W popularnonaukowej serii pt. „Historyczne bitwy" ukazały się dotychczas: Z. Stąpor, BERLIN 1945 • L. Podhorodecki, WIEDEŃ 1683 • W. Majewski, GROCHÓW 1831 • K. Kaczmarek, BUDZISZYN 1945 • W. A. Serczyk, POŁTAWA 1709 • A. Wolny, OKI NAWA 1945 • A. Karpiński, KURSK 1943 • K. Sobczak, LENINO 1943 • T. Malarski, WATERLOO 1815 • T. Jurga, BZURA 1939 • I. Rusinowa, SARATOGA-YORKTOWN 1777-1781 • J. Sikorski, KANNY 216 p.n.e. • R. Tomicki, TENOCHTITLAN 1521 • R. Dzieszyński, LENINGRAD 1941-1944 • E. Potkowski, CRECY-ORLEAN 1346-1429 • K. Kaczmarek, STALINGRAD 1942-1943» L. Podhorodecki, KULIKOWE POLE 1380 • B. Brodecki, SZYPKA I PLEWNA 1877 • A. Murawski, AKCJUM 31 p.n.e. • L. Wyszczelski, MADRYT 1936-1937« J. W. Dyskant, ZATOKA ŚWIEŻA 1463 • H. Wisner, KIRCHOLM 1605 • W. Biegański, BOLONIA 1945 • W. Wróblewski, MOSKWA 1941 • T. Konecki, SEWASTOPOL 1941-1942, 1944 • A. Toczewski, KOSTRZYN 1945 • L. Podhorodecki, CHOCIM 1621 • E. Dąbrowa, GAUGAMELA 331 p.n.e. • J. Odziemkowski, NARWIK 1940 • R. Bielecki, SOMOSIERRA 1808 • B. Brodecki, DIEN BIEN PHU 1954 • J. W. Dyskant, CUSZIMA 1905 • J. Nadzieja, LIPSK 1813 • R. Bielecki, BEREZYNA 1812 • M. Nagielski, WARSZAWA 1656 • S. Leśniewski, MARENGO 1800 • J. Wojtasik, PODHAJCE 1698 • B. Borucki, VALMY 1792 • W. Mikuła, MACIEJOWICE 1794 • E. Potkowski, WARNA 1444 • W. Król, WIELKA BRYTANIA 1940 • G. Swoboda, GETTYSBURG 1863 • R. Bielecki, BASTYLIA 1789 • R. Bielecki, NORMANDIA 1944 • L. Wyszczelski, NIEMEN 1920 • M. Klimecki, GORLICE 1915 • M. Borkowski, MIDWAY 1942 • P. Olender, LISSA 1866 • L. Podhorodecki, LEPANTO 1571 • A. Nadolski, GRUNWALD 1410 • R. Bielecki, AUSTERLITZ 1805 • Z. Kwiecień, TOBRUK 1941-1942* S. Leśniewski, WAGRAM 1809 • Z. Flisowski, BITWA JUTLANDZKA 1916 • R. Romański, BERESTECZKO 1651 • J. Nadzieja, ZAMOŚĆ 1813 • M. Wagner, KLISZÓW 1702 • Z. Flisowski, LEYTE 1944 •
HISTORYCZNE
BITWY
PAWEŁ ROCHALA
CEDYNIA 972
Dom Wydawniczy Bellona Warszawa 2002
SŁOWIAŃSZCZYZNA ZACHODNIA I KRAJE GERMAŃSKIE DO X WIEKU
LIMES SAXONIAE. LIMES SORABICUS PAŃSTWO WIELKOMORAWSKIE
Słowo „limes" w prostym tłumaczeniu oznacza granicę. Gdy łacina była językiem żywym, słowo to miało znaczenie zasadnicze. Przywodziło na myśl odległe, niewzruszone granice między obszarami cywilizowanymi a dziczą, które bogowie, do spółki z Augustem, wyryli w ziemi wodą lub wytyczyli na ziemi umocnieniami godnymi cyklopów. Pierwotnie limes strzegł prowincji galijskich przed plemionami germańskimi, potem został rozbudowany dalej, przy czym rzeka Dunaj stanowiła najlepszą zaporę na drodze wszelkich ekspansji. Przesilenia polityczne i gospodarcze spowodowały z czasem znaczne osłabienie potęgi Imperium Rzymskiego. Tereny uprawne wyludniały się na skutek długotrwałych wojen domowych, epidemii i nad wyraz uciążliwego systemu podatkowego. W dodatku ruch plemion koczowniczych w dalekiej Mongolii rozpoczął nieubłaganą Wędrówkę Ludów. Władcy imperium nie byli w stanie wystawić i wyszkolić armii w dawnym, legionowym stylu. Przymuszeni okolicznościami zaciągali gotowe oddziały zbrojne barbarzyńców, aby strzegli
granic przed innymi barbarzyńcami. Ich służbę wynagradzali ziemią. W ten sposób na tereny Galii, Tracji czy Grecji przywędrowały całe plemiona germańskie, z własną strukturą władzy i wojskiem. Nie trzeba było długo czekać na skutki tej polityki. Armie barbarzyńskie łatwo ulegały buntom, zadając klęski swym dotychczasowym sprzymierzeńcom. Cesarze wschodni jakoś pozbierali się z dotkliwych porażek. Cesarstwo zachodnie, zarządzane przez najemnych dowódców wojskowych, rozpadło się na kilka królestw, reprezentujących germańskie narody czasów wielkiej wędrówki. Jeszcze przed klęską wschodniego cesarza Walensa barbarzyńcy osiedlali się setkami tysięcy na Bałkanach. Po tym zwycięstwie, odniesionym dzięki strzemionom, nikt już Gotów nie kontrolował, a limes — podobnie jak na zachodzie — utracił znaczenie. Niedługo, z wielką trudnością odbudowany, miał je odzyskać. A to dla powstrzymania drapieżnych i dzikich hord — nie Gotów, nie Hunów, ale Słowian. Zadanie to wypełniał z trudem, ze względu nie tylko na jakość systemu umocnień, ale również na wolę i jakość walki obrońców. Zaczęło się to w połowie VI wieku tak: „...zebrało się wojsko Sklawinów nie większe jak koło trzech tysięcy ludzi i przeszedłszy bez przeszkody z czyjejkolwiek strony rzekę Ister (Dunaj), a później nie mniej łatwo Heuros (Maryca), podzieliło się na dwie części. Jedna wataha miała tysiąc ośmiuset ludzi, druga resztę. Komendanci załóg rzymskich w Ilirii i w Tracji starli się z jedną i drugą, a choć oddaliły się już od siebie, ponieśli wbrew oczekiwaniu klęskę i część padła na miejscu, a inni znaleźli ratunek w ucieczce. Skoro więc wszystkie komendy spotkał taki los z rąk jednego lub drugiego z barbarzyńskich oddziałów, choć wiele słabszych liczebnie, jedna z nieprzyjacielskich watah starła się z Asbadosem. Należał on do gwardii przybocznej cesarza Justyniana (...) i dowodził licznym i wyborowym garnizonem konnicy, który stał od dawna w warowni trackiej Tdzurulon. Lecz i ich także Sklawinowie zmusili do ucieczki i, przeważnie haniebnie pierzchających,
wycięli, pochwyciwszy zaś Asbadosa, chwilowo wzięli go żywcem, ale później spalili go wrzuciwszy do płonącego ogniska i zdarłszy mu przedtem pasy z pleców. Potem łupili już tym bardziej bez przeszkód wszystkie okoliczne ziemie trackie i iliryjskie i zarówno jedni, jak i drudzy oblegali i zdobyli wiele warowni, choć w ogóle nie uderzali przedtem na mury, ani nie ośmielali się zejść na równinę, bo przecież nie próbowali nigdy wpadać do ziem rzymskich..." 1 . Jak widać obie strony zaskoczone były nieporadnością obrońców. Nic dziwnego więc, że owym „Sklawinom" zbrojne wycieczki zza Dunaju na teren Grecji czy Tracji weszły w nawyk. Miejscowa ludność, przerażona okrucieństwami (Słowianie wbijali schwytanych na pale), opuszczała najeżdżane ziemie, więc barbarzyńcy zasiedlali urodzajne pustkowia. Pseudo-Maurycy napisał elementarz dla dowódców wojskowych, zawierający wskazówki w zakresie taktyki walk ze Słowianami. Rady, jakie tam zawarł, znamionowały jeszcze możliwości ofensywne Bizancjum przeciwko słowiańskim siłom, przeważnie pieszym i słabo uzbrojonym (lecz nie jest wykluczone, że jazda nie była obca Słowianom. Jak pieszo zdołaliby dogonić i wyciąć pierzchającą konnicę Asbadosa?). Sytuacja już wkrótce uległa zmianie. W wyniku bizantyjskiej akcji dyplomatycznej Awarowie koczujący między Morzami Kaspijskim i Czarnym, zebrawszy ponoć aż 60 000 jazdy pancernej najechali naddunajskich Słowian. W dalszej części plany cesarskie zakładały zapewne wzajemne' wyniszczenie adwersarzy, przy cykliczności koczowniczych najazdów. Sprawdziło się to tylko częściowo — Awarowie, ciągnąc ze sobą inne ludy, jednych Słowian podbili, innych przymusili do sojuszów i — wzorem Hunów — osiedlili się w Panonii, tworząc własne państwo, tzw. chaganat. Próby skierowania ich agresji na zachodnie królestwa germańskie powiodły się ' P r o k o p i u s z z C e z a r e i , Historia wojen, tłum. M. Plezia, Poznań-Kraków 1952, s. 72-73.
tylko częściowo. Awarowie prowadzili własną wielką politykę, może niezbyt długofalową, ale skutecznie spychającą Bizancjum do defensywy. Dlatego pod rokiem 626 kronikarz grecki zanotował: „...przeklęty Salbaros, wódz armii perskiej, oczekując (...) na przybycie bezbożnego chagana Awarów, stanął na wiele dni naprzód w Chalcedonie i spalił okrutnie wszystkie przedmieścia (...) A oto dnia 29 miesiąca czerwca (...) ruszyła przednia straż obrzydłego bogu chagana (razem do 30 tysięcy ludzi) (...) dnia 31 miesiąca lipca ruszył do gwałtownego szturmu na odcinku od bramy noszącej imię Polyandriosa aż do bramy Pemptosa i w najbliższym sąsiedztwie, tam bowiem zgromadził główną część swych sił, podczas gdy inne odcinki muru obsadził tylko dla pozoru Sklawinami. Szturm trwał od świtu do 11 godziny [według współczesnej miary czasu do ok. godz. 17.00], przy czym w pierwszym rzucie szli lekko zbrojni Sklawowie, a w drugim piechota pancerna..." 2 . W tym oblężeniu użyto na wielką skalę machin miotających, ruchomych wież i słowiańskich łodzi — dłubanek. Miasto obroniło się, oddalając bezpośrednie zagrożenie koalicji awarsko-perskiej. Sam fakt oblężenia był dla jego mieszkańców szokujący. W końcu nie byle kto mógł sobie pozwolić na próbę opanowania Konstantynopola! Nauka ta była gorzka i z pewnością wielu ludziom otworzyła oczy na skalę zagrożeń. A widoki były coraz to bardziej ponure. Gdzie okiem sięgnąć — chaos, z którego wyłaniały się żądne krwi gromady. Utracono limes na Dunaju i już nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Nie zaniedbano innych akcji dyplomatycznych. Awarowie dali się w końcu napuścić na Franków i Longobardów, co było w pełni naturalne, jako że rabunek był częścią ich życia. Tymczasem w państwie koczowników, lub raczej w strefie ich wpływów, pewien kupiec zrobił niebywałą karierę. „W roku czterdziestym panowania króla Chlotariusza [623/24] człowiek imieniem Samo, rodem z państwa Franków 2
Kronika Wielkanocna, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952, s. 119-120.
(...), pociągnął za sobą wielu jeszcze kupców i podążył dla handlu do Sklawów, zwanych Winedami. Sklawowie już zaczęli się buntować przeciw A warom zwanym Hunnami i ich królowi gaganowi. Winidowie byli od dawna pastuchami Hunnów, tak że kiedy Hunnowie zbrojnie napadli jakiś lud, to Hunnowie stali z całym wojskiem przed obozem, a Winidowie walczyli; jeśli zwycięstwo przechylało się na ich stronę, wówczas Hunnowie rzucali się, by grabić zdobycz; jeśli zas Winidowie ponosili klęskę, podejmowali bitwę na nowo z pomocą Hunnów, wsparci ich siłami. (...) Hunnowie co roku przychodzili zimować u Esklawów, brali do łoża żony Sklawów i ich córki, a poza wszystkimi innymi udręczeniami Sklawowie płacili jeszcze Hunnom daniny" 3 . Nic dziwnego więc, że Słowianie zaczęli się buntować. Prawdopodobnie kupiec Samo i jego koledzy dostarczali Słowianom frankońską broń — co wtedy jeszcze nie było zabronione, a musiało być bardzo korzystne, jak każdy handel militariami. Po jakimś czasie Samo — czy to na skutek zbiegu okoliczności, czy też w wyniku przemyśleń „podążył z ich [Słowian — P.R.] wojskiem; tam to okazał się tak uzdolniony w walce z Hunnami, że dziwiono się powszechnie i ogromna ich liczba poległa od miecza Winidów. Winidowie, widząc zdolności Samona, wybierają go sobie królem, gdzie 25 lat panował szczęśliwie" 4 . Można z perspektywy czasu spokojnie przytaknąć autorowi kroniki — Samo spełniał wszelkie ówczesne kryteria szczęśliwego władcy, czego jako kupiec pod rządami Franków piwnie by nie zaznał. Miał 12 żon słowiańskich, a z nich 22 synów i 15 córek. Odniósł wiele zwycięstw nad Awarami, co zapewniło mu szacunek okolicznych władców i nowych poddanych. Ponadto przytarł nosa samemu królowi Franków Dagobertowi I, którego inne ludy wzywały, „aby chwalebnie postawił nogę na ich grzbiecie" 5 . Nie powiodło się to, mimo 3 4
Kronika Fredegara, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952, s. 128, 129. Tamże, s. 129.
pokaźnych sił zgromadzonych przez króla. O niepowodzeniu zdecydował brak koordynacji działań i niezdyscyplinowanie. „...Austrazyjczycy natomiast otoczyli gród Wogatisburg, gdzie znalazła się część sił Wenedów i stoczyli trzydniową bitwę; wielu tam z wojska Dagobertowego poległo od miecza; a następnie w popłochu, porzucając wszystkie namioty i bagaże, jakie mieli, powrócili do swego kraju. (...) To zaś zwycięstwo, które Winidowie odnieśli nad Frankami, osiągnęli nie tyle dzięki męstwu Sklawinów, ile dzięki nieopatrzności Austrazyjczyków, którzy pokłócili się z Dagobertem i uporczywie grabili" 6 . Państwo Samona, które rozpadło się zaraz po jego śmierci, było federacją plemienną, połączoną autorytetem wodza i sędziego. Objęło prawdopodobnie ziemie Moraw, Czech, część Panonii (późn. Węgier), Serbów między górną Odrą a Łabą. Możliwe, że jego wpływy sięgały Śląska i Wiślan. Choć nietrwałe, pokazało dobitnie, jak duża siła tkwi w jedności. Pokonano Awarów, pokonano Franków, dokonano wielkich czynów, o których pamięć musiała trwać przez kilka pokoleń. Od tego czasu zaczął się systematyczny napór Słowian na zachód. Nie były to najazdy w stylu Awarów, sięgające głębi krajów, ale łupieżcze akcje zbrojne na dwa-trzy dni pieszej drogi, połączone z osiedlaniem się na opuszczonych przez ludność germańską ziemiach. Z pokolenia na pokolenie zasięg osadniczy plemion słowiańskich rozszerzał się, tworząc źródło nowych konfliktów i przymierzy. Królowie frankońscy dążyli do rozszerzania swych wpływów na wschód. Toczyli walki z germańskimi Sasami, Turyngami i Bawarami, którym pomagali Słowianie. Jednocześnie inni Słowianie gotowi byli nieść pomoc Frankom, mając na względzie własne korzyści. I tak królowi Pepinowi III, gdy „(...) zgromadziwszy wojsko podążył przez Turyngię do Saksonii i wkroczył z wielkimi siłami w granice Sasów (...) zabiegli mu drogę naczelnicy 5 6
Tamże, s. 129. Tamże, s. 131.
dzikiego plemienia Sklawów, oświadczając jednomyślnie gotowość dostarczenia mu posiłków przeciw Sasom, około 100 000 wojowników..." 7 . W te sto tysięcy wojowników należy wątpić. Natomiast zawieranie przymierzy z dalszymi sąsiadami najeżdżanego kraju, przy jednoczesnym wykorzystywaniu niesnasek między barbarzyńcami, stało się potem regułą. Po Pepinie, zwanym Małym albo Krótkim, objął tron Franków mąż o wzroście 192 cm. Za jego panowania słowo „limes" odzyskało swoje znaczenie. Prócz tego władca ten nadał nową jakość rządzeniu, łączeniu i dzieleniu. Ambicją tego władcy było zjednoczenie ludów germańskojęzycznych wokół królestwa Franków. Myśl tę konsekwentnie wprowadzał w czyn od początku długiego, ponadpięćdziesięcioletniego panowania. Karola nie zadowalało przy tym panowanie nad królami, gdyż, w przypadku drobnego nawet niepowodzenia, groziło to przejściem urażonego w swych ambicjach podwładnego na stronę przeciwnika i szybkie usamodzielnienie się, z bardzo przykrymi konsekwencjami dla Franków. Dlatego pierwszą połowę rządów wypełniły przyszłemu cesarzowi nieustanne podróże militarne wzdłuż, w poprzek i na ukos stale rosnącego państwa. Historycy mówią o 50 wyprawach wojennych, z czego niemal wszystkie uwieńczyło powodzenie. Może skala nie ta sama, ale wynik lepszy niż w przypadku Aleksandra Wielkiego. Nie będzie przesady w twierdzeniu, że z czasem, przy ówczesnym stanie wiedzy pomieszanej z zabobonem, samo imię Karola wystarczało, by przeciwnik czuł się pokonany jeszcze przed ujrzeniem frankijskich wojsk. Zachowały się wieści o klęskach Franków, ale Karola akurat w tych miejscach nie było. Kto inny przegrywał, nie król-cesarz. Choćby taki hrabia Roland, przyjaciel króla, jeden z dwunastu parów królestwa, wódz tylnej straży, wybitej przez Basków w ich kraju. Imię Karola 7
Kontynuacja kroniki Fredegara, tłum. M. Plezia, Kraków-Poznań 1952, s. 167.
dotrwało do naszych czasów w oficjalnej nomenklaturze dyplomatycznej. W wielu krajach słowiańskich na prawdziwego, koronowanego władcę mówiło się nie „rex", ale „korol". Po naszemu „król". Karol Wielki odnosił zwycięstwa nie tylko na polach bitew. Wprawdzie polityka wczesnego średniowiecza to przede wszystkim polityka oręża, nie pieniądza i nacisków ekonomicznych, ale ten władca doceniał znaczenie innych dziedzin życia. Za jego to czasów utrwalił się porządek feudalny, zaprowadzony jednolicie i, prawie bez wyjątków, we wszystkich zjednoczonych przezeń krajach germańskich. Seniorzy, wasale — to wynalazek wprowadzony w tamtych czasach. Karol podzielił królestwo na hrabstwa, przy czym mówi się o liczbie 300. Hrabiami zostawali ludzie, co do których miał pewność, że nie zawiodą. Naczelnymi dowódcami wojskowymi w dotychczasowych królestwach i księstwach byli miejscowi królowie i książęta, których korony przejął Karol. Nie było już od tej pory królów, tylko nagle spobożniali rezydenci pilnie strzeżonych twierdz klasztornych. Byli za to hrabiowie. W organizacji cesarstwa dużą rolę odgrywał kościół. Cesarz, z łaski którego panował papież, miał wolną rękę w obsadzaniu swoimi ludźmi dóbr kościelnych, wcale nie zwolnionych z powinności wojskowych. Zamiast hrabiów byli biskupi i opaci, zamiast krajowych książąt — arcybiskupi. I tu obowiązywała jasna hierarchia, przy czym cesarz — z całym szacunkiem i ceremoniałem — twardo egzekwował to, co cesarskie. Kraj dzielił się na hrabstwa i, dla przeciwwagi, na biskupstwa. Interes władcy wymagał, by dostojnicy nie byli zbyt silni. Ten sam interes wymagał, by w razie potrzeby dysponowali odpowiednimi siłami. W miarę postępu w zjednoczeniu wszystkich okolicznych ziem Germanii, specyficzne problemy dotychczasowych, samodzielnych organizmów państwowych, stawały się problemami państwa Franków, a więc Karola. Przedtem królowie i książęta radzili jakoś sobie, teraz musiał sobie radzić król Franków.
Byc może urząd margrabiego powstał nieco wcześniej, ale Karola dopiero pojawia się ta tytulatura na wszystkich krańcach państwa, gdzie graniczono z ludami, których porządek społeczny czy też siły wojskowe nie dawały gwarancji trwałego podboju lub pewności pokoju. Marchie powstały w najbardziej zapalnych częściach królestwa Franków. U nasady Półwyspu Bretońskiego była Marchia Bretońska, od Morza Śródziemnego do Oceanu Atlantyckiego rozciągała się Marchia Hiszpańska, w północnych Włoszech, na granicy z Chorwatami, powstała Marchia Friulska, u południowej granicy plemion czeskich Marchia Wschodnia, w widłach Drawy i Dunaju kilka Marchii Panońskich (ważna granica ze Słowianami i Awarami), a między Turyngią a Bawarią ulokowano Marchię Serbską ukierunkowaną na plemiona słowiańskie zamieszkałe między górnymi i środkowymi biegami rzek Łaby i Odry. W uproszczeniu marchia oznaczała jednostkę terytorialną państwa, obejmującą kilka pogranicznych hrabstw i część barbarzyńskiego terytorium. Na czele marchii stał margrabia, posiadający praktycznie nieograniczone pełnomocnictwa wojskowe. Jego zadaniem było zbieranie informacji o zagrożeniach dla trwałości granic i sprawne reagowanie na niebezpieczeństwa Wszyscy nadgraniczni hrabiowie winni mu byli posłuszeństwo. W ten sposób król-cesarz rozwiązał problem próżni po zdetronizowanych książętach. Urząd margrabiego był na tyle ważny, że nie każdy książę mógł go objąć. Natomiast każdy margrabia mógł zostać księciem. Cesarz mógł dzięki temu jeszcze bardziej zacierać regionalne tradycje władzy, wynosząc do najwyższych godności, wcale przy tym nie dożywotnich, wiernych sobie ludzi. Nie musiał dzięki temu poświęcać myśli i czasu wszystkim zatargom pogranicza. Warto dodać, że wielbiony potem w pieśniach hrabia Roland dzierżył urząd margrabiego w Marchii Bretońskiej, położonej najbliżej hiszpańskiego teatru wojennego. Gdy armia Franków posuwała się w głąb hiszpańskiego państwa
Abbasydów, to właśnie Roland szedł w straży przedniej. Podczas odwrotu ubezpieczał tyły, ze skutkiem opisanym w pieśni. Mimo porażającej siły państwa i wysokich kompetencji jego sterników, kilka razy wybuchły wojny ze Słowianami. Wielu ich mieszkało na terenach germańskich w rozproszonych, ale etnicznych grupach. Słowianie okazali się na tyle groźnym przeciwnikiem, że prócz utworzenia marchii wzdłuż pogranicza Karol wymyślił coś jeszcze, czemu częściowo współcześni, a częściowo potomni, nadali nazwę „limes". Limes Saksoniae miał trwale rozdzielać germańskie plemiona Sasów od słowiańskich Obodrytów i Wieletów. Nie nadano mu postaci nie kończących się umocnień, jak limesowi rzymskiemu. Państwa Franków, choć w miarę bogatego, nie stać było na budowę podobnych fortyfikacji. Wzniesiono co prawda kilka twierdz dających schronienie lub stanowiących bazę do wypadów, w zależności od potrzeby. Główną przeszkodą były pustkowia, w sposób administracyjny wyludniane i nie zaludniane, ciągnące się wzdłuż rzek. Natomiast twierdze, stojące na straży dróg prowadzących w głąb królestwa, zlokalizowano na terenach zamieszkałych. Prócz funkcji militarnych stanowiły punkty wymiany handlowej ze Słowianami, z której kilkakrotnie powtarzanymi zarządzeniami wyeliminowano broń. „I niech nie wiozą broni ani zbroi na sprzedaż. A jeśli znajdzie się u nich przewożoną, to niech będzie im zabrany cały ich dobytek i niech połowa przypadnie na skarb pałacowy, a druga połowa niech zostanie rozdzielona między komendantów nadgranicznych garnizonów" 8 . Limes Sorabicum miał nieco inny charakter. Wyznaczony był wzdłuż zachodniej, czyli wewnętrznej, granicy bardzo wcześnie utworzonej Marchii Serbskiej. Jej wschodnia granica, od strony barbarzyńców, nie była określona trwale edyktami 8 Edykt cesarski z Diedenhofu. Cytat za Śladem zagubionych ogniw, F. Z. We re m i e j , Warszawa 1977.
cesarskimi. Tymczasem przebiegała wzdłuż Łaby. Limes Sorabicum, czyli teren Marchii Serbskiej, był więc w zamysłach twórców bramą do dalszej ekspansji. Poza skutecznym odgrodzeniem się od Słowian, Karol i jego następcy prowadzili aktywną politykę zewnętrzną, Biującą charakter odwetowych i represyjnych wypraw wojennych. W zmaganiach z Sasami pomagali Frankom Obodryci, Słowianie. Po przeciwnej stronie stawali rywale i wschodni sąsiedzi Obodrytów, Wieleci, również Słowianie. Obydwa słowiańskie związki plemienne sprawiały wrażenie trwale skłóconych, przy czym osiadłe na południe od nich plemiona Serbów również nie żyły z nimi w przyjaźni. Stan ten Karol przez swoich hrabiów nieustannie monitorował, nie dopuszczając do groźnych zmian w układzie sił. Każdy sojusz mógł się zakończyć najazdem zjednoczonych Słowian na Sakso Turyngię, Hesję czy nawet Frankonię. Frankowie początkowo faworyzowali Obodrytów, wplątując ich jednocześnie w przewlekłe wojny z Duńczykami i używając jako straszaka na Sasów. Wieletów, jako bardziej oddalonych, trudniej było zmanipulować. Ich jedność i zbójecka wojowniczość była niebezpieczna. Wobec tego w 789 roku król Karol osobiście zajął się Wieletami. W wyprawie wzięły udział wojska Fryz Sasów, Franków, Obodrytów i Serbów. Atak nastąpił z trzech stron, z wykorzystaniem przepraw mostowych i floty śródlądowej. Dobrze zorganizowany najazd z łatwością osiągnął wytyczone cele, choć obrona była rozpaczliwa. Doświadczony wódz Wieletów, Dragowit, widząc beznadziejność położe nie tylko wojsk, ale całego kraju, poddał gród, uważany prz najeźdźców za stołeczny. Naczelnicy plemion Wieleckich Wydali Frankom zakładników. Zaprzysiężono płacenie danin, pokój i można było wrócić do domu. Biorąc zakładników Karol zyskiwał nie tylko gwarancję spokoju od strony Słowian, ale i możliwość skutecznego mieszania w ich sprawach ustrojowych na przyszłość. Ludzie
ci, wychowywani na dworze królewskim czy innych dostojników, poznawali imponującą siłę frankijskiego państwa, widzieli malowane ściany kamiennych pałacy, przepych ceremoniałów świeckich i kościelnych, słowem odczuwali na własnej skórze różnicę cywilizacyjną, choć nie była ona aż tak duża. Frankijscy możnowładcy zyskiwali tym samym możliwość głębszego wtrącania się w sprawy słowiańskie. Z czasem każdy ambitny awanturnik słowiański mógł liczyć na wsparcie zza zachodniej granicy. Im więcej posiał zamętu w ojczyźnie, tym lepiej był widziany przez Franków. Umiejętnie skłócano dzięki temu ojców z synami, braci czy przyjaciół. Nadzieja na uchwycenie władzy obnażała w ludziach niskie instynkty. Tym samym upadał autorytet samej władzy. Ludzie nie tyle obojętnieli na to, kto nimi rządził, co raczej nabierali przekonania, że nie ma władzy godnej zaufania. Trwałe przymierze plemion wymaga takiego zaufania — musi ktoś być tą tzw. siłą przewodnią. Brak zaufania oznaczał koniec jedności plemiennej. Reguły postępowania ze Słowianami ustanowione przez Karola Wielkiego przyjęły się i obowiązywały bez wyjątków. Jeszcze za Karola uzależniono plemiona czeskie i morawskie. Zapewne i tu obowiązywał nakaz wymiany handlowej ze Słowianami w wyznaczonych twierdzach, choćby przez pamięć o Samonie. Ta bardzo praktyczna polityka doprowadziłaby do podboju ziem słowiańskich za Łabą w ciągu kilku pokoleń. Szczęśliwie dla Słowian zaszło kilka okoliczności, osłabiających impet Franków. „Poniżenie frankijskiej królewskiej godności nastąpiło wskutek słabości Ludwika już w dziewiętnaście lat po śmierci Karola Wielkiego, który nadał koronie niezaprzeczalny autorytet" 9 . W dodatku zaczęła się era Wikingów i ich długich łodzi. Oni wyrośli do głównego problemu rozmnożonych, leniwych władców karolińskich, nie Słowianie, skłóceni trwałe za dającymi osłonę limesami. 9 G . F a b e r , Merowingowie i Karolingowie, tłum. Z. Jaworski, Warszawa 1994, s. 191.
/
Byli tacy, co wykorzystali zamęt w cesarstwie. W tym samym czasie niedawno ochrzczony książę morawski Mojmir Wygnał ze słowackiej Nitry księcia Przybinę. Państwo morawskie po raz drugi zaistniało w historii, a władcy świata, zajęci przechwytywaniem władzy, zdążyli przegapić to wydarzenie. Niedługo, po kilkuletnich wojnach domowych, wnukowie Karola Wielkiego zdołali podzielić się terytoriami cesarstwa w sposób kompromisowy. W 843 r., na mocy traktatu w Verdun, Ludwik otrzymał jego wschodnią część, co dało mu przydomek„Niemiecki",a jednocześnie było początk państwa o takiej nazwie. Ponieważ państwo to w ponad 50% graniczyło z krajami słowiańskimi, jego energiczny król stał się — czy chciał, czy nie — specjalistą od Słowian. Jak daleko sięgały jego zamysły, może świadczyć dokument, znany pod nazwą Geografa Bawarskiego. Jest to spis plemion słowiańskich, żyjących po północnej stronie Dunaju. Przy każdym plemieniu podano, ile posiada ono „civitates", inaczej mówiąc miast. Miasto miastu nierówne, a w słowiańskim przypadku należy raczej mówić o grodach. Tu znów liczby podane w „Geografie" wydają się fantastyczne, więc można mniemać, że chodzi o miejsca stale zamieszkałe. I tak wymieniono plemię „Glopeani", przydając mu czterysta „civiiates". Owi „Glopeani" to Goplanie znad jeziora Gopło. Widocznie funkcjonowali wtedy jeszcze pod własną nazwą, czyli legendarni Polanie pod wodzą Popielidów lub Piastów w momencie zbierania informacji do „Geografa" nie podjęli jeszcze czynności dziejotwórczych. Tuż po niemieckiej koronacji Ludwik podjął sumiennie dzieło usunięcia zagrożeń ze słowiańskich granic. W roku 844 w bitwie z Frankami wschodnimi zginął książę obodrycki Gostomysł. Na Obodrytów nałożono trybut. Rok później ochrzczono w Ratyzbonie 14 książąt czeskich. Historycy określają ten akt jako próbę związania ze sobą tych możnych, a przez to ich ziem. Po śmierci Mojmira w 846 r. Ludwik Niemiec interweniował na Morawach, osadzając na tronie
książęcym Rościslawa, siostrzeńca bądź bratanka zmarłego władcy. Z tej strony spotkał Ludwika zawód, bo Słowianin nie okazał mu żadnej wdzięczności. Rościsław wmieszał się aktywnie w sprawy wewnętrzne królestwa niemieckiego, popierając wszelkie tendencje odśrodkowe. W związku z tym w roku 855 Ludwik Niemiec wyprawił się na Morawy — bez żadnych zysków. W 861 r. Rościsław porozumiał się z Karlomanem, zbuntowanym synem Ludwika Niemca. Potem nawiązał kontakty z Bizancjum, zmuszony do tego niejako sojuszem bułgarsko-frankijskim. Państwo Moraw nabierało rozpędu, stając się krok po kroku Wielkomorawskim. Na mocy porozumień z Bizancjum, w roku 863 przybyli na Morawy Konstanty i Metody, co było solidnym klapsem dla duchowieństwa niemieckiego. Walka zbrojna rozszerzyła się tym samym o ideologiczną. Przybysze nauczali w języku słowiańskim, do tegoż języka przystosowali alfabet grecki. Przetłumaczyli na słowiański księgi kościelne, w tym te najważniejsze dla chrześcijan. Cokolwiek by mówić o gorliwości wcześniejszych chrzcicieli, nie przygotowywali się oni tak sumiennie do misji, jak tych dwóch Greków, pokładając zwykle większe nadzieje w pomocy boskiej, niż we własnych umiejętnościach. W dodatku Konstanty i Metody traktowali Słowian jak gatunek ludzki, co rzadko trafiało się wśród misjonarzy wobec pogan. Wszystko to spowodowało szybkie postępy w chrystianizacji, czyniąc państwo Rościsława spójniejszym, jednolitym, silniejszym. Z takich tryumfów chrześcijaństwa nie mogli cieszyć się król Ludwik i jego biskupi. Uprzejme skargi tych ostatnich na morawsko-greckie bezeceństwa szybko dotarły do papieskich uszu. Obrządek słowiański w liturgii początkowo spotkał się z przychylnością papieża Hadriana II, ale jego następcy czasami byli za, ale częściej przeciw. Tymczasem w roku 864 Ludwik podjął następną wyprawę zbrojną. Dotarł do Devina pod Bratysławą, gdzie przyjął do wiadomości gołosłowną przysięgę Rościsława na wierność. Jeszcze jedna wyprawa — w 869 r., prócz zwyczajnych spustoszeń kraju doprowadziła do sporego sukcesu politycz-
nego — nawiązano kontakt ze Świętopełkiem, bratankiem Rościsława, panującym w Nitrze. W roku 870 Świętopełk zbuntował się, stryja pojmał i oddał w ręce króla Ludwika. Ten w drodze łaski kazał Rościsława oślepić i uwięzić. Przy okazji uwięziono podróżującego służbowo między Morawami a Rzymem Metodego. Po roku Świętopełk przestał panować, zaznał za to przymusowej gościny u sprzymierzeńców. Rządy objęli margrabiowie Wilhelm i Egenschalk z takim skutkiem, że wybuchło powszechne powstanie ludowe. Uwięziony w Niemczech Świętopełk obiecał uśmierzyć bunt. Uwierzono mu, uwolniono, a książę nie zmarnował szansy i stanął na czele powstania... Następne zawirowania historii Wielkiej Morawy to wielka i mała polityka, ustawicznie raczej nieczysta. Wrócił Metody jako arcybiskup, z papieskim błogosławieństwem. Gdy w 885 r. zmarł, Świętopełk z poduszczenia niejakiego Wischinga, niemieckiego kandydata na arcybiskupi stolec, wypędził uczniów Greka — słowianofiła. Znaleźli schronienie w Bułgarii. Wcześniej wpływy morawskie rozciągnęły się we wszystkich kierunkach słowiańskiego świata: na Pocisie, Panonię, Czechy, Wiślan i Śląsk. Uznano zależność trybutarną od Niemców, co — paradoksalnie — dawało niezależność polityczną. Świętopełk posunął się nawet do najazdów na Bawarię i ustalania właściwych władz Bawarskiej Marchii Wschodniej! Odparto prywatne najazdy Niemców, Bułgarów i pierwsze, próbne, oddziałów Węgrów. Aby nie było wątpliwości, że istnieje samodzielne państwo Morawskie, Świętopełk oddał je pod bezpośrednią opiekę papieską (krok ten ktoś w przyszłości, za równe 100 lat powtórzy). Umierający w 894 r. władca nazywany był królem, choć nikt go formalnie nie koronował. Jednak to szczęśliwe państwo słowiańskie niedługo już miało trwać. W Europie Środkowej pojawili się bowiem Węgrzy, z zamiarem osiedlenia się na stałe. W legendach węgierskich istnieje przekaz, że wódz węgierski Arpad nabył od Świętopełka za białego konia Z pozłacanym siodłem i złotym wędzidłem ziemię, wodę
i trawę. Świętopełk myślał ponoć, że to dar od osadników. Dla osadników był to akt kupna całego państwa. W Niemczech nastała era Arnulfa z Karyntii. Był wnukiem Ludwika Niemca, nieprawym synem Karlomana, co w oczach wybierających go na króla dostojników wschodniofrankijskich nie było wadą, gdyż innej konkurencji nie posiadał. W 888 r. możni zachodniej części królestwa ofiarowali mu koronę królewską, ale nie przyjął jej, tylko hołdy lenne. Było to posunięciem nowatorskim i nieoczekiwanym. Prawdopodobnie chodziło hrabiemu Arnulfowi o zachowanie jedności państwa pod postacią jednej korony. Potem zaczął skutecznie bić wrogów. W 891 r. w bitwie pod Lówe nad rzeką Dyle w Belgii zniszczył wojska Wikingów. Porozumiał się z Czechami i uzależnił ich od siebie. Wiosną roku 892 nawiązał kontakt z Węgrami. Zmontował koalicję słowiańsko-germańsko-węgierską i urządził najazd na Morawy, żeby doprowadzić do wydzielenia dzielnicy dla Świętopełka II, lub jeszcze lepiej — zamienienia Mojmira II na tegoż Świętopełka. Węgrzy mieli przy tym zyskać prócz łupów ziemię, jaką zdołają ogarnąć. „Arnulf z Frankami, Szwabami i Bawarczykami nastąpił na nich (Morawian) i przez cały lipiec pustoszył, palił, mordował, rabował i okrył żałobą cały kraj. Równali z ziemią co im tylko stanęło na drodze: zasiewy, domy, wioski i miasta. Rozwścieczeni żołnierze wyrywali nawet drzewa owocowe z korzeniami. Jeszcze okrutniej srożył się ze swymi Węgrami Kursan, zalawszy hordami obydwie Dacje, przed i za Cisą" l0 . Najazdy węgierskie w ciągu kilku lat doprowadziły do całkowitego upadku Wielkiej Morawy. Co się stało z MojS
mirem II i Świętopełkiem II, ostatnimi władcami tego kraju — nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nie doczekali się żadnej pomocy z krajów chrześcijańskich. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy ówcześni możni ludzie Zachodu obawiali się bądź nienawidzili Słowian. Byli 10 Z Roczników bawarskich A w e n t y n a, cytat za Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 96.
też tacy, którzy przejmowali się bardzo starymi nakazami uniwersalnego prawa. Papieżowi Janowi IX wyraźnie nie podobały się układy niemiecko-węgierskie. To tak, jakby w 350 lat później któryś z chrześcijańskich władców sprowadził do Europy Mongołów, żeby załatwić prywatne porachunki z sąsiadem. Arcybiskup Salzburga w Bawarii czuł się zobowiązany złożyć pisemne wyjaśnienie następującej treści: ,,Co zaś tyczy się tego, że wspomniani Słowianie oskarżają nas, iż zbezcześciliśmy wiarę katolicką, wiążąc się przysięgą z Węgrami, złożoną na zwłoki psa, wilka czy inne pogańskie paskudztwa, i zawarliśmy z nimi pokój, dając im pieniądze, żeby poszli do Italii (899-900), to gdyby sprawa ta miała miejsce przed Twoim obliczem, a więc i przed obliczem wszystkowiedzącego Boga, w którego imieniu sprawujesz apostolską powinność, wówczas przekonałbyś się o fałszywości tych zarzutów i o naszej niewinności. Ponieważ Węgrzy zawsze zagrażali mieszkającym z dala od nas wyznawcom wiary katolickiej i nękali ich ponad wszelką miarę, więc obdarowaliśmy ich pieniędzmi bez wartości i ubraniami tylko ze lnu, żeby złagodzić ich dzikość i odwieść od napaści od nas" Zapewnienia biskupa były równie wartościowe, jak precjoza, którymi obdarowywał Węgrów. Zdaje się, że dla świętego spokoju arcybiskup Theotmar złożył przysięgę na zwłoki psa, wilka czy inne pogańskie paskudztwa... ZAMĘT W KRÓLESTWIE NIEMIEC
Cesarz Arnulf zmuszony był do osobistej interwencji we Włoszech, gdzie wybuchł bunt pod przywództwem Berengara. W 899 roku powiódł do Italii niemieckie wojska. Skorzystał przy tym z pomocy sojuszników, na których jeszcze się nie zawiódł — Węgrów. „Przez Panonię wtargnęli oni w dolinę Padu i rozbili liorengara, po czym, zostawszy na całą zimę w Italii, powrócili 11
Cytat za Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988,
do kraju na początku następnego roku. W tym czasie zmarł cesarz Arnułf, co uwolniło Węgrów od przysięgi, złożonej na zwłoki psa. Korzystając natomiast z tej okazji, zajęli bez walki kraj zadunajski. Tak więc w 900 roku cały Łuk Karpat znalazł się w rękach Węgrów" ł2 . Dostojnicy Niemiec zdążyli już przyzwyczaić się do jedności. Śmierć Arnulfa prawdopodobnie zaprzepaściła możliwość zjednoczenia całego cesarstwa. Taka myśl musiała mu przyświecać. Zmyleni pozornie dobrą sytuacją Niemiec możnowładcy wybrali sobie królem Ludwika, jedynego prawego syna Arnulfa. Z ich punktu widzenia był to kandydat idealny na władcę idealnych czasów — miał siedem lat, a zapowiadał się na chorowitego młodzieńca. Wprawdzie Arnułf miał dorosłego syna, Świętopełka, piastującego nawet godność królewską u Burgundów, ale ten miał kilka wad — był nazbyt dojrzały, doświadczony, nie urodził się z matki mającej status małżonki króla, a jego oficjalne imię było wprost nie do przyjęcia, nawet jeśli mówiono nań „Centebald". Królem został więc Ludwik, zwany Dziecię, za którego można było rządzić. Faktem też jest, że Arnułf, „największy przedstawiciel dynastii obok Karola Wielkiego" 1 3 , okazał się mało przewidujący, przyczyniając się do osiedlenia Węgrów w Europie Środkowej. Rozbicie państwa Wielkomorawskiego było bez wątpienia taktycznym zwycięstwem, strategicznie okazało się jednak pomyłką. Procesów powstawania państw słowiańskich nie dawało się już powstrzymać, a uznać je nie było honorowym rozwiązaniem dla Niemców. Dzięki tej polityce zyskali sąsiadów, przy których Normanowie wyglądali czasem na niewinne chłopięta. Z przyczyn estetycznych również. Oblicza się, że w chwili „zajmowania ojczyzny" Węgrzy dysponowali 20 tysiącami konnych wojowników. „Ich uzbro12
Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 43. G. F a b e r, Merowingowie i Karolingowie, tłum. Z. Jaworski, Warszawa 1994, s. 214. 13
jenie składa się z szabli, skórzanego pancerza, łuku i kopii [włóczni — P.R.]. W zależności od potrzeby mają w pogotowiu i kopię pod ramieniem, i łuk w ręku. W pościgu używają raczej łuku. Nie tylko sami są uzbrojeni, ale również ich konie mają napierśniki z metalu lub wojłoku. Przywiązują dużą wagę do ćwiczenia się w strzelaniu z konia" 1 4 . Dodam tylko, że po kontaktach europejskich mieli też pancerze metalowe. I Prócz nowego typu uzbrojenia wnieśli też nowe zasady taktyczne, gdzie celem bitew nie była walka z przeciwnikiem, ale jego zniszczenie. „Biją się z konia pędzącego na nieprzyjaciela lub uciekającego przed nim, bo lubią symulować ucieczki. Nie lubią przeciągających się walk i gdyby byli lak wytrwali, jak są w pierwszym impecie zajadli, byliby wówczas nie do pobicia. Często w połowie walki rzucają się do ucieczki, ale zawracają w pół drogi i kiedy już myślisz, że ich pokonałeś, możesz znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie (...)" 15 , a to dlatego, że „(...) prócz walki wręcz starają się wciągnąć w pułapkę przeciwników nieostrożnych, mają do tego grupę odwodową (...)" 16 . Te zasady taktyczne nie były węgierskim wynalazkiem. Stosowały je wszystkie ludy koczownicze, odwiedzające Europę przed Węgrami, jak i po nich. Pojawienie się nowej (starej) taktyki zawsze zaskakiwało, bo pamięć o wyczynach poprzednich wojsk lekkokonnych ginęła, nie pozostawiając trwałych śladów u przeciwników. Szkół wojskowych nie znano, a w sztuce wojennej Germanów, święcącej tryumfy przez całe wczesne średniowiecze, ważniejsze było indywidualne męstwo i sprawność wojownika od dyscypliny taktycznej. 14 Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za Szamanizm i Węgrzy, A. N a w r o c k i , Warszawa 1988, s. 79. 15 Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90. 16 Z dzieła Leona Mądrego (cesarz bizantyjski w latach 886-912), cytat za A. Nawrocki, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 79.
Nie będzie dużą przesadą stwierdzenie, że po ustawieniu wojsk i wydaniu nakazu do natarcia wódz germański, czy potem karoliński, przestawał mieć wpływ na przebieg bitwy, ze względu na trenowaną zajadłość i walkę do upadłego podwładnych, także tych najwyższego szczebla. Masy wojsk karolińskich były słabo sterowalne, ich sprawność manewrowa pozostawiała wiele do życzenia, w porównaniu do sprawności wojsk gockich z okresu walk z Rzymem. Marsze armii obciążonych taborami dłużyły się niemiłosiernie. Przenosząc się do Europy Środkowej Węgrzy nie zmienili z dnia na dzień swoich życiowych obyczajów. I jeśli prowadzili z kimś wojnę, była to wojna totalna, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Elementem prowadzenia wojny był też strach, a nawet celowo wywoływany terror: „(...) jedzą surowe mięso i piją krew, a schwytanym ludziom wyrywają serca i pociąwszy je na kawałki, zjadają, mając to za lekarstwo. Nie wzruszy ich żadne błaganie" 17. Inny z kronikarzy, opisując pierwszy najazd węgierski na Bawarię w 900 roku pisze, że Węgrzy, prócz innych okrucieństw, „żeby się ich bardziej bano, pili krew pomordowanych" 18. Podczas jednego z najazdów, pod Augsburgiem w Bawarii doszło do zniszczenia armii niemieckiej. Odbyło się to w sposób znany z późniejszych działań mongolskich. Węgrzy, strzelając z łuków podjeżdżali pod szyki niemieckie, wszczynali krótką walkę i odjeżdżali, nie przerywając ostrzału. Były to próby wyciągnięcia z szyku pojedynczych oddziałów. Utarczki takie trwały cały dzień, wreszcie pod wieczór Węgrzy natarli większością sił. Po krótkiej i zajadłej walce cofnęli się pod naporem Niemców, a w pewnej chwili „na dany sygnał rzucili się do ucieczki. Król, nie podejrzewając podstępu rzucił się za nimi w pościg, tymczasem stojące w zasadzkach 17
Z Rocznika R e g i n a z L o t a r y n g i i , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 90. 18 Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 93.
wojska Węgrów uderzyły z obydwu stron, a oni, niedawni pobici, rozgromili zwycięzców" 19. Po tej bitwie Węgrzy sezonowo nawiedzali Bawarię, Frankonię, Szwabię i Saksonię. Prócz wysokich strat ludnościowych i zniszczeń wojennych królestwu Niemiec przyszło znosić dodatkowe upokorzenie — Węgrzy nałożyli na kraj daniny. Zwycięstwa Węgrów okazały z całą mocą bezsilność Niemiec. Najazdy Węgrów po ich usadowieniu się w nowym kraju przybrały postać bardziej zorganizowaną, choć ze względu na wielokierunkowość nie miały pełnej mocy. Wcale nie oznaczało to mniejszych kłopotów. Węgrzy porozumieli się ze Słowianami znad Łaby. Najazdy synchronizowano z wystąpieniami Słowian, co rozpraszało siły obrońców. Na północy dochodziło do podobnej współpracy duńsko-obodryckiej albo duńsko-wieleckiej. Nawet jeśli nie była to współpraca, to łupieżcy słowiańscy i duńscy bardzo chętnie korzystali z zaangażowania obrońców gdzie indziej. W takiej sytuacji obrona ziem spoczęła na barkach książąt (herzogów). W obliczu stałego zagrożenia granic nie godzili się oni na opuszczenie z. wojskami własnych księstw w obronie innych lub wysyłali symboliczną pomoc. Po śmierci Ludwika herzogowie zorganizowali wielki zjazd feudałów Niemiec w Forchheim. Na zjeździe stawili się nie tylko feudałowie, ale również masy rycerstwa. Królem wybrano Konrada z Frankonii. Elekcja ta była praktycznie ostatnim, zgodnym aktem współpracy możnych. Wybuchły swary i niedługo faktyczne rządy Konrada ograniczyły się do Frankonii i Turyngii. Saksonia miała swojego księcia Ottona. W 912 roku, książę ten, leżąc na łożu śmierci, przekazał władzę w ręce syna Henryka — wbrew woli króla Konrada. W Szwabii i Bawarii było podobnie. Zrozumiałe więc, że użerający się z książętami król nie odniósł żadnych sukcesów w wojnie z Węgrami. Konrada stać jednak było na królewski gest. Gdy " Z Antapodosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i , Szamanizm i Węgrzy. Warszawa 1988, s. 94.
umierał, ku zdziwieniu i oburzeniu otoczenia oddał swój głos na człowieka, który był jego największym dotychczasowym przeciwnikiem. Raczej nie świadczy to o słabości charakteru. Z poręczenia króla Konrada tron po nim objął ponownie najlepszy z równych, książę saski Henryk. Dla Niemiec, a zwłaszcza dla Saksonii, nastały nowe czasy. Henryk Ptasznik, w chwili wyboru na króla Niemiec w 919 roku, był już człowiekiem w pełni dojrzałym i ukształtowanym. Przezwisko „Ptasznik" nie powinno mylić. To, że bardzo lubił łowy z ptakami i na ptaki, nie świadczy wcale o słabości czy lekkomyślności. Początkowo mógł liczyć na poparcie Saksonii, Frankonii i Turyngii. Działał jednak bardzo energicznie. W 921 roku podporządkował sobie Szwabię i wkroczył do Bawarii. Buntownik Arnułf zrzekł się korony królewskiej, dzięki czemu pozostał na książęcym tronie. Sukcesy Henryka obudziły czujność węgierską. Ich interwencje przyniosły pierwsze przegrane króla. Bawaria, jak zwykle, stanęła otworem przed „konarmią", a wojska Henryka poniosły kilka porażek. Nie były one dotkliwsze niż zwykle, lecz równie dotkliwie. Nie spowodowały one krachu państwa niemieckiego, ale dobitnie pokazały, że w takim systemie zbrojnym jak dotychczas, nie sposób stawiać oporu najeźdźcom. Węgrzy ponownie nałożyli na Niemców daninę i poprzestali na zwyczajnym spustoszeniu ziem. Bezradny Henryk jeden z najazdów przetrwał w saskim grodzie, nie wychylając z niego nosa, a przy innym ledwie zdążył schronić się w grodzie o nazwie Bichni, co pierwotnie znaczyło Biegań. W wyniku korzystnego zbiegu okoliczności, jakim było przypadkowe ujęcie jednego z wysokich dowódców węgierskich, nawiązano rokowania z najeźdźcą. Król przyjął wszystkie ciężkie warunki pokojowe. Zobowiązał się do wypłaty świadczeń przez dziewięć lat. Można ten upokarzający pokój potraktować jako korzystne posunięcie króla Niemiec — w porę przerwał wojnę, zmierzającą ku klęsce, a dzięki temu zyskał czas, w którym mógł poprawić sprawy obronności.
Koczownicy uznali, że jedna nauczka dana Niemcom wystarczy. W tym czasie nie było sił zdolnych im się oprzeć. Sięgali zagonami za Pireneje, nad rzekę Duero, doszli do źródeł Tagu. Grasowali też w dorzeczu Loary i Rodanu. We Włoszech pojawili się pod Rzymem, nastraszyli nawet mieszkańców Neapolu. Przed ich napadami nie ustrzegli się Serbowie i Chorwaci na Bałkanach. Najechali też półwysep grecki i pokazali się pod Konstantynopolem. Henryk Ptasznik nie tracił danego mu czasu. Podjął dzieło szeroko zakrojonych reform wojskowych, z czym wiązała się całkiem ściśle i wielopoziomowo kwestia słowiańska.
WOJNY SŁOWIAŃSKIE LUDOLFINGÓW
SŁOWIAŃSZCZYZNA ZACHODNIA W X WIEKU
1
Osadnictwo słowiańskie rozwijało się najczęściej wzdłuż biegu rzek. Niemal wszystkie plemiona słowiańskie, których dotknęły wpływy niemieckie w ciągu X wieku, mieszkały wzdłuż rzek, stanowiących dopływy jednej z nich — Łaby. Dlatego wykaz plemion zacznę od źródeł tej rzeki, a następnie będę posuwał się zgodnie z jej biegiem, nie omijając ważniejszych dopływów. Górny bieg Łaby to Kotlina Czeska i plemiona czeskie. Jej źródła to obszar zamieszkały przez Chorwatów wschodnich i zachodnich. Nieco niżej mieszkali Zliczanie. U zbiegu Wełtawy i Łaby żyli Pszowianie i Czesi. Podróż w górę Wełtawy to konieczność spotkania Dulębów. Niedaleko w dół biegu wzmocnionej Wełtawą Łaby mieszkali Litomierzyce. Kolejny dopływ — Ohrze, należał do Łuczan i Siedliczan. Dalej, u stóp Rudaw, widać było siedziby Deczan i Lemuzów. Tak wyglądały podziały plemienne w Kotlinie Czeskiej. Władza była tam w dużym stopniu ' Rozmieszczenie i nazwy plemion na podstawie pracy Lecha L e c i e j e w i c z a Słowianie zachodni. Z dziejów tworzenia sią średniowiecznej Europy, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1989, s. 52-66.
scentralizowana, przy czym rywalizowały ze sobą dwie dynastie — Przemyślidów i Sławnikowiców. Górą byli Przemyślidzi. Po rozbiciu Wielkich Moraw władza Czechów rozciągnęła się na wschód, na plemię Morawian, mieszkające wokół rzeki Morawy stanowiącej dopływ Dunaju. Dalej na wschód żyjący Słoweni, najprawdopodobniej pozostali pod wpływem węgierskim. W latach dwudziestych X wieku chrześcijaństwo w Czechach było już religią panujących. Wiele wskazuje na to, że książę Wacław, późniejszy święty, znał pismo i księgi słowiańskie, czyli tradycja Metodego nie wszędzie i nie od razu umarła. Za Rudawami Łaba wpływała na tereny Serbów. Pierwsze ich plemię to Niżanie, dalej byli Głomacze, Sitice i Nizice. Równolegle do Łaby, po jej zachodniej stronie, płynęła rzeka Mulda, jej dopływ. Górny jej bieg to Głomacze, dalej Nieletycy i Susłowie. Przy ujściu Muldy, po stronie północnej Łaby, na jej prawym brzegu, mieszkało plemię serbskie najbardziej wysunięte na północ — Serbiszcze. Na początku wieku istotną przewagę nad resztą plemion zyskali Głomacze, więc uogólnienie późniejszych działań bojowych Niemców do Głomaczy nie powinno być mylące, gdyż dotyczyło wszystkich wymienionych wyżej plemion, może z wyjątkiem Serbiszczy, których objęły inne kampanie, skierowane przeciw Stodoranom. Następny lewy dopływ Łaby — Soława, to istny rój małych plemion. Od źródeł rzeki: Chudzice, iNieletycy, Nudzice, Koledzice, Żyrmunty, Żytyce. Wszystkie te plemiona znajdowały się już pod silnymi wpływami niemieckimi, jednak były gotowe do wrogich względem Germanów odruchów, więc był to rejon bardzo niespokojny. Na wschód od grupy plemiennej Głomaczy mieszkali Milczanie i Łużyczanie nad górną i środkową Sprewą oraz, dalej jeszcze na wschód, Bieżuńczanie, Nice, Żary, Słupianie, żyjący nad Nysą Łużycką, dopływem Odry.
Środkowy bieg Łaby to szereg plemion Wieleckiej grupy językowej. Żyli tam Moraczanie (Morzyczanie), Ziemczycy, Lesicy, Lipianie — po obu stronach rzeki. Prawy dopływ Łaby, Hawela, to obszar plemienny Stodoran, w skład którego wchodzili (licząc w górę rzeki): Nieletycy, Doszanie, Zamczycy i Stodoranie, a na południe od Stodoran — Płoni. Rzeka Sprewa, wpadająca do Haweli na wschód od ziem Stodoran, to obszar plemienia Sprewian. Tym samym wymieniłem grupę południową plemion Wieleckich, przy czym główne plemię to Stodoranie z grodem Brenna oraz Nieletycy z Hobolinem. I tu, podobnie jak w przypadku Głomaczy, nazwa Stodoran mogła „rozciągnąć się" na okoliczne plemiona. Północne plemiona Wieleckie to: Rzeczanie, Redarowie, Dołężanie (plemiona dorzecza Haweli), Morzyce (wokół jeziora 0 tej nazwie), oraz dalej na północ położeni Czerezpieczanie 1 Chyżanie. Na wschód od nich, wokół rzeki Wkry, mieszkali Wkrzanowie. Główną siłą tych plemion był ich układ federacyjny. Nazwa najbardziej wojowniczego plemienia — Redarów, prawdopodobnie posłużyła kronikarzom na określenie reszty plemion. Dlatego przez Redarów należy często rozumieć Wieletów, czyli związek plemion, może za wyjątkiem Wkrzanów. Władzę w związku sprawowały wiece, na których podejmowano decyzje większością głosów. Można mówić o jednomyślności, gdyż mniejszość innego zdania przekonywano do większościowych racji kijami. Ostatni odcinek Łaby to plemiona Obodryckie: Drzewian, mieszkających na lewym brzegu Łaby oraz mieszkających na brzegu prawym, aż do Bałtyku: Glinian, Warnów, Obodrzyców nad rzeką Eldeną, dopływem Łaby, Połabian i Wągrów nad Trawną, wpadającą wprost do morza. Charakterystyczne jest, że plemiona te bardzo świadomie wyodrębniły się ze Słowiańszczyzny, o czym decydowały różnice obyczajowe i językowe. Obodryci to zwarty blok plemion, gdzie władzę dzierżyli książęta. Niestety — do rzadkości należało jedynowładztwo
nad tym obszarem. Najpierw Frankowie, a potem Niemcy dbali o podział władzy między minimum dwóch książąt. Ponieważ w żadnym pokoleniu nie brakowało pretendentów do władzy, faktyczna jedność Obodrytów zależała głównie od zgody między książętami. Odcinek ujściowy Łaby należał do Sasów, gdzie mieli oni swój gród Hamburg. Bałtyckie wyspy: Rugia i Wolin oraz obszary na stałym lądzie z nimi sąsiadujące, to tereny plemion Ranów i Wolinian. Plemiona te prowadziły całkowicie samodzielną politykę, przy czym dużą rolę odgrywały w ich gospodarce: rybołóstwo, handel i rozbój morski. Słowiańszczyzna połabska przedstawia się więc jako zbiór grup osadniczych, o różnych formach ustrojowych — od wiecowej, przez oligarchię możnowładczą do dynastycznej. W uogólnieniu można przytoczyć ocenę Ibrahima ibn Jakuba: „Na ogół [biorąc], to Słowianie [są] skorzy do zaczepki i gwałtowni, i gdyby nie ich niezgoda [wywołana] mnogością rozwidleń ich gałęzi i podziałów na szczepy, żaden lud nie zdołałby im sprostać w sile" 2 . Ibrahim podróżował w latach 965-966, czyli już po głównych wojnach Niemców ze Słowianami. Jego opinia zasługuje na zaufanie — był człowiekiem bezstronnym, wolnym od uprzedzeń. Germanie i Słowianie, jednakowo dla niego obcy, posiadali różne, własne walory handlowe, dawało się więc prowadzić korzystną wymianę z obiema nacjami. Powyższe zdanie o rozdrobnieniu Słowian powstało w wyniku rozmów podróżnika z Niemcami. Oni dobrze wiedzieli, czemu i w jakich okolicznościach odnosili zwycięstwa. Dla zobrazowania zagadnienia można zapytać, nie żądając odpowiedzi: ilu mężczyzn mogło wystawić do walki skłócone z sąsiadami małe plemię, liczące od 600 do 3000 ludzi? 2 Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w przekładzie al-Berkiego, tłum. T. Kowalski, MPH.
KRÓLA HENRYKA MARSZ NA WSCHÓD 3
Jako jeden z pierwszych chwalebnych czynów bojowych młodego Henryka Ptasznika, wymienia Thietmar z Merseburga za Widukindem z Korwei wyprawę na Głomaczy, którą historycy datują na 906 rok. Pisze tak: „Kiedy ojciec wysłał go [Henryka] z wielkim wojskiem do siedzib plemienia, które my po niemiecku nazywamy Dalemici, a Słowianie Głomaczami, powrócił zwycięzcą po straszliwym spustoszeniu i spaleniu kraju" 4 . Po krytycznych badaniach przedsięwzięcie to historycy zaliczają do sukcesów natury literackiej. Rzeczywiście przybył, zobaczył i spustoszył, a nawet powrócił, ale szybko przyszło Sasom liczyć się z odwetem Słowian. Odwetem tym groźniejszym, że nawiązali oni kontakty z Węgrami. Być może jeszcze w tym samym roku, a może w następnym, ziemie Głomaczy stały się bazą wypadową na tereny saskie dla dwóch oddziałów węgierskich, o czym wspomina Widukind. Następne lata są niejasne, choć trwały zapewne potyczki na pograniczu, bardziej zbójeckie niż wojskowe. O regularnej wojnie z wyprawami wielkich sił zbrojnych ze Słowiańszczyzny nic pewnego nie wiadomo, podobnie jak 0 wielkich wyprawach Niemców na Słowiańszczyznę. Kronikarze poskąpili informacji w tym zakresie, przez co należy przypuszczać, że albo nic takiego się nie wydarzyło, albo też 3 Rozdziały 2 i 3 napisałem, posiłkując się pracami Józefa Widajewicza 1 Gerarda Labudy. Szczególnie chronologia wydarzeń, przedstawiona przez Gerarda Labudę w opracowaniu pod zbiorczym tytułem Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej (Poznań 1960) wydaje mi się nieoceniona (choć niektóre z wydarzeń byłbym skłonny przyspieszyć, a inne opóźnić). Natomiast prace Józefa Widajewicza tchną obok erudycznej wiedzy autentycznym zapałem, emocjami i mimo że czasem przychodzi się z nimi nie zgadzać, nie sposób przejść obok nich obojętnie (jak nie można przejść obojętnie obok własnej historii). Wszystkie, polecane przeze mnie pozycje, znajdują się na końcu opracowania. Dlatego w niniejszym rozdziale w miarę możliwości unikałem przypisów, aby nie utrudniać życia czytelnikowi. 4 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.3, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1953, s. 6.
nie było czym się chwalić. Znacznie dotkliwsze były dla Niemców napady węgierskie i duńskie, i o nich zachowała się szczątkowa pamięć. Ponadto wewnętrzne skłócenie Niemiec uniemożliwiało im inicjatywy zaborcze. Zajęci własnymi sprawami feudałowie nie byli w stanie skonstruować właściwych działań zaczepnych. Dopiero koronacja Henryka I, jego uporanie się z tendencjami odśrodkowymi i zawarcie pokoju z Węgrami umożliwiło przejście do ofensywy. W latach 923-925 Henryk opanował Lotaryngię. Pod tą nazwą zamaskowała się dawna Austrazja, kolebka Franków. Takie starożytne miasta i ośrodki jak Akwizgran, Duisburg, Kolonia, Trewir, Utrecht, znajdowały się właśnie tutaj. Bogactwo tradycji, bogactwo ludzi, bogactwo kultury, narodowe sanktuaria — wszystko to do wykorzystania w nowym królestwie Niemiec. Lotaryngia to kilka arcybiskupstw i kilkanaście biskupstw. To również ówczesne zagłębie metalurgiczne, gdzie wykuwano większość mieczy, jakie użytkowano na zachód od Bugu. W 926 r. Henryk zwołał dwa zjazdy herzogów i innych dostojników: do Wormacji i do Igelheimu. Zapadły na nich uchwały dotyczące wzmocnienia obronności granic wschodnich. Rozumiano przez to rozbudowę istniejących fortyfikacji grodowych i wzniesienie nowych. Temu celowi miały służyć również budowane w grodach kamienne kościoły i klasztory, jako budynki ostatniej obrony. „Król obwarował murem kamiennym starą rzymską twierdzę w Merseburgu i polecił wybudować w niej, również z kamienia, kościół..." 5 . Nie inaczej było z ulubionym przez króla Kwedlinburgiem, zbudowanym właśnie przez niego. Poza pracami fortyfikacyjnymi, należało wzmocnić załogi w grodach, zamkach i innych punktach umocnionych, udoskonalić system ostrzegania o napadach i wzmóc nadzór na poddaną ludnością słowiańską. Twierdze zapewniały jedynie bierną obronę kraju. Należało jeszcze stworzyć armię, zdolną do pokonania Węgrów w polu. 5
Tamże, 1.18, s. 26.
Tradycją karolińską była jazda pancerna, stanowiąca trzon armii. Właściwie we wszystkich księstwach plemiennych, prócz Saksonii, tradycja ta była zachowana. Na skutek dopustu węgierskich najazdów społeczeństwo zbiedniało i nie było w stanie wystawić tylu konnych wojowników, co dawniej. Wielu rycerzy poniosło śmierć w bitwach. Z tym znów wiązała się też utrata kosztownego uzbrojenia, przekazywanego wcześniej z ojca na syna, kompletowanego dziesiątkami lat. Następnym razem broń ta służyła obcym łupieżcom. Straty w ludziach nie dawały się szybko odrobić. W związku z tym najliczniejsze wojsko Niemiec pochodziło w tym czasie z Saksonii, położonej na uboczu węgierskich szlaków. Niestety — była to przeważnie piechota. Nie wydają mi się prawdziwe kategoryczne stwierdzenia historyków, że przed Henrykiem Sasi w ogóle nie znali jazdy. Znali ją, ale była to znajomość marginalna, ograniczona do grupy możnych, a potrzeba było nie kilkuset, ale kilka tysięcy jeźdźców. Piechota ta, choć bitna i zdyscyplinowana, nie nadawała się do walki z węgierską konnicą. Można uogólnić, że żadna piechota nie sprawdzała się w tej walce. Zwykle przewaga piechoty nad jazdą wynikała ze zwartego szyku pieszych włóczników i małej odporności konnicy na ostrzał z łuków i proc. Węgrzy mieli przewagę i na tym polu — strzały z ich łuków niosły dalej i z większą siłą przebicia. Poza tym każda dobrze dowodzona jazda była w stanie zaskoczyć piesze wojska w niekorzystnym dla nich położeniu, albo uchylić się od bitwy, gdy nie było widoków na sukces. Ze zwartością szyków radzono sobie, prowadząc bitwy w sposób wysoce manewrowy, a gdy szyki były już rozluźnione ruchami wojsk czy ukształtowaniem terenu, wystarczyło natrzeć w wybranym miejscu. Cokolwiek by mówić, Henryk musiał widzieć bezradność swojego wojska w starciach z ruchliwymi Węgrami. Jako tako sprawdzała się tylko jazda. Ze względu na bezkontaktowy, łuczniczy styl walki Węgrów, musiała to być jazda pancerna, na dobrych, wytrwałych i zwrotnych koniach.
