski, zamieszkały obecnie w Au stralii, dawny mieszkaniec gminy Kisielin, wspomina jąc pamiętną niedzielę 11 lipca 1943 roku i napad na kościół w tej miejscowości, mówi o wcześniejszym obstawieniu wszystkich dróg prowadzących do Kisielina przez banderowców. Stojący lub siedzący przy drodze nie odzywali się do idących, nie zatrzymywali. Jednak jeden z nich, stojący przy dróżce prowadzącej do Zaturzec, zwracał uwagę idącym, by lepiej wróci li, nie szli do kościoła. Niczego więcej nie tłumaczył, jedynie to: „Lepiej nie idźcie dzisiaj do kościoła”. Nikt prawie na tę lakoniczną uwagę nie reagował. A po tem masakra..... Ten jedynie był ludzkim, chociaż brał udział w mordzie...” komentuje zdarzenie autor.
Placówkę taką postanowili założyć banderowcy w miejscowości Trościaniec. O owym zamiarze do nieśli obrońcom Przebraża dwaj Ukraińcy, Sydor 01chowicz i Nikifor Klimczuk. Przybyli do polskiej wsi z białymi chustami w rękach i oświadczyli, że są ukraińskimi patriotami, lecz nie uznają metod stoso wanych przez bulbowców i banderowców. Przyszła Ukraina musi być krajem, który każdemu będzie mógł spokojnie spojrzeć w oczy, musi mieć czyste sumie nie w stosunku do wszystkich swoich mieszkańców, mniejszości narodowych też. Udzielili komendzie Prze braża dokładnych informacji o sile upowców w Trościańcu oraz zgodzili się być przewodnikami, jeśli dojdzie do wyprawy. 1tak się stało. Wyznaczeni do dokładnego obserwo wania przybyłych stwierdzili wkrótce, że obu Ukraiń ców można darzyć całkowitym zaufaniem. Wyprawa zakończyła się szczęśliwie, placówkę banderowską rozbito i rozpędzono. „Ofiary w ludziach były po obu stronach”, wspomina autor i dodaje: „Tak już jest, że aby inni mogli żyć, trzeba ponosić ofiary”.
Bogusław Łoziński w pracy wspomnieniowej Obroń cy Przebraża mówi o bardzo charakterystycznym zda rzeniu w czasie przygotowywania się do odparcia pewnych już ataków banderowców. Oto dowództwo obrony postanowiło nie dopuścić do tworzenia przez nacjonalistów ukraińskich silnych placówek w pobli żu polskiej samoobrony. Każdą taką placówkę posta nowiono znieść, zanim się umocni.
Bogusław Rosiński, jeden z obrońców placówki w Jaźwinach, leżącej na przedpolu Przebraża, rów nież autor ciekawych wspomnień składających się na wymienioną wyżej publikację Obrońcy Przebraża, snuje wstrząsającą opowieść o pewnym zdarzeniu, jak to banderowcy podstępnie schwytali grupę Po laków i męczyli ich przed zadaniem śmierci. Jeden
166
167
z Polaków, straszliwie poraniony i uznany za zmarłe go, odzyskał jednak przytomność i zdołał dowlec się do zagrody Ukraińca i tam w zaskorupiałej od krwi odzieży upadł bez siły. Oto dalsza relacja autora: .... Po chwili usłyszał głos kobiety, która wraz z mę żem szła do stodoły. - Ktoś ty? Skąd? - zapytała. Kowalski nie wymówił ani słowa. Mężczyzna się gnął do ubrania i wyciągnął dokumenty. Teraz już wiedział, że Polak jest z Przebraża. Kobieta zaczęła płakać. Szybko przyniosła posiłek, lecz ranny nie był w stanie otworzyć ust. Kobieta obandażowała mu gło wę płótnem. Małżonkowie radzili się, co robić dalej. Przybyli dwaj sąsiedzi i doradzali, aby rannego od wieźć do sołtysa. Kobieta gwałtownie zaprotestowała twierdząc, że go tam zabiją. Wreszcie zdecydowano się odwieźć Kowalskiego do pobliskiej wsi, gdzie tamtejsi mieszkańcy otoczyli opieką już jedną polską rodzinę. Gospodarz wymościł wóz słomą, umieścił wewnątrz rannego i tak odbyli podróż. Kobiety ze szły się do wozu i płacząc patrzyły na rannego. Jed na przyniosła wiśniowej nalewki i podała choremu, powiadając: - Jeśli nie zwróci, to będzie żył. Były to ostatnie słowa, które zapamiętał Kowalski. Potem zemdlał. Po kilku godzinach odwieziono go do wsi Wincentówka, a stamtąd Ukrainiec przezwiskiem „Włas”, przywiózł go wraz z matką Czesława Koby lańskiego do Przebraża...”. „Po wyzwoleniu, dodaje Rosiński, Kowalski spo tkał się z Ukraińcem, któremu zawdzięczał życie. Pod 168
czas każdego takiego spotkania, ściskając się i cału jąc, płakali. Po raz pierwszy ludność Przebraża mogła się przekonać, że nie wszyscy Ukraińcy idą śladem zbrodniarzy spod znaku Bandery...”.
O równie ciekawym zdarzeniu pisze Władysław Kobylański (W szponach trzech wrogów, Wydawnic two Wici, Chicago 1988r.j. Opowiada ze szczegółami o obronie Huty Stepańskiej, o dzikich mordach doko nywanych przez banderowców na ludności polskiej, a wreszcie, gdy dalsza obrona stała się niemożliwa z powodu braku amunicji, a nawet ludzi zdolnych do walki, o wycofywaniu się Polaków, którzy schronili się w tej miejscowości. Pisze, że już w Niemczech spotkał znajomego Polaka z miejscowości Czapełka, nazwiskiem Zieliński, który opowiedział mu o zagła dzie około 200 osób - Polaków - szukających schro nienia w Rafałówce. Jego syn Stanisław, uciekając przed ścigającymi i mordującymi wszystkich, którzy nie nadążali za pozostałymi, zgubił gdzieś swoją 5-letnią córeczkę. Pozostanie i próba jej odnalezienia równały się męczeńskiej śmierci. Jakaż była jego ra dość i zdziwienie, gdy po kilku dniach jakaś niezna joma Ukrainka odprowadziła dziecko do Rafałówki. Spotkała je płaczące w lesie, przetrzymała w tajemni cy, potem poszła odszukać ojca dziewczynki. Posta wa godna najwyższego uznania.
169
Niecodzienne zdarzenie notuje prof. Edward Prus w swej pracy Legenda Kresów (Nortom, Wrocław 1995). W rozdziale Podolski Wajdelota opowiada, jak to bo haterowie opowieści, młodzi chłopcy z Szarych Sze regów, natknęli się na dziada-Ukraińca prowadzone go przez 10-letnie pacholę, niczym przebrany Zagłoba w czasie ucieczki z Heleną. Dziad spostrzegłszy, że jest w rękach Polaków, przez moment zdawał się być zaniepokojony, lecz wkrótce opanował się i rozpoczął, jak przystało na dziada-lirnika, pieśń-przemówienie, którą - nawet jeśli jest tylko tworem wyobraźni jej autora, też warto zacytować. Ale i jej autentyczność jest możliwa. Dziad mówił: „Nasz ruski naród się zhańbił i to już nie po raz pierwszy w swoich podłych dziejach. Ileż to razy do konywał on rzezi Lachów i Żydów, widocznie inaczej już żyć nie potrafi, taka już jego sobacza dola. Kogo będzie rżnąć, gdy was, Lachów, nie stanie? Sami się wyrżną, cerkiew zniszczą, kraj w pustynię zamienią. Kto będzie tu dawał dobry przykład, krzewił kulturę, dobre obyczaje? Nasz naród ciemny, głupi i łatwowier ny. Łatwo go podburzyć, przyszłość widzę czarno. Jak nadejdzie czas gniewu Bożego, czas zemsty, nie bę dzie gdzie uciekać - chyba by na Sybir. Wsie do cna spalone - biadolił lirnik - nic żywego się nie ostało, ziemia popiołem pokryta, tylko psy głodne wyją. Bez was nie będzie nigdy życia na tej ziemi. Nie będzie!” Umilkł, utkwiwszy bielma oczu w obrazie Chrystusa 170
wiszącym na ścianie. A po chwili ochrypłym głosem wiódł opowieść o rzezi we wsi Hanaczów: „Proszę, posłuchajcie, po wyrocznyin słowie, Co się stało w wieczór w naszym Hanaczowie. Nie jest to rzecz skryta, lecz w okrutny sposób Jest zamordowanych siedemdziesiąt osób. Posłuchajcie jeszcze, jak ich pogrzebano, Przez dwa dni dla wszystkich mogiłę kopano. Dziesiątej godziny w poniedziałek z rana Do świątyni zwłoki wiezie wieś spłakana. A sześćdziesiąt trumien stawianych w szeregi Wypełniło wnętrze świątyni po brzegi. W czasie nabożeństwa szloch, krzyk nieustanny, Głuszył nawet czasem jęczące organy. A po nabożeństwie idzie kondukt długi W kierunku cmentarza, jako rzeki strugi, Bo gdy pierwsze pary cmentarza sięgały, Ostatnie dopiero kościół opuszczały. Staje orszak smutny na miejscu spoczynku Nad głęboką jamą, jak na wielkim rynku. Szloch, krzyk, lament wielki tylko tu słyszano, Gdy ciała zabitych do grobu spuszczano. A mężczyźni potem mogiłę sypali, By o strasznym mordzie wszyscy pamiętali, Że tu spoczywają drogie wszystkim szczątki, A to miejsce było dla wiecznej pamiątki. By dziatki maleńkie, co nie pamiętają Nieraz ojca, matki, co tu spoczywają, By, gdy kiedyś ujrzą tam grób usypany, Mogły koić własne, niezatarte rany (...) Złóżmy na mogiłę najśliczniejsze wieńce, Gdyż zginęły panny i rośli młodzieńce. 171
I zanućmy wspólnie to żałosne pienie: Daj im Jezu Drogi wieczne odpocznienie.
Lira zamilkła i głos lirnika się urwał, jak ucięty no żem. Nagle did pod wpływem treści dumy, którą śpie wał, zerwał się na równe nogi, jakby mu lat ubyło, i wybałuszywszy oczy zaszłe bielmem zawołał: Bra cia! Przekleństwo ciąży nad nami i nad naszą krainą. Oto moi rodacy, kość z kości Rusini, upodobnili się do wilkołaków, do siromachów pijących ludzką krew. Kto pomoże im, aby znowu stali się ludźmi? Szatan zawładnął ich duszami, zatwardził im serca i zaćmił rozumy. Biada nam, bo Bóg ojców naszych odwrócił od nas Swoje Oblicze. Matka Boża spod kamieńskiej Świętej Góry Różańcowej nie zdoła już powstrzymać karzącej ręki Swego Syna, która na nas, Rusinów, spadnie. Krew ludzka niewinna, przez rozbójników rozlana, nie pójdzie na marne. O nie! Wszyscy stali jak wryci, urzeczeni potokiem strasz nych słów dida, któremu zwichrzyły się siwe włosy, jak u rozsierdzonego lwa. Zdawał się być Wernyhorą z obrazu Matejki albo prorokiem Ilią (Eliaszem), na którego się lirnik powoływał:
moce, przywołane z piekieł, pojedynczo wciągają tam naszych ludzi. Przekleństwo im! Przekleństwo bande rowcom, Hitlerom, Stalinom! Po wsze czasy, do set nego pokolenia! Przekleństwo ziemi, którą ludobójcy posiądą i orać będą. Nie da Matka-ziemia chleba, głogi i ciernie rodzić będzie, aż naród nasz się nawróci i bła gać zacznie braci swoich Polaków o przebaczenie! - Dość, didu - przerwał lirnikowi złorzeczenia „Dziryt” - bo jeszcze na nas i na naród polski ściągniesz nieszczęście, jakby nie było dość tych nieszczęść, które nas na każdym kroku spotykają. Złe czas miną, muszą minąć!...”.