To wszystko wymagało określonych nakładów ludzkich, materialnych i czasowych. Rozwiązanie problemów leżało w zwycięskich wojnach ze Słowianami, które dostarczyłyby: — siły roboczej do prac fortyfikacyjnych, — danin trybutarnych dla utrzymania zbrojnych załóg niemieckich, uiszczanych w produktach żywnościowych i kruszcach, — łupów, pozwalających na pokrycie kosztów wojen, ponoszonych przez jednostkowych wojowników i skarb królewski, — ziem wraz z nowymi poddanymi i ich inwentarzem, którymi wynagrodzono by feudałów i ich wasali za wysiłek wojenny, — miejsca dla kolonizacji wojskowych. Ponadto zwycięskie wojny pozwoliłyby na znaczne przesunięcie dotychczasowych granic, co oddalałoby od hrabstw rdzennie niemieckich niebezpieczeństwo nagłych, spontanicznych napadów, jakie musiały utknąć w poszerzonym pasie obronnym. Ubocznym, ale pożądanym przez króla efektem wojen ze Słowianami, byłoby odciągnięcie feudałów od wojen prywatnych. Były też takie sytuacje, że nazbyt liczne rodziny rycerskie biedniały na skutek rozdrabniania dóbr między coraz liczniejszych potomków. Dziesiąte stulecie nie jest znane z wyżów demograficznych, ale w warstwie wojowników, gdzie jedzenie było zwykle obfitsze i lepszej jakości niż u oraczy, śmiertelność wśród dzieci była z pewnością niższa. Nie dochodziło raczej do sytuacji, odnotowanych w połowie XI wieku w Normandii 6 , ale rzecz musiała kształtować się podobnie. Dla tych rodzin zakup podstawowej broni odróżniającej ich synów od chłopów, 6
„W wielu rodzinach szczupłość posiadanego gruntu sprawia, że bracia i kuzyni muszą żyć we wspólnocie, jak chłopi. Pewien maty zamek, około roku 1050, liczy sobie 31 współwłaścicieli, parsoniers. Można sobie wyobrazić, jak miła panowała tam atmosfera!", P. Z u m t h o r, Wilhelm Zdobywca, tłum. Z. Jaworski, Warszawa 1994, s. 52.
czyli miecza, bywał ogromnym wyrzeczeniem. Na szczęście mieli zapobiegliwego króla. On wiedział jak zagospodarować setki i tysiące silnych, młodych ludzi, bez ujmy dla ich godności, przy tym z korzyścią dla państwa. Pod tym względem u Henryka nic się nie marnowało. Znalazł im miejsce, obiecał i dał ziemię na wschodzie, tworząc nową kategorię rycerstwa — ministeriałów, ludzi zależnych tylko od króla. Można zastanowić się chwilę, czy ustalenia zjazdowe objęły zagadnienie głównych kierunków uderzeń, czy też zależało to tylko i wyłącznie od króla Henryka. Przecież jednoczesne uderzenie wszystkimi nawet siłami wzdłuż całej granicy, swoiste natarcie frontalne, byłoby błędem nie tylko taktycznym ze względu na rozproszenie sił, ale i strategicznym — podzieleni Słowianie zaczęliby niechybnie jednoczyć się wobec jednoznacznego, a jasno określonego zagrożenia. Strefy wpływów były oczywiste — plemiona czeskie to sprawa Bawarii i Szwabii, serbskie — południowej Saksonii, Turyngii i Frankonii, Wieleckie i obodrzyckie — Saksonii północnej. Ten równoleżnikowy podział nie był obowiązkowy, ale odległości zawsze odgrywały kluczową rolę w prowadzeniu wojen. W tym przypadku, żeby należycie wykorzystać posiadaną przewagę, należało albo synchronizować działania odrębnych grup wojskowych, albo też odpowiednio koncentrować siły. Głos decydujący należał w tym zakresie do króla Henryka, jako inicjatora przedsięwzięcia. Musiał przekonać jednak herzogów do swojej koncepcji, co całkiem łatwe nie było, gdyż od tego, gdzie zostanie skierowany główny wysiłek militarny, zależały zyski bądź straty hrabstw graniczących bezpośrednio z teatrem działań wojennych. Tu zdecydowały czynniki obronności i kontynuacja dotychczasowych konfliktów zbrojnych. Henryk przystąpił do działań bardzo konsekwentnie i na szeroką skalę. W pierwszym etapie działań ze względu na zagrożenie słowiańskie nie było wielu chętnych na osiedlanie się w zagrożonych okolicach i ryzykowanie własnym życiem
dla ojczyzny. Sięgnął więc do praktycznie niewyczerpalnych rezerwuarów ludzkich, a szybko okazało się, że warto było. „Król Henryk bowiem, chociaż dość surowy dla cudzoziemców, we wszystkim okazywał się łagodny dla swoich obywateli. Dlatego jakiego tylko widział złodziejaszka lub bandytę mocnego ramienia i przydatnego do wojaczki, uwalniał go od należnej mu kary. Osadziwszy go na podgrodziu Merseburga, wyposażywszy w rolę i broń, przykazywał swoich oszczędzać, a swoje łotrostwa wywierać na barbarzyńcach, ile starczy im odwagi. W ten sposób, zgromadziwszy duży zastęp ludzi, wystawił na wyprawę pełny legion" 1 . Nie ma powodu przypuszczać, że była to akcja jednostkowa. Warto zauważyć, że dotyczyła terenów, nad którymi panowano już od lat. Na terenach podbijanych musiało zaroić się od podobnych obywateli, z tego choćby względu, że nie mieli zamiaru tułać się po obczyznach, a w kraju nie mieli czego szukać. Jeśli przed przestępcami otwierały się podobne perspektywy, to jaka przyszłość czekała ludzi uczciwszych, a chętnych do legalnego wzbogacenia się? Przed Niemcami otworzył się ich Dziki Wschód. Z taką kadrą wojny nie dawało prowadzić się inaczej, niż w sposób okrutny. Taka kadra wymagała też odpowiednich dowódców. Pierwsze znane wielkie uderzenie król Henryk skierował na Stodoran (Hobolan). Późną jesienią 928 roku Henryk podjął wyprawę na Brennę, jeden z głównych grodów Stodoran. Warto wymienić nazwę drugiego — Hobolin. W linii prostej Magdeburg i Brennę dzieli ok. 50 km, czyli dwa dni marszu. Wyprawa była jednak długa i uciążliwa. Choć jej termin był zaskakujący dla Słowian, podjęli uporczywą obronę. Teren działań wojennych był równie trudny, jak pora roku. Wystarczy spojrzeć na mapę, by wyobrazić sobie, jak wyglądały ziemie wokół meandrującej, nizinnej rzeki. Było tam coś podobnego, jak wokół naszej Biebrzy, czyli bagna, trzęsawiska, rozlewiska. 7
W i d u k i n d z K o r w e i , cytat za J. S t r z e l c z y k , Po tamtej stronie Odry. Dzieje i upadek Słowian Połabskich, Warszawa 1968, s. 66.
Dopiero po nadejściu mrozów dało się prowadzić skuteczniejszą wojaczkę i doprowadzić do oblężenia Brenny. Działania przeciągnęły się do zimy 929 r. Siły niemieckie, zaangażowane w kampanię, musiały być duże, gdyż gród zdobyto, a kraj przymuszono do płacenia trybutu. Prócz tego wzięto do niewoli księcia Stodoran, Tęgomira. Po tej kampanii Henryk musiał wstrzymać działania bojowe, choć według przekazu Widukinda, po zdobyciu Brenny król ruszył na Dalemitów, czyli Głomaczy. Musiałby mieć nową armię, gdyż wojska były wyczerpane dotychczasowymi działaniami. Ponadto należałoby przejść Łabę, raczej już strzeżoną. Istniało prawdopodobieństwo, że nawet krótka odwilż uwięziłaby armię w wygłodzonym wojną kraju. Król rozpuścił więc wojska dla odpoczynku, ale wiosną zebrał je na nowo. Teraz uderzył na Głomaczy. Jeśli wierzyć Thietmarowi, Głomacze powinni wiedzieć, co ich czeka. Mieli bowiem źródło otoczone trzęsawiskiem, noszące nazwę Głomacz. „Jak długo tubylcy korzystają z dobrodziejstw pokoju i ziemia nie odmawia im swoich plonów, trzęsawisko to pokrywa się pszenicą, owsem i żołędziami i utrzymuje w radości gromadzących się gęsto wokoło sąsiadów. Ilekroć zaś rozszaleje się burza wojny, krew i popiół znaczą w nieuchronny sposób szlak przyszłości" 8 . Nie tylko źródło powinno ostrzegać Słowian. Osadzeni wokół Merseburga obywatele Niemiec nie nieśli ze sobą różdżek pokoju, a ich zadania zostały jasno sformułowane. Mieli neutralizować niedobry wpływ wolnych Głomaczy na ich niewolnych pobratymców serbskich zza rzeki Muldy, a w miarę możliwości neutralizować samych Głomaczy, których teren bywał już ostoją dla Węgrów. Elity plemienia musiały sobie uświadomić niebezpieczeństwo po działaniach zimowych Henryka prowadzonych na północ od nich, ale król Niemiec wiele czasu na zastanowienie im nie dał. 8 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.3(3), tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1953, s. 6, 8.
• Wojska niemieckie wyruszyły z Magdeburga, Kwedlinburga lub Merseburga. Za tym ostatnim przemawia fakt utworzenia już tam jednostek wojskowych i małe „zmęczenie" okolicy zbierającą się armią oraz mała odległość od teatru późniejszych działań. Późną wiosną lub wczesnym latem Niemcy ruszyli na największy z grodów Głomaczy, Ganę. Oblężenie trwało trzy tygodnie. Wreszcie wzięto szturmem broniący się do końca gród. Los obrońców był typowy, jeśli właściwe jest to określenie, dla większości mieszkańców zdobywanych twierdz — wszystkich mężczyzn wymordowano, a kobiety i dzieci sprzedano w niewolę. Gród spalono. O tych działaniach wiadomo nam z krótkiego przekazu Widukinda. Ale Gana nie była zapewne jedynym grodem, zdobytym w czasie tej wyprawy, poza tym „zwyczajnie" spustoszono ziemie słowiańskie na trasie przemarszu. Ponieważ sukces przyszedł nadspodziewanie łatwo, Henryk „...poszedł z całym wojskiem pod miasto Czechów, Pragę, i przyjął w poddaństwo jej króla (...). I tak król, czyniąc sobie z Czech kraj płacący trybut, powrócił do Saksonii" 9 . Wiadomo, że w interwencji czeskiej brali udział książęta Frankonii Eberhard i Bawarii Arnulf, nie ma powodu przypuszczać, że nie wojowali oni z Głomaczami. Połączone wojska niemieckie dysponowały więc druzgocącą przewagą nad przeciwnikami, dlatego nie można dziwić się ich sukcesom. Zarówno Głomaczom, jak i Czechom zależało na pozbyciu się z kraju tych mas wojska, którego pokonać nie sposób, choćby ze względu na jego liczbę, a opór zbrojny groził fizycznym wyeliminowaniem obrońców. Henryk osiągnął więc już kilka celów. Ukorzył Stodoran, Głomaczy i Czechów, pokazując im swoją moc królewską i przymuszając ich do płacenia trybutu. Tych, którzy chcieli się bronić, wybito, pokazując wahającym się i tchórzliwym, co może ich czekać. Ukarał też Słowian za ich współpracę z Węgrami. ' W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje Saskie, cytat za Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, tłum. G. Labuda, Poznań 1960, s. 254.
Wśród Słowian pojawiły się pewne odruchy solidarności. W pełni lata 929 roku, gdy Henryk ze swoją wielką armią tratował Czechy, Wieleckie plemię Redarów, tradycyjny sprzymierzeniec czeski, przeszło Łabę i napadło na hrabstwa po północnej stronie Magdeburga. Miejscowa ludność schroniła się w grodach, gdyż legaci królewscy, czyli margrabiowie Bernard i Thietmar, zaskoczeni napadem, nie zdołali zebrać w porę odpowiednich sił. Redarowie obiegli gród Walsleben. Po zdobyciu grodu ludność w nim zgromadzoną wymordowali, a gród spalili — j a k widać spirala nienawiści nakręcała się coraz bardziej. Wypadki te natchnęły do powstania okoliczną ludność słowiańską, ale z opisów Thietmara i Widukinda można pośrednio wywnioskować, że Redarzy zrobili swoje, czyli wzięli łupy, wzniecili powstanie i odmaszerowali, zanim pojawili się silniejsi obrońcy. Sasi zebrali chyba wszystkich mężczyzn, jacy byli zdolni do noszenia broni. W pogoni za Redarami przeszli Łabę, ale utknęli szybko, pacyfikując miejscowe terytoria słowiańskie. Powstańcy zamknęli się w grodzie Łączyn, który oblężono. Na pomoc oblężonym przyszło wojsko słowiańskie — można domyślać się, że Wieleckie, ale raczej powstańcy z innych stron postanowili wspomóc ziomków, póki nie wróci król Henryk. Działania te nie powiodły się, posiłki słowiańskie rozbito w otwartej bitwie, a gród zdobyto 5 września 929 roku. W czasie szturmu poległo dwóch pradziadków Thietmara, obaj o imieniu Lotar — graf z Walbeck w środkowej Saksonii i graf ze Stade, z Saksonii północnej. Przykład ten dobitnie świadczy o zajadłości walk. Życie stracili bowiem jedni z najmożniejszych ludzi Niemiec, a wiemy o nich tylko dlatego, że obaj byli pradziadkami kronikarza. Można przypuszczać, że dwaj imiennicy nie wyczerpywali listy poległych w tej wojnie grafów, nie mówiąc już o zwyczajnych rycerzach. W tym samym rozdziale 10 Thietmar wspomina o zhołdowaniu Wieletów i Redarów przez króla Henryka. Możliwe, że w związ10
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.10, tłum. M. Z. Jedlicki. Poznań 1953, s. 18.
ku z wyprawą Redarów w lecie 929 roku, Henryk podjął wyprawę odwetową w roku 930. Byłoby to w pełni logiczne, gdyż utrwaliłoby zależność trybutarną Stodoran, a przy tym pokazało Wieletom, że ręce Henryka są długie i silne. Jeśli wierzyć Thietmarowi, wyprawa taka musiała dojść do skutku, nawet bez militarnych rozstrzygnięć, choć to ostatnie, wziąwszy pod uwagę dotychczasowe i przyszłe dzieje wojen Wieleckich, mało jest prawdopodobne. Musiał więc Henryk pokonać Wieletów lub tylko jedno z ich plemion (na przykład najbardziej wrogich Redarów), wziąć od nich zakładników i przymusić do płacenia trybutu. Może była to akcja jednorazowa, podobnie jak jej skutek — danina, ale efekt propagandowy był podobny, jak przy wielkim zwycięstwie. Według Gerarda Labudy Henryk podjął w 931 wyprawę nie na Wieletów, ale na Obodrytów i Duńczyków. Wojna ta miała wybuchnąć latem. Prawdopodobnie Obodryci w sojuszu z Duńczykami rozpoczęli działania zaczepne, nie czekając swojej kolejności w podbojach niemieckich. Henryk w odwecie miał dojść do grodu duńskiego Hedeby i tam odnieść zwycięstwo nad siłami duńskimi, a być może i obodryckimi. Efektem tego miało być przyjęcie chrztu przez pogańskich władców i narzucenie im trybutu. Działania te wykluczałyby obecność Henryka na południowym krańcu Serbii jeszcze w tym samym roku. Celem wyprawy z roku 932 byli Łużyczanie. Przebieg wydarzeń mógł wówczas wyglądać następująco — wyprawa wyruszyła z Merseburga, osiągając szybko kraj Głomaczy. Tam Henryk doszedł do wniosku, że kraj ten można, a nawet trzeba podbić trwale, być może ze względu na stwierdzone na miejscu wpływy Milczan i Łużyczan. „Henryk kazał wykarczować nad Łabą pewną górę, gęsto drzewami zarośniętą i pobudowawszy tam gród nadał mu nazwę Miśni, od rzeczki, która płynie w jej północnej stronie. Gród ten zaopatrzył w załogę i różne umocnienia, jak to jest dzisiaj w zwyczaju" u . " Tamże, 1.16, s. 24.
Z czasem Miśnia stała się bardzo mocną twierdzą. Już z założenia bowiem miała być drugim Merseburgiem, ostoją Niemców wśród plemion słowiańskich, a jednocześnie bazą wypadową do dalszych podbojów. W dodatku z Miśni można było kontrolować poczynania Czechów. Budowa Miśni nie wyczerpywała planów działań na rok 932. Nie cała armia, ale przymuszeni do tego Słowianie wznosili przecież gród. Wojsko pomaszerowało dalej, na wschód, do kraju Łużyczan. Podobnie jak w poprzednich kampaniach, działania wojskowe skoncentrowały się na oblężeniu jednego z głównych grodów. W tym przypadku była to Lubusza. Według Thietmara Henryk „zmusił mieszkańców najpierw do ucieczki do niżej położonej warowni, a potem do poddania się" 12. Gród spalono i pozostawiono go niezamieszkałym, ku przestrodze Łużyczan. Terror ponownie zrobił swoje, i kolejne plemię słowiańskie zgodziło się płacić trybut. W roku 933 Henryk na zjeździe rycerstwa zgłosił wniosek, by nie płacić już trybutu Węgrom. Wniosek przyjęto entuzjastycznie. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Na wieść o napadzie węgierskim król kazał zebrać wojska „pod karą topora" w ciągu czterech dni. Wydając rozkazy, określające tak wyśrubowane terminy mobilizacji, musiał mieć pewność, że jest to realne. W przypadku Węgrów pośpiech był ze wszech miar wskazany. Jednocześnie król, już po koncentracji wojsk saskich, kazał wybadać kierunek uderzenia Węgrów. Jeden z posłańców przyniósł wieści, że: „...Węgrzy są u bram Merseburga. Dodał jeszcze, że zagarnęli w niewolę wiele kobiet i dzieci oraz wymordowali wszystkich mężczyzn zapowiadając, że powyżej lat dziesięciu żadnego chłopca nie zostawią przy życiu, aby w ten sposób zasiać panikę w serca Sasów" 1 3 . 12
Tamże, 1.16, s. 24. Z Antapoclosis L u d p r a n d a , cytat za A. N a w r o c k i . Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, s. 95. 13
Dopadnięto Węgrów nad rzeką Unstrutą. I choć to Węgrzy rozpoczęli bitwę, inicjatywa nie leżała po ich stronie. Zmuszono ich do walki w okolicznościach niekorzystnych. „Król przed bitwą dał taką radę: — Podczas walki niech nikt nie wyprzedza swego towarzysza, nawet gdy ma szybszego konia, ale bądźcie w jednym szeregu i zasłonięci tarczami przeczekajcie chmurę strzał pogan, by potem natychmiast rzucić się na nich do walki wręcz, by nie zdążyli wystrzelić z łuków po raz drugi. Sasi zapamiętali tę radę i walczyli, jak król nakazał. Tamtym tedy odebrali chęć do walki, tak że rzucili się do ucieczki, popędzając jeszcze swe rącze konie i zrywając z siebie wszystkie ozdoby i broń, by łatwiej mogli uchodzić. Zostawili po sobie niezliczoną liczbę jeńców, tak że płacz przeplatał się z okrzykami radości" 14. Warto dodać, że Głomacze odmówili współpracy z Węgrami, rzucając pod nogi ich wysłańców „tłustego psa", to jest zrywając przysięgę, złożoną przed laty. Wiedzieli, że Węgrzy odejdą, ale Niemcy pozostaną. Po zwycięskiej bitwie wznowiono działania bojowe na Słowiańszczyźnie. Z Miśni wyruszały wyprawy na Milczan, przy czym działalności tej nie musiał prowadzić osobiście Henryk, mógł działać przez swojego legata Zygfryda. Uderzenie króla skierowało się natomiast w 934 roku na Wkrzanów, odmawiających poselstwu jego syna Tankmara płacenia trybutu. W roku następnym utrwalano zdobycze, ale król Henryk nie miał już poprzedniej energii, choć myślał 6 koronie cesarskiej. Nie wystarczyło mu na to czasu. W 936 roku, „po niezliczonych dowodach cnót wszelakich, osiągnąwszy kres swego życia, umarł Henryk 7 lipca w Memleben, w szesnastym roku panowania, a sześćdziesiątym swego życia. Pochowany w Kwedlinburgu, który sam zbudował od fundamentów, opłakiwany był szczerze przez wszystkich możnych tego państwa" 15 . Żeby nakarmić jakoś swoją mocarstwowość, 14
Tamże, s. 95.
a jednocześnie dać wyraz lojalności dla dynastii, przyjęło się w późniejszych pokoleniach nazywać Henryka cesarzem. „Jeżeli Henryk dopuścił się, jak o tym mówią, jakichkolwiek rabunków za swego panowania, niechaj wybaczy mu to Bóg miłosierny!" 16 Można sobie zadać kilka pytań. Przede wszystkim, jak to możliwe, żeby w czasie kilku lat podbić tyle niezależnych plemion, zniszczyć grody, nakładać okupy, zawsze z powodzeniem? Dlaczego plemiona nie wystąpiły wspólnie przeciw Niemcom, tylko dały się wyłuskać pojedynczo? Odpowiedzi na te pytania, zwłaszcza na przełomie XX i XXI wieku, są bardzo proste. Po pierwsze, wyprawy Niemców były starannie przygotowane, ściągano wojska ze wszystkich prowincji, już na wstępie zapewniając sobie kilkukrotną przewagę liczebną. Przewaga techniczna również była po stronie Niemców, to oni przecież dysponowali pancerzami, hełmami, mieczami, przynajmniej wjeździe rycerskiej. Ich piechota była niekiedy równie dobrze uzbrojona, choć pancerzy było tam zdecydowanie mniej. Natomiast wśród Słowian tylko nieliczni w owym czasie mogli sobie pozwolić na pełne uzbrojenie rycerskie, ale nawet jeśli było ich na to stać, to nie wiadomo, od kogo mieli je kupić. Stale powtarzanym zarządzeniem był zakaz handlu bronią ze Słowianami. Łamano ten zakaz, ale świadczy to o faktycznym zamknięciu rynku na te produkty. Po drugie, rozdrobnienie plemion słowiańskich nie pozwoliło im na solidarny opór. Można bez przesady powiedzieć, że w owym czasie nienawiść międzyplemienna była prawdopodobnie silniejsza, niż do Niemców. Mamy tego przykłady zupełnie współczesne, z terenów byłej Jugosławii. Jak wyglądała rywalizacja międzyplemienna w X wieku na terenie 15 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, 1.18, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1953, s. 26. 16 Tamże, 1.16, s. 24.
Słowiańszczyzny zachodniej, pokazywały codzienne dzienniki telewizyjne obrazkami ze Słowiańszczyzny południowej. Nawet nazwy plemion brzmią podobnie, zmieniła się tylko broń. W czasie wojny zimowej 928-929, czyli ujarzmienia Stodoran, Wieleci ani Obodryci nie podjęli akcji pomocniczych. Książę Tęgomir przeszkadzał wyraźnie Wieletom, gdzie rządziły wiece sterowane przez kapłanów. Książętom obodryckim widocznie też przeszkadzał, gdyż był ich rywalem we władaniu nad kilkoma wioskami. Książęta pozostałych napadniętych ziem nie chcieli uznawać autorytetów innych wodzów, kurczowo trzymając się władzy nad siołami czy gródkami. W każdej wyprawie Henryk musiał korzystać z usług przewodników, a nie byli nimi Niemcy, lecz Słowianie. Nie dysponujemy pamiętnikami z tamtego czasu, więc nie wiemy, które plemiona zyskiwały na podboju, a które nie. Wiadomo, że administracja późniejszych margrabiów opierała się w dużej mierze nie na Niemcach, ale na Słowianach, często równie bezwzględnych jak okupanci, a wobec nowej władzy bardzo gorliwych. Łatwości podboju sprzyjało bliskie sąsiedztwo. Odległości przebywane przez niemiecką armię nie były oszałamiające. Zapędzano się raptem na 50 do 100 km od swojej najbardziej wysuniętej na wschód twierdzy, podczas gdy w kampaniach włoskich Ottona, czy późniejszej wojnie Henryka II z Bolesławem Chrobrym, maszerowano trasami wiele dłuższymi, mając do czynienia z przeciwnikiem o wiele silniejszym i lepiej zorganizowanym. Przy kłótniach plemiennych Słowian i absolutnej przewadze własnej, wyrachowane działania Henryka skazane więc były na sukces. Znamy wysokość trybutu, jaki płaciły Czechy. Rocznie 150 wołów i 500 grzywien srebra, czyli jakieś 250 kg tego metalu. Na tej podstawie można w przybliżeniu oszacować zyski trybutarne Henryka z pozostałych ziem, wprawdzie biedniejszych niż Czechy, lecz całkiem rozległych. Margines błędu będzie duży, ale 600 wołów i 800 grzywien srebra nie będzie
raczej liczbą całkowicie fantastyczną. Sumy trybutarne pobierano skrupulatnie, a gwarantami wypłacalności byli wzięci wcześniej zakładnicy. Z pewnością doszło do nadużyć, bo jakoś Niemcy musieli utrzymywać wybujałe siły wojskowe. Okazało się, że każdy z pogranicznych komesów chciałby szybko zarobić, więc morderstwa zakładników, porwania celem okupu i wymuszenia stały się normą. Kadra złożona z kryminalistów rządziła po swojemu. Wśród Słowian wrzało. Słabi poczuli się uciemiężeni, ugodowi oszukani, a silni upokorzeni. Sytuacja bardzo szybko dojrzała do powstania. MARSZ NA WSCHÓD OTTONA I
Henryk miał czterech synów: Tankmara (z Hateburgą, córką grafa Erwina z Hassegau), Ottona, Brunona i Henryka (z Matyldą, córką Teodoryka, wywodzącego się wprost od wielmoży saskiego Widukinda, wielce kłopotliwego przed laty dla Karola Wielkiego). Urodzony w 912 roku Otto, syn Henryka z drugiego małżeństwa, lub jak woleli zwolennicy — z jedynego legalnego małżeństwa, już w roku 929 został przewidziany na króla Niemiec, a pozostali mogli otrzymać godności książęce. Brunona przeznaczono do kariery duchownej, więc w rozgrywkach o najwyższą władzę teoretycznie nie liczył się. Pozycję Tankmara osłabił dużo wcześniej sam Henryk, oddalając jego matkę na rzecz młodszej i ładniejszej, wykorzystując przy tym cynicznie fakt, że władze kościelne nie zatwierdziły jego związku z Hateburgą, jako byłą mniszką. Młodociany Henryk, ulubieniec Matyldy, miał swoje ambicje, tymczasem jednak musiał współpracować ze starszym bratem, aby zwalczyć wspólnego wroga — Tankmara. Otto wyzyskał zresztą nadarzającą się okazję, by zobowiązać sobie młodszego brata. W 937 roku zmarł książę Bawarii, Arnulf. W jego miejsce zarządcą Bawarii, a potem księciem, został Henryk, przy okazji zyskując rękę córki Arnulfa.
Opierając się na autorytecie ojca Otto nie czynił żadnych demonstracji ugodowych względem herzogów. W Akwizgranie „w roku od urodzenia Pańskiego 936, w kościele Maryi Panny, który Karol Wielki wybudował z wielkim nakładem starań, Hildebert, mogunckiej katedry pasterz, udzielił mu uroczystego błogosławieństwa. Uczynił to w asyście arcybiskupa trewirskiego [Rotberta] i za zezwoleniem arcybiskupa kolońskiego Wigfryda, w którego archidiecezji uroczystość ta miała miejsce. (...) Otto (...) polecił koronować swoją bogobojną żonę Edytę, córkę króla angielskiego (...), którą poślubił jeszcze za życia ojca" 17. W momencie koronacji Ottona jeden z jego dostojników, Zygfryd, legat królewski na ziemie serbskie, przysłał wiadomość, że nie może osobiście stawić się na uroczystość, gdyż grozi wojna ze Słowianami. W 935 roku nastąpiła tam wymiana władców — ugodowego względem Niemców Wacława zamordowano, a książęcy tron objął Bolesław Srogi, głoszący hasła niepodległościowe. Oczywiście Bolesław wykorzystał niezadowolenie Czechów z uległości wobec Niemiec. Nie o tę uległość przecież chodziło, a o władzę. Wkrótce obawy legata ziściły się — Czesi od odmowy płacenia trybutu przeszli do czynów. Ruszyli na jednego z wiernych Niemcom książąt słowiańskich. Nie wiadomo, gdzie ten kniazik panował; najbardziej prawdopodobne są ziemie Głomaczy lub jeszcze bliżej Niemiec położone księstewka, graniczące przy tym bezpośrednio z Czechami. Zygfryd ze względu na stan zdrowia nie mógł osobiście poprowadzić wojsk, co Odbiło się wyraźnie na jakości działań. Wysłano legion łotrowśki z jego wodzem Asykiem i posiłki z Turyngii. Zawiodła całkowicie koordynacja ruchów wojsk — być może „prawdziwe" rycerstwo nie chciało podlegać dowódcy zbójeckiemu. Dość powiedzieć, że Bolesław rozgromił każdy z tych oddziałów z osobna, a później, bez żadnych przeszkód, ziemie owego proniemieckiego księcia wyludnił. Działania te odniosły tak dalekosiężny skutek, 17
Tamże, II. 1, s. 42.
że dopiero po czternastu latach dało się zmusić Czechy do płacenia trybutu. Tymczasem akcja czeska odniosła dodatkowy efekt w postaci powszechnego powstania plemion słowiańskich na całej wschodniej granicy Niemiec. Szczególnie groźne wydawało się poruszenie wśród Wieletów. Otto nie zlekceważył bezpośredniego zagrożenia Saksonii. Zebrał kontyngenty wojskowe ze wszystkich ziem i jesienią 936 roku, niedługo po koronacji, wyruszył na Wieletów. Dowódcą wyprawy uczynił swego krewniaka Hermana Billunga, niedawno mianowanego na stanowisko margrabiego po zmarłym Bernardzie. Herman, protoplasta rodu Billungów, uzyskał tytuł margrabiego w północnej Saksonii, potem został nawet księciem. Dwieście lat później krążyła o nim legenda, że do najwyższych godności państwowych doszedł startując z ośmiołanowej wioski (H e 1 m o 1 d u s, Kronika Słowiańska). Nie odpowiada to prawdzie, gdyż nie dopuszczono by do aż tak nieuzasadnionego upadku rodu spokrewnionego z królewskim, ale pokazuje pamięć ludzi o czasach Ottona Wielkiego, kiedy doceniano zdolności i przymioty charakteru, a nie samo urodzenie. Wyprawa miała prawdopodobnie przebieg jałowy. Kronikarz Widukind napisał o zwycięstwie, przez które w tym przypadku należy rozumieć niszczycielski przemarsz po wrogich ziemiach, bez poważnych strat własnych od broni przeciwnika (straty niebojowe od chorób i znużenia występowały zawsze). 25 września odparto większy atak Słowian, co było jednocześnie sygnałem, by wracać odnosząc jakieś zwycięstwo, zanim rozpoczną się ulewy i klęski. W 937 roku zmarł legat Merseburga Zygfryd. Król Otto znów podjął niepopularną decyzję personalną — na miejsce zmarłego mianował mało znanego Gerona. Wschodnie obszary nadgraniczne podzielono na dwie części, graniczące na północ od Magdeburga. Margrabia Gero otrzymał w zarząd odcinek południowy, obejmujący ziemie od Magdeburga przez Merseburg do Miśni. To stało się przyczyną buntu Tankmara, początkującego wystąpienia innych feudałów. Pierworodnego
syna króla Henryka omijano w godnościach, co jakoś początkowo znosił. Teraz puściły mu nerwy — Merseburg to nic innego, tylko wiano jego matki, którym bardzo ochoczo zarządzał król Henryk, nawet gdy przeszła mu wielka miłość! Oto jednemu — Henrykowi — dają wielkie księstwo i księżniczkę na dokładkę, a drugiemu odmawia się jednego hrabstwa! Tankmar podniósł bunt, ale sprawę z nim załatwiono bardzo szybko. Oblężono go w Erenburgu. „W końcu wojsko zdobyło gród i wtargnąwszy doń zapędziło wyczerpanego walką młodzieńca aż do kościoła św. Piotra, na miejsce, gdzie dawniej czczona była bogini Irminsul. Tu, ugodzony z tyłu przez okno włócznią Magnizona, poniósł on śmierć obok ołtarza'" 8 . Bunt Tankmara był tylko przygrywką wobec innych wydarzeń. Turyngię i Saksonię najechali Węgrzy, ale nieźle sprawdził się system umocnień, przygotowanych wcześniej przez króla Henryka. Jednocześnie podniósł bunt frankoński książę Eberhard — rodzony brat wcześniejszego króla Konrada. Król Otto ogłosił pozbawienie buntownika godności książęcej — tymczasem tylko tyle mógł zrobić, zajęty odpieraniem najazdu węgierskiego i likwidacją starszego brata. W następnym roku do buntu przystąpiła Lotaryngia z księciem Gizelbertem. Otto, jak kiedyś Henryk, mógł teraz liczyć tylko na Saksonię i Turyngię. Bawaria zajęła stanowisko wyczekujące, a jej nowy władca, rodzony brat Ottona, Henryk, dostał się do niewoli Eberharda, gdzie szybko zmienił front. Niedługo trzej buntownicy: Eberhard, Gizelbert i właśnie Henryk podjęli wyprawę niszczycielską na saską stronę Renu. Wyprawa ta dokonała wielkich spustoszeń kraju, ale niespodziewanie zakończyła się klęską. Wasal Ottona, nadreński hrabia Udo, wydał najeźdźcom bitwę i „zabiwszy Eberharda oraz wpędziwszy w nurty Renu Gizelberta wraz z towarzyszami, zmusił Henryka do błagania króla o przebaczenie" 19. 18
Tamże, II.2, s. 44.
19
Tamże, 11.34, s. 98.
Tylko Henrykowi włos z głowy nie spadł, choć musiał nieźle się nagimnastykować. A Frankonia przestała być księstwem. Słowianie na tych niesnaskach mogli tylko skorzystać. Ponownie nawiązali kontakt z chętnymi do podobnej współpracy Węgrami. Dwa najazdy węgierskie przeszły przez ziemie Czechów i Głomaczy, osiągając Turyngię, Frankonię i Saksonię. Jeden z wydzielonych oddziałów węgierskich jego słowiański przewodnik wprowadził w zasadzkę, urządzoną przez rycerstwo Turyngii, lecz był to marginalny sukces Niemców. Najazdy węgierskie i bunty czołowych figur państwa uniemożliwiły Ottonowi organizację poważniejszych sił przeciw Słowianom. Margrabiowie zostali zdani na własne siły, czyli pogranicznych hrabstw i terenów słowiańskich już im podległych. Ułatwiało im tylko sprawę pełne zaufanie króla, całkowicie wolne ręce. Margrabia Herman miał przy tym nieco trudniejsze zadanie, gdyż musiał bronić ziem rdzennie saskich przed Duńczykami i Obodrytami. Obydwa te państwa, zwłaszcza pierwsze, były w owym czasie dosyć mocno scentralizowane, więc w przypadku wojny groziły od zaraz sporymi siłami, niezależnymi od „widzimisię" lokalnych kacyków. U Gerona było inaczej — tylko wystąpienia Czechów łączyły się z poważnym zagrożeniem, gdyż reszta słowiańskich ziem „podległych" jego marchii nadal była podzielona na księstewka i państewka, nie większe od niemieckich hrabstw. Wyjątkiem był Związek Wielecki, ale nie sąsiadował bezpośrednio z Niemcami, lecz poprzez buforowe plemiona Stodoran. Tych właśnie plemion dotyczyła wojna przełomu lat trzydziestych i czterdziestych X wieku. Niestety — mimo że powstanie objęło większość plemion słowiańskich wokół Łaby, w tym pewnie wszystkie bite przez Niemców za Henryka, to znów raził brak koordynacji działań, poprzestawanie na najbliższych osiąganych celach i niekonsekwencja. Ponownie elity Słowian wystawiły sobie słabe świadectwo, choć nieco lepsze niż poprzednim razem. Przebiegu wszystkich wydarzeń nie znamy, a te znane
jawią się jako epizody o spornej chronologii. Tylko niektóre daty nie budzą wątpliwości. Czesi, którym udało wybić się na dosyć trwałą niezależność, nie zapewnili jej swym północno-zachodnim, serbskim sąsiadom. Niemcy utrzymali załogę w Miśni i zachowali wpływy wokół twierdzy, a ewentualne zamieszki wokół Merseburga łatwo stłumili. Tylko osłonięci Łabą Łużyczanie i Milczanie zaprzestali płacenia trybutu i tymczasem Niemcy musieli to przełknąć. Gero czuł się za to na siłach ostatecznie załatwić sprawy panowania na terytoriach Głomaczy, Susłów, Serbiszcza i Stodoran. Ci ostatni, choć położeni za Łabą, zbyt blisko byli Magdeburga, żeby pozwolić na zwycięstwo wśród nich wpływów Wieleckich. Poza tym w rękach niemieckich był spory atut — książę Tęgomir. I choć na razie nie mogli wykorzystać całej swojej przewagi ilościowej i materialnej, wojna na Połabiu rozgorzała na nowo. Józef Widajewicz pisze, że początkowo materialne podstawy Gerona były nieduże — „malutkie hrabstwo w północnej Turyngii". Gdyby rzeczywiście tak było, Tankmar nie miałby powodu podnosić buntu. W rzeczywistości władza Gerona objęła bardzo rozległe terytoria, władza — należy podkreślić — o bardzo szerokim zakresie. Jako margrabia mógł żądać posiłków wojskowych z głębi kraju, a grafowie musieli mu się podporządkować jak królowi. Gero dostał więc od swojego kolegi Ottona życiową szansę. Nie czekał, aż król rozmyśli się, i zaczął wykorzystywać wszelkie nadarzające się okazje, by władzę Niemiec — a więc własną, rozciągnąć jak najdalej na wschód. Mógł zaprowadzić rzeczywisty pokój na granicy swojej marchii, lecz nie uczynił tego, ryzykując akcje odwetowe Słowian w czasie zamętu wewnętrznego w królestwie. Gero zaczął od zaprowadzania porządku w marchii. Miejscowym książątkom słowiańskim wydawało się, że mogą wypracować sobie podobną pozycję, jak hrabiowie Niemiec. Nie chcieli niezależności politycznej, mieli za to na względzie niezależność materialną. Grafowie nie płacili trybutów,
świadczyli za to usługi wojskowe na rzecz króla, w liczbie wojowników zależnej od ilości posiadanych ziem i poddanych. Możni plemion słowiańskich kalkulowali podobnie — odmówili płacenia danin, a czuli się całkiem pewnie po niedawnych wydarzeniach powstańczych, gdy kilkuletnie starania Henryka w dużej mierze zniweczono. To chyba najbardziej prawdopodobna przyczyna późniejszych wypadków. Gero w sposób wojskowy nie mógł sobie z nimi poradzić, gdyż przeszliby do otwartej walki, wciągając w nią pozostałe plemiona, gotowe skorzystać z okazji do zdobycia łupów. Panowanie Niemiec uległoby dalszym uszczerbkom, a tego nikt nie uznałby za sukces. Na uznanie zaś tak daleko posuniętej wolności margrabia nie chciał się zgodzić. Nie dawało to gwarancji wierności ze strony Słowian w przypadku jakichś niepowodzeń niemieckich. Z innych jeszcze względów propozycja ta była wprost nie do przyjęcia. Tak Gero, jak i inni Niemcy oczekiwali bogactw z ziem słowiańskich, zaszczytów, stanowisk. Słowian mieli za barbarzyńców, wrogów z urodzenia, w dodatku pogan. Tolerowano „książątka" płacące trybut, pozwalające obdzierać z dobytku i zwyczajnie poniżać poddanych, a nawet znoszące poniżenia. Inni możni słowiańscy nie mieli racji bytu. Margrabia Gero był chyba jednym z najbardziej odległych od porozumień ze Słowianami ludzi. Odmówił możnym słowiańskim uznania dla ich racji, przez co zmówili się, by go zgładzić — kto wie, czy inny margrabia nie byłby bardziej ugodowy? Zmowa możnych groziła kolejnym buntem, więc Gero postanowił zawczasu ukręcić łeb hydrze. Zaprosił na pojednawczą ucztę rozżalonych dostojników. Przybyło trzydziestu „barbarzyńskich książąt". Gero ugościł ich winem, być może zaprawionym środkami nasennymi, a potem rozkazał śpiących zamordować. Jeśli ktoś do tej pory, a musiał być to człowiek anielskiej cierpliwości, wierzył w możliwość porozumienia z Niemcami, to teraz otworzyły mu się oczy. Powstanie wybuchło z nową
siłą. Tym razem do wojny przystąpili Obodryci, z których nikt prawdopodobnie nie brał udziału w uczcie Gerona, ale chodziło przecież o książąt, czyli być może krewnych obodryckiej starszyzny i Wieleci. O wystąpieniu Łużyczan i Milczan nie mamy wiadomości, ale i oni pewnie ruszyli z domów. Z pewnością Gero zapewnił sobie względny spokój ze strony Czechów, szachowanych dodatkowo przez Bawarię. Mimo to doraźnie zebrane siły niemieckie zostały rozdzielone zasięgiem działań. Gero musiał poskramiać bunt w swojej marchii, zapewne na ziemiach, skąd prosił gości. Przeciw siłom obodrzyckim poszło pospolite ruszenie saskie pod wodzą grafa Hoika — poniosło ono klęskę w bitwie. Sytuacja była na tyle poważna, że król Otto musiał przyśpieszyć załatwienie spraw zachodnich Niemiec, gdzie właśnie pacyfikowano Lotaryngię i prowadzić zebrane kontyngenty na wschód. Kilka wypraw pod osobistym dowództwem Ottona nie rozstrzygnęło wojny, choć przyczyniło się do cofnięcia słowiańskich sił. Ale spustoszenie ziem nie wystarczało już do podporządkowania ich sobie. „Słowianie woleli wojnę od pokoju, a drogą sobie wolność przedkładali nad nędzę" — tłumaczy słowa Widukinda Gerard Labuda. Okrutna wojna trwała więc nadal. Wreszcie Gero wpadł na nowy pomysł, choć stary przy tym, jak grecka epika. Wypuszczono z niewoli znanego już nam księcia Stodoran, Tęgomira. Wyglądało to tak, jakby książę uciekł z rąk niemieckich. U Stodoran zapanowała euforia. Na jej fali oddano Tęgomirowi władzę w nadziei, że poprowadzi swój lud do zwycięstwa. Kto bowiem od niego, który przesiedział w niewoli ponad 10 lat, znał lepiej Niemców? Tęgomir poznał Niemców aż za dobrze. Objął władztwo u Stodoran i zaprosił do siebie bratanka — legalnego spadkobiercę władzy książęcej. Młodzieńca wzorem wziętym z Gerona zamordowano w gościnie. Następnie książę Tęgomir poddał cały kraj królowi Ottonowi. Wojska niemieckie czekały zapewne w pogotowiu na granicy. Nie sposób było się bronić, mając podobnego wodza. Wrażenie
i ogrom zdrady były tak duże, że plemiona słowiańskie aż do rzeki Odry zobowiązały się płacić trybut Ottonowi. Ziemie Stodoran wcielono bezpośrednio do geronowej marchii. Wilhelm, syn Ottona i branki słowiańskiej wysokiego rodu został w przyszłości arcybiskupem Moguncji. Bardzo kuszącym, choć niemożliwym do udowodnienia jest pomysł Gerarda Labudy, że to właśnie córka Tęgomira była nałożnicą Ottona, matką arcybiskupa. To tylko domysł. Według Widukinda Tęgomir za swoje czyny wziął ciężkie pieniądze. Dość powiedzieć, że zmarł potem jako książę, przynajmniej przez duchowieństwo niemieckie tak nazywany, ale w którym miejscu sadzano go podczas uczty, nie wiadomo. Na tym poważne działania wojenne ustały. Obie strony były wyczerpane wojną, trwającą przecież z krótkimi przerwami już kilkanaście lat. Straty po stronie słowiańskiej były bardzo duże i przedłużająca się wojna doprowadziłaby do biologicznej likwidacji niektórych plemion, jak to się stało dwieście lat później. Nie bez znaczenia był fakt, że Otto poskromił wszystkich buntowników niemieckich i znów mógł dysponować całością sił. Sternicy słowiańskich naw plemiennych dobrze rozumieli, co to znaczy. My tego nie wiemy, ale oni dobrze widzieli na własne oczy, ile ofiar pochłonęły działania wojenne, ile spalono wsi i grodów, ile zniszczono upraw, ile wreszcie uprowadzono bądź zarżnięto bydła i trzód. Nie wiemy też, jakie rozmiary przybrały klęski głodu i chorób wśród ludności cywilnej, a oni na to patrzyli. Kto wie, czy na niektórych terenach oglądali w tym czasie jakieś dzieci? Nie znamy też strat niemieckich, które na pewno nie były małe. Ale feudałowie powetowali je sobie z nawiązką, a prosta ludność, cierpiąca przecież najbardziej, nikogo z możnych tego świata nie obchodziła. Jakie więc mieli Niemcy zyski? Prócz sum trybutarnych, zbliżonych wielkością do tych, które wyżej opisałem, uzyskano: ziemie po możnych słowiańskich, co daje minimum 30 odpowiedników nowych hrabstw; nadania lenne dla rycerstwa, pozwalające — jeśli wziąć pod
uwagę obszar Merseburga jako przykładowy — na utworzenie trzech, czterech nowych „legionów"; rzesze niewolników, sprzedanych potem za srebro i złoto, rozdanych jako łupy; wreszcie materialne łupy wojenne. Żywienie się kilkunastu tysięcy mężczyzn przez kilka miesięcy w roku na obcej ziemi też było w owym czasie wymiernym odciążeniem rodzimych spiżarni. Zyski terytorialne i ludnościowe były tak poważne, że na terenie księstwa Stodoran, po pacyfikacji i utrwaleniu władzy, utworzono dwa nowe biskupstwa — w Brennie i Hobolinie, których akty erekcyjne noszą datę roczną 948. Dla ludzi przedsiębiorczych, gotowym ponieść ryzyko, otworzyły się furtki do zrobienia karier w niewolniczych krajach, Sytuacja po powstaniu słowiańskim wyglądała więc tak, że Niemcy twardo oparli się o Łabę w jej górnym biegu, w środkowym znacznie ją przekroczyli, a w dolnym poczynili niewielkie postępy. Kraje nieujarzmione to przede wszystkim Czechy, Milczanie, Łużyczanie oraz północne plemiona Wieleckie i obodryckie. Choć nie dysponujemy informacjami o działaniach wojennych Czechów po ich zwycięstwie nad „legionem łotrowskim", wojna trwała tam nadal. Być może milczano, gdyż Bawarowie nie odnosili sukcesów, którymi mogliby się pochwalić. Czesi w tym czasie nie próżnowali — systematycznie rozszerzali swe wpływy na północ. Podporządkowali sobie większość plemion śląskich i ostatecznie rozbili państwo Wiślan, być może współpracując wtedy z Polanami. Władztwo Bolesława Srogiego było więc całkiem pokaźne: prócz plemion czeskich — Morawy (właściwe, nie Wielkie — po tych zostało tylko wspomnienie), Wiślanie, Śląsk, tuż obok ich sojusznicy słowiańscy — Milczanie, na południu zaś Węgrzy, sprzymierzeniec. Prawdopodobnie tak poważny potencjał obronny zdecydował, że Bolesław 14 lat mógł opierać się Niemcom. Dopiero w 950 roku król Otto poprowadził wielką i skuteczną wyprawę. Wojsko niemieckie nie miało sposobności do stoczenia bitwy w otwartym polu, ale przełamało czeską obronę na
granicach i doszło do Pragi. Oblężono ten gród, w pełni zasługujący na miano miasta, ze względu na znaczny obszar warownego podgrodzia. Bolesław trafnie ocenił krytyczną sytuację i rozpoczął rokowania pokojowe, póki jeszcze mógł to uczynić. W ich efekcie złożył Ottonowi hołd i zobowiązał się do płacenia trybutu. Uczynił to jako władca chrześcijański, książę, więc został włączony do lenników królestwa Niemiec na nieco innych zasadach, niż jego północni sąsiedzi słowiańscy. Zresztą jego siła militarna wymuszała należyty szacunek. Dlatego król Otto wypowiedział słowa przysięgi, zobowiązujące go do opieki nad trybutariuszem. Był to więc uroczysty akt pokojowy, dający Bolesławowi, za odpowiednią opłatą, gwarancję rządów w kraju. Strażnikiem zobowiązań czeskich ustanowił Otto swego brata Henryka, księcia Bawarii. Przez kilka lat nie słychać o wojnach słowiańskich, być może dlatego, że margrabiowie z lokalnymi ekscesami radzili sobie bez rozgłosu, a nowych nabytków dokonywali nie angażując większych sił. Poza tym w Niemczech działy się rzeczy skuteczniej przyciągającę uwagę rocznikarzy i „opinii publicznej", niż pograniczne konflikty. Właśnie zmarł król Burgundii, Lotar, od 947 roku żonaty z piękną Adelajdą, córką króla Burgundii i Italii, Rudolfa II. Najnowszy król Italii Berengar II postanowił skorzystać z okazji do szybkiego wzbogacenia się i najechał Burgundię. Adelajdę pojmano, ograbiono i uwięziono, ponoć nawet głodzono. Chodziło o zmiękczenie niewiasty i jej zgodę na odstąpienie praw do koron italskiej i burgundzkiej. Powstało wielkie zamieszanie, które postanowił wykorzystać Otto. Pod pozorem pielgrzymki wyruszył do Italii z silnym wojskiem. Pielgrzymi odnieśli po drodze wiele sukcesów militarnych, zajmując między innymi miasto Pawię. Otto uzyskał jeszcze sukces matrymonialny. Jako wdowiec, poprosił o rękę Adelajdę, której udało się zbiec z więzienia. Nie kusiła go raczej głośna uroda królowej, ale jej walory prawne i materialne. Propozycja spotkała się z aprobatą, co legalizowało obecność
niemieckich załóg wojskowych w północnych Włoszech. Berengar poniósł kilka porażek, oznaczających w sumie klęskę. By odwrócić los i uprzedzić jeszcze żałośniejsze wypadki, ruszył za królewską parą do Bawarii. Tam ukorzył się, zyskał przebaczenie i wrócił do domu. Jakie przy okazji nawiązał kontakty — nie wiadomo. Ale tak wyglądał początek rodzinnej tragedii króla Ottona. Syn Ludolf, współrządca kraju, który właśnie wkroczył w wiek 22 lat, poczuł się zagrożony niespodziewanym dlań małżeństwem ojca. Analogia nasuwała się sama — Otto, w kluczowych decyzjach naśladujący swego ojca Henryka, zapewne zechce wyrugować z korony królewskiej pierworodnego syna, obdarzając nią spodziewane potomstwo Adelajdy, a wtedy Ludolfa czeka los Tankmara. Nawet jeśli tak nie będzie, to w przyszłości starzejącego się władcę mogą wzruszyć biadania żony i los dziatek, więc podzieli królestwo na części. Tym sposobem Ludolf do końca życia będzie księciem Szwabii... W 953 roku podniósł bunt, szybko wsparty przez szwagra, księcia Lotaryngii Konrada Czerwonego — widać, że młode pokolenie paliło się do władzy. Bunt poparli możni różnych księstw, którym na rękę było osłabienie władzy centralnej. Doszło nawet do rzeczy niesłychanej — zawzięty Ludolf, widząc, że w otwartej wojnie nie jest w stanie pokonać ojca, wezwał na pomoc Węgrów. Ci, omijając wojska saskie, spustoszyli Frankonię. Otto ruszył w pościg za rabusiami. Węgrzy zmylili pogoń, ale król, nie marnując wysiłku mobilizacyjnego, pomaszerował na zbuntowaną Bawarię. Wyprawę uwieńczyło powodzenie, zajęto kraj bez większego oporu. Widok Węgrów tradycyjnie przywracał rozsądek. Wszystkich ważniejszych buntowników oblężono w Ratyzbonie. „W końcu, po długotrwałej walce [król] zmusił strasznym głodem syna oraz jego zwolenników do prośby o pokój. Zatem rzucił się Dudo z [Konradem Czerwonym] do nóg ojcowych i błagał o przebaczenie za przeszłość i o względy dla jego obecnego położenia. (...) Król, idąc za radą swoich
książąt, podjął go ziemi i przebaczywszy mu jego winy, przywrócił go uroczyście do łask" 20 . Zarząd nad Lotaryngią przeszedł na trwałe w ręce Brunona, arcybiskupa Kolonii, królewskiego brata. W 954 roku Wkrzanowie odmówili płacenia trybutu. Tuż po tym, jak król zdobył głodem Ratyzbonę i ukorzył buntowników, margrabia Gero zorganizował wyprawę wojenną na niesforne plemię. Zaangażowano poważne siły z Saksonii i zapewne z Turyngii, a Konrad Czerwony, zięć Ottona i niedawny buntownik, zyskał okazję do rehabilitacji. Najazd na osamotnionych Wkrzanów zakończył się pełnym sukcesem — rycerstwo zyskało wielkie łupy, król i margrabia odzyskali trybut. Ale okazało się, że to tylko wstęp do poważniejszych zmagań, wywołanych nie tylko niezadowoleniem Słowian z wysokości danin, ale i awanturnictwem niemieckich feudałów. W początku 955 roku sytuacja królestwa Niemiec przedstawiała się niezbyt wesoło. Wszystko wskazywało na to, że najazd węgierski powtórzy się w roku bieżącym. Z kolei wiele też wróżyło, że zaistnieje potrzeba poskromienia kolejnych buntujących się plemion słowiańskich, gdyż dotychczasowa działalność margrabiów, a szczególnie ostatnia ekspedycja na Wkrzanów, skutkowała powszechnym oburzeniem i obawami o własny los wśród Słowian. Natomiast w Saksonii jeszcze wspominano bunt Ludolfa. Król Otto, wybierając się na przełomie stycznia i lutego do Bawarii, by osobiście dopilnować przygotowań do spodziewanej napaści węgierskiej, pomyślał o uspokojeniu nastrojów w Saksonii i usunięciu z niej punktów zapalnych. Zaproponował Wichmanowi, uczestnikowi buntu Ludolfa, siedzącemu w areszcie u grafa Ibona, że weźmie go ze sobą, aby walką z wrogami zmył z siebie hańbiące piętno. Propozycja króla, choć nad wyraz rozsądna, została odrzucona. Wichman od udziału w wyprawie wymówił się udawaną chorobą. Gdy król odjechał na bezpieczną odległość, figlarz Wichman cudownie ozdrowiał. Poprosił 20
Tamże, II.8, s. 50.
Ibona o jakąś rozrywkę rycerską, choćby łowy. Ten nie odmówił, widział przecież, jak łaskawie Otto rozmawiał ze swoim krewniakiem — ich matki były rodzonymi siostrami. Graf Wichman zanurzył się w lasach i tyle go Ibo widział. Usłyszał potem tylko, że Wichman i jego brat Ekbert podnieśli ponowny bunt w Saksonii, zbierając wokół siebie bandę zabijaków i zajmując kilka zamków 2 1 . Margrabia Herman zadziałał szybko, zanim bratankowie pobudzili większą ruchawkę. Zebrał wojsko i wyparł ich z zajętych zamków, potem zawzięcie ścigał aż do Łaby. Wichman i Ekbert schronili się u Obodrytów, u książąt Nakona i Stoigniewa. Kronikarz pisze, że usilnymi namowami skłonili książąt do zbrojnego wystąpienia przeciw Hermanowi, ale zdaje się, że po prostu trafili do nich w odpowiednim momencie. Przecież Wichmana nikt inny, tylko król poinformował o zagrożeniu ze strony Węgier, i że większość wysiłku militarnego Niemiec pójdzie w tamtą stronę. Poza tym bracia mogli obiecać pomoc własnych stronników, podkreślić niechęć rycerstwa i możnych do ważniaka Hermana. Co by nie mówić, trafili na podatny grunt, a Herman sam przyśpieszył rozwój wypadków. Usiłował nagłym uderzeniem opanować gród „Suihleiscranne", co tłumaczy się dziś poetycko jako „Światły Kraniec". Uderzenie nie powiodło się, Niemcy stracili 40 poległych i musieli się wycofać. Wydarzenia te datuje się na marzec 955 roku. Można sobie wyobrazić, jaki miały oddźwięk wśród Obodrytów. Nie ma pewności, czy Herman próbował wcześniej wysyłać posłów i czy 21
Tu należy krótko omówić przyczyny buntów Wichmana i Ekberta. Była już mowa o zazdrości starszego Wichmana wobec godności margrabiego, osiągniętej przez jego brata Hermana. Wichman senior szybko zrozumiał swój błąd i przeprosił króla. Gdy zmarł ok. 945 roku, Herman położył ponoć rękę na bratnich dobrach, zostawiając bratankom Wichmanowi i Ekbertowi jakieś ochłapy — co nie musi odpowiadać w pełni prawdzie. W każdym razie Wichman junior nie był tak tolerancyjny jak jego ojciec i gdzie mógł, szkodził stryjowi z całych sił. I jeśli Herman zajmował jakąś stronę w konflikcie, można było przyjąć z całą pewnością, że Wichman stanie po przeciwnej.
w ogóle czekał na odpowiedź Nakona czy Stoigniewa. Z nastrojów słowiańskich musiał sobie zdawać sprawę. Szybko przyszło mu zbierać owoce swojej zawziętości i buty. Sprowokowani najazdem, upokarzani już wcześniej Obodryci przygotowali starannie wyprawę wojenną. Tuż po 15 kwietnia armia słowiańska, dowodzona według Widukinda przez Wichmana (prawdopodobnie korzystano z jego rad, a dowodził kto inny), wkroczyła do Saksonii. Herman nie miał dość sił, aby ją powstrzymać, ani też przyjść na pomoc oblężonemu wkrótce miastu „Cocarescemiorum". Radził poddać miasto. Warunki kapitulacji były łagodne dla oblężonych, co nie podobało się wojownikom słowiańskim, gotowym do łatwego szturmu, gwałtów i łupów. Jeden z nich „rozpoznał" swoją niewolnicę w żonie Sasa i usiłował ją zatrzymać. Niemiec zabił nachalnego Słowianina, co stało się sygnałem do rzezi. Słowianie wybili wszystkich dorosłych mężczyzn, a kobiety i dzieci uprowadzili w niewolę. Nie był to zapewne koniec działań wojennych, ale jakie dalsze straty spowodował rajd Obodrytów i jak daleko sięgnął, nie wiadomo. Bo w to, że wycofali się po łatwym sukcesie w „Cocarescemiorum", należy wątpić. Sytuacja była na tyle poważna, że w czerwcu przybył z Bawarii król Otto. Do walk przystąpili bowiem Wieleci. Ledwo król zdołał zorientować się w sytuacji, gdy w początku lipca musiał jechać z powrotem do Bawarii, gdyż zmaterializował się oczekiwany najazd Węgrów. Widukind mówi, że król nie wziął ze sobą rycerstwa z Saksonii, ze względu na wojnę ze Słowianami. Myślę, że nie do końca odpowiada to prawdzie. Zagrożenie węgierskie zawsze traktowano priorytetowo, znacznie poważniej niż słowiańskie. Otto mógł zabrać ze sobą wojsko z zachodnich hrabstw Saksonii. Sił pieszych do obrony grodów i zamków było dosyć, natomiast po bagnach i gęstych lasach ciężko było uganiać się pancernym jeźdźcom za lekko zbrojną piechotą słowiańską, notorycznie uchylającą się od bitwy. Potrzebni byli za to na południu, gdzie nie sprawdzały się inne formacje wojskowe. Jeśli nie powstrzymano by Węgrów
w Bawarii, należało liczyć się z ich szybką obecnością w Saksonii. Wtedy Słowianie zyskaliby okazję do wzięcia odwetu na Sasach. Dlatego uważam, że Otto zabrał ze sobą jakieś poważne oddziały saskie, choćby jako eskortę. Wydał przecież rozkazy, by wszyscy lennicy przyprowadzili posiadaną konnicę na granice Bawarii i Turyngii. Na czele tysiąca pancernych dołączył tam nawet Bolesław Srogi. W czasie, gdy król poszedł na Węgrów, nastąpiły starcia Wieletów z komesem Teodorykiem. Teodoryk spalił jakiś gródek słowiański, być może ścigając jakichś zbójców. Sam przez to znalazł się w położeniu ściganego i stracił około pięćdziesięciu ludzi. Zapachniało w Saksonii inwazją wielecko-obodrzycką, ludność zamknęła się w punktach umocnionych, ale nic takiego nie nastąpiło. Możliwe, że starszyzna słowiańska ochłodziła rozpalone głowy — tyle razy Węgrzy najeżdżali kraje niemieckie, wywołując nadzieje wśród Słowian, a nic nie ulegało zmianie. Zdawano sobie sprawę z dysproporcji sił, więc niepotrzebnej walki należało uniknąć. Trzeba czekać na wynik wojny węgierskiej. Jeśli Otto przegra, będzie skłonniejszy do ustępstw. Jeśli zaś wygra, nie należy dawać mu większych powodów do zemsty. Thietmar pisze, że Otto zdołał zebrać zaledwie osiem „legionów", co oznaczało pięć do ośmiu tysięcy wojowników. Ale nie byle jakich — osiem tysięcy jazdy pancernej. Armia pomaszerowała pod oblężony już przez najeźdźców Augsburg, gdzie biskup Ulryk dzielnie walczył i rozpaczliwie modlił się o pomoc. Węgrzy wyszli na spotkanie maszerujących wojsk. Na polach obok rzeki Lech, blisko Augsburga, rozegrała się jedna z ważniejszych bitew średniowiecznych. Z badań historyków wynika, że Otto podzielił swe wojsko na kilka oddziałów, prawdopodobnie pięć i całkowicie panował nad sytuacją, dzierżąc w dłoni włócznię św. Maurycego. Thietmar i Widukind mówią o dwudniowych zmaganiach, lecz faktycznie bitwa rozegrała się jednego dnia, 10 września 955 r. Węgrzy
słabo rozpoznali siły i ugrupowanie wojsk niemieckich. Czołowe oddziały Bawarów i Szwabów wzięli za siły główne, tymczasem za plecami tego rycerstwa, ustawionego ławą, były jeszcze trzy kolumny marszowe, rozciągnięte w głąb. Podjęli swoje zwyczajne działania bojowe, czyli ostrzał z łuków i próby rozluźnienia szyków wroga. Silna straż przednia Niemców postąpiła zgodnie z zaleceniami poprzedniego króla Henryka — przeczekała ostrzał i ruszyła do natarcia. Węgrzy z łatwością oskrzydlili te oddziały swymi grupami zasadzkowymi, lecz tym razem nie zdołali zacisnąć „cęgów" na ich tyłach — z głębi ugrupowania wyszły szarże ottońskich „legionów" odwodowych. Prawe skrzydło węgierskie, mające sporo miejsca na manewrowanie, po zażartym boju musiało ustąpić. Lewe, skrępowane rzeką Lech, nie miało miejsca na uniki, czy nawet cofnięcie się, gdyż za ich plecami trwał bój centralnych oddziałów obu stron. Otto rzucił do walki ostatnie swe oddziały — Czechów Bolesława. Przełamano opór w środku, odcinając prawe skrzydło węgierskie i odpychając je od reszty szyku. Tym samym wojska węgierskiego centrum zostały przeskrzydlone przez oddziały Niemców. Aby uniknąć klęski, Węgrzy musieli się cofnąć. Za nimi był jednak gród Augsburg i rozlewiska wezbranej rzeki Lech. Dużą część sił węgierskich okrążono, stłoczono i przyparto do rzeki. W takiej walce nie mieli już najmniejszych szans z pancernymi jeźdźcami Ottona. Węgrzy ponieśli bezprzykładną klęskę. Wszystkich jeńców, jakich wzięto do niewoli, powieszono, w tym dwóch dowódców węgierskich, książąt Lehela i Bulcsu. Nie obyło się bez strat po niemieckiej stronie, o czym świadczy śmierć królewskiego zięcia, niedawnego buntownika, Konrada Czerwonego. Uradowane wojsko obwołało Ottona imperatorem. Ale nie był to koniec działań wojennych w tym roku. Prosto z Bawarii król udał się z wojskami na słowiańską północ, gdzie sprawy niemieckie przedstawiały się całkiem źle.
Słowianie wysłali do króla poselstwo raczej nie żądając, lecz prosząc o uznanie w nich partnerów do rozmów. Godzili się na płacenie trybutu, lecz chcieli ten trybut zbierać sami, rządzić się własnymi prawami i żyć według własnych obyczajów. Otto odrzucił wszystkie te postulaty. Nie po to przecież wojsko obwołało go imperatorem na Lechowym Polu, by teraz ustępował zuchwałym i wiarołomnym barbarzyńcom pogańskim! Uznanie słowiańskich żądań podważałoby podstawy prawne władzy Niemców w kraju Stodoran. Poza tym nikt w historii nie podejmował szczerych pertraktacji pokojowych ze zbuntowanymi niewolnikami, a w ten właśnie sposób, nie inny, traktowano Słowian. Otto nie był wyjątkiem. Samo odezwanie się doń bez przyzwolenia mógł uznać za obraźliwe, nie mówiąc już o jakichś „życzeniach". Postępowanie Słowian świadczy tym razem o większej dojrzałości politycznej. Z działań o charakterze w dużej części rozbójniczym, próbowali uczynić coś wyższego, walkę o uznanie w randze księstw lennych, takich jak Lotaryngia czy Czechy. Natomiast Niemcy nie wysilali się na uzasadnienia prawne. Otto miał w planach utworzenie dla ziem słowiańskich arcybiskupstwa (co obiecał Panu Bogu przed decydującym starciem z Węgrami) i odpowiedniej liczby biskupstw, a to było możliwe tylko poprzez utrwalenie władzy Niemców. Zażądał od posłów słowiańskich pokrycia strat spowodowanych przez dotychczasowe działania wojenne i powrotu do stanu prawnego sprzed zamieszek. Przy okazji ogłosił grafów Wichmana i Ekberta banitami, co dla prżebiegu dalszych działań wojennych nie miało żadnego znaczenia. Wydano rozkazy mobilizacyjne — znów lennicy musieli przyprowadzić swoje siły zbrojne. Ponownie w wojnie po stronie niemieckiej wziął udział Bolesław Srogi. Król nie zaniedbał możliwości rehabilitacji i zabrał syna Ludolfa na wojnę. Jesienią wielka armia niemiecka pod osobistym dowództwem króla weszła na ziemie Wieletów. Po przeciwnej stronie zebrały się wojska koalicji wszystkich plemion
Słowiańszczyzny północnej, a dowództwo sprawował książę obodrycki Stoigniew. Niemcy dążyli do rozstrzygającego starcia w otwartej bitwie, pozwalającego na pełne wykorzystanie posiadanych przewag. W początkowej fazie Słowianie starali się uniknąć takiego starcia, opóźniali niemiecki pochód, jednak nie było to planowane wciąganie przeciwnika w zasadzkę, ale konieczność ustąpienia przed silniejszym wrogiem. Inaczej nie można tego określić, gdyż Niemcy doszli do północnych krańców ziem Wieleckich. Wreszcie w kraju Chyżan dali się wprowadzić na drogę, biegnącą wzdłuż bagnistej rzeczki Rzeknicy. Tam Słowianie obwarowali bród, nie przepuszczając dalej najeźdźców. Gdy Niemcy chcieli wracać, zobaczyli gęste przesieki w lasach i na drogach. Wielka armia znalazła się w potrzasku. Nie można było wyprawić się po jedzenie dla ludzi i paszę dla koni, nie ryzykując zniszczenia oddziałów furażerów. Nie dawało się przebić przez przesieki, gdyż broniono ich skutecznie. Każda taka akcja pochłonęłaby wiele daremnych ofiar, ze względu na brak miejsca do rozwinięcia skutecznego natarcia. Nawet tradycyjne zwarte, okryte tarczami szyki piesze grzęzły w plątaninie pni i konarów, rozluźniały się, a łucznicy słowiańscy praktycznie nie marnowali wtedy strzał. Trudno przecież nie trafić z dwudziestu kroków, będąc dla gramolącego się przeciwnika niewidocznym. Pozostało jedyne wyjście z beznadziei tej swoistej wojny pozycyjnej — krwawy atak na przeprawę. I tam nie było miejsca dla rozwinięcia natarcia, a Słowianie mieli czas na skuteczne umocnienie swojego brzegu. Ale chyba lepsze to, niż umrzeć z głodu i chorób... Armię niemiecką uratował pomysłowy margrabia Gero. Nawiązał pozorne rozmowy układowe przez Rzeknicę ze Stoigniewem. Warto posłuchać, jak mówił o tym w starej, solidnej polszczyźnie Józef Widajewicz: „Gero wyraził zdumienie, iż Stoigniew odważył się na walkę z samym królem niemieckim; co innego było — zdaniem jego — potykać się z pierwszym lepszym grafem niemieckim, a co
innego ze zwierzchnikiem ich wszystkich! «Dajcie nam przejść przez rzekę, albo sami przyjdźcie do nas, aby waleczność wojowników okazała się w otwartem polu». Stoigniew (...) wyśmiał Gerona, jego króla i całe niemieckie wojsko, poczem odrzucił wysuniętą propozycję. Była to bardzo upokarzająca sytuacja dla wsławionego niejednem zwycięstwem margrabiego. Widząc, iż na tej drodze niczego nie wskóra, wybuchnął na odchodnem następującą groźbą: «jutrzejszy dzień okaże, czy ty i twój lud jesteście silni, czy nie, nie wątpię bowiem, że jutro będziemy mieli możność zetrzeć się z wami!»" 2 2 . Od rana następnego dnia Niemcy wyraźnie przygotowywali się do bitwy, przez co rozumiano w obozie słowiańskim ich szturm na przeprawę. Tymczasem Gero dogadał się wcześniej z Ranami, słowiańskimi mieszkańcami Rugii. Choć badacze mówią o ich obecności przy wojsku Ottona, moim zdaniem wątpliwe jest, by pobratymcy przepuścili wojsko jawnych zdrajców sprawy słowiańskiej, aby mogło ramię w ramię z Niemcami niszczyć ziemie Wieletów. Aby cała akcja powiodła się, musieli zdradzić w decydującym momencie. Rankiem 16 października 955 roku, w odległości mili od obozu, tam gdzie Ranowie mieli swój odcinek do pilnowania, Gero zbudował przy ich pomocy trzy mosty. Gdy były już gotowe, pchnięto gońca z wiadomością do króla. Ten natychmiast wysłał swoją jazdę pancerną do Gerona. Słowianie zbyt późno zorientowali się o zdradzie i całym podstępie, ich piesze wojsko, gotowe do walki przy przeprawie, musiało pobiec do niemieckich mostów znacznie dłuższą drogą, niż konni przeciwnicy. Dobiegli za późno, w rozluźnionym szyku, zmęczeni drogą. Niemiecka jazda pancerna rozbiła ich jednym uderzeniem. Wojsko słowiańskie uległo panice, choć można było uporządkować szyki i wycofać ponosząc wprawdzie duże straty, lecz nie klęskę, ale tłumy wojowników nie dały nad sobą zapanować. 22
J. W i d a j e w i c z, Wichman, s. 23.
Stoigniew, czekający wśród nielicznej jazdy słowiańskiej na wynik starcia, zobaczył z pagórka, co się dzieje, i postanowił się wycofać (Widukind mówi o tchórzostwie). Jego decyzja przyczyniła się tylko do powiększenia zamieszania. Wkrótce nikt już nie myślał o walce, tylko o ucieczce. Część Słowian schroniła się w obozie, który zdobyto jeszcze tego samego dnia. Bitwa, a raczej rzeź, trwała do późnej nocy. Pościg Niemców był zażarty i bardzo krwawy. Stoigniewa dopadł w lesie rycerz Hosed i po krótkiej walce z pozbawionym broni i zmęczonym w innych, wcześniejszych starciach przeciwnikiem, zabił go. Obdarł zwłoki z pancerza i uciął głowę. Następnego dnia głowę Stoigniewa wystawiono na pobojowisku, a obok niej przystąpiono do ścinania jeńców. Różnie odczytywano dane o ich ilości — jedni kopiści zanotowali 70, inni 700. Wielkość bitwy, liczba zaangażowanych sił po obu stronach i jej gwałtowny przebieg pozwalają na przyjęcie tej drugiej wielkości, choć jej zażartość przemawia za pierwszą, gdyż jeńców, być może, nie brano. Głównemu doradcy Stoigniewa obcięto ręce i nogi oraz wyłupiono oczy. Okaleczony kadłub rzucono na stos trupów. Po tej klęsce opór Słowian załamał się. Zmuszono do płacenia trybutu wszystkie plemiona Wieleckie i obodryckie. Ale na pewne ustępstwa poszli też Niemcy. Przy władzy u Obodrytów zachował się książę Nakon (nie biorący udziału w bitwie pod Rzeknicą). Nie pozwolono mu jednak na objęcie władzy nad całością ziem — drugą część księstwa oddano we władanie Żeliborowi. Sytuacja była więc pod stałą kontrolą niemiecką, zadbano o równowagę sił — zupełnie jak za Karola Wielkiego (tytułem uzupełnienia — książęta obodryccy nie przepadali za sobą). Wieletów natomiast usiłowano podporządkować ściślej, uczynić z ich ziem jednostki terytorialne marchii. Przez rok panował tam spokój, ale już w roku 957 rozpoczęła się następna wojna z Redarami. I choć przewaga Niemców była bezdyskusyjna, wojna trwała jeszcze trzy lata. W końcu zawarto odpowiednie porozumienia, gwarantujące
Pieczętowanie przymierza dwóch królów — równoprawni monarchowie wymieniają między sobą pierścień, symbol zgody i pokoju. Ilustracja przedstawia marzenie maluczkich i twórcy tego rysunku, żyjącego w „żelaznym", X wieku
Wizerunek margrabiego Gerona na odcisku pieczęci. Używanie oficjalnej pieczęci świadczy o wysokiej pozycji jej posiadacza. Trójpaiczasty proporzec w ręku margrabiego to znak władzy nad księstwem
Twierdza Kwedlinburg w X w. (rekonstrukcja). Kamienne gniazdo Ludolfingów
Gniezno w X wieku (wg K. Żurowskiego). Drewniane gniazdo Piastów
Groty włóczni z X—XII w. (ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie)
Groty włóczni z X—XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Grot oszczepu z XI-XII w. (Muzeum Regionalne w Cedyni)
Siekiery do rzucania (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie)
Topory (Muzeum Regionalne w Cedyni)
Miecze z IX—XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie). Egzemplarze nr 3-6 mogły być używane w czasach Cedyni
Repliki mieczy z X w. (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Wieletom dosyć dużą niezależność w zakresie samorządów i polityki zagranicznej wschodniej i północnej. Widocznie Niemcy mieli już dosyć brodzenia po bagnach i jałowego oblegania dobrze przygotowanych do wojny twierdz. Zadowolono się trybutem, nie wiadomo jednak, jak wysokim. Po pacyfikacji Połabia król Otto w 961 roku udał się do Włoch, by spełnić życiowy cel, jak niegdyś Arnułf z Karyntii. Berengara i jego rodzinę oblegano na górze św. Leona koło San Marino przez dwa lata. W międzyczasie, 2 lutego 962 r. w zajętym przez niemieckie wojska Rzymie odbyła się koronacja cesarska Ottona i jego żony, Adelajdy. Następnie cesarz ruszył podbijać dalsze ziemie Italii. W tym czasie margrabia Gero podjął — jak się później okazało — swoją ostatnią wielką akcję zdobywczą. Tym razem celem były ziemie plemion wschodnioserbskich, czyli Łużyczan, Słupian i Milczan. Do wojny przystąpiono po starannych i wszechstronnych przygotowaniach. Osamotniono politycznie wybrane do podboju plemiona, gdyż nie słychać, aby ktoś ruszył im z pomocą. Natomiast celem wojny nie było uzyskanie trybutu, a trwałe opanowanie terytoriów, z ich wszystkimi zasobami. „(...) Prezes Gero potężnie zwyciężył Słowian zwanych Łużyczanie i zmusił ich do zupełnej niewoli, jakkolwiek sam odniósł ciężką ranę, stracił bratanka, męża najlepszego oraz innych bardzo licznych szlachetnych mężów" 2 3 . Zamiary margrabiego powiodły się w sensie zysków terytorialnych. Opanowano kraj Łużyczan w' przeciągu roku. Wpływy niemieckie sięgnęły aż rzeki Bobra do ziem Dziadoszan, było to więc wielkie zwycięstwo. W dziedzinie życia osobistego margrabia poniósł jednak klęskę. W czasie tej wojny zginął jego bratanek, jak można przypuszczać — namaszczony przez stryja na spadkobiercę, bowiem syn margrabiego, Zygfryd, nie żył już od czterech lat. Sam Gero został ciężko ranny, jak się 2 3
W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, księga III, rozdz. 67, tłum. H. Łowmiański.
przypuszcza — zatrutą strzałą. Te wydarzenia dobrze ilustrują, jak zacięta musiała być walka Łużyczan, skoro w śmiertelnym zagrożeniu znaleźli się głównodowodzący armii niemieckiej. Straty wojskowe nie ograniczyły się zapewne do kadry dowódczej. Pośrednio o okrucieństwie walk świadczy też trwałe opanowanie terytorium w ciągu jednego roku. Widocznie wszystkich, którzy mogliby stawiać w przyszłości opór, czyli klasę średnią (w dzisiejszym rozumieniu tego sformułowania, ta najwyższa jakoś mogła się dogadać lub miała gdzie uciekać) skutecznie eliminowano. Gero wrócił więc z wyprawy zwycięzcą, ale na tarczy. Po zaleczeniu ran margrabia zajął się własnym sumieniem. „Gero, ojczyzny obrońca, ciężko doświadczony śmiercią jedynego syna, sławnego Zygfryda, podążył do Rzymu i tu ten wysłużony w boju starzec złożył swą broń zwycięską przed ołtarzem pierwszego z apostołów, św. Piotra. Otrzymawszy następnie od władcy apostolskiego ramię św. Cyriaka, oddał się w służbę Bogu wraz z całym majątkiem. Po powrocie do kraju wybudował klasztor w gaju noszącym nazwę od jego imienia" 2 4 . Żeński klasztor św. Cyriaka w Gernrode jest jednym z lepiej zachowanych, kompleksowych zabytków sztuki romańskiej na terenie Niemiec. Dla współczesnych był świadectwem chwały Gerona. Czy zapewnił mu wieczne zbawienie, czy wystarczył na odkupienie win — nie wiadomo. Przedstawiłem wyżej, w często schematycznym skrócie, fragment dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, znany nam z urywków kronik, wspominków przy okazji innych wydarzeń, a rzadko będący ich zasadniczą treścią. Nawet z tych skrawków, jakie dotrwały do naszych czasów, widać jednoznacznie ponury obraz świata Serbów, Wieletów i Obodrytów. Jednak nie należeli oni do bezbronnych i łagodnych stworzeń, pokojowo nastawionych do ludzkości, gnębionych za to przez brutalnych Niemców. Każde plemię chętnie korzystało z okazji 24
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, II. 19, s. 68-70.
do wzbogacenia się kosztem słabszych sąsiadów. Pech chciał, że nie potrafili wykształcić u siebie w porę „tendencji jednościowych", że wykształcili za to swoisty rasizm międzyplemienny, że ich horyzonty światowe kończyły się w odległości równej czterem kilometrom od ich ziemianek, chat czy gródków. Ten sam pech spowodował, że u Niemców pojawili się Henryk i Otto, obaj inteligentni, pozbawieni skrupułów, dobrzy organizatorzy i szczęśliwi wodzowie, potrafiący wyznaczyć sobie dalekosiężne cele i konsekwentnie zmierzający do ich osiągnięcia. Wolnych Słowian widzieli jako zbiór warchołów, groźny przez skłonność do awantur, grabieży i niszczenia. Jednocześnie znali Słowian z własnych dóbr rozrzuconych po Saksonii, Turyngii i nawet Frankonii — pracowitych prostaków, pokornych, wtłoczonych raz na zawsze w formy feudalnego porządku. Istniejące niedaleko federacyjne państwo Wieletów, gdzie było wiele elementów demokracji sterowanej, w dodatku przez pogańskich kapłanów, musiało działać na królów reprezentujących mocno centralny system sprawowania władzy bardzo drażniąco. Jaki to przykład dla tych Słowian, którzy ryli ziemię i siali zboże w okolicy Magdeburga, a nawet dalej jeszcze na zachód? Ludzie mówiący tym samym językiem, wykonujący nawet te same czynności, żyjący o kilka dni dalej na wschód — byli wolni. W razie potrzeby bronili tej wolności, bili wrogów. Ginęli też — prawda, ale sami decydowali, czy mają się bić, czy nie. Dzięki temu mieli proste plecy. Tym właśnie można wytłumaczyć szczególną nienawiść Ottona do Redarów, czyli do Wieletów. Tym też można wytłumaczyć szczególną nienawiść Wieletów do jedynowładców. Można jednak powiedzieć, że wojna totalna uczyła Słowian połabskich jedności. Była to nauka opłacona krwią, a często daremna i zmarnowana. W każdym podboju niemieckim uczestniczyły wojska słowiańskie. Pod słowem „trybut" krył się, oprócz przymusu danin, obowiązek dostarczania pomocy wojskowej. Było to tak naturalne, że kronikarze nie pisali, iż
Słowianie wspierali Niemców, tylko traktowali te oddziały jako niemieckie (przeważnie dowodzone przez Niemców). Byli też możni słowiańscy, odnoszący duże korzyści z podbojów niemieckich. Bolesław Srogi pokonał przecież jakiegoś księcia słowiańskiego, któremu nie pomógł legion łotrowski. Spektakularna zdrada Tęgomira to objaw współpracy nie wymuszonej, lecz kupionej. Thietmar pisze o ulubieńcu Ottona I, Kuchawicu, panującym w Zwiękowie w kraju Chudziców 25 Kilkadziesiąt lat później całkiem sporo Słowian miało godność rycerską, a nawet wyższą. Pewien Dobromir musiał być w interesujących nas czasach jakimś ważnym młodzieńcem. Być może dochował się już córki Emnildy, dla której w przyszłości Bolesław tzw. Chrobry z polecenia ojca stracił głowę. Można raz jeszcze wybiec w przyszłość i powiedzieć, że niejaki rycerz Henryk uratował życie cesarzowi Ottonowi II we Włoszech. Henryk, czyli Żelenta, jak to tłumaczył Thietmar 26. Zbyt wiele tych przypadków, by zaprzeczyć współpracy Słowian z Niemcami. Łatwo znaleźć wytłumaczenie — zawsze ludzie mają wzgląd na własne dobro. W trudnej sytuacji byli ci, którzy chcieli walczyć do ostatka. W jeszcze trudniejszej znalazła się prosta ludność, której przyszło znosić wszelkie szykany zdobywców i przedsiębiorczych pobratymców. Otto I na zdobytych ziemiach zaprowadzał formy porządku feudalnego. Zorganizował arcybiskupstwo w Magdeburgu i pięć podlegających mu biskupstw: wspomniane już dwa w Brennie i Hobolinie dla ziem Stodoran i (w przyszłości) Wieletów oraz aż trzy dla Serbów: Życz (Żytyce), Merseburg, Miśnia. Niestety — działalność apostolska była stawiana na ostatnim miejscu przez nowych biskupów, choć Otto mianował jednego autentycznego apostoła. Mnich Bozo był wcześniej duszpasterzem w Żytycach, gdzie „na gruncie przez siebie wykarczowanym (...) wybudował on z kamienia świątynię Pańską, którą następnie poświęcił. (...) Ponieważ przez wy25 26
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a. Kronika, 11.38, s. 100. Tamże, 111.21, s. 138.
trwale głoszenie nowej wiary i udzielanie chrztu pozyskał na Wschodzie niezliczone rzesze dla Chrystusa, przeto tak się spodobał cesarzowi, że ten dał mu do wyboru trzy mające powstać biskupstwa: w Miśni, w Żytycach i w Merseburgu. Z tych wszystkich wyprosił sobie u cesarza diecezję merseburską, jako że ta była najspokojniejsza (...)" 27 . Nie ma potrzeby wątpić w to, że Bozo został biskupem dla swych apostolskich zasług. Należał do nielicznych łagodnych pasterzy tego czasu, którym zależało na krzewieniu wiary. „Aby łatwiej nauczać powierzone swej pieczy owieczki, biskup Bozo spisał słowo Boże w języku słowiańskim i polecił im śpiewać Kyrie eleison, wskazując na wielki płynący stąd pożytek. Ci nierozumni Słowianie jednak przekręcili te słowa gwoli szyderstwa na pozbawione sensu «ukrivolsa», co w naszym języku znaczy: «w krzu stoi olsza». Dodawali przy tym: «Tak powiedział Bozo», gdy tymczasem on mówił inaczej" 2 8 .— gorszy się późniejszy o ponad pokolenie biskup tegoż samego Merseburga, Thietmar... Mimo że zacytowany fragment komentowano wielokrotnie, dołożę do tego swoje. Nie da się zaprzeczyć, że w końcu obrócono ludność słowiańską w chrześcijan. Nie opłacało się żyć w pogaństwie, mając chrześcijańskich panów. Ale w czasach Thietmara zapał do nowej wiary był prawdopodobnie równy temu z epoki biskupa liczona, na Kyrie eleison ludność reagowała chyba podobnie. Jakże żałośnie wygląda ten wysiłek misjonarski w porównaniu z dziełem Cyryla i Metodego, którzy wcześniej co nieco przetłumaczyli na słowiański! Gdy za sprawą duchowieństwa niemieckiego przepędzano z Moraw uczniów greckich apostołów, opuściło kraj 200 ludzi. Ilu uczniów słowiańskich miał Bozo, który na użytek ludności przetłumaczył całkowicie abstrakcyjną pieśń? Pewnie więcej, niż kronikarz Thietmar, który nie wysilał się na tłumaczenia, a nie pochwalił się w ciągu całej kroniki ani jednym uczniem. 27 28
Tamże, 11.36, s. 100. Tamże, 11.37, s. 100.
Może w innych warunkach Bozo odniósłby większe sukcesy. Niewątpliwie w porównaniu z innymi duchownymi jego siew przynosił jakiś plon. Ale trzeba zauważyć, że wybrał sobie Merseburg, gdzie było najspokojniej. Wszak wcześniej osiedliły się tam rzesze chrześcijan, reprezentantów nowej wiary, z zadaniem: „bić Słowian, na ile starczy im odwagi". Wysłanie w takie miejsce gołębia Bozona, to żart. Normy życia duchowego były na podbitych ziemiach zupełnie inne, nie licujące z usposobieniem apostolskim Bozona. Mierzyły się bardzo materialnie i politycznie. W związku z akcją kościelną cesarza pięciu ludzi z możnowładztwa zyskiwało możliwość awansu do godności biskupich, za co musieli być wdzięczni protektorowi. Tym samym dla feudałów świeckich powstawała przeciwwaga. Niestety — łączyło się to z dodatkowym obciążeniem ludności słowiańskiej. Daniny na komesów i rycerzy były ustalone na wysokim poziomie, a uposażenie biskupów miało stanowić jedną dziesiątą część tych trybutów. Nikt nie godził się zapewne na uszczuplenie własnych dochodów, więc poddani ponosili dodatkowe koszty funkcjonowania obcej władzy. Co tam się działo w tych biskupstwach, wiemy od Thietmara, który niechcący uchylił nieco drzwi. Przy okazji buntu Słowian w 983 roku opisuje ich ekscesy dotyczące zbezczeszczenia zwłok biskupa Dodila. Dodaje przy tym, że dostojnika udusili wcześniej swoi. Przez tych swoich należy rozumieć świtę biskupią, w skład której nie wchodzili przecież Słowianie 29 . Jak układały się stosunki między Słowianami a Niemcami na terytoriach podbitych, świadczy też pewne anegdotyczne zdarzenie, późniejsze wprawdzie o dwieście lat, ale bardzo charakterystyczne. Otóż pewien stary Słowianin stracił wzrok. Mógł go łatwo odzyskać. Wystarczyło udać się do miejsca pochówku cesarza Henryka II, ogłoszonego świętym i dotknąć nagrobka, by być uzdrowionym — dla Henryka II jakaś ślepota to drobnostka. Znaleźli się życzliwi ludzie, gotowi pomóc starcowi i podprowadzić go na odpowiednią odległość 29
Tamże. III. 17, s. 132.
do cudownej osoby. Ten oburzył się i głośnym krzykiem oznajmił, że jako Słowianin przez całe życie nie zaznał niczego dobrego od Niemców, tylko wielu bolesnych krzywd. Nie chce więc na sam koniec życia zawdzięczać czegokolwiek jakiemuś Niemcowi. A cesarz Henryk był przecież Niemcem „i nigdy nie wyświadczył żadnego dobra moim współplemieńcom!" 30 . Wypada nieco sprostować tę surową ocenę postaci Henryka II. My wiemy, że należał do nielicznych władców, troszczących się o ludzi prostych, w tym o Słowian. I choć troska ta wypływała z obawy o uszczuplenie dochodów z dóbr feudalnych, skąd na skutek złego traktowania i nieustannych wojenek feudałów kmiecie masowo uciekali, była zawsze troską. Żyjący półtora wieku później starzec słowiański nie musiał o tym wiedzieć, a miał zupełnie inne doświadczenia całego, długiego życia. Cesarz Otto I w 965 r. powrócił na chwilę do Niemiec, by zająć się ich wewnętrznymi sprawami, czyli wypełnić obietnice założenia arcybiskupstwa w Magdeburgu i uporządkować spadek po zmarłym przyjacielu, margrafie Geronie. Sprawy włoskie okazały się jednak zbyt skomplikowane, wymagały obecności cesarza na miejscu wydarzeń. Zaszła nawet konieczność wymiany papieża. W 966 roku podjął więc on następną podróż do Włoch, tym razem biorąc ze sobą syna, Ottona. 25 grudnia 967 roku dokonano koronacji cesarskiej tego młodzieńca w Rzymie, rozpoczynając prawie jednocześnie starania o pozyskanie stosownej dla jego godności małżonki, najlepiej córki cesarza z Konstantynopola. Starania uwieńczyło tylko połowiczne powodzenie. Cesarz „wysłał natychmiast naszemu cesarzowi za morze wprawdzie nie tę dziewicę, której żądał, lecz swoją krewniaczkę Teofano, wraz ze wspaniałymi darami i godnym orszakiem" 31 — chwalił się Thietmar. Słowo „natychmiast" oznaczało w tym miejscu 30 31
Cytat za: J. Ś o 11 a, Zarys dziejów Serbolużyczan, Wrocław 1984. Tamże, 11.15, s. 66.
rok 972 — trzeci od momentu objęcia rządów przez cesarza Jana Dzimiskesa. Wyprawiono we Włoszech zaślubiny młodej parze. Otto I miał wreszcie powody do pełnej satysfakcji — w jego potomstwie połączy się dzielna krew królów niemieckich i starożytna krew cezarów. Niestety — niedługo trzeba było opuścić Italię, gdzie klimat tak sprzyjał zdrowiu cesarskiemu, choć sprawy polityczne zasupłane były niemożliwie. Na przełomie czerwca i lipca gońcy przywieźli z północy budzące trwogę wieści o bitwie między Hodonem a Mieszkiem, zakończonej niemiecką klęską. Cesarz nakazał zgodę zwaśnionym, póki sam nie przybędzie rozstrzygnąć sporu.
U POLAN
LEGENDARNY POCZĄTEK I POLITYCZNE MGŁY
W rekonstrukcji naszych procesów państwotwórczych zdani jesteśmy na tradycję ustną dworu piastowskiego, zanotowaną na początku XII wieku w Kronice polskiej przez Anonima tzw. Galla 1 . Według tych zapisków opowieść o początkach rodu należałoby zacząć od Chościska, który był ojcem Piasta. Prócz imienia nic niestety o nim nie wiadomo, chyba że za informację może posłużyć zawód wykonywany przez Piasta — oracz. Chościsko prawdopodobnie również był oraczem. Jeśli takie informacje o skromnych początkach możnego rodu przetrwały na piastowskim dworze, należy im wierzyć. Tym bardziej jest to wiarygodne, że w ówczesnych i późniejszych Czechach każdy władca wstępował na tron w łykowych łapciach, aby nie zapomniał, skąd się wywodzi. Nawet władczy i okrutny Bolesław Srogi musiał przywdziać na tę okazję chłopski strój, dopiero później mógł sobie chodzić dowolnie ubrany. Dynastia identyfikowała się nie z Chościskiem, który niczym prócz niezbyt dostojnego imienia, nie zapisał się w pamięci 1 A n o n i m t z w . G a l l , Kronika polska, przełożył R. Gródecki, przekład upracował i przypisami opatrzył M. Plezia, Wydawnictwo Ossolineum, wydanie szóste, Kraków 1989. Wszystkie cytaty pochodzą z tej edycji.
rodu, lecz z Piastem. Miał to być człowiek dobry i gościnny, w przeciwieństwie do niegościnnego, a więc niedobrego księcia Popiela. Historia Polski zaczęła się tak: obaj mężowie — czyli Piast i Popiel — tego samego dnia wyprawiali postrzyżyny swym synom. Przewaga liczebna i materialna należała do Popiela, gdyż w obecności zaproszonych na sutą ucztę możnych strzyżono jednocześnie dwóch jego potomków. Piast miał tylko jednego syna, Siemowita, żonę Rzepkę, jedno prosię i małą beczkę piwa. Ale ten biedny Piast zapewnił sobie przychylność kogoś możniejszego niż królowie czy książęta, nie odmawiając gościny zdrożonym wędrowcom, których wcześniej bogacz Popiel kazał przepędzić precz. Nieznani podróżnicy, ujęci szczerością gospodarzy, dokonali kilku cudów w zakresie mnożenia jadła i napitku, no i osobiście dokonali postrzyżyn chłopca, zapowiadając mu przy tym świetlaną przyszłość. W stosownym czasie Siemowit przejął tron od Popiela. Tę zmianę na szczytach władzy ułatwiły gryzonie, które w decydującym momencie postanowiły skonsumować dotychczasowego księcia Polan. Warto dodać, że synów Popiela, siemowitowych rówieśników, nie było już na tym świecie. Historycy próbują wyjaśnić, że Piast był kimś w rodzaju merowińskiego majordomusa u Popielidów, czyli piastunem, i stąd właśnie wzięło się jego charakterystyczne imię. Jeśli tak było w istocie, to Piastowie posiadali iście karolińskie prawa do piastowania władzy. Dodam, że nie wszyscy badacze w istnienie Piasta (a tym bardziej jego żony Rzepki) wierzą, znajdując w gallowej opowieści od dwóch do trzech frankońsko-romańskich legend, pomieszanych z żywotem Cyryla i Metodego. Za to skłonni są wierzyć w istnienie Siemowita, Leszka i Siemomysła. A to dlatego, że zachowała się bardzo krótka, pozbawiona cudownych opowieści wzmianka o ich czynach: „Siemowit tedy, osiągnąwszy godność książęcą, młodość swą spędzał nie na rozkoszach i płochych rozrywkach, lecz oddając się wytrwałej pracy i służbie rycerskiej zdobył sobie
rozgłos zacności i zaszczytną sławę, a granice swego księstwa rozszerzył dalej niż ktokolwiek przed nim. Po jego zgonie na jego miejsce wstąpił syn jego, Lestek, który czynami rycerskimi dorównał ojcu w zacności i odwadze. Po śmierci Lestka nastąpił Siemomysł, jego syn, który pamięć przodków potroił zarówno urodzeniem, jak godnością" 2 . Ta szczupłość przekazu dobrze też świadczy o przekazującym — nie wywodził rodu Krzywoustego, swego chlebodawcy, od starożytnych Trojan, Greków czy Rzymian, lecz od ludzi 0 całkiem swojskich, prostych, czy nawet prostackich imionach, szlachetniejących z upływem czasu i pokoleń. Możemy prześledzić hipotetyczne dokonania tych postaci 1 spróbować umiejscowić je w czasie. Owo rozszerzenie granic za Siemowita to w pierwszej kolejności podbój plemienia Goplan (poświadczonego źródłowo w połowie IX wieku przez Geografa Bawarskiego) oraz pomniejszych plemion, wchodzących w skład krainy geograficznej, znanej nam pod nazwą Wielkopolski. Czyny Siemowita były na tyle skuteczne, że nazwa „Goplan" całkowicie wyszła z użycia. Następca Siemowita, Leszek utrwalił panowanie na zdobytych ziemiach, po czym ruszył do następnych podbojów, prawdopodobnie zachodniego Mazowsza do rzeki Wisły. Po nim panował Siemomysł, który wszystko „potroił", jeśli posiadłości Siemowita uznać za wyjściowe. Zagarnięto resztę krain mazowieckich, być może plemiona z pogranicza śląskiego i małopolskiego (to drugie pojęcie jeszcze wtedy nie funkcjonowało), a pod koniec jego panowania przystąpiono do podboju Pomorza. Gdy Siemomysł umierał, prawdopodobnie Pomorze Gdańskie podporządkowano już Polanom. Rządy Siemowita, Leszka i Siemomysła rozciągają się na czas od początku X wieku do lat sześćdziesiątych X wieku. W tym samym czasie Niemcy zbudowali własne, mocarstwowe państwo, sięgając wpływami do rzeki Odry. To na granicy zachodniej. Prawdopodobnie Siemomysł nie oparł się na Odrze, uczynił to 2
Tamże, 1.3, s. 16.
dopiero jego następca, Mieszko I, podbijając ziemie Lubuszan. Granica południowa (szeroki pas puszczański) to wpływy czeskie, sięgające państwa Wiśłan (według Labudy opanowanego przez Przemyślidów w połowie X wieku) i Śląska. Tak więc Małopolska i Śląsk nie były polskie od zarania dziejów, choć należały do tej samej grupy językowej. Jakieś związki musiały istnieć, choćby dynastyczne. Trudno przypuszczać, żeby w ciągu trzech pokoleń władcy Polan i Wiślan, dwóch najbardziej dynamicznych państw regionu, nie pożenili swoich dzieci. Granica wschodnia to ziemie Rusi Białej, a raczej znów nieprzebyte puszcze, bagna i rzeki, stanowiące naturalną przeszkodę w ekspansji w obu kierunkach. Na północnym wschodzie państwo pierwszych Piastów sąsiadowało z plemionami Bałtów, czyli z Jaćwięgami i Prusami. Wzdłuż Wisły udało się dojść do Bałtyku, ale na północnym zachodzie mieszkały całkowicie niezależne plemiona pomorskie — Pyrzycznanie (zaraz za pasem puszcz nadnoteckich), a dalej Wolinianie wokół wyspy Wolin i na niej. Nazwa plemion rejonu Kołobrzegu nie zachowała się do naszych czasów. Ziemie obejmujące powierzchnię około połowy dzisiejszej Polski, uprawniają zdanie Ibrahima ibn Jakuba: „A co się tyczy kraju Mśko, to jest to najrozleglejszy z ich [tj. słowiańskich] krajów. Obfituje on w mięso, miód i rolę orną". Powierzchnia Mieszkowego państwa w pełni odpowiadała przecież całej Słowiańszczyźnie połabskiej. Dominacja plemienia Polan nad pozostałymi nie była niczym nowym w historii. Wspominałem już o dziejach Wielkich Moraw, zwanych tak od plemienia Morawian i Czechów rządzonych przez Przemyślidów — i tu nazwa przyszła od plemienia dominującego. Teraz przyszedł czas Polan. Nie ma co się łudzić, że podboje piastowskie wyglądały inaczej niż morawskie, czeskie czy niemieckie. Często przebiegały równie krwawo i budziły nie mniejsze emocje niż wyczyny Gerona na Połabiu. Nie obyło się bez oporu wewnętrznego wśród samych Polan. Jak wynika z danych archeologicznych, od
początku do połowy X wieku, gdy Niemcy zmagali się z buntami niecierpliwych pretendentów do władzy, najazdami Węgrów i powstaniami Słowian, w Wielkopolsce spłonęło bardzo dużo małych gródków, razem kilkadziesiąt, jeśli nie sto. W ich miejsce zbudowano kilkanaście potężnych grodów, o datacji określonej na lata 950-970 r., a więc na schyłek rządów Siemomysła i początek rządów Mieszka I. Szczególny rozmach w tych działaniach dotyczył prawdopodobnie Mieszka I. Dokonano podboju wewnętrznego, niszcząc faktyczne i potencjalne punkty oporu, budując sobie przy tym punkty oparcia bardzo trudne do zniszczenia. Pytanie brzmi — kto pomógł kniaziowi bić swoich? Odpowiedź jest prosta — drużyna, formacja wojskowo-policyjna, zależna we wszystkim od władcy i tylko jemu posłuszna, w dużej części obca etnicznie podbijanym ludom. Drużynnicy nie dociekali, kto z jakiego jest rodu i czy ma rację, tylko czy jest posłuszny kniaziowi, czy płaci daniny, i czy gotów jest ponosić następne wyrzeczenia dla władzy. Na tym polegała silna władza centralna Piastów. Inne grody niż — nazwijmy je — państwowe nie miały racji bytu. Kto wie, czy gdybyśmy wiedzieli coś więcej o rządach pierwszych Piastów, nie nadano by im przydomków: Siemowit Przebiegły, Leszek Chytry, Siemomysł Srogi. W plemieniu Polan tendencje odśrodkowe zlikwidowano więc szybko i skutecznie, czemu służył system grodów. Ponadto wszędzie, gdzie Piastowie dotarli na trwałe, budowano, jeśli ich tam wcześniej nie było, nowe grody. Nie były to miasta, choć mogły przekształcić się w ich zalążki. Należy przez nie rozumieć obwarowane koszary. Ich zadaniem była obrona, ale inna niż sobie wyobrażamy. Oczywiście świetnie nadawały się do obrony kraju i mieszkańców przed najeźdźcami, przede wszystkim jednak służyły obronie władzy. Nic innego nie działo się na Połabiu, gdzie Niemcy opanowali Brennę i Hobolin, obsadzając je własnymi załogami, a Miśnię zbudowali od podstaw.
Sąsiedzi musieli z niepokojem patrzeć na działania Piastów, nie łagodniejących z pokolenia na pokolenie, lecz drapieżnie idących krok za krokiem. Zaczęli więc wznosić własne grody obronne, co w sposób naturalny musiało spowolnić działania zdobywcze wojsk polańskich. Prócz zmian w architekturze, działania Polan przyspieszyły polaryzację postaw okolicznych elit plemiennych. Można było przyłączyć się do zwycięzców, zjednoczyć się w obronie, przystąpić do okolicznych federacji lub szukać u nich pomocy. Co się wtedy działo — nie wiemy. Ale czasem stawano przed wyborem między ogniem a wodą, choćby takim: Czesi albo Polanie. Innego wyjścia nie było. Plemiona pomorskie mogły łudzić się niezależnością, lawirowaniem między osłabionym i uwikłanym w niemieckie wojny Związkiem Wieleckim, lokalnymi sojuszami międzyplemiennymi a przymierzem z Piastami. Każde wyjście miało swoje wady i zalety, ale chyba niewielu kniaziów plemiennych godziło się na utratę niezależności. Były więc wojny plemienne, Piastowie zyskiwali nowe terytoria, łupy i niewolników. Powody do zadowolenia miała też drużyna — narzędzie podbojów, a czasem nawet ich główna siła sprawcza. Państwo Piastów było więc całkiem agresywne, a jego władcy nie mieli sentymentów. Odnosili dzięki temu znaczne korzyści terytorialni i majątkowe, ale też wikłali się w szereg konfliktów zbrojnych. Dla prostych ludzi, mimo centralizacji władzy, wynikała z tego jednak wymierna korzyść. Ustały lokalne walki, wróżdy rodowe, tak charakterystyczne dla rozdrobnionego Połabia, gdyż wszelkich rozbójników likwidował aparat władzy, dbały o zyski i nie znoszący konkurencji na tym polu. Istniało niebezpieczeństwo, że tenże aparat będzie łupił ludność nie gorzej od rozbójników. Z pewnością nadużycia zdarzały się codziennie, ale jeśli Piastom zależało na stałych dochodach, a wiemy, że zależało, to o swój rozległy folwark musieli należycie dbać. Wystarczy spojrzeć na mapę Wielkopolski, sporządzoną na podstawie danych archeologicznych, by stwierdzić, że wobec
gęstwiny osiedli ich mieszkańcy najczęściej nie oglądali na horyzoncie zwartej linii lasu. Miano „Polan" nie wzięło się więc z niczego. O liczebności plemion piastowskich świadczyć może też fakt, że zwarty obszar osadniczy, z nieużytkami wymuszonymi tylko przez przyrodę, obejmował powierzchnię w przybliżeniu równą Serbii, podbijanej w kilku etapach, w ciągu połowy stulecia przez Niemców. Tylko ta Serbia była pocięta puszczami, stanowiącymi nieprzekraczalne granice międzyplemienne. U Polan coś takiego już od dawna nie funkcjonowało, co pośrednio świadczy o długiej tradycji silnej władzy centralnej. Identyczna sytuacja występowała nieco wcześniej u Morawian, później u Czechów i Wiślan. Również Mazowsze, kraina całkiem rozległa, choć może nie tak zwarta osadniczo jak Wielkopolska, musiała być obszarem jednolitym politycznie, gdyż nie znamy nazw drobniejszych plemion z tego terenu, może poza wyjątkiem, hipotetycznym bardziej, niż poświadczonym źródłowo, Radomian. Nie znamy więc Ciechanowian, Płocczan, Łukowian czy Sochaczewian — wszystko to było Mazowsze. Jak Siemowit, Leszek i Siemomysł budowali fundamenty pod Polskę, możemy tylko domyślać się. Jeśli wierzyć Gallowi, przodkowie Mieszka I należeli do ludzi wybitnych. Jakim człowiekiem był Mieszko I, co nieco wiemy już z innych źródeł.
IPOCZĄTEK ŹRÓDŁOWY.
MIESZKO I
Początek rządów Mieszka I przypadł nS rok 960-962. Pierwsza wzmianka o Mieszku u Widukinda odnosi się do lat o spornej datacji, rozciągniętej między 963 a 964 rokiem. Natomiast data przyjęcia chrztu — rok 966 i opowieść Galla o siedmioletniej ślepocie władcy Polan, mogą wskazywać na siedmioletnie rządy bez oglądania światłości bożej, czyli przejęcie władzy nastąpiłoby ok. 959-960 roku. Liczba „siedem" jest tu — jak mi się wydaje, zbyt „okrągłą" cyfrą w znaczeniu symbolicznym czy też biblijnym (na przykład
siedem lat chudych i siedem tłustych czy też w tradycji słowiańskiej postrzyżyny chłopców w wieku lat siedmiu — do tego aktu odnosi się zresztą gallowa opowieść kilkakrotnie). Wobec tego 962 rok wydaje się datą roczną całkiem bezpieczną. Co robił Mieszko przed przejęciem władzy? Tego na razie nie wie nikt. Ale jego otwartość na nowości, późniejsze dokonania organizacyjne w gospodarce książęcej, łatwość przyswajania obcych wzorców ustrojowych, wreszcie swoboda nawiązywania kontaktów dyplomatycznych (nie tylko z cesarstwem, ale i z papiestwem) mogą świadczyć o tym, że nastoletni, względnie młodzieńczy Mieszko odbył kilka kształcących podróży. Okazji ku temu nie brakowało. Po pierwsze: kontakty rodzinne. Nie wiemy, skąd pochodziła jego matka, ale jeśli spoza granic „Polski", to podczas oficjalnych i nieoficjalnych poselstw kniaziowie mógł gościć na obcym dworze, oglądać kraj i poznawać ludzi. Ponadto nawiązywano z sąsiadami kontakty innego rodzaju niż matrymonialne, więc wysyłanie młodzieńca u boku doświadczonych dostojników, aby choćby tylko przysłuchiwał się rozmowom czy rokowaniom, dobrze mu służyło w przyszłości. Wiemy, że Siemomysł miał trzech synów — nieznanego nam z imienia, Czcibora i Mieszka. Wysyłając jednego z nich w poselstwie do Wolinian, Czechów, Wieletów czy też na Ruś nie powodował jakiegoś wielkiego zagrożenia dynastycznego. Najważniejsze były podróże do Niemiec. Thietmar wspominał o zjazdach książąt na dworze Ottona I, poselstw ludów okolicznych, a nawet dalej zamieszkałych, składających wizyty wymuszone i niewymuszone. Jeżeli przybyli posłowie od Arabów, by zobaczyć „króla Franków", to trzysta kilometrów dla posłów Polan nie było chyba jakąś porażającą odległością. A warto było dowiedzieć się, czemu ci Niemcy są tak silni, nawiązać kontakty handlowe (broń) i polityczne, czyli wyrabiać sobie znajomości. Tym bardziej że Niemcy bili samych potencjalnych rywali Polan w regionie — Wieletów, Serbów i Czechów. Jeśli więc Mieszko rzeczywiście podróżował za młodu, to
napatrzył się do woli na kamienne zamki, klasztory i kościoły, obejrzał z bliska ceremoniał świecki i sakralny, przypatrzył się uzbrojeniu Niemców, a być może do zasłyszanych informacji o sposobach ich walki dodał własne spostrzeżenia. Kto wie, czy i Niemcy nie inwestowali na przyszłość, podejmując u siebie przyszłego władcę jednego z silniejszych państw Słowiańszczyzny. Z przekazów Thietmara można pośrednio wywnioskować, że Mieszko dosyć swobodnie rozmawiał po niemiecku. Być może opanował ten język w wieku dojrzałym, ale prawdopodobne jest, że jego podstawy poznał w czasie podróży, przeradzających się w gościny. Możliwe, że na dwór piastowski trafiali też Niemcy, że jeszcze w czasach Siemomysła jacyś kupcy (przykład Samona na Morawach) otworzyli swoje faktorie w Gnieźnie czy w Gieczu. W każdym razie możemy przypuszczać, że Mieszko był bardzo starannie przygotowany do sprawowania władzy. Charakterystycznym elementem życia politycznego Średniowiecza były kryzysy podczas zmiany władców (jest to zresztą element aktualny i dziś). Coś takiego widać było wyraźnie na przykładzie Niemiec. Nie obywało się bez konfliktów, różni ludzie starali się wyciągnąć jak największe korzyści z zamieszania, a przynajmniej zmusić nowego władcę do ustępstw. Zarówno Henryk I, jak i jego syn Otto I zaczynali rządy od udowadniania wszystkim, że to nie plotka, iż naprawdę są królami. Co pokolenie były więc z tego powodu wojny domowe w Niemczech. A jak było u Piastów? Z tego okresu nie mamy danych bezpośrednich, a o późniejszym można powiedzieć, że brak wojny domowej to wyjątek. Jeśli chodzi o Mieszka i jego braci, nastąpiła widocznie taka wyjątkowa w skali europejskiej sytuacja, w związku z czym należy domyślać się układu między książętami. W dużym kraju, obejmującym trzy krainy geograficzne (w rozumieniu dzisiejszym): Wielkopolskę, Mazowsze i Pomorze Wschodnie, nie brakowało miejsca dla trzech władców. Fenomenem jest tu zgodna współpraca braci i niewątpliwe w świetle późniejszych wydarzeń uznanie dla roli przywód-
czej Mieszka. To w historii rzadkość. Sąsiedzi, u których podobna zgoda rodzinna występowała tylko w legendach, musieli być mocno zawiedzeni, zwłaszcza w nadziejach na nabytki terytorialne kosztem skłóconego wewnętrznie państwa. Niedługo miało się okazać, że to nie jedyny zawód, jaki ich spotkał. Tymczasem musieli pogodzić się z faktem, że mimo śmierci Siemomysła nic się nie zmieniło. Ale zmiany były o krok. Na europejskiej szachownicy pojawił się bowiem nowy władca, skupiający w swojej osobie autorytet i osiągnięcia kilku pokoleń, gotów do natychmiastowego działania. W tym samym czasie zakończyła się przewlekła wojna Wieletów z Niemcami. Treść układu pokojowego (nie spisana, lecz ogłoszona ustnie) nie jest nam znana, znane są za to późniejsze działania obu stron. Margrabia Gero zaplanował wyprawę zdobywczą na szeroko pojęte Łużyce, natomiast Wieleci postanowili rozszerzyć swoje wpływy na okoliczne ludy słowiańskie. Okoliczne ludy to wroga wyspa Rana (Rugia), wyspy Uznam i Wolin, dalej zaś Pomorze Zachodnie, gdzie własne wpływy mieli zamiar rozszerzać Piastowie. Wszyscy historycy są zgodni, że to właśnie Pomorze Zachodnie było przyczyną późniejszych wojen między Wieletami a państwem Polan. Według jeszcze dalej sięgających interpretacji źródłem konfliktu było ujście rzeki Odry. Zagrożenie ze strony Piastów było na Pomorzu oczywiste — od kilku pokoleń dokonywali oni systematycznych podbojów, a rzeki Warta i Odra wydawały się naturalną drogą ekspansji — wystarczyło wsiąść na łodzie, by nie przemęczając się przy wiosłowaniu osiągnąć Szczecin. Nie tylko ten kierunek interesował twórców Polski. Celem strategicznym na początku rządów Mieszka I okazało się działanie w kierunku zachodnim, czyli opanowanie ziem plemienia Lubuszan. To znów, biorąc pod uwagę dokonania podbojowe Henryka I i Ottona I, nie było możliwe bez wdania się w konflikt zbrojny z Niemcami. Przecież trybut płaciły królestwu Niemiec wszystkie plemiona do Odry. Lubuszanie sąsiadowali bezpośrednio ze Stodoranami
i Wkrzanami, plemionami Wieleckimi. Sami musieli znajdować się pod ich wpływem, a tym samym interesować Niemców, jako potencjalni płatnicy danin. Siedziby Łużyczan były zlokalizowane na południowy zachód od Lubuszan. Na terenie Łużyczan był nawet bardzo silny niegdyś, spalony przez Henryka I gród Lubusza, więc kontakty między plemionami musiały być całkiem żywe. Niespodziewanie po zakończeniu niemieckich ekspedycji karnych na terenach Wieleckich, ziemie małego plemienia Lubuszan z ich grodem Lubusz (w okolicach dzisiejszego Frankfurtu nad Odrą i Słubic) stały się miejscem starcia interesów okolicznych potęg: Polan, Czechów (do których należał Śląsk), Wieletów i Łużyczan, a również i Niemców. Stan względnej równowagi zakłócił margrabia Gero, napadając na Łużyce. Potem wybuchła wojna Polan i Wieletów. Historycy międzywojenni byli przekonani, że wojna Wieletów z Polską wybuchła z przyczyny knowań Gerona, manipulującego awanturnikiem Wichmanem i Wieletami. W ten sposób odciągnięto zagrożonego w swoim państwie władcę od pomocy Łużyczanom, którzy w osamotnieniu nie mogli się bronić i ponieśli totalną klęskę w starciu z przewagą niemiecką. Z kolei Polanie, pobici przez Wieletów, nie mogli bronić niezależności od Niemiec. Że tak nie było, udowodnił Gerard Labuda 3 . Jednocześnie badacz ten zaprzeczył wzmiance Thietmara o podporządkowaniu przez Gerona jednocześnie z Łużyczanami Mieszka i jego poddanych 4 , wykazując u Thietmara wadliwy skrót zapisek Widukinda, dotyczących walk z kilku lat. Zagadnienie to pozostaje sporne w nauce i trudno będzie przybliżyć się do rzeczywistego przebiegu wydarzeń, ze względu na brak źródeł. Wydaje mi się, że prawdopodobny jest poniższy bieg wydarzeń, przy czym jakieś ziarenko prawdy u podstawy thietmarowego przekazu istniało, a o kulisach całej sprawy nie mieli całkowitego pojęcia nawet współcześni. 3 4
Patrz: G. Labuda, Studia nad początkami państwa polskiego, rozdział IV. Tamże; oraz Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989.
Podporządkowanie Mieszka cesarzowi nie musiało być wynikiem sprytnych działań Gerona, lecz inicjatywą samego Mieszka, który wykorzystał sprzyjające okoliczności do zawarcia korzystnego, choć bardzo ryzykownego przymierza. Władca Polan doszedł do wniosku, że lepiej zawczasu zawrzeć układ pokojowy z potężnym sąsiadem, niż czekać na własną kolej w podbojach. Przykład Czechów działał pouczająco. Jeśli oni nie zdołali oprzeć się potędze Niemiec, to czy Polanie byliby w stanie to uczynić? Ponadto do układów z Niemcami skłaniała Mieszka sytuacja polityczna państwa. Silne Czechy wcale nie były przyjazne Piastom — długa granica dostarczała aż nadto powodów do wzajemnych pretensji. Wieleci, sprzymierzeńcy Czechów, okazywali jawną wrogość Piastom, dążącym wyraźnie do opanowania całego Pomorza (dodam, że trudno wykazać w późniejszej historii współdziałanie Związku Wieleckiego, jako jednostki politycznej z Polską. Pojedyncze plemiona, jak Stodoranie za Bolesława Krzywoustego, czasem współdziałały. Za to z łatwością można wyliczyć przypadki współdziałania Wieletów z wrogami Polski). Plemiona pomorskie wolały współpracę z Wieletami niż panowanie Piastów. W tej sytuacji Mieszko czuł się otoczony przez wrogów i ich sprzymierzeńców. Nawet jeśli był sprzymierzeńcem Łużyczan, nie sąsiadował z nimi bezpośrednio, lecz przez plemię Lubuszan, należące do Wieleckiej strefy wpływów, stanowiące przy tym łącznik między czeskim Śląskiem a Wieletami. Ten właśnie sojusz przedstawiał się jako najbardziej niebezpieczny. Dla Mieszka opanowanie Ziemi Lubuskiej stało się sprawą podstawową. Kto bowiem na niej stał, miał otwartą drogę w głąb Wielkopolski. Dodatkową trudnością w tym przypadku było stanowisko Niemców, reprezentowane przez Gerona. Niemcy od kilkudziesięciu lat rościli sobie pretensje do trybutu po rzekę Odrę. Trybut ten płacili Wieleci, a więc także Stodoranie i Wkrzanowie, sąsiedzi Lubuszan. Lubuszanie zamieszkali na lewym brzegu Odry prawdopodobnie również nie ustrzegli się go w przeszłości, więc niemożliwe, by Niemcy łatwo pogodzili
się z utratą tego terytorium. Dla tych wszystkich powodów potajemne poselstwa Niemców i Polan ustaliły kilka istotnych szczegółów. Król Otto bawił właśnie w Rzymie, gdzie lud, przerażony niemiecką przewagą, obwoływał go cesarzem. Sprawę Łużyc i Lubuszan załatwił więc margrabia Gero, cieszący się nieograniczonym zaufaniem królewskim. Na mocy tych układów Mieszko mógł zająć ziemie plemienia Lubuszan po obu stronach Odry. Nie za darmo jednak, choć pozyskanie nowego sojusznika w wojnie ze Słowianami było dla Niemców bardzo korzystne. Piast zobowiązał się do płacenia trybutu królowi Niemiec z tej ziemi, czyli stawał się — upraszczając -— jego lennikiem. I to znów nie za darmo, gdyż zawierający układ w imieniu króla Niemiec Gero musiał zobowiązać się do uznania Mieszka za równoprawnego sojusznika, „przyjaciela", czyli dać mu gwarancję nietykalności przez innych wasali króla Niemiec. Ci inni, to oczywiście Bolesław Srogi i Wiełeci. Ile takie gwarancje były warte, miała pokazać najbliższa przyszłość. Ale układ był faktem dokonanym — Mieszko zadeklarował się jako dobrowolny sojusznik niemiecki, za co wynagrodzono go peryferyjnym skrawkiem ziemi. Gero zyskał natomiast gwarancję, że Polanie nie będą mu przeszkadzać w Łużycach, za to będą przeszkadzać Wieletom, wkraczając na ich obszar. To była korzyść doraźna, ale czy warto było „oddawać" Lubuszan Mieszkowi? Otóż warto było. Oddano to, czego nie posiadano, a w każdej chwili można było uczynić z tej ziemi nie obszar trybutarny, ale lenno. A lenno mógł dostać ktokolwiek inny, teoretycznie nawet jakiś zasłużony dla cesarza hrabia z Lombardii we Włoszech. Ponadto zyskiwano punkt zaczepienia do dalszych uzależnień terytoriów piastowskich. Kto miał zagwarantować Mieszkowi, poganinowi, że przysięga będzie dotrzymana? Wobec pogan prawo działało w bardzo ograniczonym i wybiórczym zakresie. Podbój Łużyc dokonał się i nikt Łużyczan nie bronił. Wiełeci zajęci byli walkami z jakimiś barbarzyńskimi ludami, Czesi nie śmieli drgnąć, a Polanie zajęli Ziemię Lubuską. Tu
dopiero okazało się, do czego doprowadziły kombinacje Mieszka — Czesi i Wieleci nie mogli już swobodnie porozumiewać się ze sobą, a młody władca Polan odnosił bezpośrednie korzyści. Oto opanował środkowy bieg Odry. Towary ze Śląska nie mogły teraz swobodnie płynąć do Wolina... Nie wiadomo, jak zareagował wymanewrowany Bolesław Srogi. Kiedyś doświadczył już przewagi niemieckiej, a na jego rosnące w siłę państwo Niemcy musieli patrzeć coraz bardziej podejrzliwie. Czuł na sobie te spojrzenia, dlatego otwartej wojny nie mógł wszcząć. Możliwe, że podjął jakieś działania zbrojne, mające charakter dywersyjny. Prawdziwą wojnę wszczęli za to Wieleci, nie krępujący się takimi drobnostkami, jak gniew cesarza. Ich bardzo musiało zaboleć zajęcie Ziemi Lubuskiej przez Mieszka. W 964 roku wyruszyła na Polan wyprawa z rejonu Radogoszczy. Wśród wojsk Wieleckich bawił na gościnnych występach znany już nam graf Wichman, wieczny buntownik. Jak donosi Widukind, Wichman, wysłany przez margrabiego Gerona do Wieletów, „chętnie przez owych przyjęty, częstymi najazdami trapił głębiej mieszkających barbarzyńców. Króla Mieszka, w którego władzy byli Słowianie, którzy nazywają się Licicaviki, za dwoma nawrotami pokonał, brata jego zabił i wielki od niego zdobył łup" 5 . Z przekazu wynika więc, że Polanie ponieśli dwie klęski, prawdopodobnie w bitwach w otwartym polu. Nie były to jednak klęski zagrażające bytowi państwa. Kronikarz nie pisał nic o zwycięstwach Mieszka, co nie znaczy, że ich nie było. Nie było tam Wichmana, a tylko ten człowiek interesował Widukinda. Mieszko szybko wyciągnął wnioski z przegranych bitew. Przede wszystkim umocnił rejon grodu Lubusz, położonego nad Odrą, na jej lewym brzegu. Obwarowano pobliskie osiedla i przekształcono okolice w „rejon umocniony". Przy dostatecznym obsadzeniu wojskiem przejście przez Odrę w tym miejscu było mało prawdopodobne, bez względu na wielkość 5
W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, III.66, cytat za G. L a b u d a . Słowiańszczyzna pierwotna, s. 197.
najeźdźczej armii. Ponadto, mimo klęsk, Mieszko nadal występował zaczepnie na Pomorzu, odpychając wojnę od własnego kraju. Aby w pełni poświęcić się temu kierunkowi działań, Polanin dokonał kolejnego majstersztyku politycznego — sprzymierzył się z Czechami. Dobra wola musiała być też po stronie Bolesława Srogiego. Czym kupił sobie Mieszko tego podstarzałego okrutnika — można tylko zgadywać. Może powiększył przepustowość dla czeskich dóbr przez Odrę i Wisłę, może ustąpił z jakiejś ziemi, a może po prostu obaj władcy doszli do wniosku, że korzyści z pokoju będą większe i pewniejsze, niż z ewentualnych łupów wojennych. Sojusz z Wiełetami był teraz dla Czechów bezprzedmiotowy, a nawet kompromitujący wobec cesarza — trudno być przyjacielem jego najbardziej zaciętych wrogów. Srogi umiał kalkulować i przewidywać zagrożenia. Jeśli nie płacił Niemcom trybutu ze Śląska, a nie ma dowodów, że płacił, to Mieszko, nauczony doświadczeniem lubuskim, za obietnicę ustępstw terytorialnych i płacenia trybutu mógł ten Śląsk dostać od uradowanego cesarza. Oczywiście byłaby wojna, ale wątpliwe jest, czy korzystna dla Czechów, jeśli Niemcy stanęliby po stronie Polan. Ponadto na Śląsk, choć w linii prostej odległości były podobne, wygodniej jechało się z Gniezna niż z Pragi. Bolesław zabezpieczył więc swój stan posiadania, zyskując tym samym spokój na całej granicy północnej. Układ zobowiązywał sojuszników do wzajemnej pomocy. Przymierze przypieczętowano w sposób dziś już niepraktykowany, ale wówczas powszechnie stosowany: córka Bolesława Srogiego, Dobrawa, przybyła do Polski, a Mieszko ją poślubił. Było to radosne wydarzenie dla Polan i Czechów, bo, jak to było w zwyczaju (i nie ma potrzeby wątpić, że tym razem postąpiono inaczej), wymieniono jeńców i podarunki. Prości ludzie mogli tylko się cieszyć. Jeśli uwierzyć Kosmasowi, kronikarzowi czeskiemu z przełomu wieków XI i XII, Bolesław Srogi zrobił niezły „geszeft", pozbywając się z kraju Dobrawy. Była to według niego panna już podstarzała i (o zgrozo!) dość frywolna, gdyż nieprawnie
nosiła panieński wianek. To opinia późniejsza o prawie półtora wieku. Jakieś ziarenko prawdy mogło w niej tkwić. Jakie, już wyjaśniam. Jeśli wydawano za mąż dwunastoletnie dziewczynki (na owe czasy wiek dojrzały), to dwudziesto-, czy też dwudziestopięcioletnia panna była zjawiskiem co najmniej podejrzanym. Nacjonalista Kosmas miał prawo nie lubić Dobrawy z innych jeszcze powodów — przecież wydała później na świat Bolesława, okupanta Czech! W tej sytuacji lepiej chyba oddać głos Thietmarowi, późniejszemu od omawianych wydarzeń tylko o pokolenie. Thietmar lubił popadać w świątobliwą przesadę, ale też kilka spraw nazwał po imieniu. O Dobrawie nie powiedział złego słowa: „W czeskiej krainie pojął on [Mieszko — P.R.] za żonę szlachetną siostrę Bolesława (...), która okazała się rzeczywiście taką, jak brzmiało jej imię. Nazywała się bowiem po słowiańsku Dobrawa, co w języku niemieckim wykłada się: dobra. Owa wyznawczyni Chrystusa, widząc swego małżonka pogrążonego w wielorakich błędach pogaństwa, zastanawiała się usilnie nad tym, w jaki sposób mogłaby go pozyskać dla swojej wiary" 6 . Nikt może jeszcze o tym nie wiedział, ale z przybyciem w 965 roku czeskiej księżniczki, zaczęła się dla Polan nowa era. WIELKA POLITYKA. CHRZEST
W tym samym 965 roku zmarł margrabia Gero. Umarli też w tym czasie członkowie rodziny cesarskiej, ale to śmierć Gerona była przyczyną powrotu cesarza do Niemiec. Nie chodziło nawet o udział w uroczystościach pogrzebowych, pożegnanie jedynego prawdziwego przyjaciela, lecz o należyte zagospodarowanie ogromnej marchii, która w niewłaściwych rękach mogła przerodzić się w niezależne księstwo. Natychmiast wokół osoby cesarza zaroiło się od intryg, nastąpiły starcia koterii rodowych i licytacja zasług. Otto bardzo 6 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, IV.55, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, s. 218-220.
rozważnie musiał wybrać następcę Gerona. Nie znalazł jednego takiego człowieka, więc obszar Marchii Wschodniej podzielił na kilka części, między ludzi mniej lub bardziej godnych zaufania. Do tych decyzji cesarskich jeszcze wrócimy, i Śmierć Gerona spowodowała też pewną komplikację w rachubach Mieszka. Cesarz wcale nie musiał zaakceptować ustaleń, powziętych pod jego nieobecność przez zmarłego dostojnika. Dlatego uważam, że Mieszko osobiście stawił się na dworze Ottona, by u źródeł potwierdzić swoje prawa do Ziemi Lubuskiej, a przy okazji poskarżyć się na podłych, bijących go Wieletów. To ostatnie musiało zjednać Piastowi przychylność cesarską, gdyż każda skarga na Wieletów, a jeszcze lepiej na Redarów, była balsamem na uszy Ottona. Potwierdzała bowiem jego mniemanie o nikczemności tej nacji (coś podobnego działo się w historii Rzymu — jeden z Katonów ustawicznie powtarzał przy wystąpieniach na dowolny temat, że Kartaginę należy zniszczyć). Słuchając miłych mu słów i niewątpliwie ciesząc się z nowego, dobrowolnego sojusznika, cesarz nie zaniedbywał okazji do powiększania wpływów i podkreślenia, kto jest kim. Tacy Wieleci płacili trybut z całego kraju, aż po morze i rzekę Odrę. A Mieszko płaci tylko z jednego małego kraiku. Jak cesarz ma myśleć o obronie skrawka ziemi, jeśli czeka na niego tyle ważnych, światowych, nie cierpiących zwłoki, bardzo kosztownych przedsięwzięć? Mieszko zrozumiał aluzję, przy czym uśmiechał się jak umiał najładniej, i kłaniał nisko, bo tak wypadało. Rozszerzono terytorium trybutarne na zachód, aż po rzekę Wartę, czyli na część plemienia Polah. Można uznać, że w ten sposób sumę daniny wojskowej podwojono. Kosmas pisał, że do królów nie wyciąga się ręki nie posmarowanej uprzednio złotem. Czy Mieszko znał tę uniwersalną maksymę, nie wiadomo, ale wrócił do domu z tytułem „amicus imperatoris", co wyróżniało go spośród innych władców. Ziemia Lubuska została przy nim, o co właśnie chodziło. Działania wojenne kosztowałyby bez porównania więcej i nie pozwoliłyby na uporanie się z innymi wyzwaniami. Czekało ich w Gnieźnie kilka, łącznie z Dobrawą.
„Umyślnie postępowała jakiś czas zdrożnie, aby później móc długo działać dobrze. Kiedy (...) nadszedł czas wielkiego postu i Dobrawa starała się złożyć Bogu dobrowolną ofiarę przez wstrzymywanie się od jedzenia mięsa i umartwianie swego ciała, jej małżonek namawiał ją słodkimi obietnicami do złamania postanowienia. Ona zaś zgodziła się na to w tym celu, by z kolei móc tym łatwiej zyskać u niego posłuch w innych sprawach. Jedni twierdzą, iż jadła ona mięso w okresie jednego wielkiego postu, inni zaś, że w trzech takich okresach (...) Dało to taki efekt, że Mieszko pokajał się i pozbył na ustawiczne namowy swej ukochanej małżonki jadu przyrodzonego pogaństwa, chrztem świętym zmywając plamę grzechu pierworodnego" 7 . Thietmar usprawiedliwił księżną z jedzenia mięsa w czas wielkiego postu jak umiał najlepiej, zaś Gall idzie w usprawiedliwieniach o krok dalej, pisząc o Dobrawie: „(...) pani owa przybyła do Polski z wielkim orszakiem [dostojników] świeckich i duchownych, ale nie pierwej podzieliła z nim [Mieszkiem — P.R.] łoże małżeńskie, aż powoli, a pilnie zaznajamiając się z obyczajem chrześcijańskim i prawami kościelnymi, wyrzekł się błędów pogaństwa i przeszedł na łono matki — Kościoła" 8 . Stanowisko Galla trąci nieco fantastyką, wziętą jakby z żywotów świętyęh. Nikt inny, tylko on sam pisał o pożyciu Mieszka z siedmioma nałożnicami (znów ta liczba!) przed przybyciem prawdziwej żony. Czyżby kobiece wdzięki Czeszki pomieszały zmysły sytemu miłośnic Mieszkowi? Przekaz Thietmara sugeruje większą ustępliwość Dobrawy w tej materii, lub nawet brak oporu. Niesie też ze sobą więcej prawdopodobnej treści — przywodzi na myśl iście niewieści spryt i dyplomatyczną mądrość. Kronikarz ten wyraźnie napisał prawdę, aczkolwiek tylko w zakresie interesującym go najbardziej. Zapisał to tak, żeby ukazać też wolę bożą — zatwardziały poganin w ciągu roku (lub trzech — wahanie Thietmara 7 8
Tamże, IV.56, s. 220 A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, s. 19.