Bracia! Prorok Ilia powiada: każdy otrzyma to, na co zasłużył! Nasz lud ciemny i łatwowierny otrzyma obcą niewolę, bo na nic więcej nie zasłużył sobie. Ban derowcy wyganiają swoich braci, a kim oni są? (...). Od prawieków wspólna ziemia polsko-ruska stanie się zie mią bolszewicką, ziemią Belzebuba, który już za spra wą jakiejś UPA rozpoczął swoje panowanie. Ciemne
O ostrzeganiu przed grożącym ze strony bande rowców niebezpieczeństwem mówi w swej pamiętni karskiej książce Wspomnienia Wołyniaka Jerzy Kra sowski ps. „Lech”, były dowódca 11/23 pp. w 27 Wo łyńskiej Dywizji Piechoty AK. Często, jak powiada, porozumiewał się w różnych sprawach z zaprzyjaź nionymi Ukraińcami, w Iwaniczach koło Włodzimierza w dobrej komitywie żył z miejscowym popem Ryszkowskim oraz jego córkami, nauczycielkami, przy jaźnie odnosił się do niego były oficer petlurowski Andrej Martyniuk. Mając brata w niemieckiej policji, udzielał Krasowskiemu informacji o różnych poczyna niach i nastrojach panujących w OUN i w szeregach policjantów. Inni znajomi Ukraińcy udzielali informa cji o organizacjach banderowskich w pobliskich wsiach i ostrzegali przed wrogo nastawionymi do Polaków są
172
173
siadami. Pisze Jerzy Krasowski, że dzięki temu mógł z kolei ostrzegać polską ludność przed wiszącymi nad nią niebezpieczeństwami. Już w kwietniu 1943 roku, wspomina autor wy mienionej wyżej publikacji, zaprzyjaźniony z jego ro dzicami Ukrainiec Filip Worobij informował go, iż nie którzy spośród banderowskich działaczy zbytnio in teresują się nim i miejscem jego pobytu, dzięki cze mu mógł zachować odpowiednią ostrożność i dalej wykonywać konspiracyjne prace. Ten sam Ukrainiec, Worobij, obiecał Krasowskiemu powiadomienie jego rodziców, jeżeli dowie się czegoś złego od swego sy na. Również później Andrej Martyniuk dostarczał mu wiadomości o ruchach band UPA, co pozwalało odpo wiednio zachowywać się w sytuacji zagrożenia. Po wtarzało się to, jak pisze autor, wielokrotnie. Sąsiadów-Polaków uczciwi Ukraińcy ostrzegali: „Wtykajte do mista, koly jeszczo pora”. „Na porządku dziennym - pisze dalej Krasowski były wypadki ukrywania Polaków, nieraz całych ro dzin, ułatwiania im ucieczki lub ostrzegania, za co Służba Bezpeki UPA karała śmiercią, traktując to jako zdradę Samostijnej Ukrainy. Wielu Ukraińców na Wo łyniu za swe przekonania i pomoc Polakom poniosło śmierć z rąk swoich zwyrodniałych pobratymców”.
roku w dzień Wielkiego Piątku, „krwawego”, jak za powiadali upowcy. Pisze więc Piotrowski, iż okolicz ni Ukraińcy ostrzegali Polaków - mieszkańców owej miejscowości, o przygotowaniach ryzunów do rzezi. Mówili o zbieraniu się banderowskich watah, głośno rozprawiających o zamiarze wymordowania miesz kańców Janowej Doliny. Niestety, żyjący dotąd w naj lepszej zgodzie Polacy nie wierzyli w możliwość podobnego postępku swych dobrych sąsiadów. Nie wielka tylko część zdołała się schronić przed wtarg nięciem band. Około 600 mieszkańców osady zginęło od noży i siekier banderowców. Nie darowano niko mu, od niemowlęcia do zgrzybiałego starca. W tejże publikacji znajdujemy także przykład świad czący o dobrym stosunku do Polaków niektórych mieszkańców ukraińskich wiosek. W pierwszych dniach lipca 1943 roku zginął w zasadzce pod Mydzkiem były komendant samoobrony w Hucie Mydzkiej w powiecie Kostopol Piotr Tyszkiewicz ps. „Bródka” Wiadomość ta wstrząsnęła tamtejszą społecznością polską. Ciało zabitego przyniósł na własnych plecach Ukrainiec nazwiskiem Prokopiuk i przekazał je rodzi nie polskiej Drozdowskich. Autor dodaje, iż Proko piuk znał wcześniej Tyszkiewicza i darzył od dawna sympatią Polaków, a zwłoki zabitego znalazł porzu
Czesław Piotrowski w pracy Krwawe żniwa (War szawa 1995) wspomina o tragedii Janowej Doliny wy mordowanej przez banderowców 23 kwietnia 1943
cone w lesie. Likwidacja Huty Stepańskiej i okolicznych wiosek polskich, co stanowi główny temat wspomnień Cze sława Piotrowskiego, spowodowała morderstwo po nad 750 osób, jak zwykle bez względu na wiek i pleć.
174
175
Wszystkie zabudowania poszły z dymem. Lecz na wet w tak straszliwej masakrze, w tak ogromnej fali nienawiści ze strony banderowców, znajdowali się Ukraińcy, którzy przychodzili Polakom z pomocą. Pi sze autor Krwawych żniw o Mieczysławie Slojewskim z miejscowości Borek, którego żona została zamor dowana w nocy z 16 na 17 lipca 1943 roku. Osamot niony mąż z małym synkiem ukrywał się do późnej jesieni w szałasie wśród bagien pod Butejkami. I tam znalazł go Ukrainiec Piotr Bazyluk, mieszkaniec fu toru Stawiszcze. Dobry ten człowiek zabrał obu do swego domu. Byli w stanie skrajnego wyczerpania. Opiekował się nimi do chwili przyjścia armii sowiec kiej w zimie 1944 roku. Odzyskali siły, przyjechali do Polski i zamieszkali w Wołowie na Dolnym Ślą sku. Lecz ich opiekun przypłacił swój humanitarny czyn życiem. Ukraińcy z Butejek powiadomili potem Mieczysława Słojewskiego, iż Piotr Bazyluk został za mordowany przez grasujące tam jeszcze banderowskie watahy w 1946 roku. Wspomina dalej Czesław Piotrowski: „Głośną wśród Hucian po wojnie była historia ma łej Jadwigi Dziekańskiej. Otóż jej matka, Franciszka Dziekańska, została zabita pod Wyrką, a 6-letnia Ja dzia była ranna w nogę. Dziecko przez 10 dni prze trwało w zbożu przy zabitej matce. Zaopiekował się nią nauczyciel ukraiński z Werbcza. Po wojnie Jadzia została przypadkowo odnaleziona przez swego ojca, który wrócił z niewoli niemieckiej. Byli więc i tacy Ukraińcy...” - kończy wspomnienia autor. 176
Banderowcy nie oszczędzali również swoich prze ciwników politycznych wśród samych Ukraińców, np. mielnikowców. Zwalczali ich różnymi sposobami. Przeciągali na swoją stronę perswazją i obietnicami, szantażowali, grozili, a gdy te metody nie skutkowa ły, zabijali podstępnie, uważając i to za zasługę wo bec „samostijnej”. Hrihorij Steciuk w swej książce-pamiętniku pt. Czar ne dni Wołynia (Czorne dni Wołyni) wydanej w 1994 roku we Włodzimierzu Wołyńskim, książce zawie rającej napastliwe i dalekie od prawdy napady na Polskę i Polaków, wyolbrzymiającej zasługi Mielnika i jego zwolenników, zamieszcza jednocześnie przy kłady postępowania banderowskiej „Służby Bezpeky” w stosunku do przywódców jego politycznego ugrupowania. Za jednego z najlepszych przywódców partii miel nikowców w rejonie Włodzimierza Wołyńskiego uwa ża Oresta Tarasewycza, syna nauczyciela w polskiej szkole. Uzyskał maturę, skończył później jakieś kur sy. Znał niemiecki i służył w czasie okupacji niemiec kiej jako tłumacz. Szybko awansował na „prowydnyka” OUN w rejonie włodzimierskim i zdobył sobie, jak zapewnia Steciuk, duży autorytet zarówno w or ganizacji, jak i wśród zwykłych mieszkańców ukra ińskich wsi. Słuchano go chętnie i wierzono jego sło wom. Młody Orest zyskiwał coraz to większy rozgłos i popularność. 177
Te jednak cechy zwróciły na niego uwagę także przywódców ugrupowania Bandery. Postanowili go pozyskać dla swojej partii. Zaczęły się propozycje, na pływały listy, zachęty. Bez skutku. Użyto więc wypró bowanego środka, by pozbyć się wpływowego rywala. Na zebraniu w dniu 18 marca 1943 roku Tarasewycz poinformował swoich kolegów, że przywódca banderowców, „Legenda”, wyznaczył mu spotkanie w Zawidowie na dzień 21 marca. Mają się rozstrzygać ważne sprawy. Musi tam pojechać. Obecni na zebra niu wyrażali niepokój i podejrzewali najgorsze, nie dowierzając banderowcom, lecz młody Orest oświad czył, że gotów jest rozmawiać nawet z diabłem, gdy chodzi o dobro jego kraju. Żadne perswazje nie od niosły skutku.
W niedługim czasie Tarasewycz wezwał jeszcze Sztukawkę, a następnie Rypanowskiego i w końcu Kwaśnickiego. „Nikomu z nas nie przyszło do głowy - pisze Steciuk - że ludzie, którzy wołają, że budują Ukrainę, mogą wzywać jednego po drugim przywódcę celem ich likwidacji. Jakim słowem można określić tak ha niebny uczynek, jaki zastosowali wtedy banderowcy!” Okazało się bowiem, że wszyscy wezwani do Za widowa przywódcy OUN zostali zabici. Nawet miej sce ich pochówku pozostało nieznane. A podobnych przypadków ukraiński pamiętnikarz przytacza wiele. W kontekście wszelkich jego wynurzeń bardzo licz ne fakty wyglądają na mocno naciągane, wymyślone, wyfantazjowane, lecz podstępne działanie banderow ców poznaliśmy wszak wielokrotnie i w odniesieniu
Pojechał. Jeszcze przed wyjazdem próbowano go nakłonić, by wziął ze sobą odpowiednią obstawę, lecz zapewnienia jego narzeczonej, że nic mu nie grozi, uspokoiły nieco zebranych mielnikowców. Oczekiwa li teraz rezultatu „perehoworów”. Po jakimś czasie przybył do ich obozu posłaniec od Tarasewycza z wiadomością: „Tarasewycz prosi, by do Zawidowa przyjechał Kunickij”, inny wpływowy przedstawiciel OUN (Steciuk niesłusznie uważa, że OUN była wyłącznie partią Mielnika, i że banderowcy stanowili osobne ugrupowanie). Pojechał i Kunickij. Rozumiano, że rozmowy są trudne. Orest Tarasewycz nie może sam podejmować decyzji. Lecz niespodziewanie przybył wkrótce następny posłaniec, by w Zawidowie stawił się Woronewycz.
do Polaków.
178
Mieczysław Paszkowski w Moich wspomnieniach o Przebrażu podobnie jak Mirosław Łoziński i inni stwierdza lojalnie, iż wielu Ukraińców z okolic tej miejscowości wcale nie podzielało przekonań bande rowców, iż Polaków należy „wyryzaty” do ostatniego człowieka. Wspomina z uznaniem tych, którzy Pola kom pomagali i dzięki którym wielu ocalało. „Dzisiaj zapewne już nie sposób opisać tych wszystkich odru chów ludzkich ze strony Ukraińców, którym wielu Po laków zawdzięcza życie. Tu jakaś Ukrainka - pisze swoim wołaniem zdołała powstrzymać rozjuszonych oprawców. Tam wiadrem zimnej wody ktoś ocucił nie 179
przytomną ofiarę. Kiedy indziej, pozorując nieuwa gę, pozwolono uciec skazańcom prowadzonym na śmierć. Niektórzy z narażeniem własnego życia uprze dzali polskich sąsiadów: «Uciekajcie, bo oni dzisiaj w nocy po was przyjdą». Może i dla nich znajdzie się kiedyś miejsce w gęstwinie stawianych dzisiaj po mników...”.
Znany polski piosenkarz, lwowianin, Jerzy Michotek, sprawę zachowania się Ukraińców ujął chyba najbardziej trafnie, chociaż wyjątkowo lapidarnie: „Mojego brata Zbycha przed Ukraińcami-zwierzętami ukrył z narażeniem życia w chlewie Ukrainiec-człowiek”. Zdanie to wypowiedział w swej książce wspo mnieniowej Tylko we Lwowie wydanej w Warszawie w roku 1990.
W małym wołyńskim miasteczku Stepań w powie cie kostopolskim pracował w miejscowym młynie Po lak Leon Hartwig. W nocy z 13/14 kwietnia 1943 roku został zamordowany przez ukraińskich bulbowców. Natychmiast po tym tragicznym wypadku jego żonę, Stanisławę z Kownackich, wraz z pięciorgiem dzieci nieznany już dziś pewien życzliwy Ukrainiec przewiózł potajemnie do Huty Stepańskiej, polskiego osiedla, gdzie wkrótce miała powstać dość silna pla cówka samoobrony polskiej. 180
Ktoś jednak wytropił owego Ukraińca, sprzyjające go Polakom. Bulbowcy wpadli do jego domu i o nic nie pytając - zamordowali go. Odwadze innego uczciwego Ukraińca w tymże mia steczku zawdzięczała życie nauczycielska rodzina Gawdów - małżeństwo z dwojgiem dzieci w wieku szkol nym. Ów Ukrainiec, nazwiskiem Paweł Kondratiec, był z zawodu rybakiem. Widząc niebezpieczeństwo zawi słe nad głowami niewinnych, a cenionych przez lud ność nauczycieli, pomógł im przedostać się do Sarn. I jeszcze jeden budujący przypadek ze Stepania. W nocy z 9 na 10 kwietnia 1943 r. bulbowcy dokonali napadu na rodzinę Klimków. Młode to małżeństwo uciekało przed goniącymi ich Ukraińcami na peryferie miasteczka do znajomej Ukrainki, ich dawnej służą cej, do której mieli pełne zaufanie. Byli już w domu owej kobiety, gdy banda ich dopadła. Zginęli oboje zarąbani siekierami wraz ze swym niemowlęciem, niesionym przez ojca na rękach. Dziecko uduszono przy pomocy sznura. Starsza córeczka, licząca wtedy już 5 lat, ocalała. Zanim bandyci dobiegli, Ukrainka zdążyła ukryć dziewczynkę tak, że jej nie odnale ziono. Po pewnym czasie mająca ludzkie serce była służąca przekazała córeczkę Klimków w tajemnicy przed bandytami bratu Klimkowej, przebywającemu wówczas w Hucie Stepańskiej.
Zbigniew Małyszycki relacjonując wydarzenia, jakie miały miejsce w rejonie Kamienia Koszyrskiego i Lu181
bieszowa, wspomina o następujących zajściach: banda UPA zaskoczywszy mieszkańców Lubieszowa, siłą wy ciągała Polaków z ich mieszkań i wprowadzała do du żego domu, będącego własnością rodzin Piskowskich i Butmanów. Zgromadzono w owym pomieszczeniu około 200 osób. Wtedy obłożono dom słomą i podpa lono. Do wyskakujących oknami strzelano. Uratował się tylko jeden Polak, przedwojenny zawiadowca stacji kolejowej, nazwiskiem Przastek. Poparzony, w bar dzo ciężkim stanie dotarł do niedalekiej wsi Prochody. Tam znajomy Ukrainiec, mimo że zdawał sobie sprawę z tego, na co się naraża, opatrzył mu rany po oparze niach i wywiózł własnym wozem w okolice Kanału Królewskiego, gdzie teren był już bezpieczny. Po wojnie p. Przastek pracował na stacji PKP w Szcze cinie i on to opowiedział autorowi relacji powyższe tragiczne wydarzenie. Mówił też, że miejscowi Ukra ińcy, mieszkańcy Lubieszowa, w większości odmówi li wstąpienia w szeregi UPA, uratowali wielu Polaków od śmierci, m.in. matkę i siostrę autora. W starym młynie na przykład ukryli w dużej beczce na zboże Polkę o nazwisku Knyszowa. Kobieta ocalała. „...Interweniował u bulbowców - pisze Zbigniew Małyszycki - prawosławny pop, dziekan Korszun oraz kilku poważnych Ukraińców, usiłując wykazać im bezsensowność rzezi Polaków, jednak bez rezultatu. Jego poprzednik, pop Konoplanko, przeniesiony na parafię w powiecie dubieńskim, został zamordowany przez ukraińskich nacjonalistów za karę, że odmówił święcenia broni i noży przed rzezią...”. 1 82
Po odejściu bandy z Lubieszowa, kilku Ukraińców przewiozło popalone szczątki Polaków na cmentarz katolicki i pogrzebało ich we wspólnej mogile, na któ rej ustawili krzyż.
Sporo miejsca poświęca uczciwym, normalnym Ukraińcom Teofil Zienkiewicz, bardzo ciekawy czło wiek, autor bogatego w fakty, ale mocno zabarwione go fantazją pamiętnika, nigdzie nie publikowanego. Mieszkał w Rudni, w Zaturcach, w Woli Sadowskiej i innych miejscach. Gdy zaczęły się masowe rzezie Polaków, przemieszczał się z miejsca na miejsce, krą żąc wokół swego gospodarstwa i ukrywając się przed banderowcami. Mógł pędzić taki żywot tylko dzięki temu, że znajdował pomoc u dawnych dobrych są siadów i znajomych Ukraińców. Żywili go, pomagali w utrzymaniu koni, ostrzegali zawsze w porę przed bandami, gdy szedł na swoje pole kosić zboże. Sąsiedzi-Ukraińcy pełnili rodzaj warty i umówionymi sygnałami informowali go o niebezpieczeństwie lub o całkiem spokojnej okolicy. Wymienia tylko nazwi sko Panasiewicza, którego uważał za naprawdę spo kojnego, uczciwego i uczynnego człowieka, zawsze życzliwego Polakom. Mówi też często o licznych rodzinach ukraińskich, które wiedziały o miejscu jego przebywania, lecz nie zdradziły go przed swymi krwawymi pobratymcami.
183
Stefania Marmur zanotowała wspomnienia Dioni zego Godlewskiego, byłego mieszkańca Chobułtowy w pobliżu Włodzimierza Wołyńskiego, który opo wiadał, że jego rodzina zawdzięcza życie pewnemu Ukraińcowi, bliskiemu sąsiadowi, który ostrzegł jej dziadka przed mającym nastąpić zbiorowym mordem Polaków przez UPA i radził czym prędzej opuścić dom i wieś. „Starzy Ukraińcy - mówił - może wam nic złego nie zrobią, ale za młodych nie gwarantuję”. Ostrzeżenie nadeszło w samą porę.
Marian Roch, przebywający obecnie w Zamościu, zamieścił w miejscowym „Tygodniku...” informację 0 wsi Sielec, zaatakowanej przez szowinistów ukra ińskich dnia 23 kwietnia 1943 roku. Autor pisze, iż nie stosowano w czasie napadu broni palnej. Mor dowano przy pomocy siekier, wideł i innych tego ro dzaju narzędzi, bądź też wrzucano pojmanych żyw cem w płomienie palących się polskich zagród. Tylko nielicznym rodzinom udało się ujść z życiem dzięki odważnym sąsiadom Ukraińcom, przede wszystkim Aleksandrowi Zachorukowi i Mojsiejowi Jadziukowi. Pomogli oni grupie Polaków, którzy zdołali ujść uwa dze mordujących, przeprawić się przez rzekę Ługę 1 dotrzeć niepostrzeżenie do stacji kolejowej w Bubnowie, skąd pociągiem wszyscy dojechali do Włodzi mierza Wołyńskiego. 184
11 lipca 1943 roku banderowcy wymordowali ro dziny polskie w koloniach Witoldów, Witoldówka, Romanówka i wielu innych w tamtym rejonie. Wśród zamordowanych była rodzina Stankiewiczów - Bal bina i Konstanty oraz ich 11-letnia córka, Weronika. Świadek zabójstwa, Czesław Staszczyk, stwierdza, że gdy banderowcy po dokonanej rzezi odjechali, wy szedł z kryjówki, skąd obserwował sceny mordów i spotkał się z rodziną ukraińską Kozibrodów, miesz kających w sąsiedztwie. Ich matka płakała po zamor dowanych Polakach, głośno ubolewała nad ich strasz nym losem. Ta też rodzina wykonała z desek skrzynie i wraz z innym Ukraińcem - Stepanem Osickim - po grzebali porąbane ciała. Matka Wołodii Kozibrody ob darzyła Staszczyka bochenkiem chleba i z płaczem powiedziała: „My wam nic nie winni, jak będziesz żył, to się dowiesz, kto to pomordował”. Dziś mordercy są już dobrze znani. Niektórzy jesz cze żyją, w tym 16-letni wówczas syn Kozibrodów, Grygorka, który pilnował koni i furmanki mordują cych banderowców, którą podjeżdżali pod polskie za grody i dokonywali zabójstw. Władze prokuratorskie nie reagują jednak na otrzymane dowody. ❖ Wiktor Poliszczuk, najbardziej obiektywny ukraiń ski historyk i badacz trudnych zagadnień związanych z ruchem banderowskim, pisze w obszernym, cyto wanym tu już referacie Ukraińskie ofiary OUN-UPA: 185
„Na tle działań struktur OUN-UPA wobec Ukraiń ców podejrzanych o sympatie do Polaków czy bol szewików, trzeba też powiedzieć, co następuje. Nikt nie ma ustawowego obowiązku bycia patriotą swego kraju; każdy ma prawo do całkowitej apolityczno ści, każdy ma też prawo do sympatyzowania z takim lub innym ruchem politycznym. Do służby w wojsku zmuszać może tylko legalna władza uznanego przez prawo międzynarodowe państwa, w oparciu o prawo stanowione tylko takie państwo ma prawo karania zdrajców narodu. Ukraińcy, w obliczu terroru hitle rowskiego i banderowskiego, mieli prawo oczekiwać w 1944 roku powrotu władzy radzieckiej. Za to nikt nie miał prawa poddawać ich eksterminacji. Ukraińcy, kierując się poczuciem obowiązku moralnego, mieli prawo do udzielania pomocy Polakom, mieli prawo do wyrażania potępienia mordów masowych na polskiej ludności, zgodnie z często powtarzanym w owym cza sie twierdzeniem: W taki sposób Ukrainy nie zbudu jemy. Natomiast struktury OUN-UPA, jako nie mające mandatu od narodu ukraińskiego, nie miały żadnego prawa do czystek etnicznych poprzez wyrzynanie pol skiej ludności cywilnej, do mordowania niesprzyjają cych im Ukraińców. Operowanie hasłem OUN - wy walczenia państwa ukraińskiego, nie może stanowić usprawiedliwienia dla ludobójstwa. Naród ukraiński nigdy nie dążył do stworzenia państwa ukraińskiego typu faszystowskiego. Takie państwo leżało w wyłącz nym interesie ukraińskich struktur nacjonalistycznych, a nie w interesie narodu ukraińskiego. Potwierdzeniem 186