świadczy o uwzględnianiu różnych opinii) mięknie i przyjmuje chrzest pod wpływem jednej, bogobojnej, mądrej i pełnej poświęcenia (życie w grzechu) niewiasty. Obaj kronikarze zgodni są w jednym — Mieszko ochrzcił się dzięki Dobrawie. Rzeczywistość była jednak bardziej złożona i trudniejsza do opisania, przy tym nie tak podniosła. Na przykładzie Rusi, gdzie dwadzieścia lat później przyjął chrzest jej władca Włodzimierz, możemy sobie wyobrazić, jakie były główne powody przyjęcia nowej wiary i jakie rozterki przeżywał decydent: „Przyszli Bułgarzy wiary mahometańskiej (...) i mówili: «Wierzymy w Boga, a Mahomet nas naucza, każąc obrzezać członki wstydliwe, i świniny nie jeść, wina nie pić, za to po śmierci można z niewiastami używać rozpusty. (...) Jeżeli kto na tym świecie będzie ubogi, to i na tamtym». (...) Włodzimierz zaś słuchał ich, albowiem sam lubił niewiasty i mnogie wszeteczeństwa (...), jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej — niepicie (...). Potem zaś przyszli Niemcy z Rzymu i zaproponowali Włodzimierzowi poszczenie wedle siły; «Jeśli kto pije czy je, wszystko dla chwały Bożej» (...) Rzekł więc Włodzimierz do Niemców: «Idźcie z powrotem, ojcowie nasi tego nie przyjęli». Usłyszawszy o tym, przyszli Żydowie chazarscy (...) I rzekł Włodzimierz: «Jaki zakon Wasz?» Oni zaś rzekli: «Obrzezać się, świniny nie jeść, ani zajęczyny, sobotę święcić». On zaś rzekł: «A gdzież jest ziemia wasza?» (...) «W Jerozolimie (...) Rozgniewał się bóg na ojców naszych, i rozproszył nas po krajach [różnych] za grzechy nasze, i oddana została nasza ziemia chrześcijanom». On zaś rzekł: «(...) Czy chcecie, aby i nas to spotkało?». «Potem zaś przysłali Grecy do Włodzimierza filozofa», który zręcznie i nie do końca uczciwie wykazał słabości innych wyznań, a potem opowiedział Włodzimierzowi o stworzeniu świata, wygnaniu Adama i Ewy, o zabójstwie Abla, potopie i wieży Babel, o Abrahamie, a na koniec o Chrystusie. Wreszcie opowiedział o sądnym dniu, co odpowiednio
zilustrował. (...) Włodzimierz zaś westchnąwszy, rzekł: «Dobrze jest tym po prawicy, biada zaś tym po lewicy». On [filozof — P.R.] zaś rzekł: «Jeśli chcesz po prawicy ze sprawiedliwymi stanąć, to ochrzcij się». Włodzimierz zaś, wziąwszy to do serca, rzekł: «Poczekam jeszcze trochę», chcąc wywiedzieć się o wszystkich wiarach" 9 . Po naradach z bojarami Włodzimierz przyjął w zdobytym po długim oblężeniu Korsuniu chrzest według „greckiego zakonu". Mieszko miał mniejszy wybór. Sąsiadował tylko z władcami łacińskimi, z Bizancjum nie miał żadnego politycznego kontaktu, podobnie jak z muzułmanami czy z wyznawcami judaizmu. Wniosek z powyższego przekazu jest oczywisty — dla dużego państwa o ustroju monarchicznym potrzebny był centralny system wiary. Kulty rodzime, słowiańskie, słabo się sprawdzały, ze względu na lokalny, a więc plemienny charakter. Były też słabo wykształcone w sensie formalnym i ceremonialnym, większość ich mocy duchowej opierała się na wróżbach. Czczono żywioły, obiekty astralne, ich personifikacje oraz określone miejsca „święte". Często były to wierzenia bardzo powierzchowne. W takiej postaci próby narzucenia prymatu jednego z rodzimych bóstw musiały skończyć się niepowodzeniem. Bóstwo silne w Gnieźnie, gdzie indziej było słabiutkie i lekceważone, i nie zaspokajało podstawowych potrzeb religijnych. Ponadto było bóstwem Polan, co z miejsca je dyskwalifikowało. Licytacja praw bóstw do prymatu nad innymi, prócz niebezpiecznego wzrostu emocji religijnych, prowadziła tylko do obniżenia ich wątłych, kształtujących się dopiero autorytetów. Na Rusi próba stworzenia panteonu bóstw słowiańskich z ośrodkiem w Kijowie, podjęta wcześniej z rozkazu tego samego Włodzimierza, skończyła się fiaskiem i topieniem bałwanów w rzece. „Peruna zaś kazał przywiązać koniowi 9 Powieść minionych lat N e s t o r a , rozdz. 33-38, cytat za Kroniki Staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987, s. 60-68.
do ogona i wlec z góry przez Boryczewo do Ruczaju; dwunastu mężów przystawił bić [go] kijami. To nie zaś dlatego, by drzewo było czujące, jeno na urągowisko biesowi, który zwodził ludzi" 1 0 . Być może i Piastowie próbowali stworzyć religię państwową, widząc w tym czynnik jednoczący państwo mocniej, niż władza kniaziowska, oparta na sile militarnej. Próby te zawiodły, poddani modlili się więc w zależności od pory roku czy układu gwiazd do słońca, wiatru i księżyca, a władza nie czerpała z tego żadnych korzyści, a mogła ponosić straty. W Wolinie i w Radogoszczy kapłani przejmowali dużą część łupów wojennych, jeśli wierzyć niemieckim kronikarzom — aż jedną trzecią. Nie ma co dziwić się wojowniczości Wieletów, których działania w miarę upływu czasu nabierały charakteru wojen religijnych — trzecia część zdobyczy to poważne źródło dochodów materialnych kapłanów. Pokój takich nie zapewniał. Być może Mieszko doświadczył podobnych żądań od miejscowych świątków. Ale czas wrócić do Dobrawy. Mieszko wyraźnie lubił przebywać w towarzystwie swej chrześcijańskiej małżonki, co dawało sposobność do wspólnego spożywania mięsiw nie tylko w czasie wielkopostnym. Jej osoba reprezentowała tradycję władzy starszą niż piastowska, bo morawską. Ona wychowała się w kamiennych pałacach, jakich Mieszko jeszcze nie posiadał. Miała siostrę Mladę (Marię), przypuszczalnie bardzo inteligentną niewiastę, rezydującą aż w Rzymie. Dobrawa wiedziała i czuła już w dzieciństwie to, czego jej mąż dopiero się uczył. No i była chrześcijanką. Same przymioty. Czego więc Mieszko dowiedział się od Dobrawy? Możliwe, że Dobrawa nie powiedziała mężowi niczego nowego. Po powrocie dał wyraz swemu zadowoleniu z uzyskanych zaszczytów i niepokojowi ze sposobu, w jaki nałożono na niego nowe zobowiązania. Wytłumaczyła mu, choć doskonale to wcześniej pojmował, na czym w istocie cesarskie łaski polegają. Jej ród od pokoleń zmagał się 10
Tamże, rozdz. 41, s. 75.
z podobnymi zaszczytami, był nimi uszczęśliwiany na siłę. Może Mieszka nazywano kurtuazyjnie księciem, ale dla żadnego możnego Niemca księciem nie był. Każdy margrabia miał się za kogoś lepszego niż słowiański „książę", a i cesarz w swym umyśle kładł Piasta między hrabiów, lub nawet jeszcze niżej. W tej chwili Mieszko jest silny, ale choć cieszy się przyjaźnią cesarza, nikt nie wszczyna z tego powodu wojny z Wieletami. Natomiast pozycja Bolesława Srogiego, mimo że płacącego trybut pod przymusem, jest o wiele mocniejsza. On jest prawdziwym księciem, równym książętom niemieckim, w dużym zakresie niezależnym. Siłę daje mu chrzest, przez co jego władza uświęcona jest przez samego Boga. Tym samym kto z poddanych podnosi rękę przeciw takiemu władcy, podnosi rękę na Boga. Jeśli Mieszko przyjmie chrzest, słowa przysięgi złożonej przez cesarza nabiorą prawdziwej mocy. Państwo Polan stanie się księstwem z uznanymi granicami. Zyska też opiekę z Rzymu, choćby tylko prawną, gdyż papież nie zawaha się w uznaniu praw książęcych dla tak możnego neofity... Dobrawa roztoczyła przed Mieszkiem wizje splendorów, siły, kultury i nowego porządku prawnego. Ale istniały też niebezpieczeństwa. Cesarz nie krył zamiarów (choć Thietmar twierdził, że do ostatka Otto trzymał to marzenie w duchu) powołania do życia nowego arcybiskupstwa dla krajów słowiańskich, co nastąpiło niedługo, bo w 968 roku. Rozciągnięcie władzy kościelnej na państwo piastowskie oznaczało otwarcie się na wpływy możnych rodów niemieckich, do których należały godności kościelne. Mieszko dobrze zdawał sobie z tego sprawę, podobnie jak Dobrawa i doradcy z jej orszaku. Zagadnienie to było aktualne od przyjęcia chrztu przez Mojmira morawskiego półtora wieku wcześniej. Czesi uzyskali własne biskupstwa, zależne od arcybiskupa Moguncji dopiero w latach siedemdziesiątych X wieku. O własnym arcybiskupstwie nie mogli nawet marzyć. Należało więc, jeśli kniaź postanowi przyjąć chrzest, tak przeprowadzić ten akt, aby nie dać powodu drapieżnym biskupom niemieckim do żadnych roszczeń terytorialnych.
Sprawa była o tyle delikatna, że w drodze do Rzymu nijak nie dawało się ominąć niemieckich krain. Korzyści były jednak na tyle oczywiste, że któregoś piątku Mieszko postanowił pościć, czyli najadł się rybą. Który władca nie ustąpiłby przed wizjami oglądania siebie, względnie swego potomstwa, w koronie królewskiej? Tylko chrzest otwierał do niej drogę. I do swobodnego ucztowania w towarzystwie chrześcijan, bez narażania ich na rozterki duchowe i szykany władz kościelnych. A Dobrawa osiągnęła swój cel. Mogła być pewna, że to jej potomstwo, nie innej, zajmie miejsce na książęcym tronie Polan. Badacze napisali całe tomy, gdzie, kiedy, od kogo i za czyim pośrednictwem Mieszko przyjął chrzest. Jeśli chodzi 0 miejsce, wymienia się Ratyzbonę i Gniezno. Czas jest najmniej sporny, choć obok daty najbardziej prawdopodobnej — Wielkiejnocy lub Zielonych Świątek 966 roku, wskazuje się jeszcze Boże Narodzenie 966 r. Chrztu mogło udzielić kilku ludzi — biskup Ratyzbony Michał, ewentualnie później konsekrowany, bo w 968 roku, biskup misyjny dla Polski — Jordan, przebywający zapewne w tym czasie w Polsce. W każdym razie byle kto władcy Polan nie chrzcił. Jako pośredników wskazuje się Czechów, co jest całkiem naturalne, 1 dostojników bawarskich. Ci drudzy byli na tyle daleko, że w akcie przyjęcia chrztu przez władcę Polan nie liczyli na nabytki terytorialne, za to widzieli swój sukces propagandowy i wreszcie jakąś przewagę nad Sasami, choćby tylko moralną. Zapewne wynagrodzono ich sowicie, ale tylko jednorazowo. Pobliscy Sasi liczyliby na wiele więcej)' a ich życzenia mogłyby znaleźć poparcie u cesarza Ottona. W ten sposób ominięto ich ewentualne żądania, albo raczej odsunięto w czasie o pokolenie, gdyż pojawiły się jako element walki politycznej za panowania Bolesława Chrobrego. Posunięto się wtedy nawet do fałszowania bulli papieskich. Od chwili przyjęcia chrztu przez Mieszka I można mówić o Polsce, państwie polskim i książętach piastowskich. Tym razem to Ottonowi, jeszcze przebywającemu w tym czasie
w Niemczech, wypadało uśmiechać się i radować z nowego katechumena. Przecież nie musiał ponosić trudów wypraw zbrojnych, by pomnożyć chrześcijan i sojuszników. Takie sukcesy! I to bez wyciągnięcia miecza! Tylko trudno je przełknąć i wytłumaczyć się jakoś biskupowi Brenny z radosnego faktu. Mieszko wymanewrował kilka tęgich mózgów na zawiłej drodze do niezależności, nie dając im powodu do oficjalnego gniewu. WOJNA (I POKÓJ?)
Całej tej polityce towarzyszyły działania wojenne na Pomorzu Zachodnim. Podróżując po Europie w 965-966 roku Ibrahim ibn Jakub pisał, że Mieszko wojuje z ludem „Wltaba", posiadającym wielką siłę bojową. Ten silny lud identyfikuje się jako Wieletów. Jak przebiegały te działania — nie wiemy, gdyż Widukinda interesowały jedynie kampanie, w które bezpośrednio angażował się Wichman. A Wichman na czas pobytu cesarza w Niemczech udawał, że nie istnieje, chyba że jedna z wypraw, w której zginął Mieszkowy brat, przypadła na rok 965 lub 966, co wydaje się mało prawdopodobne. Otto I dysponował w tym czasie taką mocą, że parzył człowieka samym wzrokiem. Wichman miał trochę rozsądku i nie ujawniał się. Nie był to jednak koniec wojny. W połowie 966 roku gwarant pokoju wyjechał do Włoch, gdzie sprawy plątały się coraz bardziej przy udziale Saracenów, Greków i Normanów. Regionalne wojny i wojenki można było spokojnie wznowić bez obawy, że urazi się tym osobę władcy świata. O nowej wyprawie już coś wiemy, gdyż wziął w niej udział ulubieniec kronikarza Widukinda. Dla porządku należy wyjaśnić, czym energiczny Wichman zajmował się przed najeżdżaniem Polski u boku Wieletów. Po klęsce roku 955 pod Rzeknicą słuch po banicie Wichmanie zaginął, ale nie na długo. Znalazł bowiem schronienie u Hugona, władcy Francji. Stamtąd udał się tam, gdzie mógł szkodzić swoim wrogom, czyli przede wszystkim najmożniej-
szym z krewnych: swojemu stryjowi, księciu saskiemu Hermanowi oraz królowi Niemiec — Ottonowi I. Pojechał więc do Wieletów i wspólnie z nimi prowadził wojnę. Cokolwiek by mówić, świadczy to o dużej konsekwencji. Wytrwał w tym około dwóch-trzech lat, do końca roku 958, gdy miało się już ku końcowi działań zbrojnych. Za sprawą swych kolejnych krewnych — margrabiego Gerona i jego syna Zygfryda, żonatego z siostrą Wichmana, Jadwigą, banita przeszedł na stronę rodaków. Wspólnymi siłami błagano o łaskę przebaczenia u Ottona, przy czym do próśb dołączył podobno nawet stryj Herman. Król dla różnych przyczyn, przede wszystkim ze względów rodzinnych, ale dla ogółu ogłoszono, że dla rycerskich zalet Wichmana (przyznać trzeba — dosyć popularnych w czasach fascynacji siłą fizyczną, choć kontrowersyjnych), łaskawie przebaczył. Dużą rolę w tym akcie odegrał margrabia Gero, składający osobiste poręczenie za awanturnika. Ustalono jednak pewne warunki, a rycerz zobowiązał się do ich przestrzegania. Przez jakiś czas trwał przy przysiędze. Zajął się rodowymi dobrami, jakie mu zwrócono i mocno zaniedbywaną dotychczas rodziną. Ale gdy król w roku 961 wyjechał do Włoch, graf Wichman wrócił do tych zajęć, które wykonywał najlepiej, czyli do działalności buntowniczej. Okazało się, że w północnej Saksonii zawiązano spisek, którego duszą był — widocznie znudzony bezczynnością — Wichman. Przeciw komu zaś zawiązał ten spisek? Oczywiście przeciw księciu saskiemu, margrabiemu Hermanowi... Skutek był taki, że Herman ostro wziął się do zwalczania niebezpieczeństwa. Wichmanowych stronników w liczbie kilkunastu ścięto, a niedobitki schroniły się w różnych zakamarkach. Nasz bohater wylądował w Danii, u króla Haralda Sinozębego. Namawiał go usilnie do zbrojnego wystąpienia po swojej stronie, a przeciw Saksonii. Harald niby zgodził się, ale pod jednym, małym warunkiem — poprowadzi wojsko na Saksonię, gdy tylko Wichman pochwyci Hermana. Sprawa była beznadziejna, a Wichman wszędzie spalony — Duńczycy pod wpływem bólu królewskiego zęba mogli
w każdej chwili uwięzić go i wydać w ręce stryja, a wtedy zakończyłby żywot jako jawny zdrajca. Nie wiedział teraz, gdzie ma się udać. Postanowił pojechać do swojego protektora Gerona. Margrabia przyjął go, ale bardzo niechętnie. Obecność Wichmana była kompromitująca nawet dla tak wszechwładnego wielmoży — ostatni wybryk nie miał żadnego uzasadnienia, zbyt był świeży, by cesarz mógł przebaczyć, a Gero wstydził się dawać kolejne poręczenie. Ponadto trudno byłoby wytłumaczyć się przed Hermanem, czemu nie wydaje przestępcy w ręce sprawiedliwości. Odprawił buntownika ze swego dworu do Słowian, a ściślej — do Wieletów, a jeszcze ściślej — do Redarów. Tam przyjęto Wichmana z otwartymi rękoma, pamiętając jego prasłowiańską postawę w czasie niedawnych wojen, o innych postawach wspaniałomyślnie zapominając. Redarowie potrzebowali dobrze uzbrojonych ludzi, jak wiadomo każdy miecz miał swoją wysoką cenę. Wokół Wichmana zawsze kręciło się kilkunastu, a w razie potrzeby kilkudziesięciu takich samych jak on utracjuszy niemieckich. Wszyscy zapewne zbrojni na modłę rycerską, według wzoru ustalonego niegdyś przez Henryka I, czyli konno i w pancerzach. U Wieletów konnica była rzadkością, więc zwarty, groźny oddział chętnie przyjęli w swoje szeregi. Wichman wziął wtedy udział w wojnach Wieletów z dalej położonymi barbarzyńcami (podczas gdy Gero podbijał Łużyce), a potem z Polanami, o czym była już mowa. W 965 roku cesarz wrócił, żeby zarządzić spadkiem po Geronie, i działania zbrojne na terenach znajdujących się pod wpływem Niemców ustały, a przynajmniej Wichman nie dawał znać o sobie. Gdy w połowie 966 roku Otto znów wybrał się do Italii, jego niesforny krewniak pojechał do kraju Obodrytów, gdzie szykowała się nowa, atrakcyjna rozróba. Władzę wśród Obodrytów sprawowali wówczas książęta: Mściwoj na obszarze plemienia Obodrytów właściwych i Żelibor na obszarze plemiena Wągrów. Obaj podlegali w zakresie
wykonywania powinności sojuszniczych margrabiemu Hermanowi. Żelibor podniósł bunt i wezwał na pomoc Wichmana z jego „drużyną". Etatowy buntownik bardzo chętnie ruszył do Wagrii. Tam jednak margrabia Herman szybko doprowadził do oblężenia powstańców. Wichman wymknął się z grodu pod pozorem sprowadzenia pomocy od Duńczyków, ale ani Duńczycy, ani Wagrowie więcej go nie widzieli. Odnalazł się u Redarów, gdzie szykowano się do wznowienia, czy też planowano nasilenie działań wojennych przeciw Polsce i Mieszkowi. I Jak widać dzielny banita Wichman usilnie starał się wziąć udział we wszystkich awanturach, jakie pojawiły się w regionie. Ściągał przy tym do siebie niczym piorunochron różne elementy i wywrotowe, dla których brakło miejsca w Niemczech. Czyżby zaniechano inicjatywy Henryka I, dotyczącej zagospodarowania rezerw kryminalnych? Raczej nie — po prostu zbyt duża była konkurencja na podbijanych ziemiach, ponadto należało tam żyć we względnej dyscyplinie. Kto rozrabiał nawet w marchiach, dla tego nie było już miejsca w Niemczech, chyba że na klęczkach, przy katowskim pniu. Wichman nie raz pokazał, że dyscypliny nie znosi, a małe stabilizacje go nie interesują. Ostatnia przygoda wydarzyła się na Pomorzu, gdzieś w kraju Pyrzyczan. Obie strony konfliktu nie uzależniały zapewne działań bojowych od udziału w nich Wichmana i podjęły odpowiednio wcześnie należyte przygotowania. Nie ma bezpośrednich danych na ich temat, lecz na podstawie przebiegu późniejszych wydarzeń można sobie wyrobić zdanie o ich skali. Zaangażowano poważne siły zbrojne zapewniając sobie pomoc sojuszników. Po stronie Wieletów wystąpili Wolinianie. Co prawda równie dobrze po stronie wolińskiej mogli wystąpić Wieleci, gdyż przekaz Widukinda odnosi się głównie do Wolinian, a wojnę prowadzono w ich interesie. Na pomoc Mieszkowi przybyły dwa oddziały czeskiej konnicy. Przyjęło się zwyczajowo, na podstawie późniejszych danych, że każdy taki oddział liczył około trzystu ludzi. Mieszko otrzymał więc
istotne wsparcie sześciuset rycerzy. Sam dysponował trzema tysiącami zawodowych żołnierzy, prócz tego mógł zebrać okoliczne oddziały pospolitego ruszenia, podnosząc ogólny stan armii do około 4 tys. zbrojnych. Siły wielecko-wolińskie oblicza się na co najmniej 5 - 6 tys. ludzi, choć znajdują się zwolennicy podnoszenia i obniżania obu sum. Przygotowania objęły również, przynajmniej po stronie polskiej, działania wywiadowcze. Tym razem Mieszko nie dał się zaskoczyć i dobrze wiedział, które wojska, w jakiej liczbie i kiedy przyjdą go bić. Należy przyznać, że ułatwili mu życie sami przeciwnicy, gdyż u Wieletów trudno było zachować podobną akcję w tajemnicy, ze względu na wiecowe uchwalanie ważnych spraw. Gdy podejmowano uchwałę o wojnie z Polską, Mieszko dobrze wiedział, na co się zanosi i miał czas na organizację obrony. Działania bojowe rozegrały się na terenie Pomorza Zachodniego. Ich przebieg wskazuje, że ziemie zanoteckie, czyli tereny szeroko pojętego plemienia Pyrzyczan, należały już do Mieszka, a miejscowa ludność traktowała Polan niekoniecznie jako okupantów (świadczy o tym aktywny udział w pościgu za pobitym wojskiem Wolinian). Według domysłów badaczy ofensywa Wolinian i Wieletów miała na celu zdobycie grodu Sanok, stanowiącego bramę do kraju Polan. Utrata tej twierdzy zachwiałaby zdobyczami Mieszka na Pomorzu, gdyż tędy wiodła najkrótsza droga z Gniezna do Pyrzyc i Cedyni. Starcie wojsk nastąpiło prawdopodobnie daleko na przedpolu Sanoka. Wskazuje to na dużą pewność siebie Mieszka. Miała ona kilka istotnych przyczyn, po części wymuszonych okolicznościami. Przede wszystkim nie po to zebrał wreszcie na czas okazałą armię, by bezczynnie pozwolić przeciwnikowi na ujście ze zdobyczą. Miał też zapewne na uwadze wrażenie, jakie na Pomorzanach wywarłaby kunktatorska taktyka — po prostu przeszliby na stronę przeciwnika. Fatalne skojarzenia miałaby też drużyna i jego polańscy poddani. Nastroje po odejściu od wiary przodków, zarówno wśród prostych kmieci,
jak i wśród słowiańskich drużynników, dalekie były od zachwytów. Czy nie powiązaliby w duchu przyjęcia chrztu z utratą odwagi przez ich kniazia? Ponadto poprzednie porażki wywołały w drużynie chęć odwetu, a jeśli spowodowały jakiś kompleks, to rolą wodza było go przełamać. Sam też zapewne chciał podniesienia swego autorytetu, nie tylko wewnętrznego, ale i międzynarodowego. Dotychczas przegrywał potyczki, lecz odnosił sukcesy terytorialne. Najwyższy był już czas, by wygrać wreszcie jakąś bitwę. Nic tak nie podnosi na duchu i nie dowartościowuje, jak sukces w otwartej walce. Często też przegrana w polu bitwa bardziej pognębia przeciwnika niż utrata twierdzy po długim oblężeniu, również ze względu na gotowość uniesionych sukcesem zwycięzców do dalszych działań bojowych. Ponadto należy przypuszczać, że Polanie nie dostali pomocy czeskiej na czas nieokreślony, a zebrane masy wojska stanowiły duży problem aprowizacyjny, co wymuszało pośpiech. Tymi czynnikami można wytłumaczyć głód bitwy u Mieszka. Nie bez znaczenia był też fakt, że niedawno Dobrawa urodziła mu syna. To zawsze podnosiło władców na duchu i dodawało im pewności siebie. Armie Wieletów i Wolinian w połowie września 967 roku przekroczyły pasy graniczne, połączyły się i podążyły na południe. Poprzednie najazdy powiodły się dzięki zaskoczeniu, więc prawdopodobnie i tym razem jak najdłużej starano się maszerować w tajemnicy. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż wszystkie ruchy wojska uważnie i dyskretnie śledzono, z czego dowództwo najeźdźców raczej''nie zdawało sobie sprawy. Wodzowie ci nie wiedzieli też,'że na ich spotkanie zbliżały się oddziały Mieszka. Wieczorem 20 września wojska koalicji wielecko-wolińskiej rozłożyły się umocnionym przez wozy taborowe obozem na skraju rozległej, śródleśnej polany, prawdopodobnie w pobliżu strumienia lub rzeczki. Następnego dnia nastąpiło starcie, opisywane przez kronikarza tak: ,J gdy Wichman poprowadził wojsko przeciw niemu [tj. Mieszkowi], najpierw wysłał przeciwko niemu piechotę. A gdy
ta z rozkazu księcia uchodziła przed Wichmanem, dał się on zbyt daleko odciągnąć od obozu; gdy [Mieszko I] z tyłu nasłał na niego jazdę, chorągwią dał znak uchodzącej piechocie do zawrócenia nieprzyjaciół. Ponieważ napierano na Wichmana z przodu i z tyłu, usiłował uciec" 11. Na podstawie tego mętnego (jak cała kronika) opisu wielu historyków 12 wysnuło hipotezę, jakoby bitwa z „Wichmanem" stoczona była w tym samym stylu, co bitwa pod Kannami, ewentualnie bitwa pod Kircholmem. Zakładali oni, że dokonano dwustronnego oskrzydlenia siłami kawalerii pieszego wojska przeciwnika, przy walczącym, lecz ustępującym pieszym centrum własnym. Hipotezy te, bardzo efektowne i kuszące, są jednak mniej prawdopodobne od poglądu, reprezentowanego przez inną grupę historyków 13. Otóż Mieszko wystawił do otwartego boju piechotę, natomiast całą jazdę zgromadził na jednym ze skrzydeł, ukrytą za wzgórzem lub w lesie. Po wystawieniu się przeciwnika nastąpiło uderzenie jazdy w jego odsłonięty bok i tyły. To znów spowodowało naturalny odwrót Wolinian w kierunku dotychczas nie zagrożonym, czyli oddalanie się od własnego obozu. Wobec skąpości przekazu niemożliwe jest kategoryczne rozstrzygnięcie, w jaki sposób ustawiono wojska i jak przebiegało starcie. Mogło mieć następujący przebieg: O świcie 21 września straże Wolinian wszczęły alarm, gdyż działo się coś bardzo niepokojącego. Okazało się, że w niewielkiej odległości od obozu stoi gotowa do bitwy piechota polska. Widok był groźny, ale nie porażający — wojsko to bito już co najmniej dwa razy. Szybko ustawiono się do boju, przy czym wobec rozciągnięcia linii polskich tarczowników, przyjęto szyk uderzeniowy. Oznaczało to pogłębienie własnego ugrupowania 11
W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska, księga III, rozdz. 69, cytat za B. M i ś k i e w i c z e m , Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, Poznań 1972. 12 Należeli do tej grupy: J. Widajewicz, A. F. Grabski. B. Miśkiewicz. 13 G. Labuda, L. Ratajczyk.
do kilkunastu szeregów. W centrum stanęły oddziały najbitniejsze i najlepiej uzbrojone. Raczej nie wzorowano się przy tym na ustawieniu szturmowym, stosowanym czasem przez dobrze wyćwiczone oddziały skandynawskie, czyli tzw. świński ryjek, gdzie szyk miał postać trójkąta, skierowanego ostrzem w stronę przeciwnika. Takie ugrupowanie miało zastosowanie ograniczone do ciasnych miejsc i przy mniejszej ilości zbrojnych. W tym przypadku wystarczyło zapewnienie sobie przewagi jakościowej w miejscu „przełamania". Prawdopodobnie grupę szturmową stanowili Niemcy, jako najlepiej uzbrojeni, wspierani przez wybranych wojowników słowiańskich. Tam były główne sztandary, znaki bojowe, sygnałowe i dowództwo wyprawy. Jeśli Niemcy zajęli centralne miejsce w szyku wojsk, musieli walczyć pieszo. Konie prowadzono za szykiem bojowym i w razie potrzeby mogli ich dosiąść i kontynuować walkę „po rycersku". Mała liczba konnych nie uzasadniała ich użycia w pierwszej fazie bitwy do zadań uderzeniowych, ponieważ z łatwością wystrzelano by ich z łuków. Wodzowie Wolinian i Redarów nie bali się przeskrzydlenia przez szyk polski, gdyż dysponowali odpowiednią przewagą liczebną, jak szacowali — dwukrotną. Wierzyli ponadto, że nim Mieszkowi tarczownicy zdołają wykonać manewr oskrzydlający, zostaną rozproszeni energicznym uderzeniem i przez to znajdą się w pożałowania godnym położeniu. ' Mieszko liczył, że Wieleci zaatakują pierwsi. Chodziło właśnie o to, by sprowokować ich do natarcia, a w jakim to uczynią szyku — nie było istotne. Po przejściu kilkuset kroków każdy szyk ulega pewnemu rozluźnieniu. Ważne było, by odeszli od obozowiska, w którym łatwo mogliby przejść do obrony. Im większa odległość od obozu, tym więcej miejsca dla manewrów konnicy. Te właśnie manewry miały rozstrzygnąć o losach bitwy. Wojsko Wieletów i Wolinian rozpoczęło natarcie na słabszego liczebnie i moralnie (jak błędnie mniemano) przeciwnika. Zanim nastąpiło starcie mas wojska, posypały się w obie
strony setki i tysiące strzał wyglądających groźnie, ale wobec zwartości szyków i okrycia ich tarczami nie czyniących poważniejszych szkód. Tarczownicy polańscy też ruszyli do przodu, by nie przyjmować ataku w bierności, odejmującej pewność siebie i chęć walki. Wśród bojowych okrzyków, zlewających się w jeden wielki zgiełk, dało się słyszeć łoskot i trzask łamanych o tarcze włóczni, dudnienie toporów i szczęk lżejszej broni. Bitwy dużych oddziałów piechoty zawsze charakteryzował niebywały ścisk, zwłaszcza pierwszych dwóch, trzech szeregów. Dla nich długa broń, czyli włócznie, miała znaczenie tylko w momencie starcia, potem jakiekolwiek celowe ruchy były udaremnione tłokiem. Bardzo dobrze sprawdzał się w zwarciu krótki miecz, nóż i topór. Walki nie prowadziły tylko pierwsze, przyparte do siebie szeregi, ale również pozostałe. Koledzy z dalszych rzędów mogli razić włóczniami twarze, oczy i ramiona przeciwników ponad głowami walczących. Jednak tłok powodował, że często 0 wyniku starcia nie decydowała nawet sprawność w posługiwaniu się bronią, ale to, kto zdołał odepchnąć przeciwnika 1 zrobić sobie miejsce do zadania ciosu. Krok w tył oznaczał początek porażki, gdyż — podobnie jak przy przeciąganiu liny — ruchu tego już nie dawało się zatrzymać bez istotnego wsparcią Bardzo trudno jest wytrzymać napór tłumu ludzi, cofając się i potykając o niewidoczne przeszkody. W takiej sytuacji wojownicy nie myśleli o zadawaniu ciosów, tylko o obronie i utrzymaniu równowagi. Cofanie się nabierało przyspieszenia i powoli przeradzało się w ucieczkę, zwłaszcza że przeciwnicy nie ustawali w nacisku i walce. Taki ruch musiał pojawić się w polskich szeregach, był jednak kontrolowany przez dowództwo. W pewnym momencie, gdy nabierał na najgroźniejszych odcinkach niebezpiecznego pędu, dano sygnał do całkowitego odwrotu. Jednoczesne odskoczenie od szyków wielecko-wolińskich dało możliwość uporządkowania szeregów, przy czym przeciwnicy nabrali pewności, że Polanie, w przeczuciu klęski, rzucili się do ucieczki.
Rozpoczął się pościg, głębokie i zwarte szeregi rozrzedziły się i załamały. Na ten moment czekał Mieszko. Na umówiony sygnał piechota stanęła w miejscu zwierając szyk i nastawiając włócznie, a w bok i na tyły rozpędzonego wojska Wolinian uderzyły oddziały jazdy czeskiej i polskiej. Trzeba przyznać, że w trudnej sytuacji dowództwo pogańskie nie straciło głowy. Straty, wywołane przez niespodziewane uderzenie, były duże, lecz nie rozerwano szyków i nie rozproszono wojska. Jeźdźcy zatrzymali się i musieli się cofnąć przed /jeżonymi włóczniami oddziałów, które zdążyły stanąć w „sprawie", czyli ustawić się ciasno, przy czym pierwsze szeregi pochyliły się lub przyklęknęły nawet, jak to było w przypadku walki Bolesława Krzywoustego z Pomorzanami pod Nakłem półtora wieku później 1 4 . Ale bitwa była już przegrana. Piechota polska cisnęła uparcie, a odwrót do obozu był niemożliwy — z tej strony uderzała teraz jazda. Stanie w miejscu oznaczało przedłużanie agonii. Pozostało wycofać się, a wolny był tylko jeden kierunek odwrotu. Ktoś jednak musiał osłaniać odwrót, powstrzymać napór i pościg wrogiego wojska. Wichman postanowił nie być tym kimś i dosiadł konia. Wodzowie, czy też wojownicy słowiańscy, dopadli do niego i wyzwali go od tchórzy i zdrajców, za czym kryła się groźba pozbawienia życia. Trudno było mu coś na poczekaniu wymyślić, przecież nie mógł powiedzieć, że jedzie po pomoc do Duńczyków. Po bardzo krótkim namyśle (walka cały czas trwała) postąpił niczym Spartakus przed swą ostatnią bitwą — zsiadł z konia i postanowił walczyć do końca między swoimi żołnierzami. Odwrót trwał dosyć długo, lecz nie miał pomyślnego finału. W końcu, pod wieczór, przy którymś ataku, rozerwano szyk doborowej piechoty i każdy ratował się na własną rękę. Nastąpił zajadły pościg, przy szerokim udziale ludności miejscowej. Co się działo z wodzami Wieletów i Wolinian nie 14 Patrz opis bitwy pod Nakłem w Kronice polskiej G a l l a A n o n i m a , księga III, rozdz. 1 (s. 131).
wiadomo, za to znany jest nam los Wichmana. Uciekał całą noc, wreszcie zmęczony i samotny (straty były więc całkiem poważne) dotarł do gospody jakiegoś Pomorzanina. Tam kazał sobie dać jeść i pić. Posiłek jednak trwał zbyt długo. Polska pogoń dowiedziała się o zbrojnym zbiegu. Osaczono budynek, a kilku ważniejszych wojowników weszło do środka. Zobaczyli rycerza w błyszczącym pancerzu i zapytali go, kim jest. Musieli to być nie byle jacy ludzie, skoro w imieniu księcia Mieszka zażądali od Wichmana miecza i poddania się, obiecując, że nie stanie mu się żadna krzywda. Wichman odmówił. Nie znaczy to, że chciał kontynuować walkę lub też liczył na przebicie się, zdobycie konia i ucieczkę. To nie miało żadnego sensu, był zdemaskowany, uchwycony. Droczył się tylko ze względów godnościowych, bardzo dla niego ważnych. Wiedział, że jako krewny cesarza jest w pełni bezpieczny i włos z głowy mu nie spadnie. Chciał tylko wytargować sobie jak najkorzystniejsze warunki niewoli i zrobić mocne wrażenie na Polakach. Powiedział, że odda broń tylko Mieszkowi, nikomu więcej. Dowódcy polscy nie chcieli się wywyższać i ustąpili. Wyszli z budynku i wysłali gońców, czy też sami pojechali do księcia. Nie było powodu do pośpipchu, Wichman nie miał najmniejszych szans na ucieczkę, a żywy stanowił większą wartość dla Mieszka niż martwy. Niestety, właśnie dotarł w pobliże tłum łowców łupów. Dowiedzieli się o bogatym, pancernym dostojniku najeźdźców. Wdarli się do środka gospody i zażądali od Wichmana oddania całej broni — miecza, hełmu, pancerza, a pewnie i szat, i innych przedmiotów wartościowych. Wichman, tak dbały o swoją wojowniczą sławę, przed chwilą odgrywający ważniaka wobec polskich dowódców, nie mógł ustąpić przed motłochem. Wywiązała się nierówna walka. Być może w obronie Niemca stanęli wysłannicy księcia. W każdym razie koniec był taki, że Wichman, mdlejący z upływu krwi, oddał miecz najdostojniej wyglądającemu Polakowi, mówiąc: „weź ten miecz i odnieś go swemu panu,
niech go uważa za znak zwycięstwa i niech przeszłe cesarzowi, swemu przyjacielowi, by się dowiedział, że może wyśmiać zabitego nieprzyjaciela albo opłakiwać krewnego" 15. Potem ukląkł twarzą na wschód i modląc się po niemiecku, zmarł. Niektórzy historycy kwestionują to ostatnie, modlitewne zachowanie wiecznego awanturnika, ze względu na jego wcześniejsze wyczyny. Moim zdaniem całkowicie niesłusznie. Średniowiecze pełne jest przykładów bardziej kontrastowych postaci, mordujących z wyrafinowanym okrucieństwem, gwałcących i bluźniących przez całe życie, ale nawracających się sprytnie w ostatniej chwili. Dogorywali wśród rozmodlonych mnichów, z niemal zapewnionym (jak sądzili) zbawieniem. Wichmanowi musiało być żal życia, a już tylko w Bogu mógł pokładać nadzieję. i, Działo się to 22 września 967 roku. Mieszko tryumfował. Droga na Wolin stała przed nim otworem i zapewne skwapliwie z niej skorzystał. Nie był to jeszcze koniec wojny, ale wyraźny krok naprzód w podbojach. Wieleci już nie pomagali Wolinianom, przynajmniej nie w tak ofensywny i otwarty sposób. Po tej kampanii Pomorze kontynentalne uznawało już pewnie władzę Mieszka. Kłopot był tylko z fizycznym opanowaniem wyspy Wolin i nadbrzeżnych grodów pomorskich. Dzieje podbojów Pomorza przez Bolesława Krzywoustego wyraźnie pokazały, że nawet zdobycie grodu nie oznaczało jeszcze trwałego opanowania kraju. Tymczasem jednak Mieszko zbierał owoce swego zwycięstwa. Jak sobie życzył Wichman, wysłał do cesarza jego miecz, a prócz tego całe pozostałe uzbrojenie awanturnika. Po długotrwałej podróży dostarczono je aż do Kapui w Italii. Otto rozpoznał broń, wysłuchał posłania od przyjaciela Mieszka i relacji z przebiegu bitwy, po czym wpadł we wściekłość. Podyktował list do książąt Hermana i Teodoryka, noszący datę 18 stycznia 968 roku, z poleceniem, by natychmiast wytępili, nie szczędząc 15 W i d u k i n d z K o r w e i , Kronika saska. Opis pościgu i cytat ostatnich słów Wichmana za J. W i d a j e w i c z e m , Wichman.
nikogo, wiarołomne plemię Redarów, wskazując tym samym sprawców zamieszania wojennego. Złość cesarza na wieść o bitwie Polan z Wolinianami miała swoje dodatkowe przyczyny. Oficjalnie należało znów cieszyć się i uśmiechać — zwycięstwo chrześcijan, sojuszników, nad długoletnimi buntownikami i zatwardziałymi poganami (jak wielka radość zapanowała po zwycięstwie Ottona nad Węgrami czy wcześniej po wygranej króla Arnulfa z Wikingami?). I tak w pierwszym rzędzie należało rozumieć rozkazy Ottona o ostatecznym zniszczeniu Redarów. Ze śmierci warchoła Wichmana też należało się cieszyć — teraz z całą pewnością ta zakała rodziny przestanie kompromitować autorytet nie tylko królestwa i jego instytucji, ale i cesarstwa. Jednak w tym wszystkim można dopatrzeć się bez trudu drugiego dna. Oto uniżony sługa Mieszko, niedawny poganin, daje prztyczka w nos samemu najważniejszemu — cesarzowi. Trudno mu pojąć, jest zdziwiony, że płaci trybut, czyli daninę wojskową, jest lojalny, a urzędnicy cesarscy, skwapliwie kasujący srebro, nie potrafią w zamian zagwarantować mu pokoju ze strony tych, nad którymi sprawują nadzór. Szczególnie wysłanie kompletnego uzbrojenia Wichmana do samego Ottona miało swoją bąrdzo wyrazistą wymowę — nawet krewni cesarza nie szanują jego oddanych sojuszników... Otto dobrze zrozumiał, że jeśli wcześniej istniały jakieś widoki na rozciągnięcie trybutu poza Wartę, to teraz ich nie ma. Mieszko pokazał wszystkim, że nie musi liczyć na niczyją łaskę i w razie potrzeby obroni się sam. Jest też lepszym stróżem porządku, niż nadęci swoją ważnością margrabiowie. W takiej sytuacji cesarz nie miał innego wyjścia, niż okazanie z daleka oburzenia na wiarołomnych Redarów. Rozkaz o ich wytępieniu miał zadośćuczynić Mieszkowi w jego zranionych uczuciach sojusznika i pokazać, że senior troszczy się jednak o niego i nie bierze pieniędzy za nic. Zamysł był może słuszny, ale zawiedli wykonawcy. Rozkaz cesarski przyszedł ponad cztery miesiące po wydarzeniach,
będących przyczynąjego powstania. Wieleci ochłonęli z klęski, ich grody były silne, gotowe do obrony. Była zima. Wprawdzie prowadzono w przeszłości kampanie zimowe, ale zapisały się w zbiorowej pamięci jako szczególnie uciążliwe. Książęta Herman i Teodoryk, wspominając niedawne, żmudne zmagania z Wieletami, nie kwapili się do wszczynania nowej, bardzo niepopularnej wśród feudałów wojny. W dodatku wojny, z której korzyści odniósłby tylko Mieszko. Ich postanowienie nie spotkało się z gniewem cesarza, do końca jego życia zachowali swoje stanowiska i wpływy. Widocznie rozkaz ten pełnił funkcję głównie propagandową. Tym samym Mieszko, prócz zwycięstwa militarnego nad Wolinianami, odniósł jeszcze moralne nad Niemcami, nie zrywając z nimi sojuszu ani nie zaprzestając płacenia trybutu. Sytuacja ta nieco zaostrzyła grę. Na razie sojusznicy nie zdejmowali uśmiechniętych masek, ale zaczęli przyglądać się sobie dużo uważniej niż dotychczas.
NIEMCY I POLSKA W PRZEDEDNIU WOJNY
Wichman był typem człowieka, wobec którego trudno było pozostawać obojętnym, dlatego jego śmierć wywarła duże wrażenie nie tylko na członkach rodziny, co jest zrozumiałe, ale również na ludziach obcych. Kto wie, czy nie ucieleśniał on w umysłach młodzieńców szlachetnych rodów Niemiec ideału niezależności? Tym bardziej że wielu z nich czuło się krzywdzonymi przez możniejszych krewnych przy podziale masy spadkowej i musiało liczyć tylko na siebie. Chociaż nie mogli pozwolić sobie na wybryki w stylu Wichmana, to pewne pocięszenie stanowiło istnienie postaci gotowej zagrać na nosie sztywnym autorytetom i wystąpić czynnie przeciw niesprawiedliwemu porządkowi społecznemu. Wieczny buntownik posiadał również inne cechy, promujące go na idola złotej młodzieży, pragnącej natychmiastowej wymiany pokoleń: bezkompromisowość, odwagę, siłę, sławę zwycięskiego (choć nie zawsze) wodza i pęd ku przygodzie. No i niewątpliwą waleczność. W czasach kultu siły zalet tych było aż nadto, by zrównoważyć ewentualne wady. Ale nie tylko młodzieńcy nasłuchiwali pilnie wieści o Wichmanie. Osoby piastujące wysokie stanowiska państwowe, jak i myślący przedstawiciele rycerstwa, z uwagą śledzili przebieg wojen pomorskich Mieszka I. Jak uważnie przyglądano się tym zmaganiom może
świadczyć fakt, iż podróżnik Ibrahim ibn Jakub, który zatrzymał się w Magdeburgu w czasie, gdy przebywał tam cesarz, czyli w 965 lub 966 roku, bez trudu uzyskał dokładne informacje, dotyczące gospodarki i siły bojowej Polski. () Wieletach zanotował ponadto, że ich siła bojowa jest wielka. | Od wyniku zmagań między Słowianami zależał regionalny układ sił. Dla przedstawicieli władzy jasne było, że tylko wynik remisowy byłby korzystny dla Niemiec. Zwycięstwo jednej ze stron oznaczało jej wzmocnienie. Właśnie takie zwycięstwo, w dodatku zdecydowane, nastąpiło. Zginął /.nany w całym królestwie graf saski i grupka jego niemieckich towarzyszy. Nie jest istotne, czy żałowano go, czy też nie. Uwaga młodzieńców, starców i ludzi w sile wieku, myślących kategoriami władzy, skupiła się na osobie zwycięzcy, czyli Mieszku I. Dla jednych był pogromcą Wieletów i awanturników, przedstawicielem porządku, w dodatku chrześcijaninem. Dla drugich jeszcze jednym feudałem, naśladującym Niemców Słowianinem. Dla kilku decydentów stał się nazbyt silnym sąsiadem. Im właśnie należy się przyjrzeć. PODZIAŁ MARCHII GERONA
W poprzednich rozdziałach pisałem o walkach niemiecko-słowiańskich, czyli o wielkiej ofensywie, trwającej przez okres całego panowania Henryka I i dużą część panowania Ottona I, w latach sześćdziesiątych Xi wieku całkowicie wyhamowanej. Złożyło się na to kilka przyczyn. Otwarcie się przed królem Niemiec perspektyw zdobycia korony cesarskiej spowodowało, że podboje na wschodzie utraciły swój priorytetowy charakter. W dodatku, po śmierci margrabiego Gerona zabrakło Ottonowi godnych zaufania i posiadających odpowiedni autorytet ludzi, którym mógłby powierzyć tak ryzykowne zadanie na czas swojej nieobecności w kraju. Zmęczenie długoletnimi wojnami było czynnikiem istotnym,
lecz drugorzędnym. Nie przeszkodziło przecież w wysyłaniu poważnych sił okupacyjnych do Italii. Działania Ottona we Włoszech niczym nie odbiegały od regularnej wojny. Od lat pięćdziesiątych w kilku miastach (np. Pawia), stacjonowały garnizony niemieckie. Cesarz nie mógł pozwolić sobie na odprawienie wojsk, gdyż natychmiast wybuchłyby przeciw niemu powstania zbrojne, inspirowane nie tylko przez miejscowych możnych, odsuniętych od władzy, ale również przez niemałe siły zewnętrzne — Greków i Saracenów, usadowionych na „bucie". Przez naruszenie różnych, zbieżnych i rozbieżnych, interesów sprawy tak się skomplikowały, że wymagały nieustannej obecności cesarza na miejscu. Dla odległych Słowian, trzymanych w szachu przez sprawnych margrabiów, Otto zwyczajnie nie miał czasu, podobnie jak do spraw wewnętrznych królestwa Niemiec. Ograniczył się do zdalnego mianowania kluczowych postaci w przypadku wystąpienia wakatów, w razie swarów napominał zwaśnionych feudałów. Ponadto często żądał posiłków wojskowych, przy czym część wasali musiała osobiście stawić się w Italii, a inni byli zwolnieni z tego obowiązku. Stała nieobecność króla przyczyniła się do rozmycia władzy i autorytetów. W roku 963 stać było jeszcze Gerona na wojnę z Łużyczanami na sposób henrykowski. Kilka lat później książęta Herman i Teodoryk uznali, że rozsądniej będzie nie realizować rozkazu cesarza, dotyczącego wytępienia Redarów. Wprawdzie Herman mógł z powodzeniem wtrącać się w wewnętrzne sprawy Obodrytów, wykorzystując ich skłócenie, na stałe podboje nie było go jednak stać. Akcja zdobywcza Gerona na Łużycach okazała się ostatnią. Mimo zwycięstwa pokazała dobitnie, że w następnych wojnach należy liczyć się z wielkimi stratami. Wprawdzie Niemcy nauczyli się atakować, a nawet atak stał się ich zasadą taktyczną, ale Słowianie obronę czynną i bierną doprowadzili do perfekcji. Na drodze niemieckich zwycięstw stanęły dobrze zorganizowane w tym zakresie państwa — uzależnionych trybutarnie Wieletów
/
i Polska, dobrowolny, silny sojusznik. Gero zmarł, a wraz z nim odeszła myśl zdobywcza z czasów Henryka I. Ottonowi, zajętemu w zupełnie innej stronie świata, na granicy północno-wschodniej potrzebny był tylko spokój. Należało teraz zorganizować stałe władze na terenach podbitych i zespolić te ziemie z Niemcami. , Śmierć Gerona stworzyła cesarzowi duży problem natury personalnej. Przydzielone przed laty margrabiemu terytoria od Magdeburga po Merseburg i Miśnię, rozbudował on w krwawych podbojach o szereg słowiańskich ziem, opierając u schyłku życia wschodnie granice marchii na rzekach Odra i Bóbr. Obszar ten odpowiadał wielkością silnemu księstwu, a potencjałem ludnościowym ustępował tylko starym, dobrze zagospodarowanym księstwom niemieckim. Otto musiał coś z nim począć, czyli jak najszybciej mianować legalne władze, nim zaistnieją tendencje odśrodkowe i rozgorzeje otwarta walka między feudałami o zaszczytny i dochodowy urząd margrabiego. Wielkie rody Saksonii i Turyngii przystąpiły do cichej rywalizacji. Takie okazje, jak objęcie całego księstwa w spadku, trafiały się nieczęsto, więc zapewne jeszcze przed pochowaniem Gerona zadawano sobie pytanie, kogo cesarz postanowi wywyższyć. Stawka była na tyle wysoka, że wyścig możnych do tytułu „Margrabia Saskiej Marchii Wschodniej" groził destabilizacją Niemiec. Otto dobrze pamiętał, co było bezpośrednią przyczyną buntu Tankmara — przydzielenie okręgu Merseburg Geronowi. Nie życzył sobie ponownych buntów, a nierozważnymi decyzjami, dotyczącymi obszaru 8 - 1 0 razy większego niż Merseburg z przyległościami, mógł sobie stworzyć kilku takich Tankmarów (w dodatku Wichman żył wtedy jeszcze...). Sprawy rzymskie, greckie i saraceńskie, czyli cesarskie, wzywały osobę władcy świata do Italii. Nie mógł rzucić kości niezgody między feudałów i odjechać. Z kolei nie ufał żadnemu z nich na tyle, by nagradzać jednego z nich aż nazbyt sowicie. Następca cesarza — Otto II był jeszcze dzieckiem. Po co stwarzać mu dodatkową konkurencję?
Niemcom i Ottonom nie był potrzebny kolejny, ambitny i silny z łaski cesarskiej herzog. Ostatecznie cesarz postanowił zadowolić kilku pretendentów do spadku z całą świadomością, że będą to — z ich punktu widzenia — rozwiązania połowiczne. Po rozważeniu wszystkich „za" i „przeciw" obdarował tytułami margrabiów: Teodoryka, Hodona, Guntera i Thietmara. Wspomina się jeszcze w niektórych opracowaniach Wigberta, pomijając wówczas Guntera. Możliwy jest udział jeszcze jednej osoby w „nowym podziale administracyjnym" marchii Gerona, to jest wydzielenie miasta Magdeburg jako osobnej marchii. Najbardziej prawdopodobny wydaje mi się podział właściwej władzy między: Teodoryka, Hodona, Thietmara i Guntera, osoby wymieniane w kronice biskupa merseburskiego Thietmara. Dodam, że Thietmar i Gunter byli margrabiami tytularnymi, o mniejszym znaczeniu niż Teodoryk i Hodo. Podobnie mogła przedstawiać się sytuacja z Wigbertem. Tezę te wyjaśnię niżej szczegółowo, podczas przedstawiania poszczególnych postaci, obdarzonych cesarską łaską. Teodoryk służył wiernie Ottonowi bardzo długo. Jeszcze jako graf, w czasie buntu królewicza Ludolfa stanął po stronie króla, mimo że wysłannicy buntownika kusili go obietnicami zaszczytów i pieniędzmi, a w podobnej sytuacji nie mieli trudności w pozyskaniu grafa Wichmana. Aktywnie uczestniczył na czele zebranych przez siebie wojsk saskich w oblężeniu Ludolfa. Przedtem i potem brał udział w walkach ze Słowianami, pełniąc służbę w Brennie. Nie ominęła go żadna ze strasznych wojen wieleckich. Ponieważ w źródłach wymieniano komesa Brenny, Teodoryka, historycy domyślają się na tej podstawie, że jeszcze w latach pięćdziesiątych X wieku wydzielono północną część geronowego władztwa i utworzono z niej marchię dla tego feudała. Myślę, że nie odpowiada to w pełni stanowi faktycznemu. Słowo „comes" oznaczało ogólnie nazwę możnowładcy, stosowaną zarówno wobec margrabiego, jak i grafa, czyli hrabiego. Teodoryk należał do kilku, względnie kilkunastu, komesów, którzy pomagali mar-
grabiemu Geronowi w sprawowaniu nadzoru nad podbitą ludnością. Wichmana, nim się zbuntował, a nawet i później, również nazywano „comes", a to oczywiście w następstwie jego urodzenia w hrabiowskim stanie. To, że jednocześnie kronikarze używali wobec Gerona tytułu „comes", nie oznaczało nic innego, jak człowieka o wysokim statusie społecznym, wyższym niż rycerz. W 965 roku komesowi Teodorykowi cesarz przydzielił obszary wokół grodów Brenna i Hobolin, czyli oddał mu we władanie plemię Sprewian (Hobolan). Marchia ta objęła również plemiona Morzyczan, Płoni i Serbiszcza, do rzeki Łaby. W zasięgu władzy wojskowej margrabiego znalazły się dwa ulubione miasta królewskie, a jednocześnie silne twierdze — Magdeburg i Kwedlinburg oraz okoliczne hrabstwa, w tym hrabstwo Walbeck. Teodoryk stał się więc jedną z ważniejszych osobistości w państwie. Na jego utrzymaniu znalazły się dwa biskupstwa — Brenna i Hobolin, a w zasięgu oddziaływania siedziba arcybiskupstwa dla terenów słowiańskich — Magdeburg. Cesarz nieco osłabił tę pozycję, wydzielając w przyszłości Magdeburg spod bezpośredniej i nieograniczonej władzy Teodoryka i tworząc z niego nową jednostkę terytorialną. Jej zwierzchnik nosił tytuł margrabiego, choć zawiadywał obszarem wielkości małego hrabstwa. Ale stróż najważniejszej politycznie i strategicznie twierdzy we wschodniej Saksonii nie mógł być tylko jeszcze jednym burgrabią, albo zwyczajnym grafem. Pod nieobecność cesarza w sprawach wojskowych prawdopodobnie podlegał Teodorykowi, ale w zakresie ograniczonym. Aby wyróżnić dodatkowo Teodoryka, cesarz nadał mu tytuł książęcy, co pozwala się domyślać pewnego wywyższenia wobec innych margrabiów, więc pełnienia wobec nich łagodnie rozumianych funkcji nadzorczych. Thietmar z Merseburga kilka razy tytułuje Teodoryka księciem, natomiast nie używa tego tytułu wobec Hodona, Guntera i Thietmara, nazywając ich margrabiami. Co istotne — w odniesieniu do margrabiego Gerona nie padało sformułowanie „książę", za to
użyto innego, wyróżniającego przydomka — „prezes"'. Jego znaczenie jest w pełni zrozumiałe w dzisiejszych czasach, a i w ówczesnych nie oznaczało niczego innego, niż naczelny wódz dyrektorów. Uogólnienie, że każdy margrabia był księciem, gdyż posiadał władzę nad hrabiami, nie jest właściwe dla czasów Ottona I. Mogło obowiązywać w epoce Karola Wielkiego i jego „limesów". Wówczas dawało się postawić znak równości między margrabią a księciem. Otto I całe życie ograniczał ilość silnych księstw i książąt, dzieląc je, a przy okazji pozbawiając tytułów ich władców. Można to prześledzić na przykładzie Lotaryngii. Tą emocjonalną dla Franków i Niemców krainą rządził do swej śmierci w 965 roku arcybiskup Kolonii, Bruno, rodzony brat cesarza. Potem podzielono ją na dwie części, Górną i Dolną. Podobnie stało się w przypadku Saksonii. Na północy i zachodzie rządził margrabia Herman, mianowany księciem saskim. Na wschodzie, nabytym w drodze podbojów, rządzjł książę Teodoryk. Otto zadbał więc o właściwą równowagę sił, nim pojechał do Italii. Margrabia Thietmar należał chyba do bardziej zawiedzionych otrzymanym spadkiem dostojników. Dostał bowiem kraj Żyrmąt i Niżyców, u zbiegu Soławy (Saali) i Muldy, na północ od Merseburga. Jego pochodzenie czyniło z niego faworyta do objęcia całego obszaru, zdobytego przez Gerona, gdyż był synem Idy, siostry margrabiego (postaci niebanalnej z innych względów, odbywającej pielgrzymkę do Palestyny) oraz Chrystiana, towarzysza broni i przyjaciela króla Ottona z czasów młodości. Chrystian, zmarły około 950 roku, był grafem na kilkunastu hrabstwach w północnej Turyngii i Szwabii, zawiadywał też swego czasu okręgiem Żyrmąt. Pochowano go obok katedry magdeburskiej, której patronem był św. Maurycy, gdzie cesarz utworzył coś w rodzaju panteonu oddanych mu bohaterskich ludzi. Siostrzeniec i syn bohaterów królestwa mógł liczyć na coś więcej, niż małe kraiki słowiańs' W i d u k i n d z K o r w e i , Dzieje saskie, ks. III, rozdz. 67.
kie. Co stało więc za powodem zlekceważenia przez Ottona takich koneksji? Na pewno nie było to nic błahego. Świadczy o tym przekaz Thietmara, dotyczący innego awansu w owym zasłużonym rodzie. Otóż w 969 roku sprawa obsadzenia arcybiskupstwa kolońskiego znów stała się aktualną. Znaleźli się szybko kandydaci, a jeden z nich, choć wybrany przez lud, czyli duchowieństwo i możnych Kolonii, spotkał się ze sprzeciwem cesarza. Był to brat margrabiego Thietmara, Gero. Cesarz „wzbraniał się dać arcybiskupstwo Geronowi, ponieważ z różnych powodów był rozgniewany na jego brata. (...) Wreszcie cesarzowi ukazał się w dniu Zmartwychwstania Pańskiego anioł z obnażonym mieczem, kiedy ten w stroju uroczystym, lecz bez korony zamierzał udać się do kościoła. „Nie wyjdziesz cały z tego pałacu — rzekł anioł — jeżeli nie zatwierdzisz dzisiaj wyboru Gerona" 2 . Po takiej interwencji Gero został arcybiskupem Kolonii w dniu 27 marca 970 roku. Fakt, że wcześniej cesarz nie mianował Thietmara margrabią połowy Serbii, może mieć swoją przyczynę w niechęci władcy do tworzenia zbyt silnych potęg rodowych. Dziedzicznych dóbr Chrystiana wystarczyło, by jeden z braci został arcybiskupem, a drugi tytularnym margrabią. Otto mógł widzieć w osobie Thietmara jakąś wadę. Rodowych posiadłości go nie pozbawił, ale państwowych zbyt wiele do nich nie dodał. Być może miał na względzie zbyt wybujałą osobowość dostojnika. Na pograniczu potrzebny był człowiek wypróbowany, wierny, dzielny i zrównoważony. Któregoś z tych warunków Thietmar-jeszcze nie spełniał. Dopiero za Ottona II wynagrodzono mu cierpliwość, znacznie rozszerzając granice jego marchii. Gunter, reprezentujący możny ród ze wschodniej Turyngii, został margrabią w Merseburgu. Cesarz tym samym zaspokoił pretensje Turyngów, dotyczące faworyzowania Sasów (a Turyngia poniosła sporo ofiar podczas walk z Serbami). 2
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, ttum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, 11.24, s. 80-82.
Nagrodził przy tym dzielnego i wypróbowanego człowieka. Losy margrabiego Guntera były typowe i nietypowe zarazem dla ówczesnych feudałów. Dla Ottona I był człowiekiem godnym zaufania, przy czym cenionym jako doskonały wojownik. U Ottona II popadł w niełaskę i stracił marchię na rzecz Thietmara, potem na krótko ją odzyskał, by wreszcie zginąć w Italii z rąk Saracenów w wielkiej klęsce Niemców pod Coltrone. Miał bardzo energicznego syna Ekkeharda, który po latach zamętu w Serbii potrafił odzyskać Marchię Miśnieńską i po śmierci Ottona III kandydował nawet do korony królewskiej, popierany przez swego przyjaciela, Bolesława Chrobrego... W marchii Guntera znalazły się dwa biskupstwa: w Merseburgu i w Żytycach. Granice diecezji merseburskiej wchodziły na obszar Thietmara, więc w tym rejonie władza świecka nie pokrywała się z władzą kościelną. Przyjmuje się na ogół, że marchia Hodona objęła niedawno podbite przez Gerona I Łużyce. Jest to w pełni logiczne, gdyby jednak miała'objąć tylko ten obszar, to pozostałaby najuboższą z marchii, powstałych po podziale zdobyczy Gerona, w dodatku pozbawioną łączności z Niemcami. Marchia Teodoryka sięgała bowiem środkowego biegu Łaby, granicząc z władztwem Thietmara, łączącym się z dobrami po Geronie (Gernrode i okolice na południe od Magdeburga), dalej zaś na południu rozciągała się marchia Guntera z głównymi miastami Merseburg i Żytyce. Jeśli w dodatku uwierzyć, że w Miśni rezydował margrabia Wigbert, to Hodo byłby całkowicie odcięty od pomocy niemieckiej, przy czym w pełni zależny od kolegów marchionów. Mało tego — od 968 roku w jego marchii nie byłoby siedziby biskupstwa. W takiej sytuacji kraina, położona gdzieś na kresach za szeroką i skłonną do wylewów Łabą, zdana tylko na własne siły okupacyjne, byłaby tworem z góry skazanym na utratę i rozbiór przy pierwszym powstaniu słowiańskim. Sąsiedztwo Hodona pod tym względem było bardzo niekorzystne — Polanie (Lubusza-
nie), Ślężanie, Czesi, a na północy Stodoranie i Wkrzanowie, plemiona Wieleckie. Przecież nie inaczej, niż na skutek powstania, Łużyczanie odzyskali pokolenie wcześniej niepodległość. Być może Gero zastosował w czasie ostatniego podboju tak krwawe środki represyjne, że nikt nie miał zamiaru buntować się przeciw nowym panom, lub raczej nie miał kto takiego buntu zorganizować. Mimo to położenie Hodona wcale nie było łatwe. Nadal jego panowanie uzależnione byłoby od stałej pomocy wojskowej z Niemiec. Późniejsze wydarzenia wskazują, że Hodo sprawował nadzór nad powinnościami trybutarnymi Mieszka I. Czy mógłby należycie wykonywać ten obowiązek, nie posiadając dostatecznych sił? Brak kontaktu z zapleczem, to zerwanie z ideą marchii jako jednostki pogranicznej, tworzonej z kilku macierzystych hrabstw i buforowych terenów uzależnionych. W opracowaniach można spotkać dwa schematy kształtu marchii Hodona. W polskich szkicach ma ona postać równoleżnikową, w niemieckich południkową (przy czym zaznaczam, że dla historyków zachodnich Hodo był postacią całkowicie marginalną i bardziej interesowała ich ogólnie pojmowana jako stały element geograficzny w dziejach późniejsza Marchia Łużycka). Marchia „równoleżnikowa" sięgała na zachodzie Łaby na wysokości Magdeburga, następnie — idąc na wschód — obejmowała kraj Serbiszcze, a potem rozszerzała się na obszar Łużyc między Łabą a Hawelą, dalej zajmowała dorzecze środkowej i górnej Sprewy oraz całe dorzecze Nysy Łużyckiej. Jej zachodnia granica to rzeka Bóbr. Niekiedy należy do niej obszar marchii Thietmara, jeśli nie był on ujmowany przez konkretnego badacza jako wódz osobnej jednostki terytorialnej. Marchia „południkowa" obejmowała teren od Miśni do rzeki Bóbr na południu, a jej północny kraniec sięgał wód Bałtyku w miejscowości Wołogoszcz lub wyspy Uznam, zależnie od opracowania. Ziemie Lubuszan po lewej stronie Odry należały w myśl tej teorii do Marchii Łużyckiej.