tego są wyniki wyborów do Rady Najwyższej Ukrainy z marca 1988 roku, w których zblokowane partie na cjonalistyczne nie zdołały przekroczyć 4-procentowego progu z list ogólnokrajowych i które tylko w Halicji zdobyły jedynie 8 mandatów, co oznacza mniej, niż 2% miejsc w parlamencie Ukrainy...”. W świetle badań dokonanych przez dra Wiktora Poliszczuka banderowcy zamordowali co najmniej 30 ty sięcy własnych rodaków za pomoc udzielaną Polakom, za odmawianie udziału w mordach, za niepodzielanie stanowiska, że droga do wolnej Ukrainy wiedzie tylko przez całkowitą likwidację elementu polskiego na by łych Kresach Wschodnich. Ta zbrodnia, zbrodnia lu dobójstwa, prędzej czy później zostanie wyświetlona i potraktowana zgodnie z obowiązującym prawem mię dzynarodowym. Inaczej prawdziwe pojednanie pol sko-ukraińskie pozostanie tylko nic nie znaczącą teorią. ❖ Sporo informacji o przypadkach udzielania Pola kom pomocy przez Ukraińców zawiera praca Włady sława Siamaszki i Józefa Turowskiego pod tytułem Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na ludności pol skiej na Wołyniu 1939-1945. Oto kilka przykładów. 20/21 marca 1943 roku w miasteczku Szumsk w sie dzibie gminy w powiecie krzemienieckim otoczone zostało w nocy przez liczną bandę nacjonalistów ukraińskich mieszkanie rodziny polskiej. Banderowcy wśród strzelaniny wywlekli z domu czterech Pola187
ków: inżyniera, urzędnika gminy, księgowego i woj skowego i zamordowali ich w pobliżu tamtejszego getta żydowskiego. Tej samej nocy zamordowano w Szumsku również dwóch Ukraińców - Iszczuka i Krawczuka, którzy sprzyjali Polakom. ❖ W marcu 1943 roku w Dąbrowicy w powiecie sarneńskim nacjonaliści ukraińscy zamordowali Lidię Sapiechową pochodzenia białoruskiego za to, że mia ła męża Polaka, którego również zamordowali. ❖ W rejonie narażonym na szczególny terror nacjo nalistów ukraińskich w gminach Międzyrzec i Korzec w powiecie Równe zamieszkiwało wielu Ukraińców przeciwnych mordowaniu Polaków. Udzielali oni po mocy prześladowanym. Ukrainka, Paraska Krawczuk, z kolonii Wielka Kiecka, przeniosła do Korca kartkę przekazaną przez zgromadzoną w lesie polską lud ność, która wzywała pomocy. Skutkiem tego udało się namówić Landwirta w Korcu do wysłania na po moc Polakom pięćdziesięciu żołnierzy, pod eskortą których ludność ta została sprowadzona do Korca, a następnie do majątku Hołownica. ❖ 23 kwietnia 1943 roku w miejscowości Sielec w gmi nie Mikulicze powiatu włodzimierskiego w Wielki Piątek przed świętami wielkanocnymi nacjonaliści 1 88
ukraińscy wymordowali bestialsko rodzinę Szurowskich: małżeństwo w wieku 47 lat i syna w wieku 9 lat. Znany w okolicy kowal, Polak, żyjący w przyjaźni z sąsiadami został wraz z żoną zamordowany przez Ukraińca z Nawratyna,'który wcześniej pomagał mu w gospodarstwie. Podczas rzezi nie stosowano broni palnej. Mor dowano siekierami i widłami, bądź palono żywcem w płonących zabudowaniach. Z Sielca udało się uciec nielicznym rodzinom, w czym dopomogli im sąsiedzi Ukraińcy: Aleksander Zacharuk i Mojsej Jadziuk. Przeprawili oni ludzi przez rzekę Lugę i doprowadzili do stacji kolejowej Bubnów, skąd pociągiem dostali się oni do Włodzimierza Wołyńskiego. ❖ W kwietniu 1943 roku w Białozórce w powiecie krzemienieckim nacjonaliści ukraińscy wymordowali polską rodzinę Aleksandra Wiwińskiego, w tym dwie jego córki - Morawską oraz Gruszczakową, które były żonami oficerów KOP. W następnym dniu zamordo wali małżeństwo polskie Tyszkiewiczów z ich synem Bolesławem, których powiązano i utopiono w stud ni. Ci sami oprawcy zamordowali również Ukrain kę Tatianę Mikoluk, ponieważ miała dziecko z Pola kiem. Zginęły również dwie córki Ukraińca, znanego w okolicy, które uprzedzały Polaków o grożącym im niebezpieczeństwie.
189
11 lipca w kolonii Gucin w powiecie włodzimierskim kilkusetosobowa grupa nacjonalistów ukraińskich do konała o świcie napadu na tę kolonię. Wszystkich mie szkańców - około 140 osób - oprawcy spędzili do starej, nieużywanej kuźni, którą zaryglowano, obla no obficie benzyną i podpalono. Pośród dantejskich scen palącej się kuźni kilku mężczyzn zdołało zrobić w ścianie wyłom i część ludzi uciekła pod osłoną kłę bów dymu, kryjąc się w pobliskim łanie żyta. Więk szość jednak zginęła w płomieniach. Troje dzieci Jana Krzysztana uratowała stara Ukrainka. Następnego dnia dzieci zostały siłą zabrane i żywcem utopione w studni. Z rodziny Traczykiewiczów uratowała się córka Apolonia, która ukryła się w łanie żyta. Za opiekowała się nią Ukrainka o nazwisku Muzyka. Wkrótce jednak Ukrainka ta doradziła, by Apolonia uciekała dalej, gdyż jej syna, który nie chciał mordo wać Polaków, zabili nacjonaliści.
Łozie zamordowano dwóch Ukraińców, którzy sprze ciwiali się mordowaniu Polaków. Byli to Iwan Mroź i Włodzimierz Hnat.
29 sierpnia 1943 roku w Mielnicy powiat kowelski banderowcy zebrali w szkole i wymordowali po nad 100 osób narodowości polskiej. W jednym grobie obok targowiska pochowano 98 osób, a obok, w po bliżu 7 osób. Wśród zamordowanych był kierownik szkoły nazwiskiem Wójcik, właściciel restauracji Bec z żoną i córką-narzeczoną syna wcześniej zamor dowanego doktora Skowrona. Udział w rzezi brali Ukraińcy Duda i bracia Dębiccy. Przychylność dla Polaków okazały rodziny ukraińskie Czerników, Widyńskich, Żuków oraz Sienkiewiczów, których dwie córki, studentki medycyny, zostały zamordowane za odmowę współpracy z nacjonalistami. ❖
13 lipca 1943 roku we wsi Sucha Łoza w powiecie kowelskim wczesnym rankiem uzbrojona banda na cjonalistów ukraińskich otoczyła zabudowania wszyst kich gospodarzy wsi. Zabierano ludzi do zabudowań Józefa Wybulta, niby na zebranie. Za mieszkaniem Wybulta był duży dół po wybranej glinie na cegłę. W tym dole mordowano Polaków. Zginęło 26 rodzin, razem 97 osób, w tym około 50 dzieci. 22 osoby zdo łały uciec z pogromu. Tego samego dnia w Suchej
W sierpniu 1943 roku w kolonii polskiej Łuczyce w powiecie Kowel nacjonaliści ukraińscy zamordo wali dwie stare kobiety: Wiktorię Adamkiewicz i Kułaczek. Cała ludność ratowała się ucieczką do Kowla i Zasmyk, doznając pomocy od Ukraińców we wsi Obeniże. Nie mająca własnych koni rodzina 5-osobowa Denysa schroniła się u sąsiada Ukraińca, Semena Harasima, który z siekierą w ręku stanął w jej obro nie, gdy grupa oprawców przyszła ją wymordować. Nocą wyprowadził Denysów w kierunku Włodzi mierza Wołyńskiego.
190
191
Dwoje starszych ludzi - Piotr Bartoszewski z żo ną - znaleźli schronienie u Ukraińca Seneczka, za mieszkałego też w Obeniżach.
We wrześniu 1943 roku we wsi Watyniec w po wiecie Horochów dwie polskie rodziny: Grynowiccy i Tarasiewiczowie, które uprzednio uciekły ze swych gospodarstw, powróciły do nich, ponieważ nie były spalone. W kilka dni po powrocie banderowcy na padli ich w nocy, wymordowali wszystkich, stosując tortury, a ciała pomordowanych wrzucili do studni. Córkę Tarasiewiczów Marię, liczącą 12 lat, z rozrąbaną głową, również wrzucili do studni, lecz jako ostatnia była ona na wierzchu. Wydobył ją ze studni Ukrainiec Baptysta i odwiózł do ciotki w Łucku.
Stanisław Matysiak, były mieszkaniec Ławrowa koło Łucka, był sierotą. Wychowywał go Władysław Bu czyński, rolnik, żyjący w przyjaźni ze wszystkimi są siadami, zarówno narodowości polskiej, jak i ukraiń skiej. Szczególnie bliskie stosunki przyjaźni łączyły go z Ukraińcem Iwanem Serwytnykiem, bardzo przyzwo itym człowiekiem. Ten, kiedy zaczęto zmuszać młodych Ukraińców do wstępowania w szeregi UPA, przestrzelił sobie nogę i jako ranny, potem niepełnosprawny, jak byśmy powiedzieli dziś, miał prawo pozostać w domu. Kiedy fala mordów zbliżała się i do Łucka, stolicy ówczesnego województwa wołyńskiego, w począt 1 92
kach lipca 1943 roku ostrzegł Buczyńskiego, by póki czas wyjechał z Ławrowa i udał się jak najspieszniej do miasta, bo zanosi się na coś bardzo złego. Buczyń ski usłuchał dobrego sąsiada i wyjechał z całą swoją rodziną, zostawiając gospodarstwo siostrze swojej żony, nazwiskiem Jaskutowa, która nie wierzyła po głoskom, uważała przy tym, że nic złego nikomu nie zrobiła, może więc spokojnie mieszkać nadal w swej rodzinnej wsi. Pozostał z nią także ów sierota, Stani sław Matysiak. A rodzina Jaskutów była bardzo licz na, składała się z 12 osób. Młody chłopak nie czuł się więc osamotniony. 14 lipca 1943 roku banderowcy napadli na wieś. Rozpoczął się okrutny mord i palenie polskich zabudo wań. Z licznej rodziny uratowały się tylko trzy osoby: Jadwiga Buczyńska, krewna Władysława Buczyńskie go, Kazimiera Jaskut i Stanisław Matysiak. Dwoje ostat ni schowali się pod łóżko za jakąś stojącą w kącie balią czy cebrzykiem. Banderowcy kłuli bagnetami z całej siły, uderzali w sprzęty. Kazię, młodą dziewczynkę, wprawdzie poranili, ale cała trójka ocalała. Jadwiga Bu czyńska i Stanisław Buczyński żyją do dziś.
Józef Soboń był mieszkańcem miejscowości Świę te Jezioro w gminie Olesk, powiat włodzimierski. Li czył sobie 11 lat, kiedy rozpoczęła się rzeź Polaków. Latem 1943 roku, na wieść o zbliżającym się coraz bardziej niebezpieczeństwie mordów, ojciec zabrał 193
go z domu i skryli się obaj w pobliskich bagnach. Wraz z nimi ukrył się w bagnach jeszcze jeden Polak nazwiskiem Sobolewski. W pewnym momencie usłyszeli gwar i zbliżającą się bandę upowców. Zdradzał ich język i wykrzyki wane pod adresem Polaków wyzwiska. Byli coraz bli żej. Ojciec Józia widocznie nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył z ukrycia i zaczął uciekać. Ukraińcy rzu cili się w pogoń. Dopadli go szybko. Powalonego na ziemię rąbali siekierami. Znaleźli też czteroletniego brata Józia, Eugeniusza. Kiedy jeden z napastników zamierzył się na niego czymś ciężkim, drugi zawołał: „Ostaw joho, i tak zdochne!”. Zostawili. Kiedy bandyci odeszli, młody chłopak wyszedł z za rośli, zostawił małego braciszka i ruszył w kierunku zabudowań znajomego Ukraińca, zaprzyjaźnionego z jego rodziną, nazwiskiem Maksym Stok. Zaraz po wyjściu z krzewów natknął się na charczącego jesz cze sąsiada Sobolewskiego. Sąsiad Maksym z widocznym strachem obejrzał się naokoło i schował chłopca w swe zabudowania gospodarskie. Opiekował się nim cały tydzień, po czym pomógł mu przedostać się do odległego o 15 ki lometrów miasteczka Maciejów, gdzie był posteru nek niemiecki, a tłumy uciekinierów znajdowały po mieszczenie w kościele.
Bożena Pasieczna-Parchoć mieszkała w Ludwipolu powiat włodzimierski. Ukryta w stercie słomy słyszała uderzenia tępych narzędzi, jęki i prośby mordowanych przez banderowców członków swo jej rodziny. Potem słyszała głosy rabujących dobytek jej rodziny Ukraińców. Po trzech dniach ukrycia po stanowiła uciec do Włodzimierza. Udając Ukrainkę, szła z grabiami na ramieniu polną drogą. W pewnym momencie natknęła się na bandę upowców. Pierwszy z nich zatrzymał się i zaczął wypytywać dziewczynę kim jest, co tu robi i dokąd wędruje. Powiedziała, że jest córką Ukraińca, sąsiada, mającego w jej wieku dzieci. Ten jednak zaprzeczył, ponieważ znał wymie nioną rodzinę. „TY pewnie pochodzisz z rodziny... i tu rzucił nazwisko sąsiadów - Polaków. Gdy nadal uparcie zaprzeczała, rzekł krótko: „Wiem, że jesteś Polką, ale nikogo jeszcze nie zabiłem, więc i ciebie puszczę wolno”. Doradził jeszcze, by szła lasem, nie drogą, jeśli nie chce znowu wpaść w ich ręce. 1 ruszył za swoimi. Dziewczyna ocalała. ❖
Rzecz okazała się niezwykła: Maksym Stok należał do banderowców i uczestniczył w pogromach Pola ków. Powiedział, że pomocy małemu Polakowi udzie la tylko przez szacunek, jakim darzył ojca chłopca.
Walenty Jan Borowski z Nowej Werby w powiecie włodzimierskim życie swoje i swojej rodziny zawdzię cza Ukraińcowi, Stiopce Hodorukowi, który ostrzegł go, że wkrótce przyjdą banderowcy i mają wymordo wać wszystkich Polaków we wsi. Borowski zawiado mił o tym sąsiadów, lecz nie wszyscy usłuchali ostrze-
194
195
żenią. Nie wierzyli, by mógł ktoś mieć coś przeciwko nim, skoro nic nie zawinili, a z Ukraińcami żyli w naj lepszych stosunkach. Uratowali się ci tylko, którzy usłuchali. Trzeba dodać, że Stiopa Hodoruk użyczył nawet rodzinie Borowskich własnych koni. Zwrócili mu je dopiero w styczniu 1944 roku, gdy docierały tam już patrole sowieckie. Tenże Jan Borowski wspomina, że jego ciotkę, We ronikę Pelcer, uratowała Ukrainka, żona banderowca mordującego Polaków. Ukryła ją we własnej stodole i przechowywała dwa tygodnie. Gdy członkowie UPA zaczęli przeszukiwać także zabudowania ukraińskie owa Ukrainka znowu uprzedziła o tym Polkę, za opatrzyła ją w bochen chleba i poleciła natychmiast uchodzić. Weronika Pelcer po trzech nocach przekra dania się dotarła do Włodzimierza. Mówiła z wdzięcz nością o uczciwej sąsiadce. ❖
Mówi Kazimiera Sokołowska-Jagiełłowicz, była mie szkanka Głęboczycy w powiecie włodzimierskim, w lecie 1943 roku będąca 12-letnią dziewczynką. Na jej oczach wymordowano całą jej rodzinę. Ciężko ranna obserwowała wszystko z ukrycia w kopie zboża tuż obok zagrody rodziców:
dołu. Przy tym uderzył mnie jeszcze łopatą w bok gło wy. Czułam, jak sypią na mnie ziemię. Gdy odeszli, usiłowałam odgarnąć ziemię przykrywającą mi twarz. Wreszcie zdołałam się podnieść i zauważyłam, że w po bliżu jest jakiś Ukrainiec. Dostrzegł, że żyję. Powie dział, żebym wyszła. Bałam się bardzo. W końcu po mógł mi wydobyć się z dołu. Zaprowadził mnie do rze ki, zaczekał aż umyję twarz ze krwi. Pytał, czy wiem, co się stało z moją rodziną, gdzie teraz jest? Odpo wiedziałam, że wiem. Ten Ukrainiec nazywał się Hotij i chyba w chwili napadu na nas był na naszym podwórzu. Robił nawet wrażenie, że jest przywódcą bandy. Teraz zaprowadził mnie do swojego domu. Przebywałam tam dość długo. Jego siostra opatrzyła mi ranę i jakoś doszłam do siebie. Pasłam potem jego krowy, ale miałam wrażenie, że obawia się sąsiadów, którzy mogą podejrzewać, że jestem Polką. Po jakimś czasie uciekłam z nim i jego córką w mo im wieku do lasu, gdyż, jak twierdził, na ich wsie na padają polscy partyzanci. Gdy się nieco w całej oko licy uspokoiło, ruszyłam sama do Włodzimierza. Nie bronił mi. Była już późna jesień 1943 roku... Przez późniejsze dni też korzystałam z pomocy mieszkań ców ukraińskich wsi, inaczej zginęłabym z głodu....”. ❖
„...W kopie zboża znaleźli mnie Ukraińcy. Byłam wycieńczona tak dalece, że myśleli, iż jestem nieży wa. Wykopali mi grób, następnie sprzeczali się, który z nich ma mnie tam zepchnąć. Było ich chyba sze ściu. W końcu jeden z nich zepchnął mnie łopatą do
Doktor Henryk Dąbkowski w pracy pod tytułem Wojenne losy harcerek i innych dziewcząt znad Sluczy, Morynia i Lwy cytuje wspomnienia Danuty Jan kiewicz z domu Brzozowskiej o ucieczce, a następnie
196
197
„najokrutniejszym powrocie do Sarn w sierpniu 1943 roku”. Autorka pisze: „Nastąpiła totalna zagłada polskich kolonii i wsi. Ci, którzy uratowali życie, mogli dalej wsiadać do wa gonów i wyjeżdżać na zachód - do Niemiec. W Sar nach nie można było pozostać. Zaczynał się głód, bo okolice były zniszczone przez bandy UPA. Nam oso biście pomogła Ukrainka Głuszczenko, pracująca w Gebietskomissariacie, zdobyła przepustkę do litewskie go Wilna dla całej mojej rodzinie ze względu na po chodzenie mojej matki stamtąd. Nie było to łatwe, ale życzliwe ze strony mieszkanki Sarn - Ukrainki”.
Antonina Pałubicka, mieszkanka wsi Pułkany w po wiecie horohowskim, stwierdza, że życie swoje za wdzięcza najprawdopodobniej koleżankom i kole gom Ukraińcom. Było to 15 lipca 1943 roku. Stała w gromadzie mło dych Ukrainek i Ukraińców, jak to zwykle dotąd bywa ło, kiedy nie zwracało się uwagi na narodowość, stan majątkowy itd. Nagle zauważyli zbliżającą się sporą grupę młodych ukraińskich chłopców z różnymi cięż kimi i groźnymi narzędziami w ręku. Niektórzy mie li także broń palną. Szli mordować Polaków, miesz kańców tejże wsi. Żadne z towarzyszących Polce nie zdradziło, że stojąca obok dziewczyna nie jest Ukrain ką. Banda nie podejrzewając, że młodzi Ukraińcy mogli mieć w swoim gronie Polkę, poszli dalej. Gdy odeszli na odpowiednią odległość, jeden ze stojących 1 98
obok Ukraińców ostrzegł ją, by nie szła do domu, lecz uciekała i skryła się, bo bandyci poszli mordować jej rodzinę. Kilku stojących z nią młodzieńców banda za brała z sobą, by wskazali, gdzie i które z mieszkań są polskie, w których chcą jakoby przenocować. Wkrót ce rozległy się straszliwe krzyki. Zaczął się mord Pola ków. Zginęło wtedy we wsi 97 osób. Ta sama Antonina Pałubicka wymienia również rodzinę Kolmanów, których ostrzegła Ukrainka Ste fania Stadnik przed mającą nastąpić najbliższej nocy masakrą Polaków. Rodzina Kolmanów także ocalała.
Genowefa Sawicka, była mieszkanka wsi Bożany, również w powiecie horohowskim, pamięta, że ciężko ranną w czasie mordowania Polaków przez bandę UPA Aleksandrę Markowską, jej sąsiadkę, zabrał z miej sca, gdzie była męczona, Ukrainiec Pyłyp Kowalczuk. Zaopiekował się nią troskliwie i dzięki temu ocalała. Również samą Genowefą Sawicką oraz jej rodzicami i bratem zaopiekował się Ukrainiec nazwiskiem Hryćko Babij. Dwa tygodnie ukrywał ich w zbożu, karmił, naturalnie tylko nocami, a gdy się nieco uspokoiło, pomógł przedostać się do Horohowa i znalazł nawet odpowiednie schronienie u znajomych. ❖
Leokadia Puchalska, mieszkanka Ostroga, której rodzina przebywała w Zabłoćcach koło Włodzimie rza Wołyńskiego, zanotowała następujące zdarzenie: 1 99
.....W Zabłoćcach Ukraińcy dokonali mordu na mo jej rodzinie. Zamordowali wówczas 13 osób, w tym kilkoro dzieci. Druga córka ciotki Karoliny Serwatowskiej, Łucja Serwatowska, została jedynie ranna postrzałem powyżej prawego biodra. Udało się jej ukryć w lanie żyta, dzięki czemu ocalała. Uratował ją miejscowy Ukrainiec, który po odejściu swych na cjonalistycznych ziomków zabrał ją do siebie i w ta jemnicy przez kilka tygodni kurował. Był nawet ta ki moment, że gdy ranna poczuła się lepiej, zaczęła już po trosze wychodzić z domu na spacery. Na ta ki moment trafiła kolejna grupa banderowców, przy była do Zabłoćców. Wtedy ów Ukrainiec przedsta wił ją jako swoją kuzynkę i w ten sposób ocalił ją po raz drugi. Gdy wyzdrowiała zupełnie, odwiózł ją do lasu do oddziału polskich partyzantów. Wiózł ją wozem kon nym, przykrytą gałęziami...”.