U podstaw teorii „równoleżnikowej" leży niewątpliwie fakt udzielenia przez Zygfryda z Walbeck pomocy Hodonowi w wyprawie na Mieszka I. Hrabstwo Walbeck leżało na północny zachód od Magdeburga, więc wpływy Hodona rozciągnięto w tamtym kierunku, załatwiając tym samym problem łączności z ziemiami czysto niemieckimi. Rzadziej spotykany schemat południkowy wiąże się prawdopodobnie z uproszczeniami, dotyczącymi pojęć własnościowo-terytorialnych, co prowadziło do uznania krajów trybutarnych za trwale opanowane. Niestety — obydwa schematy wydają mi się niewłaściwe i, choć uzasadniają pewność siebie Hodona dużymi podstawami terytorialnymi, należy uznać je za wątpliwe. Południkowy z przyczyn oczywistych — plemiona Związku Wieleckiego, choć bite i płacące trybut, nie zostały w tym czasie i jeszcze długo potem podbite, a nawet nie usiłowano prowadzić tam choćby ostrożnych akcji misyjnych. Równoleżnikowy nie uwzględnia obszarów władania pozostałych marchionów, a są oni dobrze poświadczonymi postaciami historycznymi. Moim zdaniem wyjaśnienie wątpliwości leży w ówczesnym układzie sił między rodami Niemiec i koncepcjach Ottona I, dotyczących właściwego podziału władzy. Wydaje mi się nieprawdopodobne, by najbardziej na wschód wysunięta marchia, wystawiona na pierwsze ataki Polski i Czech (teraz trybutariuszy, a jutro?), była pozbawiona bazy w postaci trwałego osadnictwa niemieckiego, sięgającego choćby jednego pokolenia. Wobec nowej polityki Ottona mało też jest prawdopodobne, że nie miała w swym obszarze siedziby biskupiej, nie tylko ze względów misyjnych. W królestwie Niemiec, a później w cesarstwie, coraz większą rolę odgrywali feudałowie kościelni. Z punktu widzenia cesarza posiadali więcej zalet od świeckich hrabiów, natomiast ich powinności państwowe były identyczne. Otrzymywali dobra biskupie w lenno, co nakładało na nich obowiązek służby wojskowej. W związku z tym posiadali zastęp własnych rycerzy, a w przypadku zlecenia im władzy świeckiej nad
większym obszarem podlegali im grafowie, jako lennicy. Przykładem takiego dostojnika może być Michał, biskup Ratyzbony w księstwie Bawarii, który w roku 949 toczył bitwę z Węgrami, wykazując przy tym nie lada męstwo 3 . Jeśli ktoś pragnął zostać biskupem, musiał zabłysnąć w oczach cesarskich odpowiednimi zaletami, a wysokie urodzenie nie było wcale czynnikiem decydującym. Ponadto duchowni posiadali jeszcze tę zaletę, że nie mieli legalnego potomstwa. Dzięki temu po śmierci dostojnika pastorał przechodził w ręce gotowe przysłużyć się królowi, nie rodowi. Rody oczywiście stały murem za własnymi kandydatami, wywierały wielorakie i pomysłowe naciski, jednak nie mogły uzurpować sobie praw do dóbr biskupstwa. W przypadku lenn świeckich dało się zauważyć podobną tendencję, a w następnych pokoleniach było już zwyczajem, że lenna dziedziczy syn po ojcu, albo przynajmniej ktoś z bliskiej rodziny. Otto I coraz śmielej w administrowaniu krajem opierał się na feudałach kościelnych. Utworzenie biskupstw dla terenów słowiańskich, prócz szczytnego celu prowadzenia misji, miało też równoważyć wpływy tamtejszych feudałów świeckich, ograniczać ich samowolę, czy też dyscyplinować choćby w wymiarze wiary chrześcijańskiej. Biskupi Merseburga, Zytyc i Miśni otrzymali wprawdzie stosunkowo skromne wyposażenie materialne, ale ich prawa moralne były równie wysokie, jak kolegów z głębi kraju. Pod względem wojskowym podlegali margrabiom, jeśli jednak generalicja poczynała sobie niezbyt po chrześcijańsku, biskupi mogli użyć porządkowych narzędzi władzy kościelnej, od upomnienia po klątwę. Inna sprawa, czy któryś ośmieliłby się skorzystać z tych instrumentów nacisku wobec dostojników, wydzielających im dziesięciny. W razie potrzeby stosownego upomnienia mógł udzielić arcybiskup Magdeburga, któremu podlegały biskupstwa „słowiańskie". Ale dodam, że bardzo możny margrabia, wielokrotnie wspominany książę Herman, w chwili śmierci w 973 3
Tamże, 11.27, s. 86.
roku miał udaremnione pojednanie się z Panem Bogiem. „Gdy syn tegoż, Bernard przywiózł zwłoki do Lineburga, przypadek zrządził, że w pobliżu zalazł się biskup werdeński Bruno. Ponieważ biskup trzymał Hermana do ostatnich chwil życia pod klątwą, przeto syn błagał go usilnie, aby przynajmniej zmarłemu udzielił rozgrzeszenia i zezwolił na pochowanie go w kościele. Lecz w żaden sposób nie mógł uzyskać tego, o co błagał" 4 . Dla ówczesnych było tym samym jasne, że przed Hermanem raz na zawsze zamknęła się droga do zbawienia. Uważam, że wyjaśnienie kwestii obszaru marchii Hodona leży w przywileju cesarskim, gwarantującym biskupowi Miśni dochody z diecezji, pobierane niezależnie od danin, ściąganych przez komesa, względnie komesów tych ziem. U G. Labudy, który dogłębnie przeanalizował ten dokument 5 , występują komesowie w liczbie mnogiej. Natomiast u L. Leciejewicza słowo „komes" występuje w liczbie pojedynczej. Słowo to oznaczało, jak już wyjaśniałem, dostojnika świeckiego o randze nie niższej niż hrabia. Równie dobrze w tym przypadku, jeśli przyjąć liczbę pojedynczą, mogło ono oznaczać margrabiego, jako że on miał prawo do dysponowania daninami. W innych marchiach biskupi zdani byli na ł/10 dochodów marchiona, wydzielanych im przez tego feudała. W tym przypadku biskup Miśni miał pozycję uprzywilejowaną, gdyż jego dochodami nie dysponował urzędnik świecki. Jeśli przytoczyć tłumaczenie dokumentu w wersji ze słowem „komes", otrzymamy opis ziem diecezji merseburskiej, pokrywającej się prawdopodobnie z obszarem interesującej nas marchii. Istotne jest przy tym, że dokument wydano rok przed bitwą pod Cedynią. Wątpię, by w ciągu jednego roku zaszły poważne zmiany terytorialne. Dokument Ottona I dla biskupstwa miśnieńskiego z 971 r. głosił, że z ziemi Dalemińców [Głomaczy — P.R.], Niżan, Dziadoszan, Milczan i Łużyczan, „zanim komes tych krain 4
Tamże, 11.31, s. 94. G. L a b u d a , Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, 1960. 5
Poznań
pobierze i rozdzieli nadaną sobie część, dziesięcina ma być płacona cała i niepodzielna [...] w miodzie, futrach, daninie srebra, niewolnikach, szatach, wieprzach, zbożu i poszukiwanych rzeczach (...)" 6 Wątpliwości odnośnie liczby „komesów" można wyjaśnić też w ten sposób, że „komesowie" oznaczaliby wszystkich wyższych urzędników w marchii, natomiast „komes" samego margrabiego. Myślę, że bez ryzyka poważnego błędu można postawić znak równości między obszarem marchii Hodona a obszarem wyżej określonej diecezji miśnieńskiej. Dzięki zdobyciu ziem słowiańskich słabo dotychczas związanych z interesami rodów niemieckich, cesarz zyskał możliwość wprowadzenia modelowego przykładu średniowiecznej dwuwładzy świeckiej i duchownej, idei „dwóch mieczy". Ponieważ na tym modelowym terytorium zaistniał konflikt między filarami feudałizmu, rozstrzygnął go, wspierając słabszy fizycznie element, czyli biskupa. Co jednak z Marchią Miśnieńską, znaną choćby z tego, że kilkanaście lat później córka jej margrabiego, Rykdaga poślubiła Bolesława Chrobrego? Odpowiedź jest prosta — marchii tej jeszcze nie było. Pojawiła się później, po interesujących nas wydarzeniach, a nie jest wykluczone, że jej utworzenie miało z nimi związek. Z obecności margrabiego Wigberta w tym rejonie również wypada zrezygnować. Późniejszy o pokolenie biskup Merseburga, Thietmar nie wspomina o nim w swej kronice ani razu. Margrabia Hodo miałby więc oparcie w terenach niemieckich, gdyż wokół grodu, czy też raczej łwierdzy Miśnia, już w czasach Henryka I osiedlono Niemców, być może nawet na tej samej zasadzie, jak wokół Merseburga. Poza tym dysponował obszarem czterech głównych plemion serbołużyckich i jednego śląskiego (Dziadoszanie), co powierzchniowo w przybliżeniu odpowiadało terenowi Polan i Goplan razem wziętych. Pozostają do wyjaśnienia kwestie „tytularności" marchii Thietmara i Guntera oraz stosunków między marchionami, 6
L. L e c i e j e w i c z , Słowianie zachodni, Wrocław 1989, s. 166.
a więc możliwości i chęci udzielania sobie wzajemnej pomocy, w tym przepuszczania posiłków z głębi Niemiec do Hodona. Tytularność najwyraźniej widać na przykładzie margrabiego Thietmara. Jego władztwo trudno nawet nazwać marchią. Nie strzegł on żadnej z granic, gdyż otoczony był przez inne niemieckie jednostki terytorialne. Na północy — marchia Teodoryka, na południu — marchia Guntera, na wschodzie marchia Hodona, a na zachodzie Saksonia i Turyngia. Danin, jakie pobierał od miejscowej ludności słowiańskiej, nie można nazwać trybutem, gdyż trybut płaciły ludy wprawdzie mniej lub bardziej zależne politycznie, ale wolne, posiadające własne władze. Thietmar był więc typowym, feudalnym administratorem posiadanych ziem, zwanym margrabią nie tylko dla złagodzenia urażonej miłości własnej, a również dla podkreślenia, że nie jest ich dziedzicznym właścicielem. Jest tu więc istotne zerwanie z tradycją limesową, dotyczącą obrony kresów państwa. W późniejszym czasie Thietmar stał się, po objęciu Merseburga „prawdziwym" margrabią, a wojna z Czechami i wielkie powstanie słowiańskie z 983 roku uczyniły z jego ziem obszar limesowy. Od podboju Łużyc w 963 r. do wyprawy Hodona na Mieszka I w 972 było tu jednak spokojnie. Thietmar mógł oddać się zagospodarowaniu dzierżonych hrabstw, złączenia obcych etnicznie obszarów z Niemcami, czego przykładem może być ufundowanie do spółki z bratem, arcybiskupem Geronem, klasztoru w Nienburgu. Fundację zlokalizowano u ujścia Saali (Soławy) do Łaby. Gunter, drugi z margrabiów „tytularnych", miał w obszarze marchii aż dwa biskupstwa — merseburskie i żytyckie. Prawdopodobnie i on nie pobierał trybutu z zagranicznych ziem, choć sąsiadował z Czechami. Czechy podlegały jednak w tym względzie Bawarom. W Bawarii też była miejscowa Marchia Wschodnia, z której potem uczyniono osobne księstwo Österreich, znane nam jako Austria. Nie jest do końca wykluczone, że część trybutu czeskiego kierowano na utrzymanie załóg wojskowych w Merseburgu, ale przede wszystkim
pierwszym zadaniem margrabiego Merseburga było utrzymywanie w posłuszeństwie miejscowych i pobliskich plemion serbskich. Ponieważ tereny niepodległych Słowian odsunęły się daleko na wschód, a z Czechami, póki żył Bolesław Srogi, nie było powodów do zatargów, zadania obronne marchii zeszły na dalszy plan. Utworzenie aż dwóch biskupstw na stosunkowo niedużym terenie jednoznacznie świadczy o zamiarach Ottona, dotyczących zespolenia Serbów przedłabskich z Niemcami. Więcej biskupstw, to intensywniejsza i szybsza chrystianizacja barbarzyńców. Okazało się w późniejszych, chudszych latach, że jednak miejsca dla dwóch biskupstw jest zbyt mało i czasowo zlikwidowano diecezję merseburską, lecz w końcu lat sześćdziesiątych nic nie wskazywało na nadejście kryzysu. Uznano, że pokój na tych ziemiach dawno już zaprowadzono i należy wreszcie włączyć je w krąg ziem cywilizowanych. O spokoju w Merseburgu i okolicach może świadczyć fakt, iż margrabia Gunter uczestniczył w 969 roku w zwycięskich walkach z Grekami w dalekiej Italii, gdzie ochoczo łupił, zabijał i obcinał nosy 7 . Nie wiadomo, czy zdążył powrócić do 972 roku. Nie jest wykluczone, że wrócił do domu wcześniej i został ponownie wezwany. Wobec powyższego jedynymi margrabiami w dawnym stylu, stale strzegącymi granic i pobierającymi trybut od niepodległych Słowian, pozostawali w ramach starej marchii Gerona Teodoryk i Hodo. Połączenie marchii Hodona z krajami niemieckimi było utrudnione, czego konsekwencje odczuł on w 972 roku, w czasie wyprawy na Mieszka I. Teoretycznie wszystko wyglądało należycie — markherzog Teodoryk sprawował nadzór nad wszystkimi dostojnikami wschodnich Niemiec, w tym szczególnie nad świeżo nabytymi ziemiami słowiańskimi. Miał prawo ogłosić powszechną mobilizację i ruszyć z wyprawą represyjną na barbarzyńców, zakłócających porządek, ewentualnie wesprzeć 7
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952,11.15, s. 64.
któregoś z zagrożonych margrabiów. Powinien też koordynować działania podległych feudałów. Z całą pewnością cesarz nadając lenna kładł nacisk na ścisłe współdziałanie dostojników. W praktyce system ten zawiódł już na starcie, w roku 968, gdy przyszedł zimowy rozkaz cesarza Ottona I o zniszczeniu Redarów. Jak zadziałał w roku 972, omówię dalej. Praktycznie nie zadziałał dziesięć lat później, podczas wielkiego powstania Słowian, wywołanego nadużyciami i okrucieństwem księcia Teodoryka, chyba że w kategorii sukcesu rozpatrywać nierozstrzygniętą bitwę nad rzeczką Tongerą na północ od Magdeburga, co było rozpaczliwą obroną macierzystych terenów saskich, a nie odbijaniem utraconej marchii. Wielkość sił ofensywnych zależała teraz wyłącznie od porozumienia między rywalizującymi o nowe nadania i łaskę cesarza możnymi. Jeśli chodzi o spacyfikowanie nastrojów wojowniczych na czas swojej nieobecności w Saksonii, Otto osiągnął ten cel na czas kilku lat. Można powiedzieć, że póki żył, nikt nie śmiał złamać dyscypliny feudalnej. Za następnych władców było z tym różnie, a nawet całkiem źle. Jeśli chodzi o Hodona, jego współpraca z pozostałymi margrabiami układała się raczej korzystnie. Nie było zgrzytów między nim a Teodorykiem, gdyż nieporozumienie na tej linii oznaczałoby rozkaz dla grafa Zygfryda w czerwcu 972 roku, by wracał do domu. Również z Thietmarem stosunki Hodona układały się dobrze i bezkonfliktowo. Syn Hodona, Zygfryd, wychowywał się później we wspomnianym klasztorze w Nienburgu, którego protektorem był Thietmar. Nie wiadomo tylko, jak układała się współpraca z Gunterem, ale komu oddano w dozór marchię pod nieobecność jej zwierzchnika? Przecież nie Teodorykowi, który był za daleko, ani nie podpadniętemu u cesarza Thietmarowi. Pod nieobecność Guntera rządził w Merseburgu prawdopodobnie Hodo. Tymczasem dostojny margrabia Hodo po usadowieniu się w przydzielonej mu marchii, zaczął przyglądać się bacznie poczynaniom swego północno-wschodniego sąsiada Mieszka,
nad którym miał sprawować w imieniu cesarza nadzór. Że nadzór ten nie należał do fikcji, świadczyć może zapis kronikarza Thietmara: „Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się podniósł z miejsca" 8 . Książę Mieszko I zmarł w roku 992, margrabia Hodo w rok później. Mieli więc sporo czasu po Cedyni, by się spotykać i być może do tych właśnie czasów odnosi się thietmarowy zapis. Ilustruje on jednak dobitnie obraz, widziany oczami niemieckich feudałów: słowiański król (tak zwano czasem księcia Mieszka) przyjmuje pozycję uniżonego petenta wobec niemieckiego hrabiego. I taki widok świata jest prawidłowy. Coś musiało zakłócić Hodonowi idealny obraz. Pytanie — co? PRZYCZYNY WOJNY
Ze względu na szczupłość przekazu o wojnie margrabiego Hodona z Mieszkiem I, historycy mają problemy z określeniem jej przyczyn. Oto co mówi biskup Thietmar: „Tymczasem dostojny margrabia Hodo, zebrawszy wojsko, napadł z nim na Mieszka, który był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę" 9 . Jak to rozumieć? Oficjalny, wysoki urzędnik cesarski napada na oficjalnego, cesarskiego przyjaciela! Rozpatrywano różne warianty, przywołując niektóre z nich tylko po to, żeby je z całym wdziękiem obalić, wykazując tym samym wszechstronne zbadanie sprawy. Oto kilka wiodących tematów: — Hodo, nieodrodny syn epoki, zapragnął sławy i zysku, a te zapewniały tylko zwycięskie wojny; — Mieszko wcale nie był taki wierny, jak to sformułował kronikarz i trybutu nie miał zamiaru płacić; 8 9
Tamże, V.10, s. 262. Tamże, 11.29, s. 88.
— Hodo działał reprezentując interesy królestwa Niemiec, gdyż Mieszko zapędził się w swych pomorskich podbojach na lewy brzeg Odry. To tylko przykłady, domysły, hipotezy. Ze zdania kronikarza nie wynika żaden racjonalny powód niemieckiej napaści. Możliwe, że twórca zdania sam nie był w pełni poinformowany o powodach wojny, w której brał udział jego ojciec, graf Zygfryd. Gdy opisuje inne konflikty, podaje zwykle przyczynę — zawiść, chęć zysku, zemstę, władzę oraz ich konfiguracje. Tu sprawa przedstawiona jest całkowicie niejasno, mętnie. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Ale zwykle gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. O pieniądzach można mówić w przypadku wrogów ojczyzny, jak graf Wichman 10, czy wrogów rodziny (ojczyzny również...), jak graf Dedi 1 1 . Czy wypada mówić o nich w odniesieniu do przedsięwzięcia, w którym wziął udział umiłowany ojciec, wielokrotny sługa i obrońca ojczyzny? W dodatku przedsięwzięcia, zakończonego totalną klęską? Ale jak pisze G. Labuda: „choćby najbardziej prywatna akcja wysokiego dostojnika niemieckiego musiała mieć jakieś pozornie oficjalne powody" 12. Spróbujmy ich poszukać. Opisywałem wyżej, że Mieszko zawczasu szukał kontaktów przyjacielskich z Niemcami, by nie tylko zabezpieczyć się przed ich roszczeniami terytorialnymi w przyszłości, ale i zyskać sojuszników w osiągnięciu własnych celów. Przez układy z Niemcami dostał możliwość opanowania Ziemi Lubuskiej, co pozwoliło rozdzielić dotychczasowy niebezpieczny sojusz Wieletów i Czechów, a tych ostatnich przeciągnąć na swoją stronę. Przez przyjęcie chrztu został zaliczony w poczet chrześcijańskich książąt i mówiło się o nim w Rzymie z niewątpliwą sympatią i szacunkiem. Wymuszało to poniekąd szacunek ze strony 10
Tamże, II.6, s. 48. " Tamże, V1.50, s. 386. 12 G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987, rozdz. III, s. 112.
Szyszak „Wielkopolski" z X-XI w. (ze zbiorów MWP w'Warszawie). Znaleziono dwa takie hełmy na ziemiach polskich, jak wskazuje nazwa — w Wielkopolsce. Świadczy to o produkcji tego typu hełmu na dużą skalę
Hełm z XI—XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie). Hełm bez żeber i nitów, co czyniło z niego produkt militarnie doskonały. W czasach Cedyni hełmów tego typu było raczej niewiele
Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa). Oryginał w czasach świetności wyglądał jeszcze bardziej efektownie, gdyż wszystkie obręcze, zdobienia i rozety były srebrzone
Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa). Tym razem w kolorystyce negatywowej względem oryginału — srebrzyste blachy dzwonu, złociste dodatki
Replika hełmu „Wikingów" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa). Zwracam uwagę na okularową osłonę twarzy — skuteczniejszą niż zwykły nosal
Rekonstrukcja hełmu „żebrowego". (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa). Nic dodać, nic ująć — na 100 egzemplarzy używanych w czasach Cedyni około 90 wyglądało podobnie, z wariacjami na temat wysokości dzwonu i zdobień
Kolczuga (ze zbiorów MWP w Warszawie). Jest to egzemplarz dużo późniejszy niż X w., jednak ten element uzbrojenia zmieniał się niewiele — koszulka z drucianych kółeczek (kolcy). 1/1/ czasach Cedyni rękawy były krótsze, do łokcia. Rozcięcia: obojczykowe (ułatwiające zakładanie pancerza) i dolne (ułatwiające dosiad konia) znane były już wcześniej
Zbliżenie pokazujące sposób przeplatania się kółeczek kolczugi (ze zbiorów MWP w Warszawie). Zwracam uwagę na nity — w egzemplarzach najwyższej jakości kolce nitowano podwójnie, nie pojedynczo
Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Bitwa konnicy (miniatura z Saint Gallen z X w.). Twórca pokazał walkę włóczniami zwartych oddziałów rycerstwa. Bój trwał do ostatka — nawet na leżąco
Próba zdobycia zamku przez oddział jazdy (miniatura z Saint Gallen z X w.). Próba zakończona niepowodzeniem — obrońcy nie dali się zaskoczyć, a ich konnica przepędziła napastników
Oblężenie zamku (miniatura z Saint Gallen z X w.). Tym potyczka zakończyła się porażką obrońców, których ścigano i bito samych bram twierdzy. Do oblężenia przystąpili piesi łucznicy. część ilustracji pozwala przypuszczać, że zamek zdobyto — król nia swoich najlepszych rycerzy...
razem aż do Dolna wyróż-
Niemców, układy sojusznicze stały się bardziej równoprawne, wzrósł więc prestiż władcy. Po przyjęciu chrztu zadał wielką klęskę militarną swym wrogom, co jednoznacznie wskazywało, że sam Bóg jest po jego stronie, nie tylko Czesi. Z pewnością nie zatrzymał się na tej drodze pełnej sukcesów i kontynuował podboje na Pomorzu. Nie zaniedbał przy tym organizacji wewnętrznej państwa — wokół grodów powstawały osady służebne, wyspecjalizowane w produkcji różnych artykułów, potrzebnych drużynie i księciu. Do dziś istnieją wsie i miasteczka o nazwach: Szczytniki, Grotniki, Koniary, Bobrowniki, Bartniki, Piekary, które wskazują na monopol państwowy, zwany niegdyś „regale książęce" na wytwarzanie z zyskiem niektórych dóbr. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że każdy duży gród, założony przez Mieszka lub na nowo zagospodarowany, posiadał takie wsie o jednakowych nazwach. To wymagało dużego wysiłku organizacyjnego, a przede wszystkim ludzi, rąk do pracy, fachowców. Już na tym tle może zarysować się źródło konfliktu z Hodonem. Iłu bowiem ludzi zbiegło przed uciskiem zorganizowanym w sąsiedniej marchii do kraju Lubuszan? Zwykły problem pograniczny, zbiegostwo. Teraz problemem jest napływ ludzi, poprzednio zaś problemem były ucieczki. Jako dziesięcinę biskupstwa merseburskiego w wyżej przytoczonym dokumencie Ottona wspomina się między srebrem, wieprzami a szatami niewolników. Biskup Thietmar kilka razy daje świadectwo stosunków panujących na ziemiach zdobytych. Raz użył subtelnej personifikacji nieszczęsnej diecezji merseburskiej, którą czasowo zlikwidowano, „a wszystko, co należało przedtem do naszej diecezji, zostało rozkawałkowane w sposób pożałowania godny na podobieństwo owej rodziny słowiańskiej, która w następstwie wyroku sądowego została sprzedana i rozproszona na wszystkie strony" l3 . W innym miejscu zapisał 13
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, 11.16, s. 130.
informację o postanowieniu sądu synodalnego na Słowiańszczyźnie z roku 1006, któremu przewodniczył król Henryk II, gdzie zabroniono „na mocy kanonicznego i apostolskiego autorytetu (...) sprzedawania chrześcijan poganom" 14. Przez pogan należy rozumieć Żydów i Arabów, przez chrześcijan — ochrzczonych Słowian. Zbiegów na teren Polski mógł spotkać podobny los, tu również handel niewolnikami był opłacalny i szeroko praktykowany, stanowił nawet główny dochód kniazia, ale mogli też liczyć na kawał ziemi do wykarczowania i uprawy lub możliwość otwarcia własnego warsztatu, jeśli byli rzemieślnikami, czyli na stosunkowo spokojne życie rodzinne. Jako powód konfliktu można też wymyślić płacenie trybutu przez Mieszka we własnej monecie, nie cesarskiej, co dawało pole do oszczędności, przez obniżenie ilości srebra w stopie, służącym do kucia denarów. Wyszczególnione wyżej przyczyny wcale się nie wykluczają wzajemnie, a można powiedzieć, że nawet dobrze się uzupełniają. Każde podobnego typu wydarzenie ma kilka powodów. Mieszko w swoich sukcesach przebrał widocznie miarę i najwyższy już był czas, żeby zadziałać. Hodo musiał od pewnego czasu myśleć o napaści i przygotowywać się do niej. Jeśli kupiec żydowski znał siły Mieszka z czasów jego wojny z Wieletami, to zawodowy żołnierz Hodo, stróż wschodniej granicy imperium, musiał je znać o wiele lepiej. Może istniały przesłanki, by uwierzyć, że siły zanotowane przez Ibrahima ibn Jakuba były zbyt wygórowane, ale jest to raczej mało możliwe. Musiały być nie mniejsze niż sześć lat wcześniej, przy czym zarówno wojsko, jak i jego dowództwo, zdobyło więcej doświadczeń, mogło się dozbroić kosztem nieprzyjaciół, słowem armia Mieszka przedstawiała teraz większą wartość bojową. Dlatego jestem przekonany, że akcja Hodona, nosząca znamiona spontanicznego zebrania sił, przygotowywana była od jakiegoś czasu starannie i w uzgod14
Tamże, YI.28, s. 356.
nieniu z pozostałymi margrabiami, przede wszystkim z Teodory kiem. G. Labuda pisze: „będziemy znacznie bliżsi prawdy, jeżeli wyprawę Hodona pojmiemy jako oficjalną niejako ekspedycję na Mieszka, zarządzoną przez zastępcę cesarskiego nad Łabą, Dytryka [tj. księcia Teodoryka — P.R.]" 15 . Jest to hipoteza bardzo prawdopodobna, lecz przeczy jej zdanie Thietmara: „Na pomoc margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze nieżonaty" 16 . Gdyby nie jedno słowo użyte w łacińskim oryginale — „solis", czyli „sam z wielu", hipoteza byłaby trudna do podważenia. W ramach szeroko rozumianej marchii Gerona było wiele hrabstw rdzennie niemieckich, objętych obowiązkiem służby wojskowej. Przy w pełni oficjalnej wyprawie Zygfryd nie jechałby sam, ale wśród wielu znajomych grafów saskich, a Thietmar nie byłby taki tajemniczy i niejednoznaczny w określeniu jej przyczyny. Nazwałby Mieszka po imieniu, podobnie jak nazywał jego syna Bolesława przy opisie wojen Henryka II. Jest w tej hipotezie jednak element godny uwagi — porozumienie między dostojnikami, przy czym inicjatywa mogła wyjść od Teodoryka, a Hodo skwapliwie wykorzystał szansę do podniesienia swojego znaczenia. Jakie zatem były owe oficjalne, a zatajone powody wojny? Sytuacja mogła wyglądać następująco. Mieszko dążył do pełnego podporządkowania sobie nie tylko Pomorzan kontynentalnych, ale i wyspy Wolin. Plemię'Wolinian zamieszkiwało deltę Odry, pas ziem około dziesięcio-dwudziestokilometrowej szerokości wokół wyspy po obu stronach rzeki. Żądając daniny z tych ziem, bądź też wkraczając na nie, Mieszko „naruszył" ustaloną wcześniej strefę wpływów 15 G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987, rozdz. III, s. 117. 16 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tium. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, 11.29, s. 88.
niemieckich, kończących się na rzece Odrze. To, że Niemcy nigdy jeszcze nie dotarli do Wolinian (choć bili Wkrzanów), nie miało znaczenia dla Hodona i Teodoryka. Mieszko przekroczył Odrę w miejscu nieuzgodnionym? Przekroczył. Złamał układ? Mieszko uważałby, że nie, jakiś niezależny trybunał również, choć to nie jest całkiem pewne. Ale dla stu na stu feudałów niemieckich jasne było, że układ został złamany. Tylko nie wszyscy uważaliby, że należy wszczynać wojnę z sojusznikiem przed przybyciem cesarza. Teodoryk również nie należał nigdy do ryzykantów, ale pojawił się czynnik dodatkowy. Thietmar pisze w kronice, że w roku 1007 na dwór króla Henryka II przybyli razem z innymi Słowianami Wolinianie 17, przy czym wyraźnie odróżnia ich od Wieletów. Montowano wówczas koalicję przeciw Bolesławowi Chrobremu. Czy coś podobnego nie mogło zaistnieć wcześniej, zwłaszcza że w mieście Wolin mieszkali — wśród innych nacji — również chrześcijanie, Sasi? Czy po fiasku współdziałania z Redarami w 967 roku nie pojawiła się wśród Wolinian myśl o poszukaniu wsparcia u Niemców? Margrabia Gero niegdyś porozumiał się z Ranami i dzięki temu ocalił siebie i króla Ottona I. Wolinianom mogło się wydawać, że Niemcy są na tyle daleko, iż trudno im będzie zagrozić niepodległemu bytowi wyspiarzy. Zjawili się więc u Hodona lub Teodoryka, oferując trybut w zamian za uwolnienie od Mieszka oraz pomoc wojskową w tym zakresie. Ustalono odpowiednią sumę „futer, srebra, niewolników, szat i wieprzów", zapewne niższą niż żądał jej Mieszko, a dla dostojników niemieckich całkowicie opłacalną. Całe przedsięwzięcie jawiło się margrabiom jako wyjątkowo atrakcyjne — oto kolejne plemię słowiańskie, znane z legendarnego bogactwa, samo pcha im się w ręce. Przy okazji przytnie się skrzydła Mieszkowi, bo lata stanowczo za wysoko. Oto mamy prawie wszystkie przyczyny. Jest zawiść, chęć zysku, władza, trochę zemsty i ambicje. Ostrożny 17
Tamże, 111.33, s. 362.
Teodoryk popierał, ale się nie angażował, można by rzec — jak zwykle. Hodo zaryzykował. Jeśli postawiłby nogę na Pomorzu, to potem pod byle pretekstem odebrano by Ziemię Lubuską Mieszkowi. A kto by nią zarządzał, jeśli nie zwycięski wódz wyprawy? Proponuję jeszcze krótką wycieczkę w wiek XIII. Król Wielkopolski, Przemysł II, niedługo cieszył się koroną, gdyż zginął z rąk brandenburskich siepaczy. Mocodawcy napastników podbijali od pewnego czasu osadę po osadzie Pomorze, o które niegdyś walczyło kilku Mieszków i Bolesławów. Brandenburgia, to ówczesna silna i prężna kraina, wyrosła z marchii ze stolicą w Brandenburgu. Brandenburg kiedyś nosił nazwę Brenna. A kluczem do podboju Pomorza okazało się nabycie Ziemi Lubuskiej przez Brandenburczyków jako zastawu pod pożyczkę pieniężną, udzieloną Bolesławowi Rogatce, jednemu z najbardziej bezmyślnych Piastów Śląskich. Po tej wycieczce historycznej rachuby margrabiego Hodona nie wymagają już chyba dalszych wyjaśnień.
SIŁY, UZBROJENIE, TAKTYKA
SIŁY NIEMIECKIE
Siły niemieckie są trudne do oszacowania, ze względu na brak bezpośrednich danych. Można je obliczyć jedynie w przybliżeniu, biorąc pod uwagę ówczesne zaludnienie, możliwości mobilizacyjne innych okręgów wskazane w źródłach literackich oraz pojęcia współczesnych, dotyczące określenia ilościowego, typu „mało" — „dużo", w odniesieniu do wielkości podanego oddziału. Można też spróbować oszacowania ilościowego armii Hodona, biorąc pod uwagę możliwości mobilizacyjne Mieszka I, ale będzie to raczej próba określenia zdrowego rozsądku margrabiego, niż faktyczne przybliżenie się do prawdy. Przy obliczaniu siły wojsk Hodona należy wyraźnie oddzielić możliwości mobilizacyjne jego marchii od posiłków, jakie dostał od pozostałych marchionów oraz feudałów krajowych. Marchia
Najwyraźniejszą wskazówką ilościową, dotyczącą wojsk na terenie marchii, jest informacja Widukinda o akcji osadniczej wokół Merseburga. Podał on, że z bandytów, którym dano
rolę i broń na przedmieściach Merseburga, Henryk I uzyskał pełny legion 1 . Legion w znaczeniu średniowiecznym oznaczał tysiąc, więc okręg osadniczy Merseburg był w stanie wystawić nie mniej niż tysiąc zbrojnych. Widukind nie sprecyzował, czy był to tysiąc piechoty, czy też konnicy. Tę wątpliwość można wyjaśnić. Jeśli przestępca wywodził się z rycerstwa, mógł otrzymać konia i niewolników, by utrzymali jego i rumaka. Przestępcy wywodzący się z dołów społecznych musieli tymczasem poprzestać na walce pieszej. Rozdawaniem pancerzy król raczej się nie zajmował. W miarę upływu czasu legion przybierał coraz bardziej konny i pancerny charakter. Stosunki społeczne normowały się, to znaczy Niemcy zajmowali coraz bardziej uprzywilejowane stanowisko wobec miejscowej ludności. W praktyce nadziały ziemi na wojowników niemieckich, przez co należy rozumieć również odpowiednią ilość wieśniaków słowiańskich, obrabiających te ziemie, osiągały wartość od kilku (kilka, to znaczy raczej 8 niż 4) do kilkunastu-kilkudziesięciu włók ziemi. Włóka ziemi mogła osiągnąć wielkość kilkunastu hektarów i stanowiła podstawę gospodarstwa chłopskiego, pozwalającego nawet przy prymitywnej uprawie roli na utrzymanie jednej rodziny. Posiadanie takiego majątku zobowiązywało Niemców do służby na sposób rycerski, czyli konno. Można więc przyjąć, że potomkowie łotrów, o ile nie wyginęli w czasie różnych wojen, w czasach Hodona stanowili legion jazdy pancernej. Czy legion ten liczył tysiąc, czy też trzystu trzydziestu trzech rycerzy — trudno rozstrzygnąć. Liczba niższa jest bezpieczniejsza, łatwiejsza do wykazania i bardziej prawdopodobna. Ponieważ Marchia Merseburska to nie tylko Merseburg, ale i inne grody, a także siły hrabstw z Turyngii, można przyjąć, że margrabia Gunter z pewnością dysponował tysiącem konnych. Ilu ich oddał do dyspozycji Hodona? Nie wiadomo, lecz spróbuję odpowiedzieć na to pytanie nieco dalej. 1
Patrz rozdział II niniejszego opracowania.
Przy okazji podbojów Gerona była mowa o zaproszeniu na ucztę i zamordowaniu trzydziestu naczelników słowiańskich, zwanych książętami. Terytoria słowiańskie owego czasu, podległe Niemcom, lecz gotowe do buntu, to kraj Głomaczy (Dalemińców), przez który należy rozumieć ziemie kilku plemion, zamieszkujących dorzecze Muldy aż do Łaby, oraz obszary wokół Merseburga. Miejsce tych możnych zajęli Niemcy o godnościach rozumianych jako hrabiowskie. Mimo że granice hrabstw ulegały zmianom, bezpiecznie będzie przyjąć szacunkową liczbę trzydziestu niby-hrabstw w tym okręgu dla czasów Hodona. W skład jego marchii wchodziła tylko część miśnieńska owych trzydziestu hrabstw, czyli do 15 okręgów grodowych. Każdy hrabia zobowiązany był do wystawienia, w zależności od wielkości posiadanego majątku, określonej liczby zbrojnych. Hrabstwo prócz prywatnego majątku feudała obejmowało również posiadłości nie stanowiące jego bezpośredniej własności. Sprawował on nad nimi nadzór seniorski, rozdzielając je wasalom w lenna. Ze względu na stosunki własnościowe rozdział tych dóbr sprowadzał się do przyjmowania hołdów od kolejnych dziedziców w ramach tego samego rodu. Jeśli ród w linii męskiej wygasał, zaczynała się walka o rękę wdowy czy też o prawo do sprawowania opieki nad ewentualnymi sierotami. Do walki tej często przystępowali również możni duchowni, reprezentujący dobra kościelne. Jednak niezależnie od wyniku rywalizacji, określona liczba gospodarstw skutkowała wystawieniem odpowiedniej liczby zbrojnych. Dlatego nawet niewielkie hrabstwo dysponowało minimum dziesięcioma konnymi wojownikami, uzbrojonymi na rycerski sposób. Podkreślam, że jest to wartość minimalna. Oto przykłady z kroniki Thietmara, opisująęego starcie między jego stryjecznym bratem Wirinharem a grafem Dedi: Wirinhar „kiedy otrzymał sprawdzoną wiadomość, iż nieprzyjaciel [czyli graf Dedi] nadciąga z konnicą z Tangermiinde (...) wziął ze sobą mojego brata Fryderyka z dwudziestu
zaledwie uzbrojonymi wojownikami i natarł mężnie na wroga z wyżyn jednej łąki (...), z której mógł być z daleka widoczny. Kiedy przyszło do walki, Wirinhar położył trupem Dediego, który, mimo ucieczki czterdziestu z górą towarzyszy, stawiał dzielny opór. Zabity został również jego wasal Egilhard" 2 . Hrabstwo Dediego obejmowało ziemie rozciągające się „między rzekami: Wiperą, Solawą, Salzą i Wilderbach" 3 (wchodziło przy tym w skład Marchii Merseburskiej). Odpowiada to terytorium około 400 km 2 i jest wartością całkiem wysoką, jak na pojedyncze hrabstwo. Stanowiło ono podstawę wystawienia przez grafa ponad czterdziestu konnych wojowników, o których mowa, że uciekli. O tym, że nie walczył w całkowitym osamotnieniu, świadczy śmierć jego wasala Egilharda, ale ilu jeszcze ludzi oprócz tego wiernego rycerza pozostało, nie wiemy. Można tylko przypuszczać, że znalazło się kilku wiernych druhów. Czyli jednostka terytorialna zwana hrabstwem pozwalała na wystawienie około pięćdziesięciu rycerzy. Myślę, że żaden graf nie ruszał z domu bez choćby dziesięciu towarzyszy, gdyż wyjazd w mniejszej liczbie naraziłby go na śmieszność. Szacunek ludzi bywał wprost proporcjonalny do zamożności, a zamożność w owym czasie przekładała się na wystawność. Mniejsza świta sług i przyjaciół skutkowała osobliwą ślepotą otoczenia — nie rozpoznawano w centralnej postaci orszaku hrabiego, lecz jakiegoś rycerza. Ponadto hrabia musiał czuć się bezpiecznie. Wspomniany wyżej Dedi zginął mimo asysty sporej-,' grupy towarzyszy (którzy co prawda zachowali się niegodnie i umknęli), ale zamach na jego życie przygotowano starannie i w dobrym miejscu. Gdyby podróżował w mniejszej liczbie, akcja zaczepna nie wymagałaby takich gorączkowych przygotowań, jak szybkie zapewnianie sobie pomocy krewnego i jego ludzi. 2
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952 VI.49, s. 384. 3 Tamże, VI.50, s. 386.
Ta szybkość również jest pewną wskazówką możliwości mobilizacyjnych hrabstw — w razie potrzeby z dnia na dzień zjawia się dwudziestu rycerzy w pełnym rynsztunku. Hrabstwo grafa Dediego z roku 1009, opisane przez Thietmara, było niewątpliwie lepiej zagospodarowane od terytoriów łużyckich z 972 roku. Znając jednak jego wielkość, można z pewnym marginesem błędu przyjąć ilość okręgów grodowych, zwanych z niemiecka „burgwardami" dla marchii Hodona. Ich dowódcy niekoniecznie nosili tytuły hrabiowskie, więc nie o każdym mówiono „graf'. Pełnili jednak w burgwardach taką samą rolę, jak grafowie w swoich hrabstwach. Nazywano ich „ministeriałami", a niektórych komesami (czyli faktycznie grafami), przez co należy rozumieć przedstawicieli władzy królewskiej na obszarze marchii. Sercem każdego burgwardu był gród, stanowiący oparcie dla wszystkich Niemców, znajdujących się w danym okręgu. Grody składały się zazwyczaj z dwóch części, zwanych przez Niemców grodem wysokim i niskim, a przez dzisiejszych archeologów grodem właściwym i obwarowanym podgrodziem. Gród wysoki był solidnie obwarowaną fortecą. W przypadku zwiększenia obronności podgrodzia, odpowiednio rozbudowywano umocnienia grodu właściwego, gdyż przy równych wysokością umocnieniach nieprzyjaciel mógłby z łatwością przejść po nich do wnętrza jeszcze nie zdobytej części warowni. Umożliwiało to przedłużenie czasu obrony nawet w przypadku zdobycia podgrodzia. Jednak tylko w większych grodach, pełniących przed podbojem funkcje ośrodków plemiennych, lub wzniesionych w miejscach strategicznych (Miśnia), otaczano wałami również podgrodzie. Typowy „burg" to niezbyt duży gród, w kształcie mniej lub bardziej kolistym, o średnicy około 30-50 m, z jedną bramą wjazdową. Jego wały osiągały od 5 do 10 m wysokości. Aby zachować u ich szczytu ścieżkę o szerokości ok. 1,5 m, wał u podstawy często osiągał szerokość równą jego wysokości, a nawet ją przekraczającą. Nie należały więc do rzadkości sytuacje, gdy
umocnienia zajmowały ponad 50% powierzchni całkowitej grodu. Mimo ciasnoty walory obronne takiego miejsca były bardzo wysokie. Drewniano-ziemny zamek zawierał wszystko, co było potrzebne do przeżycia: studnię z wodą, spichrze ze zbożem, nierzadko stajnie i obory. Tu ze względów bezpieczeństwa gromadzono wartościowe przedmioty zbytku i cenione dobra użytkowe. Jako miejsce zamieszkania dla większej ilości osób gród wysoki nie sprawdzał się, ale na wypadek zagrożenia wał 0 średnicy 50 m mógł pomieścić z łatwością 150 obrońców, czyli często wszystkich Niemców i ich zwolenników z okolicy. Stała załoga grodu to kilkanaście osób. Wokół „burgu", lub obok niego, rozciągało się podgrodzie, stanowiące miejsce zamieszkania ludności utrzymującej załogę 1 świadczącej różne usługi: rolników, rzemieślników, kupców, w tym również tzw. wietników, czyli żołnierzy słowiańskich. Ludność ta nie miała dostępu do grodu wysokiego, dopiero w przypadku zagrożenia otwierano wrota, aby zapewnić sobie odpowiednią ilość obrońców i dać schronienie przyjaciołom. Budowanie umocnień wokół podgrodzia nie było regułą. Najczęściej otaczała je drewniana palisada z wysokich bali drewnianych, wkopanych lub wbitych pionowo w ziemię, zwana swojsko przez Słowian ostrokołem. Jeśli wykopano rów wokół podgrodzia, ostrokół był zwieńczeniem wału ziemi z wykopu. Wał ziemny umacniano niekiedy drewnianymi belkami, żeby nie rozmywał się w czasie deszczu. U podnóża umocnienia, na brzegu fosy wbijano ukośnie zaostrzone kołki, zwane częstokołem. Wały grodu wysokiego otaczano niekiedy kilkoma fosami i rzędami częstokołów, co znacząco podnosiło jego obronność i utrudniało prace oblężnicze. Opisane wyżej przykłady burgwardów dotyczą miejscowości mniejszych. Znamy kilka jednostek osadniczych, wchodzących w skład marchii Hodona, o większych rozmiarach, odgrywających ówcześnie, lub nieco później, dużą rolę w systemie nadzorczo-obronnym. Są to grody: położone wzdłuż Łaby — Drezno, Miśnia, Strzała, Biała Góra, zlokalizowane nieco
dalej na zachód — Gana, Lipsk i Mogilno, oraz rozproszone na obszarach szeroko pojętych Łużyc i Milska — Budziszyn, Zgorzelec, Czicziani, Żary, Chociebuż, Niemcza, Dobryług, Jaryna, Dąbna. W ramach marchii Hodona, posługując się wielkością hrabstwa Dediego jako obszarem typowym i przykładowym, można wyodrębnić około czterdziestu burgwardów. Jeśli przyjąć jako liczbę odniesienia ilość konnych, towarzyszących grafowi w dniu śmierci, to nawet po uwzględnieniu słabego zasiedlenia terenów marchii przez rycerstwo niemieckie można przyjąć około 15 rycerzy na jeden burgward. Hodo dysponowałby więc oddziałem sześciuset dobrze uzbrojonych jeźdźców. Nie jest to pełny legion, ale siła całkiem poważna. Na Mieszka i jego 3000 zawodowych żołnierzy wyraźnie zbyt skromna. Posiłki marchionów
>
Hodo liczył z pewnością na posiłki od pozostałych margrabiów. Ich możliwości w tym zakresie były zróżnicowane i zależne od kilku czynników. Gdyby sami wzięli udział w wyprawie Hodona, ruszyliby niewątpliwie z całą posiadaną siłą zbrojną. Ponieważ zostali w domu, wysłali tylko tych rycerzy, którymi mogli dowolnie dysponować. Tu zaś byli ograniczeni do obszarów okupacyjnych marchii, natomiast rycerstwo krajowe mogło odmówić udziału w imprezie organizowanej z dala od własnych granic, w której ich szefostwo nie angażuje się osobiście. Zasada była prosta — gdzie senior, tam jego wasale. Największe możliwości w zadysponowaniu pomocy miał z racji posiadanej godności i władzy książę Teodoryk. Podlegały mu obszary opanowane już od dłuższego czasu. Biskupstwa w Brennie i Hobolinie założono w 948 roku, więc przy lekkim zaokrągleniu władza Niemców obejmująca wszystkie aspekty życia trwała tam ćwierć wieku (a okupacja wiele dłużej, od zdrady Tęgomira). Przez jedno pokolenie był czas,
aby zadomowić się na tym obszarze. Ze względu na duże znaczenie strategiczne (tuż obok mieszkały przecież dzikie plemiona Wieleckie), ziemie Stodoran były mocno zmilitaryzowane, nasycone stałymi załogami wojskowymi, złożonymi z rycerstwa niemieckiego i wiernych mu Słowian. Być może właśnie ta nazbyt duża militaryzacja kraju przyczyniła się do wybuchu powstania słowiańskiego w 983 roku. Na terenie marchii Teodoryka można śmiało zmieścić około dwudziestu silnych hrabstw typu Dediego. Jeśli zaś przyjąć model osadniczy z Merseburga, obydwa grody biskupie — Brenna i Hobolin, byłyby w stanie wystawić po 1000 zbrojnych. Ponieważ proporcje jazdy do piechoty najczęściej kształtowały się jak 1 do 3, bezpieczną wartością jazdy rycerskiej byłoby około 650 ludzi, jeśli nie więcej. Ilu z nich Teodoryk byłby skłonny „pożyczyć" Hodonowi — trudno powiedzieć. Jeśli był osobiście zainteresowany w marszu Hodona na Pomorze, udzielenie pomocy w liczbie 150-200 jeźdźców nie stanowiłoby chyba wartości zbyt wygórowanej. Ilość 150 rycerzy jest również bezpieczna, jeśli rozumieć ją jako pomoc koleżeńską. Mniejsze możliwości wysłania posiłków miał margrabia merseburski Gunter. Jeśli był wówczas w marchii, mógł zadysponować na pomoc Hodonowi około 100 ludzi, bez znacznego obniżenia potencjału obronnego swoich ziem. Natomiast gdyby nadal, lub ponownie, przebywał w Italii, co jest całkiem prawdopodobne, gdyż cesarz toczył tam praktycznie nieustanne walki, potencjał wojskowy marchii był uszczuplony o pewną ilość rycerzy, przyjmijmy, że 100. Gdyby Hodo zastępował Guntera na czas jego nieobecności, mógłby zarządzić powszechną mobilizację w Merseburgu, dysponując w ten sposób siłą nie mniejszą niż 200 rycerzy. Margrabiego Thietmara stać było prawdopodobnie na wysłanie pomocy nie większej niż 50 jeźdźców. Ogółem pomoc marchionów dla Hodona wyniosłaby około 3 0 0 ^ 0 0 rycerzy.
Wydaje mi się, że jest to liczba prawdopodobna. Przy osobistym zaangażowaniu marchionów w wyprawę Hodona siły te byłyby co najmniej czterokrotnie większe. Nie uczestniczyli jednak w napaści, co przesądziło o wielkości zadysponowanych posiłków. Pomocy raczej nie odmówili, gdyż sami mogli kiedyś jej potrzebować. Aby nie ogołocić swych ziem z najbardziej wartościowego wojska, wysłali na wschód jedynie jego część. Pomoc krajowa
Krajowa pomoc feudałów ograniczyła się do grafa Zygfryda z Walbeck i ewentualnych oddziałów z macierzystego hrabstwa margrabiego Hodona. W wyprawie mogli też wziąć udział ochotnicy, liczący na łupy, przygody i trwalsze zdobycze. Wkład grafa Zygfryda w wojnę z Mieszkiem I można w przybliżeniu określić opierając się na świadectwach biskupa merseburskiego Thietmara, jego syna. Prócz Thietmara Zygfryd miał jeszcze trzech synów i córki. Zapewne, jeśli chodzi 0 męskich potomków, obdzielił ich dobrami równo, czyli sprawiedliwie. Można więc przyjąć, że majątek Zygfryda został podzielony na cztery równe części. Thietmar opisując napaść Wirinhara na Dediego wspomniał o jednym ze swoich braci, Fryderyku, który udzielił pomocy krewnemu. Zapis nie jest całkowicie jednoznaczny, można rozumieć go dwojako — albo Fryderyk udzielił pomocy dwudziestu ludzi, albo też ich połączone siły liczyły tylu zbrojnych. Istotne jest w tym momencie, że Fryderyk, dzierżący 1/4 ojcowego majątku, mógł wystawić szybko do boju 20 rycerzy. Jego ojciec, dysponujący całością dóbr, mógł tym samym poprowadzić w bój 80 ludzi. Jest to tylko wstępna 1 szacunkowa wskazówka, ale daje konkretne wyobrażenie o możliwościach Zygfryda. Z pewnością były one jeszcze większe, jeśli uwzględni się siły nie tylko z ziem, którymi bezpośrednio władał ten młodzieniec, ale z całego hrabstwa. Hrabstwo Walbeck należało w owym czasie do najbogatszych w Saksonii. Grafa Lotara, Zygfrydowego ojca, stać było
na ufundowanie w miejscu zwanym Leśny Strumień opactwa. Ten pobożny czyn miał swoją bardzo ziemską przyczynę — w młodości Lotar wdał się w spiski przeciw królowi Ottonowi I. Sprawa wydała się, uczestnikom sprzysiężenia obcięto głowy, tylko Lotar zachował własną dzięki wstawiennictwu możnych i wiarygodnych przyjaciół. Po uwolnieniu z więzienia postanowił podziękować Bogu za ratunek, a jednocześnie pokazać królowi, że jest godnym jego łask człowiekiem. Ufundował więc opactwo, przeznaczając na jego utrzymanie 1/10 swego prywatnego majątku. Majątek ten nie był widocznie mały, skoro opactwo w ciągu połowy wieku rozrosło się do całkiem słusznych rozmiarów. Gdy w dniu 10 sierpnia 1011 roku dotknął je pożar, „spłonął (...) klasztor w Walbeck z czterema kościołami, wszystkimi dzwonami oraz należącymi do niego budynkami" 4 . Na tyle wystarczyła dziesiąta część prywatnego majątku, czyli posiadłości rozsianych po hrabstwie Walbeck. Oprócz tego hrabstwo obejmowało majątki rycerzy, zobowiązanych do służby wojskowej pod dowództwem grafa. Zajmowało powierzchnię większą niż hrabstwo Dediego. Wystarczy powiedzieć, że w jego skład wchodził nie tylko zamek i miasto Walbeck, ale i położony o 40 km na wschód gród Oryujście (Wolmirstedt), a między nimi prywatne majątki Lotara — Sanbersleben i Gutenswegen. Po śmierci Lotara majątek podzielono na równe części pomiędzy jego synów Lotara i Zygfryda. Czy władzę hrabiowską również podzielono — trudno powiedzieć. Sądzę, że gdy jeden z braci wyruszył na wojnę, pociągnęło za nim wojsko z całego hrabstwa. Osobisty poczet hrabiego, na podstawie przytoczonych wyżej danych o Wirinharze i Fryderyku, można szacować na co najmniej dwudziestu ludzi. Jeśli 1/10 prywatnego majątku Lotara wystarczała do stałego utrzymywania sporego zgromadzenia mnichów, to pozostała część majątku musiała wystarczyć na wystawienie dwudziestu rycerzy. 4
Tamże, YI.59, s. 398.
Hrabstwo zaś mogło dostarczyć około 100 rycerzy, co daje razem 120 ludzi. Tak poważne zaangażowanie Zygfryda łatwo jest wytłumaczyć jego charakterem, młodym wiekiem i tradycjami rodowymi. Z zachowanych danych wynika, że Zygfryd należał do szczególnej grupy feudałów, pokolenie później niemal zupełnie wymarłej, o której Thietmar napisał: „Nasi przodkowie, zawsze wierni swym władcom, wyładowywali swą najszlachetniejszą pasję rycerską na obcych ludach, a nigdy przeciw krajowi" 5 . Zdanie to niesie ze sobą więcej informacji, niż samo biadanie nad upadkiem obyczajów. Otóż dowiadujemy się z niego, że wojaczka, owa „najszlachetniejsza pasja rycerska", była czymś wrodzonym, naturalnym. Każdy męski potomek rycerstwa od dziecka był sposobiony do walki, jeśli tylko nie zamknięto go w klasztorze. Rozwijano takie cechy jak odwaga, ryzykanctwo, okrucieństwo, duma i pycha, uczono agresji, codziennie ćwiczono w posługiwaniu się bronią. Chłopiec słuchał o wyczynach swych przodków, zdobywających majątek przy pomocy miecza i musiał je naśladować. Inne sposoby dochodzenia do znaczenia i zaszczytów uważano za niezbyt honorowe. Kto nie umiał się bronić czy też bić nie znajdował akceptacji w grupie rówieśniczej, z czego brała się potem pogarda dla duchownych. Ówczesne zabawy rycerskie mało oddziaływały na intelekt, za to doskonale rozwijały drapieżność. Jako przykład mogą służyć dowolne łowy na dowolnego zwierza. Tak wychowani ludzie, silni i pełni energii, nie znosili bezczynności, jak każde, niezależnie od epoki, pozbawione zajęcia wojsko. Łatwo wybuchały awantury, krwawe spory o nieistotne drobiazgi, będące w istocie elementem naturalnego „wyszumienia się". Henryk I i Otto I umieli wykorzystać przyrodzone skłonności rycerstwa do osiągnięcia własnych celów, co zapewniało im względny spokój, a jednocześnie niezbędną dyscyplinę w sprawach wewnętrznych państwa. Zygfryda nie wychowywano inaczej, a ponieważ 5
Tamże, YI.48, s. 384.
z natury był raczej prawym człowiekiem, wyrósł z niego lojalny wobec królów Niemiec feudał. Thietmar zanotował kilka epizodów z życia ojca, świadczących o jego wzorowej służbie dla ojczyzny. Oto one: — w 972 roku, jeszcze jako nieżonaty młodzieniec, graf Zygfryd pospieszył na pomoc margrabiemu Hodonowi, choć inni grafowie nie zdecydowali się na taki czyn 6 , ;.• — w 979 roku grafowie z Walbeck, Zygfryd i Lotar, na rozkaz cesarza Ottona II więzili grafa Gerona, którego poddano potem pojedynkowi sądowemu i w efekcie przegranej — ścięto 1 , — w 983 roku Zygfryd wziął udział w bitwie nad rzeczką Tongerą, przeciw zbuntowanym Słowianom, która, choć nierozstrzygnięta w sensie taktycznym, zatrzymała pochód buntowników na zachód 8 , — w 990 roku wziął udział w pomocy dla Mieszka I w jego wojnie z Bolesławem Pobożnym, władcą Czech 9 , — w tym samym, 990 roku, podczas oblężenia Brenny spadł z konia „i zaczął odczuwać silne bóle". W dniu 15 marca 991 roku zmarł 1 0 . Powyższe epizody z życia Zygfryda świadczą o jego lojalności wobec prawowitej władzy i należytym poczuciu obowiązku. Udział w niektórych z nich wymusiły okoliczności. Choćby bitwa pod Tongerą — rzeczka ta graniczyła bezpośrednio z jego rodowymi posiadłościami. Udział w oblężeniu Brenny to również zwyczajna rzecz, skandaliczna byłaby absencja grafa Zygfryda w tym miejscu. Mimo to nie sposób nie zauważyć, jak mocno graf z Walbeck był zaangażowany w sprawy słowiańskie i jak dużą wagę przywiązywali do nich możni wschodnich Niemiec. Nie było to przy tym jednostronne 6 7 8 9 10
Tamże, Tamże, Tamże, Tamże, Tamże,
11.29, s. 88. III.9, s. 120. III. 19, s. 134. IV. 11, s. 158. IV. 16 i 17, s. 166.
rozumienie problemu. Oto przykład: „Ludy, które po przyjęciu chrześcijaństwa podlegały naszym królom i cesarzom płacąc im trybut, doznawały wielkiego ucisku wskutek samowoli księcia Teodoryka i jak jeden mąż za broń chwyciły" 11 . Zdanie pochodzi z kroniki Thietmara, ale sprawcąjego kształtu jest nie kto inny, tylko jego ojciec Zygfryd, którego również dotknęło powstanie Słowian. Ma tu wyraźne pretensje do swego zwierzchnika Teodoryka, zaprzepaszczającego niewłaściwym postępowaniem dotychczasowe zdobycze niemieckie, w tym wysiłek i ofiary Zygfrydowych przodków. Zygfryd należał do trzeciego znanego nam pokolenia grafów z Walbeck, wojującego ze Słowianami. Jego dziadek Lotar zginął pod oblężonym grodem Łączyn w 929 roku, a syn tegoż, też Lotar, nie poprzestał zapewne na wznoszeniu zabudowań klasztornych, lecz narażał życie w ustawicznych wojnach między Łabą a Odrą. Lojalny wobec władz Zygfryd, wspominając powstanie słowiańskie i winiąc za nie Teodoryka, dał wyraz swojej dezaprobacie dla gospodarki rabunkowej prowadzonej na terenie marchii, nie licującej z ideą Ottona I, pragnącego pokojowego zespolenia tych ziem z królestwem Niemiec. To również dobrze o nim świadczy. Wymarsz Zygfryda pod Cedynię był więc spowodowany przez kilka czynników, przy czym tradycje rodowe i młodzieńczy zapał odegrały rolę wiodącą. Sprytni zwierzchnicy skwapliwie wykorzystali gotowość młodzieńca do ponoszenia tradycyjnych ofiar i wypełniania obowiązków. Być może poczynili jakieś mgławicowe obietnice i nie szczędzili pochlebstw. Los jednak zadrwił z Zygfryda. Nigdy w swej wiernej służbie pogranicznej nie osiągnął innego tytułu, poza przyrodzonym, natomiast jego brat, Lotar, wyraźnie sprytniejszy i pozbawiony skrupułów, został margrabią po śmierci Teodoryka. Trzeba jednak powiedzieć, że nie była to już taka sama marchia, ani też tytuł nie miał takiego znaczenia, jak w czasach Cedyni. " Tamże, III. 17, s. 130.
Pozostali grafowie sascy nie kwapili się do wojny. Po ogłoszeniu wyprawy przez Hodona zwyczajnie odmówili osobistego w niej udziału, a jako pretekst mógł im posłużyć brak zaangażowania się pozostałych marchionów. Akcję Hodona potraktowali jako jego prywatne przedsięwzięcie, tylko jemu przynoszące zyski. Nie mieli zamiaru narażać się dla margrabiego, któremu być może zazdrościli tytułu i wcale przez to nie darzyli go szacunkiem. Ponadto wiadomo było wszystkim, że Mieszko, przyjaciel cesarza, wierny sojusznik Niemiec, posiada spore siły militarne i potrafi ich używać. Ponieważ nie znali raczej pełnych kulis sprawy, przedsięwzięcie Hodona wydawało im się awanturnictwem, w które nie warto się angażować. Nie oznaczało to wrogości wobec poczynań Hodona. Zapewne nikt nie zatrzymywał ochotników, którym nudno już było w domu, gdzie nie było z kim się zmierzyć. Być może nawet radzi byli, że pozbywają się co bardziej gorących głów. Wobec tego ze wszystkich grafów Saksonii i Turyngii jeden zapaleniec Zygfryd zdecydował się poprowadzić swoje siły na pomoc Hodonowi. Ogółem Hodo zebrał, uwzględniając posiłki margrabiów, wojsko Zygfryda i różnej maści ochotników i awanturników, około 1000-1300 rycerzy. Siła ta dziś nie wygląda imponująco, ale na ówczesne warunki była wartością całkiem sporą. Dodam, że nie byli to wszyscy żołnierze, jakich zabrał na wyprawę. Dotychczas była mowa o rycerstwie, czyli konnych wojownikach, uzbrojonych w metalowe hełmy i jśancerze. Ponadto margrabia zebrał kontyngenty piechoty słowiańskiej — oddziały łuczników i tarczowników, niezbędne do prowadzenia oblężeń godów, przerąbywania się przez przesieki i operowania w terenie trudnym do wykonywania szarż kawaleryjskich. Być może koledzy marchionowie przysłali mu prócz skromnych oddziałów jazdy rycerskiej nieco większe siły piechoty niemieckiej. Zasadniczy trzon jego armii stanowiła jednak jazda rycerska. Siły piesze szacuje się w literaturze dla tego czasu na 2/3 lub
nawet do 3/4 armii. Jestem skłonny przypuszczać, że piechota Hodona liczyła nie więcej niż 3000 ludzi. Cała armia Hodona mogła więc liczyć około 4000 ludzi. Można tę liczbę odnieść do kilku znanych wielkości i spróbować powiedzieć, czy reprezentowała ona poważną siłę. Otto I zdołał zgromadzić pod Augsburgiem „zaledwie" osiem legionów pancernych jeźdźców, czyli od 5 do 8 tys. ludzi. Była to cała siła, jaką w tamtej chwili rozporządzał. Informacja Thietmara sugeruje, iż możliwości króla Niemiec były sporo większe w zakresie ilościowym. Przypominam, że w walkach z Węgrami sprawdzała się tylko jazda pancerna, dla piechoty w czasie najazdów koczowników było miejsce w grodach i zamkach. Owe osiem legionów rycerzy to kontyngenty ze wszystkich księstw niemieckich i innych, podporządkowanych królowi. Więcej w krótkim czasie nie dało się zebrać, poza tym na północy wybuchła wojna ze Słowianami. W 1005 roku król Henryk II, w czasie najazdu na Polskę, zatrzymał się przed umocnieniami pod Krosnem Odrzańskim, gdzie stały gotowe do bitwy obronnej wojska Bolesława Chrobrego. Do oskrzydlenia Polaków król Henryk wydzielił ze swojej armii oddział złożony z sześciu legionów 12, to jest ok. 5 tys. ludzi. Wystarczyło to do pokonania polskiej obrony. Jednocześnie można przypuszczać, że siły niemieckie były kilkakrotnie większe, niż owe sześć legionów. W 1017 roku doszło do mobilizacji bardzo dużych sił koalicji niemiecko-wielecko-czeskiej. Aby wyprzedzić w marszu wojska Chrobrego i zaskoczyć obrońców Niemczy, wydzielono ze składu armii i wysłano pod ten gród 12 legionów 13, czyli około 8 - 1 0 tys. ludzi. W porównaniu z wyżej wymienionymi liczbami zbrojnych i domyślnymi wielkościami całych armii niemieckich, 4 tys. ludzi Hodona wydaje się wartością skromną. Należy jednak wziąć pod uwagę fakt osobistego zaangażowania królów Niemiec 12 13
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, VI.26, s. 350. Tamże, VII.59, s. 552.
w działaniach zbrojnych, co oznaczało udział kontyngentów ze wszystkich księstw niemieckich i krajów sojuszniczych. Hodo mógł liczyć tylko na wojsko z obszarów dawnej Marchii Wschodniej Gerona I i ewentualnie z części wschodniej księstwa Saksonii. Siły armii królewskich nie mogą więc stanowić porównania dla inicjatyw zbrojnych pojedynczych feudałów. Należy więc poszukać innych przykładów, gdzie siłą sprawczą wojny był książę, margrabia lub szczególnie obrotny graf. Przykładów takich dostarcza w swojej kronice Helmold, proboszcz Bozowa w kraju Obodrytów. Są one sporo późniejsze od interesujących nas czasów, gdyż dotyczą walk z północnymi Słowianami, prowadzonymi w końcu XI i w połowie XII wieku przez zniemczonych książąt obodryckich oraz księcia saskiego Henryka Lwa. Informacje Helmolda zasługują jednak na uwagę, gdyż był on niemal bezpośrednim świadkiem opisywanych wydarzeń, a interesowały go przy tym szczegóły, dotyczące liczebności wojsk (warto również poznać kronikę Helmolda dla innych szczegółów, dotyczących wojen słowiańskich, których próżno szukać gdzie indziej). Obodrycki książę Henryk Gotszalkowic postanowił ukarać buntujące się plemiona Brzeżan i Stodoran. „Z najulubieńszym więc sobie wojskiem Nordamblingów [północnych Sasów — P.R.] (...) przybył pod Hawelberg [Hobolin — P.R.] i wojskiem go obłożył. Polecił też całemu narodowi Obodrytów Wyjść także dla oblegania miasta". Oblężenie przeciągało się, wówczas znudzony syn Henryka Mściwoj „wziąwszy ze sobą dwóset Sasów i trzechset Słowian, wszystkich ludzi doborowych, poszedł nie pytając się ojca i po dwudniowej podróży (...) napadł na [Glinian — P.R.] i zabrawszy im niezliczoną zdobycz i ludzi do niewoli, odszedł obciążony łupami" 14. Po drodze przebił się z powodzeniem przez odsiecz słowiańską. W wyprawie tegoż księcia Henryka na wyspę Rugię wspierało go prócz posiłków słowiańskich 1600 Sasów '14 Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na polski przez J. Papłońskiego, Warszawa 1862, część I, rozdz. 37, s. 93.
z Holzacji i Sturmarii. Nie uznano wówczas tej liczby za wygórowaną. Jednak Ranowie wyczerpani dotychczasowymi wojnami pobratyńczymi, duńskimi i niemieckimi próbowali złożyć okup w wysokości 200 marek (grzywien) srebra w zamian za zachowanie niepodległości. Oto odpowiedź Sasów na pytanie księcia, czy zgodzić się na propozycje pokojowe: „My, o książę, jakkolwiek nieliczni, jednak czci i zasług chciwi, chwałę za większy zysk uważamy..." I5. W kilkadziesiąt lat później bardzo waleczny hrabia saski Adolf zebrał około 4 tys. wojska z kraju Holzatów i udał się na wojnę słowiańską. Miała ona niefortunny przebieg, wojsko to zmuszono kilkoma podstępami do odwrotu. Po wytężonym marszu armia uległa rozproszeniu i przy Adolfie zostało około 400 ludzi 16 . Powyższe przykłady świadczą, że do prowadzenia wojen ze Słowianami wystarczały z powodzeniem armie kilkutysięczne. Opisana porażka hrabiego Adolfa nie wynikała ze zbyt szczupłych sił. Poprzednio zwyciężał on kilkakrotnie, a gdyby uważał, że 4 tys. ludzi to zbyt mało do prowadzenia wojny, nie podejmowałby wyprawy zaczepnej. Książę Mściwoj przy pomocy 500 ludzi napadł z powodzeniem na plemię Glinian, zyskując dzięki zaskoczeniu bogate łupy i jeńców. W 990 roku cesarzowa Teofano udzieliła Mieszkowi I, wojującemu z Czechami, pomocy 400 rycerzy, wśród których był również graf Zygfryd. Pada tu sformułowanie „zaledwie", kładzie się jednak nacisk na wysoką jakość wojska. Bolesław Pobożny nie miał żadnych trudności w osaczeniu tego oddziału, ale z różnych przyczyn nie próbował go niszczyć l7. Kilkuset pancernych jeźdźców było w stanie wpłynąć na wynik bitwy, w której zaangażowano kilkutysięczne siły po 15
Tamże, rozdz. 38, s. 95. Tamże, s. 152-153. 17 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, IV.11, s. 158. 16
każdej stronie. Przykładem jest bitwa z dnia 6 lipca 1164 roku pod Dyminem. Wspomniany wyżej hrabia Adolf poprowadził straż przednią wojsk księcia Henryka Lwa. Zgodnie z rozkazami hrabia zablokował gród Dymin w Wagrii, lecz książę z różnych przyczyn spóźniał się. Przybyli na odsiecz grodu Słowianie postanowili wykorzystać tę sytuację i porannym atakiem na obóz niemiecki doprowadzili do rozbicia głównej części sił przeciwnika, przy czym w wyciętym w pień hufcu rycerstwa zginęli hrabiowie Adolf i Reinold, dowodzący niemieckimi wojskami. Słowianie rzucili się do rabowania obozu, lekceważąc zupełnie stojący nieopodal oddział jazdy rycerskiej Niemców. „Guncelin i Chrystian i z nimi przeszło trzystu wojowników zebrali się w kupę, trzymali się na uboczu walki, nie wiedząc co czynić mieli. Straszno było potykać się z takim nieprzyjacielem, wtedy, kiedy wszyscy towarzysze byli zabici lub w ucieczce szukali ocalenia... Dopiero gdy oddział piechoty i giermków stawił czoła Słowianom w obozie, rycerze pobudzeni wołaniem sług swoich wpadli na nieprzyjaciół i ze ślepą walcząc wściekłością sługi swe wybawili". Zmienili tym samym klęskę w zwycięstwo, a „Słowian do 2500 zabitych naliczono" 18 — jeśli wierzyć Helmoldowi i jego informatorom. Powyższe dane pozwalają przypuszczać, że czerotysięcznego wojska Hodona nie można było zlekceważyć. Stanowiło ono poważną siłę lokalną, zdolną do opanowania i okupacji sporego terytorium. W skali całego kraju Mieszko mógł zebrać więcej wojsk, ale musiał je mieć już w momencie napaści. Hodo liczył na czynnik zaskoczenia i pomoc pomorską, a w dłuższym okresie — na wsparcie kolegów z Niemiec. Gdyby nie zawiódł się w rachubach, sytuacja Polski stałaby się trudna, a panowanie Mieszka na Pomorzu Zachodnim całkowicie udaremnione. 18 Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na polski przez J. Papłońskiego, Warszawa 1862, część II, rozdz. 4, s. 237.