łe dzieci, sieroty, jeżeli ocaleją, nie będą miały gdzie mieszkać. Nie usłuchano. Wkrótce banderowcy zna leźli w zbożu resztę rodziny. Wymordowano ją wraz z Polakami z całej wsi. Ocalała ciężko ranna siostra Krystyny Leokadia, która cudem wydostała się z płoną cej stajni, do której spędzono żywych lub wrzucono rannych i zabitych Polaków. Ledwo żywą Leokadię znajoma Ukrainka przeprowadziła do pobliskiego lasu i gdy nadjechał uciekający do Włodzimierza Polak na zwiskiem Nowakowski, wiozący nieprzytomnego już ojca Krystyny, Ukrainka przekazała mu dziewczynę i ten szczęśliwie dowiózł ją do miasta. Z wdzięczno ścią wspomina do dziś uratowana cudem Krystyna bo haterskich sąsiadów, którzy z narażeniem własnego życia udzielili pomocy jej i jej siostrze. Wcześniej o darowanie dzieciom życia prosił ban derowców inny sąsiad, Hołowciuk, znany jako po rządny, pracowity człowiek. Otrzymał wtedy rozkaz własnoręcznego wrzucenia ich do stajni, którą nieba wem podpalono.
Ukrainiec o nazwisku (może imieniu?) Prochor ura tował życie Polki Krystyny Rzepy, mieszkanki kolo nii Ułanówka, gmina Mikulicze, powiat włodzimierski. Podczas rzezi dokonywanej w tej kolonii młoda dziew czyna schroniła się do domu wyżej wymienionego Ukraińca. Jego żona przebrała ją w ubranie jednej ze swych córek. Przybyłych do jej mieszkania banderow ców, poszukujących ukrytych Polaków, prosił, by nie palili zagrody Zeldnerów, rodziców Krystyny, gdyż ma
Tadeusz Sierakowski z Załuża w powiecie krzemie nieckim stwierdza, że podczas najokrutniejszej rze zi Polaków w jego wsi, gdy przerażenie i groza opa nowały wszystkich mieszkańców, nie tylko Polaków, jego rodzinę przechował sąsiad Ukrainiec nazywany Kościo (widocznie Konstanty) aż do odejścia watahy banderowców. Wszyscy ocaleli.
200
201
❖
Katarzyna Lehkun, była mieszkanka miejscowo ści Baszuki w powiecie krzemienieckim ze wzru szeniem wspomina prawosławnego popa, który nie tylko nie zachęcał do mordowania Polaków, jak to czynili liczni jego koledzy - duchowni, przeciwnie upominał bandy UPA, by zaprzestały zbrodniczego działania. „Zbrodnie są zawsze tylko zbrodniami”, mówił. Banderowcy wkrótce zamordowali jego, jego żonę, a nawet służącą - Ukrainkę. Działo się to w sier pniu 1943 roku. ❖ Irena Justyn z Koszowa, gmina Torczyn, powiat łucki, wymieniając nazwiska pomordowanych w tej miejscowości Polaków, dodaje krótko: „Zginęła tak że rodzina ukraińska Czerwaków za to, że pomagali ukrywać się Polakom”.
Petronela Roman, była mieszkanka wsi Hały w po wiecie sarneńskim, w swoich wspomnieniach wy mienia leśniczego Stefana Szarabana, Ukraińca, który miał żonę Polkę. 16 lipca 1943 roku banderowcy na kazali mu zamordować żonę i syna. Gdy nie wyraził na to zgody, wszystkich troje skłuli okrutnie bagne tami, Szarabanowi wykręcili kark i kręgosłup i zosta wili w stodole w stanie agonii. Męczył się jeszcze kilka godzin. Autorka wspomnień, wtedy już dorosła osoba, była świadkiem jego śmierci. Żonę i syna na 202
pół żywych zabrali Niemcy do szpitala w Rafałówce. Oboje wyleczyli się i mieszkali później na Ziemiach Zachodnich. ❖ Franciszek Morozowski z Boroczyc, w powiecie horohowskim, wspomina Ukraińca nazwiskiem Sado wy, mieszkańca tejże wsi, który narażając życie już w czasie trwającego mordu, zdołał wyprowadzić Ro zalię Morozowską, liczącą wtedy 17 lat w bezpieczne miejsce i ukryć dziewczynę przed zbójcami. Inny Ukrainiec, również z Boroczyc, uprzedził Po laków o mającym nastąpić mordzie i dzięki temu wie lu Polaków ocalało. Tenże Franciszek Morozowski wymienia jeszcze innego Ukraińca nazwiskiem Fedia, który przechowy wał Polaków, za co został zabity przez swoich strza łem z karabinu w momencie, gdy jechał przez wieś rowerem. Wszystko to działo się w lipcu 1943 roku.
W miejscowości Zastawie, także w byłym powie cie horohowskim, mieszkała Kazimiera Morozowską, która żyła w przyjaznych stosunkach z siostrą hersz ta bandy UPA z pobliskiej Wolicy - Homyka. Siostra owego „prowydnyka” ukryła przed bandą dowodzo ną przez brata rodzinę Gizów, naturalnie rodzinę pol ską, i wymienioną wyżej Kazimierę. Dzięki temu wszyscy ocaleli. 203
Józef Kazimierz Majewski z Drużkopola, powiat Horochów, opowiada o bohaterskiej młodej Ukraince, któ ra uratowała życie Helenie Morozowskiej, mieszkance wsi Boroczyce. W dniu 16 lipca 1943 roku wszystkich mieszkańców wsi banderowcy wypędzili do lasu, twier dząc, że wieś będą dziś pacyfikowali Niemcy. W lesie oddzielono Polaków od Ukraińców. Młoda Ukrainka, której imię i nazwisko uszło z pamięci opowiadają cego, znając widocznie plany banderowców, pocią gnęła za sobą koleżankę Polkę do grupy ukraińskiej. Wszystkich Polaków od dziecka po starca rozstrzelano na miejscu. Helena Morozowska ocalała, korzystając i później ze schronienia u rodziców dzielnej Ukrainki.
W nocy z 12 na 13 lipca 1943 roku wspomnianą wy żej rodzinę Józefa Majewskiego zamieszkałą w Drużkopolu zabrał do swej stodoły sąsiad Ukrainiec, Andrej Sosowiec, i ukrył ją w maleńkim schowku. Tej samej nocy do domu Majewskich przyjechała furmanka peł na uzbrojonych banderowców. Nie zastawszy nikogo, odjechała. Rankiem cała polska rodzina przedostała się szczęśliwie własnym wozem do miejscowości Stojanów, leżącej już na terenie Generalnego Gubernatorstwa.
laków w tej miejscowości, to jest w dniu 12 lipca 1943 roku, grupa ludzi ukryła się w przygotowanej wcze śniej ziemiance przykrytej suchymi gałęziami. W pew nym momencie jeden z Ukraińców przypomniał sobie, że widział, jak w tamtym miejscu gospodarz, Drozd, kopał niedawno dól. Uniósł gałęzie i zobaczył groma dę ukrytych Polaków. Podeszli na to jeszcze inni jego kamraci. Wtedy siedząca najbliżej wejścia do schro nu Domicela Szubert, chrzestna matka autorki wspo mnień, wyciągnęła rękę z obrazkiem Matki Boskiej Czę stochowskiej i owiniętym na dłoni różańcem i bez słów podsunęła trzymane w ręku świętości pod samą twarz stojącego nad wejściem Ukraińca. Ten nagle cofnął się o krok, coś powiedział swym towarzyszom i w mil czeniu opuścili gałęzie. Po chwili odeszli od schronu. Zabudowania wsi już się dopalały. Wieś była zasłana trupami pomordowanych. Siedzący w schronie ocaleli. ❖ We wsi Bystrzyca w powiecie kostopolskim w lecie 1943 roku Ukrainiec nazwiskiem Prokop ostrzegł rodzinę Ceglarskich o mającym nastąpić w najbliż szym czasie napadzie banderowców. Istotnie, tej jeszcze nocy banda UPA wtargnęła do wsi i dokonała totalnej rzezi. Ceglarscy zdążyli ukryć się i żyją do dziś.
❖
❖
O niezwykłym zdarzeniu pisze Weronika Pawłow ska z domu Drozd, była mieszkanka wsi Zagaje w po wiecie horochowskim. Podczas masowego mordu Po
Dzięki Ukraińcowi nazwiskiem Artiem Panceluga uratował się wraz z rodziną mieszkaniec wsi Radomianka Stefan Łęcki, też w powiecie kostopolskim.
204
205
Rzecz charakterystyczna, że ów Ukrainiec znał datę planowanego napadu od swego zięcia - banderow ca. Często zdarzało się, że rodzice ostrzegali Polaków przed swymi synami, zięciami, kuzynami - członka mi UPA.
Bronisław Bagiński z Dermanki w powiecie kostopolskim wspomina Ukrainkę Helenę Icewicz, zamor dowaną przez swoich wraz z trzyletnią córeczką za to, że wyszła za mąż za Polaka i przyjęła wiarę kato licką. Działo się to w tejże Dermance.
do dziś. W tym dniu wyjechało z Radomianki kilka in nych polskich rodzin powiadomionych przez Stawską. Ojciec Florentyny Stawskiej, Wincenty Łęcki, rów nież próbował pojechać do swojej wsi po żywność, której w Klewaniu brakowało i też zginął. O jego śmierci powiadomił córkę Ukrainiec Kapuściński, któ ry powiedział jej, że „zginął z rąk bandy UPA”. ❖
Florentynę Stawską i jej rodzinę, także mieszkań ców wspomnianej Radomianki, ostrzegł przed napa dem banderowców Ukrainiec Iwan Sak. Zaraz też opu ścili wieś i wyjechali do Klewania. Dzięki temu żyją
Helena Michta, mieszkanka Kinachowiec koło Krze mieńca oświadcza, że znała wielu Ukraińców, któ rzy uprzedzali Polaków o mającym nastąpić najściu banderowców. Niektórzy z Ukraińców nie ostrzega li Polaków, ale wyrażali się z dezaprobatą o czynach swoich rodaków. Jej rodzice i ona ocaleli tylko dzięki temu, że ostrzegł ich Ukrainiec nazwiskiem Bandura. Potwierdził to samo po kilku godzinach inny Ukrainiec, Śniegór. Ostrzeżeni Polacy uciekli w nocy do Wiśniowca. Wszyscy pozostali ulegli rzezi banderowskiej. Pani Helena Michta ocenia liczbę wymordowanych wtedy w Kinachowcach Polaków na około 320 osób. Już po ucieczce Niemców z Krzemieńca matka i babcia pani Michty poszły do Kinachowiec po żyw ność. Zatrzymały się u Ukraińca Aleksandra Brańskie go. W nocy przyszli do niego banderowcy. Uczciwy i przytomny gospodarz tak ich zagadał, w taki sposób oprowadzał ich po zabudowaniach, że ukrytych Po lek nie znaleźli. A wiedział dobrze, że w wypadku wykrycia kobiet groziła śmierć jemu i całej jego rodzi nie. Mówił później o tym całkiem otwarcie.
206
207
W kwietniu 1943 roku kilku byłych mieszkańców wspomnianej wyżej wsi Radomianka z okolic Kostopola, którzy schronili się przed bandami UPA do Klewania, postanowiło pojechać do swej rodzinnej miejsco wości po żywność. Podczas gdy przejeżdżali przez wieś Susk, znajomy Ukrainiec ostrzegł ich, by natychmiast zawrócili, bo wpadną w ręce bandy UPA. Ostrzeżenia usłuchał tylko jeden z jadących, Franciszek Barszcz. I on jeden tylko ocalał. Pozostałych wymordowali czy hający na Polaków ukraińscy nacjonaliści. ❖
Stanisław Bekier mieszkał w kolonii Łuczyce w gmi nie Thrzysk, powiat kowelski. Najbliższe wsie - Mokrzec, Obeniże, Sołowicze zamieszkiwali w większej części Ukraińcy. Gdy nadeszło lato 1943 roku położenie Po laków w Łuczycach było szczególnie niebezpieczne. Aby uciec w bezpieczne miejsce, i w kierunku Turzyska i w kierunku Włodzimierza, musieli przechodzić przez wsie ukraińskie. Ponieważ jednak podobnie jak na całym Wołyniu, żyli z sąsiadami - Ukraińcami w zgodzie, często nawet w zażyłej przyjaźni, wahali się, czy w ogóle ucieczka jest wskazana. I wtedy na przełomie lipca i sierpnia Ukrainiec nazwiskiem Syneczko, mieszkaniec pobliskich Obeniż, bardzo mą dry i porządny człowiek, dał znać swym bliskim w Luczycach, by tej jeszcze nocy wszyscy opuścili swe do mostwa i uszli do Turzyska, a stamtąd najlepiej do Kowla, dużego wówczas miasta. Koniecznie tej nocy. Mieszkańcy kolonii wzięli do rąk co kto mógł udźwignąć i ruszyli w kierunku dużego kompleksu lasów sołowickich. Znaleźli się w lesie w zagłębieniu, rodzaju wąwozu i zastanawiali się, dokąd ruszyć? Byli zresztą zmęczeni, może więc spędzić tam resztę nocy i dzień? I znowu otrzymali od tegoż Ukraińca wezwanie do natychmiastowego opuszczenia owego wąwozu i wyjścia choćby na pole, byle daleko od zajmowane go miejsca. Okazało się, że byli śledzeni i ów wysłaniec ban derowców, który szedł za nimi, dał znać, gdzie są. 208
Wszystko wskazywało na to, że cała gromada Pola ków będzie tam spędzała jakiś czas. Ukrainiec Syneczko wysłał więc swojego człowieka z poleceniem natychmiastowej ucieczki z zagrożonego miejsca. Po wyjściu na pole i oddaleniu się od lasu usłysze li wkrótce gęstą strzelaninę w owym miejscu, gdzie dopiero co przebywali. Banderowcy długo strzelali w wąwóz, zanim spostrzegli pomyłkę, lecz nie wie dzieli, w którym kierunku należy ścigać uciekinierów.
Monika Śladewska i jej rodzina mieszkała w No wym Dworze, gmina Kupiczów, powiat kowelski. Była to niewielka miejscowość, polska, mająca w sąsiedz twie inne podobnie niewielkie wioski zamieszkałe przez Polaków, a dalej wsie ukraińskie, np. Ośmigowicze, Czerniejów, Szczurzyn i inne. Zewsząd dochodzi ły ponure wieści o mordach na ludności polskiej, lecz mieszkańcy Nowego Dworu, Nyr i innych polskich wsi i kolonii nie bardzo dowierzali owym pogłoskom, nie wierząc, by dobrzy dotąd sąsiedzi podnieśli rękę na nikomu i niczemu niewinnych Polaków. I oto w drugiej połowie lipca, tuż przed żniwami, nad ranem do domu Śladewskich przyszedł znajomy Ukrainiec. Wracał z jakiegoś zebrania w Ośmigowiczach, dużym ośrodku nacjonalistów, jak się później okazało. Polecił niemal sąsiadowi, by już, zaraz wy jechał ze wsi gdzieś w bezpieczniejsze miejsce. Nie jutro czy pojutrze. Dziś! Wspomniał jeszcze słowa popa, który obsługiwał zebranie i który powiedział, 209
że zabicie Lacha lub komunisty nic jest grzechem, przeciwnie, zasługą. - Przecież wiecie, sąsiedzie, - mówił Śladewski nikomu nic złego nie zrobiłem, niczego nikomu nie jestem winien, mam samych dobrych sąsiadów, dla czego mam wyjeżdżać! - Wyjeżdżajcie i to natychmiast, dopóki jest jesz cze czas! - ponaglał Ukrainiec. - Jutro może być za późno! - powtórzył jeszcze raz. Cała rodzina chwyciła co było pod ręką i pani Śladewska z jedną z córek ruszyła wozem okrężnymi drogami, druga córka, Monika, z młodszą siostrą i z koleżanką czym prędzej udały się do Kupiczowa, dużej osady czeskiej i znalazła gościnne, serdeczne przyjęcie u rodziny Vrlów, ojciec ze służącym udali się pieszo poprzez bagna również w kierunku Ku piczowa i Zasmyk. Wcześniej jeszcze powiadomili o niebezpieczeństwie polskie rodziny Onisków, Jagielaszków i inne, wzywając do natychmiastowego opuszczenia wsi. Mama Śladewska również szczę śliwie dojechała do Kupiczowa i również zatrzymała się u Vrlów. Niezwykle uczynna gospodyni, Czeszka, nie pozwoliła uciekinierom wyjeżdżać do Zasmyk, ostrzegając, że droga przez Lityn i las lityński już na pewno została obsadzona przez banderowców. Tak istotnie było. Pan Śladewski oraz Monika z siostrą do tarli wcześniej do Zasmyk. Rodzina Kurnickich z No wego Dworu, która wyruszyła mimo wszystko wprost do Zasmyk, została zamordowana. Po kilku dniach cała rodzina Śladewskich znalazła się w Zasmykach. 210
Uratował ich oraz jeszcze cztery rodziny polskie z tamtych okolic Ukrainiec Hilko z Dażwy. Bohaterski człowiek.
W pierwszych dniach października 1943 roku połą czone oddziały por. „Jastrzębia” i por. „Korda” doko nały ataku na ukraińską wieś Połapy w byłym powiecie lubomelskim, celem rozbicia istniejącej tam bojówki UPA napadającej na polską ludność, a raczej jej reszt ki ocalałe z pogromu w dniu 30 sierpnia tegoż roku, kiedy to wymordowano wsie polskie Ostrówki, Wolę Ostrowiecką, Jankowce, Kąty i inne, a liczba ofiar mor du banderowskiego sięgała niemal 2000 osób. Uderzenie na Połapy nastąpiło rankiem 3 lub 4 paź dziernika. Banda UPA uciekła, spłonęło kilka zabudo wań, miejscowi mieszkańcy ukryli się w pobliskich zaroślach. Po zakończeniu akcji por. „Kord” wyru szył jeszcze na wieś Sokół, pełniącą tę samą funkcję w działaniach UPA, co i Połapy, w dodatku w pobliżu wsi Sokół zamordowano 30 sierpnia około 300 ma tek z dziećmi, przypędzonych tu z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Oddział por. „Jastrzębia” odszedł tymczasem w kie runku północnym i ułożył się w dużej kępie jałow ców i młodych sosenek na odpoczynek. Żołnierze po całonocnym marszu i walce zasnęli natychmiast na ciepłym w tym dniu piasku, lekko tylko porośniętym schnącą już trawą. Czuwały jedynie warty, rozstawio ne wokół prowizorycznego obozowiska. 211
Na jednym z wartowniczych posterunków stał szeregowy „Sęp” - Franciszek Kołodziński, dosko nały żołnierz, odważny i niezwykle spostrzegawczy. Ujrzał on w pewnym momencie, że z niedalekiego lasu leżącego od strony zachodniej wyszedł jakiś mężczyzna i szedł ostrożnym krokiem w kierunku Połap. Tam przy ostatnich zabudowaniach zebrała się i wyszła z ukrycia znaczna grupa mieszkańców, a wkrótce podjechały dwie furmanki banderow ców z bronią i wmieszali się w stojącą gromadę. Po dojściu owego mężczyzny do stojących Ukraińców wszczął się tam jakiś ruch, rozległy się krzyki, jakby złorzeczenia, a po kilku minutach ten sam mężczy zna opuścił zgromadzonych i ruszył prosto ku od działowi „Jastrzębia”. Doprowadzony przez „Sępa” do dowódcy opowiedział następujące wydarzenie z ostatnich chwil. Od miesięcy ukrywał się samotnie w lesie przed banderowcami. Rodzinę jego wymordowano pamięt nego 30 sierpnia. Dziś, usłyszawszy strzelaninę, po tem zobaczywszy dym nad wsią, uznał, że mogą to być tylko Polacy, a może Niemcy. Nawet Niemcy mo gli mu pomóc w przedostaniu się w bezpieczniejsze miejsce. Okazało się, że wpadł prosto w ręce upowców. Ci, nie namyślając się ani chwili, zdjęli lejce z jednego z zaprzęgów, któryś z nich przerzucił je przez grubą gałąź rosnącej tuż starej brzozy i skoczy li, by powiesić przybyłego Polaka. I wtedy rzucili się miejscowi mieszkańcy w obro nie swego dawnego sąsiada. Pochwycili do rąk kołki,
kłonice z wozów, co kto miał i w groźnej postawie oświadczyli, że nie pozwolą na jeszcze jeden mord. - To przez was to wszystko! - krzyczeli groźnie do banderowców. - Po co było mordować Polaków? To przez was jesteśmy teraz bez dachu nad głową! To ma być taka Ukraina? Porozbijamy łby wszystkim, jeśli stąd zaraz nie odjedziecie! Krzyczały kobiety, mężczyźni, a że banderowców było niewielu, dali za wygraną. Jeden z gospodarzy ukraińskich odprowadził Polaka na bok i pokazał mu widniejące w dali zarośla. - Tam poszli wasi. Może ich jeszcze dogonisz. Idź, nic ci nie grozi. My sobie tu z nimi poradzimy. Zmęczony, wygłodzony do granic wytrzymałości Polak ocalał. Ale ważniejsza była postawa uczciwych Ukraińców, którzy w końcu zdobyli się na odwagę, by powiedzieć prawdę w oczy nawet swoim nietykal nym dotąd „striłcijam”.