SIŁY POLSKIE
Na temat wielkości sił zbrojnych w państwie Mieszka 1 dysponujemy jednym przekazem. Ze znanej z podręczników do historii wzmianki podróżnika Ibrahima ibn Jakuba wynika, że: „Ma on [Mieszko I] trzy tysiące pancernych, podzielonych na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych wojowników. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego potrzebują" 19. Zapis ten jest w pełni wiarygodny, współczesny Mieszkowi. Pochodzi z czasów jego walk z Wieletami. Określa ściśle liczbę drużynników oraz ich materialną zależność od księcia. Niestety — nie precyzuje kilku interesujących współczesnych badaczy kwestii. Nie określa jednoznacznie, czy byli to wojownicy konni, czy piesi. Ponadto podważany współcześnie jest sens samego słowa „pancerni". Tłumaczenie takie określa się jako nieprecyzyjne 20 , wskazując na słowo „zbrojni", jako bardziej adekwatne do pierwotnego tekstu i intencji autora. Gdy zestawi się słowo „zbrojni" z alternatywnym dla „oddziałów" sformułowaniem „stanowiących załogi", dysponujemy informacją o brzmieniu: „Ma on trzy tysiące zbrojnych, stanowiących załogi [grodów], a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych wojowników" 21 . Niezależnie od formy tłumaczenia można z całą pewnością przyjąć, że Mieszko stale dysponował mobilną, zawodową siłą zbrojną 3000 ludzi, rozlokowanych po grodach państwa. Niewyjaśnione natomiast pozostają wątpliwości, czy była to jazda, czy też raczej piechota. Niepewne pozostaje również uzbrojenie tych ludzi w pancerze. Nic też nie wiemy o relacjach ilościowych między poszczególnymi rodzajami broni, nawet w ramach nie budzących wątpliwości trzech tysięcy ludzi. 19
Wyd. T. Kowalski, Kraków 1946, s. 50 Patrz G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, rozdz. ,Jak powstało pierwsze państwo Piastów?", Kraków 1989, s. 60-61. 21 Tamże, s. 60. 20
Zdania historyków wojskowości są podzielone, ale ze względów prestiżowych gotowi są uwierzyć, że Mieszko posiadał 3000 pancernych jeźdźców, choć taką siłą praktycznie nigdy nie dysponował Bolesław Krzywousty, żyjący w czasach większego zaludnienia i władający obszarem większym, niż Mieszko I w 972 roku. O tak poważną siłę bojową otarł się być może Bolesław Chrobry, o ile zgromadzono odpowiednią liczbę pancerzy. Współczesny mu biskup merseburski Thietmar, oswojony przecież z widokiem żelaza na rycerzach, gdy dowiedział się o okupie, jakiego zażądali Wikingowie od królowej angielskiej Emmy, nie chciał uwierzyć w jego wielkość. I nie dziesiątki tysięcy funtów srebra, pobierane kilkakrotnie w ciągu kilkunastu lat z tego kraju zrobiły na nim wrażenie, lecz „wszystkie pancerze, których liczba sięgała nieprawdopodobnej wysokości dwudziestu czterech tysięcy" 22 . Czy połowę tej sumy uznałby za wiarygodną? Za Mieszka I tworzyły się dopiero osady służebne, w których wytwarzano broń na ówczesną skalę przemysłową. Pierwsze potrzeby dotyczyły broni podstawowej — grotów włóczni, oszczepów, strzał, żeleźcy toporów, okuć tarcz. Wyrabiano też zapewne miecze, choć raczej na małą skalę. Większą rolę w tym zakresie odgrywał import z Niemiec i Rusi. Nie można jednak wykluczyć, że Mieszko dzięki odpowiednim kontaktom pozyskał rzemieślników z Nadrenii, trudniących się wyrobem mieczy, tworząc im komfortowe warunki pracy. Potrzebne jednak było odpowiednie zaplecze metalurgiczne — huty, kuźnie. Jeśli nie organizowano „przemysłu Zbrojeniowego" za wcześniejszych władców, Mieszko stał przed trudnym problemem budowania go od podstaw. Można jednak przyjąć, że zręby metalurgii istniały, a w zakresie broni zaczepnej i odpornej mniejszego formatu korzystano z tradycji miejscowych. W momencie pojawienia się drużyny, co być może nastąpiło jeszcze za Siemomysła, pojawili się rzemieślnicy, gotowi zaspokoić jej potrzeby, w tym potrzebę ochrony ciała przed ciosami. 22
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika..., VII.40, s. 526.
Gerard Labuda przytacza inną wersję przekazu Ibrahima ibn Jakuba, dotyczącą składu drużyny Mieszka I: „(...) dowiadujemy się, że «kraj Mśko», jest to «państwo w krainach Słowian nad morzem wśród gęstych lasów, przez które wojskom trudno się przedzierać» i że ów Mśko «posiada oddziały piesze, ponieważ konnica nie może się poruszać w tych krajach»". Na tej podstawie badacz formułuje wniosek, że siły konne w drużynie mieszkowej były bardzo ograniczone. „Nie pomylimy się więc zapewne ustalając w drużynie księcia polskiego ten stosunek, jak 600 konnych do 2400 pieszych" 23 . Jest więc oczywiste, że przy takim założeniu pozostałe siły, czyli pospolite ruszenie, pozostawałyby piesze. Powyższe sformułowanie jest przeciwstawne wobec sądu 0 3000 pancernych. Nie można go jednak lekceważyć. Sądzę jednak, że zbyt skromnie szacuje się tu możliwości bojowe polskiej armii czasów Mieszka I. Pewną wskazówką jest tutaj przekaz Anonima tzw. Galla w Kronice Polskiej. W rozdziale „O wspaniałości i mocy sławnego Bolesława" 24 mówi on o siłach zbrojnych pierwszego króla Polski. Wprawdzie przekaz dzieli od opisywanych czasów około 100 lat, a odnosi się on do realiów o 30-50 lat późniejszych niż bitwa pod Cedynią, niemniej zawiera kilka składników, pomocnych w przybliżeniu się do prawdy o wielkości Mieszkowej drużyny. Otóż Anonim wymienia liczby załóg grodów bądź możliwości mobilizacyjne okręgów grodowych: Poznania, Gniezna, Władysławia (Włocławka) i Giecza. Zwracam uwagę, że wszystkie wymienione grody leżą w kraju Polan (Gniezno, Poznań, Giecz) 1 Goplan (Włocławek). Reprezentują więc ziemie, którymi Piastowie władali od kilku pokoleń, a dla ich mieszkańców — praktycznie od zawsze. Obszar ten nazwano potem Wielkopolską, czyli Polską starą, niejako pierwotną. 23
G. L a b u d a, Pierwsze państwo polskie, rozdz. „Jak powstało pierwsze państwo Piastów?", Kraków 1989, s. 61. 24 A n o n i m t z w. G a 11. Kronika Polska, księga I, rozdz. 8, s. 26.
Według Galla Bolesław Chrobry uzyskiwał z tych czterech grodów 3900 pancernych (bezspornie nazwanych „loricati") i 13 000 tarczowników (clipeati). Kronikarz zastrzega przy tym, że zbyt uciążliwe byłoby wyliczanie „rycerstwa z innych miast i zamków", nie tylko dla piszącego, ale i ewentualnego słuchacza bądź czytelnika. Liczby zbrojnych według przekazu Galla
Liczba zbrojnych
Gród
pancerni
tarczownicy
Poznań
1300
4000
Gniezno
1500
5000
Włocławek
800
2000
Giecz
300
2000
Razem
3900
13000
Relacje tę kończy w bardzo charakterystyczny dla opisywania chrobrowych czasów sposób: „...więcej mianowicie miał król Bolesław pancernych niż cała Polska ma za naszych czasów tarczowników; za czasów Bolesława tyle prawie było w Polsce rycerzy, ile za naszych czasów znajduje się ludzi wszelakiego stanu" 2 5 . Oczywiście — ludzi'wszelakiego stanu, zdolnych do odbywania służby wojskowej. Pisząc swoją kronikę Gall miał wytyczony określony cel — sławić ród Piastów i jego przedsięwzięcia. Bolesław Chrobry i jego czasy stanowiły przy tym niedościgły wzór do naśladowania przez współczesnych. Te wyżej wymienione liczby — 3900 pancernych, 13 000 tarczowników, służyły do wywołania na ewentualnym czytelniku, zorientowanym 25
Tamże, księga I, rozdz. 8, s. 27.
w realiach wojskowych Wielkopolski i Kujaw Bolesława III, mocnego wrażenia. No i te inne „zamki i miasta", które długo byłoby wyliczać... Moim zdaniem kronikarz w sposób zamierzony przesadził w swoim opisie, oddał za to wiernie ducha legendy o Wielkim Bolesławie. Dla nas interesujące jest, na ile Gall przesadził, na ile zaś jego przekaz zasługuje na uznanie. Pomocne w tym ustaleniu są inne porównania Galla, gdzie zależało mu na wywarciu odpowiedniego wrażenia jakościowo-ilościowego. Jaskrawy przykład stanowi opis walk Kazimierza Odnowiciela z Mazowszanami i ich komesem Masławem. Jednocząc ziemie polskie Kazimierz Odnowiciel dysponował szczupłymi siłami, głównie z Wielkopolski i z Małopolski zniszczonych najazdem czeskim. Wspomagał go w odzyskaniu ojcowizny oddział rycerstwa niemieckiego (500 ludzi), wspomniany przez Galla w rozdziale 19 (str. 45), ale prawdopodobnie tylko w początkowym okresie zaprowadzania piastowskiego władztwa. W rozdziale 20, dotyczącym walk o przyłączenie Mazowsza, kronikarz nic nie pisze o pomocy niemieckiej, co nie znaczy, że cesarz Konrad pozostawił krewniaka samemu sobie. Gall nie wspomina również o pomocy Jarosława Mądrego, a była ona faktem, udokumentowanym w kronice Nestora. Z pewnością chodziło tu o pokazanie bohaterstwa prawowitego księcia i jego wojsk, wspomaganych w słusznej sprawie przez siły wyższe. Jak bowiem wyjaśnić ich zwycięstwo, przy tak rażącej dysproporcji sił? „W owej zaś bitwie mieli Mazowszanie 30 sprawionych hufców, podczas gdy Kazimierz posiadał zaledwie 3 pełne hufce wojowników, gdyż, jak powiedziano, cała Polska niemal że pustką stała" 26 . Widzimy zatem, że jeden Polak walczył przeciwko dziesięciu Mazowszanom. W rozdziale 21 „O bitwie Kazimierza z Pomorzanami" po raz kolejny widać, że w słusznej sprawie wcale nie trzeba posiadać przewagi liczebnej nad przeciwnikiem. Warto przytoczyć tu 26
Tamże, księga I, rozdz. 20, s. 47.
nieco dłuższy fragment, pozwalający na ściślejsze, choć nadal orientacyjne określenie liczebności oddziałów (acies, legio), jakimi dysponowali Piastowie. „Wygrawszy tę bitwę (z Mazowszanami — P.R.), Kazimierz z nieliczną garstką pospieszył bez wahania, by zajść drogę wojsku Pomorzan, które przybywało na pomoc Miecławowi. Uprzednio bowiem doniesiono mu o tym i z góry wiedział, że przybywają na pomoc [jego] wrogom. Dlatego roztropnie postanowił najpierw z osobna skończyć z Mazowszanami, a potem już łatwiej stoczyć walkę z Pomorzanami. Tym razem bowiem Pomorzanie wyprowadzili do boju cztery legiony rycerzy, kazimierzowe zaś rycerstwo nie stanowiło nawet połowę jednego [legionu]" 21 . Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć za Jerzym Dowiatem, że legion w tym przypadku oznacza 1000 zbrojnych. Tak więc Pomorzanie wystawili czterotysięczne wojsko, natomiast Kazimierz — wg Galla — po krwawej bitwie z Mazowszanami mógł im przeciwstawić nawet nie 500 rycerzy. I znów jeden Polak walczył przeciwko dziesięciu Pomorzanom. Do większych jeszcze dysproporcji dochodzi przy opisie czynów „Syna Marsa", czyli swojego chlebodawcy, a dla nas księcia Bolesława III Krzywoustego. W części II Kroniki, w rozdziale 33, dla ukazania odwagi księcia i jego poświęcenia dla ratowania ojczyzny, kronikarz opisuje znamienny czyn Bolesława. Otóż książę wraz z dworem, większością dostojników państwowych i przyboczną drużyną, złożoną z synów możnowładców, przebywał na weselu w 'Rudzie nad Wartą koło Sieradza. Znużony trzytygodniowym świętowaniem „...wojowniczy Bolesław, ponad ucztowanie i pijatykę przedkładając rycerskie rzemiosło i łowy, pozostawił starszych z całym tłumem przy biesiadzie, [a sam] z niewielkim orszakiem udał się w lasy na łowy — lecz myśliwi natknęli się na wroga..." 28 — na oddziały Pomorzan, powracające 27 28
Tamże, księga I, rozdz. 21, s. 47. Tamże, księga II, rozdz. 33, s. 100-101.
z łupieżczej wyprawy. Książę prawdopodobnie wziął ich za rozbójników i nie docenił liczby przeciwnika. Wpadł w zasadzkę, „...a mimo to, choć garstkę miał nieliczną, mianowicie osiemdziesięciu spośród chłopców i młodzieńców, a ich (Pomorzan — P.R.) było trzy tysiące, nie rzucił się do ucieczki, ani nie zląkł się tak wielkiej przewagi, lecz od razu ze swym małym hufcem wpadł w środek tłumu wrogów" 2 9 . W tym przypadku przewaga wroga wynosiła 37:1. Podobnie przedstawia się siły wojsk podczas odsieczy grodu Nakła, obleganego przez Bolesława. O bitwie polskiej jazdy rycerskiej przeciw pomorskiej piechocie kronikarz pisze: „Padło tam nieco rycerzy spośród chrześcijan, lecz z trzydziestu tysięcy pogan uszło zaledwie dziesięć tysięcy [...] Zdumiewali się wszyscy obecni, w jaki sposób garstka, licząca mniej niż tysiąc rycerzy, dokonać mogła takiej rzezi..." 30 . I znów zwycięstwo nad trzydziestokrotnie liczniejszym wrogiem. Tych kilka przykładów, jednoznacznie określonych w konkretnych proporcjach liczbowych (3 hufce polskie przeciwko 30 mazowieckim, 1000 Polaków przeciw 30 000 Pomorzan) pokazuje prostą metodę wychwalania Piastów przez Galla Anonima. W zależności od potrzeb mnoży on siły wrogów przez dziesięć lub trzydzieści (co pośrednio wskazuje na ówczesne najmniejsze jednostki wojskowe, odpowiadające dzisiejszym drużynom i plutonom). Konkretne liczby zbrojnych z czterech wielkopolskich grodów wskazują, że dysponował jakimiś danymi w tym zakresie. Być może były to faktyczne możliwości mobilizacyjne Wielkopolski i Kujaw z czasów Bolesława Krzywoustego, pomnożone przez dziesięć. Nie jest jednak wykluczone, że znalazł się w rękach Galla spis z czasów Chrobrego w formie choćby notatki rocznikarskiej, który skwapliwie wykorzystał w typowy dla siebie sposób. Gloryfikując czasy Chrobrego, wprost nazywając je złotym wiekiem, nie 29 30
Tamże, s. 101. Tamże, księga III, rozdz. 1, s. 131.
zaniedbał odpowiedniego pomnożenia ówczesnych wojsk. Po uwzględnieniu tej poprawki zapis o możliwościach mobilizacyjnych grodów Wielkopolski staje się ważnym i pewnym źródłem wiadomości. Po podzieleniu podanych sił przez okrągłą liczbę dziesięć, otrzymujemy 390 pancernych i 1300 tarczowników. Liczba zbrojnych zweryfikowana
Liczba zbrojnych
Gród
pancerni
tarczownicy
Poznań
130
400
Gniezno
150
500
Włocławek
80
200
Giecz
30
200
Razem
390
1300
Jest to wprawdzie stan z czasów Bolesława Chrobrego, jednak przenosząc te liczby do czasów Mieszka I nie popełnimy większego błędu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, iż Gall opisywał Polskę Chrobrową, stojącą u szczytu militarnej potęgi, należy mieć na względzie, że zarówno za Chrobrego, jak i za jego ojca, ziemie Polan i Goplan były matecznikiem Polski. Tu znajdowały się zapewne główne"majątki książąt, tu też mieszkali ich najwierniejsi współpracownicy, stąd wywodzili się zarządcy innych ziem. Dlatego udział Wielkopolski w zyskach z wojen (choćby przez gromadzenie łupów, osadzanie jeńców w miejscowych majątkach) był większy niż innych części kraju. O Wielkopolskę z całą pewnością zadbano jeszcze w czasach Mieszka I, gruntownie ją zagospodarowując. Ponieważ nie dawało się obejść trudności, przerastających siły rąk ludzkich, przypuszczam, że nie opłacało się wycinać
pozostałych po działalności Mieszka lasów, bo zostały tylko na potencjalnych nieużytkach, nie dających nadziei na dobry plon oraz na ważnych rubieżach obronnych. Siły Chrobrego z tych ziem można więc uznać za niemal tożsame z siłami z czasów jego ojca. Udział tej dzielnicy w nakładach na wojsko, jako najludniejszej i najbogatszej, również musiał być proporcjonalnie duży, utrzymany na stale wysokim poziomie. Dlatego ilość zbrojnych dla Poznania, Gniezna, Włocławka i Giecza można bezpośrednio odnieść do czasów Mieszka I, gdyż stosunki ludnościowe z pewnością nie zmieniły się w ciągu jednego pokolenia zbyt znacząco w stołecznej dzielnicy kraju. Nasuwa się przy tym pytanie — czy to całe możliwości mobilizacyjne Wielkopolski? W przekazie Galla jest wskazówka, że nie. Wyraźnie pisze, że nie będzie się trudził, ani nie będzie nudził wyliczaniem wojsk z innych miast i zamków. Jakich grodów i ich załóg wobec tego Gall nie wymienił? Kronikarz nie wymienił tak ważnych grodów, jak: Santok, Międzyrzecz, Lubusz, Kalisz, Łęczyca, Kruszwica, których znaczenie z pewnością nie było mniejsze niż Giecza czy Włocławka. Stanowiły bardzo ważne ogniwa w systemie obronnym, można nawet mówić o ich kluczowym znaczeniu (Lubusz, Międzyrzecz, Santok). Z pewnością należy uwzględnić ich załogi w potencjale obronnym ówczesnej Polski. Czy należy ujmować siły z pozostałych, mniejszych grodów, jak choćby znany pod dzisiejszą nazwą Biskupin? Raczej nie. Duże grody były jednocześnie jednostkami administracyjnymi dla określonych połaci kraju, reprezentując siłę kilku mniejszych, podległych gródków. Dla obliczenia przybliżonych możliwości mobilizacyjnych Wielkopolski Mieszkowej wystarczy uwzględnienie dodatkowo wspomnianych wyżej przeze mnie sześciu grodów, odnotowanych w źródłach pisanych i zbadanych archeologicznie. Przyjmując wartości wojskowe Giecza i Włocławka, najniższe w przekazie Galla, uzyskujemy z każdego grodu 30-80 pancernych i 200 tarczowników. Daje to dodatkową liczbę od
180 do 480 pancernych i 1200 tarczowników. Po uśrednieniu liczby pancernych do 330, łączne siły Wielkopolski w 972 r. mogły wynieść 720 pancernych i 2500 tarczowników. Czyli liczba zbrojnych nieznacznie przekracza Ibrahimowe 3000, a mamy na razie samą tylko Wielkopolskę. Ibrahim ibn Jakub pisał również, że państwo Mieszka było najrozleglejsze z krain słowiańskich. Mówiąc o krainach słowiańskich miał na myśli państwo Obodrytów i Związek Wielecki na Połabiu, plemiona Serbów i Łużyczan, Czechy i Morawy Bolesława I. Śląsk i Małopolska częściowo lub w całości należały wówczas do Czech. Co zatem powodowało rozległość Mieszkowego władztwa? Można wyliczyć: Wielkopolskę, Kujawy, Mazowsze, Ziemię Radomską. Bitwa z Hodonem rozegrała się na Pomorzu, a zwycięstwo w 967 roku nad wojskami Wieletów i Wolinian też pewnie tam miało miejsce. Przynależność Pomorza Zachodniego do Polski, choćby tylko trybutarna, nie powinna budzić wątpliwości. O Pomorzu Wschodnim nie wiemy nic pewnego, jednak jego uzależnienie od Polski jeszcze za panowania Siemomysła jest całkiem możliwe. Otrzymujemy więc obraz państwa naprawdę rozległego, złożonego z licznych plemion podzielonych puszczami i bagnami. W każdej krainie bez trudu można wymienić kilka ważnych grodów. Na Pomorzu będą to: Cedynia, Pyrzyce, Białogard, Kołobrzeg, Gdańsk, Nakło. Mazowsze to Płock, Czersk, Ciechanów, Wyszogród, Grodziec (Grójec), Radom. Mamy więc jeszcze 12 grodów. Dla każdego z nich, zgodnie z metodą obliczania zbrojnych Wielkopolski, możemy przyjąć ok. 50 pancernych i 200 tarczowników. Daje to nam 600 pancernych i 2400 tarczowników. Po uwzględnieniu sił Wielkopolski otrzymujemy 1300-1400 pancernych i 4800 tarczowników, czyli łącznie ok. 6200 zbrojnych. Jak pogodzić te cyfrę z przekazem Ibrahima? Przecież drużyna składała się z 3000 pancernych — zbrojnych, a tu otrzymujemy 9000 ludzi! Żeby wyjaśnić tę wątpliwość, należy poruszyć zagadnienia dotyczące kształtu, wyposażenia i uzbrojenia drużyny.
Czym była drużyna, opowiada nam Nestor w swojej kronice. Słowo „drużyna" używane jest w niej w kilku znaczeniach. W jednym ma wymiar szerszy i oznacza całe zebrane wojsko, a w innym wojsko danej ziemi. Jest też znaczenie, w którym wyrażenie „drużyna" zbliża się najbardziej do swego źródłosłowu, oznaczając grupę przyjaciół kniazia, stale gotową nieść mu pomoc w jego działaniach bojowych. Drużyna w tym znaczeniu to wojsko stale towarzyszące wodzowi w jego podróżach po kraju. Każdy ruski kniaź, a nawet każdy wojewoda posiadał własną drużynę. W razie potrzeby władcy żądali pomocy wojskowej od podległych plemion. Bardzo interesujący jest skład tego wojska, zwanego drużyną. Rdzeń drużyny stanowiła Ruś, czyli potomkowie Wikingów, zwanych Waregami, osiadłych w połowie IX wieku i w latach późniejszych wokół głównych grodów Słowian wschodnich. Dobra organizacja, zdolności handlowe, dyscyplina wojskowa i inteligencja wodzów pozwoliła im na przetrwanie i zbudowanie wokół siedzib państewek i całkiem pokaźnych państw. Osiedlili się „Ruryk w Nowogrodzie (...), Sineus na Białym Jeziorze (...), Truwor w Izborsku (...), Askold i Dir w Kijowie (...)" 3 I . W miarę upływu czasu energiczniejsi wodzowie podporządkowali sobie innych, dzięki czemu rozporządzali od początku X wieku bardzo dużymi siłami zbrojnymi. Ruś, czyli potomkowie towarzyszy broni pierwszych władców, uległa w tym czasie mocnej slawizacji. Zachowała jednak częściowo własne obyczaje, nie zrywając przy tym kontaktów ze Skandynawią. Mimo przejęcia języka słowiańskiego, wierzeń (adaptowanych dla własnych potrzeb -— na Thora mówili ze słowiańska Perun) i pożenienia się ze Słowiankami, Rusowie mieli jeszcze poczucie własnej odrębności. Wyróżniała ich pozycja materialna oraz dziedziczny udział w przedsięwzięciach wojskowych u boku władców, 31
Powieść minionych lat N e s t o r a, rozdz. 8, cytat za Kroniki Staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987, s. 27. Wszystkie następne cytaty pochodzą z tej edycji.
jako jego drużyna. Tych, którzy na co dzień posługiwali się językiem germańskim, nadal nazywano Waregami. Siła tradycji była duża. Nie tylko wymienieni protoplaści rodów nosili germańskie imiona. Jeszcze kilka pokoleń używano ich, początkowo w formie oryginalnej, a później w wymowie słowiańskiej, gdy oznaczały coś całkowicie abstrakcyjnego. Założyciel dynastii: Ruryk, nosi to samo imię, co działający w tym samym czasie na zachodzie Europy Wiking — Rorik. Jego następcy: Oleg, Igor czy przebiegła i bogobojna Olga, to odpowiednio: Helgi, Ingvarr, Helga. Dopiero współczesny Mieszkowi 1 syn Helgi i Ingvarra nosił słowiańskie imię: Swiatosław. Ale wojewodą u Swiatosława był Sweneld, z całą pewnością Wareg. Jednocześnie występuje jako wojewoda niejaki Preticz, Słowianin. Drugim członem drużyny, bardzo wysoko cenionym, byli najemnicy — Waregowie. Kniaziowie ruscy bardzo chętnie sięgali po zamorskie wojsko, które znów nie mniej chętnie stawiało się na ich wezwanie. W zimnej i ubogiej Skandynawii trudno było zrobić karierę i żyć dostatnio. Służba na Rusi bywała wstępem do zdobycia wielkich bogactw i przeżycia wielu przygód, co zapewniało sławę i szacunek po powrocie do domu, tudzież odpowiednie wpływy. Ambitni wodzowie szwedzcy i norwescy na wezwanie swych ruskich kolegów z łatwością zbierali od kilkuset do kilku tysięcy zbrojnych. Wyprawy ruskie były bowiem zawsze bardzo atrakcyjne. Często atakowano bogate tereny greckie, a cesarze bizantyjscy chętnie zaciągali Normanów do własnej gwardii. Jeszcze w XI wieku wzywano na Ruś pomocy Waregów. Przykładem może być Harald Haardrada, wojujący w służbie Jarosława Mądrego (również na Mazowszu, jako sojusznik Kazimierza Odnowiciela), następnie w służbie cesarzy greckich. Zdobyte na obczyźnie bogactwa pozwoliły mu na objęcie tronu Norwegii 32. Jak wysoko ceniono Waregów, może świadczyć fakt, iż w przypadku bitwy niemal zawsze ustawiano ich w centrum 32
Patrz o tym władcy: Słownik władców Europy średniowiecznej, Poznań 1998; P. Z u m t h o r , Wilhelm Zdobywca, Warszawa 1994.
ruskiego szyku, choć mogło to oznaczać chęć oszczędzenia własnej drużyny 33 . Trzecią częścią armii książąt ruskich były kontyngenty posiłkowe plemion słowiańskich, dowodzone przez własnych wojewodów, jak wspomniany Preticz. O tych siłach również mówiono „drużyna", lecz wątpliwe jest, by traktowano je z takim respektem i szacunkiem, jak Rusów czy Waregów, przynajmniej za Ruryka i jego pierwszych następców. Przełom w stosunkach między nacjami dokonał się za panowania Swiatosława i Włodzimierza. Nadal całkowicie odrębnym wojskiem byli Waregowie, ściągani zza morza w razie potrzeby, ale różnice między wojami ruskimi a słowiańskimi uległy zatarciu. Podstawowym kryterium była przydatność do walki. Wcześniejsze drużyny posiłkowe podległych plemion stały się wojskiem etatowym, dumnym ze swego kniazia, z jego walecznych czynów i wiernym mu. Skończyły się bunty plemienne. Kniaź Swiatosław znalazł podobny czynnik jednoczący, jak nieco wcześniej król Henryk I — opłacalną walkę z nieprzyjaciółmi zewnętrznymi. Nie musiał już, jak jego ojciec Ingvarr, stale na nowo podbijać własnego kraju i baczyć, czy nie jedzie w gościnę ze zbyt małą drużyną. Na jego wezwanie ochoczo stawiało się 10 000 ludzi, a w razie potrzeby nawet więcej. Wyprawy zbrojne na Chazarów, Bułgarów, Pieczyngów i Greków trwały teraz nie miesiącami, ale latami. a
„Gdy kniaź Swiatosław wyrósł i zmężniał, począł wojów gromadzić mnogich i chrobrych. I lekko chodził jako pardus, wojny mnogie tocząc. Chodząc wozów ze sobą nie woził ni kotłów, ni mięs nie warzył, jeno cienko pokrajawszy bądź koninę, bądź zwierzynę, bądź też wołowinę, na węglach upiekłszy, jadał. Ani namiotu nie miał, jeno podkład podścielał, a pod głowę — siodło. Tacy też byli wszyscy pozostali jego wojownicy. I posyłał po krajach, mówiąc: «Chcę na was iść»" 34 . 33 34
Powieść minionych lat, rozdz. 51, s. 97. Powieść minionych lat, rozdz. 22, s. 46.
Jego drużyna jawi się więc jako wojsko jednolite, choć były różnice w uzbrojeniu i wyposażeniu poszczególnych wojowników. Ale kniaź miał możliwość ich niwelowania, w zależs
ności od potrzeb. Oto przykład z ostatniej wyprawy Swiatosława, mimo początkowych tryumfów zakończonej fatalnie: „Zawarłszy zaś pokój z Grekami Swiatosław poszedł w łodziach ku progom. I rzekł do niego wojewoda ojcowski, Sweneld: «Pójdź, kniaziu, na koniach naokoło, stoją bowiem Pieczyngowie w progach». I nie posłuchał go i poszedł w łodziach. (...) Usłyszawszy zaś to Pieczyngowie zastąpili progi. I przeszedł Swiatosław do progów, i nie można było przejść progów (...)" 35 . Jak widać, strategiczna decyzja — wracać do domu „na koniach" czy „na okrętach", zależała od woli kniazia. Jego wojsko było widocznie przygotowane do służby tak, jak kniaź sobie życzył. Jeśli chciał, by drużyna miała charakter pieszy, walczono w tym szyku. Ci sami piechurzy, po zaopatrzeniu się w konie, stają się pełnosprawną kawalerią, zdolną do walki z Pieczyngami, których tak obawiali się Węgrzy — postrach Europy... Od zawodowców, a z takich ludzi składała się śpiąca byle gdzie i jadająca byle co drużyna Swiatosława, można i należało wymagać wszechstronności. Odkrycia archeologiczne ostatnich lat, jak cmentarzyska normandzkie na terenie Wielkopolski i Mazowsza, wykazują, że drużyna pierwszych Piastów miała skład etniczny podobny do drużyn kniaziów ruskich 36 . Wojownicy pochodzenia skandynawskiego stanowili jej znaczną część.-,'Dlatego podobny uniwersalizm jak drużyny Swiatosława dotyczył zawodowego wojska Mieszka I. Jego wartość bojowa, równa dziesięciokrotności innych wojowników, była wynikiem dużych umiejętności wojskowych, wytrzymałości na trudy i wierności dowództwu. Mieszko dawał swym wojom „konie, broń i wszystko, czego 35
Tamże, rozdz. 26, s. 52. Patrz Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej mapy Europy, praca zbiorowa pod red. H. Samsonowicza, Kraków 2000. 36
potrzebują". Owe konie były jak najbardziej bojowe, nie służyły do orki, a wymienione są przed bronią. Mogły służyć do sprawnego transportu drużyny na miejsce walki, czyniąc z niej swoistą dragonię X wieku, podróżującą konno, a walczącą pieszo. Jednak po doświadczeniach bitwy z piechotą wielecko-wolińską z 967 roku, gdy o powodzeniu boju i długiego pościgu zdecydowały ataki jazdy, Mieszko stale rozwijał kawalerię pancerną. Nie należy też zapominać o europejskich ciągotach naszego pierwszego władcy, o jego zapatrzeniu na wzorce niemieckie. Tam największe znaczenie miała jazda rycerska, świetnie uzbrojona i wyszkolona. Ograniczeniem dla drużyny Mieszkowej były w tym przypadku bariery cenowe i technologiczne nowego uzbrojenia. Potrzeby wynosiły od zaraz kilka tysięcy: koni, mieczy, hełmów i pancerzy. Przede wszystkim jednak koni, gdyż bez nich nie dawało się walczyć w nowoczesny sposób. Pancerz nie miał znaczenia podstawowego — Bolesław Krzywousty odnosił zwycięstwa przy pomocy lekkiej jazdy, niezależnie od tego, c z y j e g o przeciwnikiem była jazda pancerna, czy też walcząca w zwartym szyku piechota. Wobec powyższego można przyjąć, że Mieszkowa drużyna, mało obfitująca w konnicę do czasów wojen pomorskich, od kilku lat była systematycznie, w miarę możliwości, przezbrajana na wzór niemiecki. Wykazana przeze mnie wyżej liczba 1400-1500 Mieszkowych jeźdźców dla 972 roku jest całkiem prawdopodobna. Pozostała część drużyny walczyła pieszo, podobnie jak oddziały pospolitego ruszenia. Ogólne możliwości mobilizacyjne Polski Mieszka I wynosiły około 12 tys. ludzi, biorąc pod uwagę zaludnienie i fakt powoływania pod broń w czasach Bolesława Krzywoustego co dziesiątego ojca rodziny. Pod Cedynią znalazła się tylko część tych wojsk, zapewne cała drużyna i okoliczne oddziały pospolitego ruszenia. Można te siły szacować na nie mniej niż 4500-5000 ludzi.
UZBROJENIE
W niniejszym opracowaniu pojawiły się już elementy taktyki i uzbrojenia Słowian i Niemców przy okazji opisów innych zagadnień. Czas jednak by je podsumować oraz wykazać podobieństwa i różnice. Ponieważ zagadnienia taktyczne wiążą się bezpośrednio ze stanem technicznym uzbrojenia wojsk, w pierwszym rzędzie omówię uzbrojenie, a w dalszej kolejności wynikające z niego konsekwencje taktyczne. Uzbrojenie zaczepne
Podstawowym uzbrojeniem służącym do walki wręcz, niezależnie od tego, czy walczono konno, czy pieszo, była włócznia. Zawsze wojownik uzbrojony we włócznię posiadał w pierwszym starciu, decydującym o dalszym przebiegu bitwy, wyraźną przewagę nad rycerzem, trzymającym w garści choćby najlepszy miecz czy topór. W X wieku doszło do wyodrębnienia odmian włóczni dla formacji pieszych i konnych, choć wskazania źródłowe bywają w tym zakresie mylące. Doświadczenia bojowe były jednoznaczne i choć istniały duże podobieństwa w kształcie i sposobie wykorzystania broni, to różnice są na tyle wyraźne, że należy je omówić. Charakterystycznym elementem uzbrojenia piechoty germańskiej, przejętym przez Słowian w niezmienionym kształcie, była włócznia z tzw. grotem skrzydełkowym. Tradycja w królestwie niemieckim była tak silna, że właśnie włócznia tego typu stała się symbolem władzy królewskiej, wręczanym tuż po elekcji nowo obranemu władcy przez głównego dostojnika świeckiego (choćby księcia Saksonii), jeszcze przed oficjalnym aktem koronacji. Zwano ją włócznią Świętego Maurycego. Jej grot pełnił funkcję relikwiarza, dlatego posiada on kilka podłużnych otworów, przez które przeciągnięto zwoje drutu, ściśle oplatające świętość — gwóźdź z Krzyża Chrystusa. Grot jeszcze w zamierzchłych czasach uległ uszkodzeniu,
dlatego w jego połowie znajduje się pozłacana obejma, spajająca pęknięcie i dodatkowo mocująca relikwię. Taką samą włócznię wręczył Bolesławowi Chrobremu Otto III w roku 1000 w Gnieźnie. Była to oczywiście replika oryginału, ale postarano się wówczas o maksymalne podobieństwo — odtworzono zarówno otwory, jak i sponę blaszaną, ale gwóźdź zaznaczono tylko schematycznie. Pomijając elementy emocjonalne, jakie znalazły się w tej włóczni, kształt jej grotu nie odbiega niczym, prócz artystycznego wykonania, od podobnych egzemplarzy bojowych. Grot jest długi, rozszerzający się nieco w kierunku sztychu, natomiast u nasady posiada kilkucentymetrowe skrzydełka, przypominające jelec miecza. Być może protoplastą owej broni był jakiś złamany miecz, osadzony na solidnym drzewcu. Po zauważeniu skuteczności wynalazku naśladowano sprawdzony kształt, pozostawiając nieco przekształcone, ale przydatne elementy. Grot włóczni skrzydełkowej osadzano na drzewcach różnej długości, przystosowanych do wzrostu użytkownika i jego osobistych preferencji. Na ogół długość broni nie przekraczała zapewne 2-2,5 m. W rękach wprawnego wojownika włócznia ta była bronią sieczną i kłującą. Można było posługiwać się nią jedną ręką lub oburącz. Skrzydełka grotu pozwalały na sparowanie ciosów przeciwnika, odbicie albo odsunięcie w bok jego broni czy też zaczepienie elementów uzbrojenia ochronnego jeźdźca. Ogółem walory tej broni były wysokie, a stosunkowo częste znaleziska jej grotów pozwalają na wniosek o powszechnym stosowaniu. Jako ciekawostkę podam, że właśnie włócznię Świętego Maurycego dzierżył w dłoni król Otto I w czasie najważniejszej bitwy swego życia, to jest na Lechowym Polu pod Augsburgiem z Węgrami w roku 955 3? . Możliwe, że nie był to odosobniony przypadek, gdy ciężkiej włóczni skrzydełkowej używał jeździec. Król uczynił tak ze względów propagandowych, ale inni wojownicy po prostu nie chcieli rozstać się ze sprawdzoną bronią walczących pieszo ojców czy też własną. Jest 37
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, II. 10, s. 56.
w tym może nieświadome nawiązanie do pewnego elementu walki konnicy Alanów z czasów wędrówki ludów, którzy uzbrojeni byli we włócznie o niespotykanie dużych i długich grotach, osadzonych na długich drzewcach, przez co posługiwano się nimi oburącz. Naśladowały ten rodzaj uzbrojenia wojska germańskie. W X wieku istniały jednak wzory uzbrojenia typowo jeździeckiego, wygodniejsze w użyciu z tak niestabilnego oparcia, jak koński grzbiet. Bardzo sugestywny opis „robienia" włócznią przez konnego wojownika podał w swojej pracy Broń i strój rycerstwa polskiego w Średniowieczu Andrzej Nadolski 38 . Konny owego czasu, podobnie jak lansjerzy z epoki napoleońskiej czy ułani, musiał sięgnąć grotem włóczni dosłownie wszędzie, i to w jak najkrótszym czasie, niezależnie od tego, czy koń stał w miejscu, czy galopował. Skrzydełkowa włócznia o grocie siecznym była w takiej sytuacji nieprzydatna, niewygodna, zbyt ciężka. Dlatego grot włóczni konnej uległ zmniejszeniu, wysmukleniu, a nawet — wobec stałego rozwoju pancerzy — uformowaniu w wąski szpic. W takiej postaci, w połączeniu z około dwumetrowym drzewcem, okazywał się śmiercionośną bronią konnicy, używaną nie tylko w pierwszym starciu, jak późniejsze kopie, ale i później. Włócznią można było zadawać ciosy szybsze, celniejsze i w dalej położone cele, niż mieczem. Poza tym była mniej kosztowna i każdy wojownik mógł sobie na nią pozwolić, czy też raczej musiał się w nią wyposażyć. Oprócz wyspecjalizowanych wzorów dla obu formacji istniały też włócznie o charakterze uniwersalnym, o grotach nieco lżejszych niż skrzydełkowe, natomiast masywniejszych od typowych włóczni konnicy, możliwe do stosowania w walce konnej i pieszej. Nie były bronią specjalistów, toteż ich użycie nie nastręczało problemów nawet początkującym. Kolejną charakterystyczną bronią drzewcową był oszczep. Oszczep przeznaczony był do rzucania. W znaleziskach 38
A. N a d o l s k i , Broń i strój rycerstwa polskiego w Średniowieczu, Ossolineum 1979, s. 53 i nast.
archeologicznych zdarzają się duże groty z zadziorami, wykluczającymi ich użycie do zadawania powtarzających się ciosów. Praktycznie w X wieku była to broń piechoty. Jazda po wyrzuceniu oszczepów byłaby bezbronna w starciu z przeciwnikiem, dysponującym włóczniami. Poza tym zawsze, w razie potrzeby, można było celnie rzucić włócznią. Natomiast w formacjach pieszych użycie oszczepów czy też włóczni w charakterze pocisków było jak najbardziej zasadne, zarówno w obronie, jak w natarciu, tuż przed bezpośrednim zwarciem. Jednak można stwierdzić, że w bitwach Średniowiecza oszczepy nie miały tak zasadniczego znaczenia, jak w Starożytności (szczególnie w armii rzymskiej). Po użyciu czy zużyciu długiej broni drzewcowej wojownicy posługiwali się krótszą bronią boczną, czyli toporami i mieczami. Przy niewielkim uogólnieniu można powiedzieć, że topór był elementem uzbrojenia piechoty, natomiast miecz jazdy. Ale nie można zbyt uogólniać — znane są odmiany toporów, przeznaczone dla jeźdźców, jak również opisy starć konnicy, gdy ich używano. Ponadto wojownik pieszy, posiadający miecz, nie szukał konia, aby móc użyć tej broni. Jednak zasadniczo topór był bronią piechoty, a miecz jazdy, nie tylko ze względów funkcjonalnych, ale i cenowych. Topór piechoty zawsze miał większe rozmiary, niż topór jeźdźców. Można tu wyróżnić nawet odmiany regionalne — dla Skandynawii charakterystyczny był topór o żeleźcu trójkątnym, zbliżonym niemal do równoramiennego. Broń tę wyposażano w drzewce o długości około 130-150 cm, przy czym przystosowywano je do wysokości wojownika. Żeleźce topora, opartego trzonkiem o ziemię, sięgało ramion właściciela. Bronią tą walczono oburącz. Jej zasięg i siła ciosu przyczyniały się niejednokrotnie do zwycięstw Wikingów. Nic dziwnego, że pojawił się w armiach innych nacji. Nie dawało się jednak wykorzystać jego zalet do walki z konia, na co był zbyt ciężki i nieporęczny.
Podobne znaczenie miał topór, którego pochodzenie śmiało można wiązać ze Słowianami, na co wskazują bardzo częste znaleziska archeologiczne. Jego kształt jest inny niż broni Wikingów — żeleźce przypomina topór ciesielski o bardzo wydłużonej „brodzie" i prawdopodobnie z niego się wywodzi. Ostrze szerokości około 30 cm ma kształt najczęściej zaokrąglony, choć bywają również proste egzemplarze. Jak się wydaje, osadzano je na drzewcach równie długich, lub nieznacznie krótszych, niż germańskie odpowiedniki, co przy uwzględnieniu ciężaru przeznaczało je do walki pieszej. Na uzbrojeniu konnicy oraz jako boczna broń włóczników i łuczników znajdowały się charakterystyczne dla wczesnego średniowiecza topory o smukłej, „brodatej" budowie żeleźca. Część sieczna miała szerokość 7 - 1 2 cm i była dosyć znacznie oddalona od drzewca, przez co łatwo je rozpoznać spośród toporów z innych epok. Możliwe, że jego posiadanie było w drużynie Mieszkowej obowiązkowe, co łatwo zrozumieć — wiele działań bojowych sprowadzało się do oblężeń grodów, sporządzania doraźnych umocnień polowych, jak choćby przesieki, gdzie podobne narzędzie było wprost niezbędne. Poza wymienionymi typami istniały jeszcze topory o przeznaczeniu mniej specjalizowanym, bardziej gospodarczym, o trzonkach krótszych, z powodzeniem spełniające funkcje bojowe. Używano też lekkich toporków o kształcie zbliżonym do późniejszych czekanów, jako oznak władzy, poręcznej broni czy lasek. W wojsku niemieckim "nie stosowano już raczej charakterystycznej dla wcześniejszych lat broni, jaką była tzw. franciszka — topór, a raczej siekiera do miotania o specyficznym, odgiętym do góry kształcie ostrza, z upodobaniem i masowo używana w czasie wędrówki ludów przez plemiona Franków. Nie wyklucza to rzucania toporami w czasie walki — mniejsze okazy znakomicie nadawały się do tego celu, a nawet nieczyste trafienie obuchem mogło zakończyć się tragicznie dla przeciwnika.
Miecze stanowiły najskuteczniejszą po włóczni broń w rękach jeźdźców. Choć kształt ich głowni sugeruje przeznaczenie głównie do cięcia, to przy nieopancerzonym przeciwniku niejednokrotnie zadawano śmiertelne pchnięcie, a również przy opancerzonym pchnięcie we wrażliwe miejsca ciała nie było wykluczone. Broń ta była całkiem poręczna — wagi około 1 kg, długości od 80 do 100 cm, nieźle wyważona poprzez masywny jelec i wydatną głowicę rękojeści. Krótka rękojeść, ograniczona szerokimi płytkami jelca i głowicy, zapewniała mocny chwyt i dużą swobodę ruchów dłonią. Nie umożliwiało to jeszcze tak wyrafinowanej szermierki jak przy szabli czy późniejszym rapierze, ale dawało całkiem dużą możliwość zadawania zaskakujących ciosów, wyprowadzanych z łokcia i z ramienia, szczególnie ważnych przy walce z konia, będącego w ciągłym ruchu. Jeździec mógł równo prowadzić cios, reagować na zejścia rumaka z linii jazdy czy uniki przeciwnika, przy czym każde następne wzniesienie broni do ciosu odbywało się przy pomocy nadanego jej uprzednio pędu, zgodnie z poprzednim ruchem, „na okrągło". Przy szabli z odpowiednią rękojeścią takie postępowanie było jedynym słusznym, ale również mieczem można było walczyć podobnie, choć bez szablowego wdzięku i perfekcyjnej sprawności cięcia. Przy walce pieszej zbliżonym funkcjonalnie elementem fechtunku było rozkołowanie broni nad głową, nadanie jej odpowiedniego pędu, co pozwalało na zadanie silnego i szybkiego ciosu. Miecz miał tę przewagę nad toporem, że łatwiej i szybciej można nim było wyprowadzić zaskakujący, precyzyjny cios, zrobić zwód czy unik. Nie można tu ominąć specyficznej broni Sasów o nazwie „sax". Od niej to właśnie wzięła się nazwa plemienia i, choć broni tej używano głównie w wiekach wcześniejszych, to w interesującej nas epoce jeszcze jej nie zapomniano. Był to duży nóż, ostry jednostronnie i pozbawiony jelca. Czasami osiągał wielkość miecza i miał podobną oprawę, wówczas różnicą między nim a mieczem było jednostronne ostrze. Takie egzemplarze nazywano „langsaks". W przypadku za-
krzywienia broni, nazywano ją „skramasaks". Wszystkich rodzajów „saksów" używano jeszcze powszechnie w Skandynawii, gdzie często zastępowały lub uzupełniały miecze. Do rażenia przeciwnika z dużej odległości służyły łuki i proce. W warunkach sporego zadrzewienia terenów słowiańskich główną rolę odgrywały łuki. Zachowane egzemplarze germańskie mają około 180 cm (a nawet ponad 190 cm) długości i są wykonanie z klejonego warstwowo drewna różnych gatunków. Przy napinaniu łuczyska jego warstwy — ściskana i rozciągana — oddziaływały na siebie, powodując zwiększenie siły wyrzutu strzały. Do wyrobu łuków używano głównie drewna sprężystego — cisu i jałowca, a jako warstwy ściskanej —jesionowej listwy. Ich spore rozmiary pozwalają przypuszczać, że w bitwie posługiwała się nimi głównie piechota, choć umiejętność strzelania nie ograniczała się tylko do tych wojsk i była powszechna. Luk refleksyjny koczowników węgierskich, mniejszy i poręczniejszy, możliwy do wykorzystania z konia, nie przyjął się w ówczesnej jeździe, dążącej przede wszystkim do kontaktu bezpośredniego z wrogiem (co prowadziło do wykształcenia specyficznej taktyki rycerskiej w późniejszych latach). Strzały miały długość około 80-100 cm. Długość była uzależniona od zasięgu ramion łucznika. Przy pozycji strzeleckiej strzała musiała sięgnąć od łuczyska do ucha strzelca, gdyż cięciwę naciągano aż do jej kontaktu z policzkiem. Stosowano różne metody celowania. Przy ostrzeliwaniu zwartych oddziałów przeciwnika z dużych odległości chodziło o trafienie w określony obszar, co umożliwiało wypuszczenie w krótkim czasie bardzo dużych ilości strzał, określanych potem we wspomnieniach wojowników jako „deszcz", „śnieg" czy „grad", przy czym ważniejsze od celności, trudnej w praktyce do uzyskania, było w tym przypadku duże zagęszczenie pocisków oraz związany z tym efekt psychologiczny. Podczas ataków jazdy starano się trafić konie, jako najwrażliwsze na ostrzał. Przy strzelaniu precyzyjnym szybkostrzelność znacznie spadała. Mimo to bardzo szybko wyczerpywała się amunicja.
Przeciętnie łucznik nosił ze sobą od 30 do 60 strzał, co wystarczało na 10 minut intensywnego strzelania. Dlatego nie należały do rzadkości sytuacje, gdy wybiegano na teren bitwy, by pozbierać strzały, lub korzystano ze strzał przeciwnika. Można powiedzieć, że Słowianie słynęli z bardzo dobrego wykorzystania łuków na polach bitew. Podobnie jak przy grotach włóczni, wśród grotów strzał zachowanych z tamtego czasu można wyodrębnić kilka typów, sugerujących nieco odmienne przeznaczenie. Pomijam tu groty służące wyraźnie do łowów — kościane, żelazne w kształcie łopatkowym czy widlastym. Przeważnie stosowano groty bezzadziorowe, zdolne do przebijania pancerzy, ale sporą grupę stanowiły groty posiadające zadziory, nieraz o całkiem dużych rozmiarach. Ich zdolności penetracyjne były gorsze niż odmian bezzadziorowych, ale przy trafieniu w nieosłonięte części ciała uniemożliwiały szybkie usunięcie. Rany nimi zadane były dużo większe, a ponieważ często smarowano ostrza wyciągami z trujących roślin, okazywały się śmiertelne. Bez większego błędu można przyjąć, że każde zranienie strzałą było niebezpieczne dla zdrowia na skutek powiększonej możliwości zakażenia trudnej do przemycia, głębokiej rany. Nie znamy wartości procentowych, dotyczących ilości zatrutych strzał, ale ponieważ na wojnie liczyła się skuteczność, nie będzie błędem uznanie, że jeśli tylko wystarczyło czasu i mikstury, zatruwano wszystkie dostępne egzemplarze. Dotyczyło to obu stron konfliktów. Rośliny, które przy tym wykorzystywano, do dziś rosną w lasach. Oto ich nazwy popularne: tojad, wilcze łyko, wilcza jagoda, naparstnica, ciemiężyca (dodam, że większość roślin doniczkowych zamorskiego pochodzenia, cieszących nasze oczy urodą liści czy kwiatów, ma zdolności trujące dużo większe od krzewinek, z których nasi przodkowie przyrządzali śmiercionośne jady bojowe). Proce bojowe składały się z dwóch rzemieni oraz płata skóry, służącego do umieszczenia w nim pocisku, czyli zwykłego kamienia. Jeden z rzemieni był zakończony pętlą,
w którą wsuwano dłoń, w celu zapewnienia dobrego uchwytu. Drugi koniec rzemienia był wolny. Obydwa końce ujmowano w dłoń, wkładano kamień w płat skóry, a następnie nadawano mu nad głową ruch obrotowy. W odpowiedniej chwili puszczano wolny koniec procy, a kamień leciał z wielką siłą na znaczną odległość. By zwiększyć siłę i zasięg rzutu stosowano niekiedy proce drzewcowe, w których rzemień był mocowany do kija, stanowiącego przedłużenie ręki. Proce były bronią prostą i tanią, dlatego używała ich nawet biedota. Jej skuteczność potwierdza zdarzenie biblijne, gdzie mocarny Goliat padł nie tyle z ręki, co z procy niepozornego Dawida. Wymieniłem powyżej elementy uzbrojenia zaczepnego wojska zawodowego, czy też półzawodowego, powoływanego systematycznie do prowadzenia działań bojowych. Można jeszcze wspomnieć o innych typach broni, jak maczugi, buławy, noże, czy też przedmioty codziennego użytku, jak widły, cepy, sierpy i półkoski. Przedmiotów tych używano również do walki, ich skuteczność była jednak dużo mniejsza od narzędzi typowo bojowych. Stosowały je grupy pospolitego ruszenia chłopskiego, których udział w regularnych bitwach był bardzo ograniczony. Natomiast szeroko korzystano z ich pomocy w czasie pościgu za pobitym wrogiem czy złoczyńcami. W przypadku obrony przed mniejszymi grupami przeciwników, na przykład oddziałkami furażerów i ta prymitywna broń znajdowała zastosowanie. Uzbrojenie ochronne
Przed tymi wszystkimi grotami i ostrzami, często perfidnie zatrutymi, należało jakoś się bronić. W X wieku istniało kilka typów uzbrojenia ochronnego, często bardzo wyspecjalizowanego i posiadającego regionalny, łatwy do identyfikacji wygląd. Najbardziej rzucającym się w oczy i najtańszym elementem uzbrojenia ochronnego była tarcza. Zdecydowana większość ówczesnych puklerzy miała kształt okrągły, choć w oddziałach piechoty mogły występować tarcze owalne, wydłużone, których
krawędzie górna i dolna pozostawały zaokrąglone. Nie było jeszcze charakterystycznych dla niewiele późniejszych czasów tarcz w kształcie migdała czy kroplowym. Tarcze piechoty i jazdy różniły się nieco wielkością, starannością wykonania i ilością zużytej do okuć stali. Na podstawie ikonografii oraz nielicznych zachowanych szczątków można opisać budowę tej broni. Cienkie deseczki, płaskie lub lekko wypukłe ułożone były ciasno jedna obok drugiej, jak klepki w beczce, w jednej lub w dwóch spojonych ze sobą warstwach. Ich wierzch czasami pokrywała skóra. Pośrodku wzmacniało ją spiczaste lub kopulaste umbo. Dodatkowym wzmocnieniem były nity żelazne oraz okucia mocujące imacze. Imacze składały się z dwóch lub więcej pasów skórzanych lub drewnianych prętów, umożliwiających uwolnienie uchwytu dłoni i trzymanie tarczy przy pomocy samego przedramienia. Prócz imaczy wyposażano tarczę w pas ze sprzączką, umożliwiający zawieszenie jej na plecach czy na ramieniu, ąeby stale nie obciążać ręki. Na niektórych rysunkach widać pojedynczy, sztywny imacz, położony pionowo w centrum tarczy. Tarcze piechoty miały średnicę dochodzącą do 1 m, przy czym były prawie płaskie lub lekko wypukłe. Tarcze jazdy były mniejsze, ich średnica nie przekraczała 80 cm, a wskazania rysowników sugerują ich znaczną wypukłość. Zamożność właścicieli pozwalała na bogaty wystrój i dozbrojenie tych puklerzy. Podczas gdy w tarczach piechoty poprzestawano na nielicznych elementach metalowych w postaci umba i kilkudziesięciu gwoździ lub nitów, w tarczy konnicy istniały metalowe obręcze, zabezpieczające jej brzeg przed rozcięciem, oraz promieniste okucia płaszczyzny. Nadawano tym okuciom kształt prosty, esowaty, spiralny lub widlasty. Bardzo często tworzyły motyw krzyża. Umbo zazwyczaj posiadało wydatny szpic, osiągający długość kilkunastu centymetrów, co pozwalało na zadawanie groźnych pchnięć bronią ochronną.
Tarcze te posiadały również skórzaną wyściółkę po wewnętrznej stronie, skutecznie amortyzującą uderzenia. Z polskich ziem praktycznie nie zachowały się szczątki tarcz, nawet znaleziska umba z X wieku należą do rzadkości. Może to oznaczać, że nie było w zwyczajach pogrzebowych wyposażanie zmarłych w broń ochronną, gdyż tylko zaczepna, prestiżowa, była im potrzebna w zaświatach. To powoduje brak tarcz, których niewątpliwie używano. Inne znaleziska niż pogrzebowe nie wchodzą w tym przypadku w rachubę, gdyż tarczę naprawdę trudno było zgubić tak skutecznie, by nikt jej nie znalazł. Można też zaryzykować wniosek, że używano tarcz nie posiadających okuć metalowych. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobne, zwłaszcza w odniesieniu do formacji pieszych. W takiej sytuacji tarcze byłyby wykonywane z drewna i skóry, a nawet z odpowiednio plecionej wikliny. Odrębnym zagadnieniem pozostają hełmy, zwane szłomami i szyszakami, jeśli posiadały szysz, czyli wystający z czubka hełmu guzek do troczenia. Tu panowała pewna różnorodność, choć podobieństwa bywały znaczne. Przede wszystkim w powszechnym użyciu były wówczas hełmy żebrowe, zwane tak od elementów konstrukcyjnych, do których montowano płyty dzwonu. Żebra występowały w liczbie czterech lub sześciu, spajając odpowiednio cztery lub sześć płyt stalowych. U dołu dzwonu elementem wzmacniającym była pozioma obręcz, z której wystawała w dół płytka, zwana nosalem. Nosal mógł być też przedłużeniem jednego z żeber. W konstrukcjach skandynawskich nosal był połączony z dodatkowymi obłękami, tworzącymi bardzo charakterystyczną osłonę okularową. Jak wskazują na to znaleziska, hełmów żebrowych o dzwonie płytkim, w przybliżeniu okrągłym, używano w Bawarii i Szwabii. W Turyngii i Saksonii stosowano hełmy o dzwonach wyższych, zbliżonych kształtem do hełmów gockich z okresu wędrówki ludów, lecz bez napoliczków. Hełmy Wikingów miały kształt okrągły, od niemieckich odróżniały je węższe żebra i osłony okularowe.
W tym czasie były już w użytku, przynajmniej wśród możniejszych wojowników, hełmy wykute z jednego lub z dwóch kawałków metalu, połączone gładko, wyprofilowane w łagodny stożek, ze wzmacniającą obręczą i nosalem. W porównaniu do egzemplarzy żebrowych stanowiły istotny postęp w zabezpieczeniu głowy wojownika — cios swobodnie ślizgał się po ich powierzchni, nie zaczepiał o nity i żebra. Takim hełmem jest tzw. przyłbica św. Wacława. Na ziemiach Polski odnaleziono dwa hełmy, zwane szyszakami wielkopolskimi. Posiadały one bardzo duże walory estetyczne i znacznie słabsze bojowe. Ich dzwony wykonano z czterech płatów warstwowej, stalowo-brązowej blachy pozłacanej, znitowanych bezpośrednio ze sobą. Na dole posiadały wzmacniającą obręcz stalową, posrebrzaną, ale bez nosala. U szczytu znajdowała się tuleja na pióra lub włosie. Dodatkowo płaszczyzny blach zdobiły srebrzone rozetki w kształcie romboidalnym. Datuje się je na koniec X lub początek XI wieku. Ze względu na sposób wykonania i ogólny bardzo ozdobny charakter były to z pewnością osłony głów dowództwa. Hełmy często zdobiono złoceniami i srebrzeniami, np. złocono żebra, a blachy dzwonu srebrzono. Wiele egzemplarzy, zwłaszcza wytworzonych pod wpływem praktycznych Skandynawów, posiadało migdałowato ugięte obręcze nad twarzą, ukształtowane na podobieństwo nastroszonych brwi. Najliczniejsze były jednak proste i surowe egzemplarze bojowe. Uzupełnieniem hełmów były kolcze czepce. Wyznawano przy tym dwie szkoły — w jednej czepiec mocowano do dzwonu hełmu (tak było w przypadku wspomnianych szyszaków wielkopolskich i skandynawskich), a w drugiej czepiec, a właściwie kolczy kaptur stanowił odrębny element uzbrojenia, na który nakładano hełm. Czasami wojownik zadowalał się samym czepcem. Nie należały też do rzadkości sytuacje, gdy uzupełnieniem hełmu były płaty skóry, osłaniające kark wojownika, mocowane do dzwonu w miejsce czepców kolczych lub stanowiące część nakrycia głowy zakładanego pod szłom.