212
213
i
W opracowaniu Leona Popka, Tomasza Trusiuka, Zenona i Pawła Wirów pt. Wołyński testament autorzy przytaczają następujące zdarzenie. Podczas masowe go mordu Polaków w miejscowości Ostrówki w b. po wiecie lubomelskim w dniu 30 sierpnia 1943 roku sprzed dołu, do którego wrzucono już około 70 za mordowanych, pewien znajomy Ukrainiec w tajem nicy przed własnymi rodakami wykradł dwóch żyją cych jeszcze Polaków, mieszkańców wsi: Józefa Jeża i Antoniego Ulewicza. Ukrainiec ów doprowadził ich
po cichu do przepustu nad szosą i kazał im tam scho wać się. Obaj szczęśliwie przeczekali mord i wyszli, gdy banderowcy, dokonawszy rzezi całej wsi, opuści li Ostrówki, przepłoszeni w dodatku przez Niemców. Dzięki pojawieniu się samochodów z Niemcami ocala ło jeszcze kilkunastu ukrytych Polaków. ❖
I (
W innym miejscu tej samej pracy czytamy: „...Od notowano nieliczne przypadki udzielania przez Ukraiń ców - z narażeniem własnego życia - pomocy ucie kinierom z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Pewna ro dżina z Przekurki, której syn był w UPA, przez pięć dni przechowywała rodzinę Przystupów z Woli Ostro wieckiej. Inna ukraińska rodzina - także z Przekur ki - udzieliła pomocy i schronienia Aleksandrowi Lubczyńskiemu. Rannemu Janowi Palcowi i Edwar dowi Soroce pomogła Ukrainka - żona gajowego z la su Borek. Następnie jej mąż przeprowadził ich bez piecznie do Jagodzina. Jakaś rodzina z Sokoła ukryła dwie Polki z Woli Ostrowieckiej, nakarmiła ucieki nierki i kazała im uchodzić do Jagodzina. Rodzina Kuśniczów z Sokoła ocaliła i udzieliła pomocy, ryzy kując własnym życiem (upowcy przeprowadzili re wizję w domu] córkom (w wieku 16 i 10 lat) Jana i Ma rianny Pogorzelców z Woli Ostrowieckiej, których rodzice zginęli w czasie rzezi. Dziewczynki zostały następnie przewiezione do Lubomia i przekazane pol skim kolejarzom. Rodzina ta - już w drugim pokole niu - opiekuje się mogiłą Pogorzelców, na której stoi 214
krzyż. Żonę Aloszy Basiuka i jej dwójkę dzieci (pół roku i trzy lata) uratował przed śmiercią z ręki męża i ojca, a następnie wywiózł do Lubomia - ukraiński sołtys z Sokoła. Rodzina Jesionków ukrywała się po rzezi przez 10 dni. Pomagały jej dwie rodziny ukraiń skie. Ukraińcy namawiali ich do powrotu na własne gospodarstwo. Twierdzili, że nie spotka ich nic złego, a nawet gotowi są oddać zrabowane bydło. Gdy jednak Jesionkowie powrócili do swego domu, pojawili się także mordercy. Pobili Bronisława Jesionka, ojca rodzi ny. Pozostałym darowali życie tylko dlatego, że do wódcą ukraińskiej grupy był znajomy Polaków sprzed wojny - Machońko z Hupał, zabójca wielu Polaków. ❖ Aleksander Lubczyński z Woli Ostrowieckiej był w szkole, do której wpędzono wszystkich Polaków, następnie brano po kilka osób i wyprowadzano do pobliskiej stodoły, gdzie uśmiercano je przy pomocy siekier, młotów i innych narzędzi. Wymordowawszy mężczyzn, zamknięte w szkole kobiety postanowiono spalić żywcem. Obłożono gmach słomą i podpalono. Kobiety zaczęły wyskakiwać oknami, lecz ginęły za raz od strzałów Ukraińców. Aleksander Lubczyński był wśród kobiet, widocznie nie zauważony przez oprawców. Oto jego relacja z tych chwil: „Gdy skoczyłem, posłyszałem strzały i upadłem w pobliżu okna. Poczułem, że padają na mnie ko biety, z którymi wyskoczyłem przez okno. Myślałem, że żyją. Okazało się, iż są martwe. Udając zabite21 5
go, przeczekałem do chwili odejścia Ukraińców. Gdy wstałem, szkoła dopalała się. Nad Wolą Ostrowiec ką krążył niemiecki samolot. Obniżył lot, trzykrotnie okrążył plac szkolny i odleciał w kierunku Lubomia. Wyszedłem na drogę, gdzie dostrzegłem leżące: siostrę i bratową z dzieckiem. Wszyscy nie żyli. Gdy dosze dłem do zabudowań Strażyca, usłyszałem czyjeś woła nia o pomoc. Ratunku wzywała znajoma dziewczyna z Woli Ostrowieckiej - Wiktoria Harmata. Była ciężko poparzona. Razem z jej bratem ciotecznym, Stanisła wem Palcem, który także ocalał z rzezi, wyciągnęli śmy ją spod trupów. Wystraszony tym, co zobaczyłem, uciekłem w pobliskie krzaki. Przesiedziałem w nich trzy dni, bez jedzenia i picia. Cały czas spałem. Czwartego dnia, gdy osłabłem, poszedłem do ukraiń skiej wsi Przekurki. Napotkani Ukraińcy dali mi chleba i mleka. Mówili, abym uciekał do Dorohuska. Postano wiłem pójść do Polaków, którzy mieszkali w pobliżu wsi Przekurki. Mieszkałem z nimi dwa tygodnie. Pod czas pobytu u tej rodziny, przyszło 11 uzbrojonych Ukraińców. Pytali się: «Czy to jest cała rodzina?» Gdy dowiedzieli się, że jestem uratowany z Woli Ostro wieckiej, powiedzieli: «Jak się uratował, niech żyje, je go szczęście». Wieczorem przyszli Polacy mieszkający w pobliżu. Razem z nimi uciekłem do Jagodzina.”.
z Sokoła. Poskarżyły mu się, że jeden z jego kole gów - Kościo nie oddaje konia i wozu. Chciała iść do niego i odebrać swoją własność. Ukrainiec, gdy to usłyszał, powiedział - «Zabrali wse twoje, to i tebe zabijut». Żona Ukraińca zobaczyła przez okno idą cych w kierunku domu swoich pobratymców. Maco cha i babcia schowały się do komory. Ukraińcy weszli do mieszkania i spytali - «Gde Mazury?» Padła odpo wiedź - «To byli nasze baby i poszli na Wolu kupety owce». Gdy odeszli, Ukrainka wypuściła je z komory, dała bochenek chleba, kawał słoniny i kazała uciekać do Jagodzina, bo «Wam ne ma żytia, ja swoich chlopciw ne pusteła».
Agnieszka Łysiak z tej samej wsi tak wspomina noc poprzedzającą mord: „Noc spędziliśmy w krzakach koło domu. Rano macocha i sąsiadka poszły do znajomego Ukraińca
Katarzyna Kruk również z Woli Ostrowieckiej opo wiada o 300-osobowej grupie kobiet i nieletnich dzie ci pędzonych w kierunku wsi Sokół i przed nią wy mordowanych........Moją teściową Ukraińcy również pognali pod Sokół. Ocalała cudem. Jeden z mordują cych Ukraińców ze strachu czy z litości ominął ją i jej syna Czesława. Ukraińcy widząc, że strzela niecelnie, grozili mu, że go zastrzelą, jak się nie poprawi. Gdy nastała ci sza, podniosła głowę i zobaczyła, że z pola powstają ranni i uciekają w pobliskie zarośla. Z rzezi ocalał także mój ojciec. Schował się z ko legą w krzakach rosnących koło cegielni. Widzieli Ukraińców ze szpadlami i siekierami, ale ci ich szczę śliwie nie zauważyli. Ludzi zgromadzonych w cegiel-
216
217
❖
ni znaleźli Ukraińcy i zapędzili do szkoły na zebra nie. Byl wśród nich mój brat. Gdy zorientował się, że będą ich mordować, chciał wywołać bunt. Zamiar się nie udał, większość uważała, że im nic nie grozi. Ukraińcy wyprowadzali ludzi grupkami i zabijali”.
We wspominanej już książce Leona Żura znajdu jemy wspomnienia Wolodymyra Koreńczuka, w cza sie wojny mieszkańca wsi Borowe. O wydarzeniach grudnia 1943 roku mówi on: „Byłem świadkiem palenia polskich zagród. Słysza łem, jak tamtą noc rozdzierały krzyki mordowanych ludzi, rozpaczliwe jęki konających i ich wołania o bo ską pomoc”. Na zadane przez autora pytanie: „Dla czego w tę noc ginęli również Ukraińcy, jak twoja sąsiadka Fedora Niżyńska, Elena Czorna z dziećmi i inni?”, Koreńczuk odpowiada: „Fedora dlatego, że w tym czasie przebywała u niej Polka, Janina Janusz kiewicz, a Elena kwaterowała u siebie polskie rodzi ny Koreńczuków i Skobelskich”. „Tu należałoby wyja śnić - pisze autor książki - iż nasz sąsiad, Aleksander Koreńczuk, był bliskim krewnym Wolodii. Z chwilą ożenku z Polką, Michaliną Kozińską, przeszedł na ka tolicyzm. Ona w tamtą noc została bardzo ciężko ran na. Bulbowiec, strzeliwszy jej prosto w otwarte usta, uznał, że jest martwa. Uratowała ją rodzina Wołodii, która zawiozła Michalinę na drugi dzień do lekarza”.
POSŁOWIE
Zawarte w niniejszej książce przykłady uczciwej, ludzkiej i chrześcijańskiej postawy części naszych wschodnich sąsiadów - Ukraińców wobec zbrodni po pełnionych przez własnych rodaków świadczą o tym, iż pewien procent ukraińskiego narodu nie uległ ter rorowi stosowanemu przez skrajnych nacjonalistów, zmuszających pod groźbą śmierci do udziału w lu dobójstwie dokonywanym na Polakach, mieszkań cach byłych Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej w latach 1943-1944. Przykłady tu zebrane - to tylko niewielka część tych spośród uczciwych Ukraińców, którzy nie utożsamiali pojęcia patriotyzmu i dążeń do uzyskania niepodległości państwa ze zbrodnią i to zbrodnią największą spośród znanych w całym dzisiejszym świecie - zbrodnią ludobójstwa. Jak wspo mniano w tekście - Wiktor Poliszczuk oblicza tych Ukraińców, którzy odmówili udziału w rzeziach lud ności polskiej i ponieśli za to śmierć na około 30 ty sięcy. Ale to oni są prawdziwymi patriotami ukraiń skimi, do nich należy przyszłość ich państwa, ich pa mięć będzie zapisana kiedyś w Złotej Księdze narodu 2 19
i oni staną się wzorem prawdziwych patriotów, oby wateli, w ogóle - ludzi. Zaślepienie wywołane lękiem przed śmiercią w ra zie niewykonania rozkazów terrorystów i rozprze strzenianie kłamstw o wojennej przeszłości zniknie szybko, gdy tylko powie się publicznie kto był kim. Nie ma przyszłości taki naród, który stawia pomni ki zbrodniarzom, ludziom z rękami lepkimi od krwi niewinnej, a dziś żądających dla siebie miana boha terów. Triumf takich bywał zawsze bardzo krótki. Ani Bandera, ani Boroweć, ani Szuchewycz nie ostaną się na dłuższą metę, bo ciąży na nich najokrutniejsza ze zbrodni, śmierć dziesiątków tysięcy niewinnych lu dzi, okrutne cierpienia umierających w mękach star ców, kobiet, dzieci. Nikt nie przyzna słuszności tym, którzy za wrogów państwa kazali uznawać niemow lęta, zgrzybiałych starców, nawet dzieci nienarodzo ne, zabijane sadystycznie w łonie matek. Nikt nie uwierzy, że „czystka etniczna” była jedyną drogą do uzyskania „Samostijnej Ukrainy”, a „dekalog nacjo nalisty” rozgrzeszał z każdego zabójstwa i gwałtu. Zresztą powstanie Ukrainy już tę kwestię wyjaśniło. A gdy prawda w całej swej okazałości ujrzy światło dzienne, im później to nastąpi, tym większa hańba spadnie na okłamujących dziś naród i w duchu kłam stwa wychowujących młode pokolenie. Wiemy, jak długo utrzymywano kłamstwa o Katyniu, Miednoje, o milionach Ukraińców, Rosjan i ludziach innych na rodowości zamorzonych głodem i straconych w ła grach w latach przymusowej kolektywizacji w ZSRR. 220
Rozpowszechniano owe kłamstwa, bo taki był nakaz państwowy. Nie inaczej dzieje się obecnie w pań stwie ukraińskim. Dopiero wtedy, gdy państwo to przyzna się do nieludzkich zbrodni banderowców, będzie możliwe prawdziwe pojednanie i z narodem polskim, i z pozostałymi sąsiadami. Trzeba pamiętać, że prawda jest niezniszczalna.