W Skandynawii biedniejsi wojownicy osłaniali głowy hełmami skórzanymi. Nie ma wprawdzie dowodów na to, że stosowano podobne osłony na terenie Słowiańszczyzny czy Niemiec, ale brak też informacji, że ich nie stosowano. Fakt, iż łucznicy na wszystkich prawie ikonografiach wczesnego średniowiecza występują z gołymi głowami, nie musi być w tym przypadku całkowicie miarodajny. Metalowych hełmów nie zakładano na gołe głowy, lecz na różnego rodzaju czapki i czepki, wyposażone często w wiązane pod brodą nauszniki. W XVII wieku polskim pancernym jako podkład pod misiurkę służyła mała czapka, zwana magierką, będąca symbolem szlachectwa. Coś podobnego mogło występować we wczesnym Średniowieczu. Łukowy kształt wycięcia brzegów blach szyszaków wielkopolskich nasuwa skojarzenia ze zdobieniami wyrobów skórzanych. Ten szczegół również sugeruje istnienie skórzanych hełmów. Używali ich biedniejsi wojownicy, przeważnie piesi. Zawsze lepsza to osłona głowy, niż same włosy czy sukienna czapka. Najdroższym elementem uzbrojenia ochronnego był metalowy pancerz. Występował on w trzech postaciach: pancerza łuskowego, który można nazwać karacenowym, kolczugi i pancerza lamelkowego. Elementem wspólnym wszystkich trzech rodzajów był tylko kształt. Długość ówczesnego pancerza wahała się wokół 80 cm, posiadał on krótkie rękawy do łokcia i czasami — w przypadku kolczug — kolczy kaptur, tworzący z nią jedną całość. Dla ułatwienia dosiadu konia z przodu i z tyłu miał rozcięcia. Egzemplarze krótsze nie wymagiały rozcięć. Na tym koniec podobieństw, dalej występowały już tylko różnice. Najbardziej rozpowszechnionym typem pancerza w wojskach niemieckich była kolczuga. Jej rodowód sięgał 300 roku p.n.e., kiedy wynaleźli ją Celtowie. Szybko przejęła ją armia rzymska, doceniając wysokie walory bojowe i użytkowe. Kolczuga była przewiewna, nie krępowała ruchów, a jednocześnie bardzo dobrze osłaniała przed ciosami broni siecznej i strzałami z łuków. Każde luźne kółeczko przekazywało
sprężyście część energii ciosu następnemu, uginając się przy tym na miękkim podkładzie i częściowo amortyzując uderzenie. Wprawdzie oznaczało to bolesne stłuczenie mięśnia czy nawet złamanie żebra, ale nie powodowało otwartej rany. Kolczuga składała się z kilkunastu tysięcy połączonych ze sobą kółeczek — kolcy. Kolce wyrabiano z drutu ciągnionego, przy czym natrafiano na dwie przeszkody technologiczne — wyciągnięcie odpowiedniego, w miarę równego drutu oraz przedziurawienie i znitowanie kolcy. Drut wyciągano szczypcami poprzez otworki w blasze. Ostatni z nich miał średnicę 1-1,2 mm. Następnie cięto drut w równe kawałki, dziurkowano jego końce, zawijano na odpowiedniej średnicy (zbliżonej do 1 cm) pręcie i szczypcami nitowano kółeczka, przeplatając je uprzednio z innymi. Każdy kolec łączył się z czterema sąsiednimi. Czasami zdarzało się, że niektóre „ściegi" wykonywano z podwójnych kółek, co powodowało pogrubienie deseniu, powstawanie regularnych, zbitych grudek metalu, a przy okazji znakomicie podnosiło odporność zbroi na rozcięcia. Zamiast nitowania stosowano też zgrzewanie i zwyczajne łączenie na styk, ale produkt miał wówczas mniejszą wytrzymałość. W najlepszych kolczugach każdy kolec nitowano podwójnie! Jak widać, proces wytworzenia pancerza kolczego był bardzo pracochłonny, ale posiadał tę zaletę, że praktycznie nie zostawały odpady technologicznie. Można było wykorzystać każdy kawałek drutu. Masa kolczugi wynosiła zależnie od wielkości kolcy i średnicy drutu od 7 do 9 kg. Oczywiście egzemplarze krótsze były lżejsze od pełnowymiarowych. Pancerzem prostszym w wykonaniu była karacena, czyli blaszki jednakowej wielkości przynitowane lub przyszyte do tkaninowego albo skórzanego podkładu. Pancerz taki wyglądał dużo efektowniej od szarawej kolczugi, lepiej też chronił przed skutkami uderzeń, ale jego walory ogółnobojowe były słabsze. Łuski łatwo odpadały od podkładu w najmniej odpowiednich chwilach, słaba była odporność na ciosy skierowane pod włos, kiedy ostrze ślizgało się po powierzchni łuski i trafiało w mało
odporny podkład. Wojownik męczył się bardzo szybko, gdyż możliwości wentylacji praktycznie nie było, a blacha łatwo nagrzewała się od słońca. Długotrwałe przebywanie podczas upału w pancerzu, nawet w dosyć przewiewnym kolczym, nie należało nigdy do przyjemności, zwłaszcza dla pieszych wojowników. Zdarzało się rycerzom zdejmowanie zbroi tuż przed bitwą, jeśli nie widzieli wroga, w nadziei, że walki nie będzie, a oni nabiorą tchu, choć jeszcze nie wznieśli ręki do ciosu. Sztywna karacena krępowała też ruchy. Jednak pancerzy takich używano, gdyż, mimo wad, skutecznie osłaniały ciało przed zranieniem. Przy stosunkowo prostej technologii wykonania pancerze takie musiały cieszyć się sporą popularnością. Niedocenianym przez historyków uzbrojenia wydaje mi się pancerz lamelkowy. Składał się on z podłużnych płytek metalowych — lamelek, z nawierconymi lub przebitymi otworami. Płytki te zszywano ze sobą rzemieniami, drutami, taśmami materiału, tworząc konstrukcję nie tak elastyczną jak kolczuga, ale całkiem giętką, przy czym przewiewniejszą od karaceny, a równie odporną na ciosy. Słabym elementem konstrukcji były połączenia, podatne na przetarcia od lamelek i wrażliwe na uszkodzenia w bitwie. Dlatego osłaniano je pasami skórzanymi, przejmującymi na siebie pierwsze cięcia. Pancerz ten musiał być bardzo popularny, jeżeli na wyobrażeniu wojowników słowiańskich w katedrze mogunckiej twórca przedstawił ich w takich właśnie zbrojach 39 . Relief powstał w końcu XI wieku i pokazuje uzbrojenie z tamtego czasu, więc nie może być w pełni miarodajny dla czasów wcześniejszych o ponad stulecie. Jednak wykonawca chciał ukazać wyraźne różnice między wojskiem niemieckim a słowiańskim. Nie ograniczył się przy tym tylko do symboli, jak to zwykle bywało w podobnych dziełach, co bardzo dobrze o nim świadczy. Oczywiście czytelne symbole występują —• wojsko niemieckie ma krzyże na hełmach, a na jego sztandarze widnieje krzyż (właśnie zaczęła się era krucjat), 39 Duży rysunek z tego reliefu przedstawił Karol O l e j n i k w pracy Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków, Kraków 1988.
jednak bardziej interesujące w tym przypadku jest uzbrojenie ochronne stron. Wszyscy Niemcy mają kolczugi o długich rękawach, nie wyłączając rycerza na pierwszym planie, który pozornie nosi coś innego. Natomiast Słowianie noszą zupełnie inne pancerze o dziwacznej fakturze. Dwa wyraźnie widoczne — leżącego wojownika bez głowy i pierwszoplanowego jeźdźca, posiadają nieco odmienne układy wzorów, przy ich jednakowym stylu. Gdyby twórca przedstawiał zwykłą karacenę, byłaby łatwo rozpoznawalna jako rzędy jednakowych łusek. Widać co innego — skomplikowaną strukturę lamelek i ich skórzano-płóciennych połączeń. Na tej podstawie można przyjąć, że w świadomości Niemców pancerz lamelkowy trwale kojarzył się ze Słowianami. Ostatni rodzaj osłony miękkiej ciała wojownika to grupa różnych kaftanów skórzanych i płóciennych, z przewagą tych pierwszych. Według Nadolskiego kaftany, noszone jako izolacja ciała od innych typów uzbrojenia, jak kolczugi, karaceny i lamelki, bardzo często występowały w charakterze samodzielnego uzbrojenia ochronnego. Dotyczyło to zwłaszcza przeszywanicy, konstrukcji warstwowej: skóra — zbita wełna T- skóra lub sukno — zbita wełna — skóra, bardzo dobrze amortyzującej uderzenia. Wielu wojowników, również w jeździe, dysponowało tylko takim uzbrojeniem. W konnicy obu stron nie wszystkich było stać na kosztowne pancerze metalowe. Około 1/3 rycerzy niemieckich nie posiadało pancerzy i poprzestawało na metalowych hełmach i kolczych czepcach, czyli najbardziej niezbędnym składniku uzbrojenia „pancernego". Wjeździe polskiej takich wojowników była co najmniej połowa. Mimo to nie ustawiali się w osobnych szykach. Sposób walki czynił z nich pancernych, a podstawową ochronę zapewniała tarcza. Ze względu na braki w uzbrojeniu ich miejsce było raczej w tylnych szeregach. Jako ciekawostkę podam, że europejskie wyroby militarne, zwłaszcza „frankońskie miecze", były bardzo wysoko cenione przez Arabów. Również tych z okolic Damaszku, gdzie wymyślono najtwardszy gatunek stali. Jednak wyroby z ara-
bskiego damastu, choć cieszyły oczy, nie dorównywały jakością użytkową wytworom niemieckiej czy ruskiej sztuki płatnerskiej 40 . Różnice w wyglądzie
W odróżnianiu przeciwników broń miała znaczenie drugorzędne, choć istniały pewne zwodnicze tendencje. W wojsku niemieckim, ogólnie lepiej wyposażonym, więcej było połyskliwego żelaza na wojownikach. Wyraźne różnice leżały gdzie indziej. Na przytaczanym wyżej reliefie z katedry w Moguncji Słowianie mają długie włosy i wąsy zawadiacko podkręcone do góry, widać też brody. Twarze Niemców są gładko ogolone — używanie czepców kolczych wymuszało pewne estetyczne ustępstwa. Włosy musiały być krótsze, a wąsy i brodę posiadacz kolczugi zasłaniającej twarz, zaczepianej czasami o kolec na nosalu, nosił wyłącznie na własną odpowiedzialność. Starszyzna niemiecka miała jednak dosyć sumiaste wąsy, co było efektem tradycji saskiej. Tak wygląda margrabia Gero na swojej pieczęci. Różnice w strojach były z pewnością znaczne. W oczy musiały się rzucać wstążki do oplatania nogawic frankońskiego pochodzenia, używane przez wojowników Turyngii i Szwabii (Alemanii), oraz skórzane getry obwiązywane taśmami. U Słowian szaty były obszerniejsze, spodnie oplatane krótko, do łydki. Stosowano również skórzane getry cholewy, ochraniające nogi jeźdźców od stóp do kolan. Dla ówczesnych sposób ich mocowania musiał mieć czytelne znaczenie. Wygodniejszym rozwiązaniem, być może praktykowanym, było stosowanie butów z długimi cholewami. U Niemców wykształciły się długie nogawice skórzano-płócienne, podobne do pończoch, zabezpieczające nogi jeźdźców przed zranieniem. 40 O sposobach kucia mieczy patrz: A. N a d o 1 s k i, Polska broń. Broń biała, Ossolineum 1974.
Wyraźne różnice występowały w znakach bojowych i malowaniu tarcz. Na pewnych podstawach ikonograficznych z XI-XII wieku możemy przypuszczać, że okrągłe tarcze Mieszkowych drużynników malowano w pstrokate faliste i łamane wzorki, podobne do schematów używanych do dziś na pisankach wielkanocnych. Mogły przy tym występować różnice regionalne w doborze barw i deseni, dla nas już całkowicie nieczytelne. Poza tym w piechocie dominowały naturalne barwy skóry i drewna. Typowa musiała być rudawa sierść skóry krowiej lub wołowej na tarczach piechoty. Tarcze niemieckie były prawdopodobnie barwione jednolicie na czerwono, niebiesko, żółto, pozostawały też w naturalnych kolorach. Przy konstrukcjach wzmacniających, dzielących tarczę na pola, każda ćwiartka mogła być pomalowana inną barwą łub tworzyć układ szachownicy. Barwy naturalne, zwłaszcza w piechocie, występowały prawdopodobnie pospolicie. Znakami bojowymi były proporce i chorągwie. Dla Niemców były to znaki poszczególnych ziem lub osobiste oznaczenia wodzów. Jak wyglądały chorągwie piastowskie — nie wiadomo. TAKTYKA
Taktyka Polaków i Niemców była wynikiem posiadanych sił, uzbrojenia i sytuacji terenowej. Obie strony w niedawnym czasie dokonywały wielu podbojów, co przemawia za ofensywnym stylem prowadzenia walki zarówno przez Niemców, jak i przez Polaków. Ponieważ autorem napaści z 972 roku był Hodo, a Mieszko wyraźnie się bronił, omówię pokrótce ofensywną taktykę niemiecką i defensywną polską. Ducha podbojów zaszczepił Niemcom Henryk I. Za jego rządów ustalono standard uzbrojenia rycerskiego i wykształcono odpowiedni styl walki. Ponieważ pancerni jeźdźcy niemieccy nie używali broni do walki na odległość, ich naturalnym odruchem, a nawet koniecznością, była wałka wręcz, szukanie bezpośredniego starcia. Ten swoisty głód
walki łatwo zauważyć na przykładzie bitwy z Węgrami nad Unstrutą — pierwszym zwycięstwem nad koczownikami. Mimo że wcześniej mobilizacja przebiegała w atmosferze mało bojowej i król musiał zagrozić śmiercią opieszałym wojownikom, to przed samą bitwą Henryk I hamował swoich jeźdźców, aby przedwczesnym uderzeniem nie oddali zwycięstwa przeciwnikowi. Wielkie bitwy Ottona I w 955 roku — nad rzeką Lech pod Augsburgiem z Węgrami i nad rzeką Rzeknie a ze Słowianami, rozstrzygnęły zmasowane ataki pancernej jazdy, bardzo dobrze rozwijanej do natarcia i dowodzonej. To właśnie w tamtym czasie rozwinęła się charakterystyczna cecha rycerzy, zwana „impetus Alamannorum", czyli „napastliwość Niemców" 4 1 , tłumaczona też jako zapalczywość i wściekłość. Wściekłość wściekłością, ale prowadzenie walki wymagało dużej dyscypliny, aby oddział wojska nie przemienił się w bandę uzbrojonych furiatów, łatwych do skierowania na manowce, a trudnych do właściwego dowodzenia. Żołnierze musieli pilnować się, żeby nie wyjeżdżać przed szereg. Powinni też uważać na znaki chorągwi i odpowiednio do tego powodzić koniem. Nie powinni przy tym zajeżdżać drogi kolegom. Do takich walorów bojowych potrzeba było odpowiedniego wyszkolenia i obycia w walce. Warunek ten dotyczył nie tylko zwykłych rycerzy, ale i dowództwa. W terenie podmokłym i zalesionym, czego u Słowian nie brakowało, rycerska jazda bywała często bezradna. Mogła osiągnąć pewne sukcesy trzymając się dróg i obszarów otwartych, przy założeniu, że przeciwnik zechce wystawić się na jej atak. Z chwilą wkroczenia w gęstwiny leśne jej rola siły przewodniej kończyła się. Wówczas na plan pierwszy wychodziła ponownie piechota. Tradycje walki pieszej były w Saksonii bardzo stare. Wszystkie ludy germańskie, nim dosiadły koni, z powodzeniem 41
A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, księga III, rozdz. 3, s. 134. O napastliwości Niemców pisał też H e 1 m o 1 d w swojej Kronice słowiańskiej — patrz wyżej opis bitwy pod Dyminem.
walczyły pieszo. Znano przy tym szyk, stosowany w walce z Hunami, określany jako „sklepienie z tarcz", co wzięło się prawdopodobnie z rzymskiego „żółwia". Pozwalał on przetrwać ostrzał z łuków, odeprzeć natarcie i w odpowiednim momencie przejść do gwałtownego ataku. Szykiem służącym typowo do natarcia przełamującego był skandynawski „świński ryjek", gdzie oddział szturmowy formowano w klin. Warto też powiedzieć, że dwa wieki wcześniej Karol Młot, odpierając atak arabskiej armii konnej, ustawił swoje piesze oddziały w klinopodobne ugrupowania, zdolne do obrony okrężnej. Ważnym elementem takich szyków było puste pole w środku każdego z nich, pozwalające na łatwe przegrupowanie sił, odpoczynek zmęczonych czy wycofanie się z walki rannych. W czasie wojen ze Słowianami dowództwo niemieckie wykształciło dosyć czytelny, ale skuteczny sposób postępowania. Najpierw forsowano przeszkody stojące na drodze armii. Najczęściej miały one postać brodów na rzekach (na północy) i przełęczy górskich (na południu), w obu przypadkach umocnionych i ofiarnie bronionych. Dużą rolę odgrywały wówczas oddziały łuczników, wspierających natarcie i siły piesze, zdolne do sprawnego pokonywania trudnych przeszkód terenowych. Ponieważ przeciwnik również dysponował łucznikami, strzelającymi zza wcześniej przygotowanych osłon, do ich przepędzania używano czasem spieszonych rycerzy. Tak postąpił król Henryk II w 1004 roku, w drodze do Czech, opanowanych przez Bolesława Chrobrego: „...król, w chwili, kiedy najmniej się tego można było spodziewać, podążył szybko do Czech. Lecz ten lew ryczący z wlokącym się za nim ogonem czynił wszystko, by powstrzymać jego wyprawę i w lesie zwanym Miriąuidui obsadził pewną górę łucznikami, zamykając w ten sposób wszelki dostęp. Gdy król się o tym dowiedział, wysłał w tajemnicy doborowy oddział opancerzonych wojowników, który mimo
oporu nieprzyjaciół wdarł się na spadzistą drogę i utorował łatwe przejście dla idących za nim wojów" 4 2 . Następnie cała armia w zwartym szyku posuwała się najdogodniejszą z dróg, o ile nie zaufano nasłanym przez wroga przewodnikom, co dosyć często się zdarzało. Gdy znano drogi, podążano na obszary najlepiej zagospodarowane. Dopiero po ich osiągnięciu dzielono siły na mniejsze oddziały aprowizacyjne i niszczycielskie. Niszczono wszelkie zabudowania, rabowano żywność, palono zboża na polach i w stogach, wymuszając pustoszeniem na przeciwniku ustępstwa lub otwartą walkę. Ponieważ zwykle przeciwnik był słabszy, posuwano się w ślad za nim i wreszcie oblegano ważniejsze grody. Wtedy dochodziło do układów, a jeśli zawiodły, do szturmów. Gdy zdobyto gród, męską załogę wybijano, a kobiety i dzieci sprzedawano w niewolę. Nic dziwnego, że sztuka fortyfikacyjna Słowian zachodnich rozkwitła w owym czasie. Wały grodów, wznoszone wielkim wysiłkiem setek ludzi, osiągały u podstawy grubość 20-30 m, a wysokość do około 15 m. Stale utrzymywano w nich czujne załogi, gotowe do obrony, dbano o należyty stan zapasów żywności i paszy. Przykładami takich fortec grodowych z terenu Polski były Gniezno i Poznań, wymagające kilkusetosobowych załóg do obrony. Przy należytym zaopatrzeniu w żywność, wodę i broń grody te były praktycznie nie do zdobycia. W systemie obronnym Polski historycy zauważyli pewną prawidłowość — duże grody lokalizowano w odległościach nie przekraczających jednego dnia marszu, czyli 20-30 kilometrów. Ich załogi mogły przyjść sobie z pomocą. Przy dobrej pogodzie obserwatorzy widzieli sygnały ogniowe i dymne, co znacznie przyspieszało informacje o napaściach. W skład tak pojętego systemu obronnego wchodził gród w Cedyni na Pomorzu. Taktyka polska w czerwcu 972 roku polegała na bardzo aktywnej obronie. Nie była to typowa obrona słabszego, jak Bolesława Chrobrego 30 lat później, ale w każdej chwili 42
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a, Kronika, VI. 10, s. 328.
mogła przejść do podobnej postaci. Jej zasadniczym elementem byłoby wówczas opóźnianie marszu przeciwnika. Ile w odpowiednim terenie mogło zdziałać kilkudziesięciu dobrych łuczników, zaświadcza Thietmar. Cytat pochodzi z opisu dosyć pomyślnej dla Niemców, ale bardzo uciążliwej kampanii z 1005 roku. „W dalszym swoim marszu dotarło wojsko do kraju zwanego Nice i rozbiło obóz nad rzeką Sprewą. Kiedy dzielny rycerz Thiedbern dowiedział się tutaj, iż nieprzyjaciel zaczaił się, by zaatakować z boku nasze wojsko, zebrał potajemnie najlepszych rycerzy i chcąc samemu sobie przysporzyć sławy, postanowił podejść go i zniszczyć podstępem. Nieprzyjaciel jednak bardzo przezornie uciekł między gęsto leżące ścięte drzewa, aby tym skuteczniej móc nękać stąd nacierających. Wypuściwszy, jak zwykle, strzały, które u niego główny stanowią środek obrony, zabił z tej zasadzki, a następnie złupił owego Thiedberna, potem Bernarda, Izysa i Bennona, sławnych wasali biskupa Arnulfa, oraz wielu ich towarzyszy broni" 43. Z opisów kolejnych walk wynika, że oddziały łuczników pełniły rolę zasadniczą w wojnie obronnej Chrobrego. W 1015 roku przyczynili się do klęski wojsk niemieckich w kraju Dziadoszan. W bitwie tej polska piechota nacierała kilka razy, wreszcie „zwarli się i uderzywszy powtórnie rozpędzili wszystkich i wybili pojedynczo przy pomocy zdradzieckich strzał" 44 . W 1017 roku „cesarz (...) dotarł 9 sierpnia do Głogowa, gdzie oczekiwał go ze swymi Bolesław, lecz zabronił naszym ścigać nieprzyjaciela, który, ukrywszy dokoła łuczników, wyzywał do walki" 45. Dowództwo niemieckie wyraźnie obawiało się konsekwencji podobnych do wyżej opisanych. Wykorzystując w ten sposób łuczników Bolesław Chrobry czerpał z pewnością z wcześniejszych tradycji, wypracowanych za jego przodków, a ostatecznie ukształtowanych za Mieszka I. 43 44 45
Tamże, V1.22, s. 344. Tamże, VII.21, s. 498. Tamże, YII.59, s. 552.
Łuk i. strzały to według Thietmara główna broń obronna Polaków. Chciał przez to powiedzieć więcej, ukazać tchórzostwo przeciwnika, zdradziecki sposób walki, niechęć do stanięcia twarzą w twarz z owym „impetus Alamannorum". Jest to jednostronne widzenie problemu walk, na ogół słabo rozumianych przez bądź co bądź kościelnego dostojnika, mimo dobrych chęci wyraźnie nie czującego nerwu bitwy. Jest w tym też echo strachu przed niewidocznym niebezpieczeństwem, stale gotowym zadać cios z ukrycia. Ciągła niepewność, brak snu, żywności, zdrowej wody do picia, powodowały, że bardzo często wojownicy niemieccy wracali z wypraw słowiańskich wyczerpani psychicznie i fizycznie, oglądając wrogów tylko z daleka. To również element taktyki, a nawet strategii obrońców. W chwili napaści Hodona Mieszko rozważał różne sposoby postępowania. Po zebraniu wieści o siłach przeciwnika, gdy okazało się, że ma przewagę liczebną, postanowił nie ograniczać się do niszczącej kraj „wojny szarpanej", ale wydać bitwę. Decyzja te nie zapadła od razu, ale póki Hodo nie połączył się z północnymi sprzymierzeńcami, póki powstanie, inspirowane przez możnych Wolina, nie ogarnęło połowy Pomorza, Mieszko mógł zdecydować się na taki wariant. Miał odpowiednie narzędzia do jego przeprowadzenia — drużynę złożoną ze świetnej, odpornej psychicznie piechoty — tarczowników, gotowej do stawienia czoła liczniejszemu przeciwnikowi, jak w roku 967, łuczników z pewnością nie gorszych niż późniejsi Chrobrowi i jazdę „pancerną"; zdolną do uderzeń na sposób niemiecki, szybko przemieszczającą się po kraju. Ze względów politycznych pośpiech w podjęciu właściwych decyzji był bardzo wskazany.
PRZEBIEG DZIAŁAŃ BOJOWYCH
Wiadomości o wojnie niemiecko-polskiej 972 roku są bardzo skąpe, można więc przytoczyć je w całości. Obszerniejsza z nich to rodzinna wiadomość Thietmara: „Tymczasem dostojny margrabia Hodo, zebrawszy wojsko, napadł z nim na Mieszka, który był wierny cesarzowi i płacił trybut aż po rzekę Wartę. Na pomoc margrabiemu pospieszył wraz ze swoimi tylko mój ojciec, graf Zygfryd, podówczas młodzieniec i jeszcze nieżonaty. Kiedy w dzień św. Jana Chrzciciela starli się z Mieszkiem, odnieśli zrazu zwycięstwo, lecz potem w miejscowości zwanej Cydzyną brat jego, Czcibor, zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych rycerzy z wyjątkiem wspomnianych grafów" 1 . o furtu, rówieśnik Thietmara, zwolennik pokojowego współżycia ze Słowianami i misjonarz z przekonania, przy tym wielbiciel Bolesława Chrobrego. Według jego notatki w „Świętego Wojciecha żywocie drugim": „Actum est bellum cum Polanis, dux eorum Misico arte vicit, humiliata Theutonum magnanimitas terram lambit, Hodo pugnax marchio laceris vexillis terga vertit" 2 , co można 1 T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, ttum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, 11.29, s. 88-92. 2 MPH, t. I, s. 194.
przetłumaczyć: „Oto czyny wojenne przeciw Polsce, której książę Mieszko sztuką zwyciężył, wielka pycha niemiecka musiała lizać ziemię, a waleczny margrabia Hodo z rozdartymi proporcami (znakami bojowymi) pokazał plecy i uciekł". Tylko tyle mówią kronikarze o okolicznościach i przebiegu wojny. Nic dziwnego, że historycy od omówienia przyczyn wojny przechodzili bezpośrednio do opisu bitwy, wspominając tylko, że wyprawa niemiecka wyruszyła z okolic Magdeburga lub Merseburga. Moim zdaniem jej początek przyjmowali błędnie, pod wpływem informacji Thietmara 0 wyprawach króla Henryka II na Bolesława Chrobrego, oraz tradycji związanej z wojnami słowiańskimi Henryka I 1 Ottona I, które rzeczywiście zaczynały się w tamtych miejscach. Dla 972 roku jest to mało prawdopodobne, gdyż w niespodziewanie krótkiej eskapadzie Hodona wojska z rdzennych Niemiec, poza oddziałem grafa Zygfryda, nie brały udziału. Ponadto margrabia Hodo nie sprawował nadzoru nad terytoriami Magdeburga czy Merseburga (choć w tym drugim przypadku możliwe jest jego zastępstwo za margrabiego Guntera, być może przebywającego w tym czasie przy cesarzu w Italii). Wątpliwe też jest, by jakikolwiek graf zgodził się na koncentrację obcej armii na swoich ziemiach bez wyraźnego rozkazu królewskiego w tej sprawie. Gdyby nawet tak się działo, to Hodo, dzierżący urząd margrabiego na wschodzie, nie cofałby się z wojskiem ponad sto kilometrów na zachód, by za kilka dni przebyć tę samą drogę z powrotem. W Magdeburgu i Merseburgu zebrały się lub miały się zebrać oddziały posiłkowe. Biorąc pod uwagę ich liczebność, trudno je uznać za armie. Jak wyżej napisałem, dane na temat wojny niemiecko-polskiej z 972 roku są tak skąpe, że każdy jej opis jest tylko mniej lub bardziej prawdopodobną hipotezą. Poniżej przedstawię w skrócie dokonane przez historyków rekonstrukcje bitwy, a w następnych rozdziałach własną hipotezę przebiegu działań wojennych.
USTALENIA HISTORYKÓW
Jako pierwszy w historiografii polskiej bitwę pod Cedynią opisał w XVIII wieku Adam Naruszewicz. Z konieczności opis ten był równie krótki, jak wiadomość o bitwie zaczerpnięta z Thietmara. Później, ze względu na rozbiory, wszelkie badania nad historią Polski były bardzo ograniczone. Dopiero odzyskanie niepodległości po I wojnie światowej stworzyło warunki do studiowania własnych dziejów. W okresie międzywojennym kilku historyków podjęło próby rekonstrukcji bitwy, a w związku z agresywną polityką Niemiec w latach trzydziestych temat ten zyskał zabarwienie ideologiczne, nie dorównujące jednak w tym zakresie bitwie pod Grunwaldem z 1410 roku. Po zakończeniu II wojny światowej bitwa pod Cedynią stała się obiektem poważnych studiów i badań. Kilku wybitnych historyków wojskowości i miediewistów zajęło się jej rekonstrukcją, przy czym nasilenie prac zbiegło się w czasie z obchodami Tysiąclecia Państwa Polskiego i tysięczną rocznicą samej bitwy. Jest więc zrozumiałe, że do zagadnień ideologicznych, związanych z wybuchem i przebiegiem II wojny światowej, doszły jeszcze sprawy uzasadnienia obecności Polski na ziemiach odzyskanych, w tym na Pomorzu Zachodnim. Bitwa pod Cedynią szczególnie nadawała się do tego celu, gdyż jest pierwszym historycznie potwierdzonym starciem z Niemcami, w dodatku zwycięskim i bardzo słusznym moralnie, ponieważ odniesionym w obronie ziemi. Powstało kilka koncepcji jej przebiegu, podobnych w ogólnych założeniach do bitwy Hannibala z Rzymianami nad Jeziorem Trazymeńskim z roku 217 p.n.e. Wystąpiły spory co do szczegółów walki. Ostatecznie ustalono, że: — dowództwo polskie było dobrze poinformowane o celu i kierunku napaści, — bitwa rozegrała się na obszarze między przeprawą na Odrze a miejscowością Cedynia, — jej przebieg był z góry zaplanowany przez Mieszka,
— wykorzystując ukształtowanie terenu wciągnięto wojsko Hodona w zasadzkę, — ostatnia faza bitwy rozegrała się przy umocnieniach grodowych Cedyni. Oto najbardziej opiniotwórcze koncepcje badaczy. Pomijam przy tym hipotezy, prowadzące do lokalizacji bitwy w innym miejscu, niż droga między przeprawą na Odrze a Cedynią. Zarys koncepcji bitwy w przyjętym później kształcie przedstawił w 1946 roku Gerard Labuda. Udowodnił on, iż książę Mieszko I „pobity w pierwszej fazie walki przez Niemców, cofnął się ku (...) północnemu wschodowi, na przedpola cydzyńskiej twierdzy, [gdzie] stacjonowały znaczniejsze odwody polskie, które w odpowiednim momencie rzucone do boju, przechyliły szalę zwycięstwa na stronę Mieszka, a Hodona wraz z Zygfrydem w dniu 24 czerwca 972 przyprawiły o straszną klęskę" 3 . Jeśli w zestawieniu z koncepcją Labudy wziąć pod uwagę cytowane wyżej zdanie Brunona z Querfurtu o sztuce wojennej Mieszka I, nasuwa się automatycznie skojarzenie, że manewry taktyczne strony polskiej z 24 czerwca 972 roku przypominały bardzo te z września 967, gdy wydzielony oddział wojska wciągnął Wolinian i Wichmana w zasadzkę. Kilka lat później Mieszko zastosował swój sprawdzony manewr — wystawił jeden z hufców na przynętę, podczas gdy Czcibor czekał w ukryciu, by zadać Hodonowi decydujący cios. Rozwijając tę myśl Benon Miśkiewicz widział przebieg bitwy następująco. Hufcem przynętowym była piechota, być może pod osobistym dowództwem Mieszka, ustawiona w poprzek drogi do Cedyni. Za nią, na wzgórzach wzdłuż drogi, ukryto oddziały piechoty i jazdy pod dowództwem Czcibora. Gród w Cedyni obsadzono piechotą, która miała nie tyle bronić się, co atakować nieprzyjaciela na zewnątrz wałów. Wojsko 3 G . L a b u d a , Studia nad poczajkami państwa polskiego, wyd. II, Poznań 1987, s. 122.
niemieckie zepchnęło oddział Mieszka pod gród, ale wtedy zostało zaatakowane przez oddziały zasadzkowe, a piechurów Mieszka wsparli ich koledzy z grodu. Ponieważ rozlewiska Odry i bagna uniemożliwiały Niemcom przyjęcie uporządkowanego szyku obronnego, ulegli oni klęsce. Opisowi towarzyszył schematyczny, lecz obrazowy szkic 4 . Uzupełnieniem i rozwinięciem tej koncepcji jest druga rekonstrukcja Miśkiewicza, z 1972 r., która choć powtórzona w dużej części, uzupełniona została o szkice, odtwarzające możliwy w owym czasie bieg rzeki Odry. Oto opis bitwy w nowym ujęciu: „wojska niemieckie przeprawiając się przez Odrę napotkały celowo słaby opór polski. Po nawiązaniu walki Polacy zaczęli się planowo wycofywać szlakiem handlowym na odcinek między bagna a wzgórza, w pobliżu grodu cedyńskiego. Ten polski manewr Thietmar zapewne uznał za odniesienie «zrazu zwycięstwa». (...) Kiedy wojska Hodona znalazły się w przygotowanym rejonie (...) odcięły im drogę ewentualnego odwrotu wydzielone oddziały z wojsk ukrytych na wzgórzach. Po zakończeniu tego manewru rozpoczęli Polacy uderzenie od tyłu, z południowego zachodu i od czoła. Ostatnie z wymienionych natarć wykonał wycofujący się dotąd oddział, wsparty zapewne wojskami stacjonującymi w Cedyni. Przypuszczać można, że największe spustoszenie wśród Niemców siali wojownicy nacierający od tyłu i z zasadzki pod dowództwem brata Mieszka I, Czcibora. Stąd zdaje się pochodzi wiadomość Thietmara, że klęskę zadał Hodonowi Czcibor. W wyniku takich działań przeciwnik znalazł się w okrążeniu, gdyż ucieczkę w kierunku północno-zachodnim uniemożliwiały mu rozciągające się tutaj rozlewiska Odry" 5 . 4
B . M i ś k i e w i c z , Pierwsze walki w obronie granicy zachodniej Polski wczesnofeudalnej, [w:] Studia do dziejów Wielkopolski i Pomorza, t. IV, 1958, zesz. 1, s. 7-30. 5 Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, praca zbiór. pod. red. B. M i ś k i e w i c z a , Poznań 1972, s. 100-101.
A oto jak przedstawił przebieg bitwy długoletni badacz Cedyni, Władysław Filipowiak, który stoi na stanowisku, że Mieszko dłuższy czas przygotowywał bitwę pod Cedynią: „Mieszko na czele jazdy pozoruje obronę przeprawy, nawiązując kontakt z nieprzyjacielem i wciąga go w walkę. Hodon, posiadający liczebną przewagę, przeprawia się, a Mieszko wycofuje się w kierunku grodziska w Cedyni, pozorując z kolei ucieczkę i zajmuje stanowisko obronne na linii grodu, blokując wąwóz i przejście, wsparty załogą tegoż grodu. (...) Wojsko Hodona wyciągnięte w kolumnie, której czoło uderza na zgrupowanie pod grodem, nie może rozwinąć akcji w zwartym szyku. (...) Z tego korzysta druga grupa uderzeniowa piechoty pod wodzą Czcibora, ukryta w wąwozach wysokiego tarasu pradoliny Odry i atakuje od tyłu, odcinając drogę odwrotu. Atak polskiej piechoty posiada dużą siłę uderzeniową, gdyż idzie częściowo z góry. (...) Wojska Hodona, wyciągnięte w kolumnie, nie mogły posiadać wielkiej możliwości i siły obrony" 6 . Tezę o wcześniejszym przygotowaniu zasadzki Filipowiak wspiera wynikami badań węgla drzewnego, pozostałymi po paleniskach, odkrytych po obu stronach wzgórza Czcibora. Analizy pozostałości metodą węgla C 14 dały wynik 920 rok ±70 7 . Interesującą koncepcję przebiegu bitwy przedstawił Leon Ratajczyk. Był on przekonany co do trafności hipotezy Filipowiaka, uzupełnił ją tylko (i pozostałe) o omówienie roli grodu w Cedyni w odparciu najazdu. Oto jego podsumowanie: „Dla wszystkich dotychczasowych hipotez, nie wyłączając literackich, charakterystyczne jest to, że w zasadzie nie dopuszczają one walki w samej Cedyni lub na jej obwarowaniach i stwierdzenie Thietmara o klęsce zadanej Hodonowi w Cedyni właściwie odrzucają. Tymczasem nie było to chyba takie niemożliwe. Jazda niemiecka, której czoło 6
Cedynia w czasach Mieszka /, Poznań 1966, s. 64. W. F i l i p o w i a k , Meldunek izotopowy z pola bitwy, wieków" nr 3-4, 1984, s. 158-162. 7
„Z
otchłani
wdarło się za pozorowaną ucieczką w rejon zabudowań i umocnień nieznanego sobie grodu, a głównie rozległego podgrodzia, była mniej szkodliwa, niż poza tymi zabudowaniami. Walka o gród, prowadzona w warunkach boju spotkaniowego, a nie regularnego oblężenia, musiała przecież doprowadzić do dezorganizacji wszelkiego ugrupowania bojowego. (...) W ten sposób związanie zapewne znacznej części wojsk Hodona walką o gród, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz Cedyni, mogło odegrać ważną rolę w całkowitym rozbiciu przeciwnika, zaatakowanego ponadto w końcowej fazie przez oddziały Mieszka ukryte w lesie za wzgórzami, rozciągniętymi wzdłuż drogi" 8 . Ratajczyk przedstawia przy tym własny, sugestywny szkic przebiegu bitwy. Tak widzieli przebieg bitwy wybitni specjaliści w zakresie historii średniowiecza i historii wojskowości. W nowszych publikacjach powiela się zwykle któryś z wyżej wymienionych opisów, przy czym jeśli chodzi o graficzne zobrazowanie walk, szkic Miśkiewicza zyskał przewagę nad pozostałymi opracowaniami, prawdopodobnie ze względu na przedstawienie starych koryt i rozlewisk Odry 9 . Choć przedstawione wyżej warianty przebiegu bitwy niemal wyczerpują temat, pokuszę się o uzupełnienie moich znakomitych poprzedników i przedstawienie własnej wersji wydarzeń. Wojna z roku 972 mogła wyglądać też tak: MOBILIZACJA I MARSZ
Inicjatywa należała do Hodona. Nie wiemy, czy wcześniej uzgodnił ze swymi sprzymierzeńcami z Pomorza datę najazdu, 8
L. R a t a j c z y k , Pierwsze historyczne zwyciąstwo pod Cedyniąw X wieku i jego znaczenie w historii polskiej sztuki wojennej. Tysiąc lat dziejów orąża polskiego, Cedynia-Siekierki 972-1945-1972 (Materiały z sesji naukowej, Dębno 2-3.06.1972 r.), Szczecin 1973, s. 110. 9 Patrz: K. O l e j n i k , Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków w serii „Dzieje narodu i państwa polskiego", Kraków 1988, s. 40-45.
czy też nagle okazało się, że już musi iść im z pomocą. Bardziej prawdopodobne jest to drugie, gdyż rzadkością w historii wojen jest precyzyjna co do dnia synchronizacja działań bojowych. Nie zdarzała się nawet w czasach, gdy ludzie powszechnie posługiwali się zegarkami i taką samą rachubą czasu. Pogańscy Słowianie z Pomorza używali kalendarza księżycowego, natomiast Hodo, jako chrześcijanin, kalendarza julijskiego. Myślę też, że nie wkroczenie wojsk Hodona na Pomorze miało być sygnałem do powstania przeciw Polanom, ale odwrotnie — na wieść o powstaniu Hodo miał wyruszyć na Mieszka. Orientacyjnie ustalono tylko miesiąc powstania. Jestem skłonny przypuszczać, że nie był to czerwiec. Najbardziej korzystne do prowadzenia działań bojowych były miesiące letnie — lipiec i sierpień, a dokładniej właściwy sezon wojenny zaczynał się po żniwach, czyli w drugiej połowie lipca. Dzięki temu wojsko miało czym się żywić w najeżdżanym kraju, a rycerze biorący udział w wyprawie nie musieli troszczyć się o żniwa w domu. Druga połowa czerwca jest wobec tego czasem niezbyt korzystnym — właśnie kończyło się dojrzewanie zbóż. Ponieważ żęto je przy pomocy sierpów i półkosków, nie mogły zbyt długo stać na pniu, gdyż przy wstrząsach powodowanych przez żeńców uległyby wymłóceniu już na polu. Oczywiście ze względów pogodowych czerwiec wydaje się miesiącem idealnym do prowadzenia wojny, ale w tym przypadku wyprawa Hodona nosi cechy wymuszonego pośpiechu. Zaszły bowiem okoliczności uzasadniające przyspieszone działanie. Z pewnością Mieszko został powiadomiony o spiskach pomorskich i, jak każdy okupant, starał się o ich udaremnienie. Postanowił schwytać wichrzycieli, a może zażądał osobistego stawiennictwa u siebie, w Gnieźnie, czołowych postaci Wolina czy innych grodów pomorskich, by odnowili przysięgi i oczyścili się z zarzutów. Gdy mu odmówiono, sprawa stała się całkiem jasna i nie było powodu do trzymania jej w ukiyciu. Wybuchł bunt — w jakich grodach nie wiadomo, najpewniej w Wolinie
i pobliskich — Szczecinie i Kamieniu. To oznaczało dla Mieszka kolejną wojnę, więc ogłosił mobilizację całej drużyny oraz rozkazy stawienia się oddziałów pospolitego ruszenia pomorskiego, lubuskiego i polańskiego przy swoim wojsku. Aby nie tracić czasu i wesprzeć swoich pomorskich popleczników, osobiście udał się na Pomorze z bardziej mobilną częścią drużyny, polecając Czciborowi dopilnowanie dalszej koncentracji. Nieco wcześniej gońcy Wolinian powiadomili Hodona, że cała akcja ulega przyspieszeniu. Jednocześnie błagano go o jak najszybsze przybycie, gdyż z doświadczenia wiadomo było, jak Mieszko zareaguje na najmniejszą niesubordynację. Margrabia obiecał spełnić obecne prośby i dotrzymać wcześniejszych zobowiązań. Zarządził bądź przyspieszył mobilizację. Oddziały jego marchii zbierały się prawdopodobnie w jej północnych grodach, przy czym głównym miejscem koncentracji wojsk wydaje się Chociebuż. Ogłoszono też posłanie margrabiego w pozostałych marchiach, ale odzew na nie, jak wyżej pisałem, był niewielki — ani pora wyprawy, ani jej powód nie wydawały się możnym właściwymi do podjęcia działań zbrojnych na wielką skalę. Jednak nie zostawiono Hodona bez pomocy i margrabiowie zadysponowali mu skromne oddziały rycerstwa i piechoty. Z kraju przybył jedynie zapaleniec Zygfryd ze swoimi ludźmi. Wieści o mobilizacji niemieckiej doszły do książąt polskich. Mieszko był już wtedy blisko buntowników. Gdy dowiedział się o poruszeniu zbrojnym Niemców, mógł być praktycznie pewien, że ma ono związek z sytuacją na Pomorzu. Już wcześniej stosunki z Hodonem nie układały się najlepiej. Jeśli wierzyć przekazowi Thietmara o sposobie zachowania się księcia polskiego wobec margrabiego, można przyjąć za pewnik, że jeden z nich przeceniał własne siły, a drugi był zmuszony do poniżania się względem pyszałka. Położenie Mieszka skomplikowało się — na północy groził wybuch powszechnego powstania, a niedaleko od Ziemi Lubuskiej zbierała się armia, zdolna do jej zajęcia w ciągu kilku dni. Nie wiadomo było przy tym, jak zachowają się Wieleci. Póki Hodo fizycznie nie
naruszył granic państwowych, nie było też całkowitej pewności co do jego zamiarów. Należało wykorzystać ten krótki czas na przygotowanie obrony. Czcibor ogłosił pogotowie wojenne dla Lubuszan, a ze swoim wojskiem postanowił czekać w pobliżu na dalszy rozwój wypadków, gotów, w razie potrzeby, iść na pomoc Mieszkowi lub powstrzymywać Hodona. U Polan i Lubuszan wysłano drugie i trzecie wici — powołano wszystkich zdolnych do noszenia broni, jak w czasie najazdu. Wzmocniono załogi grodów, ludność poczęła chronić się w miejscach umocnionych. Mimo to Mieszko nie zaprzestał akcji pacyfikacyjnej na Pomorzu, ale niewątpliwie uległa ona znacznemu zahamowaniu. Aż do czasu oszacowania sił Hodona nie wiadomo było, jak dalej postępować. Następne dni niewiele wyjaśniły, gdyż zaskoczeni Polanie stracili z oczu niemieckie wojsko. Zamiast na wschód, czy też na północny wschód, gdzie go oczekiwano, pomaszerowało ono na północny zachód. W połowie czerwca margrabia Hodo już wiedział, na kogo może liczyć. Dalsze oczekiwanie na posiłki było bezcelowe, dawało tylko Polakom czas na przygotowanie obrony. Poza tym w rejonach koncentracji brakowało już żywności dla wojska — przecież był przednówek, ludzie żyli resztkami zapasów zboża, o ile jeszcze je posiadali. Oto jak Thietmar opisał koncentrację wojsk niemieckich na ziemiach margrabiego Gerona II przed wyprawą na Polskę: „Nie mogę pominąć tu milczeniem, jak smutny los spotkał margrabiego Gerona. My wszyscy — a nikogo nie mogę tu wyłączyć — zachowaliśmy się wobec niego nie jak przyjaciele, lecz jak wrogowie. Poza czeladzią, której oszczędziliśmy, zniszczyliśmy cały jego majątek, a częściowo nawet spaliliśmy go. Nawet król nie zapobiegł temu przestępstwu, ani nie wymierzył za nie kary" 10 .1 tym razem działo się coś podobnego — armia musiała i lubiła jeść, przecież była wojna. Należało się przy tym zabawić, więc nie obyło się bez pożarów. Dlatego był już najwyższy czas do wyruszenia w pole. 10
Tamże, YI.56, s. 392.
Niemiecki wódz poczynił wcześniej odpowiednie działania wywiadowcze. Wiedział, że nie warto uderzać na Ziemię Lubuską, gdyż jest tam w każdej chwili oczekiwany. Szpiedzy tylko potwierdzili wcześniejsze ustalenia — wszystkie grody lubuskiego rejonu umocnionego przygotowano do obrony, drogi do nich zastawiono przesiekami, a lasy pełne są polańskich zwiadowców i łuczników. Gdy Hodo upewnił się, że pod jego nieobecność obowiązek obrony marchii przejmie na siebie jego zwierzchnik, książę Teodoryk, wyruszył w stronę przez nikogo, prócz kilku wtajemniczonych, nieoczekiwaną — na Pomorze. To pozwalało na oddalenie się od wojsk, zgromadzonych dla obrony ziem Lubuszan i Polan. Nim zdążą one przejść nadnoteckie puszcze, sprawa powstania na Pomorzu będzie załatwiona po myśli Wolinian i Hodona. Siły niemieckie przekroczyły Sprewę poza zasięgiem terytorialnym Lubuszan i szybkim marszem osiągnęły ziemię północnych Sprewian i Rzeczan w okolicy grodu Postupim. Wkroczono więc na teren Wieletów. Hodo nie mógł sobie pozwolić na marsz z armią przez te ziemie, nie uzgodniwszy tego przedtem z ich zarządcami, nawet jeśli nominalnie podlegali oni księciu Teodorykowi. Widocznie Wieleci wyrazili zgodę na przemarsz. Z dwojga wrogów woleli współpracę z Niemcami niż z Polanami, co jest bardzo wymowne. Niewykluczone, że do Hodona dołączyli jacyś ochotnicy wieleccy, ale całe wojsko zostało w domu. Kapłani z Radogoszczy wykalkulowali, że większy zysk będzie z oglądania bijących się między sobą nieprzyjaciół, niż aktywna pomoc któremuś z nich. Dalszy pochód odbywał się przez ziemie Wieleckie, być może obok grodu Kopanica, stanowiącego dzisiejszą dzielnicę Berlina. Wkroczono na stary szlak, istniejący już w czasach prehistorycznych, prowadzący na Pomorze. Przecinał on Odrę w jej wysuniętym na zachód zakolu, siedem kilometrów od grodu Cedynia. Wbrew nadziejom Hodona Czcibor szybko zorientował się w zamiarach niemieckich, bardzo możliwe, że przy pomocy szpiegów z najbliższego otoczenia margrabiego. Czcibor
wysyłał gońców do Mieszka, by ostrzec go przed niebezpieczeństwem odcięcia od zaplecza lub — co gorsza, znalezienia się między dwoma wrogimi wojskami. Jednocześnie drużyny z Mazowsza i wyborowi wojownicy z pospolitego ruszenia Wielkopolski dostali rozkaz marszu na północ, przez Santok. Sam Czcibor jak najszybciej podążył w tamtym kierunku, by nie dopuścić do rozproszenia sił. Do Hodona musieli dotrzeć następni gońcy od Wolinian. Dzięki temu dowiedział się o osobistym zaangażowaniu Mieszka z jedynie częścią drużyny na spornym terytorium, co dawało możliwość niespodziewanego uderzenia na tyły Piasta. Wojska sojusznicze dysponowałyby wówczas dużą przewagą nad Polakami i mogłaby powtórzyć się historia sprzed ośmiu lat, gdy Wieleci z Wichmanem dwukrotnie zwyciężyli Mieszka. Jeśli nawet książę uniknąłby tym razem klęski, nie ustrzegłby się znacznych ubytków terytorialnych. Wstępem do nich powinno być opanowanie grodu w Cedyni, a przedtem brodu na Odrze, by /bezpiecznie przeprawić się przez tę trudną przeszkodę naturalną. Jej znaczenie było w tym przypadku zasadnicze. Gdyby Polanie zdążyli obwarować bród, Hodo zdołałby może przeprawić się, ale za cenę wysokich strat, stawiających pod znakiem zapytania całe przedsięwzięcie. Szukanie innych, niżej lub wyżej położonych brodów, zajęłoby bardzo dużo czasu, powodując przy tym wzrost wrogich nastrojów u miejscowej ludności Wieleckiej, której kosztem żyłaby niemiecka armia. Nie sposób pominąć przy tym uciążliwości terenowych — j e d y n y m pasem suchego lądu był szlak do Cedyni. Poza nim łatwo było ugrzęznąć w rozlewiskach Odry i tworzonych przez nią bagnach. Szybkie przekroczenie Odry i opanowanie Cedyni pozwalało na uniknięcie niebezpieczeństwa przewlekłej i głodowej wojny pozycyjnej. Dlatego Hodo wydzielił ze swych sil duży oddział jazdy, który przyspieszonym marszem po południu 23 czerwca osiągnął bród na Odrze, w okolicy dzisiejszego Osinowa. Po drugiej stronie trwał wyścig z czasem. Mieszko miał już świadomość, którędy Hodo wejdzie na jego ziemie. Uznał, że
najazd niemiecki jest groźniejszy od pomorskich, niezdecydowanych ruchawek, ograniczonych do zamknięcia się w grodach i działań podjazdowych kilku słabo uzbrojonych gromad w lasach. By nie dopuścić do powszechnego powstania, należało przede wszystkim zatrzymać Niemców. Nadarzała się okazja, aby wykorzystać bród w Osinowie do zatrzymania najeźdźców, a być może zadania im klęski. Uchwycenie przeciwnika na przeprawie to marzenie każdego wodza. Gdy to się udawało, w walce brała udział tylko część wrogich sił, reszta zaś bezradnie oglądała z drugiego brzegu nierówny bój. Brak miejsca do ustawienia się w szyku, do ustąpienia w porządku, powodował, że wojska przyparte do rzeki, w innych warunkach groźne, w takim przypadku bez większego trudu wycinano do nogi. Gońcy zawieźli do nadciągającego z południa Czcibora wieści, by kierował się pod Cedynię. Sam Mieszko oderwał się od sił powstańczych i również pociągnął pod ten gród. Wysłał przodem oddział jeźdźców, by uprzedzić grodzian o swoim przybyciu i zorientować się, jak daleko są najeźdźcy. Okazało się, że na powstrzymanie Hodona na przeprawie jest za późno. Silny podjazd niemiecki opanował bród na Odrze bez kłopotów, nawet jeśli jakiś polski oddziałek usiłował go bronić. Dowódca niemiecki wysłał wieści o tym do Hodona, a następnie spróbował zorientować się, jak wygląda sprawa podejścia do Cedyni i wybadać miejscowe nastroje. Z przeprawy gród nie był widoczny. Zasłaniały go nadodrzańskie krzaki i sąsiadujące z nimi przez piaszczystą drogę wzgórza. Wysłano w tamtą stronę zwiadowców, żeby w razie zagrożenia uniknąć zaskoczenia. Jeśli ludzie ci byli wystarczająco sprytni, mogli podjechać praktycznie w bezpośrednie sąsiedztwo grodu i zobaczyć przyjazd konnicy Mieszka. Wrócili więc i powiadomili dowódcę o wzmocnieniu sił Cedyni. Tym samym sprawa przejęcia grodu z rąk przyjaźnie usposobionych Pomorzan upadła. Niemcy mieli dwa wyjścia — cofnąć się za bród lub czekać w szyku bojowym na nieprzyjaciela i próbować bronić przeprawy, póki nie nadejdzie margrabia z siłami głównymi. Wybrali pewnie obronę, a żeby
mieć swobodę manewru, ustawili się w szyku bojowym w połowie drogi między rodem a wzgórzami. Lewe skrzydło wojska opierało się o Odrę, prawe „wisiało" na zakrzaczonej łące. Przed wieczorem zobaczyli konnych drużynników Mieszka, zmierzających w ich stronę. Ustawili się oni u stóp wzgórza. Ponieważ żadna ze stron nie przejawiała ochoty do ataku, tym razem uniknięto bitwy. W międzyczasie dotarł Hodo z siłami głównymi rycerstwa i przeprawił się przez rzekę. Piechota niemiecko-słowiańska z taborami przybyła wiele później, w całkowitych ciemnościach. Mieszko nie podjął wieczornego ataku, gdyż nie miał na miejscu odpowiednich sił. Oczywiście mógł zdecydować się na walkę podjazdową, ale wynik jej wcale nie był pewny. Ponadto nie chodziło o zniszczenie jednego oddziałku, ale o zadanie klęski całej armii. Armia ta, wobec opóźnienia sił polskich, zdążyła przejść przez Odrę. Pierwsza okazja do zadania jej klęski przeminęła. Gdy siły niemieckie kończyły przeprawę, wyczerpane długimi pochodami wojska Mieszka i Czcibora dopiero dochodziły do Cedyni. Można było zaryzykować jeszcze nocny atak na nieprzyjaciela, ale w ciemnościach trudno koordynować działania mas żołnierzy i łatwo o porażkę. W otwartej walce z dobrze uzbrojonymi Niemcami nie obyłoby się też bez dużych strat. Liczący ze wzgórz ogniska niemieckie Mieszko miał już następny pomysł. Zapewne znał te tereny z czasów poprzednich walk i wizytacji grodu. Miały (i dziś posiadają) wybitne walory krajobrazowe, które w oczach dobrego wodza przemieniły się w taktyczne. Po zapadnięciu zmroku pewne 'było, że Hodo nie odważy się na marsz pod gród. Wobec tego książę rozkazał swoim konnym wojownikom rozłożyć się obozem wzdłuż drogi, by Niemcy nabrali pewności, że dostęp do Cedyni będzie broniony. Do Czcibora wysłał gońców, aby pod żadnym pozorem nie zdradzał swojej obecności w pobliżu. Wystawiono silne ubezpieczenia od strony zachodniej i obsadzono zarośla wokół niemieckiego obozu zwiadowcami, których zadaniem było zakłócanie spokojnego snu najeźdźcom i odcięcie ich od wszel-
kich wieści. Mieszko udał się do brata, żeby uzgodnić kilka szczegółów starcia, jakie musiało nastąpić tuż po wschodzie słońca. Łatwe zdobycie przeprawy było dla Hodona powodem tylko do połowicznej radości. Uniknięto grozy przechodzenia rzeki pod gradem strzał i krwawego taplania się w przybrzeżnym błocie pod kopytami jazdy Polan, ale nie udało się zaskoczyć Mieszka. Przybył, i choć nie podjął bitwy, wyraźnie był gotów do obrony. Odłożenie przez Mieszka bitwy do następnego dnia można było wielorako rozumieć: nie chciał zaryzykować walki o zmroku; nie miał wszystkich sił; jego przybycie miało cechy spóźnienia... W końcu, po wielu rozterkach, Hodo znalazł w tych domysłach potwierdzenie swojego manewru taktycznego — siły polskie były na Pomorzu osłabione, gdyż oczekiwały najazdu niemieckiego w innym miejscu. Ponadto brak przy Mieszku piechoty mógł świadczyć o tym, że zostawił ją w celu powstrzymywania Pomorzan, albo znacznie wyprzedził w marszu i nie może liczyć na jej szybkie przybycie. Obydwie okoliczności byłyby dla Niemców korzystne. Jazda polska wyraźnie ustępowała niemieckiej liczebnością, a nawet po wzmocnieniu jej piechotą w oczach Hodona nie przedstawiała większej wartości bojowej niż jego rycerstwo. Jeśli więc Mieszko zechce nazajutrz przystąpić do bitwy obronnej, może ponieść klęskę. Nie musi przecież wiedzieć, że siły niemieckie, zgrupowane w pełni dopiero po zmroku, wynoszą cztery tysiące ludzi. Ponieważ wojsko polskie rozłożyło się obozem na drodze Niemców, zechce pewnie stawić im czoła. Poniekąd Hodo rozumiał Mieszka. Polski książę musiał coś zrobić, by nie utracić autorytetu wśród podkomendnych. Mniejszym złem było wdać się w bitwę, niż wycofać się na wschód, zostawiając kraj na pastwę Pomorzan i Niemców. Natchnięty pewnością siebie margrabia obiecał swym podwładnym na naradzie wojennej łatwe zwycięstwo w bitwie, a być może w jej konsekwencji zajęcie Cedyni. Warto pobić kilkuset jeźdźców Mieszka bez pomocy pomorskich przyjaciół, by
...a w obliczu zebranych wojsk karze śmiercią złodziei i morderców. Przykład władcy sprawiedliwego nawet na wojnie...
Widok z „Góry Czcibora" na drogę, biegnącą u jego stóp. Do pokonania 150 kroków po stromiźnie
Dalej wzrok gubił się w mokradłach i rozlewiskach rzeki, tereny osuszone. Między drzewami widoczna Odra
dziś są
to
Widok z „Góry Czcibora" na Cedynię. Widać wyraźnie wieżę oddalonego o 5 km kościoła. Dziesięć wieków temu równie dobrze widać było umocnienia grodu
Wzgórze z terenu rezerwatu „Wrzosowiska". Szata roślinna „Karpat Cedyńskich", zarośniętych dziś sosnami i brzozami, mogła wyglądać również tak — skąpe krzewy, trawy i wrzosy
Widok na „Karpaty Cedyńskie" od strony mokradeł. Teren zasadzki Mieszka Odry. Oddziaty piechoty uszykowano po drugiej stronie wierzchołków dwóch „Góra Czcibora", w centrum wzgórze nr 2, po lewej — niższe w tym widoku Panorama Cedyni na miedziorycie Meriana z 1650 r. Zwracam uwagę na rozlewisko
w całej okazałości. U stóp wzgórz biegnie droga. Aż do niej sięgały rozlewiska wzgórz. \N wąwozach ukryto oddziały jazdy. Po prawej stronie wzgórze nr 1 niż bardziej oddalone od drogi, wzgórze nr 3 — „Wrzosowiska" Odry, sięgające od granic zabudowy po horyzont. Grodzisko oznaczono literą „K'
Wąwóz między wzgórzami nr 1 i 2 — miejsce ukrycia oddziału polskiej jazdy
Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku południowym. Tuż za wzgórzem nr 2 dosyć równy teren rozszerza się na około 200 m. Tu również czyhał oddział jazdy
Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku zachodnim, na wzgórze nr 3. Na tym wzgórzu Mieszko zatrzymał odwrót swojej drużyny
Widok ze wzgórza nr 3 na wzgórze nr 2 i drogę. W tym miejscu czołowe oddziały niemieckie, ścigające ustępujących drużynników Mieszkowych, wystawiły się na flankowe uderzenie konnicy polskiej. Prawdopodobnie Mieszko obserwował starcie ze stoku góry. Część oddziałów Hodona i Zygfryda przedarła się wzdłuż drogi i dotarła do Cedyni
Cedynia dziś. Widok z wieży widokowej na grodzisko. Dzisiejsze grodzisko to kępa drzew w centrum fotografii. Umocnienia tysiąc lat temu wyglądały zapewne bardziej imponująco, kontrastując nie z okazałymi budynkami murowanymi jak dziś, lecz z rojem drewnianych chatynek. Od samego patrzenia na strome wały (sięgające około połowy wysokości dzisiejszych drzew) odechciewało się ich zdobywania Cedynia dziś. Widok z grodziska na miasteczko i drogę, wiodącą,od przeprawy w Osinowie. Malowniczości ani pięknych widoków nie można Cedyni odmówić. Strategiczną drogę widać z umocnień grodu jak na dłoni aż do wzgórz zasadzkowych. Żaden ruch na niej nie mógł ujść uwadze strażników. Gród można było ominąć bezdrożami, ale ze świadomością, że pozostawia się za sobą silną twierdzę, ośrodek przyszłych działań dywersyjnych. Obecnie drogę przysłaniają drzewa, jednocześnie wyznaczając jej bieg. Droga widoczna jest jako szpaler drzew w centrum fotografii
dysponować wobec nich wyraźną przewagą w razie późniejszych targów na tle podziału łupów i wpływów. Będą wówczas skłonniejsi do ustępstw. Ponadto lepiej stoczyć bitwę ze słabym Mieszkiem, niż cofać się w obliczu nieprzyjaciela lub — co gorsza — czekać na umocnienie się Polan. Nikt raczej mu nie zaprzeczał. Wszyscy rycerze byli wychowywani w duchu osobistej dzielności i odwagi w walce, a nie pamiętali bitew w otwartym polu, w których Słowianie wzięliby górę. Młodsi rycerze, jak Zygfryd, przyjęli propozycje stoczenia bitwy z entuzjazmem, co jest w pełni naturalne, ale i starsi, doświadczeni woleli to, niż pochód przez tereny ogołocone z żywności, wśród nieustannych zasadzek i potyczek. Było raczej pewne, że nadejdą polskim wojskom jakieś posiłki, ale nie mogły to być siły na tyle duże, by zmienić wynik starcia. Potencjalnie wrogich nastrojów miejscowej ludności nie brano poważnie pod uwagę. Wydawało się Niemcom, że dzięki manewrom Hodona Mieszko jest słaby i osamotniony, a jutrzejszy dzień zakończy jego formalne panowanie na Pomorzu Zachodnim. Byłoby tak w istocie, gdyby nie przybycie na czas Czcibora z drugą połową wojska. O tym Niemcy nic nie wiedzieli. Dostojny Hodo, oglądając niedalekie światła polskiego obozu, mógł czuć złośliwą satysfakcję, iż za jego sprawą nie zapłoną dzisiejszej, a spodziewał się, że i następnej nocy pogańskie ogniska w okolicy. Przecież najbliższa noc, jako najkrótsza w roku, czczona była przez Słowian w sposób bardzo barbarzyński i rozpustny. O tym margrabia musiał wiedzieć. TEREN BITWY
Droga od przeprawy na Odrze w Osinowie Dolnym do Cedyni biegnie w kierunku północno-wschodnim, po bardzo urozmaiconym terenie. Dystans do pokonania w dniu dzisiejszym wynosi siedem kilometrów. Uważam, że tysiąc lat temu nie był inny. Wprawdzie Miśkiewicz na swoim szkicu nr 2 przedstawił drogę znacznie dłuższą, przesuwając zakole Odry
na obszar starorzecza o pięć kilometrów na zachód, ale tkwi w tej propozycji uproszczenie, polegające na pominięciu naturalnego obniżenia terenu w miejscu obecnego koryta. Bardziej prawidłowe byłoby uwzględnienie również i tej odnogi rzeki. Wówczas zachodni obszar „rozszerzony" byłby wyspą, utworzoną przez Odrę. Obecne koryto rzeki odprowadza wody do morza drogą dużo krótszą. Wydaje mi się przez to bardziej prawdopodobne, że Odra płynęła również przed tysiącem lat w tym samym miejscu, co dziś. Od przeprawy widać było nieznaczne, równinne wyniesienie terenu, długie na ponad 1500 metrów i osiągające bliżej zachodniego krańca szerokość 800 metrów. Rozciągało się ono między rozlewiskami rzeki, skręcającej zaraz po przeprawie na wschód, a wzniesieniami moreny czołowej, zwanymi obecnie „Karpatami Cedyńskimi". Obszar równinny porośnięty był zapewne trawą i stanowił teren wypasów bydła z Cedyni i pobliskich, niewielkich osad. Pastwisko kończyło się u podnóża wzgórz o znacznej stromiźnie. Łąka przemieniała się tam w zarośla. Jej wschodni kraniec przy „Karpatach" zawężał się do 200 metrów. Można przyjąć, że droga miała przebieg bardzo zbliżony do dzisiejszego, czyli ciągnęła się wzdłuż północnego krańca równiny, w niewielkiej odległości od ówczesnych mokradeł. Dalej droga wiodła cieśniną między stokami wzgórz a rozlewiskami, względnie bagnami, utworzonymi przez rzekę. Obecnie teren ten jest osuszony i pocięty rowami melioracyjnymi. Pochodzenie jego jest jasne, gdyż nosi nazwę „Żuław". Teraz położona na nasypie droga sąsiaduje z żyznymi ziemiami. Można przyjąć, że w 972 roku sąsiadowała blisko jeśli nie z rozwidleniami Odry, to z terenami mniej lub bardziej podmokłymi. Porastała je typowa roślinność pogranicza wody i lądu stałego, czyli trzciny, sitowia, olchy. W zależności od warunków pogodowych teren suchy między stokami wzgórz a moczarami miał szerokość od 10 do 50 m, przeważnie bliżej tej dolnej wartości. Rozlewiska Odry sięgały aż do grodu
w Cedyni, gdzie jej koryta przybierały kierunek północny/północno-zachodni. Gród był oddalony od moczarów na kilkadziesiąt metrów. Kontrastem dla niskich rozlewisk rzeki było południowe sąsiedztwo drogi — „Karpaty", czyli tarasy moreny czołowej. Jest to pasmo stromych, choć piaskowych wzgórz, zaczynające się na zachodzie „Górą Czcibora", ciągnące się do samej Cedyni. Tuż przed grodem pagórki zostawiają nieco miejsca o szerokości 200 metrów, długości około 500 metrów (a licząc łagodne w tym miejscu pochyłości nawet więcej). Obecnie kotlinę zajmuje malownicze miasteczko Cedynia. W czasach Mieszka rozciągało się w niej rozległe, nieobwarowane podgrodzie. Dziś wzgórza porośnięte są monokulturami sosnowymi, liczącymi sobie około 30 lat. W połowie drogi między Cedynią a „Górą Czcibora" centralną część „Karpat" zajmuje rezerwat, gdzie sosny ustępują miejsca wrzosowiskom. Prawdopodobnie w czasach Mieszka I wierzchołki wzgórz porośnięte były lasem mieszanym, przy czym im bliżej grodu, tym mniej było drzew. Okazałe drzewa prawdopodobnie wycięto w czasach budowania fortecy, a okrywę wzgórz należy traktować jako niskie zagajniki. Wąwozy między wzgórzami porastały wrzosy, chronione dziś rezerwatem. Teren „górzysty" rozciąga się jeszcze dalej na południe, dla patrzącego ze szczytów wzniesień praktycznie po horyzont. Gród w Cedyni został przebadany przez kilka ekip pod kierownictwem Władysława Filipowiaka. Okazało się, że w czasach świetności Biskupina, czyli w późnej epoce brązu, wznosiło się tu grodzisko kultury łużyckiej. „Do budowy grodu wykorzystano doskonale teren, wybierając cypel naturalnego wzniesienia, górującego nad najbliższą okolicą. Naturalna wyniosłość, wynosząca około 15 metrów w stosunku do pradoliny, zwiększała obronność grodu, a dolina wraz z potokiem płynącym w bagnistym korycie utrudniała dostęp od południowej strony" 11 . Grodzisko opuszczono później na skutek jakiś nieznanych nam historycznych kataklizmów. Tereny te w sposób intensywny zasiedlono 11
W. F i 1 i p o w i a k, Cedynia w czasach Mieszka /, Poznań 1966, s. 44.
ponownie dopiero w IX wieku. W połowie X wieku odnowiono starożytne umocnienia, co mogło mieć związek z nasileniem aktywności militarnej Piastów na tych ziemiach. „Prawdopodobnie powiększono przekop odcinający gród od pozostałej części wzgórza do szerokości 25-30 m. Wydobyto w sumie z przekopu kilka tysięcy metrów sześciennych ziemi. Zużyto ją do budowy i podwyższenia wałów. W sztucznym przekopie, w odległości około 4 m od podstawy wału wykopano dodatkowo fosę szerokości 2,5 m i 2 m głęboką. Przypuszczalnie nieco dalej w przekopie znajdowała się i druga fosa. Wał posiadał konstrukcję drewnianokamienno-ziemną. Jego wnętrze wzmocnione było drewnianą konstrukcją rusztową, umożliwiającą podwyższenie. Od strony wewnętrznej (...) podstawa wału była oblicowana kamieniami. Dla zabezpieczenia przed możliwością obsunięcia się zewnętrznego, wysokiego stoku wału, zbudowano ławę drewniano-kamienną, mniej więcej w dwóch trzecich jego wysokości. Konstrukcja ta składała się z poprzecznie ułożonych bierwion, podpartych na legarach od strony zewnętrznej, zamocowanych słupami przed obsunięciem. Na wymoszczonym drewnem podkładzie spoczywały olbrzymie głazy tworzące mur o wysokości przeszło 1 metra. Całość była przykryta grubym płaszczem glinianym (...) który posiadał oblicowanie z kamieni polnych. (...) Całkowita wysokość wału dochodziła do 12 metrów" 1Z . Kształt grodu był w przybliżeniu trójkątny, o wymiarach ok. 100x120 metrów. Ponad jedną trzecią powierzchni grodu zajmowały opisane wyżej umocnienia. Wnętrze grodu miało powierzchnię około 7500 m 2 . Zabudowania zlokalizowano ciasno wzdłuż wałów, według często praktykowanego systemu w grodach mniejszych od Cedyni, pozostawiając wolny dziedziniec 13. Według Filipowiaka umocnienia grodu rozbudowano na polecenie Mieszka I, w sposób niemal identyczny z równocześnie wznoszonym Poznaniem 14 . 12 13 14
Tamże, s. 45-48. Tamże, s. 49. Tamże, s. 57.
Droga zakręcała przed grodem na zachód. Wzdłuż niej rozbudowała się na znacznym obszarze zasobna w dobra życiowe osada. W promieniu kilku kilometrów od grodu można wskazać jeszcze kilka osad. Rudawe ziemie zapewniały niezłe plony, Odra dostarczała ryb, a lasy zwierzyny. I choć sporą część zbiorów czy łupów łowieckich należało oddać załodze grodu, twierdza zapewniała poczucie bezpieczeństwa na wypadek zagrożenia, a zdecydowane rządy Mieszka pokój. Biorąc to pod uwagę oraz rozmiary cedyńskich wałów, obsadzonych wierną Mieszkowi załogą, nie wiadomo właściwie, na co liczył margrabia Hodo. ZASADZKA
Jeśli Mieszko spał w nocy z 23 na 24 czerwca, to bardzo niewiele. Długo po zapadnięciu ciemności ustalał ze swymi dowódcami zadania w spodziewanej bitwie. Musiał też spotkać się z Czciborem i wytłumaczyć mu, jak rozegrać spotkanie z wojskiem Hodona. Natomiast jeszcze przed świtem obudzono księcia, by mógł dopilnować należytego ustawienia oddziałów. Spał więc wszystkiego może ze dwie godziny, ale to musiało wystarczyć. Potem półprzytomnymi oczami oglądał przygotowania do bitwy. W obozach polskich zaczął się wielki ruch. Zakazano wszelkich hałasów, więc w mroku przedświtu ludzie poruszali się jak duchy. Obozowisko, rozłożone wieczorem wzdłuż drogi, uprzątnięto z grubszych przeszkód, by nie utrudniały manewrowania cofającym się oddziałom. Jeszcze wieczorem wycięto krzewy i drzewa, porastające pobocza drogi. Podobnie oczyszczono zbocza wzgórz, otwierając nieograniczone pole ostrzału dla łuczników. Drzewa i krzewy spłonęły w wielkich ogniskach, pokazujących przez całą, krótką noc Hodonowi, że polskie wojsko czuwa. Pięciuset jeźdźców Mieszka stanęło u wejścia drogi do cieśniny między wzgórzami a mokradłami. Możliwe, że przyjęto głębokie ugrupowanie w pięć szeregów. Wówczas front oddzia-
łu, licząc po 1,5 metra najeźdźca, zajął około 150 metrów. Lewe skrzydło sięgnęło więc poza krawędź przedwzgórza „Góry Czcibora". Na południowych stokach „Góry Czcibora" i następnej, tuż poniżej zakrzaczonych wierzchołków, ustawiono oddziały tarczowników i łuczników. Nie były one widoczne z drogi, ale dla pewności żołnierze dostali rozkaz, by oczekiwać bitwy na siedząco lub leżąc. Zapewne wielu wykorzystało to poranne oczekiwanie, mimo chłodu, by jeszcze się zdrzemnąć. Należy pamiętać, że ci ludzie w krótkim czasie przeszli dziesiątki kilometrów, a marsz z 23 czerwca był szczególnie intensywny, zaś sen bardzo krótki. Oczywiście podtrzymano zakaz wszelkich hałasów i rozmów. W takiej sytuacji nawet lekki sen był wyjściem idealnym — o ile nie przeszkodziło mu przedbitewne podniecenie. „Góra Czcibora" łącznie z przedwzgórzem zajmuje w linii prostej przestrzeń wzdłuż drogi około 500 kroków, wzgórze nr 2 około 400 kroków. Ponieważ dzieli je wąwóz o stromych zboczach, po których trudno iść „bokiem", do obsadzenia pozostawały dwa odcinki po 300-350 kroków. Tym samym szyki piesze nie mogły być szersze. Jeśli przyjąć co krok jednego wojownika oraz ugrupowanie minimum pięcioszeregowe (tarczowników i łuczników łącznie), otrzymujemy liczbę 3000-3500 ludzi. Jest to maksymalna siła piesza, jaką mógł wówczas dysponować Mieszko, obejmująca zarówno regularną piechotę drużynniczą, jak i dodane do niej oddziały pospolitego ruszenia. Co najmniej jedną trzecią, lub nawet połowę z tej liczby, stanowili łucznicy i procarze. W wąwozie między wzgórzem nr 2 i 3, gdzie teraz jest rezerwat wrzosowy, ustawiono oddział jazdy, liczący około 150-200 ludzi. Podobny oddział zajął wąwóz między wzgórzami nr 1 i 2, wypełniając tym samym lukę w szyku piechoty. Hufce jazdy miały do pokonania niewielkie odległości, wynoszące od wyjścia z wąwozów do krawędzi drogi około 100-130 metrów. Reszta jazdy, licząca od 500 do 700 wojowników, zajęła pozycję u podnóża wzgórza nr 1, po jego południowej stronie.
Mogła stąd w dowolnej chwili wyjść na teren równiny i wykorzystując pochyłość natrzeć na niemiecki szyk, spychając przeciwnika w prawo — na mokradła, lub na wprost — do brodu. Całe ugrupowanie wojsk polskich rozciągało się na obszarze niewiele dłuższym od jednego kilometra. Wszystkie oddziały, z wyjątkiem hufca przynętowego, wysuniętego w kierunku nieprzyjaciela na około 200 metrów, sąsiadowały blisko ze sobą. Mimo defensywnego ustawienia sił głównych, na wypadek gdyby Hodo zechciał uchylić się od bitwy, Mieszkowe wojsko łatwo mogło przejść do ataku. Polacy mieli przewagę liczebną, za sobą otwartą drogę odwrotu, otrzymywania posiłków i zaopatrzenia. W razie potrzeby silna twierdza w Cedyni mogła zapewnić schronienie i oparcie. Szkoda jednak było marnować ludzi w czołowym starciu, ale aby utrzymać się na Pomorzu, należało jak najszybciej zniszczyć niemieckie siły. Gdyby nie udało się wciągnąć Niemców w zasadzkę, bitwa odbyłaby się i tak, na przestrzeni między wzgórzami a brodem. I to Hodo byłby stroną broniącą się, nie Mieszko, a nie miał drogi odwrotu za plecami, ani twierdzy, gotowej udzielić schronienia, tylko szeroką rzekę z błotnistymi brzegami i wąskim brodem. Plan bitwy zakładał wycofanie się hufca zasadzkowego po pierwszym starciu z niemiecką jazdą aż do obszaru wrzosowiska. Do pokonania były dwa zakręty lub raczej łuki drogi. Pierwszy przy wzgórzu Czcibora, załamujący się w prawo, na wschód, drugi koło wzgórza nr 2, jeszcze raz lekko w prawo. Przy dzisiejszym wrzosowisku droga zakręca na północny wschód, w kierunku Cedyni i biegnie niemal prosto. Teren w miarę płaski rozszerza się tu do prawie 150 metrów, na długości między wzgórzami około 300 metrów. Na tej pagórkowatej polanie hufiec Mieszka, wspierany ukrytym w wąwozie oddziałem jazdy, miał uporządkować szyk i przyjąć atak pościgu. Jednocześnie miało to być sygnałem do natarcia dla pozostałych oddziałów. Z tamtego miejsca widać było w oddali wyniosły gród, ale budynki podgrodzia były zasłonięte przez
chatynki niewielkiego osiedla odległego zaledwie o kilkaset metrów, co dawało złudzenie znacznego przedłużenia zabudowy Cedyni w kierunku południowo-zachodnim. Nim słońce wzniosło się znad wzgórz wszystkie polskie oddziały stały na wyznaczonych pozycjach. Na dole, w pobliżu Odry i na rozległej łące podniosły się mgły. Zapowiadał się upalny, czerwcowy dzień. BITWA
W obozie niemieckim również podniesiono wojsko na nogi przed świtem. Nieprzyjaciel byl niedaleko, dlatego część oddziałów uszykowała się do boju i wyszła przed obóz jako straż przednia, by zabezpieczyć pozostałych rycerzy. Wkrótce zaroiło się między namiotami i szałasami od zbrojnych postaci, stających wokół swych znaków bojowych. Po ustawieniu oddziałów duchowni odprawili mszę, dając wojownikom odpowiednie wsparcie moralne przez bitwą. Jedni wysłuchali mszy na stojąco, inni siedząc na koniu. Osobliwie wyglądały we mgle setki okrągłych głów, odzianych czepcami kolczymi. Po mszy nałożono hełmy i wojsko wymaszerowało na przedpole. Hodo od razu ustawiał rycerzy w szyku bojowym, by uniknąć zamieszania w przypadku jakiegoś niespodziewanego ataku. Rycerstwo podzielił na dwa hufce — z własnej marchii, nad którym sprawował osobiste dowództwo, oraz posiłkowy, złożony z wojsk, których użyczyli mu koledzy, oddany kurtuazyjnie pod dowództwo grafa Zygfryda. Ponieważ miejsca było wystarczająco dużo, obydwa hufce stanęły w jednej linii, obok siebie. Za nimi Stanęła piechota w szyku marszowym, w kilku kolumnach. Tak ustawione wojsko, z wysuniętymi naprzód czatami, zaczęło posuwać się powoli we mgle. Po przejściu kilkuset kroków zwiadowcy dali znać, że przed niemieckim szykiem stoi gotowe do boju wojsko polskie. Hodo wydał rozkaz do zatrzymania się i zachowywania całkowitej ciszy. Znad rozlewisk Odry nadciągały pasma i kłęby mgły, widoczność sięgała na około dwieście
kroków. Było jasno, ale słońce jeszcze nie zdołało przebić mlecznego tumanu. Wniosło się już nad wzgórza i wszyscy widzieli je jako czerwoną tarczę. Mgła osiadała kropelkami rosy na metalowych elementach uzbrojenia i uprzęży, pokrywała też wilgocią ludzkie twarze, włosy i końską sierść. Ze wzniesionych w górę włóczni krople wody zaczynały ściekać na zaciśnięte na drzewcach dłonie. W ciszy słychać było chrapanie rumaków i ich niecierpliwe, głuche bicie kopytami w ziemię. Podzwaniała uprząż, gdzieniegdzie szczęknęła krótko broń. Ludziom również dokuczał bezruch, ale rozkaz to rozkaz. W lepszej sytuacji byli rycerze stojący w pierwszych szeregach konnicy, przynajmniej nic prócz mgły nie zasłaniało im widoku. Ustawiona w kolumnach piechota oglądała tylko plecy swoich towarzyszy. Wreszcie mgła zaczęła rzednąć. Słońce odzyskało swój zwyczajny blask i coraz mocniej raziło oczy. Wierzchołki wzgórz odzyskały wyraźny obrys, a potem mgła uniosła się do góry i poprzez jej cienkie pasma ujrzano polskich jeźdźców. Szyk niemiecki lekko zafalował, po ludziach przebiegł szmer. Przysłaniano oczy rękoma i próbowano choć z grubsza oszacować liczbę nieprzyjaciół, ale słońce, wstające nieco na prawo od wzgórza i polskiego oddziału, świeciło w oczy coraz ostrzej. Margrabia uciszył gwar i wydał rozkaz do wolnego ruszenia naprzód. Zbliżono się do nieprzyjaciela na czterysta do pięciuset kroków, po czym wódz znów zatrzymał wojsko, żeby wyrównało szyk. Ludzie o lepszym wzroku mogli z tej odległości wyłowić z tłumu zbrojnych wojownika w pozłocistym szyszaku, purpurowym płaszczu, na białym koniu. Nie było wątpliwości, że oddziałem polskim osobiście dowodzi Mieszko. Polskie wojsko miało lepszy widok niż niemieckie, gdyż patrzyło ze słońcem. Zwłaszcza przed zwiadowcami ulokowanymi na szczycie „Góry Czcibora" rozciągał się imponujący obraz. Hufce rycerskiej jazdy przypominały z daleka barwnego, wielkiego węża. Świecące na wprost promienie słoneczne odbijały się w grotach włóczni i w gładkich hełmach jak w lustrach, sprawiając wrażenie, że gad żyje, oddycha. Za linią
jazdy ciągnęły się równie połyskliwe, choć już nie tak barwne, szyki piesze, sprawiające przez swą głębokość wrażenie liczniejszych, niż były w istocie. Ustawione do bitwy wojsko wyglądało pięknie i groźnie. Jeśli ktoś skierował wzrok w górę, mógł zobaczyć nabierającego wysokości jastrzębia lub błotniaka, a może nawet orła (również i dziś nad wzgórzami cedyńskimi krążą myszołowy). Dla każdej ze stron byłby to dobry znak — w tym zakresie wierzenia były wspólne. Mieszko widział z podnóża góry tylko konnicę. Od dziecka oswajany był z takimi widokami, więc patrzył teraz bez dodatkowych emocji. Zazdrościł może tylko kompletności wyposażenia w pancerze niemieckim wojownikom. Aby podstęp uczynić bardziej wiarygodnym, nakazał rozciągnięcie szyku w lewo, przy nieznacznym ruchu ugrupowania do przodu. Oślepionym Niemcom mogło się przez to wydawać, że oddziały polskie są liczniejsze. Bywało zwyczajem w ówczesnej epoce, że o ile wojskami dowodzili bezpośrednio władcy państw, tuż przed bitwą wysyłali do siebie poselstwa. W tym przypadku raczej nie nastąpiło coś takiego. Mieszko mógł słusznie uważać się za wyżej postawionego w hierarchii od Hodona (choć później lub wcześniej zachowywał pozory, że jest inaczej) i potraktować go jak zwyczajnego zbója, najeźdźcę. Wysłanie posłów nadawałoby przedsięwzięciu Hodona rys legalności. W 967 roku bitwy z Wolinianami nie poprzedzały żadne pertraktacje. Żeby dać upust niecierpliwości i napięciu przedbitewnemu, książę wysłał przed front harcowników. Ze strony niemieckiej również wyjechali rycerze, by zmierzyć swe siły z Polakami. Pierwsze starcia nastąpiły więc na wolnym polu. Był to bardzo istotny czynnik zmagań — obydwa wojska z wielką uwagą śledziły zapasy swoich wyborowych towarzyszy, wróżąc na tej podstawie przebieg bitwy. Starcia przebiegały szybko, błyskały groty włóczni, słychać było okrzyki walczących dodające odwagi lub wyrażające wysiłek. Widok cały czas pozostawał doskonały,
końskie kopyta nie wznosiły bowiem żadnego kurzu ze zroszonej trawy. Również dowódcy wojsk przyglądali się temu starciu. W pewnym momencie Hodo zauważył, że lewe skrzydło Polan zawija się do tyłu. Oznaczało to odwrót pod osłoną boju harcowników. Widocznie Mieszko, po oszacowaniu sił, zwątpił w korzystny dla siebie wynik otwartej bitwy. Należało szybko podjąć właściwą decyzję. Uderzenie w tej chwili wzdłuż drogi mogło oznaczać rozcięcie polskiego szyku, zepchnięcie go na wzgórza i pobicie. Hodo wiedział, że jeśli zaraz nie wyda rozkazu, dobra okazja do zadania klęski Polakom już może się nie powtórzyć. Przed margrabią stanęło widmo żmudnego oblężenia Cedyni i całej słowiańskiej wojny podjazdowej, na jaką niewątpliwie było Mieszka stać. W ilu głodowych i pozbawionych snu wyprawach Hodo brał udział? Nie wahał się dłużej i wydał Zygfrydowi rozkaz do ataku. Młody wódz już nie mógł się doczekać takiej chwili. Z radością dał znak włócznią w kierunku wrogów i krzyknął „naprzód". Rycerstwo posiłkowego hufca zaczęło śpiewać Kyrie eleison, jednocześnie konie nabierały pędu. Nie dopuszczono jednak do nadmiernego rozluźnienia szyku czy rozpędzenia się. Siła uderzenia polegała przecież nie tylko na szybkości, ale i na zwartości oddziałów i jednoczesnych ciosach jak największej ilości broni. Mieszko, widząc natarcie Niemców, powstrzymał ruch odwrotowy swego oddziału. Każdy z wojów wiedział, co go teraz czeka. Nie było lepszego sprawdzianu dzielności osobistej, niż bitwa z konnicą saską. Wojsko-.' zaśpiewało własną pieśń i nie czekając w miejscu na uderzenie Zygfrydowych rycerzy, ruszyło do przodu. Tuż przed starciem obydwa wojska wzniosły okrzyki bojowe, a potem słychać było łoskot włóczni trafiających w tarcze, łamanych drzewc, kwiki ranionych koni i okrzyki ludzi. Bardziej niecierpliwi wojownicy tylnych szeregów rzucili włócznie ponad głowami walczących. Wkrótce zabłysnęły nad głowami walczących miecze i dał się słyszeć ich charakterystyczny szczęk.
Oddział Zygfryda nie zyskał od razu wyraźnej przewagi nad drużynnikami Mieszka, ale spowodował ich odciągnięcie od wąskiego przesmyku. Hodo ujrzał w tym szansę na ostateczne rozstrzygnięcie bitwy. Drugi hufiec niemiecki powinien uderzyć na lewe skrzydło Polaków, nie mające teraz oparcia. Wtedy drużyna Mieszka zostałaby przyparta do mokradeł i w obliczu ponaddwukrotnej przewagi Sasów wycięta w pień. Żeby mieć kontrolę nad poczynaniami rycerzy, margrabia poprowadził szarżę osobiście. Przedtem wydał rozkaz, by piechota podsunęła się jak najbliżej walczących. Widząc rozpędzający się drugi hufiec Hodona, Mieszko kazał dać sygnał do odwrotu, pokazując tym samym, w którą stronę Niemcy mają go gonić. Przez zgiełk bitewny przebił się glos rogu, a setnicy ujrzeli młyniec zwijanej chorągwi. Na ten znak oderwano się od nieprzyjaciela, jak to było wcześniej ustalone. Zapewne nikt nie chciał być ostatnim, ale ktoś musiał osłaniać odwrót. Po 200-300 metrach wystarczyło do tego mniej niż stu ludzi, ponieważ równy i suchy teren znacznie zawęził się przy pierwszym wzgórzu. Uderzenie Hodona trafiło więc w próżnię, a setki rycerzy nie mogły jednocześnie ścigać przeciwnika. Na pewno próbowano kontynuować natarcie szerokim frontem, co skończyło się utknięciem w błocie kilkudziesięciu koni. Mimo podmokłego terenu dawało się tędy jechać, nie było jednak mowy o jakiejkolwiek dynamice. Być może Hodonowi przyszło do głowy, że coś tu nie pasuje, że odwrót Mieszka przebiegł zbyt gładko, ale było za późno na wydanie rozkazów powstrzymujących natarcie. Ludzie poczuli smak krwi i ulegli owemu „impetus Alamannorum", obrona polska pękła, wielu drużynników poległo, a ich towarzysze zaniechali walki i bezładnie uciekali. Za nimi sunął gruby, ściśnięty wąż niemieckiego rycerstwa. Obserwatorzy na szczytach wzgórz omal nie wydawali z siebie okrzyków radości. Siedzący zmagania Mieszka Czcibor widział, jak ponad tysiąc jeźdźców, nie przestrzegając porządku, szybko pcha się w sidła zasadzki. Rycerstwo niemieckie
jechało całą dostępną szerokością szlaku. Nie było więc mowy o wydłużeniu kolumny, ale raczej o skróceniu. Nawet przy zachowaniu pewnych odstępów między jeźdźcami nie mogła być dłuższa niż 500-600 metrów. Za nią podążały oddziały piechoty. Ponieważ jazda przemieszczała się szybko, mogła wystąpić przerwa pomiędzy formacjami. Z braku lepszych rozkazów dowódcy piechoty niemiecko-serbskiej postanowili nie tracić kontaktu z rycerstwem. Czoło piechoty nie odstawało więc od ostatnich oddziałów jazdy na więcej, niż 100-200 metrów, a dowództwo usilnie starało się nadrobić tę stratę. Czcibor dał rozkaz piechocie do ustawiania się. Łucznicy wyszli do przodu, ze strzałami na cięciwach. Nikt jeszcze nie wychylał się z ukrycia. Z bijącymi mocno sercami czekano na znak od Mieszka. Mieszko dotarł do wzgórza nr 3. Szybko podjechał pod górę, by z wysokości mieć należyty przegląd pola walki. Część cofającego się hufca stanęła na wzgórzu, blokując drogę do Cedyni. Druga część zakręciła w stronę wąwozu, gdzie stał gotowy do boju oddział zasadzkowy. Tuż za nim jechali rozpędzeni jeźdźcy niemieccy. Nie było już na co czekać i Mieszko dał znak do ogólnego natarcia. Rozległy się głosy kilku trąbit i ligawek, wspomaganych przez kilkanaście rogów. Na ten niecierpliwie oczekiwany głos gromady łuczników wyroiły się na północnych stokach wzgórz. Tysiące strzał pomknęły w dół, znajdując łatwe cele — nieosłonięte niczym konie i nieprzygotowanych do obrony ludzi. Skrajne szeregi, najbardziej narażone na ostrzał, były na domiar złego nieosłonięte tarczami, gdyż przeważnie noszono je z lewej strony. Jeśli ktoś nie zdążył w porę się osłonić, zginął. Łucznicy, nie przerywając ostrzału, schodzili w dół, a za nimi ustawiali się tarczownicy. Po sprawieniu szyków zaczęli szybko schodzić w kierunku wielkiego zamętu, jaki wywołały pociski. Hodo zorientował się w sytuacji, gdy tylko zobaczył ustawiające się szyki polskie. Skupił wokół siebie rycerzy
i nim przebrzmiały głosy sygnałów uderzył wzdłuż drogi na ustawionych tam drużynników. Niedaleko znalazł się Zygfryd. Obaj dowódcy, otoczeni najlepszymi i najlepiej uzbrojonymi wojownikami, starli się z zastawiającym im drogę do Cedyni oddziałem. Dzięki przewadze uzbrojenia i waleczności zdołali rozerwać polski szyk i przebić się, a za nimi kto tylko zdążył, gdyż zaraz w bok kłębiącej się jazdy niemieckiej uderzył oddział zasadzkowy, wspierany drugą częścią Mieszkowego hufca. Wstrząśniętych ostrzałem z boku i z tyłu, nie panujących nad rozszalałymi na skutek ran rumakami, Mieszkowi woje łatwo zepchnęli z polany na drogę, wreszcie poza jej krawędź. Wkrótce rozpaczliwie walczący Niemcy nie mieli gdzie się cofnąć i ginęli pod ciosami Polaków. W równie trudnej sytuacji znaleźli się rycerze niemieccy głębiej położonych oddziałów. Nieustannie lecące strzały tworzyły i pogłębiały chaos. Ranni i zabici osuwali się pod kopyta rumaków, jedne konie przewracały się, przygniatając jeźdźców, inne szamotały się w ciasnocie, tratując ludzi. Wojownicy z północnego skraju drogi, mniej narażeni na ostrzał, próbowali zawrócić i wydostać się z matni, ale były to wysiłki jałowe. Utknęli w plątaninie zwłok ludzkich i końskich, a jeśli zdecydowali się je objechać, zatrzymały ich błota i mokradła. Z wąwozu natarł na to zamieszanie oddział polskiej jazdy, bez trudu łamiąc opór nielicznych grup rycerzy, gotowych do obrony. Na unieruchomioną i zdziesiątkowaną ostrzałem konnicę niemiecką wpadła polska piechota. Okazało się, że na jednego Niemca przypadało kilku Polaków, co przesądzało o wynikach walki. Dobre uzbrojenie chroniło jakiś czas rycerzy przed śmiercią, ale któryś z ciosów lub pocisków sięgał wreszcie celu. Skuteczniejszy opór podejmowali tylko ci z wojowników, którzy w porę zeszli z koni i cofnęli się na mokradła. Tam, skupieni w zwartym szyku, czas dzięki umiejętnościom szermierczym, bitności i dyscyplinie opierali się przewadze, ale o wyjściu z osaczenia nie było mowy. Rozproszeni, jeśli nie padali z rąk tarczowników, stawali się łupem strzał.
Hodonowa piechota również poniosła poważne straty od pierwszych strzał polskich. Była jednak początkowo w nieco lepszym położeniu niż jazda, gdzie ranne zwierzęta rozbijały szyk i utrudniały podjęcie obrony. W dodatku nie wszystkie jej oddziały znalazły się w polu ostrzału. Po uderzeniu pierwszych strzał piechurzy obrócili się i podnieśli tarcze nad głowy. Jednak i tu pojawiły się nastroje paniczne, na co niewątpliwie wpłynął nagły widok przyjaciół i towarzyszy, przed chwilą żywych, a teraz leżących na ziemi bez życia lub wijących się z bólu. Pierwszym odruchem dowódców było cofnąć się spod ostrzału, a taki ruch łatwo przemieniał się w ucieczkę. Nie było też gdzie się cofnąć, gdyż strzały sięgały wszędzie z dużą swobodą, a granica ich zasięgu ginęła gdzieś w rozlewiskach Odry. Czas na opanowanie zamieszania szybko minął niemieckim wodzom. Trwał on dokładnie tyle, co pokonanie przez polską piechotę stu czterdziestu kroków z wierzchołka wzgórza do drogi. Pochyłość zbocza nie pozwoliła na utrzymanie zwartego szyku, więc mimo rozkazów setników i dziesiętników oddziały polskie, zwłaszcza pospolitego ruszenia, uderzyły w pewnym rozproszeniu. Nie miało to wpływu na wynik starcia, gdyż przetrzebieni strzałami wojownicy niemieccy i serbscy skłaniali się bardziej ku myślom o ucieczce, niż o walce. Widzieli, co działo się z ich rycerstwem, a idące z góry wojsko polskie dysponowało na odcinku natarcia wyraźną przewagą. Próby użycia łuków całkowicie zawiodły, gdyż trudno było strzelać do góry, będąc samemu wystawionym ?na cel. Tuż przed starciem przestały lecieć strzały, ale posypały się cięższe pociski — oszczepy. Piechota margrabiego broniła się chwilę, lecz cofała się krok za krokiem na mokradła. Nawet jeśli wstąpił w nią silny, bojowy duch, wszystko upadło w momencie uderzenia odwodowego hufca polskiej jazdy. Wycofujące się z zasadzki oddziały, których praktycznie nie objął ostrzał łuczników, ujrzały gotowy do natarcia oddział konnych drużynników. Wobec rozciągnięcia
szyku i zaskoczenia nie zdołano odeprzeć ich ataku. Piechota uległa rozproszeniu, część oddziałów zepchnięto na mokradła, zresztą wielu ludzi, wobec zamknięcia innych dróg ucieczki, tam właśnie szukało ratunku. Inni rozpierzchli się po równinie, gonieni i wycinani przez jeźdźców. Próbowano też oporu, znalazły się oddziały bardziej zdyscyplinowane, niełatwo ulegające panice. Zjeżone włóczniami, sypiące strzałami mogły tylko trwać w miejscu i drogo sprzedać życie. Ale wśród zwartych oddziałów, trwających jeszcze w oporze, pojawiły się też myśli o ocaleniu. Z późniejszych o pokolenie wojen polsko-niemieckich można wysnuć wnioski, że między Polakami a Serbami nigdy nie było jakichś zajadłych konfliktów, w przeciwieństwie do Wieletów. Jeśli tak było w istocie, to i tym razem „tylko z konieczności byli wrogami, a z sentymentu raczej przyjaciółmi" 15. Łatwo znaleźli wspólny język i dobrze zrozumiałą mową poprosili o łaskę. Na drugim krańcu bitwy pościg dopadł duży oddział uciekinierów, ugrzęzły między zabudowaniami cedyńskiego podgrodzia. Wywiązała się druga bitwa, w terenie całkowicie niesprzyjającym Niemcom. Tu ponieśli ostateczną klęskę i musieli szukać ocalenia w dalszej ucieczce. Droga na zachód była zamknięta. Pozostało przebijanie się na wschód, a potem na południe i dopiero wtedy na zachód. Po zapadnięciu w lasy i całodniowym zwodzeniu pościgu margrabia Hodo i graf Zygfryd dojechali do Odry. Towarzyszyło im kilkudziesięciu rycerzy. Udało się uratować sztandary, więc poniżenie wodzów nie sięgnęło dna. Przeprawili się przez rzekę, częściowo wpław. Po przekroczeniu Odry dostojnicy mogli się poczuć bezpieczniej, lecz nie zatrzymywali się na długo. Jechali na zachód, póki nie zapadł zmrok. )
Nim słońce wskazało godziny przedpołudniowe, bitwa była zakończona. Upojeni sukcesem Polanie obdzierali do naga 15
Cytat za: K. K u m a n i e c k i, Cyceron i jego współcześni, Warszawa 1989, s. 50.
zwłoki Niemców. Również i z jeńców zdzierano nie tylko broń, ale i szaty, jeśli były kosztowne. Mieszko i Czcibor zwiedzali pobojowisko, przyjmowali wyrazy uwielbienia od podwładnych, oglądali stosy poległych, gromady brańców i sterty łupów. Zwycięstwo wyglądało okropnie, nieznośnie przy tym cuchnęło. Było z czego się cieszyć. Straty polskie stanowiły niewielką część niemieckich. Oto niezwyciężona konnica saska leży pokotem wzdłuż drogi. Wśród zabitych naliczono kilkunastu wysokich dowódców z marchii. Pod czyimi padli ciosami? Ich świetne miecze, hełmy, pancerze i tarcze — komu od dziś będą służyć? Ocalało kilkudziesięciu Niemców, około tysiąca Serbów. Czyją są teraz własnością? Brakowało tylko w tym miejscu, nieważne, czy wśród żywych, czy umarłych, sprawcy tego całego zamieszania. I choć nie sposób było nie odczuwać radości z niezwykle pomyślnego zakończenia bitwy, Mieszko wiedział, że to dopiero początek kłopotów. To był tylko jeden margrabia. Z kim przyjdzie walczyć następnym razem?
PO BITWIE
Wiadomość o klęsce Hodona spadła na niemieckich możnowładców jak grom z jasnego nieba. Mogli spodziewać się różnych wieści, pomyślnych i niepomyślnych, jak to bywało na wojnie, ale nie najgorszych! Hodo miał przecież doświadczenie, silne wojsko, przybywał na wezwanie gnębionych Pomorzan, a tu spotyka go zaraz po przekroczeniu granicy bezprzykładna klęska! W całej Saksonii i Turyngii zawrzało. We wschodnich Niemczech nie było chyba rodziny rycerskiej, która nie straciłaby pod Cedynią jakiegoś krewnego. Książę Teodoryk i jego podwładni stanęli przed kilkoma trudnymi zadaniami. Należało uspokoić nastroje rycerstwa, a jego wrogość ukierunkować na pomysłowego sprawcę klęski, czyli na Mieszka. Broniąc Hodona bronili samych siebie. Ponadto trzeba było ubezpieczyć granicę wschodnią, czyli ogłosić mało popularną mobilizację. Marchia Hodona, wobec poniesionych strat, stała otworem przed dowolnym, nawet słabym przeciwnikiem. Nie wiadomo było, jak zachowają się Słowianie... No i trzeba było dostarczyć tę żałosną wiadomość Ottonowi, bawiącemu w słonecznej Italii. „Cesarz poruszony do żywego wieścią o tej klęsce, wysłał czym prędzej gońców, nakazując Hodonowi i Mieszkowi, aby
pod utratą jego łaski zachowali pokój do czasu, gdy przybędzie na miejsce i osobiście zbada sprawę"'. Łatwo zrozumieć obawy i lęki cesarza. Za jego panowania wybuchły dwa wielkie powstania słowiańskie, stłumione z trudem i kosztem wielkich strat. Zniszczenie armii Hodona mogło się stać sygnałem do następnego zrywu, przy czym Mieszko, mimo otwartej wrogości z Wieletami, mógł się wykreować na wodza Słowian — bywały w historii takie przypadki. Nawet pomijając ten najczarniejszy scenariusz — inni zaradni wrogowie mogli wykorzystać przykrą sytuację Niemiec. Otto I i Otto II za siedmioma górami, połowa rycerstwa ze wschodniej Saksonii wysieczona, kraj w trwodze... Nic takiego nie zaszło. Mieszko nie przeniósł wojny na teren Niemiec. Sukces pod Cedynią wyraźnie nie nadawał się do dalszego wykorzystania. Zwycięskie wojska zamiast na zachód, pomaszerowały na północ, by wyjaśnić, kto rządzi na Pomorzu. Niedługo cesarz dowiedział się, że ze strony Mieszka nic mu nie grozi. Tym bardziej postanowił zapobiec na przyszłość najmniejszym nawet możliwościom gróźb. Jak mógł najszybciej (a natychmiast nie mógł) zwinął sprawy włoskie i zawitał do Bawarii w połowie sierpnia. W połowie września odbył się synod w Ingelheimie, na którym mógł zapaść wyrok w sprawie wojny Hodona z Mieszkiem. Mógł też ten wyrok zapaść nieco później, ale z pewnością jeszcze w 972 roku 2 . Sentencji postanowienia nie znamy, ale możemy się domyśleć, jaki był jego sens. Uznano, że Hodo miał wszelkie podstawy do podjęcia działań bojowych, gdyż zachował on swój urząd margrabiego aż do śmierci w 993 roku. Tym samym winnym wszczęcia 1
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, 11.29, s. 92. 2 O dacie wyroku patrz obszerny i wyczerpujący tekst G. L a b u d y. Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1987, s. 125-128 oraz s. 511-519.
wojny, a więc i śmierci niemieckich wojowników pod Cedynią, uznano Mieszka I. Na skutek tego nakazano winowajcy, by przysłał w charakterze zakładnika na dwór cesarski swojego syna, Bolesława, przy czym prawdopodobnie jako graniczną datę tego aktu wierności podano Wielkanoc 973 roku. O innych postanowieniach sądu, dotyczących odszkodowań, jeńców czy konsekwencji terytorialnych, nic nie wiadomo. Możliwe, że sprawy jeńców i ciał poległych były już wcześniej uregulowane — jeńców wykupiono za godziwą opłatą, podobnie ciała świetniej szych poległych. Pozostałe zwłoki pochowano w chrześcijański sposób (dodam, że mogiły do dziś nie odnaleziono. Gdyby to się udało, wszelkie wątpliwości co do wielkości bitwy i jej miejsca zostałyby wyjaśnione). Wyrok Ottona, dla nas jawnie niesprawiedliwy, dla niemieckich dostojników był zapewne przejawem mądrości, ale równie dobrze mógł się spotkać z zarzutami nadmiernej pobłażliwości. Można cesarza wytłumaczyć. Miał do wyboru — uznać racje Mieszkowych posłów, a więc pretensje terytorialne Mieszka do ziem znajdujących się pod wpływami niemieckimi albo potwierdzić legalność postępowania własnego margrabiego. Wybrał oczywiście drugie rozwiązanie. Gdyby postanowił inaczej, pozostali książęta słowiańscy — Mściwoj Obodrytów, Bolesław Czechów, wystąpiliby z podobnymi do Mieszkowych żądaniami terytorialnymi. Wcale nie staliby się przez to szczególnie wdzięczni i lojalni. Tak naprawdę Otto mógł liczyć tylko na swoich rodaków. Gdyby wydał werdykt niekorzystny dla Hodona, następny król Niemiec nosiłby zupełnie inne imię, niż Otto. Mieszko przyjął wyrok w sposób jedynie słuszny w danej chwili. Wysłał sześcioletniego syna na zjazd wielkanocny w Kwedlinburgu. Wobec niemieckich dostojników, w tym szczególnie Hodona, zachowywał się w sposób wyszukanie uniżony. Cofał się więc na całej linii, dawał przeciwnikowi do ręki wszelkie atuty. Pozornie. Uniżoność i pokora Mieszka wobec wyroków cesarskich nie wynikała wcale ze słabości
charakteru Piasta. Mieszko wysłał syna „terrore compultus" 3 , czyli zmuszony groźbą wojny. Widocznie miał opory i nie od razu zgodził się na takie rozwiązanie. Samo zmarszczenie brwi przez Ottona nie wystarczyło, skoro posunął się do gróźb w stosunku do „przyjaciela". Może nam się wydawać, że uzdolniony militarnie Mieszko, niszczący wrogie armie, mógłby się obronić przed najazdem, uprzykrzyć wojnę Niemcom, jak to później czynił z powodzeniem jego syn Bolesław Chrobry. Właśnie dzięki uzdolnieniom militarnym Mieszko wiedział, że byłby bez szans. Być może za pierwszym razem by się obronił, ale zamiast snucia przypuszczeń proponuję krótkie porównanie dwóch epok. W roku 973 cesarstwo dysponowało największymi możliwościami wojskowymi. Od dziesięciu lat nie było żadnych buntów. Nikt nie podważał autorytetu Ottona, a kłopoty włoskie, choć trudne do złagodzenia, nie wymagały całkowitego zaangażowania militarnego Niemiec (uzyskano nawet bizantyjskie ustępstwa dyplomatyczne). Natomiast gnieźnieńskie państwo Mieszka i Czcibora dopiero się kształtowało. Składały się na nie w dzisiejszym rozumieniu następujące krainy geograficzne: Mazowsze, Wielkopolska, Małopolska Północna i Pomorze. W 1002 roku królestwo Niemiec szarpały wojny domowe, toczone jednocześnie w Bawarii i Szwabii. W Lotaryngii — bunt. W Italii — klęska. Młody król Henryk II dopiero budował swój autorytet i musiał wybaczać swym feudałom wybryki, za które Otto I bez ceregieli kazałby ściąć im głowy. Władza Bolesława Chrobrego w tym czasie rozciągała się na: Pomorze, Wielkopolskę, Mazowsze, Śląsk, Małopolskę, Morawy, Czechy i Łużyce. O te ostatnie (i o kwestie pełnej niezależności od Niemiec Bolesława) wybuchła wojna. W jej pierwszym etapie Bolesław stracił Pomorze i Czechy. W 1018 roku zawarto korzystny dla Polski pokój w Budziszynie, ale jakim kosztem, wiedział tylko Bolesław i jego najbliżsi współpracownicy. 3
Annales Altahenses maiores — patrz wyjaśnienia G. Labudy jak wyżej.
Nie po to Mieszko przez dziesięć lat swych rządów unikał konfliktów z Niemcami, by teraz dać się sprowokować do samobójczej wojny. Jego drużyna była świetna, to nie ulegało wątpliwości. Ale Otto I miał zdecydowanie dłuższą ławkę rezerwowych, a do pierwszego składu wystawiał trzy razy więcej ludzi. Mieszko był zbyt inteligentnym politykiem, by ściągać na siebie nawałę niemiecką. Zamiast przybierać pozy nieugiętego wojownika i pogrążać się w prostej nienawiści, co byłoby łatwe, ugiął grzbietu przy oficjalnych spotkaniach. Nie przeszkodziło mu to wcale w nawiązaniu nieoficjalnych kontaktów z dostojnikami Niemiec oraz w zacieśnieniu współpracy z księciem Czech Bolesławem Pobożnym, bratem Dobrawy. Uzgodniono wówczas wspólną politykę wobec Niemiec. Można powiedzieć, że Mieszko uznał wojnę z zachodnim sąsiadem za nieuniknioną i czynił wszystko, by ją odwlec. Jest to całkiem logiczne — za żądaniem przysłania zakładnika mogły pojawić się następne. Jednego Mieszko nie przewidział — nazbyt szybkiej śmierci Ottona I, niespełna w dwa miesiące po wysłaniu zakładnika. W Niemczech zaczęła się rywalizacja o koronę, choć jeszcze za życia Ottona I koronowano na króla i na cesarza Ottona II. Pojawił się jednak pretendent do tronu — książę bawarski Henryk Kłótnik, bratanek Ottona I, którego poparli niektórzy spośród dostojników niemieckich, książę Bolesław Pobożny i nasz książę Mieszko I. Poparcie Mieszka, póki jego młodziutki syn był w rękach Ottonowych zwolenników, musiało być wirtualne, ale tylko początkowo. Po roku, dwóch czy trzech Bolesława udało się wykraść. Otto II miał tym samym dwóch poważnych przeciwników słowiańskich — Bolesława Pobożnego i Mieszka. Po niełatwym ukorzeniu Czech, gdzie ukrywał się Henryk Kłótnik, w 979 roku przyszła kolej na Polskę. Wyprawa miała mało pomyślny przebieg. Ponieważ Otto II miał inne sprawy na głowie, pozyskano księcia Mieszka do swoich szeregów w inny sposób. Jeszcze w tym samym roku lub w rok później wydano za niego „bez
zezwolenia kościoła mniszkę z klasztoru Kalbe, która była córką margrabiego Teodoryka. Oda — było jej imię (...)• Ślub ten spotkał się z potępieniem wszystkich dostojników kościoła (...)• Z uwagi jednak na dobro ojczyzny i konieczność zapewnienia jej pokoju nie przyszło z tego powodu do zerwania stosunków (...). Albowiem dzięki Odzie (...) powróciło do ojczyzny wielu jeńców..." 4 . Ani Ottonowi, ani jego doradcom nie uśmiechała się widocznie dalsza wojna z trudnym przeciwnikiem. Zawarto pokój, pieczętując ten akt małżeństwem. Mieszko znów stał się „przyjacielem" Niemców, choć nie cesarskim. Dopiero po śmierci Ottona II zawiązała się ściślejsza współpraca z dworem niemieckim, ale to już zupełnie inna historia. Można powiedzieć, że Mieszko partię szachów z królami Niemiec rozegrał po mistrzowsku. Już na początku swego panowania umiejętnie omamił decydentów, skłaniając ich do wniosków o swojej nieskazitelnej wierności. Przystano na to niezupełnie szczerze, ale potrzebny był ktoś, kto uwagę Wieletów, gdzie pod broń powoływano wszystkich dorosłych mężczyzn, odciągnąłby od spraw niemieckich. Pierwsze ostrzeżenie pojawiło się w chwili śmierci Wichmana. Okazało się, że Mieszko, chrześcijanin, „przyjaciel cesarza" nie był już kniazikiem, którego w razie potrzeby można łatwo zmienić łub upokorzyć. Gdy kilka lat później jego działanie zrobiło się uciążliwe (choćby tylko w sensie moralnym), siły dawnej marchii nie wystarczyły na doprowadzenie księcia do porządku, jaki wyobrażali sobie marchionowie. Rutynowa interwencja zbrojna, skuteczna w innych warunkach, całkowicie zawiodła — Mieszko był zbyt silny, Czcibor zamiast skorzystać z okazji i wystąpić zbrojnie przeciw bratu poparł go. Kolejne rutynowe działanie — pozyskanie zakładnika, również zawiodło. Mieszko uzyskał bowiem, także dzięki swym zwycięstwom, pozycję 4
T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, tłum. M. Z. Jedlicki, Poznań 1952, IY.57, s. 222.
niezawisłego i szanowanego księcia, angażującego się w sprawy wewnętrzne królestwa Niemiec. W końcu okazało się, że korzystniej, za cenę niewielkich ustępstw godnościowych, mieć go po swojej stronie. Do swojej śmierci w 992 roku Mieszko aktywnie i lojalnie wspierał Niemców, a nikt już mu nie zakłócał jego podbojów. Kilka słów należy się pozostałym uczestnikom bitwy. Kniaź Czcibor jest nam znany tylko ze wzmianki Thietmara, dotyczącej jego ważnego udziału w bitwie pod Cedynią. Nie wspominają o nim żadne inne dokumenty — nie wiadomo więc, jak długo żył, czy miał potomstwo i czy odegrało ono jakąś rolę w dziejach Polski. Margrabia Hodo zdaje się stracił na znaczeniu, choć oficjalnie go nie potępiono. Na skutek wybicia niemal całej kadry niemieckiej, rządy w pozostawionej mu marchii, okrojonej przez cesarza o Miśnię i Milsko, oprzeć musiał w dużej mierze na Słowianach, czyli iść na poważne ustępstwa w porównaniu do twardej polityki Gerona. Nim zdążył odbudować należycie władztwo, wybuchło wielkie powstanie słowiańskie. Hodo brał udział w bitwie nad Tongerą, czyli daleko od swych ziem, ale później objął je z powrotem. Graf Zygfryd z Walbeck po szoku przegranej ustatkował się. Rychło zawarł związek małżeński. Miał czterech synów z legalnego związku. Dwóch przeznaczył do rzemiosła rycerskiego, a dwóch do duchownego. Dzięki jednemu z nich, Thietmarowi, wiemy bardzo dużo o początkach Polski, choć Polaków, a zwłaszcza ich księcia Bolesława, kronikarz nie lubił. Za to o Mieszku I wyrażał się z szacunkiem. Musiał mu ojciec nie raz opowiadać, jak dostojny margrabia Hodo...
Aneks
Niżej przytoczone informacje pozwolą na przybliżenie nastroju epoki, mentalności ludzi i atmosfery, towarzyszącej broni i działaniom bojowym. Wszystkie skróty pochodzą od autora. Żyjący w VI-VII wieku Pseudo-Maurycy sporo pisał w swoim podręczniku dotyczącym wojskowości o barbarzyńcach słowiańskich. Mimo że jego uwagi odnoszą się do odłamu południowego ludów słowiańskich, z którym starcia Bizancjum miało od połowy tysiąclecia, są one w dużej części aktualne również dla realiów Słowiańszczyzny zachodniej w X wieku. Oto co napisał oficer grecki o Słowianach: „Mieszkają w lasach, wśród rzek, bagien i moczarów (...) wszystko, co im jest potrzebne, składają w ukryciu, nie trzymając nic zbytecznego na widoku. Żyjąc życiem łupieskim lubią urządzać napady na swych wrogów ż miejscach zalesionych, ciasnych i urwistych. Uciekają się chętnie do zasadzek, nagłych napadów i rabunków, zdobywając się zarówno w nocy, jak i we dnie na rozmaite fortele. Praktyką w przekraczaniu rzek przewyższają wszystkich ludzi i doskonale znoszą przebywanie w wodzie, tak iż nieraz niektórzy z nich, zaskoczeni w domu jakimś niebezpieczeństwem, zanurzają się głęboko w wodę, trzymając w ustach przygotowane na to długie trzciny, całkiem puste w środku i sięgające aż do powierzchni
wody i leżąc na wznak w głębinie oddychają przez nie i trwają tak przez wiele godzin nie budząc niczyjego podejrzenia, bo nawet jeśli ktoś nieobeznany z tym zobaczy z brzegu takie trzciny, bierze je za wyrastające z wody. (...) Jako broń każdy nosi dwie krótkie włócznie, a niektórzy również tarcze dobre, lecz niewygodne w noszeniu. Używają też drewnianych łuków i drobnych strzał, powleczonych trującą substancją o bardzo niebezpiecznym działaniu, jeśli ranny nie wypije odtrutki (...) względnie nie wytnie rany wokoło, aby trucizna nie objęła także i reszty ciała. Będąc anarchicznego usposobienia i nienawidząc się wzajemnie nie znają szyku bojowego i nie lubią walczyć w zwartych oddziałach, ani pojawiać się na otwartych i równych miejscach. Jeśli się zdarzy, że zdobędą się na odwagę w momencie spotkania, z krzykiem posuwają się nieco naprzód i jeśli przeciwnik ustąpi przed ich krzykiem, nacierają gwałtownie, a jeśli nie, cofają się z powrotem (...) Umieją zręcznie walczyć w ciasnym miejscu. Często bowiem uchodząc z łupem, za ladajakim powodem do strachu rzucają go i uciekają do lasu, a gdy nadchodzący zajmą się zdobyczą, z łatwością wracają i zadają im straty, a nawet robią to umyślnie (...). Gdy (...) znajdzie się między nimi różnica zdań, wówczas albo w ogóle nie mogą dojść do zgody, albo nawet jeśli się pogodzą, to postanowienia ich zaraz inni przekroczą, jako że każdy z nich myśli co innego i żaden nie chce ustąpić drugiemu. (...) Wyprawy na nich lepiej (...) urządzać zimą, kiedy drzewa obnażone z liści nie dają im osłony, a nadto śnieg zdradza ślady uciekających, a ich zasoby są szczupłe, jako ludzi niezaopatrzonych, niezależnie od tego, że przy mrozie także i rzeki łatwo przechodzić. (...) Ponieważ mają oni wielu królików, pozostających ze sobą w niezgodzie, dobrze jest pozyskiwać sobie niektórych z nich namową lub darami, zwłaszcza tych, którzy siedzą blisko
pogranicza, a na innych się wyprawiać, aby wojna ze wszystkimi nie sprowadziła wśród nich jedności, a nawet jedynowładztwa (...)"• P s e u d o - M a u r y c y , Taktyka („Strategikon"), tłum. M. Plezia, Poznań-Kraków 1952, s. 92-95. Prokopiusz z Cezarei opisuje jeden ze słowiańskich podstępów. Oto jak barbarzyńcy zdobyli miasto Toperos: „Przeważna ich część ukryła się w nierównościach gruntu przed obwarowaniami, a tylko nieliczne grupki stanąwszy przed bramami wychodzącymi na wschód niepokoiły Rzymian. Żołnierze, którzy tam stali załogą, w przekonaniu, że nie ma ich więcej niż tylu, ilu widzieli, pochwycili natychmiast za broń i wyszli przeciw nim wszyscy. Barbarzyńcy zaś zawrócili w tył, umacniając tym nacierających w przekonaniu, że to ze strachu przed nimi zabierają się do odwrotu; Rzymianie zatem puściwszy się w pościg, znaleźli się z dala od obwarowań. A tymczasem ci, którzy byli w zasadzce, zerwali się i stanąwszy za ścigającymi, odcięli im odwrót od miasta. Równocześnie zawrócili także ci, którzy udawali ucieczkę i wzięli Rzymian we dwa ognie". P r o k o p i u s z z C e z a r e i , Historia wojen, tłum. M. Plezia, Poznań-Kraków 1952, s. 73. W opinii historyków zamieszczonej w Małym słowniku kultury dawnych Słowian, żyjący w XII wieku w kraju Wągrów proboszcz Helmold z Bozowa Słowian nie lubił. Jest to opinia nieco naciągana, gdyż poczciwy Helmoldus nie lubił raczej ludzi występujących przeciwko porządkowi społecznemu, a tymi byli często Słowianie, natomiast jako szarak hierarchii kościelnej nie mógł pozwolić sobie na jawne przygany wobec drapieżnych możnych, którymi byli przeważnie Niemcy. Zanotował kilka wiadomości i plotek, świadczących na jego korzyść, pozwalających na dotknięcie panujących w marchiach stosunków. Na przykład po dwustu latach pamiętano Teodorykowi, że za jego przyczyną wybuchło wielkie powstanie słowiańskie, kładące kres dwóm
biskupstwom, choć niewłaściwie przyczynę ulokowano — miał Teodoryk udaremnić ożenek księcia obodryckiego Mściwoja z księżniczką saską, drwiąc z księcia Bernarda, że za psa chce wydać siostrę. Dało to ponoć niedoszłemu oblubieńcowi sposobność do wypowiedzenia słów, bardzo podobnych do groźby kupca Samona wobec Dagoberta: „Należy wysoko urodzoną synowicę wielkiego księcia z najprzedniejszym mężem połączyć, a nie za psa ją wydawać. Wielkiej wdzięczności za nasze usługi doznaliśmy, że już nas nie za ludzi, lecz za psów uważają. Ale jeżeli pies jest silny, to i ukąszenia jego będą bolesne". Oto co Helmoldus napisał o Polsce i Polakach: „Polacy i Czesi mają jednakową broń, takiż sposób wojowania. Kiedy na wojnę zagraniczną wychodzą, dzielnie się biją w potyczkach, lecz w rabunku i mordach są nader okrutni: nie przepuszczają ani klasztorom, ani kościołom, ani cmentarzom. Nawet w wojny zewnętrzne inaczej się nie wdają, jak tylko po przystaniu na warunek, że im wolno będzie rabować skarby, których sama świętość miejsc strzec powinna. Stąd pochodzi, że z żądzy łupieży często z najlepszymi przyjaciółmi postępują jak z wrogami, a z tego powodu bardzo rzadko wzywają ich pomocy w jakiejkolwiek potrzebie". (Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na polski przez Jana Papłońskiego, Warszawa 1862, część I, rozdz. 1, s. 8). Siłą sprawczą sukcesów podbojowych słowiańskich kniaziów były ich wojska — drużyny. Sprawczą nie tylko w zakresie świadczenia usług militarnych mocodawcom, ale również jako lobby prowojenne. Drużynnicy wywierali naciski na swych władców, by prowadzili ich ku zwycięskim wojnom. Wojowniczy kniaź Ingvarr (Igor) pewnego dnia 945 roku usłyszał od swych wiernych wojowników: „Pachołkowie Sweneldowi przyodziani w oręż i odzież, a my nadzy. Pójdź kniaziu, z nami po dań, a i ty dobędziesz, i my".
Życzenie w podobnym duchu usłyszał też kniaź Włodzimierz w pół wieku później, w 996 roku. Gdy stał się już chrześcijaninem, urządzał co niedziela uczty dla ludu. Oczywiście nie pomijał swojej drużyny. „(...) ustanowił, by każdej niedzieli na dworze w świetlicy ucztę wyprawiać, i kazał przychodzić bojarom i dworzanom, i setnikom, i dziesiętnikom, i znakomitym mężom — przy kniaziu i bez kniazia. Bywało tu mnóstwo mięsa bydlęcego i zwierzyny, było pod dostatkiem wszystkiego. Gdy zaś podpili, zaczynali szemrać na kniazia, / . . . mówiąc: «Zle nam się dzieje, dają nam jeść drewnianymi łyżkami, a nie srebrnymi». To słysząc Włodzimierz kazał wykuć łyżki srebrne do jedzenia drużynie, mówiąc tak: «Srebrem i złotem nie znajdę drużyny, a drużyną znajdę srebro i złoto, jako dziad mój i ojciec mój znaleźli drużyną złoto i srebro»". (Zarówno reakcja kniazia, jak i komentarz świadczą o jego wybitnej inteligencji, choć Nestor pisał o nim przy innej okazji, że „był nieuk".) Powieść minionych lat N e s t o r a , cytaty za Kroniki Staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987, rozdz. 17, s. 38, rozdz. 43, s. 81. Jazda pancerna wśród germańskich ludów gockich była podstawową siłą zbrojną. W sagach sławiono wyczyny wojowników i ich śmiercionośne uzbrojenie. Oto fragment takiego utworu — „HERVARASAGA": (...) Urodził się Hlodr z mieczykiem i mieczem, z błyszczącą zbroją z hełmem zdobnym w obręcze, i z ostrym mieczem i z dobrze ujeżdżonym koniem. Tak mógł wyglądać graf Zygfryd w chwili przystępowania do walki. Zwracam uwagę na fakt urodzin wojownika z pełnym
uzbrojeniem i od razu konno. Również w kilka wieków później zjawisko o nazwie „rycerz" dla postronnego obserwatora było tworem złożonym z człowieka, konia i pancerza, połączonych nierozerwalnie. Drugi wers w gockim oryginale brzmi „saxi ok med sverdi", czyli pod słowem „mieczyk", należy rozumieć duży nóż „sax". (Źródła skandynawskie i anglosaskie do dziejów Słowiańszczyzny, wydał Gerard Labuda, Warszawa 1961, s. 205).
BIBLIOGRAFIA
Wskazania źródłowe
A n o n i m t z w. G a l l , Kronika polska, przełożył R. Gródecki, przekład opracował i przypisami opatrzył M. Plezia, wyd. 6, Kraków 1989. T h i e t m a r z M e r s e b u r g a , Kronika, przełożył M. Z. Jedlicki, Poznań 1952. Helmolda kronika słowiańska z XII wieku, przełożona z łacińskiego na polski przez Jana Papłońskiego, Warszawa 1862. Kroniki Staroruskie (Powieść minionych lat), przełożyli: E. Goranin, F. Sielicki i H. Suszko, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987. K o s m a s, Kronika Czechów, przełożyła M. Wojciechowska, Warszawa 1969. Źródła skandynawskie i anglosaskie do dziejów Słowiańszczyzny, wydał G. Labuda, Warszawa .1961. Greckie i łacińskie źródła do najstarszych dziejów Słowian, przekład M. Plezia, Poznań-Kraków 1952. Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w przekazie al-Berkiego, wyd. T. Kowalski, Kraków 1946. Opracowania
G. F a b e r , Merowingowie i Karolingowie, przeł. Z. Jaworski, Warszawa 1994.
W. F i 1 i p o w i a k, Cedynia w czasach Mieszka I, Poznań 1966. W. F i 1 i p o w i a k, Meldunek izotopowy z pola bitwy, „Z otchłani wieków" nr 3-4, 1984. A. F. G r a b s k i , Bolesław Chrobry, Warszawa 1966. A. F. G r a b s k i , Polska sztuka wojenna w okresie wczesnofeudalnym, Warszawa 1959. K. J a s i ń s k i, Rodowód pierwszych Piastów, Warszawa 1992. G. L a b u d a , Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1946 (wyd. II Poznań 1988). G. L a b u d a, Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej, Poznań 1960. G. L a b u d a , Pierwsze państwo polskie, Kraków 1989. L. L e c i e j e w i c z , Słowianie zachodni, Wrocław 1989. B. M i ś k i e w i c z , Pierwsze walki w obronie granicy zachodniej Polski wczesnofeudalnej, [w:] „Studia do dziejów Wielkopolski i Pomorza", t. IV, 1958. Z dziejów wojennych Pomorza Zachodniego, praca zbiór. pod. red. Benona M i ś k i e w i c z a, Poznań 1972. A. N a d o 1 s k i, Studia nad uzbrojeniem polskim w X, XI i XII wieku, Łódź 1954. A. N a d o l s k i , Polskie siły zbrojne w czasach Bolesława Chrobrego. Zarys strategii i taktyki, Łódź 1956. A. N a d o l s k i , Polska broń. Broń biała, Wrocław 1974. A. N a d o l s k i , Broń i strój rycerstwa polskiego w Średniowieczu, Wrocław 1979. A. N a w r o c k i , Szamanizm i Wągrzy, Warszawa 1988. K. 01 e j n i k, Cedynia, Niemcza, Głogów, Krzyszków, Kraków 1988. L. R a t a j c z y k , Pierwsze historyczne zwyciąstwo pod Cedynią w X wieku i jego znaczenie w historii polskiej sztuki wojennej. Tysiąc lat dziejów orąża polskiego, Cedynia-Siekierki 972-1945-1972 (Materiały z sesji naukowej, Dębno 2-3.06.1972 r.), Szczecin 1973. J. S o 11 a, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław 1984. J. S t r z e l c z y k , Szkice wczesnośredniowieczne, Poznań 1987. J. S t r z e l c z y k , Po tamtej stronie Odry. Dzieje i upadek Słowian połabskich, Warszawa 1968.
J. W i d a j e w i c z, Wichman, Poznań 1933. J. W i d a j e w i c z, Weleci, Katowice 1946. J. W i d a j e w i c z, Serbowie Nadłabscy, Kraków 1948. J. W i d a j e w i c z , Niemcy wobec Słowian połabskich, Poznań 1946. P. Z u m t h o r, Wilhelm Zdobywca, przeł. Z. Jaworski, Warszawa 1994. Opracowania zbiorowe
Mały słownik kultury dawnych Słowian, red. L. Leciejewicz, 1988. Słownik władców Europy średniowiecznej, red. J. Dobosz i M. Serwański, Poznań 1998. Siadem zagubionych ogniw, Warszawa 1978. Wikingowie, przeł. H. Turczyn-Zalewska, Warszawa 1998. Ziemie polskie w X wieku i ich znaczenie w kształtowaniu się nowej mapy Europy, red. H. Samsonowicz, Kraków 2000.
SPIS ILUSTRACJI
Pieczętowanie przymierza dwóch królów Wizerunek margrabiego Gerona na odcisku pieczęci Twierdza Kwedlinburg w X w. (rekonstrukcja). Kamienne gniazdo Ludolfingów Gniezno w X wieku (wg K. Żurowskiego). Drewniane gniazdo Piastów Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie) Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie) Groty włóczni z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie) Grot oszczepu z XI-XII w. (Muzeum Regionalne w Cedyni) Siekiery do rzucania (ze zbiorów MWP w Warszawie) Topory z X-XII w. (ze zbiorów MWP w Warszawie) Topory (Muzeum Regionalne w Cedyni) Miecze z IX-XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie) Repliki mieczy z X w. (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Szyszak „Wielkopolski" z X-XI w. (ze zbiorów MWP w Warszawie) Hełm z XI-XII wieku (ze zbiorów MWP w Warszawie) Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Replika szyszaka „Wielkopolskiego" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa)
Replika hełmu „Wikingów" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Rekonstrukcja hełmu „żebrowego" (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Kolczuga (ze zbiorów MWP w Warszawie) Zbliżenie, pokazujące sposób przeplatania się kółeczek kolczugi (ze zbiorów MWP w Warszawie) Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Tarcza (Galeria Sztuki — Muzeum Wojska Polskiego, Warszawa) Bitwa konnicy (miniatura z Saint Gallen z X w.) Próba zdobycia zamku przez oddział jazdy (miniatura z Saint Gallen z X w.) Oblężenie zamku (miniatura z Saint Gallen z X w.) ...a w obliczu zebranych wojsk karze śmiercią złodziei i morderców. Przykład władcy sprawiedliwego nawet na wojnie... Widok z „Góry Czcibora" na drogę, biegnącą u jego stóp Dalej wzrok gubił się w mokradłach i rozlewiskach rzeki, dziś są to tereny osuszone. Między drzewami widoczna Odra Widok z „Góry Czcibora" na Cedynię Wzgórze z terenu rezerwatu „Wrzosowiska" Widok na „Karpaty Cedyńskie" od strony mokradeł Panorama Cedyni na miedziorycie Meriana z 1650 r. Wąwóz między wzgórzami nr 1 i 2 — miejsce ukrycia oddziału polskiej jazdy Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku południowym Widok z drogi na wrzosowiska, w kierunku zachodnim, na wzgórze nr 3 Widok ze wzgórza nr 3 na wzgórze nr 2 i drogę Cedynia dziś. Widok z wieży widokowej na grodzisko Cedynia dziś. Widok z grodziska na miasteczko i drogę, wiodącą od przeprawy w Osinowie
SPIS MAP 1. Przebieg bitwy pod Cedynią wg W. Filipowiaka 2. Przebieg bitwy pod Cedynią wg L. Ratajczyka 3. Przebieg bitwy pod Cedynią wg B. Miśkiewicza 4. Sytuacja wieczorem w dniu 23.06.972 r. 5. Faza pierwsza bitwy pod Cedynią 6. Faza druga bitwy pod Cedynią
SPIS TREŚCI
Słowiańszczyzna zachodnia i k r a j e germańskie X wieku Limes Saxoniae. Limes Sorabicus Zamęt w królestwie Niemiec Wojny słowiańskie Ludolfingów Słowiańszczyzna zachodnia w X wieku Króla Henryka marsz na wschód Marsz na wschód Ottona I U Polan Legendarny początek i polityczne mgły Początek źródłowy. Mieszko I Wielka polityka. Chrzest Wojna (i pokój?) Niemcy i Polska w przededniu wojny Podział marchii Gerona Przyczyny wojny Siły, uzbrojenie, taktyka Siły niemieckie Marchia Posiłki marchionów Pomoc krajowa Siły polskie Uzbrojenie Uzbrojenie zaczepne Uzbrojenie ochronne
do 3 3 19 26 26 30 44 73 73 79 88 96 110 111 127 134 134 134 140 142 152 167 167 175
Różnice w wyglądzie Taktyka Przebieg działań bojowych Ustalenia historyków Mobilizacja i marsz Teren bitwy Zasadzka Bitwa Po bitwie Aneks Bibliografia Spis ilustracji Spis map
183 184 190 192 199 209 213 216 228 235 241 244 246
M Plewczyński, OBERTYN 1531 • R. Kulesza, MARATON 490 p.n.o. • W. J. Długołęcki, BATOH 1652 • T. M. Gelewski, JALU 1894 • J. Naziębło, SYCYLIA 1943 • L. Wyszczelski, WARWA 1920 • S. Leśniewski, JEROZOLIMA 1099 • M. Winid, SANTIAGO 1898 • R. Romański, CUDNÓW 1660 • J. Maroń, LEGNICA 1241 • J. W. Dyskant, PORT ARTUR 1905 • J. Wojtczak, ALAMO-SAN JACINTO 1836 • S. Czmur, EL Al AMIEIN 1942 • M. G. Przeźdzlecki, KUNERSDORF 1759 • R. Romański, RASZYN 1809 • R. Kulesza, ATENY-SPARTA 431-404 p.n.e. • G. Swoboda, LITTLE BIG HORN 1876 • M Klimecki, LWÓW 1918-1919 • J. Wojtczak, MEKSYK 1847 • T. Strzeżek, WARSZAWA 1831 • J. W. Dyskant, KO CHANG 1941 • L. Wyszczelski, KIJÓW 1920 • T. Rogacki, EGIPT 1798-1801 • K Olejnik, GŁOGÓW 1109 • T. Strzeżek, IGANIE 1831 • P. Szabó, ŁUK DONU 1942-1943 • J. Wojtczak, NASEBY 1645 • P. Derdej, ZIELEŃCE, MIR, DUBIENKA 1792 • P. Dróżdż, ORSZA 1514 • M. Klimecki, CZORTKÓW 1919 • J. Wojtczak, QUEBEC 1759 • R. Kłosowicz, NOWY ORLEAN 1815 • W. Włodarkiewicz PRZEDMOŚCIE RUMUŃSKIE 1939 • D. Kupisz, SMOLEŃSK 1632-1634» S. Augusiewicz, PROSTKI 1656 • C. Grzelak, SZACK-WYTYCZNO 1939 • R. Kisiel, STRZEGOM, DOBROMIERZ 1745 • K. Kęciek, BENEWENT 275 p.n.e. • M. Sowa, BUDAPESZT 1944-1945 • E. Koczorowski, OLIWA 1627 • C. Grzelak, WILNO-GRODNO-KODZIOWCE 1939 • K. Kęciek, KYNOSKEFALAJ 197 p.n.e. • J. Wojtczak, BIG HOLE 1877 • S. Czerep, ŁUCK 1916 W przygotowaniu: J. W. Dyskant, TRAFALGAR 1805